15209
Szczegóły |
Tytuł |
15209 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
15209 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 15209 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
15209 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Canham Mensha
Księżycowy jeździec
Prolog
Coverttry, Anglia, i 796 rok to doskonała noc do występku - ciemna, ze wschodzącym bla
I wzrokiem prosto w twarz księżyca godzę, Patrząc, jak jadąc on do południka Po wielkiej niebios i bezśladnej drodze. Tam i sam, jak kto błądzi, się pomyka. John Milton // Penscroso (tłum. Benedykt Lenartowicz) Była
dym księżycem. Cisza panowała tak głęboka, że ocieniona postać w sio dle mogła dosłyszeć cichutki szelest mgły wijący się wokół pni drzew i skąpy wanie kropli z gładkiej powierzchni liści. Nawet przez ciężki weł niany płaszcz jeździec czuł chłód nocnego powietrza. Podwójny koł nierz, postawiony jak najwyżej, prawie dotykał brzegu trójgraniastego kapelusza. W wąskiej szczelinie między kołnierzem i kapeluszem bły skał)' czujne oczy. - Konie - dobiegł szept z ciemności po prawej stronie. Tyrone Hart przytaknął. Już wcześniej usłyszał stukot podków na drodze, obijanie się kół w koleinach i pobrzękiwanie uprzęży. Szept dobiegł go znowu. Czuło się w nim nutkę podniecenia. - Para koni. Duża landara, jak się zdaje. Zbójca zmrużył oczy, gdy przekładał wodze do jednej ręki. Drugą lekko pogładził szyję wierzchowca, sięgnął pod płaszcz i wydobył pi stolet z długą lufą. Nosił go zawsze przytroczony do pasa. Była to broń wyśmienita, piękny pistolet skałkowy, okuty srebrem i złotem, z łoży skiem z orzechowego drewna z rzeźbionym ornamentem, który podkre ślał bogactwo inkrustacji. Rzeźbione potwory szczerzące paszcze stano wiły zamki - po jednym na każdą lufę, górną i dolną. Dawało to możliwość oddania dwóch strzałów bez ponownego ładowania. Tyrone zacisnął długie palce wokół zagiętej kolby i z przyzwyczaje nia uniósł pistolet do nosa. Upewnił się, że proch jest podsypany na obie panewki. W ciągu minionych ośmiu miesięcy tylko raz on sam i Robert 7
Dudley pozwolili sobie na brak czujności wirakcie dokonywania roz boju. A nawet wtedy pociągnęło lo za sobą więcej nerwów niż zagroże nia. Otyły, głupawy dziedzic, wracający do domu po nocy spędzonej na hazardzie i pijaństwie, próbował zaimponować brawurą pięknej młodej towarzyszce. Niezdarnie usiłował wydobyć broń i wypalić, lecz spokoj ny, precyzyjny strzał z jednego z pistoletów Tyrone'a wytoczył strużkę krwi z dłoni szlachcica i wprawił go w omdlenie. Dziedzic upadł twarzą w błotnistą kałużę. Hart zerknął w mrok, gdzie koń Dudleya rżał niecierpliwie. Jego własny czarny rumak, Ares, który wziął imię od boga wojny, siał jak wykuty z granitu, nieruchomy, cichy, niewidzialny w ciemnościach, je śli nic liczyć obłoczków parującego oddechu wydmuchiwanych w mgłę. Hart znów utkwił spojrzenie we wstędze drogi skąpanej w blasku księżyca. Chwilami powóz był już widoczny między drzewami, gdy zbli żał się krętym traktem. Blask mosiężnej lampy na dachu nie tylko uła twiał obserwację, ale też wydobywał z mroku sylwetkę stangreta na koźle. - Niczego sobie zaprzęg - szeptał Dudley. - Dwa dobrane wałachy, markietaż na drzwiach... Ma herb? - Nie widzę. - Bez forysiów, eskorty. Co o tym myślisz? - To wszystko dość dziwne. Nie zaszkodzi dokładniej się przyjrzeć. - Pod Białym Łabędziem gadali dziś wieczór, że gubernator mało nie dostał apopleksji, że tylu porządnych obywateli napadnięto na jego drogach. Słyszałem, że zmieszał z błotem twojego ulubieńca, pułkowni ka Rotha, na oczach całego regimentu. I jeszcze nie skończył się pienić. a już pułkownik nabrał takiego wigoru, że prawie zasiekł na śmierć swo jego partnera od szermierki. A walczyli na tępe ostrza. Tyrone zmrużył ciemne oczy. Pułkownik Bertrand Roth nie był ani jego przyjacielem, ani szczególnie pomysłowym przeciwnikiem. Ten pyszałek cztery miesiące temu specjalnie zażądał przeniesienia do Coventry. Chciał sam dopilnować schwytania i powieszenia zbójcy, znanego miejscowym jako kapitan Starlight*. Odkąd pułkownik uro czyście poprzysiągł, że do świąt Bożego Narodzenia zobaczy Starlighta na szubienicy, wyraźnie zwiększyła się liczba patroli i żołnierzy wysy łanych powozami na wabia. Hart nie lekceważył groźby, która nad nim zawisła, ale nie chciało mu się wierzyć, że zbliżający się pojazd jest elementem zasadzki. Po pierwsze, był zbyt okazały, by go powierzono takim prostakom, jak dragoni Rotha. Po drugie, Tyrone miał niesamo-
Ang,: Światło gwiazd (przyp. tłum.)
8
wite, prawie niezawodne wyczucie niebezpieczeństwa. A na widok wy polerowanego, eleganckiego ekwipażu czuł jedynie, że pasażer chce sobie napytać biedy, skoro wyruszył o tak późnej porze na takie pust kowie. Czujności jednak nigdy za wiele. To ona pozwalała mu prowadzić grę i zachować życie przez minione sześć lat. - Jeśli Roth macza w tym palce, niedługo się o tym przekonamy. Delikatnie ściągnął lejce, by Ares wykonał obrót. Powóz właśnie ich mijał. Tak dużemu pojazdowi zajmie co najmniej sześć minut przebycie następnego odcinka krętej drogi, która wiła się między dwoma zalesio nymi wzgórzami. Człowiek na koniu mógł przejechać przez szczyt wzgó rza i zająć pozycję w doskonałej zasadzce po drugiej stronie, gdy wiel kie koła ze szprychami doloczą się zaledwie do połowy drogi. Obaj z Dudleyem nieraz pokonywali ten odcinek, mierzyli krokami za dnia, wyliczali czas, więc Hart nie wątpił, że bez trudu utrzyma Aresa w krót kim galopie. Cienkie pasemka rozrywanej mgły kłębiły się za nimi i za mykały jak kurtyna. Podkowy koni prawie nie wydawały dźwięku, gdy przemierzali gąbczasty grunt. Tyrone, jadąc, zapatrzył się na księżyc, który połyskiwał zza wierzchołków drzew. Była pełnia. Przejrzysta mgieł ka otaczająca niebieskawą tarczę dodawała grozy, jakby księżyc sprzyjał ich poczynaniom. Dotarli do zasadzki ze sporym wyprzedzeniem. Tyrone szybko zsiadł z konia i wyciągnął z zarośli zbutwiałą gałąź. Była nie grubsza niż prze gub męskiej ręki. Stangret na pewno jej nie zauważy z wysokości kozła, ale poczuje, że powóz uderzył w coś dużego, co mogło uszkodzić oś lub koła. Oczywiście wtedy zsiądzie, żeby zbadać sytuację. A Dudley będzie tylko na to czekał. Zapewni mężczyznę, iż nic nie stoi na przeszkodzie dalszej podróży... jeśli tylko, rzecz jasna, pasażerowie uwolnią się od balastu wszelkich kosztowności, które ze sobą wiozą. To był pomysł Dudleya, aby tej nocy zamienili się rolami. Jeśli za stawiono na nich pułapkę, lepiej, żeby Tyrone zabezpieczał tyły. Harto wi niezbyt podobał się ten plan. Dudley kilka lat temu złamał sobie nogę i mocno utykał. Na koniu był zwinny i szybki jak zdrowy mężczyzna, ale gdyby coś poszło źle i znalazł się na ziemi... Tyrone odrzucił tę myśl, zanim ją dokończył. Dudley dobrze sobie zdawał sprawę z ryzyka. Zresztą obaj je znali. Gdy odgłosy brzękania uprzęży i turkot kół zbliżyły się ku nim, Ty rone znów zręcznie wskoczył na siodło. Postawił wyżej kołnierz i głę biej nasunął kapelusz. Omotał lejce wokół łęku, wyciągnął spod płasz cza drugi pistolet i podniósł do połowy oba kurki. Ares, posłuszny 9
uciskowi kolan swojego pana, stał jak skamieniały. Koń i jeździec wto pili się w mrok przesiąknięty mgłą.
1
onie utrzymały krótki galop, przekraczając kłodę. Nieresorowane
pudło powozu podskoczyło równie wysoko jak koła, które zderzyły się z przeszkodą. Zgodnie z przewidywaniami, donośny dźwięk pękającego spróchniałego drewna kazał stangretowi ściągnąć lejce i postawić stopę na dźwigni hamulca. Oba konie równocześnie stanęły dęba, zatrzymując się gwałtownie. Dudley zaczekał, aż stangret zgramoli się z kozła. Trwało to dość długo, bo mężczyzna uciął sobie drzemkę w czasie jazdy i wyda wał się wytrącony z równowagi niespodziewanym postojem. W końcu znalazł się na ziemi. Dla podpory zacisnął dłoń w rękawiczce na przed nim kole i zgięty wpół właśnie zaglądał pod podwozie pojazdu, gdy Dudley wyłoni! się z cienia. - Dobry wieczór szanownemu panu. Coś mi się widzi, żeśmy mieli mały wypadek. Pozdrowienie, wypowiedziane londyńskim żargonem, przeszło nie zauważone. Konie przestępowały z nogi na nogę i parskały, a stangret, na pół zasłonięty pudłem powozu, sprawdzał oś. Dudley pochylił się i uniósł dolną krawędź maski, która zakrywała mu prawie całą twarz. - Dobry wieczór, panie! Mamy mały kłopot, czyż nie? Tym razem stangret poderwał głowę tak gwałtownie, że uderzył się o krawędź drewnianej ramy. - Maryjo, Józefie święty! - Cofnął się od powozu, rozcierając czu bek głowy. -Nie musisz krzyczeć, dobry człowieku. Może i jestem sta ry, ale na pewno nie głuchy! Dudley wyprostował się w siodle i uniósł pistolet, by stangret do brze go widział w żółtej smudze światła z latarni powozu. - I nie ślepy, mam nadzieję? Mężczyzna skrupulatnie obciągnął przód liberii, by wygładzić zagniecenia. Był wysoki i szczupły, a z jego twarzy, pomarszczonej jak suszona śliwka, dało się wyczytać, że zbyt wiele lat służy szlachetnie urodzonym, by tolerować zuchwalstwo zwykłego bandyty. 10
K
- Zapewniam cię, człowieku, że wzrok mam dobry. - Z równą po gardą spojrzał na pistolet, jak na zamaskowanego zbójcę. - Więc o to chodzi? Rabujecie uczciwych podróżnych pod osłoną nocy? - Nie inaczej - przyznał szczerze Dudley i znów podniósł głos, by usłyszeli go siedzący w powozie. - A w taką śliczną noc nie zaszkodzi uczciwym podróżnym, jak wysiądą i łykną świeżego powietrza. Żwawo tam, wychodzić pojedynczo. W oknie zamajaczyła blada plama twarzy. Minęła chwila, zanim po stać Dudleya została surowo zlustrowana, po czym dał się słyszeć cichy okrzyk rozczarowania: - Mon Dieu, to nie może być on! Wyraźnie obca wymowa wprawiła Dudleya w osłupienie, zwłaszcza że głos był niewątpliwie kobiecy. - Może to ja-odpowiedział opryskliwie. -A może nie ja, zależy, kogo się szanowna pani spodziewała. Tak czy siak, mam broń i palec mnie swędzi na spuście, więc jak mówię: ,,stać i oddawać wszystko", to trza się słuchać, bo to dla mnie jak splunąć zrobić to, com rzekł. Jasna plama trwała nieruchomo w oknie kilka sekund dłużej, niż Dudley uznał za dopuszczalne. Inny szept, z mroku, podpowiedział stan gretowi, by odsunął zasuwkę i otworzył drzwi. Służący podał rękę zakapturzonej postaci otulonej płaszczem, która ostrożnie zeszła po stop niach, ciągnąc za sobąw garści starannie zebrane spódnice. Kobieta była zwrócona plecami do światła, tak że Dudley nie widział niczego więcej prócz zarysu kaptura i luźnego jedwabnego płaszcza. - Francuzeczka, co? Gadają, że te z was, co się wywinęły od kicha nia do koszyka, wywiozły połowę klejnotów koronnych pozaszywanych w kieckach. - Kichania do koszyka? Qu 'est qu'il dit?* Pytanie, wypowiedziane stłumionym szeptem, było skierowane do stangreta, ale odpowiedział Dudley. - Ucięcia głowy. O tak... - Uniósł lewądłoń i pokazał kikut małego palca. - Pocałunku pani gilotyny. Tak, ani chybi macie ze sobą piękną kolekcję. - Chrząknął i zdecydowanie wycelował broń w drzwi powo zu. - No, teraz reszta: wychodzić pojedynczo. - Tam nie ma nikogo więcej - wyjaśniła z rozgoryczeniem kobieta. - Zapewniam pana, że jestem zupełnie sama. - Sama? Podróżuje pani przez rogatkę Chester w środku nocy... sama? · Franc: Co on powiedział?
II
- Powiedziano mi... To znaczy, miałam powód przypuszczać... Przerwała. Przez chwilę rozważała jeszcze, co ma powiedzieć, wreszcie zakończyła westchnieniem, które zamieniło się w mgiełkę. - Ale widzę, że wprowadzono mnie w błąd. Pan z całą pewnością nie jest tym, które go nazywają Capilaine Clair d'Elolle. - Hę? Kapitan kto? - Kapitan Starlight. Zasugerowano, że może być w tej okolicy w ta ką noc, jak dziś. - Podniosła wzrok na zamgloną tarczę księżyca. - Za płaciłam ogromną sumę za tę informację, ale teraz widzę, że zwyczajnie mnie okpiono. - Ostrzegałem panią, że to tylko strata czasu, mademoiselle - po wiedział stangret z dłońmi złożonymi skromnie za plecami. - Ale jak zwykle... - Tak, tak. - Drugi obłoczek oddechu wskazywał na rozczarowanie kobiety. - Ostrzegałeś mnie, a ja nie słuchałam. Dudley uniósł pistolet i podrapał się lufą w policzek. - Chwileczkę. Pani zapłaciła komuś za radę, którędy pojechać, żeby dać się obrabować?
cję.
Stangret udzielił odpowiedzi z prychnięciem zdradzającym iryta - Odradzałem mademoiselle jak najgoręcej ten pomysł. Ostrzega
Kobieta ani drgnęła, więc łagodnie powtórzył pytanie. - Ach, tak, monsieur. Tak. - Zrobiła niepewny krok naprzód, przy ciskając dłoń do piersi, jakby chciała utrzymać serce na miejscu. - Mu szę z panem porozmawiać, monsieur. W sprawie wielkiej wagi. Dudley obejrzał się nerwowo. - Nie podoba mi się to, kapitanie. Ani trochę. Z twarzą osłoniętą kołnierzem płaszcza Tyrone przyjrzał się badaw czo ciemnościom po obu stronach drogi, szukając śladu ruchu. Wsłu chał się w odgłosy z lasu i wzgórz. Próbował wychwycić przypadkowe parsknięcie konia lub trzaśniecie gałązki pod butem, ale jeśli mieli do czynienia z nową pułapką zastawioną przez niezmordowanego pułkow nika Rotha, to instynkt Tyrone*a jej nie wykrywał. Znów spojrzał na kobietę. Musiała być bardzo głupia i naiwna, sko ro prowadziła tak ryzykowne poszukiwania. Niewielu by się znalazło mężczyzn, a może i żaden, którzy ośmieliliby się wyruszyć samotnie na to pustkowie. Tyrone zdradzał wyraźne zaciekawienie wbrew ostrzegaw czym spojrzeniom Dudleya zza kręgu bladego światła rzucanego przez latarnię powozu. Nie zważając na wspólnika ani na własny zdrowy rozsądek, Tyrone wetknął broń za pas. Zeskoczył z konia. Leśne poszycie zachrzęściło głośno pod stopami, gdy zbliżał się do podróżnych.
ley.
- Co ty robisz, do wszystkich diabłów? - warknął zdziwiony Dud - Pani zadała sobie wiele trudu, żeby mnie znaleźć. Byłoby nieele-
łem, że po prostu dorzuca dobrą monetę do złej, bo jaki rozbójnik ogła sza, gdzie i kiedy będzie czatował? Przecież ten tak zwany kapitan Star light z pewnością już dawno byłby schwytany, gdyby każdy niemyty chwalipięta wznoszący kufel znał jego plany. - Rzeczywiście - dobiegł rozbawiony głos z ciemności za nimi. Ale swojądrogąciekawe, gdzie ta informacja została kupiona i od kogo. Stangret i kobieta okręcili się na pięcie i wlepili wzrok w snujące się warstwy mgły. Nawet Dudley nie spodziewał się, że Tyrone zdradzi swoją obecność. Teraz jeździec jak widmo wyłaniał się z czerni za pojazdem. Błyskały tyłko światła odbite od uzdy ogiera i złotych ornamentów na parze wzniesionych pistoletów. - Capilaine Clair d'Etoile - szepnęła kobieta.
Nastąpiła długa chwila milczenia. Mgła znów osiadła wokół nóg ogiera, nim Tyrone zdecydował się złożyć lekki ukłon. - Jestem do pani usługi, mam'selle. Czy dobrze słyszałem: pani mnie szukała? 12
gancko odesłać ją z powrotem rozczarowaną. Dudley uchylił brzeg maski opadającej mu na twarz. - Oszalałeś - syknął. - W lesie może się czaić pełno dragonów! - Jeśli jakiegoś dojrzysz, to zastrzel stangreta, potem podjedź i mnie zabierz. - Tyrone wyciągnął dłoń w czarnej rękawicy, zapraszając ko bietę, by przeszła z nim na drugą stronę drogi. - Manrselle...? Zawahała się, najwidoczniej zaskoczona, że musi porzucić względ nie bezpieczne otoczenie powozu. Tyrone leciutko poruszył głową. Oczy mu błysnęły. Nie wybierał sobie fantazyjnego przydomku kapitana Starlighta. Nadała mu go kobieta, jedna z ofiar napadów, która w histerii przysięgała, że nie ma nic materialnego między rondem jego trójgraniastego kapelusza a górną krawędzią kołnierza - nic proc?- widmowej pustki, przez którą prześwieca światło gwiazd. Opowieść ta, upiększana w mia rę przechodzenia z ust do ust, rozprzestrzeniła się jak pożar i nabrała wiarogodności; nie było bowiem nikogo, kto by zbliżył się do zbójcy na tyle, żeby móc obalić przypuszczenie, że jest on istotą nieziemską. 13
- Zapewniam panią, mam'selle, że wbrew wszelkim pogłoskom je stem człowiekiem z krwi i kości. Chciała pani ze mną mówić, dobrze słyszałem? Kaptur poruszył się nieznacznie -jedyny znak, że kobieta przytaknę ła. Zebrała obszerne fałdy płaszcza i podążyła we wskazanym kierunku. Tyrone nie zatrzymał się na skraju drogi. Podróżniczka przystanęła, więc ujął ją pod łokieć i poprowadził w górę trawiastego zbocza. Mgła i mrok znacznie zgęstniały, gdy dotarli do szczytu niskiego pagórka. Księżyc na tomiast świecił jaśniej i rozlewał potoki bladego światła po okolicy. Tyrone uwolnił łokieć kobiety i powoli przeszedł na dnigąstronę grzbie tu, rozglądając się po lesie i po przeciwnym zboczu, a także obserwując fragmenty gościńca prześwitujące przez białe opary. Szczególną uwagę zwrócił na niesamowitą mgłę zbierającą się w zagłębieniach gruntu. Księ życ nadawał jej wygląd bitej śmietany. Gładka i nieruchoma powierzch nia zdradziłaby najbardziej ukradkowy ruch. - Zapewniam pana, monsieur, że nie ma tu zaczajonych żołnierzy. Przyjechałam sama. Zatrzymał się i obrócił głowę, by spojrzeć na kobietę. Widoczny był teraz jako czarna sylwetka na tle nocnego gwiaździstego nieba. W jego ubiorze nie było niczego, co odbijałoby światło, w przeciwieństwie do jej płaszcza. Brokatowy jedwab połyskiwał niebiesko-biało. Wciąż miała na gło wie kaptur zasłaniający twarz, więc rozbójnik mówiąc, rozmyślnie ob chodził ją dokoła, by musiała się obracać. - Powiedziała pani, że ma ważną sprawą do omówienia. - istotnie, monsieur. Ale najpierw muszę się dowiedzieć, czy mogę ufać, że treść tej rozmowy zostanie między nami. Zbójca przerwał powolny obchód. Podniósł brew. Teraz wyraźnie widział usta kobiety. Miały idealny kształt. Zaśmiał się, gdy zestawił widok pełnych, wrażliwych i zmysłowych warg z obrazem, który mu się skojarzył z usłyszanymi słowami. - Czy przyjęłaby pani słowo pospolitego voIenrjako gwarancję po ufności? - Złodzieja? Pan mówi po francusku, monsieur? - Unpeu. Troszeczkę. - Bon, bo chociaż uczyłam się angielskiego wiele łat, wciąż nie ro zumiem lub nie potrafię właściwie wymówić niektórych słów. - Według mnie, doskonale sobie pani radzi - powiedział, znów się rozglądając wokół. - Ale proszę wybaczyć, czas ucieka, a mój przyja ciel nie grzeszy cierpliwością. 14 - Więc mam pańskie słowo, monsieur? Rozbawiony paradoksem, że kobieta domaga się słowa honoru od złodzieja, Tyrone złożył głęboki uroczysty ukłon. - Tak, mademoiselle. Wszystko, co powiemy... lub zrobimy tutaj dziś w nocy, zabiorę ze sobą do grobu. - W takim razie... - Wzięła głęboki oddech i zebrała się w sobie.Chcę pana wynająć. Żądanie tak go zdumiało, że wlepił w nią uporczywy wzrok, jakby chciał przebić otaczającą ciemność. - Wynająć mnie? Skinęła głową. Jedwabne nitki w kapturze zalśniły. - Potrzebna mi pomoc kogoś z pańskimi... talentami... do zreali zowania przedsięwzięcia wielkiej wagi. Dwa, trzy długie obłoczki skroplonego oddechu spłynęły przez kra wędź stojącego kołnierza, zanim Hart zapytał: - A dokładnie o jakie talenty chodzi? - Zamierzam dokonać rabunku, zatrzymać powóz na drodze i po zbawić pasażerów ich kosztowności. Pochylił się naprzód, prawie pewien, że źle usłyszał. - Chce pani mnie wynająć do obrabowania powozu? - Przecież tym się pan zajmuje, czy nie? - No tak, ale... - Pasażerowie tego powozu będąmieć przy sobie kosztowności, któ re mnie szczególnie interesują. - Jakiego rodzaju kosztowności? - zapytał wprost. - Klejnoty. - Klejnoty? - Oni, monsieur. Naszyjnik, bransoleta, kolczyki... komplet z naj wspanialszy mi, najbardziej niezwykłymi rubinami i diamentami. Godzi wie zapłacę za pomoc w ich zdobyciu. Przez dłuższą chwilę przyglądał się jej bez słowa. Górny brzeg kap tura wciąż zacieniał twarz kobiety, ale Tyrone miał znakomitą zdolność widzenia w ciemności, a jej cera była dość jasna, by mógł dostrzec bar dzo delikatny paryski nosek, tworzący ładną kompozycję z bujną doj rzałością ust. - Rubiny i diamenty - mruknął. - Komplet musi być wart małą fortunę. - Kilkadziesiąt tysięcy funtów angielskich - zgodziła się bez sprze ciwu. - Co w takim razie powstrzyma mnie od skradzenia tego wszystkie go i po prostu zatrzymania dla siebie? 15
uśmiech. Była przygotowana na to pytanie. Posiała Tyrone*owi wymuszony - Po pierwsze, monsieur, nie wie pan, na klórej drodze, w którym powozie, której nocy można znaleźć te klejnoty. I nie dowie się pan tego bez mojej pomocy. Dewciememenł, jest pan, jak mówi, pospolitym złodziejem. Będzie dla pana trudne, a może nawet niewykonalne, do stać dobrą cenę za kosztowności albo w ogóle je sprzedać bez ściągnię cia na siebie uwagi władz. Ja natomiast okażę się jeszcze jedną arystokratkąna wygnaniu, zmuszoną do sprzedaży cennego dziedzictwa, żeby przeżyć. - Nie sądzi pani, że właściciel może zgfosić pewne zastrzeżenia? prezent zaręczynowy. - To ja jestem właścicielem, monsieur. Klejnoty podarowano mi jako
lej.
Zdumiał się po raz drugi, ale milczał i pozwolił kobiecie mówić da- Czternastego dnia tego miesiąca, monsieur, mam wyjść za mąż.
W tygodniu przed tym szczęśliwym wydarzeniem zaplanowano kilka pro szonych obiadów i nocnych przyjęć, na których powinnam wystąpić w klejnotach. Życzę sobie w drodze na któreś z tych spotkań towarzy skich zostać przez pana zatrzymana i obrabowana z kosztowności. Mo żemy się spotkać następnego dnia w wybranym przez pana miejscu. Wtedy ja dostanę klejnoty, pan zapłatę. Hart zbliżał się do połyskującej sylwetki, stąpając powoli, jakby li czył kroki. Kobieta musiała coraz wyżej zadzierać głowę. W końcu kaptur zsunął jej się na ramiona, ale właśnie wtedy przej rzysty woal chmur pędzonych wiatrem przysłonił księżyc i rozbójnik zyskał tylko tyle, że zaświtało mu w głowie podejrzenie, iż ma do czy nienia z osobą wcale nie tak naiwną i niemądrą, jak przypuszczał na początku. - Jeśli podarowano pani te klejnoty w prezencie zaręczynowym, to dlaczego chce je pani ukraść? - Bo nie życzę sobie poślubić mężczyzny, który mi je dał. Powiedziała to w taki sposób, jakby wyjaśnienie było najbardziej oczywiste pod słońcem, a on okazał się tępy, skoro o nie pytał. Barwa głosu kobiety przypominająca szelest gniecionego jedwabiu tak bar dzo jednak zaintrygowała Harta, że ledwie zwrócił uwagę na obrazi iwy ton. - Ja go sobie nie wybrałam na męża - mówiła dalej. - Ani nie radzono się mnie, gdy podjęto tę decyzję. Zostałam... jak to się mówi... zakontraktowana. Sprzedana jak przedmiot przez wuja, który chce tyl16
ko się mnie pozbyć i zrzucić z siebie ciężar wydatków. Zaaranżował to małżeństwo, by pozbyć się kłopotu. A ponieważ przybyłam do jego kraju bez niczego, oczekuje, że będę wdzięczna za jego dobroczyn ność i pokornie przyjmę wszystko, co on w swej mądrości dla mnie przygotuje. Tyrone znów podniósł brwi. - To chyba nie aż tak straszny los, mam'selle. Większość kobiet uwa ża, że powinny wyjść za mąż dla pieniędzy, pozycji, wpływów. Jeśli szu ka pani miłości...? - Miłość? - prychnęła z irytacją.-Niech pan ze mnie nie żartuje. Nie jestem niedoświadczoną, małą francuską wieśniaczką, monsieur. Przez całe wieki w mojej rodzinie zawierano małżeństwa dla zysku o koneksji. W peł ni sobie zdaję sprawę z wartości kobiecego łona. Jesteśmy na świecie po to, by rodzić nowych mężczyzn. Przelotne zdziwienie Tyrone'a zmieniło się w rozbawienie. - Choćby i tak było, mam'selle, niewiele kobiet broniłoby się przed poślubieniem bogacza. - Istotnie, mężczyzna, z którym mnie zaręczono, ma dość pieniędzy i klejnotów, by nie szczędzić ich dla żony - powiedziała z pewnym wa haniem. - Ale jest także brutalem, ordynarnym i prostackim człowie kiem, który zawsze patrzy na mnie tak, jakbym była rozebrana. On... sprawia, że dostaję gęsiej skórki, monsieur - dodała z przekonującym wzdrygnięciem się. -1 gdybym znała inny sposób, by przed nim uciec, proszę mi wierzyć, na pewno bym go użyła. Tyrone rozejrzał się po pejzażu zatopionym w absolutnej ciszy. - Oczywiście udało się pani wymknąć się z jego szponów dziś wie czór. Z karetą i parą silnych koni do dyspozycji. - On jest teraz w Londynie. 1 ma ze sobą rubiny - powiedziała, by oszczędzić rozmówcy dalszych pytań. - Obaj, on i mój wuj, wrócą do Coventry w końcu tego tygodnia. - Czy mam przyjąć, że pani wuj nie zmieni zdania w kwestii mał żeństwa? - Może pan przyjąć, monsieur, że jest pan moją ostatnią nadzieją. - 1 raczej desperacką- zauważył. - Podziwiam pani determinację i oryginalność pomysłu. Utkwiła stanowcze spojrzenie w ciemnej smudze cienia między jego kołnierzem a kapeluszem. - Jestem Francuzką. Emigrantką. Pana kraj jest wstanie wojny z moim i pozwolono mi szukać tu azylu tylko dzięki niechętnemu przy zwoleniu tych, którzy boją się, że rewolucja, może.sieanać na tę stronę
2 - Księżycowa jeździec 17
kapała La Manche i wzburzyć angielskie pospólstwo. Nie mam przyja ciół ani innej rodziny. Nikogo, do kogo mogłabym się zwrócić. Wuj by najmniej nie ukrywa, że żyję z jego łaski, ale zagroził, że cofnie nawet tę pomoc, jeśli nie podporządkuję się jego planom. Klejnoty dostarczą mi niezbędnych środków, żeby stąd uciec. - ł przez pewien czas żyć wygodnie - dodał sucho. Chociaż nie widział całej jej twarzy, wyczuł palącą urazę w odpo wiedzi na swój sarkazm. - Nie obawiam się biedy, monsieur. Obywałam się bez wielu rze czy przez ostatnie siedem lat, od nocy, gdy dobrzy obywatele Paryża ruszyli na Bastylic. A ostatnio dawałam sobie radę bez rodziców, dziad ków, ciotek, wujów i kuzynów. Wszyscy zginęli na gilotynie. Ukrywa łam się w stodołach i podróżowałam w wozach z gnojówką, gdy żołnie rze przeczesywali okolicę w poszukiwaniu zbiegłych aristos - wypluła z siebie to ubliżające słowo z lodowatą wzgarda.. - 1 wreszcie leżałam zmarznięta i głodna całymi dniami, modląc się, żebym choć raz, zanim umrę, poczuła jeszcze ciepło. - Przerwała na chwilę, żeby się opano wać. -Ale nie zamierzam błagać o litość albo wsparcie, jeśli pan nie chce mi go dać. Przyjechałam przygotowana na to, że zażąda pan zapła ty za swoje usługi. Miły akcent, pomyślał kpiąco. Dodaje sporo szczerości do ogólnie udanego przedstawienia. Migocząca dama przychodzi w świetle księży ca i najpierw apeluje do mojej rycerskości, a'gdy to zawodzi, próbuje wzniecić żądzę zysku. - Co do lego ma pani rację, mam'selle - zgodził się bez cienia skrom ności. - Oczekiwałbym, że zapłaci mi się dużo więcej niż innym rzezi mieszkom, do których by się pani zwróciła z tą propozycją. Co mi znów nasuwa pytanie: dlaczego przychodzi pani z tym do mnie? - Cieszy się pan reputacją człowieka śmiałego, monsieur, które mu się wszystko udaje - złodzieja sam egał. W ciągu sześciu lat ani razu pana nie schwytano, nikt nie widział pana twarzy, nikt pana nie zdradził, choć nagroda wynosi dwa tysiące funtów, a to więcej pienię dzy niż większość ciiizem ordinaire, zwykłych ludzi, zarobi przez całe życie. To jest pochlebstwo. Drugi miły akcent, pomyślał. A jeśli i to nie podziała? - Chodzą też słuchy, że nie darzy pan sympatią tych, którzy rabują i oszukują ubogich. Podobno zawsze zostawia pan monetę jałmużny dla naprawdę potrzebujących. Tyrone nie mógł opanować rozbawienia. Roześmiał się. 18 - Mam'selle, obawiam się, że pomyliła mnie pani z inną legendarną postacią. To Robin Hlood okradał bogatych, a dawał biednym. Jeśli wy bieram sobie ofiar' wśród poborców i tłustych dziedziców, to dlatego, że mają w kieszeniach więcej pieniędzy niż wieśniacy i urzędnicy. A co do rozdawania mych nieuczciwych zdobyczy, zapewniam, że to tylko plotki. Taka szczodrość byłaby raczej wadą prawdziwego złodzieja, je żeli nie czystą głupotą. - Więc... pan mi nie pomoże? - Nie mam zwyczaju się wynajmować. - W jego głosie znów za brzmiała nutka śmiechu, Kobieta wydawała się zaskoczona odmową. Harta uderzyła taka wrodzona reakcja osoby szlachetnie urodzonej, która nie potrafi sobie wyobrazić, że jakiś wieśniak zawaha się przed rozcięciem własnego ciała, żeby ciekawy arystokrata w peruce mógł rozważyć problem ana tomiczny. Rozterka kobiety nie była udawana. To przekonało Tyrone'a, że przy najmniej część historii jest prawdziwa. Pewne fragmenty jednak budziły jego wątpliwości. Tyrone był wyraźnie zaciekawiony, co kobieta ukry wa... i co teraz zrobi. Jedno z tych pytań znalazło odpowiedź, kiedy uniosła spódnice, jak gdyby szykowała się do odejścia. - Cesi domage - szepnęła. - Szkoda. Przepraszam, że zabrałam panu czas. Zaczęła schodzić ku drodze, ale zrobiła zaledwie kilka kroków, kie dy zatrzymał ją głos Harta. - Powiedziałem, że nie mam zwyczaju się wynajmować, manfselle. Nie powiedziałem, że lego nie zrobię. Obejrzała się przez ramię. Dłuższą chwilę księżyc świecił jej pro sto w twarz. Tyrone zebrał dosyć ulotnych wrażeń, by podejrzewać, że pod kapturem ukrywa się bardzo piękna twarz, ale nawet przy swoich wyczulonych zmysłach nie był przygotowany na taką pełnię wdzięku. Hartowi aż dech zaparło. Krew zaczęła mu żywiej krążyć na widok doskonałej kompozycji zmysłowych ust, nosa wąskiego i delikatnie wy modelowanego jak u figurki z porcelany oraz dużych, błyszczących oczu. - Mogłaby pani spróbować mnie uwieść, mam'sel!e - mruknął. - Pardon? - Kusić mnie. Mówiła pani, że dobrze mi zapłaci za usługi. Co to znaczy ,,dobrze"? Wypuściła spódnice. Obróciła się, by spojrzeć w twarz zbójcy. 19
- Czy tysiąc funtów zwiększyłby pana zainteresowanie, monsieur? - Nie tak bardzo jak dwa - odparł obcesowo. - Dwa! - Niełatwo zrobić wypad przy pełni, mam'selle. A jak pani słusz nie zauważyła, wyznaczono wysoką nagrodę za moją głowę i nie bra kuje ludzi w okolicy, którzy chętnie by mnie upolowali. Co więcej, jeśli klejnoty są aż tak dużo warte, z pewnością będzie panią stać na wyłożenie wspomnianej sumy. - Wzruszył ramionami i podciągnął wyżej brzeg kołnierza, przygotowany, by odprowadzić kobietę do po wozu. - Z drugiej strony, jeśli cena wolności jest zbyt wygórowana... Podała mu szczupłą dłoń w rękawiczce. - Dwa tysiące - zgodziła się. - Żadna cena nie jest za wysoka, by kupić wolność. Tyrone zamyślił się. W końcu uścisnął delikatną rękę, by przypie czętować zawarcie umowy. - Oczywiście będę potrzebował więcej szczegółów. Ale nie teraz. Mój towarzysz pewnie już bardzo się niecierpliwi. Poza tym... oboje potrzebujemy czasu, by starannie przemyśleć sprawę, bo... jak przy stra cie dziewictwa, gdy już się stanie, to się nie odstanie. Zaczekajmy trzy dni. Jeśli pani nadal będzie zdecydowana... - Nie jestem dziewicą, capitaine, ani nie zmienię zdania. - Jej wa hanie było ledwie zauważalne i dobrzeje ukrywała, oswobadzając dłoń z jego dłoni. - Proszę tylko powiedzieć, gdzie i kiedy mamy się spo tkać. Tyrone'owi ażzjeźyły się włosy na karku. Rozkoszowanie się miłym uczuciem panowania nad swymi odruchami zakłócił mu blask jej oczu i dotyk lekko drżącej, delikatnej dłoni. Oczywiście, nie mówiła całej praw dy, ale wyglądała na lak zdecydowaną i zdesperowaną że on odegrał swą rolę do końca. - Oczekuję, że przybędzie pani przygotowana, by mi powiedzieć wszystko, co wie o przedślubnych spotkaniach towarzyskich. Jeśli uznam, że rzecz jest do zrobienia, podejmę się zadania. Jeśli nie będzie szans na powodzenie, od razu to powiem. Ale ostrzegam, mam'selle - dodał ci cho. - Jeśli wyczuję kłamstwo, nie zawaham się ukręcić pani uroczej szyi.
R enee Marie Emanuellc d'Anton wlepiała wzrok w ciemności za
20
oknem powozu. Serce waliło jej mocno, jak gdyby biegła od szczytu wzgórza. A przecież zmusiła się, żeby dostojnie kroczyć u boku wyso kiej czarnej postaci. Aż do przesady ostrożnie stawiała stopy na oślizłej trawie, żeby nie przysunąć się zbyt blisko swego towarzysza, ale też nadto się nie odsuwać. Zbójca z szarmanckim ukłonem pomógł jej wsiąść do powozu, a Finn wspiął się na kozioł i poderwał konie smagnięciem bi cza. Odjechali, jakby nie zdar/ylo się nic niezwykłego -jak gdyby nic spotkała i nie wciągnęła do rozmowy najbardziej nieuchwytnego, najusilniej poszukiwanego przestępcy na obszarze pięciu okolicznych pa rafii, jakby nie proponowała mu. by ją napadł i zrabował klejnoty warte fortunę. Opadła na oparcie siedzenia i zamknęła oczy. Po czterech nieudanych próbach wywabienia z kryjówki kapitana Starlighta zaczęła myśleć, że w istocie jest on widmem, tworem wyobraź ni. Przed każdym wypadem Finn odwiedzał pobliskie gospody i tawer ny. Zostawiał dyskretne wzmianki, że tej nocy ktoś bogaty i ważny bę dzie przejeżdżał przez rogatkę Chester. Zawsze gdy wyruszali, Renee miała nerwy napięte ze strachu i niepewności, czego się spodziewać. W końcu nie było żadnej gwarancji, że zbójca, który ich zatrzyma, bę dzie tą właściwą osobą. A nawet jeśli tak, nie wiedziała, czy zdoła prze prowadzić swój plan. Tylko niezłomna obecność Finna u jej boku sprawiła, że nic padła zemdlona, gdy ujrzała pierwszego rozbójnika. Człowiek ten wyrażał się jak prawdziwy złodziej, tonem chropawym niczym angielska wełna. Matka Renćc była Angielką i zależało jej, by córka władała językiem przodków. Nauczyciele w Paryżu wypowiadali jednak każde słowo wy raźnie i starannie. Używali intonacji praktykowanej w najlepszym to warzystwie, takiej, którą Renee mogła w przyszłości usłyszeć w najele gantszych salonach w Anglii. Teraz, słysząc gwarę napastnika, była zrezygnowana i gotowa przy jąć do wiadomości kolejne niepowodzenie, gdy nagle druga postać wy łoniła się z ciemności i mgły. Serce podskoczyło jej do gardła. Omal nie upadła na widok mężczyzny spowitego w czerń. Wiedziała, kogo ma przed sobą. Nie musiała prosić o potwierdzenie, że spotyka widmowego kapitana Starlighta. 21
Jednakże to nie widmo poprowadziło ją do chytrze wybranego punktu obserwacyjnego ponad morzem mgły i nie widmo wysłuchało propozy cji z zaciekawieniem i rozbawieniem. Zbójca pilnował się, żeby mieć księżyc za plecami, przez co odsłoniętą część twarzy utrzymywał w cie niu. Tylko raz zamajaczył zarys prostego nosa i ciemnych brwi, szcze gół, który mógł pasować do tysiąca ludzi. Głos, też rozmyślnie ściszony, nie zdradzał innych cech poza głębo kim, łagodnym brzmieniem. W mowie kapitana nie wyczuwało się żad nego charakterystycznego akcentu. Nieznajomy nie zdradził również żadnej innej cechy, która by go identyfikowała. Wydawał się wyższy niż przeciętny mężczyzna, a może było to tylko wrażenie, bo miał posta wiony kołnierz i trójgraniasty kapelusz. Nawet płaszcz osłaniał sylwet kę tak starannie, że nie dało się określić, czy zbójca jest tęgi czy szczu pły, muskularny czy chuderlawy. Muskularny, zdecydowała, I szczupły. Miał ciało jak drapieżny kot z dżungli, którego widziała w zwierzyńcu w Wersalu. W istocie wszystko w tym człowieku przypominało jej niebezpiecznego zwierza, trzymające go się w cieniu i atakującego bez ostrzeżenia. Finn powtórzył jej parę hi storyjek zasłyszanych u służby. Wynikało z nich, że le capitaine potrafi odstrzelić guzik od surduta z odległości stu kroków. Pewnego razu, wy zwany przez mistrza szpady, pozostawił nieszczęsnego pojedynkowicza na kolanach, błagającego o łaskę łamiącym się głosem. Kapitan był ostroż ny, wyrachowany, czujny i spostrzegawczy. Pojawia! się i znikał. Nie zo stawiał żadnego znaku swej obecności. Czasem -jeśli wierzyć opowie ściom -nocami, gdy księżyc świecił wyjątkowo jasno, widywano go, jak galopował grzbietem odległego wzniesienia i śmiał się z nieudolności żoł nierzy, których zostawił daleko w tyle. Nagle Renee przeszedł dreszcz, gdy zdała sobie sprawę, że nie uwa żała na żadne mijane punkty orientacyjne. Przytrzymując okrycie, sięg nęła w górę i zastukała w dach. Klapa z tyłu kozła natychmiast się odsu nęła. - Mademoiselle? - Czy już zbliżamy się do rozstajów? - Powinny być zaraz za następnym wzniesieniem. - Tak zziębłam, że palce nóg mam jak z lodu - powiedziała cicho. - Do Harwood House jest tylko pół godziny drogi. Jeśli pani woli jechać prosto do domu... - Nie, Finn. Nawet w tak krótkim czasie palce mogąmi odpaśćz zim na, a w dodatku cała odwaga mnie opuściła. Parę chwil przy ciepłym kominku, a poczuję się znacznie lepiej. 22 Obruszył się, mamrocząc coś o oślim uporze, i zanim klapa się zaęła, Renee usłyszała świst bata zmuszający konie do szybszego biegu. Stacja pocztowa na rozstaju była starym budynkiem z pruskiego muru, z dwuspadowymi nawisami górnych pięter i stromo nachylonym dachem pokrytym strzechą, zwieńczonym grupami ceglanych kominów. Prze błyski światła wydobywały się przez okiennice frontowych okien, ale dopiero niecierpliwe tupanie Firma na drewnianym podeście wywołało z pomieszczeń na tylach pyzatą kobietę. Gospoda służyła głównie pod różnym szukającym wytchnienia pojeździe przez wyboiste rogatki. Tra fiali tu także okoliczni mieszkańcy, którym lokal Pod Lisem i Psem od powiadał zarówno z powodu jego ustronności, jak i dyskrecji obsługi. Tęga gospodyni omiotła filuternym spojrzeniem osłoniętą płaszczem i zakapturzoną postać. Najwyraźniej zaliczyła Renee do tej drugiej katego rii gości. - Pani zziębła po drodze - odezwał się Finn władczym tonem, sta rając się rozproszyć błędne wrażenie. - Chce się napić czegoś pokrze piającego, najlepiej ciepłego, i odetchnąć parę chwil przy ogniu. Gospodyni uniosła trójramienny świecznik, który trzymała w ręce, i badawczo przyjrzała się Finnowi w liberii. Kiedy zadymione światło padło na twarz Renee, kobieta cmoknęła. - Boże drogi! - wymamrotała. - Jesteś całkiem sina, dziecino, lodź, usadzę cię tak blisko ognia, jak się da, żebyś się nie spaliła na igiełek. - Zerknęła na czerwony nos i zsiniałe uszy Finna. - A ty moiść prosto do kuchni. Nasza Viola postawi cię na nogi miską gorą;go rosołu. Finn spojrzał czujnie na Renće. - Wolałbym nie zostawiać mademoiselle samej. - Nie martw się, Finn - odpowiedziała znużonym tonem Renee. 'awołam, jeśli będziesz potrzebny. - Na pewno? - ściszył głos i zmarszczył czoło. - Nie podoba mi się lokal. Renee zdobyła się na lekki uśmiechu. - Nic mi się nie stanie, Finn. Idź się rozgrzać. Nie zostaniemy tu długo. Mrucząc pod nosem z niezadowoleniem, zostawił ją pod opieką iberźystki. Pyzata kobieta poprowadziła Renće sklepionym przejściem : dębowych bali do obszernego pomieszczenia wyłożonego dębową »azerią. Wzdłuż całej jednej ściany ciągnął się ogromny, obudowany drewnem kominek. Połowa sali służyła za bar. W drugiej, zastawionej 23
stolikami i krzesłami, goście mogli spożyć posiłek i porozmawiać na osobności. Jeśli nie liczyć samotnego dżentelmena, który siedział w ką cie i czytał ,,Merkuriusza Covenlry", sala była pusta. Renee w ogóle by nie zauważyła mężczyzny, gdyby światło przy jego stoliku nie odbi jało się od burzy rudych włosów, równie jaskrawych jak płomienie świec. Oberżystka przedstawiła się jako pani Ogilvie i wskazała drewniane siedzisko na wprost ognia. - Już bliżej nie mogę pani usadzić, chyba że w kącie przy kominie. - Tak jesl dobrze -- odpowiedziała Renee, sadowiąc się wygodnie. - Za chwileczką wrócę, milady. Zobaczy pani, że dbamy o naszych gości jak należy. Zapatrzona w igrający płomień, Renće rozprostowała palce nóg i wyciągnęła stopy jak najbliżej ciepła. Starała się opanować kolejną, dławiącą falę mdłości. Żołądek wciąż podchodził jej do gardła, gdy pani Ogilvie stawiała na stoliku naczynie z winem, talerz z serem i chle bem. Renee podziękowała oberżystce. Ujęła cynowy pucharek i popijała wolnymi, odmierzonymi łykami, spodziewając się, że korzenny napój wznieci trochę ciepła w jej zziębniętych członkach. Nie zdjęła płaszcza ani kaptura i wkrótce twarz jej się zaróżowiła od gorąca, a przesiąknięte rosą czubki pantofelków zaczęły lekko parować. Jakiś cień zbliżył się z boku. Renee podniosła wzrok. - Czy wolno mi będzie napełnić pani pucharek, moja droga? Nie czekając na odpowiedź, rudowłosy mężczyzna sięgnął po dzban zawieszony nad paleniskiem i dolał Renee wina. Na tle ognia zarysowała się jego elegancka, szczupła sylwetka. Obci słe spodnie opinały się na nim jak druga skóra, a surdut głęboko wycięty z przodu odsłaniał bogaty, brokatowy wzór kamizelki. Kołnierz był wyso ki zgodnie z nakazem mody, z dużymi, mocno rozchylonymi wyłogami. Obfite fałdy białego krawata uwydatniały ostre, rzeźbione rysy twarzy. Włosy mężczyzny, bardziej pomarańczowe niż rude w jaskrawym blasku ognia, były zaplecione w schludny warkoczyk. Dwa starannie zakręcone loki luźno zwisały nad uszami. Mężczyzna napełnił własny kieliszek, odgarnął na bok ogon fraka i przysiadł na drewnianej ławie z wysokim oparciem. Zauważył pytający wzrok Renee i uśmiechnął się. - No tak, zapomniałem. Nigdy nie miała pani okazji spotkać mnie bez munduru. 1 prawdę mówiąc, pułkowe peruki są bardziej pretensjo nalne. 24 Bursztynowe oczy, połyskujące odblaskami ognia, bardziej pasowa ły do drapieżnego ptaka niż do oficera Królewskiej Jazdy króla Jerzego. - Pani stangret nie miał trudności ze znalezieniem gospody? - Nie - odparła spokojnie. - Wiem, że musieliście zboczyć z drogi bardziej niż poprzednim ra zem, ale wolę zbytnią ostrożność niż jej brak. Renee wypiła łyk wina. Jastrzębie oczy mężczyzny skupiły się. na kropelce wilgoci, która osiadła na jej dolnej wardze. - Gdybyśmy jednak zbyt często pokazywali się w tym samym miej scu, to z pewnością by wywołało plotki i domysły - dodał. - A ani jed no, ani drugie nie sprzyja naszym zamiarom. Odchylił się w tył na ławie i obserwując twarz Renće, lekko uniósł "-j brodę. - Czy z pani widocznego braku entuzjazmu mam wnioskować, że z mały... wypad znów się nie powiódł? Renee spróbowała nie okazać odrazy, gdy odwróciła się w końcu spojrzała mu w twarz. - Zostaliśmy zatrzymani niecałe dziesięć kilometrów stąd - powie lała spokojnie. Przez minutę mężczyzna nie poruszył się i w żaden widoczny spob nie zareagował. Ktoś jednak dobrze czytający z twarzy pułkownika ertranda Rotha zwróciłby uwagę na wąską białą obwódkę wokół noz drzy albo maleńką błękitną żyłkę, która zaczęła pulsować na skroni. Dla Renee wyglądało to tak, jakby po prostu wysilał się, żeby nie mrugać. Po chwili pułkownik z wolna pochylił się ku niej i wycedził przez - Jest pani pewna, że to był on? Kapitan Starlight? Renee przeniosła wzrok z jego twarzy na dłonie, które zacisnął na łanach jak szpony. Doszła do wniosku, że czekając na nią, spędził gospodzie kilka nerwowych godzin, bo paznokcie miał obgryzione do wego ciała, a z pokaleczonego lewego kciuka sączyła mu się kropelka krwi. - Tak - potwierdziła. - Jestem przekonana, - Przypominam, że w ostatnich dniach mieliśmy do czynienia co jmniej z kilkoma przedsiębiorczymi osobnikami grasującymi na droach, którym się wydawało, że ofiary na widok pistoletu i czarnego koia w panicznym strachu obsypią ich pieniędzmi. - To był le capitaine - powtórzyła z naciskiem. - Jestem absolutnie pewna, ponieważ z nim rozmawiałam. - Rozmawiała pani z tym typem?
- Czy nie tego po mnie oczekiwano, monsieur? - spytała gniewnie. Czy nie po to urządzono całą tę maskaradę? Roth zignorował słowa Renee, znów rozparł się na ławie i zaplótł dłonie pod brodą. - Czy widziała pani jego twarz? - Nie. Miał kołnierz wysoko podniesiony i kapelusz mocno naciąg nięty na czoło. Był w czerni i... - I... co? Zawahała się. Rolh z pewnością nie chciałby usłyszeć, że rozbójnik jest śmiały i nie brak mu fantazji. - Bardzo się pilnował, monsieur, żebym nie dostrzegła więcej, niż on sobie życzy. - Nie wykazała się pani zbytnią przedsiębiorczością, moja droga. Liczyłem na więcej pomysłowości z pani slrony. - A co, pana zdaniem, miałam zrobić, pułkowniku? Ściągnąć mu kapelusz, obrócić twarz do światła i zapytać o nazwisko? Roth zacisnął usta. - No tak - odezwał się po chwili milczenia. -1 co takiego pani po wiedziała? - Dokładnie to, co mi kazano: że chcę go wynająć. - No i...? - Jarząca się białość w miejscu, gdzie przycisnął opuszki palców, nic pasowała do nonszalanckiego tonu głosu. -Nie wydało mu się, że to dziwne żądanie? - Owszem. Chciał wiedzieć, dlaczego mi na tym zależy. - Uwierzył w wyjaśnienia? Rumieniec wpełzł na jej policzki. - Dlaczego nie miałby mi uwierzyć? W większości mówiłam praw dę. Zmusza się mnie do małżeństwa, używa za pionka w grze mającej straszne konsekwencje, a jeśli odmówię... - Pani brat będzie postawiony przed Królewską Ławą i sądzony za usiłowanie morderstwa - dokończył pułkownik. Gniew, dławiąca nienawiść i odraza do Rotha prawie odebrały Renee oddech. - Antoine nie usiłował zamordować lorda Paxtona. - Klęczał nad ciałem pani wuja. Miał w ręku broń. Lufa była jesz cze gorąca i dymiła. Mój Boże, kobieto, widziałaś to na własne oczy. - Usłyszałam strzał i przybiegłam zobaczyć, co się stało, ale napast nik uciekł już tylnymi drzwiami. Antoine... - Trzymał pistolet nad głową lorda. Zapewne szykował się, by do kończyć swe niecne dzieło. 26 . - Odkładał broń, żeby sprawdzić, czy lord Paxton żyje. - Istotnie, rany głowy zwykle krwawiąjak diabli. I dlatego pierwsze wrażenie bywa mylące... i niewątpliwie może sprawić przykrą niespo dziankę komuś, kto miał tylko jedną szansę, by oddać strzał. - Antoine nic postrzelił wuja - powtórzyła, zamykając oczy pod cię żarem rozpaczy. - W pokoju był jeszcze ktoś. - Czy brat to właśnie pani powiedział w ten swój niepowtarzalny, cudacki sposób? Znów otworzyła oczy i bez mrugnięcia zniosła docinek Rotha rzu cony niby od niechcenia. Antoine nie był zdolny wymówić słowa od dnia, gdy uciekli z Paryża. Roth dobrze o tym wiedział. Teraz oczy mu zalśniły z satysfakcji, że udało mu się sprawić ból okrutną uwagą. - To tylko chłopiec - powiedziała miękko. - Nie ma jeszcze czter nastu lat. - Angielskie prawo surowo karze za usiłowanie morderstwa, bez względu na wiek oskarżonego. Pani brat może spędzić w więzieniu resztę życia lub zostać zesłany na roboty do kolonii karnej w Australii. Albo może zawisnąć na szubienicy. Albo też być puszczony wolno, mademoiselle d"Anton. co całkowicie zależy od wielkoduszności lorda Paxtona. - Która okaże się w pełni, jeśli zgodzę się pomóc w schwytaniu ka pitana Starlighta? - spytała półgłosem. - Cena chyba nie jest wygórowana. - Jeśli nigdy pana nie zdradzono, przypuszczam, że uważa pan to za drobnostkę. - Co też pani wygaduje!? Nie może pani stawiać na równi sytuacji osławionego kapitana Starlighta z politycznymi egzekucjami we Fran cji. On jest złodziejem i pozbawionym skrupułów mordercą. Nie ma cienia wątpliwości co do obu oskarżeń. 1 tak skończy na szubienicy, czy pani pomoże go aresztować, czy nie. On już jest stracony. Z dru giej strony pani braciszek... -Pułkownik znacząco wzruszył ramiona mi. - Jak pani powiedziała, to jeszcze chłopiec. Ma przed sobą całe życie, które dzięki pani może mu upłynąć szczęśliwie... albo bardzo, bardzo ciężko. Renće popatrzyła na pułkownika z odrazą. Dostała aż gęsiej skórki, gdy pochylił się ku niej i mrugnął jaszczurczymi oczyma. - Zechciałaby pani może wziąć także pod uwagę moją rolę w tym wszystkim - doradził łagodnie, wodząc koniuszkiem pająkowatego palca po rękawie jej płaszcza. - Gdyby nie było mnie w Londynie owego wie czoru, gdy się zdarzył ten... wypadek, ciekawe, kto zdołałby ułagodzić gniew lorda Paxtona. Pani brat pewnie natychmiast zostałby zabrany do 27
więzienia Newgate, do celi pełnej szczurów. A tak przebywa we względ nym luksusie w majątku pani wuja w Coventry. - Jest jednak pilnowany dniem i nocą przez pańskich ludzi i służbę. Nie może zrobić kroku ze swego pokoju, żeby ktoś go nie wypytywał o jego zamiary. Albo go śledził. - Dla jego własnego bezpieczeństwa, zapewniam. - Dla pana wygody. Kościsty palec skończył leniwą wędrówkę po r�