15256

Szczegóły
Tytuł 15256
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

15256 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 15256 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

15256 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

DAVTD ROBBINS 2. ROZKAZ: ZABIĆ ARLĘ! Przełożyła Anna Zwierzycka 3. POMŚCIĆ BLIŹNIACZE MIASTA W PRZYGOTOWANIU KOLEJNE TOMY SERII PHANTOM PRESS INTERNATIONAL Gdańsk 1993 chodził dopiero do zdrowia po infekcji, jakiej się nabawił od ran odniesionych podczas bitwy z Trollami. Najprawdopodobniej spał o tak późnej już porze, śniąc o ukochanej Jenny. Jego szczęście! - Czy powinniśmy zaalarmować Geronima? - zapytał drugi mężczyzna, przygładzając ręką czarne włosy. Chłodny powiew wiatru przyniósł ulgę jego spoconemu czo- łu. Lipcowa noc była ciepła i parna. - Nie - odpowiedział lakonicznie Hickok. - Zabrałoby to zbyt dużo czasu. W skład Alfy wchodzili: Blade, Geronimo i Hickok. Podczas choroby Blade'a ktoś inny musiał wejść na jego miejsce. Rikki- Tikki-Tavi, szef Bety, futerałem miecza wskazał na odległy las. - Pójdę, jeśli chcesz. - Ja idę - zdecydował Hickok. - Sam. - Ja powinienem pójść - ponownie zaproponował Rikki-Tik- ki-Tavi. - Pójdę sam - powtórzył Hickok, przesuwając się ostrożnie wzdłuż kanału. Zatrzymał się dopiero pośrodku zachodniej ściany, dokładnie nad mostem zwodzonym. Rikki szedł za nim. - To może być zasadzka - powiedział z niepokojem. - Tam mogą być te stwory, żywiące się padliną- zauważył, powołując się na atak bandy bezdomnych rabusiów, mających miejsce kilka lat temu. Na szczęście Rodzina odparła go. - Rzeczywiście. Mogą być - zgodził się Hickok, spoglądając na dół. Przywiązał solidny sznur do grubego stalowego koła i zwinął go w ogromny zwój. - Będziemy cię ochraniać - upierał się Rikki. - Nie trzeba, dziękuję - odmówił Hickok. Poniósł linę. W tym miejscu nie było drutu kolczastego, co umożliwiło przedostanie się na krawędź muru. - Przecież nie wiesz, co tam jest - stwierdził Rikki. Jego głos zdradzał niepokój. - To nie ma znaczenia. - To jest niezgodne z zasadami Wojowników - dodał Rikki. Hickok wzruszył ramionami. Wyjrzał za mur i spuścił w dół linę. - Niepotrzebnie ryzykujesz. - Rikki nie mógł się z tym pogo dzić. - Możesz zginąć. Hickok zatrzymał się i utkwił wzrok w ciemnych oczach Rik- kiego. - Nie dbam o to. Po prostu nie dbam. Rikki-Tikki-Tavi przyklęknął i patrzył na przyjaciela, który powoli opuszczał się na ziemię, tuż przed mostem zwodzonym. Niestety Blade i Geronimo mówili prawdę o Hiockoku. Po zabiciu przez Trollów kobiety, którą kochał, Hickok prze- stał się troszczyć o swoje bezpieczeństwo, stał się nieostrożny. Ten wyśmienity strzelec zmienił się bardzo od tamtego czasu. Blade zdawał sobie sprawę, że Hickok jest jak czynny wulkan tuż przed eksplozją. Rikki widział, jakie cierpienie malowało się na twarzy Hickoka na pogrzebie Joanny. Joanna była jego pierwszą prawdziwą miłością. Hickok stanął w końcu na ziemi. Pomachał do Rikkiego i podą- żył w kierunku, skąd pochodził odgłos kaszlu. Wiedział, że nie po- winien wystawiać się na cel, ale ukryta gdzieś głęboko rozpacz sprawiła, że zaniedbał wszystkie reguły treningu Wojowników. Nie dbając o niebezpieczeństwo, szedł wyprostowany łudząc się, że ujrzy błysk wystrzelonej kuli i poczuje rozdzierający ból. Wiatr wiał coraz mocniej, działał na jego korzyść. Niósł od- głosy w kierunku Domu, nikt, kto znajdował się w lesie, nie mógł go usłyszeć. Hickokowi przez głowę przemknęła nagła myśl. Co będzie, jeśli to są Trollowie? Wielu z nich się wymknęło, być może będą chcieli się zemścić. Mimowolnie chwycił swoje rewolwery, uko- chane kolty pytony. Ktoś zakaszlał. „Strzeż mnie. Boże" - modlił się Hickok. Ostożnie przypadł do ziemi i czołgając się poruszał się na- przód. Przez jego twarz przemknął dziki, bezlitosny uśmiech. Kto- kolwiek to był, znajdował się już niedaleko. „Proszę, niech to będą Trollowie!" - powtarzał w myślach. Był ich dłużnikiem. Miał dla nich straszliwą zapłatę. Hickok skradał się nadsłuchując. W końcu zatrzymał się przy jednym z drzew. Wiatr poruszał liśćmi, które wydawały cichy szmer, gałęzie skrzypiały, ocierając się o siebie. „Dobrze - pomyślał. - To świetna osłona". Naprężył się, oczekując na strzał i puścił się biegiem. Zatrzy- mał się przy pierwszym wielkim drzewie. Był pewny, że go zoba- czono. Oparł się o pień, czekał. Nic. „Co się tutaj dzieje?" - pytał się w duchu. Niespodziewanie znowu rozległ się kaszel; ktoś zanosił się ka- szlem, dysząc i pojękując, ciężko chwytał powietrze. Hickok oszacował odległość na piętnaście do dwudziestu jar- dów. Zarośla były dość gęste, stanowiły dostateczną ochronę. Po- łożył się na ziemi i zaczął się czołgać. Niechcący zahaczył o gałąź. Cichy trzask rozległ się dookoła. Hickok zastygł w bezruchu. Co za głupota! Powinien to przewi- dzieć. Może go zobaczyli? - I co, przekonałeś się już? - szepnął ktoś mrukliwym gło sem. Hickok naprężył się i wyciągnął szyję. Wierzył, że wysoka trawa jest dobrym ukryciem. Było ich trzech. Potężni, uzbrojeni mężczyźni. Dwóch po le- wej, jeden po prawej stronie, najbliższy w odległości dziesięciu jardów. - Tak, słyszałem to - odpowiedział drugi mężczyzna ściszo nym głosem. „Mówili o nim?" - zastanawiał się Hickok. Ktoś znowu zaczął kaszleć. - Tam! - krzyknął pierwszy mężczyzna. Wszyscy trzej ubrani byli w zielone uniformy. Ku zdziwieniu Hickoka minęli jego kryjówkę, nie zauważając go. Co, do licha, się tutaj dzieje? Kim oni są? Nawet w tak kie- pskim oświetleniu mógł dojrzeć, że są bardzo dobrze ubrani. Ich odzież wyglądała na nową i jakże różną od tej, którą nosili miesz- kańcy Domu. Każdy z nich trzymał wypolerowaną do połysku broń i miał przymocowany do pasa automatyczny pistolet. „Kim są ci faceci?" - pytał siebie Hickok. Mógł zrobić tylko jedno. Poczekał, aż odległość stanie się wystarczająco bezpieczna i ruszył za nimi. Ukrywając się za pobliskimi zaroślami i drzewami, czołgał się ostrożnie, obserwując nieznajomych. Tamci posuwali się powoli, co pozwoliło mieć ich ciągle na oku. Ponownie dało się słyszeć jęki i nieprzyjemny, męczący ka- szel. Zobaczył, że trzej mężczyźni przyspieszyli. Do jego uszu do- szły odgłosy krótkiej walki zakończonej silnym uderzeniem. - Mam cię! — oświadczył ktoś z entuzjazmem. Hickok podniósł się i zaczaił za drzewem, około sześciu jar- dów od małej polanki. Mężczyźni stali nad kimś, kto leżał twarzą do ziemi, byli zadowoleni i uśmiechnięci. - Nieźle wystawiłaś nas do wiatru - odezwał się jakiś chra pliwy głos. - Myślisz, że ci się udało? - Odpowiedz! - krzyknął najwyższy mężczyzna, kopiąc le żące ciało. Nieszczęsna ofiara wydała cichy jęk. - Ty dziwko! - znęcał się trzeci mężczyzna. - Nie usłyszeli śmy odpowiedzi! „Dziwko?" - Hickok wychylił się zza drzewa. - Wstań, kobieto! - rozkazał mrukliwy głos. - Mam kilka py tań do ciebie! Hickok nie mógł dojrzeć kobiety, przysłaniał ją jeden z męż- czyzn. Słyszał jedynie szloch i pojękiwanie. - Nie słyszę twojej odpowiedzi, squaw* - oznajmił mrukliwy głos. - Chcę wiedzieć, gdzie się podziała ta mała! „Mała? Squaw?" - Jeśli nie zaczniesz mówić - warknął najwyższy - porachuję ci wszystkie kości. Jeszcze raz brutalnie kopnął leżącą kobietę. Tego już było za wiele. Hickok podczołgał się do przodu, jego palce odruchowo za- cisnęły się na pasie rewolwerów. - Wstań, do cholery! - rozkazał mrukliwy głos. - Przepraszam, panowie... - powiedział cicho Hickok. Wszyscy trzej odwrócili się spłoszeni. * Squaw - żona Indianina - Myślę, że zbytecznym jest pouczać was, jak złe są wasze maniery. - Hickok uśmiechnął się do nich szyderczo. Uniformy otrząsnęły się z szoku, chwyciły za strzelby. - Zniszczyć go! - ryknął mrukliwy głos. Hickok błyskawicznie pochylił się, chwycił broń i wycelował. Rozległ się strzał. Hickok rzadko chybiał. Właściciel mrukliwego głosu zdążył się jeszcze chwycić za głowę, kiedy kula przebiła mu czoło na wylot. Drugi uniform dostał w prawe oko. Wywracając się krzyknął, jego broń upadła obok. Hickok, jako ekspert Rodziny od broni palnej i najlepszy strzelec, uczył sztuki strzelniczej wszystkich nowicjuszy i małe dzieci. Każdy członek Rodziny musiał posługiwać się bronią. Ich życie zależało od posiadanej wiedzy. Większość z nich nie używa- ła broni na co dzień, dlatego byli wzywani na coroczne przeszko- lenie, którego celem było odświeżenie ich umiejętności. W świe- cie, w którym rządziły teraz surowe prawa przetrwania, Rodzina musiała być przygotowana na każdą ewentualność, również na atak na ich Dom. W klasach, w których prowadził lekcje, Hickok zawsze podkreślał podstawową dla strzelca wyborowego regułę: - Postępujcie zawsze rozważnie - powtarzał niezmiennie. Pamiętajcie, że wróg zawsze chce was zaskoczyć. A to wy powin niście mieć przewagę zaskoczenia i wyprowadzić go kompletnie z równowagi. Jeżeli nie masz czasu, żeby dokładnie wycelować, i wiesz, że strzał może być chybiony - instruował jedną ze swych klas - to strzelaj w takie miejsce, które uważasz za najlepsze. Podczas tych wszystkich lat, od kiedy został Wojownikiem, Hickok na palcach jednej ręki mógł policzyć te przypadki, w któ- rych nie postępował z należytą rozwagą. Za większością z nich kryły się przyczyny osobiste. Tak było i teraz. Najwyższy uniform trzymał swoją broń tuż przy ramieniu, kiedy strzał rozdarł jego lewe kolano. Krzyknął i rzucił swój rewol- wer. Gdy otrzymał drugą kulę, zaczął się słaniać, krew zalała mu nogę. Zdążył jeszcze spojrzeć błagalnym wzrokiem na Hickoka i upadł. Słychać jeszcze było cichy, proszący o litość szept. - Nie powinieneś jej był kopać, przyjacielu - oznajmił suro- wo Hickok. - Zauważyłem, że zadawanie bólu sprawia ci przyje- mność. Jak się czujesz w odwrotnej roli? - Błagam - skamlał mężczyzna. - Przykro mi, przyjacielu - rzekł szorstko Hickok - ale nie mam współczucia dla ludzi, którzy krzywdzą innych. W tym wy paczonym świecie jest i tak za dużo udręki i cierpienia. - Proszę... - powtórzył wysoki uniform. Wystrzały z obu pytonów wysłały mężczyznę na tamten świat. Rewolwery Hickoka zakręciły młynka i wślizgnęły się do futerałów. - Cóż, a co my tutaj mamy? Przyklęknął przy wpatrującej się w niego kobiecie. Leżała zwinięta, na lewym boku, ramiona miała przyciśnięte do klatki piersiowej. Jej ubranie z koźlej skóry wykonane było bar- dzo starannie, wręcz kunsztownie. Jej plecy zdobiła wszyta tęcza. Wspaniałe czarne włosy opadły na ramiona. Miała zamknięte oczy, oddychała bardzo ciężko, niemalże dyszała. - Nie wyglądasz zbyt dobrze, siostro - skomentował Hickok. Położył rękę na jej czole. Była rozpalona. - Trzymaj swoje łapy z daleka! - krzyknął ktoś wysokim, cienkim głosikiem. Dobiegł go z tyłu odgłos drobnych kroków. Hickok odwrócił się z lewym pytonem w ręku, zawsze goto- wym do akcji; palec położył na cyngiel. Tylko jego doskonały re- fleks umożliwił w ostatniej chwili skierowanie kuli w ziemię. Przed nim stała mała dziewczynka. Wierne odbicie starszej leżącej kobiety. Swoją drobną zaciśniętą piąstką groźnie wymachi- wała w stronę Hickoka, po wykrzywionej grymasem twarzy spły- wały łzy. - Zostaw moją mamusię w spokoju! - wrzasnęła. Hickok schował rewolwer i złapał ją za nadgarstki, gdyż mała okładała go pięściami. - Dlaczego nas nie zostawisz w spokoju? - płakała. Hickok ścisnął ją mocniej. Zaczęła się szarpać; prawdziwie dzika kotka, wierzgała nogami, kopiąc go. - Hej, dziewczyno! Uspokój się! Nie zrobię wam nic złego. - Kłamca! Jesteś taki sam jak inni! Chcesz nas zabić! - Po czym zdołała kopnąć go boleśnie w udo. - Au! Chcesz mi zrobić krzywdę? Przestań choć na chwilę. Dziewczynka opadła z sił, zwinęła się, pierwszy szok minął. - Tak lepiej - mówił powoli Hickok, nie zwalniając jednak uścisku na jej nadgarstkach. Jego udo pulsowało z bólu. - Nie zamierzam wam zrobić nic złego - powtórzył. Patrzyła na niego, pociągając nosem. - Skąd mam wiedzieć, czy można ci zaufać? - zapytała cicho. - Czy nie zabiłem przed chwilą tych ludzi, którzy was krzyw dzili? Przestała płakać i spojrzała na martwych mężczyzn. - Czy to nie oznacza, że jestem po waszej stronie? - Być może - przyznała niechętnie. - Mama mówi, że nie możemy nikomu ufać. Hickok zmienił temat, unikając kolejnego ataku na swoje udo. - Twoja mama wygląda na chorą. Dziewczynka popatrzyła na swoją mamę i pokiwała głową. - Ona jest chora, proszę pana. Od kilku tygodni. Nie mogły śmy się nigdzie zatrzymać. Ona powiedziała, że źli ludzie mogliby nas złapać. - Obiecujesz, że nie będziesz mnie kopać, jeśli cię puszczę? - Obiecuję. Hickok powoli puścił jej ręce. - Znam ludzi, którzy mogą pomóc twojej matce - poinformo wał ją. - Gdzie oni są? - zapytała. Hickok podziwiał tę małą za jej nieustraszoną postawę i szczerość. - Tam - wskazał na Dom widoczny ponad drzewami. - Widzieliśmy to miejsce wcześniej - powiedziała dziew czynka. - Mama mówiła, że nie możemy tam pójść, gdyż mogą tam żyć źli ludzie. - Tam mieszkają tylko dobrzy ludzie - zapewnił ją Hickok. - Wiem o tym. Nazywamy się Rodziną. Mamy wśród nas lekarzy. Oni mogą pomóc twojej matce. - Mógłbyś to zrobić dla nas? - zapytała z niedowierzaniem. - Oczywiście. Mój przyjaciel, Joshua, mówi, że wszyscy je steśmy dziećmi jednego Stwórcy, dlatego możemy mówić do sie bie: bracie i siostro. A to oznacza, że powinniśmy sobie pomagać. - Sama nie wiem... - wątpiła. - Najlepiej zapytam mamy. Dziewczynka pochyliła się nad matką. - Mamusiu? Mamusiu? Słyszysz mnie? Ten pan mówi, że może nam pomóc? Co powinnam zrobić? Kobieta wydała tylko cichy jęk. - Zrozum, twoja mama nie jest w stanie podejmować decyzji. Wszystko zależy od ciebie. - Nie wiem... - Dziewczynka przygryzła wargi, zmarszczyła czoło. - Jak masz na imię? - zapytał Hickok. - Gwiazdka. A ty? Hickok wyciągnął do niej rękę. - Znajomi nazywają mnie Hickok. Gwiazdka spojrzała na jego dłoń. - A to po co? - Żebyśmy uścisnęli sobie ręce. To taki zwyczaj, kiedy spo tyka się kogoś nowego. - W takim razie, zróbmy to - oświadczyła Gwiazdka, po czym wyciągnęła swoją prawą rękę. - Zgoda, Hickok - powiedziała uroczyście. Hickok z trudnością powstrzymał się od śmiechu. Poszedł za jej przykładem. - Zgoda, Gwiazdko. - Myślę, że muszę ci zaufać - westchnęła. - Nie mam innego wyboru. Hickok uklęknął i ramieniem objął ciało kobiety. - Co ty robisz? - zareagowała szybko Gwiazdka. - Muszę ją przenieść przez to pole do Domu. Im szybciej przebada ją lekarz, tym lepiej. - W porządku. Kobieta była lekka, nie ważyła więcej niż sto funtów. Hickok uniósł ją z łatwością. - Jak się nazywa twoja mama? - Tęcza - odpowiedziała Gwiazdka. Hickok ruszył przez zarośla, dziewczynka szła z boku i z nie- pokojem spoglądała za nieprzytomną matkę. Dotarli do otwartego pola; jasne światło księżyca oświetlało drogę. - Kto tam jest? - zapytała nagle Gwiazdka. Hickok spojrzał w stronę, gdzie spoglądała, i ujrzał sylwetkę człowieka podążającego w ich kierunku. Rozpoznał płynne ruchy mistrza sztuki wojskowej. - To mój przyjaciel - powiedział. - Nazywa się Rikki-Tikki- Tavi. ' - Żartujesz, prawda? - Zapytaj go sama, jeśli mi nie wierzysz. Wojownik z Bety doszedł do nich, w ręku trzymał broń. - Usłyszałem strzały - wyjaśnił - i pomyślałem, ze potrzebu jesz pomocy, ale widzę, że nie jestem potrzebny. - Niech pan powie - Gwiazdka spojrzała na Rikkiego - czy pan rzeczywiście nazywa się Rikki-Tikki-Tavi? - Rikki-Tikki-Tavi, do twoich usług. - Rikki złożył przed nią książęcy ukłon. - Skąd masz takie imię? - Z książki... - O... - Gwiazdka podekscytowana klasnęła w dłonie. - Ma cie tutaj książki? - Setki tysięcy - odpowiedział Rikki. - Człowiek, który zbu dował nasz Dom, wiedział, że po Trzeciej Wojnie Światowej bę dziemy potrzebowali ogromnej wiedzy, żeby przetrwać. Mamy wspaniałą bibliotekę. - Uwielbiam książki - powiedziała uradowana dziewczynka. - My mamy tylko dwadzieścia cztery i przeczytałam je już wszy stkie. - Kto cię nauczył czytać? - zapytał Rikki. - Moja mama - oznajmiła Gwiazdka i złapała bezwładną rę kę matki. - Ona musi być bardzo chora - powiedział Hickok. -Musimy ją jak najszybciej dostarczyć do lekarza. Wskazał drogę i skierował się energicznie w stronę zwodzo- nego mostu. - Mówiłeś mi o twoim imieniu - przypomniała Rikkiemu Gwiazdka, kiedy ruszyli za Hickokiem. - Wybrałem je z książki o zwierzęciu zwanym szczurkiem indyjskim. To zwierzę musiało bronić swojej rodziny przed pod stępnymi wężami. Ja jestem jednym z Wojowników i jestem prze- szkolony do obrony Rodziny, pomyślałem więc sobie, że to imię świetnie do mnie pasuje. Wybrałem je na moje Nazwanie, kiedy miałem szesnaście lat. Rikki odwrócił lekko głowę, aby móc lepiej słyszeć, mimo porywistego wiatru. - Twoje Nazwanie? - zapytała Gwiazdka. - Kurt Carpenter, człowiek który zbudował Dom, pragnął, aby jego potomkowie znali swoje historyczne korzenie. Dlatego właśnie możemy wybierać sobie ulubione imiona ze wszystkich książek. Ceremonia nadania przezwiska odbywa się w szesnaste urodziny. - Czy wielu ludzi wybiera takie dziwne imiona jak twoje? wypytywała dziewczynka. - Niedużo - uśmiechnął się Rikki. - Zadajesz dużo pytań. A jak ty masz na imię? - Gwiazdka. - Ile masz lat? Gwiazdka wyprostowała ramiona i uniosła podbródek. - Skończyłam dwanaście lat, mam prawie trzynaście. Rikki zachichotał. - Tak mówi Tęcza, moja mama - oznajmiła oficjalnie. - Wierzę ci... - przerwał Rikki odwracając się. Wiatr doniósł do jego uszu jakieś dziwne, osobliwe szuranie. - Czy stało się coś złego? - zapytała Gwiazdka. Rikki spojrzał na Hickoka. Strzelec znajdował się jakieś dzie- sięć jardów przed nimi, spieszył się. - Co to jest? - Żądała wyjaśnienia Gwiazdka. - Biegnij i dołącz się do Hickoka - rozkazał Rikki. Zmierzył wzrokiem pobliskie zarośla i spostrzegł duży czarny garb, przesuwający się na tle szumiących drzew. - Dlaczego? Co się stało? - Gwiazdka nie chciała ustąpić. - Zrób to, co ci każę. Natychmiast! -powiedział szorstko. Gwiazdka pobiegła. Rikki-Tikki-Tavi patrzył na tajemniczy garb, podążający ich śladem. Zatrzymał się, aby dać czas Hickokowi i Gwiazdce na bez- pieczne dostanie się do Domu. Był ciekawy, co to za stwór. Być może to jeszcze jeden z tych zdeformowanych przez wojnę przera- żających, pokrytych ropą istot, które rozmnażają się teraz wszę- dzie. Były to dawne ssaki, gady lub płazy zmienione przez niewy- jaśnione , nieznane procesy w krwiożercze monstra. Nikt, nawet mądry Platon, szef Rodziny, nie znał mechanizmów odpowiedzial- nych za przekształcenie zwykłych stworzeń w szatańskie demony. Można było przypuszczać, że jest to wynik promieniowania po Wielkim Wybuchu lub konsekwencja masowego użycia broni che- micznej. Czarny garb posuwał się powoli naprzód. Co jakiś czas wido- czne były jego cienkie kończyny, które unosił w powietrzu. Rikki nie był jeszcze pewien, czy to jeden z takich stworów. Były one spragnione ludzkiego ciała, apetyty miały nienasycone. Atakowały i pożerały bez wahania wszystko, co napotkały na swej drodze. Wpadały w szał, były żądne krwi. Ten dziwny obiekt po- ruszał się zbyt powoli. Jakby w odpowiedzi na jego rozmyślania, garb zwiększył swoją prędkość. Rikki przybrał pozycję koku tsu-ta- chi i cierpliwie czekał. Jasne światło księżyca pozwalało obserwować wszystko w promieniu około dziesięciu jardów. Dalej jednak gra cieni znie- kształcała rzeczywistość. Tak więc, mimo wytężenia wzroku Rik- ki-Tikki-Tavi nie mógł przyjrzeć się prześladowcy, musiał pozo- stawić to do czasu, kiedy stworzenie będzie już tuż przy nim. - Niech Bóg ma nas w swojej opiece - szepnął mimowolnie i wytrzeszczył oczy z niedowierzaniem, kiedy zdał sobie sprawę z niebezpieczeństwa, jakie mu groziło. Przed nim stał gigantyczny pająk. Rikki wyciągnął swój czarny miecz z pochwy; klinga długo- ści trzydziestu siedmiu cali błysnęła w świetle księżyca. Był to je- dyny autentyczny samurajski miecz, zwany kataną, jaki posiadała Rodzina. Za mistrzostwo w sztuce walki należał do Rikkiego. Po- śród setek tysięcy książek, jakie znajdowały się w ich bibliotece, można było znaleźć mnóstwo takich, które dotyczyły sztuki walki i rozmaitych zagadnień z zakresu techniki wojskowej. Autorem większości z nich był Bruce Tegner. Wojownicy całe lata poświę- cali na lekcje karate, kung-fu, dżiu-dżitsu, sawate i innych stylów walki. Tylko jeden z dwunastu uczniów wykazał się wyjątkową zręcznością i wybitnymi zdolnościami, za co otrzymał od Rodziny starodawną katanę, jako główną broń swojego wyposażenia. Prze- kazać ją mógł dopiero - umierając. Pająk zatrzymał się w odległości siedmiu jardów. Rikki ścis- nął miecz obiema rękoma i podniósł go na wysokość klatki piersio- wej. Zabójcze ostrze znalazło się w pionie; silne muskularne ra- miona czekały w napięciu. Walczył już nieraz z mutantami, nigdy jednak nie były one tak kolosalnych rozmiarów. Nikt nie wiedział, czy ich istnienie jest konsekwencją wysokiego poziomu promie- niowania, czy też zaburzeń genetycznych na skutek działania środ- ków chemicznych, użytych podczas Wielkiego Wybuchu. Przy- padki takie nie były jednak rzadkością. Pięć lat temu myśliwi, którzy natknęli się na gigantyczną osę, omal nie przypłacili tego życiem. Nie wiedziano, jak wyjaśnić fakt, że ten chorobliwy gigantyzm występował tylko u owadów i im po- krewnych, np. pajęczaków. Pająk zrobił jeszcze kilka kroków. Miał jakieś sześć stóp wy- sokości. Rikki widział już takie pająki, ale o normalnych rozmia- rach. Zarejestrował kilka cech i starał się je jakoś zaklasyfikować. Pająk był czarny, z dużym, prawie okrągłym odwłokiem, z dwie- ma wydatnymi szczękoczułkami. Jego długie, cienkie nogi, jak ca- łe ciało, miały charakterystyczny połysk. Nagle Rikki przypomniał sobie. Tylko pająk zwany „Czarną Wdową" mógł mieć taki połysk. Czarna Wdowa podeszła do niego niespodziewanie. Jej szczękoczułki zadrżały, z wyraźnie zaryso- wanych kolców spływała trucizna. Rikki nie mógł powstrzymać się od wzdrygnięcia. Poczekał na odpowiedni moment i wbił swój miecz głęboko pomiędzy oczy pająka. Skoczył w lewo, odwrócił się i ponownie wycelował, tym razem w przednią część głowotu- łowia, spodziewając się natychmiastowej śmierci zwierzęcia. Ostrze trafiło jednak na twardy jak skała pancerz ochronny. Czarna Wdowa mimo swych rozmiarów, a może właśnie ze względu na nie, poruszała się wolniej niż pająk o normalnym wy- glądzie. Obróciła się dopiero po chwili, szczęki pracowały wytrwa- le. Rikki cofnął się, szukając jakiegoś słabego punktu zwierzęcia. Wiedział, że pajęczaki składają się z trzech głównych części: gło- wotułowia, wielkiego pasa, zwanego trzonkiem, i olbrzymiego od- włoku w tylnej części ciała. W szkole zawsze dbano o dobrą zna- jomość flory i fauny. Wraz z upadkiem rodzaju ludzkiego po Wiel- kim Wybuchu liczba dzikich stworzeń wzrosła niewyobrażalnie, zajmując coraz większe obszary Ziemi. Wiedza na temat ich zwy- czajów i zachowania stała się dla mieszkańców Domu nieodzow- na. Rikki przybliżył się do pająka i łukiem poprowadził miecz. Tym razem dokładnie ciął ostrzem tak, by odrąbać tylną nogę od stawu. Wytrysnęła zgniła, wodnista substancja i zbryzgała ziemię. Zanim Rikki zdążył zrobić następny ruch, pająk obrócił się i powalił go na ziemię swym masywnym cielskiem. Upadek wytrącił mu miecz z wyciągniętych rąk. Czama Wdowa podeszła do leżącego i ukąsiła go w stopę. Rikki przetoczył się szybko, unikając następnego ukąszenia; rzucił się po swój miesz, ale nie zdołał go chwycić. Pająk ruszył naprzód i przygniótł nogi Rikkiego. Wojownik leżał na prawym boku, jego ręce znajdowały się zaledwie kilka cali od miecza. Czarna Wdowa zastygła w bezruchu. - Jak się spisujesz, przyjacielu? - rozległ się niski głęboki głos, po czym pojawił się Hickok. Obiegł pająka i zatrzymał się przy Rikkim. Dzierżył w rękach swoje kolty pytony; podniósł je powoli ku górze. - Nie ruszaj się! - rozkazał. - Spróbuję go przepędzić. - Oszczędź sobie! - nalegał Rikki, ciągle próbując dosięgnąć miecza. - Bądź poważny - odezwał się szyderczo Hickock. - Jeżeli jesteś' głodne, ty ohydstwo, spróbuj zjes'ć to! - powiedział do pają ka i celując mu pomiędzy oczy, nacisnął obydwa spusty. Czama Wdowa pochyliła się na bok, jej ciałem wzdrygnął spazm bólu. - Co się stało? - ironizował Hickok. - Nie lubisz ołowiu? Odwrócił się od pajęczaka i pomógł Rikkiemu dosięgnąć mie cza. - No, dalej, brzydactwo! - wyśmiewał się ze stwora. - Nie stój tam! - krzyknął Rikki, uwolniony w końcu od cię żaru zwierza, po czym pochylił się do swych stóp. - Zabij to! - Nie ma się co zadręczać, przyjacielu - zachichotał Hickok. - To dla mnie ciastko z kremem! Potknął się o coś. - Hickok! - Rikki krzyknął ostrzegawczo. Czarna Wdowa była osiem stóp od strzelca. Nieubłagana ma- szyna do zabijania. Hickok rozciągnął się na plecach, uniósł swoje rewolwery i wystrzelił prosto w s'lepia. Strzelał cały czas, kula za kulą. Czarna Wdowa zataczała się, ale szła naprzód. - Hickok! Rusz się!-krzyknął Rikki, pospiesznie zachodząc Wdowę od tyłu. Uniósł miecz i z całą siłą, jaką posiadał, walił nim na oślep. Ostrze zatapiało się w ciało niczym gorący nóż w wosk, rozpruwa- jąc odwłok na dwie części. Wdowa odwróciła się. - W oczy! - komenderował Hickok podczas ładowania swo ich rewolwerów. Rikki-Tikki-Tavi posłusznie ciął swym ostrzem od jednego oka do drugiego. Ostatnim podrygiem pająk jedną ze swych nóg kopnął Rikkiego w klatkę piersiową. - Nie ruszaj się! - rozkazał ktoś. Rozległy się strzały, jeden po drugim. Gruby śrut rozrywał ciało Czarnej Wdowy, rozbryzgując je po trawie wraz z ostrą, klei- stą substancją. W końcu ogień ustał, ale Rikkiemu ciągle dźwięczało w uszach. Spojrzał na swoje ubranie. Dżinsy i wyblakła brązowa koszula były podarte. Czarna Wdowa leżała na ziemi, drżąc w nie kontrolowanych ruchach agonii. Cała była zmasakrowana. Hickock podszedł do Rikkiego, mając ciągle broń w pogoto- wiu. - Myślisz, że nie żyje? - zapytał niepewnie. - Nikt by nie przeżył takiego ataku ognia - skomentował Rik ki podnosząc się. - Kto...? - Właśnie ja - oświadczył niski i gruby brunet ubrany w zie loną bluzę i spodnie ze starego płótna. Jego brązowe oczy zmruży ły się, kiedy podszedł. Automatyczny rewolwer miał przewieszony przez muskularną klatkę piersiową. - Usłyszałem jakieś strzały i przybiegłem. Jednym słowem, mieliście szczęście. - Obeszlibyśmy się bez twojej pomocy - powiedział Hickok. - Biała gęba głupio gadać - powiedział poważnie nowo przy były. - Geronimo wie lepiej. - Chciałbym zobaczyć, jakbyś walczył z tym stworem, mając taką broń jak my - powiedział z godnością Hickok. Geronimo, jedyny członek Rodziny, w którego żyłach płynęła indiańska krew, wyszczerzył zęby. - Źle zabraliście się do tego - powiedział. - Każdy mógłby to potwierdzić. - Ciekaw jestem, jak ty byś to zrobił? Twój tomahawk nawet by go nie drasnął. Rikki zachichotał. Hickok i Geronimo byli najlepszymi przy- jaciółmi, nigdy jednak nie wydali się być znudzeni ciągłymi prze- chwałkami. Wieczne spieranie się było dla nich ulubionym źródłem rozrywki. Ktoś kiedyś powiedział, że dzień, w którym za- przestaną dręczyć się wzajemnie, będzie ostatnim dniem istnienia świata. - Ja zrobiłbym to jak należy - oświadczył Geronimo. - Jak należy? - prowokował Hickok. - Co ty możesz o tym wiedzieć? Geronimo udał, że ziewa. - Wszyscy wiedzą, że jest tylko jeden sposób na zabicie pa jąka. - Jaki, ty gnido? - Bardzo prosty. Zdeptać go. ROZDZIAŁ II - Myślę, że jesteś najbardziej umięśnionym mężczyzną, ja kiego widziałem. - Dużo ćwiczę. - Mój tata był tak samo silny jak ty - wyjawiła dziewczyna. - On już nie żyje - dodała smutno. - Oboje moich rodziców odeszło już dawno temu - powie dział ciemnogłowy Wojownik. - Ludzie umierają, Gwiazdko. To jest nieuniknione. Spróbuj to zrozumieć. - Jak mam to zrobić, Blade? - zapytała, wpatrując się w nie go; jej zielone oczy zaszły łzami. - Wszyscy w Rodzinie wierzymy, że ludzie po śmierci od chodzą do lepszego miejsca - wyjaśnił Blade. - Kiedykolwiek bę dziesz myślała o zmarłej ukochanej osobie, pamiętaj, że ona nadal żyje, czeka na ciebie i kiedyś spotkasz się z nią. To sprawi, że bę dzie ci lżej. - Rozumiem - powiedziała Gwiazdka, rozważając jego słowa. Przypatrywała się Wojownikowi, podziwiając jego wspaniałą sylwetkę. Był ubrany w mokasyny i brązowe spodnie uszyte ze sta- rego namiotu. Dwa noże bowie zawieszone były po obu stronach pasa. Automat w futerale spoczywał pod każdym ramieniem. - Co to jest? - zapytała go. - Vegi - odpowiedział Blade. - Skąd to masz? - zapytała, wskazując na blizny pokrywające szeroką klatkę piersiową, widoczne pomimo ciemnej karnacji skóry. Blade zmarszczył czoło. - Ty rzeczywiście zadajesz dużo pytań. - Moja mama mówi, że nigdy niczego się nie nauczysz, jeśli nie będziesz pytał - powiedziała Gwiazdka, spoglądając na budy nek, w którym znajdowała się jej mama, Tęcza. Kurt Carpenter, zamożny producent filmowy, był twórcą Do- mu. Wiedział, że Trzecia Wojna Światowa jest nieunikniona, dla- tego cały projekt wykonywał z tą myślą. Zaplanował i zbudował Dom, a gdy sytuacja na świecie doszła do krytycznego momentu, zaprosił do niego swoich przyjaciół. Czekali na koniec. Capenter wybrał to miejsce bardzo rozważnie. Dom znajdował się z dala od ośrodków militarnych i miejsc, które mogłyby być celem bombar- dowań. Odpowiednie miejsce znalazł na brzegu jeziora w północ - no-zachodniej Minnesocie. Woda do Domu dopływała strumieniem od strony północno- zachodniej i wypływała na południowym wschodzie. Strumień okalał również mur, tworząc fosę obronną. Wschodnia część Do- mu była przeznaczona pod uprawę roli i zachowano ją w natural- nym, pierwotnym stanie. W centrum 30-akrowego terenu znajdo- wały się domy mieszkalne. Część zachodnia obejmowała wzmoc- nione betonowe Bloki, pełniące różnorodne funkcje. Całe uzbrojenie znajdowało się w Bloku A; Blok B to kwatery dla poje- dynczych członków Rodziny; w Bloku C był szpital; wszystkie warsztaty znajdowały się w Bloku D; Blok E mieścił bibliotekę, natomiast ostatni Blok F był przeznaczony na ogrody i hodowlę zwierząt. Pod każdym blokiem znajdował się schron. Wszystkie ustawione były w kształt trójkąta, a precyzyjnie odmierzona odle- głość miedzy nimi wynosiła sto jardów. Blade i Gwiazdka stali na otwartej przestrzeni w centrum po- la, na którym znajdowały się Bloki. Wszędzie wokół widoczni byli członkowie Rodziny, zajęci swoją codzienną pracą. - Myślisz, że moja mama wyzdrowieje? - zapytała dziew czynka. - Przecież byłaś tam - przypomniał jej Blade. - Słyszałaś, co powiedzieli lekarze. Twoja mama ma ciężkie zapalenie płuc. Jest bardzo chora, ale z czasem będzie wracać do zdrowia. Możesz od wiedzać ją, kiedy chcesz. Nie martw się. Nasi lekarze wiedzą, co robią. - Zauważyłam - potwierdziła Gwiazdka. - Wy wszyscy ma cie... - Przerwała, szukając właściwego słowa. - Tytuły - Blade skończy! za nią zdanie. - No, właśnie - pochwyciła. - Dlaczego? - Człowiek, który zbudował to miejsce chciał, żebyśmy wszyscy mieli tytuły. Powiedział, że to nadaje osobie godność i do stojeństwo. Blade wyciągnął się, sprawdzając swoje siły. Wyglądało na to, że jest już zdrowy. - Niektórzy z moich ludzi też mają tytuły - zaczęła Gwiazd ka, ale szybko zamilkła. - O co chodzi? - Blade się uśmiechnął, spoglądając na nią kątem oka. - Obawiasz się powiedzieć nam, skąd pochodzisz? Je steś tutaj dwa dni i nie powiedziałaś ani słowa. Dlaczego? - Przykro mi, ale moja mama mówiła mi, że nigdy nie powin nam pozwolić na to, aby ktoś się o tym dowiedział. Musisz ją o to zapytać. - Będę mógł dopiero za jakiś czas - skomentował Blade. - Ona jest ciągle nieprzytomna i lekarze mówią, że nieprędko doj dzie do siebie. Ale nie przejmuj się, jesteście tutaj mile widziane i możecie zostać tak długo, jak tylko chcecie. - Spójrz! - powiedziała z przejęciem. - Idą tutaj twoi przyja ciele. Hickok i Geronimo szli od strony Bloku E, zlokalizowanego przy pótaocno-wschodnim wierzchołku trójkąta. - Jak się miewa moja księżniczka? - zapytał Hickok, obej mując ją ramieniem. - Jak... - wyrwało się Gwiazdce, która wyglądała na zmieszaną. Opanowała się jednak i chichocząc przytuliła się do strzelca. - Chcesz zobaczyć swoją mamę? - zapytał Hickok. - A mogę? - Oczywiście - zapewnił ją Hickok. - Chodźmy. Uśmiechnął się do Blade'a i ruszyli w kierunku Bloku C. Gwiazdka śmiała się i pociągała za jego długie włosy. - To jest zupełnie inny człowiek - zauważył Blade. - Dobrze mu robi obecność tej dziewczynki. Jego samopo czucie bardzo się poprawiło. - Wiedziałeś o tym, że Gwiazdka i jej matka są Indiankami? - zapytał Geronimo. - Gwiazdka ci to powiedziała? - Nie. Ale Platon mówi, że posiadają dużo cech wskazują cych na to. A ja myślałem, że jestem ostatni. Geronimo wpatrywał się w odchodzących. Zmarszczył czoło. - Może odnalazłeś indiańską pannę i zwiążesz się z nią? - powiedział Blade z głupim uśmiechem. - To niemożliwe - odpowiedział Geronimo bardzo poważ nie, biorąc sobie pomysł do serca. - Mielibyśmy dwie pary - oświadczył Blade. - Jenny i ja, i ty ze swoją indiańską panną. Geronimo zauważył śmiech na twarzy Blade'a. - Zanim cię oskalpuję, muszę przekazać ci wiadomość od Platona. On chce cię widzieć. - Chyba wiem, w jakim celu - skomentował Blade żałosnym tonem. - Miesiąc temu wróciliśmy z Fox - oznajmił Geronimo. - On chce, żebyśmy wyruszyli, zgodnie z wcześniejszymi planami, do Bliźniaczych Miast. Tak było ustalone przed atakiem Trollów. - Gdzie on jest? - zapytał Blade. - Przed Blokiem E - odpowiedział Geronimo. - Krząta się przy FOCE. Przysięgam, że on ten wehikuł traktuje jak własne dziecko. - Wszyscy przecież korzystamy z tego pojazdu - ironizował Blade. -Nie możesz potępiać Platona za to, że jest taki niespokoj ny. - Jak sądzisz, co powie Jenny na twój wyjazd? - zapytał Ge ronimo. - To mnie właściwie martwi - odrzekł Blade. - Odkąd wró ciłem z Fox, coraz bardziej obawia się o moje bezpieczeństwo. - W takim razie możesz zostać - zaproponował Geronimo. - Na twoje miejsce wejdzie Rikki. - I tym sposobem rozwiążecie jego Triadę. - Blade zmarsz czył czoło. - Platon zadecydował, że to Alfa powinna pojechać i zamierzamy wykonać rozkaz. Poza tym, kto ma tak duże do świadczenie w prowadzeniu pojazdów jak ja? - Nikt - odpowiedział Geronimo. - Chociaż Hickok też po trafi, jeśli to, co on wyczynia, można nazwać prowadzeniem. Blade uśmiechnął się. - Lepiej będzie, jeśli zobaczę się z Platonem. Idziesz? - Muszę jeszcze odszukać Joshuę. Złapię cię później. Geronimo pobiegł w kierunku drzewek rosnących przy Bloku A. Było to jedno z ulubionych miejsc Joshuy do medytowania. Blade przypadkowo udał się w kierunku biblioteki. Promienie słoneczne przyjemnie ogTzewały jego ciało. Rozkoszował się tym, że znowu jest zdrowy. Obrzydł mu już do reszty przymusowy areszt z powodu infekcji. Do lekarzy, a zwłaszcza do doktor Jenny, nie docierały żadne argumenty. Zmusili go do pozostania w łóżku tak długo, aż całkowicie wyzdrowieje. Dzięki Bogu, że choroba ujawniła się dopiero po powrocie z Fox, głównej siedziby Trollów. Wówczas to właśnie znalazł Cindy i Tysona, brata i siostrę, którzy do czasu zabrania ich przez Alfę do Domu wiedli niebezpieczny koczowniczy tryb życia. Szybko się dostosowali i obecnie wyglą- dali na bardzo szczęśliwych. Jeden z Wojowników Triady Gamma, będący na warcie, prze- chodził akurat przez szaniec nad mostem zwodzonym. Zobaczył Blade'a i pomachał do niego. Blade rozpoznał łysiejącą głowę i fantazyjny niebieski mun- dur Napoleona, szefa Triady Gamma. Znalazł on stary mundur sił powietrznych w jednym ze składów odzieży, znajdującym się z tyłu Bloku B. Zaszył dziury, załatał rozdarcia, dodał srebrne zapięcia i jasnoczerwoną szarfę. Hickok nazywał Napoleona „Modnisiem Rodziny". Napoleon bardzo tego nie lubił. Pewnego razu, kiedy wszyscy miło spędzali czas przy ognisku, Hickok opowiedział jakiś żart na jego temat. Blade przypomniał sobie, jaki był zdziwiony, kiedy spostrzegł ogromną nienawiść na twarzy Napoleona. Pa- miętał, że Napoleon sięgnął nawet po rewolwer taurus, dopiero po chwili się opanował. Wiedział, że porywanie się na Hickoka jest równoznaczne z samobójstwem. Ale dlaczego Napoleon tak gwał- townie zareagował na niewinny dowcip? Rozmyślania Blade'a przerwał widok FOKI. FOKA to akronim utworzony z pierwszych liter pełnej nazwy pojazdu: Fotoelektryczno-Ogniowa Kuloodporna Amfibia. Proto- typ Kurta Carpentera był już miliony razy udoskonalany. Gdy bu- downiczowie ukończyli dzieło, Carpenter ukrył wehikuł w podzie- mnej komorze. W swym dzienniku radził swoim następcom, aby unikali kontaktu z otoczeniem tak długo, jak tylko to będzie możli- we. Wiedział, że po wojnie społeczeństwo ulegnie zezwierzęceniu, i chciał zapewnić Rodzinie bezpieczeństwo. Carpenter zdawał so- bie sprawę, że będzie ona potrzebować do poruszania się poza ob- rębem Domu bardzo specyficznego typu pojazdu. FOKA była jego podarunkiem dla następnych generacji. Ten niezwykły wehikuł miał sprostać trudom podróży po świecie spustoszonym wojną nu- klearną. FOKĘ zasilała energia słoneczna. Promieniowanie było sku- pione i akumulowane przez dwie płyty przymocowane do dachu pojazdu. Energia była następnie transformowana i magazynowana w unikalnych bateriach, umieszczonych w pokrytym ołowiem schowku pod wehikułem. Uczeni i inżynierowie zapewniali Car- pentera, iż FOKA będzie niezawodna pod warunkiem, że słonecz- ne panele nie ulegną uszkodzeniu. Zewnętrznie FOKA przypominała pojazdy z książek, które znajdowały się bibliotece. Podłoga była pokryta jakimś stopem metalu, korpus był ognioodporny i zabezpieczony przed uderze- niami specjalnym, stworzonym według wskazówek Carpentera, tworzywem sztucznym. Cały pojazd opierał się na czterech odpo- rnych na przekłucia oponach. Każda z nich miała cztery stopy wy- sokości i dwie stopy szerokości. Platona nigdzie nie było widać. Blade zatrzymał się przy drzwiach kierowcy i zajrzał do środ- ka przez otwarte okno. Były one tak skonstruowane, że siedzący wewnątrz mogli obserwować, co dzieje się dookoła. Z zewnątrz jednak nie można było dostrzec ludzi znajdujących się w środku. - Platon?! - zawołał Blade, nie widząc, gdzie jest Nauczy ciel. - Czyżbym słyszał głos mego przyjaciela? - odezwał się głos spod wehikułu. - Platon? - Blade uklęknął i zajrzał pod pojazd. - Dziękuję, że tak szybko przybyłeś - uśmiechnął się Platon. Z pewnym rozrzewnieniem spojrzał na niego swoimi niebieskimi oczami. Starzec, będący głową Rodziny, spoglądał na Blade'a jak na własnego syna. Platon nie miał dzieci. Jego długie siwe włosy i broda pokryte były kurzem, podobnie jak i workowate, poroz- dzierane spodnie i zbyt obszerna brązowa bluza. - Sprawdzałem, czy wehikuł działa bez zastrzeżeń - wyjaś nił. Wyczołgał się spod pojazdu i powoli prostował kości. Zawsze przy wstawaniu dokuczał mu w kolanach artretyzm. - Czy wszystko jest już gotowe do odjazdu? - zapytał Blade. - Oczywiście - odpowiedział Platon, poklepując wehikuł. - Niestety, nie zdołałem poznać funkcji tajemniczych przełą czników. Blade wiedział, o jakich przełącznikach mówi Platon. Cho- ciaż istniała specjalna instrukcja obsługi wehikułu, nie wspominała 0 czterech przełącznikach, które znajdowały się w środku deski roz dzielczej. Były oznaczone literami M, S, F i R. - Nie ma problemu - Blade zwrócił się do Platona. - Damy sobie radę bez nich. - Najbezpieczniej będzie, jeśli nikt ich nie będzie ruszał, do póki nie zrozumiem ich prawdziwego przeznaczenia - poradził Platon. - Nie będziemy, szefie - zapewnił Blade. - Czy wiesz, dlaczego chciałem cię widzieć? - Głos Platona stał się ponury. - Domyślam się, że chcesz nas wysłać do Bliźniaczych Miast - odpowiedział Blade. - Masz rację - potwierdził Platon. - Jutro rano. - Co? - Twarz Blade'a nie ukrywała zaskoczenia. - Tak szybko? - Im szybciej, tym lepiej - oświadczył Platon. - Tak późno o tym mówisz - zaprotestował Blade. - Jenny bardzo się martwi. - Wolałbyś poinformować ją tydzień wcześniej? Przynaj mniej tylko jedną noc będziesz patrzeć na jej łzy pożegnania. Czy to nie będzie dla niej lepsze? Blade zachmurzył się i spojrzał na Blok C. - Rozumiem twój punkt widzenia - przyznał z bólem. Platon położył rękę na jego barczystych plecach. - Jest mi naprawdę przykro, że muszę narzucać ci moją wolę 1 narażać na niebezpieczeństwo, ale dobrze wiesz, że nasze dane wskazują, że żywot każdej następnej generacji jest coraz krótszy. Średnia wieku maleje. Dotyczy to także mnie - powiedział Platon miękko. - To wpływa na moje postępowanie. Mam bóle, tracę świadomość, czasem zachowuję się jak oszalały. Musimy znaleźć na to lekarstwo i potrzebujemy pewnych środków medycznych i technicznych. Minneapolis i St.Paul są najbliższymi dużymi mia stami. Mamy podstawy, żeby przypuszczać, że tam znajdziemy za pasy i ekwipunek, jakiego potrzebujemy. To jest jedyne rozwiąza nie. Zdaję sobie sprawę z ogromnej odległości: to jakieś trzysta siedemdziesiąt mil. Jednak za wszelką cenę Alfa musi odbyć tę podróż. - Wiem o tym wszystkim - przypomniał mu Blade. - Chodzi tylko o to, że po tym, co się wydarzyło z Trollami, nie jestem jesz- cze przygotowany na ponowną rozłąkę z Jenny. - Nikt z was nie wyjawił zbyt wielu szczegółów z wyprawy do Fox - skomentował Platon. Blade spojrzał daleko w przestrzeń nad lasem, wpatrywał się w kołujące tam szpaki. - Nie chcesz o tym mówić? - zapytał Platon. Blade zmarszczył czoło. Przypomniały mu się ostre zęby i bezlitosne pazury, rozszarpane gardło i zakrwawiona kobieta. Te obrazy zawsze będzie miał w pamięci jak żywe. - Nigdy nie będę mógł wyrazie ogromu mojej wdzięczności dla ciebie - powiedział Platon, zmieniając temat - za uratowanie mojej ukochanej żony. Już dawno pogodziłem się z myślą, że zgi nęła. - Byłeś wtedy najszczęśliwszym człowiekiem na świecie - odrzekł Blade. - Odmłodziłeś mnie; napełniłeś moją duszę melodią miłości i uczyniłeś wewnętrznie szczęśliwym. Czuję się tak znowu - zade klarował Platon, uśmiechając się szczerze. Zauważył smutek na twarzy Blade'a. - Jest jeszcze jedna przyczyna... - wymknęło mu się, lecz przerwał. - Co jest? - zapytał Blade. Oparł się o wehikuł. Platon rozejrzał się dookoła, aby się upewnić, czy są sami. - Pewnie ciekawi cię, dlaczego nalegam tak na szybki wy jazd. - Myślałem, że możesz nam dać więcej czasu na zaznajomie nie się z FOKĄ - przyznał Blade. - Chciałbym - zwierzył się Platon. - Ryzyko jednakże jest bardzo duże. - Nie rozumiem. - Podejrzewam - powiedział powoli Platon, rozglądając się dookoła — że ktoś może usiłować ukraść nasz pojazd. - Co? - Blade stanął wyprostowany, opuścił ręce. Platon skinął głową. - Mam podstawy przypuszczać, że niektórzy członkowie Ro dziny są niezadowoleni z obecnego stanu rzeczy. - Kto? - Blade zażądał odpowiedzi. - Nie mogę jeszcze powiedzieć. Mam pewne podejrzenia, ale brak mi konkretnych dowodów. Dopóki nie będę miał dowodów, muszę trzymać język za zębami. Ważne jest to, że istnieje obawa, że FOKA może być skradziona, jeżeli pozostanie tutaj dłużej. Na wet jeśli postawimy straże, istnieje pewne prawdopodobieństwo kradzieży. Nie mogę na to pozwolić. To jest właśnie główna przy czyna: wysyłam was jak najszybciej, żeby zniknęła pokusa dla zło dziei. - Kogo podejrzewasz? - zapytał Blade; jego głos warczał gardłowo. - Kto naraża Rodzinę na niebezpieczeństwo? Platon zmarszczył brwi. - Nie mogę jeszcze powiedzieć. - Może nie powinniśmy wyjeżdżać - zasugerował Blade. - Gdybym uznał, że sytuacja jest krytyczna, to nie wysyłał bym was - powiedział ostro Platon. - Rodzinie nic nie grozi. - Nie wiem... Myśl, że ktoś z Rodziny może okazać się zdrajcą, oszołomiła Blade'a. - Nie możesz mi nic powiedzieć? Platon zmarszczył czoło. - Nie. Teraz nie. Wyjaśnię wszystko po waszym powrocie, oczywiście, jeśli sytuacja będzie tego wymagała. Kto wie? Do cza su powrotu Alfy wszystko może być w porządku. Blade zdecydował się utrzymać niezachwiane stanowisko. W grę wchodziło bezpieczeństwo Rodziny i jego ukochanej, jedy- nej Jenny. - Przykro mi, Platon. Jestem bojownikiem, należę do Wo jowników i muszę być pewny, czy Rodzinie nic nie grozi. Albo mi powiesz więcej, niż powiedziałeś, albo Alfa nigdzie nie pojedzie. Platon zachmurzył się. - Nie przewidziałem takiego obrotu sprawy. No cóż, w takim razie powiem, ale bez imion. Mogę wyjawić, że podejrzewam trzech członków Rodziny. Prowadzą narady za plecami innych. Uważają, że Rodzina zbyt długo żyje w izolacji, chcą nas opuścić i nawiązać kontakt z innymi ludźmi pozostałymi przy życiu. - Czy nie jest to dokładnie to samo, co robimy my? - prze rwał mu Blade. - Mam na myśli nasz wyjazd? Platon westchnął. Jego szczupłe ramiona opadły. - Nie powiedziałem ci wszystkiego. Oni są niezadowoleni również z tego, co się dzieje w Rodzinie, a zwłaszcza z naszego kierownictwa. Są przekonani, że nie potrafię podejmować decyzji i... - przerwał. - I co?... - popędzał go Blade. - Oni... - przerwał, nie chcąc kończyć. - No mów - powiedział niecierpliwie Blade. - Jeden z nich twierdzi, że mógłby być lepszym przywódcą niż ja - dokończył szybko. - Zdrajca w Rodzinie? - Blade cedził słowa przez zęby. - Możliwe. - W takim razie, ja nie wyjeżdżam. - Musisz. - W żadnym wypadku. Nasz Fundator mówił jasno, co robić w takich sytuacjach. Nikt żądny władzy, nie powinien pozostać w Rodzinie. - Blade gniewnie szukał w pamięci. - Kto to jest? - zażądał odpowiedzi. - Nie mogę tego wyjawić. - Dlaczego nie? - wybuchnął Blade, zwracając uwagę ludzi znajdujących się w pobliżu. - Już ci powiedziałem - rzekł cicho Platon. - Nie mam po ważnych dowodów. To, że doszły mnie słuchy, jeszcze nic nie zna czy. Poza tym, nawet jeśli założymy najgorszy scenariusz, to oni są na razie w stadium rozmów. Upłynie jeszcze jakiś czas, zanim podejmą jakieś działania. Wyjazd Alfy może nawet zapobiec rebe lii. Będą podekscytowani tak jak my wszyscy, będą czekali na wasz powrót, na wiadomości, jakie przywieziecie. Później, być może, sprawa się odnowi, ale do tego czasu będziemy bezpieczni. - Nie podoba mi się to - stwierdził Blade. - Podejmujemy zbyt duże ryzyko. - Zapewniam cię, że nie ma powodu do wszczynania alarmu - podkreślił Platon. - Pamiętaj, że Rodzina zostanie pod opieką Bety, Gammy