Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zobacz podgląd pliku o nazwie Edyta Świątek - Nowe czasy. Nie pora na łzy - PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Strona 1
Strona 2
Strona 3
Strona 4
Copyright © Edyta Świętek
Copyright © Wydawnictwo Replika, 2018
Wszelkie prawa zastrzeżone
Redakcja
Monika Orłowska
Skład i łamanie
Dariusz Nowacki
Korekta
Joanna Pawłowska
Projekt okładki
Mikołaj Piotrowicz
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Dariusz Nowacki
Wydanie elektroniczne 2018
eISBN 978-83-7674-760-6
Wydawnictwo Replika
ul. Szarotkowa 134, 60-175 Poznań
tel./faks 061 868 25 37
[email protected]
www.replika.eu
Strona 5
Spis treści
Drzewo genealogiczne – rok 1992
Rozdział 1 – Bagaż nielegalny
Rozdział 2 – Nadzieje
Rozdział 3 – Bolączki codzienności
Rozdział 4 – Upał
Rozdział 5 – Strach ma wielkie oczy
Rozdział 6 – Niebezpieczne zabawy
Rozdział 7 – Marzenia
Rozdział 8 – Kobieta wyzwolona
Strona 6
Strona 7
Strona 8
Rok 1992
Rozdział 1
Bagaż nielegalny
Już właściwie to mnie nie ma, nie chcę wiedzieć o niczym
Tylko z tyłu pali bagaż nielegalny[1]
U pał trzymał Kraków w silnym uścisku. Lato w mieście
miało nieprzyjemną woń spalin, kurzu i potu. W pobliżu
bazarów i placów targowych śmierdziało zgnilizną, a z mniej
uczęszczanych zaułków oraz bram zalatywało moczem. Zdawać
by się mogło, że robotnicze dzielnice utworzone w miejscu
niegdysiejszej Nowej Huty toczy jakaś gangrena. Jeszcze do
niedawna tutejsi mieszkańcy żywiołowo walczyli o wolność
i uniezależnienie się od wpływów Związku Radzieckiego,
wzniecali regularne bunty przeciwko komunie. Dzisiaj na
twarzach tych samych obywateli coraz częściej widywano
zwątpienie i rezygnację. Zaczynały się także odzywać pierwsze
nieśmiałe głosy, że nie należało występować przeciwko
poprzedniej władzy, bo przy niej człowiek miał zatrudnienie
i jakie takie warunki egzystencji. A nowa dawała jedynie
bezrobocie, inflację i zasiłek, który na nic nie wystarczał
i przysługiwał tylko przez kilka miesięcy.
Strona 9
Adrian i Wioletta szli niespiesznie z przystanku tramwajowego
do pracy. Trochę żal im było, że piękne letnie popołudnie oraz
wieczór muszą spędzić w nowohuckim klubie Dance Floor[2].
Ich rówieśnicy wylegiwali się teraz nad zalewem albo
rozkoszowali kąpielą na dzikich plażach Przylasku Rusieckiego.
Oni mieli w perspektywie zaduch lokalu, gryzący dym
z papierosów i opary alkoholowe. Droga do klubu była ostatnią
sposobnością, by łyknąć choć trochę świeżego powietrza.
Chwilę wcześniej wysiedli z tramwaju, przesiąkniętego fetorem
niedomytych, zapoconych ciał.
– Praca w piątek to zło – stwierdziła dziewczyna.
– Nikt cię nie zmusza – odparł starszy brat, który w weekendy
pełnił funkcję DJ-a, a w tygodniu zajmował się wszystkim, co
zlecał mu właściciel lokalu, Michał Grabowski.
Adrian był prawą ręką Grabowskiego, choć niełatwo
przychodziło mu godzenie nauki w Akademii Górniczo-
Hutniczej z pracą. Stary jednak bardzo go cenił, co przekładało
się na zarobki, nie miał także nic przeciwko temu, by w klubie
dorabiała sobie młodsza siostra chłopaka, Wiolka.
– No nie – przyznała. – Ale fajnie byłoby wyskoczyć nad wodę.
Gorąco dzisiaj – westchnęła.
– I dobrze. Bo jak jest gorąco, to ludziom chce się pić.
Będziesz miała niezłe napiwki – dodał, by ją pocieszyć.
Wiedział, że narzekanie siostry to tylko czcza gadanina. Tak
naprawdę młoda lubiła swoje zajęcie. Miała dzięki niemu
własną forsę, nie musiała prosić ojca o zakup fatałaszków,
butów i innych bzdur, bez których dziewczyny nie mogą żyć. Na
pewno niejedna z jej koleżanek, leżąc na plaży, marzyła o tym,
aby zarabiać na swoje wydatki. Adrian cenił sobie Wiolkę jako
współpracownika. Nigdy nie nawalała, do obowiązków
podchodziła sumiennie, nie trzeba jej było pokazywać palcem,
co jest do zrobienia. Czasami inne kelnerki próbowały
wykorzystywać jej pracowitość, ale Adrian zaraz przywoływał je
Strona 10
do porządku.
Zresztą Grabowski też nie pozwalał, by stare wygi, jak określał
dłużej zatrudnione dziewczyny, wysługiwały się młodą. Czasami
z tego powodu dochodziło do spięć, ponieważ niektóre z nich
uważały, że szef faworyzuje smarkatą. I diabli wiedzą, co ich ze
sobą łączy, skoro tak się nad nią trzęsie. Kiedyś Jolka Bieniek
rozpuściła ploty, że stary leci na nią, a ona na niego –
oczywiście dla korzyści, bo właściciel lokalu spokojnie mógłby
być ojcem Wiolki.
Zazdrość o młodą wynikała również stąd, że dziewczyna była
nadzwyczaj ładna. Po przodkach odziedziczyła szlachetne,
harmonijne rysy twarzy: prosty nos i miękką linię pełnych ust.
Kaskada gęstych ciemnych włosów opadała jej do połowy
pleców. Wyraziste brązowe oczy, których tęczówki w chwilach
zagniewania bądź ekscytacji zdawały się niemalże czarne,
z ciekawością spoglądały na świat. Niewielkie, kształtne uszy
ozdobione były zwykle jakąś błyskotką, najczęściej kolczykami
z prawdziwych pereł, podarowanymi jej na osiemnaste urodziny
przez dziadka, emerytowanego dyrektora z Huty imienia
Sendzimira. Wioletta była dość wysoka, mierzyła metr
siedemdziesiąt, a na dodatek uwielbiała szpilki
z dziesięciocentymetrowymi obcasami, w których wyglądała
jeszcze smuklej. Miała szczupłą, zgrabną sylwetkę
z przyjemnymi dla oczu krągłościami tam, gdzie krągłości były
atutem. Świadoma własnej urody i pewna siebie pannica
przyciągała męskie spojrzenia. Klienci klubu często zabiegali
o jej uwagę, a stali bywalcy wiedzieli, który stolik należy zająć,
by zostać obsłużonym przez Pawłowską. Czasami, gdy tego lub
owego piwo albo wysokoprocentowe trunki ośmieliły
nadmiernie, kelnerka kilkoma umiejętnie dobranymi słowami
studziła emocje nachalnego adoratora. A język miała wyjątkowo
cięty, choć w przeciwieństwie do większości dziewcząt nie
potrzebowała posługiwać się wulgaryzmami, by usadzić
Strona 11
delikwenta w miejscu.
Kiedyś Adrian na własne uszy słyszał, jak ją wkurzył jakiś
typek. Zadufany był w sobie jak mało kto, nie dało się nie
zauważyć, że to świeżo upieczony biznesmen, który zdołał
trochę zarobić. Ubrany był w najmodniejsze ciuchy prosto
z bazaru. Jego szyję zdobił złoty łańcuch gruby na palec.
Klient ostentacyjnie wyjął z kieszeni pokaźny zwitek
banknotów. Najpierw zamówił piwo, a potem stwierdził, że
należy mu się jeszcze całusek. Oczywiście Wioletta zbyła
natręta, jak zawsze w takich sytuacjach. Na niej nie zrobiły
wrażenia ani grubość łańcucha, ani zawartość portfela, ani
olśniewająco białe skarpety mocno kontrastujące z czernią
mokasynów.
– Cnotliwa Zuzia – burknął, gdy kelnerka odwróciła się
plecami.
Wiola, niewiele myśląc, zawróciła i ze słodkim uśmiechem na
ustach zapytała:
– A słomkę podać do tego piwa czy wyciągnie pan sobie
z butów?
Jak zwykle uszło jej to na sucho, ponieważ facet nie był
z tych, co lecą na skargę do właściciela lokalu. Zresztą
zadziorna brunetka wpadła mu w oko i z miejsca zyskała jego
szacunek, bowiem później jeszcze nieraz pojawiał się w klubie
Dance Floor. Próbował nawet podrywać Wiolettę w znacznie
subtelniejszy sposób, lecz nigdy nic u niej nie wskórał.
Nic więc dziwnego, że uwielbiana przez klientów kelnerka
budziła zawiść współpracownic.
Plotki rozsiewane przez Bieńkównę dotarły w końcu do
Adriana, a ten, gdy szło o młodszą siostrę, z nikim się nie
patyczkował. Bluznął ostro na plotkarę, by na zawsze
zapamiętała, że o Wiolce nie gada się za jej plecami. Oczywiście
postraszył przy tym Jolę, że jak jeszcze raz przyłapie ją na
czymś podobnym, to dopilnuje, by Grabowski podziękował jej
Strona 12
za pracę. A ponieważ faktycznie miał takie możliwości,
dziewczyna wolała spuścić z tonu.
– Jest sprawa, Adek – oznajmił Michał, gdy dotarli do klubu.
– O co chodzi, szefie?
– Zorganizujesz mi koncert. Trzeba trochę podzwonić
i poszukać jakiejś gwiazdy muzyki chodnikowej, która
przyjechałaby na koniec wakacji. Rozruszamy trochę ten lokal.
Adrian spojrzał uważnie na Grabowskiego. Stary na pewno
widział w tym niezły interes, skoro opłacało mu się zapraszać
muzyków.
– A ma pan jakiś konkretny zespół na myśli?
– Właściwie to nie. Kapel jest dość i trochę. Sam coś wybierz.
Ale może nie Top One czy Bayer Full, bo na nich to raczej nie
byłoby mnie stać. Rozeznasz się w temacie? Najlepiej
zaplanować imprezę na ostatnią sobotę sierpnia. Domyślam się,
że może być kłopot, bo to trochę późno, ale przynajmniej
popytaj. Trzeba zorientować się w cenach i czy w ogóle ktoś
byłby zainteresowany tym terminem. Gdyby się udało, to tak
nagłośnimy sprawę na dzielnicy, że zaraz nam się tutaj zwalą
tłumy. Browar będzie płynął strumieniami, zobaczysz. He, he,
he!
– Niezła myśl – stwierdził chłopak. – Występy gwiazdy
faktycznie mogłyby przyciągnąć mnóstwo osób.
– Wiesz, tylko że ja nie bardzo się orientuję, jak to ugryźć –
przyznał Grabowski, pocierając się po gładko ogolonej żuchwie.
– A tyś jest młody i obrotny, to może prędzej coś wymyślisz.
Tu cię mam, staruszku – pomyślał Pawłowski.
– Damy radę, szefie – odparł rezolutnie. – Marek handluje
kasetami. Pogadam z nim, żeby pozwolił mi przejrzeć
Strona 13
opakowania. Może są tam nazwy wydawnictw muzycznych.
Jeśli dotrę do wydawnictwa, to bez problemu załatwi się
namiary na liderów jakichś fajnych grup.
– Masz łeb, chłopie – ucieszył się szef. Poklepał młodego po
ramieniu. – Nic się nie martw. Dorzucę ci coś ekstra za to
zlecenie.
Powietrze wibrowało od upału, gdy w sierpniowe popołudnie
Paweł Szymczak wędrował przez największy nowohucki bazar
Tomex, podpatrując wśród handlarzy, jak idą ich biznesy.
Ostatnio gorączkowo szukał sposobu na zarabianie, lecz pech,
który przyplątał się doń dwa lata wcześniej razem z Grobelnym
i jego cholerną Bezpieczną Kasą Oszczędności, zdawał się go
nie opuszczać. Stracił w tym przeklętym parabanku wszystkie
swoje pieniądze. Zresztą nie tylko swoje, bo i cudze również.
Zamiast regulować zobowiązania za towar, lokował zyski ze
swojej firmy w Kasie. Przez jakiś czas nie wypłacał pensji
Markowi Pawłowskiemu, który handlował jego kasetami, lecz
i ją składał u Grobelnego. Zwodził młodego obietnicami tak
długo, jak tylko było to możliwe. Liczył bowiem na gigantyczne
odsetki od kapitału. Niestety pewnego dnia obudził się z ręką
w nocniku. Grobelny przepadł wraz z pieniędzmi, i w czasie gdy
oszust bawił się w niemieckich burdelach, przepijając krwawicę
ograbionych niecnie ziomków, Paweł musiał opędzać się od
wierzycieli.
Nie wrócę do roboty w kombinacie – wzdychał, wędrując
pomiędzy ciasno poustawianymi kramami, na których
oferowano wszelakie dobra.
Nie uśmiechała mu się praca na etacie: świątek piątek, na
pełen zegar i w nieludzkim znoju. Na tej mozolnej robocie nigdy
Strona 14
w życiu niczego by się nie dorobił, może poza garbem,
odciskami na rękach i chorobami zawodowymi. Ale drobnym
przedsiębiorcom też było niełatwo. Bo to i po towar trzeba
jechać do hurtowni, i sprzedaży doglądnąć, i pozałatwiać
wszystkie sprawy urzędowe. Jakby mało było kłopotu, to
jeszcze cholerny rząd umyślił sobie, żeby obywatele opłacali
podatek dochodowy! No panie! Toż to wyzysk! Nie dość, że
narobić się trzeba ile wlezie, naużerać z ludźmi, którzy na
wszystko teraz kręcą nosami – tak im się w dupach
poprzewracało przez ostatnie trzy lata dobrobytu, gdy wszystko
stało się dostępne na wyciągnięcie ręki – to jeszcze oddaj za nic
część krwawicy państwu! Ot, kapitalizm!
Zainwestowałbym w obligacje – wzdychał Szymczak. Bo z tego
pieniądz pewny i bez roboty. Nie trza się trudzić jak przy
handlu. Kupuję papiery, a potem odzyskuję gotówkę
z procentem lepszym, niż daje bank. Oj… Gdybym miał ten
kapitał, com go utopił u Grobelnego! Ale kto mi teraz choćby
złotówkę pożyczy? Jeszczem tamtych długów nie pospłacał do
końca.
Na Tomeksie panował zaduch i ścisk. Ludzie szwendali się
z miejsca na miejsce, nie tyle z chęci kupowania, bo groszem
mało kto śmierdział, ale po to, by popatrzeć na oferowane
towary. Wszystko cieszyło się zainteresowaniem: i sprzęty hi-fi,
i kasety, i filmy, i ciuchy, i kosmetyki. Tłoczno było nawet przy
Ruskach, którzy ustawiali się zwykle w jednym miejscu i na
płachtach wykładali dobra przywiezione zza Bugu. U nich
często można było kupić coś atrakcyjnego, niekoniecznie
z legalnego źródła, choć i niezbyt dobrej jakości. Albo raczej nie
tak ładnie wykonane, jak rzeczy przywiezione z Zachodu.
Paweł i tak lubił zaglądać do zajmowanej przez nich części
bazaru, choć na ogół odpuszczał sobie robienie zakupów. Po
rosyjskiej wódce rzygał kiedyś przez trzy dni. Papierosy mieli
okropnie cuchnące. Jak raz wziął dla córki czekoladę, to też
Strona 15
okazało się, że jest do kitu. Mała ugryzła i tylko się skrzywiła.
– A fuj, margaryna! – powiedziała z odrazą i cisnęła napoczętą
tabliczkę na stół. – Niemiecką byś kupił – pouczyła ojca.
– W tyłku ci się przewraca – burknął, zły, że pogardziła
smakołykiem. To prawda, że sam ją tak rozpieścił. Zawsze
kupował swojej Gosiulce wszystko to, co najlepsze. Ot,
jedynaczka, oczko w głowie tatusia: wychuchana, wydmuchana
i rozpuszczona jak dziadowski bicz. No i taką mu sprawiła
przykrość!
Później, jak już sam spróbował tego specjału, stwierdził, że
córka ma całkowitą rację. Czekolada była wstrętna.
Czasami jednak wśród tego badziewia dało się wyszukać jakiś
rarytas: solidną wojskową lornetkę, skórzany pas z demobilu
albo chociażby puszkę chałwy – tej ostatniej ruscy nigdy nie
spieprzyli, zawsze miała doskonały smak. A po wyjedzeniu
resztek można było trzymać w blaszanym pojemniku jakieś
drobiazgi: śrubki, żyletki lub stare monety, których już nikt nie
używał, bo za wszystko płaciło się szeleszczącymi milionami
z Reymontem albo „moniuszkami” i „sienkiewiczami” o nieco
niższych nominałach. Gosia zwykle dopominała się o te
pudełka, bo lubiła do nich wkładać swoje skarby: ubranka
i buciki lalek Barbie, koraliki i jakieś inne bzdety. Andzia też
wyciągała ręce po blaszanki, ponieważ nadawały się świetnie na
szpilki, agrafki czy guziki. Tak więc spożycie chałwy
u Szymczaków było stosunkowo duże, co znajdowało
odzwierciedlenie w bujnych kształtach pani domu oraz
wałeczkach tłuszczu u córusi.
– Spirytus, spirytus – wycedził przez zęby Rumun.
Paweł znał go z widzenia, zresztą już parę razy kupował
u niego alkohol. Próbował nawet podpytać, skąd ma towar, lecz
handlarz nie chciał ujawnić źródła. Szymczak wiedział, że
Dragan przyjechał do Polski z liczną rodziną. Jego żona tkwiła
zazwyczaj przed wejściem na bazar. Obok niej na kartonie
Strona 16
i szmacie spało zwykle niemowlę – zadziwiająco spokojnie jak
na tak małe dziecko. Maleństwu nie przeszkadzał hałas i ruch,
setki stóp przechodzących o krok od jego główki. Elena
siedziała ze wzrokiem wbitym w ziemię. Właściwie to nie tyle
siedziała, co klęczała, opierając pośladki na piętach. Pochylała
kark w pozie przepełnionej pokorą. W dłoniach trzymała
kawałek kartonu, na którym ktoś nakreślił koślawymi literami
prośbę o datki. Była żebraczką, jedną z wielu kręcących się
przy Tomeksie.
Czasami przychodzili policjanci lub strażnicy miejscy
i przepędzali kobieciny zakutane w bure szmaty. One jednak
zawsze wracały na swoje stanowiska, ponieważ każda miała
stały punkt, w którym zazwyczaj „zarabiała”. Potrafiły nieźle
skakać sobie do oczu, gdy zjawiała się jakaś nowa i zajmowała
miejsce prawowitej rezydentki.
Paweł zdążył się temu wszystkiemu przyjrzeć, gdy jeszcze
handlował kasetami magnetofonowymi. Jego stoisko było
wówczas dość blisko wejścia i miał dobry widok na żebraczkę.
Czujne spojrzenie Szymczaka widziało każdy banknot trafiający
do chustki rozłożonej na podołku kobiety. Franca bez roboty
miała nieraz większy utarg niż on!
Ludzie litowali się nad Rumunkami oraz zadziwiająco cichą
dziatwą, która cierpliwie znosiła nieludzkie warunki. Sypali
dość hojnie banknotami o najniższych nominałach. Na koniec
dnia zbierała się z tego pokaźna sumka, którą zgarniał Dragan
lub jemu podobni. Kobiety podnosiły się z klęczek, brały na
ręce potomstwo i szły gwarną gromadą do pobliskiego taniego
hotelu robotniczego, w którym gnieździli się Rumuni. Brudne,
nędznie odziane, zaniedbane – staruszki za młodu. Z dziećmi
o bezmyślnych twarzach.
Kiedyś przyuważył, jak kręcący się w pobliżu Dragan wziął od
Eleny flaszkę, zdjął gumowy smoczek i dolał do zawartości
trochę alkoholu. A potem ona dała to dziecku. W jednej chwili
Strona 17
Paweł zrozumiał, czemu później tak spokojnie spało. Było po
prostu zamroczone wódką. Zrobiło mu się trochę żal tego
malucha, bo co z niego wyrośnie, skoro od pierwszych dni życia
zna smak gorzałki? Czy w ogóle ma szansę wyrosnąć? Sam był
ojcem i bardzo kochał swoją jedynaczkę. Nieba by jej przychylił.
Wszak to dla córci tak ciężko pracował. Aby Gosiulce żyło się
lżej niż jemu, kiedy był podrostkiem. On nie miał ładnych
zabawek, modnych ubrań, kotletów, pomarańczy i czekolady,
ponieważ w domu rodzinnym była bieda z nędzą. Małgosi chciał
i mógł zapewnić absolutnie wszystko.
Jak zawsze u „rucholi” obejrzał zegarki marki Rakieta
i Arktika. Podobały mu się te drugie: miały niespotykane
nigdzie dwudziestoczterogodzinne tarcze. Korciło go, by sprawić
sobie tak unikatową rzecz, lecz dobrze wiedział, że Andzia zaraz
by go wyśmiała. Bo w jej oczach uznanie miały tylko modele
Montany z szesnastoma melodyjkami albo z kalkulatorem.
Zrezygnował z transakcji, choć Rusek oferował mu czasomierz
w naprawdę atrakcyjnej cenie.
– Wy szukacie czegoś ekstra – zagadnął handlarz, posługujący
się całkiem przyzwoitą polszczyzną. Jedynie akcent i forma
grzecznościowa zdradzały, że jest obywatelem rozwiązanego
w ubiegłym roku Związku Radzieckiego.
– A co ciekawego macie na handel? – Szymczak zniżył głos,
licząc, że może trafi na jakąś perełkę.
Nie mylił się. Po krótkiej wymianie zdań mężczyzna zostawił
swój biznes pod opieką wspólnika i odciągnął Pawła
kilkadziesiąt metrów dalej, gdzie stał zaparkowany mocno
zdezelowany jerAZ. Rosjanin rozejrzał się uważnie na boki,
a potem otwarł drzwi przedziału bagażowego. Gmerał trochę
między pustymi pudłami i innymi zgromadzonymi tam
klamotami, później odrzucił stary koc i pokazał potencjalnemu
nabywcy dwa błyszczące nowością karabiny Kałasznikow.
– Demobil iz naszej armii. Nowyj. Otlicznoje oborudowanije[3].
Strona 18
Pokupicie?
Na widok broni Pawłowi zabiło żywiej serce. Przypomniał sobie
służbę w wojsku i zajęcia na strzelnicy. Miał celne oko, a ręka
nawet mu nie drgnęła przy naciskaniu na spust, więc niejeden
raz udało mu się wystrzelać dodatkowy urlop. Cóż, gdy czasy
zabawy w wojaczkę minęły bezpowrotnie. Co zrobiłby dzisiaj
z takim sprzętem? Strach trzymać w mieszkaniu, bo baby zaraz
mogłyby wywlec karabin i narobić dziadostwa. Na rozpierduchę
do Jugosławii też się nie wybierał, choć nie dalej jak
w ubiegłym tygodniu jeden znajomek próbował go zwerbować
do Legii Cudzoziemskiej. Oferował niezłą kasę za wyjazd, ale
Szymczakowi życie nie zbrzydło i nie zamierzał nadstawiać
tyłka dla cudzej sprawy.
Pogadał chwilę z Aloszą. Wypytał go o cenę i dostępną liczbę
sztuk. Znał różnych ludzi, więc czemu nie miałby zagadnąć o to
i owo? A nuż komuś przyda się kałach? A i on może zarobiłby
parę złociszy za pośrednictwo w transakcji. Obiecał Aloszy, że
jak usłyszy o kimś, kto kupiłby taką zabawkę, to przyprowadzi
potencjalnego kupca. Przyszedł mu nawet na myśl konkretny
człowiek, ale na razie nie chciał obiecywać Rosjaninowi zbyt
wiele. Wymieniwszy uścisk dłoni, rozeszli się, każdy w innym
kierunku.
Paweł wrócił pomiędzy polskich handlarzy.
Przeszedł obok chłopaka, który w starej, sfatygowanej walizce
trzymał oferowane na wymianę kasety VHS. Potem przypomniał
sobie, że ma w samochodzie obejrzane filmy, więc warto byłoby
zmienić taśmy na inne. Zanotował w pamięci, by jeszcze wrócić
w to miejsce, i ruszył dalej.
Kurwa. Chyba najlepiej sprzedają się szmaty – stwierdził,
widząc, jakie tłumy kręcą się wokół stoisk z marmurkowymi
jeansami. Może trzeba w to wejść?
Potem przeszło mu przez myśl, że Andzia by go wyśmiała.
Wszak to ona była biznesmenką od ciuchów. Miała własną
Strona 19
pracownię krawiecką, którą szumnie i z francuska nazwała
„Atelier u Anny”. Szyła masowo kiecki na sprzedaż w domu
handlowym Wanda, gdzie wynajmowała stoisko, na Tomeksie
oraz Tandecie, a trochę upłynniała hurtowo zaprzyjaźnionym
przekupkom. Do krawiectwa miarowego nie chciała się
zabierać, więc nazwa firmy była mocnym nadużyciem, bo cóż to
za atelier, gdzie szyje się tanie fatałaszki o niezbyt starannym
wykończeniu? Niejeden raz ślubna zżymała się na swoje
pracownice. Utyskiwała, że wałkoniom nie chce się nitek
odcinać, a guziki przyszywają byle jak.
Paweł pokręcił się jeszcze, a później postanowił wracać do
domu. Znowu nic sensownego nie przyszło mu do głowy. Od
tygodnia snuł się jak ta błędna owca i kombinował, w co włożyć
ręce i mikry kapitał, jaki wyciągnął z poprzedniego interesu.
Za drobny jestem. Gdyby tak mieć choć trochę więcej
pieniędzy. Byłoby z czym wystartować. Wszedłbym w jeans. Na
wypożyczalnię kaset VHS, ale taką z prawdziwego zdarzenia,
nie mam dość szmalu, a na żarciu są kiepskie zyski – pomyślał
o swym ostatnim biznesie. Ile można wycisnąć z makaronu czy
herbaty?
Zdecydował, że nim wróci na osiedle Złotego Wieku
w Mistrzejowicach[4], pojedzie na Wolę Justowską do Wiktora
Czyża, kumpla z jednostki wojskowej. Wiktor w ostatnich paru
latach wyrósł na wielkiego biznesmena, handlował
samochodami i zarabiał kupę pieniędzy, co dla niektórych
stanowiło sporą pokusę. Od jakiegoś czasu nie pojawiał się
samotnie na mieście, lecz zawsze w towarzystwie dwóch osiłków
o nalanych karkach. Bał się o swoje bezpieczeństwo, a że lubił
różne dziwne zabawki, mógłby być zainteresowany
kałasznikowem.
Strona 20
Anna Szymczak, pieszczotliwie zwana Andzią przez rodzinę,
a przez swoje pracownice francą zbolałą (oczywiście po cichu,
gdyż na głos żadna nie odważyłaby się użyć niepochlebnego
epitetu), krążyła po atelier, nadzorując pracę krawcowych.
Co za wałkonie! – zżymała się, na razie w duchu. Robić im się
nie chce. Człowiek od ust sobie odejmuje, żeby zapewnić im
wypłatę, a one tylko patrzą, jak tu się opierniczać.
Wystarczyło, że na moment spuszczała je z oczu, a robotnice
już urządzały sobie przerwy w pracy i oddawały się plotkom.
Albo zaczynały wykonywać swoje obowiązki byle jak, robiąc
krzywe ściegi, marszcząc szwy, nierówno doszywając guziki.
Od rana chodziła zła jak osa. W końcu nie wytrzymała.
– No jak obrobiłaś tę dziurkę! – wrzasnęła nad uchem nowej
szwaczki.
Przerażona kobieta zadygotała nerwowo. To już trzeci raz
w ciągu tygodnia, jak szefowa miała zastrzeżenia do jej pracy.
Jeszcze gotowa ją zwolnić. Na każdym kroku powtarzała, że na
jej miejsce bez problemu znajdzie się ze sto chętnych. Żal
posady – jakakolwiek by była. Lepsze to niż nędza bezrobocia.
Wprawdzie milion dwieście tysięcy wypłaty to żaden szał, ale
jak się dołożyło do tego pensję męża, wystarczało przynajmniej
na skromne utrzymanie i opłatę rachunków. O kupowaniu
lalek Barbie i klocków dla dzieciaków można było zapomnieć.
Na takie luksusy stać było jedynie właścicielkę atelier, której
jedynaczka zaglądała czasami do zakładu, przynosząc swoje
skarby z Peweksu.
– Przepraszam – bąknęła pokornie. – Poprawię to.
– Poprawię, poprawię! – utyskiwała Szymczakowa. – Jakżeż to
będzie wyglądało? Róbcie tak dalej, wy wstrętne paparuchy, to
będą same zwroty i wszystkie wylecicie na bruk! Wszystkie! –
podkreśliła, przesuwając spojrzeniem po twarzach pracownic.
Monika jeszcze niżej pochyliła głowę i przełknęła grudę, która