DAVTD ROBBINS 2. ROZKAZ: ZABIĆ ARLĘ! Przełożyła Anna Zwierzycka 3. POMŚCIĆ BLIŹNIACZE MIASTA W PRZYGOTOWANIU KOLEJNE TOMY SERII PHANTOM PRESS INTERNATIONAL Gdańsk 1993 chodził dopiero do zdrowia po infekcji, jakiej się nabawił od ran odniesionych podczas bitwy z Trollami. Najprawdopodobniej spał o tak późnej już porze, śniąc o ukochanej Jenny. Jego szczęście! - Czy powinniśmy zaalarmować Geronima? - zapytał drugi mężczyzna, przygładzając ręką czarne włosy. Chłodny powiew wiatru przyniósł ulgę jego spoconemu czo- łu. Lipcowa noc była ciepła i parna. - Nie - odpowiedział lakonicznie Hickok. - Zabrałoby to zbyt dużo czasu. W skład Alfy wchodzili: Blade, Geronimo i Hickok. Podczas choroby Blade'a ktoś inny musiał wejść na jego miejsce. Rikki- Tikki-Tavi, szef Bety, futerałem miecza wskazał na odległy las. - Pójdę, jeśli chcesz. - Ja idę - zdecydował Hickok. - Sam. - Ja powinienem pójść - ponownie zaproponował Rikki-Tik- ki-Tavi. - Pójdę sam - powtórzył Hickok, przesuwając się ostrożnie wzdłuż kanału. Zatrzymał się dopiero pośrodku zachodniej ściany, dokładnie nad mostem zwodzonym. Rikki szedł za nim. - To może być zasadzka - powiedział z niepokojem. - Tam mogą być te stwory, żywiące się padliną- zauważył, powołując się na atak bandy bezdomnych rabusiów, mających miejsce kilka lat temu. Na szczęście Rodzina odparła go. - Rzeczywiście. Mogą być - zgodził się Hickok, spoglądając na dół. Przywiązał solidny sznur do grubego stalowego koła i zwinął go w ogromny zwój. - Będziemy cię ochraniać - upierał się Rikki. - Nie trzeba, dziękuję - odmówił Hickok. Poniósł linę. W tym miejscu nie było drutu kolczastego, co umożliwiło przedostanie się na krawędź muru. - Przecież nie wiesz, co tam jest - stwierdził Rikki. Jego głos zdradzał niepokój. - To nie ma znaczenia. - To jest niezgodne z zasadami Wojowników - dodał Rikki. Hickok wzruszył ramionami. Wyjrzał za mur i spuścił w dół linę. - Niepotrzebnie ryzykujesz. - Rikki nie mógł się z tym pogo dzić. - Możesz zginąć. Hickok zatrzymał się i utkwił wzrok w ciemnych oczach Rik- kiego. - Nie dbam o to. Po prostu nie dbam. Rikki-Tikki-Tavi przyklęknął i patrzył na przyjaciela, który powoli opuszczał się na ziemię, tuż przed mostem zwodzonym. Niestety Blade i Geronimo mówili prawdę o Hiockoku. Po zabiciu przez Trollów kobiety, którą kochał, Hickok prze- stał się troszczyć o swoje bezpieczeństwo, stał się nieostrożny. Ten wyśmienity strzelec zmienił się bardzo od tamtego czasu. Blade zdawał sobie sprawę, że Hickok jest jak czynny wulkan tuż przed eksplozją. Rikki widział, jakie cierpienie malowało się na twarzy Hickoka na pogrzebie Joanny. Joanna była jego pierwszą prawdziwą miłością. Hickok stanął w końcu na ziemi. Pomachał do Rikkiego i podą- żył w kierunku, skąd pochodził odgłos kaszlu. Wiedział, że nie po- winien wystawiać się na cel, ale ukryta gdzieś głęboko rozpacz sprawiła, że zaniedbał wszystkie reguły treningu Wojowników. Nie dbając o niebezpieczeństwo, szedł wyprostowany łudząc się, że ujrzy błysk wystrzelonej kuli i poczuje rozdzierający ból. Wiatr wiał coraz mocniej, działał na jego korzyść. Niósł od- głosy w kierunku Domu, nikt, kto znajdował się w lesie, nie mógł go usłyszeć. Hickokowi przez głowę przemknęła nagła myśl. Co będzie, jeśli to są Trollowie? Wielu z nich się wymknęło, być może będą chcieli się zemścić. Mimowolnie chwycił swoje rewolwery, uko- chane kolty pytony. Ktoś zakaszlał. „Strzeż mnie. Boże" - modlił się Hickok. Ostożnie przypadł do ziemi i czołgając się poruszał się na- przód. Przez jego twarz przemknął dziki, bezlitosny uśmiech. Kto- kolwiek to był, znajdował się już niedaleko. „Proszę, niech to będą Trollowie!" - powtarzał w myślach. Był ich dłużnikiem. Miał dla nich straszliwą zapłatę. Hickok skradał się nadsłuchując. W końcu zatrzymał się przy jednym z drzew. Wiatr poruszał liśćmi, które wydawały cichy szmer, gałęzie skrzypiały, ocierając się o siebie. „Dobrze - pomyślał. - To świetna osłona". Naprężył się, oczekując na strzał i puścił się biegiem. Zatrzy- mał się przy pierwszym wielkim drzewie. Był pewny, że go zoba- czono. Oparł się o pień, czekał. Nic. „Co się tutaj dzieje?" - pytał się w duchu. Niespodziewanie znowu rozległ się kaszel; ktoś zanosił się ka- szlem, dysząc i pojękując, ciężko chwytał powietrze. Hickok oszacował odległość na piętnaście do dwudziestu jar- dów. Zarośla były dość gęste, stanowiły dostateczną ochronę. Po- łożył się na ziemi i zaczął się czołgać. Niechcący zahaczył o gałąź. Cichy trzask rozległ się dookoła. Hickok zastygł w bezruchu. Co za głupota! Powinien to przewi- dzieć. Może go zobaczyli? - I co, przekonałeś się już? - szepnął ktoś mrukliwym gło sem. Hickok naprężył się i wyciągnął szyję. Wierzył, że wysoka trawa jest dobrym ukryciem. Było ich trzech. Potężni, uzbrojeni mężczyźni. Dwóch po le- wej, jeden po prawej stronie, najbliższy w odległości dziesięciu jardów. - Tak, słyszałem to - odpowiedział drugi mężczyzna ściszo nym głosem. „Mówili o nim?" - zastanawiał się Hickok. Ktoś znowu zaczął kaszleć. - Tam! - krzyknął pierwszy mężczyzna. Wszyscy trzej ubrani byli w zielone uniformy. Ku zdziwieniu Hickoka minęli jego kryjówkę, nie zauważając go. Co, do licha, się tutaj dzieje? Kim oni są? Nawet w tak kie- pskim oświetleniu mógł dojrzeć, że są bardzo dobrze ubrani. Ich odzież wyglądała na nową i jakże różną od tej, którą nosili miesz- kańcy Domu. Każdy z nich trzymał wypolerowaną do połysku broń i miał przymocowany do pasa automatyczny pistolet. „Kim są ci faceci?" - pytał siebie Hickok. Mógł zrobić tylko jedno. Poczekał, aż odległość stanie się wystarczająco bezpieczna i ruszył za nimi. Ukrywając się za pobliskimi zaroślami i drzewami, czołgał się ostrożnie, obserwując nieznajomych. Tamci posuwali się powoli, co pozwoliło mieć ich ciągle na oku. Ponownie dało się słyszeć jęki i nieprzyjemny, męczący ka- szel. Zobaczył, że trzej mężczyźni przyspieszyli. Do jego uszu do- szły odgłosy krótkiej walki zakończonej silnym uderzeniem. - Mam cię! — oświadczył ktoś z entuzjazmem. Hickok podniósł się i zaczaił za drzewem, około sześciu jar- dów od małej polanki. Mężczyźni stali nad kimś, kto leżał twarzą do ziemi, byli zadowoleni i uśmiechnięci. - Nieźle wystawiłaś nas do wiatru - odezwał się jakiś chra pliwy głos. - Myślisz, że ci się udało? - Odpowiedz! - krzyknął najwyższy mężczyzna, kopiąc le żące ciało. Nieszczęsna ofiara wydała cichy jęk. - Ty dziwko! - znęcał się trzeci mężczyzna. - Nie usłyszeli śmy odpowiedzi! „Dziwko?" - Hickok wychylił się zza drzewa. - Wstań, kobieto! - rozkazał mrukliwy głos. - Mam kilka py tań do ciebie! Hickok nie mógł dojrzeć kobiety, przysłaniał ją jeden z męż- czyzn. Słyszał jedynie szloch i pojękiwanie. - Nie słyszę twojej odpowiedzi, squaw* - oznajmił mrukliwy głos. - Chcę wiedzieć, gdzie się podziała ta mała! „Mała? Squaw?" - Jeśli nie zaczniesz mówić - warknął najwyższy - porachuję ci wszystkie kości. Jeszcze raz brutalnie kopnął leżącą kobietę. Tego już było za wiele. Hickok podczołgał się do przodu, jego palce odruchowo za- cisnęły się na pasie rewolwerów. - Wstań, do cholery! - rozkazał mrukliwy głos. - Przepraszam, panowie... - powiedział cicho Hickok. Wszyscy trzej odwrócili się spłoszeni. * Squaw - żona Indianina - Myślę, że zbytecznym jest pouczać was, jak złe są wasze maniery. - Hickok uśmiechnął się do nich szyderczo. Uniformy otrząsnęły się z szoku, chwyciły za strzelby. - Zniszczyć go! - ryknął mrukliwy głos. Hickok błyskawicznie pochylił się, chwycił broń i wycelował. Rozległ się strzał. Hickok rzadko chybiał. Właściciel mrukliwego głosu zdążył się jeszcze chwycić za głowę, kiedy kula przebiła mu czoło na wylot. Drugi uniform dostał w prawe oko. Wywracając się krzyknął, jego broń upadła obok. Hickok, jako ekspert Rodziny od broni palnej i najlepszy strzelec, uczył sztuki strzelniczej wszystkich nowicjuszy i małe dzieci. Każdy członek Rodziny musiał posługiwać się bronią. Ich życie zależało od posiadanej wiedzy. Większość z nich nie używa- ła broni na co dzień, dlatego byli wzywani na coroczne przeszko- lenie, którego celem było odświeżenie ich umiejętności. W świe- cie, w którym rządziły teraz surowe prawa przetrwania, Rodzina musiała być przygotowana na każdą ewentualność, również na atak na ich Dom. W klasach, w których prowadził lekcje, Hickok zawsze podkreślał podstawową dla strzelca wyborowego regułę: - Postępujcie zawsze rozważnie - powtarzał niezmiennie. Pamiętajcie, że wróg zawsze chce was zaskoczyć. A to wy powin niście mieć przewagę zaskoczenia i wyprowadzić go kompletnie z równowagi. Jeżeli nie masz czasu, żeby dokładnie wycelować, i wiesz, że strzał może być chybiony - instruował jedną ze swych klas - to strzelaj w takie miejsce, które uważasz za najlepsze. Podczas tych wszystkich lat, od kiedy został Wojownikiem, Hickok na palcach jednej ręki mógł policzyć te przypadki, w któ- rych nie postępował z należytą rozwagą. Za większością z nich kryły się przyczyny osobiste. Tak było i teraz. Najwyższy uniform trzymał swoją broń tuż przy ramieniu, kiedy strzał rozdarł jego lewe kolano. Krzyknął i rzucił swój rewol- wer. Gdy otrzymał drugą kulę, zaczął się słaniać, krew zalała mu nogę. Zdążył jeszcze spojrzeć błagalnym wzrokiem na Hickoka i upadł. Słychać jeszcze było cichy, proszący o litość szept. - Nie powinieneś jej był kopać, przyjacielu - oznajmił suro- wo Hickok. - Zauważyłem, że zadawanie bólu sprawia ci przyje- mność. Jak się czujesz w odwrotnej roli? - Błagam - skamlał mężczyzna. - Przykro mi, przyjacielu - rzekł szorstko Hickok - ale nie mam współczucia dla ludzi, którzy krzywdzą innych. W tym wy paczonym świecie jest i tak za dużo udręki i cierpienia. - Proszę... - powtórzył wysoki uniform. Wystrzały z obu pytonów wysłały mężczyznę na tamten świat. Rewolwery Hickoka zakręciły młynka i wślizgnęły się do futerałów. - Cóż, a co my tutaj mamy? Przyklęknął przy wpatrującej się w niego kobiecie. Leżała zwinięta, na lewym boku, ramiona miała przyciśnięte do klatki piersiowej. Jej ubranie z koźlej skóry wykonane było bar- dzo starannie, wręcz kunsztownie. Jej plecy zdobiła wszyta tęcza. Wspaniałe czarne włosy opadły na ramiona. Miała zamknięte oczy, oddychała bardzo ciężko, niemalże dyszała. - Nie wyglądasz zbyt dobrze, siostro - skomentował Hickok. Położył rękę na jej czole. Była rozpalona. - Trzymaj swoje łapy z daleka! - krzyknął ktoś wysokim, cienkim głosikiem. Dobiegł go z tyłu odgłos drobnych kroków. Hickok odwrócił się z lewym pytonem w ręku, zawsze goto- wym do akcji; palec położył na cyngiel. Tylko jego doskonały re- fleks umożliwił w ostatniej chwili skierowanie kuli w ziemię. Przed nim stała mała dziewczynka. Wierne odbicie starszej leżącej kobiety. Swoją drobną zaciśniętą piąstką groźnie wymachi- wała w stronę Hickoka, po wykrzywionej grymasem twarzy spły- wały łzy. - Zostaw moją mamusię w spokoju! - wrzasnęła. Hickok schował rewolwer i złapał ją za nadgarstki, gdyż mała okładała go pięściami. - Dlaczego nas nie zostawisz w spokoju? - płakała. Hickok ścisnął ją mocniej. Zaczęła się szarpać; prawdziwie dzika kotka, wierzgała nogami, kopiąc go. - Hej, dziewczyno! Uspokój się! Nie zrobię wam nic złego. - Kłamca! Jesteś taki sam jak inni! Chcesz nas zabić! - Po czym zdołała kopnąć go boleśnie w udo. - Au! Chcesz mi zrobić krzywdę? Przestań choć na chwilę. Dziewczynka opadła z sił, zwinęła się, pierwszy szok minął. - Tak lepiej - mówił powoli Hickok, nie zwalniając jednak uścisku na jej nadgarstkach. Jego udo pulsowało z bólu. - Nie zamierzam wam zrobić nic złego - powtórzył. Patrzyła na niego, pociągając nosem. - Skąd mam wiedzieć, czy można ci zaufać? - zapytała cicho. - Czy nie zabiłem przed chwilą tych ludzi, którzy was krzyw dzili? Przestała płakać i spojrzała na martwych mężczyzn. - Czy to nie oznacza, że jestem po waszej stronie? - Być może - przyznała niechętnie. - Mama mówi, że nie możemy nikomu ufać. Hickok zmienił temat, unikając kolejnego ataku na swoje udo. - Twoja mama wygląda na chorą. Dziewczynka popatrzyła na swoją mamę i pokiwała głową. - Ona jest chora, proszę pana. Od kilku tygodni. Nie mogły śmy się nigdzie zatrzymać. Ona powiedziała, że źli ludzie mogliby nas złapać. - Obiecujesz, że nie będziesz mnie kopać, jeśli cię puszczę? - Obiecuję. Hickok powoli puścił jej ręce. - Znam ludzi, którzy mogą pomóc twojej matce - poinformo wał ją. - Gdzie oni są? - zapytała. Hickok podziwiał tę małą za jej nieustraszoną postawę i szczerość. - Tam - wskazał na Dom widoczny ponad drzewami. - Widzieliśmy to miejsce wcześniej - powiedziała dziew czynka. - Mama mówiła, że nie możemy tam pójść, gdyż mogą tam żyć źli ludzie. - Tam mieszkają tylko dobrzy ludzie - zapewnił ją Hickok. - Wiem o tym. Nazywamy się Rodziną. Mamy wśród nas lekarzy. Oni mogą pomóc twojej matce. - Mógłbyś to zrobić dla nas? - zapytała z niedowierzaniem. - Oczywiście. Mój przyjaciel, Joshua, mówi, że wszyscy je steśmy dziećmi jednego Stwórcy, dlatego możemy mówić do sie bie: bracie i siostro. A to oznacza, że powinniśmy sobie pomagać. - Sama nie wiem... - wątpiła. - Najlepiej zapytam mamy. Dziewczynka pochyliła się nad matką. - Mamusiu? Mamusiu? Słyszysz mnie? Ten pan mówi, że może nam pomóc? Co powinnam zrobić? Kobieta wydała tylko cichy jęk. - Zrozum, twoja mama nie jest w stanie podejmować decyzji. Wszystko zależy od ciebie. - Nie wiem... - Dziewczynka przygryzła wargi, zmarszczyła czoło. - Jak masz na imię? - zapytał Hickok. - Gwiazdka. A ty? Hickok wyciągnął do niej rękę. - Znajomi nazywają mnie Hickok. Gwiazdka spojrzała na jego dłoń. - A to po co? - Żebyśmy uścisnęli sobie ręce. To taki zwyczaj, kiedy spo tyka się kogoś nowego. - W takim razie, zróbmy to - oświadczyła Gwiazdka, po czym wyciągnęła swoją prawą rękę. - Zgoda, Hickok - powiedziała uroczyście. Hickok z trudnością powstrzymał się od śmiechu. Poszedł za jej przykładem. - Zgoda, Gwiazdko. - Myślę, że muszę ci zaufać - westchnęła. - Nie mam innego wyboru. Hickok uklęknął i ramieniem objął ciało kobiety. - Co ty robisz? - zareagowała szybko Gwiazdka. - Muszę ją przenieść przez to pole do Domu. Im szybciej przebada ją lekarz, tym lepiej. - W porządku. Kobieta była lekka, nie ważyła więcej niż sto funtów. Hickok uniósł ją z łatwością. - Jak się nazywa twoja mama? - Tęcza - odpowiedziała Gwiazdka. Hickok ruszył przez zarośla, dziewczynka szła z boku i z nie- pokojem spoglądała za nieprzytomną matkę. Dotarli do otwartego pola; jasne światło księżyca oświetlało drogę. - Kto tam jest? - zapytała nagle Gwiazdka. Hickok spojrzał w stronę, gdzie spoglądała, i ujrzał sylwetkę człowieka podążającego w ich kierunku. Rozpoznał płynne ruchy mistrza sztuki wojskowej. - To mój przyjaciel - powiedział. - Nazywa się Rikki-Tikki- Tavi. ' - Żartujesz, prawda? - Zapytaj go sama, jeśli mi nie wierzysz. Wojownik z Bety doszedł do nich, w ręku trzymał broń. - Usłyszałem strzały - wyjaśnił - i pomyślałem, ze potrzebu jesz pomocy, ale widzę, że nie jestem potrzebny. - Niech pan powie - Gwiazdka spojrzała na Rikkiego - czy pan rzeczywiście nazywa się Rikki-Tikki-Tavi? - Rikki-Tikki-Tavi, do twoich usług. - Rikki złożył przed nią książęcy ukłon. - Skąd masz takie imię? - Z książki... - O... - Gwiazdka podekscytowana klasnęła w dłonie. - Ma cie tutaj książki? - Setki tysięcy - odpowiedział Rikki. - Człowiek, który zbu dował nasz Dom, wiedział, że po Trzeciej Wojnie Światowej bę dziemy potrzebowali ogromnej wiedzy, żeby przetrwać. Mamy wspaniałą bibliotekę. - Uwielbiam książki - powiedziała uradowana dziewczynka. - My mamy tylko dwadzieścia cztery i przeczytałam je już wszy stkie. - Kto cię nauczył czytać? - zapytał Rikki. - Moja mama - oznajmiła Gwiazdka i złapała bezwładną rę kę matki. - Ona musi być bardzo chora - powiedział Hickok. -Musimy ją jak najszybciej dostarczyć do lekarza. Wskazał drogę i skierował się energicznie w stronę zwodzo- nego mostu. - Mówiłeś mi o twoim imieniu - przypomniała Rikkiemu Gwiazdka, kiedy ruszyli za Hickokiem. - Wybrałem je z książki o zwierzęciu zwanym szczurkiem indyjskim. To zwierzę musiało bronić swojej rodziny przed pod stępnymi wężami. Ja jestem jednym z Wojowników i jestem prze- szkolony do obrony Rodziny, pomyślałem więc sobie, że to imię świetnie do mnie pasuje. Wybrałem je na moje Nazwanie, kiedy miałem szesnaście lat. Rikki odwrócił lekko głowę, aby móc lepiej słyszeć, mimo porywistego wiatru. - Twoje Nazwanie? - zapytała Gwiazdka. - Kurt Carpenter, człowiek który zbudował Dom, pragnął, aby jego potomkowie znali swoje historyczne korzenie. Dlatego właśnie możemy wybierać sobie ulubione imiona ze wszystkich książek. Ceremonia nadania przezwiska odbywa się w szesnaste urodziny. - Czy wielu ludzi wybiera takie dziwne imiona jak twoje? wypytywała dziewczynka. - Niedużo - uśmiechnął się Rikki. - Zadajesz dużo pytań. A jak ty masz na imię? - Gwiazdka. - Ile masz lat? Gwiazdka wyprostowała ramiona i uniosła podbródek. - Skończyłam dwanaście lat, mam prawie trzynaście. Rikki zachichotał. - Tak mówi Tęcza, moja mama - oznajmiła oficjalnie. - Wierzę ci... - przerwał Rikki odwracając się. Wiatr doniósł do jego uszu jakieś dziwne, osobliwe szuranie. - Czy stało się coś złego? - zapytała Gwiazdka. Rikki spojrzał na Hickoka. Strzelec znajdował się jakieś dzie- sięć jardów przed nimi, spieszył się. - Co to jest? - Żądała wyjaśnienia Gwiazdka. - Biegnij i dołącz się do Hickoka - rozkazał Rikki. Zmierzył wzrokiem pobliskie zarośla i spostrzegł duży czarny garb, przesuwający się na tle szumiących drzew. - Dlaczego? Co się stało? - Gwiazdka nie chciała ustąpić. - Zrób to, co ci każę. Natychmiast! -powiedział szorstko. Gwiazdka pobiegła. Rikki-Tikki-Tavi patrzył na tajemniczy garb, podążający ich śladem. Zatrzymał się, aby dać czas Hickokowi i Gwiazdce na bez- pieczne dostanie się do Domu. Był ciekawy, co to za stwór. Być może to jeszcze jeden z tych zdeformowanych przez wojnę przera- żających, pokrytych ropą istot, które rozmnażają się teraz wszę- dzie. Były to dawne ssaki, gady lub płazy zmienione przez niewy- jaśnione , nieznane procesy w krwiożercze monstra. Nikt, nawet mądry Platon, szef Rodziny, nie znał mechanizmów odpowiedzial- nych za przekształcenie zwykłych stworzeń w szatańskie demony. Można było przypuszczać, że jest to wynik promieniowania po Wielkim Wybuchu lub konsekwencja masowego użycia broni che- micznej. Czarny garb posuwał się powoli naprzód. Co jakiś czas wido- czne były jego cienkie kończyny, które unosił w powietrzu. Rikki nie był jeszcze pewien, czy to jeden z takich stworów. Były one spragnione ludzkiego ciała, apetyty miały nienasycone. Atakowały i pożerały bez wahania wszystko, co napotkały na swej drodze. Wpadały w szał, były żądne krwi. Ten dziwny obiekt po- ruszał się zbyt powoli. Jakby w odpowiedzi na jego rozmyślania, garb zwiększył swoją prędkość. Rikki przybrał pozycję koku tsu-ta- chi i cierpliwie czekał. Jasne światło księżyca pozwalało obserwować wszystko w promieniu około dziesięciu jardów. Dalej jednak gra cieni znie- kształcała rzeczywistość. Tak więc, mimo wytężenia wzroku Rik- ki-Tikki-Tavi nie mógł przyjrzeć się prześladowcy, musiał pozo- stawić to do czasu, kiedy stworzenie będzie już tuż przy nim. - Niech Bóg ma nas w swojej opiece - szepnął mimowolnie i wytrzeszczył oczy z niedowierzaniem, kiedy zdał sobie sprawę z niebezpieczeństwa, jakie mu groziło. Przed nim stał gigantyczny pająk. Rikki wyciągnął swój czarny miecz z pochwy; klinga długo- ści trzydziestu siedmiu cali błysnęła w świetle księżyca. Był to je- dyny autentyczny samurajski miecz, zwany kataną, jaki posiadała Rodzina. Za mistrzostwo w sztuce walki należał do Rikkiego. Po- śród setek tysięcy książek, jakie znajdowały się w ich bibliotece, można było znaleźć mnóstwo takich, które dotyczyły sztuki walki i rozmaitych zagadnień z zakresu techniki wojskowej. Autorem większości z nich był Bruce Tegner. Wojownicy całe lata poświę- cali na lekcje karate, kung-fu, dżiu-dżitsu, sawate i innych stylów walki. Tylko jeden z dwunastu uczniów wykazał się wyjątkową zręcznością i wybitnymi zdolnościami, za co otrzymał od Rodziny starodawną katanę, jako główną broń swojego wyposażenia. Prze- kazać ją mógł dopiero - umierając. Pająk zatrzymał się w odległości siedmiu jardów. Rikki ścis- nął miecz obiema rękoma i podniósł go na wysokość klatki piersio- wej. Zabójcze ostrze znalazło się w pionie; silne muskularne ra- miona czekały w napięciu. Walczył już nieraz z mutantami, nigdy jednak nie były one tak kolosalnych rozmiarów. Nikt nie wiedział, czy ich istnienie jest konsekwencją wysokiego poziomu promie- niowania, czy też zaburzeń genetycznych na skutek działania środ- ków chemicznych, użytych podczas Wielkiego Wybuchu. Przy- padki takie nie były jednak rzadkością. Pięć lat temu myśliwi, którzy natknęli się na gigantyczną osę, omal nie przypłacili tego życiem. Nie wiedziano, jak wyjaśnić fakt, że ten chorobliwy gigantyzm występował tylko u owadów i im po- krewnych, np. pajęczaków. Pająk zrobił jeszcze kilka kroków. Miał jakieś sześć stóp wy- sokości. Rikki widział już takie pająki, ale o normalnych rozmia- rach. Zarejestrował kilka cech i starał się je jakoś zaklasyfikować. Pająk był czarny, z dużym, prawie okrągłym odwłokiem, z dwie- ma wydatnymi szczękoczułkami. Jego długie, cienkie nogi, jak ca- łe ciało, miały charakterystyczny połysk. Nagle Rikki przypomniał sobie. Tylko pająk zwany „Czarną Wdową" mógł mieć taki połysk. Czarna Wdowa podeszła do niego niespodziewanie. Jej szczękoczułki zadrżały, z wyraźnie zaryso- wanych kolców spływała trucizna. Rikki nie mógł powstrzymać się od wzdrygnięcia. Poczekał na odpowiedni moment i wbił swój miecz głęboko pomiędzy oczy pająka. Skoczył w lewo, odwrócił się i ponownie wycelował, tym razem w przednią część głowotu- łowia, spodziewając się natychmiastowej śmierci zwierzęcia. Ostrze trafiło jednak na twardy jak skała pancerz ochronny. Czarna Wdowa mimo swych rozmiarów, a może właśnie ze względu na nie, poruszała się wolniej niż pająk o normalnym wy- glądzie. Obróciła się dopiero po chwili, szczęki pracowały wytrwa- le. Rikki cofnął się, szukając jakiegoś słabego punktu zwierzęcia. Wiedział, że pajęczaki składają się z trzech głównych części: gło- wotułowia, wielkiego pasa, zwanego trzonkiem, i olbrzymiego od- włoku w tylnej części ciała. W szkole zawsze dbano o dobrą zna- jomość flory i fauny. Wraz z upadkiem rodzaju ludzkiego po Wiel- kim Wybuchu liczba dzikich stworzeń wzrosła niewyobrażalnie, zajmując coraz większe obszary Ziemi. Wiedza na temat ich zwy- czajów i zachowania stała się dla mieszkańców Domu nieodzow- na. Rikki przybliżył się do pająka i łukiem poprowadził miecz. Tym razem dokładnie ciął ostrzem tak, by odrąbać tylną nogę od stawu. Wytrysnęła zgniła, wodnista substancja i zbryzgała ziemię. Zanim Rikki zdążył zrobić następny ruch, pająk obrócił się i powalił go na ziemię swym masywnym cielskiem. Upadek wytrącił mu miecz z wyciągniętych rąk. Czama Wdowa podeszła do leżącego i ukąsiła go w stopę. Rikki przetoczył się szybko, unikając następnego ukąszenia; rzucił się po swój miesz, ale nie zdołał go chwycić. Pająk ruszył naprzód i przygniótł nogi Rikkiego. Wojownik leżał na prawym boku, jego ręce znajdowały się zaledwie kilka cali od miecza. Czarna Wdowa zastygła w bezruchu. - Jak się spisujesz, przyjacielu? - rozległ się niski głęboki głos, po czym pojawił się Hickok. Obiegł pająka i zatrzymał się przy Rikkim. Dzierżył w rękach swoje kolty pytony; podniósł je powoli ku górze. - Nie ruszaj się! - rozkazał. - Spróbuję go przepędzić. - Oszczędź sobie! - nalegał Rikki, ciągle próbując dosięgnąć miecza. - Bądź poważny - odezwał się szyderczo Hickock. - Jeżeli jesteś' głodne, ty ohydstwo, spróbuj zjes'ć to! - powiedział do pają ka i celując mu pomiędzy oczy, nacisnął obydwa spusty. Czama Wdowa pochyliła się na bok, jej ciałem wzdrygnął spazm bólu. - Co się stało? - ironizował Hickok. - Nie lubisz ołowiu? Odwrócił się od pajęczaka i pomógł Rikkiemu dosięgnąć mie cza. - No, dalej, brzydactwo! - wyśmiewał się ze stwora. - Nie stój tam! - krzyknął Rikki, uwolniony w końcu od cię żaru zwierza, po czym pochylił się do swych stóp. - Zabij to! - Nie ma się co zadręczać, przyjacielu - zachichotał Hickok. - To dla mnie ciastko z kremem! Potknął się o coś. - Hickok! - Rikki krzyknął ostrzegawczo. Czarna Wdowa była osiem stóp od strzelca. Nieubłagana ma- szyna do zabijania. Hickok rozciągnął się na plecach, uniósł swoje rewolwery i wystrzelił prosto w s'lepia. Strzelał cały czas, kula za kulą. Czarna Wdowa zataczała się, ale szła naprzód. - Hickok! Rusz się!-krzyknął Rikki, pospiesznie zachodząc Wdowę od tyłu. Uniósł miecz i z całą siłą, jaką posiadał, walił nim na oślep. Ostrze zatapiało się w ciało niczym gorący nóż w wosk, rozpruwa- jąc odwłok na dwie części. Wdowa odwróciła się. - W oczy! - komenderował Hickok podczas ładowania swo ich rewolwerów. Rikki-Tikki-Tavi posłusznie ciął swym ostrzem od jednego oka do drugiego. Ostatnim podrygiem pająk jedną ze swych nóg kopnął Rikkiego w klatkę piersiową. - Nie ruszaj się! - rozkazał ktoś. Rozległy się strzały, jeden po drugim. Gruby śrut rozrywał ciało Czarnej Wdowy, rozbryzgując je po trawie wraz z ostrą, klei- stą substancją. W końcu ogień ustał, ale Rikkiemu ciągle dźwięczało w uszach. Spojrzał na swoje ubranie. Dżinsy i wyblakła brązowa koszula były podarte. Czarna Wdowa leżała na ziemi, drżąc w nie kontrolowanych ruchach agonii. Cała była zmasakrowana. Hickock podszedł do Rikkiego, mając ciągle broń w pogoto- wiu. - Myślisz, że nie żyje? - zapytał niepewnie. - Nikt by nie przeżył takiego ataku ognia - skomentował Rik ki podnosząc się. - Kto...? - Właśnie ja - oświadczył niski i gruby brunet ubrany w zie loną bluzę i spodnie ze starego płótna. Jego brązowe oczy zmruży ły się, kiedy podszedł. Automatyczny rewolwer miał przewieszony przez muskularną klatkę piersiową. - Usłyszałem jakieś strzały i przybiegłem. Jednym słowem, mieliście szczęście. - Obeszlibyśmy się bez twojej pomocy - powiedział Hickok. - Biała gęba głupio gadać - powiedział poważnie nowo przy były. - Geronimo wie lepiej. - Chciałbym zobaczyć, jakbyś walczył z tym stworem, mając taką broń jak my - powiedział z godnością Hickok. Geronimo, jedyny członek Rodziny, w którego żyłach płynęła indiańska krew, wyszczerzył zęby. - Źle zabraliście się do tego - powiedział. - Każdy mógłby to potwierdzić. - Ciekaw jestem, jak ty byś to zrobił? Twój tomahawk nawet by go nie drasnął. Rikki zachichotał. Hickok i Geronimo byli najlepszymi przy- jaciółmi, nigdy jednak nie wydali się być znudzeni ciągłymi prze- chwałkami. Wieczne spieranie się było dla nich ulubionym źródłem rozrywki. Ktoś kiedyś powiedział, że dzień, w którym za- przestaną dręczyć się wzajemnie, będzie ostatnim dniem istnienia świata. - Ja zrobiłbym to jak należy - oświadczył Geronimo. - Jak należy? - prowokował Hickok. - Co ty możesz o tym wiedzieć? Geronimo udał, że ziewa. - Wszyscy wiedzą, że jest tylko jeden sposób na zabicie pa jąka. - Jaki, ty gnido? - Bardzo prosty. Zdeptać go. ROZDZIAŁ II - Myślę, że jesteś najbardziej umięśnionym mężczyzną, ja kiego widziałem. - Dużo ćwiczę. - Mój tata był tak samo silny jak ty - wyjawiła dziewczyna. - On już nie żyje - dodała smutno. - Oboje moich rodziców odeszło już dawno temu - powie dział ciemnogłowy Wojownik. - Ludzie umierają, Gwiazdko. To jest nieuniknione. Spróbuj to zrozumieć. - Jak mam to zrobić, Blade? - zapytała, wpatrując się w nie go; jej zielone oczy zaszły łzami. - Wszyscy w Rodzinie wierzymy, że ludzie po śmierci od chodzą do lepszego miejsca - wyjaśnił Blade. - Kiedykolwiek bę dziesz myślała o zmarłej ukochanej osobie, pamiętaj, że ona nadal żyje, czeka na ciebie i kiedyś spotkasz się z nią. To sprawi, że bę dzie ci lżej. - Rozumiem - powiedziała Gwiazdka, rozważając jego słowa. Przypatrywała się Wojownikowi, podziwiając jego wspaniałą sylwetkę. Był ubrany w mokasyny i brązowe spodnie uszyte ze sta- rego namiotu. Dwa noże bowie zawieszone były po obu stronach pasa. Automat w futerale spoczywał pod każdym ramieniem. - Co to jest? - zapytała go. - Vegi - odpowiedział Blade. - Skąd to masz? - zapytała, wskazując na blizny pokrywające szeroką klatkę piersiową, widoczne pomimo ciemnej karnacji skóry. Blade zmarszczył czoło. - Ty rzeczywiście zadajesz dużo pytań. - Moja mama mówi, że nigdy niczego się nie nauczysz, jeśli nie będziesz pytał - powiedziała Gwiazdka, spoglądając na budy nek, w którym znajdowała się jej mama, Tęcza. Kurt Carpenter, zamożny producent filmowy, był twórcą Do- mu. Wiedział, że Trzecia Wojna Światowa jest nieunikniona, dla- tego cały projekt wykonywał z tą myślą. Zaplanował i zbudował Dom, a gdy sytuacja na świecie doszła do krytycznego momentu, zaprosił do niego swoich przyjaciół. Czekali na koniec. Capenter wybrał to miejsce bardzo rozważnie. Dom znajdował się z dala od ośrodków militarnych i miejsc, które mogłyby być celem bombar- dowań. Odpowiednie miejsce znalazł na brzegu jeziora w północ - no-zachodniej Minnesocie. Woda do Domu dopływała strumieniem od strony północno- zachodniej i wypływała na południowym wschodzie. Strumień okalał również mur, tworząc fosę obronną. Wschodnia część Do- mu była przeznaczona pod uprawę roli i zachowano ją w natural- nym, pierwotnym stanie. W centrum 30-akrowego terenu znajdo- wały się domy mieszkalne. Część zachodnia obejmowała wzmoc- nione betonowe Bloki, pełniące różnorodne funkcje. Całe uzbrojenie znajdowało się w Bloku A; Blok B to kwatery dla poje- dynczych członków Rodziny; w Bloku C był szpital; wszystkie warsztaty znajdowały się w Bloku D; Blok E mieścił bibliotekę, natomiast ostatni Blok F był przeznaczony na ogrody i hodowlę zwierząt. Pod każdym blokiem znajdował się schron. Wszystkie ustawione były w kształt trójkąta, a precyzyjnie odmierzona odle- głość miedzy nimi wynosiła sto jardów. Blade i Gwiazdka stali na otwartej przestrzeni w centrum po- la, na którym znajdowały się Bloki. Wszędzie wokół widoczni byli członkowie Rodziny, zajęci swoją codzienną pracą. - Myślisz, że moja mama wyzdrowieje? - zapytała dziew czynka. - Przecież byłaś tam - przypomniał jej Blade. - Słyszałaś, co powiedzieli lekarze. Twoja mama ma ciężkie zapalenie płuc. Jest bardzo chora, ale z czasem będzie wracać do zdrowia. Możesz od wiedzać ją, kiedy chcesz. Nie martw się. Nasi lekarze wiedzą, co robią. - Zauważyłam - potwierdziła Gwiazdka. - Wy wszyscy ma cie... - Przerwała, szukając właściwego słowa. - Tytuły - Blade skończy! za nią zdanie. - No, właśnie - pochwyciła. - Dlaczego? - Człowiek, który zbudował to miejsce chciał, żebyśmy wszyscy mieli tytuły. Powiedział, że to nadaje osobie godność i do stojeństwo. Blade wyciągnął się, sprawdzając swoje siły. Wyglądało na to, że jest już zdrowy. - Niektórzy z moich ludzi też mają tytuły - zaczęła Gwiazd ka, ale szybko zamilkła. - O co chodzi? - Blade się uśmiechnął, spoglądając na nią kątem oka. - Obawiasz się powiedzieć nam, skąd pochodzisz? Je steś tutaj dwa dni i nie powiedziałaś ani słowa. Dlaczego? - Przykro mi, ale moja mama mówiła mi, że nigdy nie powin nam pozwolić na to, aby ktoś się o tym dowiedział. Musisz ją o to zapytać. - Będę mógł dopiero za jakiś czas - skomentował Blade. - Ona jest ciągle nieprzytomna i lekarze mówią, że nieprędko doj dzie do siebie. Ale nie przejmuj się, jesteście tutaj mile widziane i możecie zostać tak długo, jak tylko chcecie. - Spójrz! - powiedziała z przejęciem. - Idą tutaj twoi przyja ciele. Hickok i Geronimo szli od strony Bloku E, zlokalizowanego przy pótaocno-wschodnim wierzchołku trójkąta. - Jak się miewa moja księżniczka? - zapytał Hickok, obej mując ją ramieniem. - Jak... - wyrwało się Gwiazdce, która wyglądała na zmieszaną. Opanowała się jednak i chichocząc przytuliła się do strzelca. - Chcesz zobaczyć swoją mamę? - zapytał Hickok. - A mogę? - Oczywiście - zapewnił ją Hickok. - Chodźmy. Uśmiechnął się do Blade'a i ruszyli w kierunku Bloku C. Gwiazdka śmiała się i pociągała za jego długie włosy. - To jest zupełnie inny człowiek - zauważył Blade. - Dobrze mu robi obecność tej dziewczynki. Jego samopo czucie bardzo się poprawiło. - Wiedziałeś o tym, że Gwiazdka i jej matka są Indiankami? - zapytał Geronimo. - Gwiazdka ci to powiedziała? - Nie. Ale Platon mówi, że posiadają dużo cech wskazują cych na to. A ja myślałem, że jestem ostatni. Geronimo wpatrywał się w odchodzących. Zmarszczył czoło. - Może odnalazłeś indiańską pannę i zwiążesz się z nią? - powiedział Blade z głupim uśmiechem. - To niemożliwe - odpowiedział Geronimo bardzo poważ nie, biorąc sobie pomysł do serca. - Mielibyśmy dwie pary - oświadczył Blade. - Jenny i ja, i ty ze swoją indiańską panną. Geronimo zauważył śmiech na twarzy Blade'a. - Zanim cię oskalpuję, muszę przekazać ci wiadomość od Platona. On chce cię widzieć. - Chyba wiem, w jakim celu - skomentował Blade żałosnym tonem. - Miesiąc temu wróciliśmy z Fox - oznajmił Geronimo. - On chce, żebyśmy wyruszyli, zgodnie z wcześniejszymi planami, do Bliźniaczych Miast. Tak było ustalone przed atakiem Trollów. - Gdzie on jest? - zapytał Blade. - Przed Blokiem E - odpowiedział Geronimo. - Krząta się przy FOCE. Przysięgam, że on ten wehikuł traktuje jak własne dziecko. - Wszyscy przecież korzystamy z tego pojazdu - ironizował Blade. -Nie możesz potępiać Platona za to, że jest taki niespokoj ny. - Jak sądzisz, co powie Jenny na twój wyjazd? - zapytał Ge ronimo. - To mnie właściwie martwi - odrzekł Blade. - Odkąd wró ciłem z Fox, coraz bardziej obawia się o moje bezpieczeństwo. - W takim razie możesz zostać - zaproponował Geronimo. - Na twoje miejsce wejdzie Rikki. - I tym sposobem rozwiążecie jego Triadę. - Blade zmarsz czył czoło. - Platon zadecydował, że to Alfa powinna pojechać i zamierzamy wykonać rozkaz. Poza tym, kto ma tak duże do świadczenie w prowadzeniu pojazdów jak ja? - Nikt - odpowiedział Geronimo. - Chociaż Hickok też po trafi, jeśli to, co on wyczynia, można nazwać prowadzeniem. Blade uśmiechnął się. - Lepiej będzie, jeśli zobaczę się z Platonem. Idziesz? - Muszę jeszcze odszukać Joshuę. Złapię cię później. Geronimo pobiegł w kierunku drzewek rosnących przy Bloku A. Było to jedno z ulubionych miejsc Joshuy do medytowania. Blade przypadkowo udał się w kierunku biblioteki. Promienie słoneczne przyjemnie ogTzewały jego ciało. Rozkoszował się tym, że znowu jest zdrowy. Obrzydł mu już do reszty przymusowy areszt z powodu infekcji. Do lekarzy, a zwłaszcza do doktor Jenny, nie docierały żadne argumenty. Zmusili go do pozostania w łóżku tak długo, aż całkowicie wyzdrowieje. Dzięki Bogu, że choroba ujawniła się dopiero po powrocie z Fox, głównej siedziby Trollów. Wówczas to właśnie znalazł Cindy i Tysona, brata i siostrę, którzy do czasu zabrania ich przez Alfę do Domu wiedli niebezpieczny koczowniczy tryb życia. Szybko się dostosowali i obecnie wyglą- dali na bardzo szczęśliwych. Jeden z Wojowników Triady Gamma, będący na warcie, prze- chodził akurat przez szaniec nad mostem zwodzonym. Zobaczył Blade'a i pomachał do niego. Blade rozpoznał łysiejącą głowę i fantazyjny niebieski mun- dur Napoleona, szefa Triady Gamma. Znalazł on stary mundur sił powietrznych w jednym ze składów odzieży, znajdującym się z tyłu Bloku B. Zaszył dziury, załatał rozdarcia, dodał srebrne zapięcia i jasnoczerwoną szarfę. Hickok nazywał Napoleona „Modnisiem Rodziny". Napoleon bardzo tego nie lubił. Pewnego razu, kiedy wszyscy miło spędzali czas przy ognisku, Hickok opowiedział jakiś żart na jego temat. Blade przypomniał sobie, jaki był zdziwiony, kiedy spostrzegł ogromną nienawiść na twarzy Napoleona. Pa- miętał, że Napoleon sięgnął nawet po rewolwer taurus, dopiero po chwili się opanował. Wiedział, że porywanie się na Hickoka jest równoznaczne z samobójstwem. Ale dlaczego Napoleon tak gwał- townie zareagował na niewinny dowcip? Rozmyślania Blade'a przerwał widok FOKI. FOKA to akronim utworzony z pierwszych liter pełnej nazwy pojazdu: Fotoelektryczno-Ogniowa Kuloodporna Amfibia. Proto- typ Kurta Carpentera był już miliony razy udoskonalany. Gdy bu- downiczowie ukończyli dzieło, Carpenter ukrył wehikuł w podzie- mnej komorze. W swym dzienniku radził swoim następcom, aby unikali kontaktu z otoczeniem tak długo, jak tylko to będzie możli- we. Wiedział, że po wojnie społeczeństwo ulegnie zezwierzęceniu, i chciał zapewnić Rodzinie bezpieczeństwo. Carpenter zdawał so- bie sprawę, że będzie ona potrzebować do poruszania się poza ob- rębem Domu bardzo specyficznego typu pojazdu. FOKA była jego podarunkiem dla następnych generacji. Ten niezwykły wehikuł miał sprostać trudom podróży po świecie spustoszonym wojną nu- klearną. FOKĘ zasilała energia słoneczna. Promieniowanie było sku- pione i akumulowane przez dwie płyty przymocowane do dachu pojazdu. Energia była następnie transformowana i magazynowana w unikalnych bateriach, umieszczonych w pokrytym ołowiem schowku pod wehikułem. Uczeni i inżynierowie zapewniali Car- pentera, iż FOKA będzie niezawodna pod warunkiem, że słonecz- ne panele nie ulegną uszkodzeniu. Zewnętrznie FOKA przypominała pojazdy z książek, które znajdowały się bibliotece. Podłoga była pokryta jakimś stopem metalu, korpus był ognioodporny i zabezpieczony przed uderze- niami specjalnym, stworzonym według wskazówek Carpentera, tworzywem sztucznym. Cały pojazd opierał się na czterech odpo- rnych na przekłucia oponach. Każda z nich miała cztery stopy wy- sokości i dwie stopy szerokości. Platona nigdzie nie było widać. Blade zatrzymał się przy drzwiach kierowcy i zajrzał do środ- ka przez otwarte okno. Były one tak skonstruowane, że siedzący wewnątrz mogli obserwować, co dzieje się dookoła. Z zewnątrz jednak nie można było dostrzec ludzi znajdujących się w środku. - Platon?! - zawołał Blade, nie widząc, gdzie jest Nauczy ciel. - Czyżbym słyszał głos mego przyjaciela? - odezwał się głos spod wehikułu. - Platon? - Blade uklęknął i zajrzał pod pojazd. - Dziękuję, że tak szybko przybyłeś - uśmiechnął się Platon. Z pewnym rozrzewnieniem spojrzał na niego swoimi niebieskimi oczami. Starzec, będący głową Rodziny, spoglądał na Blade'a jak na własnego syna. Platon nie miał dzieci. Jego długie siwe włosy i broda pokryte były kurzem, podobnie jak i workowate, poroz- dzierane spodnie i zbyt obszerna brązowa bluza. - Sprawdzałem, czy wehikuł działa bez zastrzeżeń - wyjaś nił. Wyczołgał się spod pojazdu i powoli prostował kości. Zawsze przy wstawaniu dokuczał mu w kolanach artretyzm. - Czy wszystko jest już gotowe do odjazdu? - zapytał Blade. - Oczywiście - odpowiedział Platon, poklepując wehikuł. - Niestety, nie zdołałem poznać funkcji tajemniczych przełą czników. Blade wiedział, o jakich przełącznikach mówi Platon. Cho- ciaż istniała specjalna instrukcja obsługi wehikułu, nie wspominała 0 czterech przełącznikach, które znajdowały się w środku deski roz dzielczej. Były oznaczone literami M, S, F i R. - Nie ma problemu - Blade zwrócił się do Platona. - Damy sobie radę bez nich. - Najbezpieczniej będzie, jeśli nikt ich nie będzie ruszał, do póki nie zrozumiem ich prawdziwego przeznaczenia - poradził Platon. - Nie będziemy, szefie - zapewnił Blade. - Czy wiesz, dlaczego chciałem cię widzieć? - Głos Platona stał się ponury. - Domyślam się, że chcesz nas wysłać do Bliźniaczych Miast - odpowiedział Blade. - Masz rację - potwierdził Platon. - Jutro rano. - Co? - Twarz Blade'a nie ukrywała zaskoczenia. - Tak szybko? - Im szybciej, tym lepiej - oświadczył Platon. - Tak późno o tym mówisz - zaprotestował Blade. - Jenny bardzo się martwi. - Wolałbyś poinformować ją tydzień wcześniej? Przynaj mniej tylko jedną noc będziesz patrzeć na jej łzy pożegnania. Czy to nie będzie dla niej lepsze? Blade zachmurzył się i spojrzał na Blok C. - Rozumiem twój punkt widzenia - przyznał z bólem. Platon położył rękę na jego barczystych plecach. - Jest mi naprawdę przykro, że muszę narzucać ci moją wolę 1 narażać na niebezpieczeństwo, ale dobrze wiesz, że nasze dane wskazują, że żywot każdej następnej generacji jest coraz krótszy. Średnia wieku maleje. Dotyczy to także mnie - powiedział Platon miękko. - To wpływa na moje postępowanie. Mam bóle, tracę świadomość, czasem zachowuję się jak oszalały. Musimy znaleźć na to lekarstwo i potrzebujemy pewnych środków medycznych i technicznych. Minneapolis i St.Paul są najbliższymi dużymi mia stami. Mamy podstawy, żeby przypuszczać, że tam znajdziemy za pasy i ekwipunek, jakiego potrzebujemy. To jest jedyne rozwiąza nie. Zdaję sobie sprawę z ogromnej odległości: to jakieś trzysta siedemdziesiąt mil. Jednak za wszelką cenę Alfa musi odbyć tę podróż. - Wiem o tym wszystkim - przypomniał mu Blade. - Chodzi tylko o to, że po tym, co się wydarzyło z Trollami, nie jestem jesz- cze przygotowany na ponowną rozłąkę z Jenny. - Nikt z was nie wyjawił zbyt wielu szczegółów z wyprawy do Fox - skomentował Platon. Blade spojrzał daleko w przestrzeń nad lasem, wpatrywał się w kołujące tam szpaki. - Nie chcesz o tym mówić? - zapytał Platon. Blade zmarszczył czoło. Przypomniały mu się ostre zęby i bezlitosne pazury, rozszarpane gardło i zakrwawiona kobieta. Te obrazy zawsze będzie miał w pamięci jak żywe. - Nigdy nie będę mógł wyrazie ogromu mojej wdzięczności dla ciebie - powiedział Platon, zmieniając temat - za uratowanie mojej ukochanej żony. Już dawno pogodziłem się z myślą, że zgi nęła. - Byłeś wtedy najszczęśliwszym człowiekiem na świecie - odrzekł Blade. - Odmłodziłeś mnie; napełniłeś moją duszę melodią miłości i uczyniłeś wewnętrznie szczęśliwym. Czuję się tak znowu - zade klarował Platon, uśmiechając się szczerze. Zauważył smutek na twarzy Blade'a. - Jest jeszcze jedna przyczyna... - wymknęło mu się, lecz przerwał. - Co jest? - zapytał Blade. Oparł się o wehikuł. Platon rozejrzał się dookoła, aby się upewnić, czy są sami. - Pewnie ciekawi cię, dlaczego nalegam tak na szybki wy jazd. - Myślałem, że możesz nam dać więcej czasu na zaznajomie nie się z FOKĄ - przyznał Blade. - Chciałbym - zwierzył się Platon. - Ryzyko jednakże jest bardzo duże. - Nie rozumiem. - Podejrzewam - powiedział powoli Platon, rozglądając się dookoła — że ktoś może usiłować ukraść nasz pojazd. - Co? - Blade stanął wyprostowany, opuścił ręce. Platon skinął głową. - Mam podstawy przypuszczać, że niektórzy członkowie Ro dziny są niezadowoleni z obecnego stanu rzeczy. - Kto? - Blade zażądał odpowiedzi. - Nie mogę jeszcze powiedzieć. Mam pewne podejrzenia, ale brak mi konkretnych dowodów. Dopóki nie będę miał dowodów, muszę trzymać język za zębami. Ważne jest to, że istnieje obawa, że FOKA może być skradziona, jeżeli pozostanie tutaj dłużej. Na wet jeśli postawimy straże, istnieje pewne prawdopodobieństwo kradzieży. Nie mogę na to pozwolić. To jest właśnie główna przy czyna: wysyłam was jak najszybciej, żeby zniknęła pokusa dla zło dziei. - Kogo podejrzewasz? - zapytał Blade; jego głos warczał gardłowo. - Kto naraża Rodzinę na niebezpieczeństwo? Platon zmarszczył brwi. - Nie mogę jeszcze powiedzieć. - Może nie powinniśmy wyjeżdżać - zasugerował Blade. - Gdybym uznał, że sytuacja jest krytyczna, to nie wysyłał bym was - powiedział ostro Platon. - Rodzinie nic nie grozi. - Nie wiem... Myśl, że ktoś z Rodziny może okazać się zdrajcą, oszołomiła Blade'a. - Nie możesz mi nic powiedzieć? Platon zmarszczył czoło. - Nie. Teraz nie. Wyjaśnię wszystko po waszym powrocie, oczywiście, jeśli sytuacja będzie tego wymagała. Kto wie? Do cza su powrotu Alfy wszystko może być w porządku. Blade zdecydował się utrzymać niezachwiane stanowisko. W grę wchodziło bezpieczeństwo Rodziny i jego ukochanej, jedy- nej Jenny. - Przykro mi, Platon. Jestem bojownikiem, należę do Wo jowników i muszę być pewny, czy Rodzinie nic nie grozi. Albo mi powiesz więcej, niż powiedziałeś, albo Alfa nigdzie nie pojedzie. Platon zachmurzył się. - Nie przewidziałem takiego obrotu sprawy. No cóż, w takim razie powiem, ale bez imion. Mogę wyjawić, że podejrzewam trzech członków Rodziny. Prowadzą narady za plecami innych. Uważają, że Rodzina zbyt długo żyje w izolacji, chcą nas opuścić i nawiązać kontakt z innymi ludźmi pozostałymi przy życiu. - Czy nie jest to dokładnie to samo, co robimy my? - prze rwał mu Blade. - Mam na myśli nasz wyjazd? Platon westchnął. Jego szczupłe ramiona opadły. - Nie powiedziałem ci wszystkiego. Oni są niezadowoleni również z tego, co się dzieje w Rodzinie, a zwłaszcza z naszego kierownictwa. Są przekonani, że nie potrafię podejmować decyzji i... - przerwał. - I co?... - popędzał go Blade. - Oni... - przerwał, nie chcąc kończyć. - No mów - powiedział niecierpliwie Blade. - Jeden z nich twierdzi, że mógłby być lepszym przywódcą niż ja - dokończył szybko. - Zdrajca w Rodzinie? - Blade cedził słowa przez zęby. - Możliwe. - W takim razie, ja nie wyjeżdżam. - Musisz. - W żadnym wypadku. Nasz Fundator mówił jasno, co robić w takich sytuacjach. Nikt żądny władzy, nie powinien pozostać w Rodzinie. - Blade gniewnie szukał w pamięci. - Kto to jest? - zażądał odpowiedzi. - Nie mogę tego wyjawić. - Dlaczego nie? - wybuchnął Blade, zwracając uwagę ludzi znajdujących się w pobliżu. - Już ci powiedziałem - rzekł cicho Platon. - Nie mam po ważnych dowodów. To, że doszły mnie słuchy, jeszcze nic nie zna czy. Poza tym, nawet jeśli założymy najgorszy scenariusz, to oni są na razie w stadium rozmów. Upłynie jeszcze jakiś czas, zanim podejmą jakieś działania. Wyjazd Alfy może nawet zapobiec rebe lii. Będą podekscytowani tak jak my wszyscy, będą czekali na wasz powrót, na wiadomości, jakie przywieziecie. Później, być może, sprawa się odnowi, ale do tego czasu będziemy bezpieczni. - Nie podoba mi się to - stwierdził Blade. - Podejmujemy zbyt duże ryzyko. - Zapewniam cię, że nie ma powodu do wszczynania alarmu - podkreślił Platon. - Pamiętaj, że Rodzina zostanie pod opieką Bety, Gammy i Omegi. Obowiązkiem Rikki-Tikki-Taviego pod czas waszej nieobecności będzie obrona bezpieczeństwa. Jesteśmy dobrze przygotowani na ewentualne kłopoty. - Ciągle mi się to nie podoba - powtórzył Blade., - Czy przyjmujesz moją ocenę sytuacji? - zapytał Platon. - Przypuszczam, że tak - przytaknął Blade niechętnie. - Dobrze. - Platon uśmiechnął się pojednawczo. - Nic się nie martw. Rodzinie nic się nie stanie, gdy będziecie nieobecni. „Czy rzeczywiście tak będzie? - zastanawiał się Blade. - Czy zastanę po powrocie Rodzinę bezpieczną i nietkniętą? Jeśli wró- cę!" - Mam pytanie do ciebie - powiedział ze złością. - O co chodzi? - Czy nadal chcesz wysłać z nami Joshuę? - zapytał Blade. - Wiesz, że tak, i znasz również przyczynę. - Nie przemyślałeś chyba tego dobrze. To nie jest wyprawa dla człowieka tak wrażliwego, głoszącego ideę miłości i pokoju, dla człowieka, który pod żadnym pozorem nie jest w stanie zabić. - Chcę, żeby pojechał właśnie dlatego - oświadczył Platon. - Joshua jest naszym ambasadorem i emisariuszem pokoju. Nie którzy z Wojowników są skłonni najpierw strzelać, a dopiero później rozmawiać. Potrzebujemy kogoś, kto nawiąże nić przyjaźni z wszelkimi istotami, jakie spotkacie na drodze do Dwu- miasta. Blade zmarszczył czoło. - Ciągle nie zgadzam się z tobą - powiedział, podkreślając swoje stanowisko. - Hickok również. Geronimo nie wypowiedział się jeszcze na ten temat. - Wzruszył swoimi muskularnymi ramio nami. - Zresztą - powiedział odwracając się - muszę uporządko wać myśli. Platon patrzył za wolno odchodzącym Blade'em. Jasne było, że nie chce wyjeżdżać, i Platon nie mógł go za to potępiać. - Biedny Blade - myślał głośno. - „Ty jesteś pierwszy do mojego tronu i darzę cię niemniej szlachetną miłością, niż ojciec kocha swego najdroższego syna" - zacytował słowa ulubionego poety. Wszedł do FOKI, aby upewnić się, czy cały ekwipunek- żyw- ność, amunicja, lekarstwa i inne potrzebne rzeczy - znajdują się już na pokładzie. Wnętrze pojazdu było dość obszerne. Na przodzie znajdowały się dwa komfortowe rozkładane fotele, pomiędzy nimi brązowa konsoleta, a z tyłu jedno siedzenie zajmujące całą szero- kość wehikułu. Za nim znajdowało się miejsce przeznaczone na ładunek, teraz wypełnione zgromadzonym tu zaopatrzeniem. Pod tą częścią pojazdu znajdowały się dwa koła zapasowe i niezbędne narzędzia. Poniżej tablicy rozdzielczej umieszczona była czerwona dźwignia. Platon pochylił się i przesunął ją w prawo. Zgodnie z in- strukcją został w ten sposób uruchomiony system akumulowania promieni słonecznych. Rano miernik znajdujący się pod dźwignią powinien wskazywać pełną moc. W słoneczny dzień proces łado- wania zajmował około godziny. Platon odsunął się nieznacznie i otworzył maskę, sprawdza- jąc, czy z silnikiem wszystko jest w porządku. Później wspiął się na dach, obejrzał płyty skupiające promieniowanie. Na koniec wsunął się jeszcze raz pod FOKĘ i sprawdził stan baterii i ich za- bezpieczenie. - Wszystko wydaje się być w najlepszym porządku - powie- dział do siebie. Wydostał się spod wehikułu, wyprostował i wytarł zabrudzo- ne ręce w ubranie. Jutro Triada Alfa i Joshua wyruszą w podróż, która zadecyduje o losach Rodziny. Jakie będą to losy? Życie? Czy śmierć? ROZDZIAŁ III Lipcowe słońce grzało niemiłosiernie nawet o tak wczesnej porze. Po Trzeciej Wojnie Światowej klimat zmienił się drastycz- nie. Bezpośrednio po jej zakończeniu atmosfera pełna była pyłu, dymu i wszelkich zabrudzeń, które w ciągu następnych pięciu lat coraz bardziej się rozprzestrzeniały. Teraz, wiek później, niebo wyglądało już prawie normalnie, strefa umiarkowana znowu miała pory roku. Były jednak nieco inne. Pory przejściowe, wiosna i je- sień, trwały krócej niż przed wojną. Lato i zima charakteryzowały się większymi skokami temperatur. Burze z piorunami osiągały za- trważającą, szaloną moc. Czasami padał, nie wiadomo z jakiej przyczyny, różowy śnieg. Rodzina przygotowywała się do wyprawy. - Wygląda na to, że mamy jeszcze jeden gorący dzień - po wiedział Blade, kiedy Hickok, Geronimo i Joshua zbliżyli się. Platon otarł spocone czoło. - Rzeczywiście. Jak wam smakowało śniadanie? - Było pyszne. - Hickok poklepał się po brzuchu. - Będzie mi brakowało takich posiłków. - Wrócisz, żeby znowu z nami jadać - powiedział Platon. - Czy ten pojazd jest już gotowy do drogi? - zapytał Hickok. - FOKA jest w pełni sprawna - odpowiedział Platon. - Jedynym wyjątkiem są przełączniki. Radziłem Blade'owi, żebyście nic nie majstrowali przy nich do czasu, kiedy nie odnajdę ich funkcji. Najdziwniejsze jest to, że nie ma o nich nic w instru kcji. - Nie martw się - stwierdził Hickok. - Zdołaliśmy przecież wybrać się do Fox i wrócić bez ich użycia. - Jest jeszcze coś, co muszę powiedzieć przed waszym odjaz dem. - Platon spojrzał uważnie na każdego z nich. - Wierzcie mi, gdyby istniało jakieś inne rozwiązanie, nie popierałbym tego przedsięwzięcia. Gdybyście mogli wiedzieć, jak często modliłem się o inne wyjście z sytuacji... - Zamyślił się. - Bóg nas będzie prowadził - zapewnił go Joshua. Joshua był zaopatrzony na tę wyprawę w wypłowiałe beżowe spodnie i brązową koszulę. Na szyi miał złoty łańcuch z zawieszo- nym na nim dużym krzyżykiem. Jego długie brązowe włosy opa- dały na ramiona. Broda i wąsy nieco zakrywały twarz. Jego brązo- we oczy, każdy rys twarzy nacechowane były wewnętrznym spo- kojem i pogodą ducha. Platon wiedział wszystko o dzieciństwie Joshuy i rozumiał, dlaczego Robert adoptował go, gdy chłopiec miał 16 lat. - Czy myślisz, że powinienem odwołać ten wyjazd? - zapy tał. - Nie - odpowiedział pewnie Blade. - Nie chcesz? - Platon chciał mieć pewność. - Przyszłość Rodziny zależy od nas - oświadczył Blade. - Jest tak, czy chcemy tego, czy nie. Jeśli już zaczęliśmy działać, nie możemy zrezygnować. - Przerwał i utkwił wzrok w Platonie. - Zresztą nie chcemy, by mówiono, że nasz dowódca się boi, pra wda? Tylko Platon zrozumiał znaczenie tych słów; odwrócił oczy. „Czy to nie ironia?" - mówił do siebie. Jeszcze wczoraj Blade chciał odwołać wyprawę. Teraz był jej zwolennikiem. Nie mógł wciąż pogodzić się z myślą, że jeden z członków tak drogiej mu Rodziny, jeden z ludzi, których zawsze miłował jak własne dzieci, chce działać na szkodę swojego Domu. - To co, ustalone? - zapytał Hickok. - Cieszy mnie to. Już czekam na tę akcję. - Jeżeli ta wyprawa będzie podobna do tej na Trollów - wtrą cił Geronimo - będziesz miał więcej akcji, niż możesz sobie wy obrazić. Hickok poklepał swe pytony. - Nie mogłoby być inaczej, przyjacielu. - FOKA jest napełniona ekwipunkiem, jakiego będziecie po trzebowali - oznajmił Platon. - Macie swoją broń? - Ja odmawiam noszenia broni - odpowiedział Joshua. - Mamy swoją broń - odpowiedział Blade, mówiąc za Wo jowników. Jego commando arms znajdował się w tylnej części FOKI wraz z brauningiem B-80 Geronimo i karabinem henry Hickoka. Zbrojownia Rodziny w Bloku A, mieściła setki sztuk broni zgro- madzonej przez Kurta Carpentera. Carpenter wiedział, że następcy będą potrzebowali, aby przeżyć w ruinach cywilizacji. Dozorował więc zbieranie skrzyń z odpowiednią amunicją, umożliwiającą prowadzenie bitew. Oprócz dwóch noży bowie na biodrach i vegi w olstrach pod ramieniem, Blade posiadał jeszcze dwa sztylety. Jeden na pasku przy nadgarstku, drugi przymocowany do łydki. Do pasa, ukryte pod ubraniem, przywiązane miał trzy inne noże solingen w skórza- nych pochwach. W prawej przedniej kieszeni jeszcze jeden składany buck. Hickok, jak zawsze, miał przy sobie swoje kolty. W miniatu- rowym brązowym futerale przymocowanym do prawej ręki znaj- dował się dwustrzałowy derringer. Inny, czterostrzałowy C.O.P. kalibru 357, przywiązany był poniżej lewej kostki. Geronimo miał najmniej broni. Pod prawym ramieniem umo- cował w futerale arminius 357, a jego ulubione oryginalne indiań- skie tomahawki były ukryte w okolicach pasa. - Jest jeszcze trochę miejsca, jeśli chcecie zabrać coś więcej - nadmienił Platon. - Mamy już wszystko. Powinniśmy jechać - powiedział Blade. - Wreszcie! - Hickok obszedł pojazd i zatrzymał się po stro nie pasażerów. - Ale najpierw... - Blade przebiegł wzrokiem po twarzach zebranych i odszukał Jenny. Stała samotna pod najbliższym drze wem. - Zaraz wracam - poinformował i ruszył przez tłum w jej kierunku. Jej niebieskie oczy były pełne łez, które spływały po policz- kach, a piękne blond włosy powiewały w nieładzie. - Nie wiem, czy potrafię to znieść - powiedziała. - Oboje musimy to przeżyć - przypomniał jej Blade. Jego oczy napawały się widokiem ukochanej. Chciał zacho- wać ten moment w pamięci. Zapamiętać wszystko, od jej nadąsa- nych pełnych czerwonych ust, do stóp; zapamiętać nawet kontury jej białej bluzy uszytej z kawałków podartego prześcieradła. Jenny przytuliła się do niego, przyciskając policzek do jego piersi. - O, Blade! Boję się! Nie chcę, żebyś odjeżdżał! - Proszę cię, Jenny - powiedział Blade smutnym głosem. - To tylko pogarsza sytuację. - Przepraszam - zdołała powiedzieć. - Nie potrafię sobie po móc. Ukryła twarz i zaczęła szlochać. Blade pozwolił jej płakać. Odwrócił głowę i zobaczył, ze Joshua żegna się ze swoimi rodzicami. Jakie to szczęs'cie dla niego, że miał rodziców żywych i zdrowych. Nikt z Alfy nie miał już rodziców. Blade zdawał sobie sprawę, że właściwie to może lepiej, że jego rodzice odeszli. Gdyby nadal byli razem z nim, nie zdołałby z pew- nością odjechać. Pożegnanie z Jenny i tak było dla niego wystar- czająco ciężkie. - Trzymam cię za słowo - powiedziała, spoglądając na niego, łzy ciekły jej po policzkach. - Pobierzemy się, jak wrócisz. - Chcę tego całą duszą i sercem - szepnął Blade. - Będę li czył dni do czasu, kiedy znowu będziemy razem. Na twarzy Jenny pojawił się blady uśmiech. - Nie mogę się doczekać, kiedy będziesz moim mężem. Blade pochylił się i mocno ją pocałował. Przylgnęła do niego rozpaczliwie, wbijając z całą siłą paznokcie w jego ramiona. - Jenny - zaczął, kiedy przerwali pocałunek. - Chcę ci coś powiedzieć. Przypominaj sobie te słowa podczas długich, samo tnych nocy. Kocham cię całą duszą. Znaczysz dla mnie więcej niż moje życie. Powrócę, żeby cię poślubić. Nic, absolutnie nic nie zdoła mnie powstrzymać przed powrotem. Nieważne, jak długo to będzie trwało i ile przeszkód będę musiał przezwyciężyć, ja wrócę. I podczas naszej rozłąki, w każdej chwili będę nosił w sercu twoją miłość do mnie, będę czuł ją całą głębią mojego istnienia. Blade pocałował ją jeszcze raz i powoli odsunął od siebie. Ser- ce mocno biło w jej piersi, ręce drżały. Jenny delikatnie oderwała swoje wargi. Uśmiechnęła się do niego. - Już mi lepiej. Chyba nie powinniśmy przedłużać tej chwili. Dołączmy do innych. - Jesteś pewna? - Tak. Blade i Jenny powoli, ramię w ramię, szli w stronę pojazdu. Hickok, Joshua i Geronimo byli już w środku. Joshua i Geronimo z tyłu, Hickok siedział w rozkładanym fotelu po stronie pasażera. - Możecie mieć jeszcze trochę czasu dla siebie - powiedział im Platon. Co będzie, jeśli nigdy nie wrócą? To przecież on wydał rozkaz! - Już się pożegnaliśmy - powiedziała Jenny. Na twarzy Platona malowała się zgryzota i ból. - Uwierz mi, wszystko jest w porządku. - Jenny uścisnęła je go rękę. Blade lustrował tłum okalający FOKĘ, w końcu ujrzał kogoś, z kim chciał rozmawiać. - Przepraszam - uśmiechnął się do Jenny. - Zaraz wrócę. - W porządku. Blade mijał członków Rodziny, aż dotarł do Napoleona. - Muszę z tobą porozmawiać - powiedział do szefa Gammy. - Sam na sam. Napoleon uśmiechnął się, jego łysina błyszczała w słońcu. Przesunął się na bok, z dala od niepożądanych uszu. - O co chodzi, Blade? - Chcę cię ostrzec - powiedział cicho Blade. - Wczoraj wie czorem rozmawiałem z Rikkim. Będzie cię potrzebował, kiedy ja wyjadę. Mogę polegać na tobie? - Żądasz odpowiedzi? - Napoleon uniósł się gniewem. - Ale przed czym chcesz mnie ostrzec? Blade rozejrzał się dookoła. - Platon powiedział mi, że jest ktoś, może nawet kilka osób, kto może sprawiać kłopoty podczas nieobecności Alfy. - Naprawdę? Czy Platon wymienił jakieś imiona? - zapytał Napoleon. Jego brązowe oczy patrzyły przenikliwie. - On nie chciał podać imion - odpowiedział Blade. - Ale ma powody wierzyć, że ktoś chciałby zostać szefem Rodziny. - Co? - zapytał niedowierzająco Napoleon. - To prawda - pochwycił Blade. - Zdrajca jest w Rodzinie. - Trudno mi w to uwierzyć - rzekł Napoleon. - Mnie też - potwierdził Blade. - Carpenter pozostawił nam całkiem wyraźne adnotacje w dzienniku. Rodzina musi definityw nie wypędzić każdego podejrzanego o chęć zagarnięcia władzy. - Cieszę się, że mnie dopuściłeś do tej tajemnicy - podzięko wał Napoleon. - Będę miał tę sprawę na względzie. - Wiedziałem, że mogę na ciebie liczyć. - Na pewno Bóg będzie z wami - powiedział Napoleon. - Będziemy oczekiwać waszego powrotu. - Dzięki. Blade uścisnął mu rękę i powrócił do FOKI. Napoleon patrzył za nim. - A niektórzy z nas - powiedział pod nosem - będą oczeki wać waszego powrotu z mniejszym entuzjazmem niż pozostali. Blade wziął Jenny za rękę, kiedy członkowie Rodziny w tłu- mie otoczyli pojazd. Przybyli, aby życzyć im szczęścia i ofiarować swoją modlitwę za ich bezpieczeństwo. Jedną z przybyłych była matka Joshuy, Ruth. - Będziecie uważali na mojego Joshuę, prawda? - zapytała Blade'a. - Oczywiście - zapewnił ją. Ruth spojrzała na Joshuę. Łzy napłynęły do jej zielonych oczu. - Proszę, przywieźcie go z powrotem - błagała Blade'a. - Ruth, zobaczysz go jeszcze. Zostań z Bogiem. Ruth spuściła głowę i odeszła. Wyjazd Alfy był wydarzeniem historycznym. Z wyjątkiem Omegi, która miała wartę, wszyscy członkowie Rodziny przybyli na to miejsce, aby ich pożegnać. Rikki-Tikki-Tavi podszedł do Blade'a. - Uważajcie na siebie i nie obawiajcie się o nas. - Podczas nieobecności Alfy on przejmował ich obowiązki. - Myślcie o swej misji. Być może szczęście uśmiechnie się do was. Platon stanął na przodzie wehikułu i podniósł rękę. - Nadszedł czas na odjazd Alfy, która poszukiwać będzie le karstw i ekwipunku, których tak rozpaczliwie potrzebujemy. Bar dzo dużo od nich zależy. Wiem, że mogę w waszym imieniu po wiedzieć tym śmiałym mężczyznom, że nasza miłość i modlitwy będą z nimi. Będziemy z niecierpliwością czekać na ich powrót. Niech Bóg im błogosławi w tym przedsięwzięciu. Rozległy się oklaski i okrzyki poparcia dla Triady Alfa i towa- rzyszącego im Joshuy. Platon podszedł do Jenny i Blade'a. - Kluczyk jest już w stacyjce - powiedział do Blade'a. Spojrzeli na siebie. To spojrzenie było wyrazem wzajemnego przywiązania i szacunku. Platon objął Blade'a. - Uważaj na siebie, synu - szepnął. Blade uśmiechnął się. - Będę uważał. - Obrócił się do Jenny. - Kocham cię - powiedziała. - Kocham cię - odpowiedział i przytulił ją do siebie. - Nigdy tego nie zapomnę. - Idź już - popędziła go - zanim zacznę rozpaczać na oczach wszystkich. Blade wpatrywał się w jej oczy, tuląc jej dłonie. - Proszę, Blade, idź już! - Jej głos się załamał. Blade wszedł do pojazdu. - Nareszcie! - zażartował Hickok. - Myślałem, że żegnasz się osobiście z każdym członkiem Rodziny. Blade zignorował go. Chciał ruszyć, dopóki się nie rozmyśli. Joshua machał do swoich rodziców, Ruth i Salomona. - Będzie mi ich strasznie brakowało - oświadczył smutno. Blade przekręcił kluczyk i FOKA ruszyła. Ludzie stojący przed wehikułem zaczęli się rozchodzić. - Spróbuj nie szarpać, Hickok - poradził Geronimo. - Co masz na myśli? - zapytał Hickok. - Nie prowadziłem źle, nawet gdy robiłem to po raz pierwszy. - Oczywiście, że nie - zachichotał Geronimo. - Chyba już kompletnie zapomniałeś, jak chciałeś rozjechać połowę Rodziny. - Przerwał śmiejąc się. - O! Czyżbyś chciał staranować drzewo? - Hej, przyjacielu! - powiedział Hickok, spoglądając przez lewe ramię na Geronima. - Najpierw spróbuj pokierować tą kre aturą, a potem będziesz mógł się wypowiadać. Blade ostrożnie przycisnął pedał przyspieszenia i FOKA ru- szyła do przodu. Widział Jenny machającą do niego, łzy leciały z jej oczu. Platon obejmował ją ramieniem. Blade otrząsnął się i skupił na prowadzeniu. W oddali zobaczył Briana, który w asyście kilku mężczyzn opuszczał most. Widoczny był cały mechanizm i bloki jedynego wyjścia z Domu. - Nie mogę w to uwierzyć! - ekscytował się Hickok. - Jeste śmy w końcu w drodze! Ya-hooo! - Czy on jest często taki pobudliwy? - zapytał Joshua. - On jest jeszcze całkiem spokojny - odpowiedział Geronimo. Członkowie Rodziny biegli za pojazdem, niektórzy machali, dzieci śmiały się wesoło. - Przygoda życia - powiedział Hickok; jego twarz płonęła. - Kto wie, co nas spotka? Blade zmarszczył brwi. - Ja wiem, co tutaj zostawiam - powiedział. - Zobaczysz ją jeszcze - obiecał Hickok. - Skąd możesz wiedzieć? - Nie pozwolę, żeby coś złego ci się przydarzyło, przyjacielu - Hickok zapewnił Blade'a . Wesoło uderzał w deskę rozdzielczą. - Ya-hooo! - krzyknął jeszcze raz. - Masz najwyraźniej dobry humor - skomentował Blade. - Gwiazdka ma dobry wpływ na ciebie, prawda? - To tylko część prawdy - zgodził się Hickok uśmiechając się. Nie był jeszcze gotowy, aby ujawnić prawdziwy powód. Pew- nej nocy podjął decyzję. Po powrocie z wyprawy miał zamiar wy- śledzić Trollów i pomścić śmierć Joanny. Usunęli z jego życia ukochaną kobietę. Musi ich znieść z powierzchni Ziemi. W ten sposób ułagodzi swą udrękę. - Hi-yo Silver! - krzyknął wesoło, napawając się myślą o zemście. - Co oznacza ten okrzyk? - dopytywał się Joshua. - Wyczytałem to w jakimś westernie z naszej biblioteki - wyjaśnił Hickok. - Zapowiada się interesująca podróż - stwierdził Joshua. Blade skoncentrowany na prowadzeniu wehikułu, przygryzł dolną wargę, myślał o Jenny. Czy popełnił błąd, którego będzie żałował do końca swego życia? Czy powinien zostać z kobietą, którą kocha? Czy kiedykolwiek jeszcze zobaczy jej piękną twarz? Weźmie ją w swoje ramiona? Usłyszy od niej słowa miłości? Hic- kok dobrze to ujął. Kto wie, co ich spotka? ROZDZIAŁ IV Blade prowadził powoli, wciąż był niepewny swych umiejęt- ności, mimo że to on kierował FOKA podczas wyprawy do Fox. Jechał cały czas na południe. Minęli pofałdowany teren, kie- rując się szlakiem wyznaczonym przez Platona. Mieli z sobą atlas samochodowy z biblioteki, pomagał im w nawigacji. Osiem mil od Domu, tak jak przypuszczali, znaleźli się na autostradzie numer 11. Ciągle była jeszcze przejezdna, ale niesamowicie podziurawiona. Część nawierzchni była zniszczona przez lata, miejscami porastało ją zielsko. - Od tego miejsca kierujemy się na zachód, tak? - zapytał Blade, oczekując potwierdzenia. - Tak. Na zachód, dopóki nie odnajdziemy autostrady 59. Następnie skręcimy na dziesiątą i jeśli się nie mylę, później już tylko prosto do Bliźniaczych Miast. - Miejmy nadzieję - dodał Geronimo. - Yeah! - Hickok złożył mapę. - Gdzie planujemy zatrzymać się na noc? - zapytał Blade'a. - Prawdopodobnie gdzieś w pobliżu 59-tej autostrady. Do brze wypoczniemy i jak nowo narodzeni rozpoczniemy kolejny dzień. Co o tym myślicie? Hickok wzruszył ramionami. - Mnie to obojętne. - Czy nie byłoby lepiej pozostać na noc wewnątrz FOKI? - zapytał Geronimo. - To zmniejszyłoby ryzyko - zgodził się Blade. - Ryzyk-fizyk! - wykrzyknął Hickok. - Ja wolę spać na zew nątrz, pod gwiazdami. - Jesteś pewny, że w tych ciemnościach nie zaatakuje cię ja kiś stwór? - zapytał Joshua. - Dam sobie radę - oświadczył Hickok. - To musi być bardzo miłe - nadmienił Blade. Powoli jechał autostradą, starannie omijając korzenie i wy- boje. - Co musi być miłe? - zapytał zaczepnie Hickok. - Mieć taką pewność siebie - powiedział Blade. - Wiesz, za- łożę się, że gdybyś mógł rozpocząć życie od nowa, to byłbyś rów- nie zakochany w sobie. - Jesteś wredny. - Hickok czuł się urażony. - To nieprawda. Jestem jednym z najbardziej skromnych ludzi w naszej Rodzinie. - Co to jest? - krzyknął nagle Joshua, pochylając się do przo du i pokazując na drogę. Przestraszony Blade gwałtownie zahamował. FOKA pochyliła się i stanęła. Z przodu, na środku drogi, około czterdziestu jardów przed pojazdem, stało wielkie zwierzę. Wyglądało na sześć stóp wysoko- ści i dziesięć szerokości. Ogromne rozwidlone rogi, dłuższe i grub- sze niż u normalnych zwierząt, umieszczone były na wąskiej, nie- zgrabnej głowie. Całe ciało potwora pokryte było brązowym fu- trem, a nogi kończyły się kopytami. - Co to jest, u licha? - zdziwił się Hickok. - To nie jest jeleń, prawda? - Joshua nie był pewny. - Nie - odpowiedział Geronimo. - Widzieliśmy już kiedyś jelenia. - Ja myślę, że to inny gatunek. Hickok wpatrywał się w spokojnie stojące zwierzę. Od czasu do czasu podgryzało trawę. - Myślę, że to jest łoś - zasugerował Geronimo. - Zgadzam się - powiedział Blade. - Widziałem ich zdjęcia w książkach. Dziwne. Nie myślałem, że ten gatunek żyje na tych terenach. - Według moich wiadomości - zgodził się Geronimo - nie powinien. - Co o tym sądzisz? - dociekał Hickok. - Nie wiem - powiedział strapiony Blade. - Może przybył tutaj w poszukiwaniu lepszych warunków życia. - I co zrobimy? Hickok wiercił się na swoim siedzeniu. Mógł przysiąc, że ten stwór gapił się prosto na niego. Ale to przecież niemożliwe. Nikt z zewnątrz nie mógł go zauważyć. - Kto wie, na co się jeszcze natkniemy - odpowiedział Blade. — Wielki Wybuch niewątpliwie zniszczył wielki pas ziemi i pra wdopodobnie spowodował masowe wędrówki zwierząt. Platon po wiedział, że powinniśmy się tego spodziewać. Będziemy również przejeżdżać przez strefę promieniowania, pozbawioną jakiegokol- wiek życia. Zwierzęta z pewnością unikają tego obszaru i skoncen- trowały się w miejscach nie dotkniętych eksplozjami i promienio- waniem. - Może spotkamy bawoła - zażartował Hickok. - W jaki sposób objedziemy tego łosia? - pytał z troską Jos hua. Autostrada, po której się poruszali, otoczona była z obu stron gęstym lasem. - Czy mam go zabić? - zaproponował Hickok. - Nie. Nie możemy zużyć mięsa i szkoda zmarnować skórę. Blade podparł rękoma podbródek, opierając się łokciami o drążek sterowniczy. Przenikliwy dźwięk rozdarł ciszę. Wszyscy podskoczyli, nawet łoś. Zwierzę obróciło się i cięż- ko człapiąc, zniknęło wśród drzew. - Co za diabeł! - Hickok już chwytał za jednego ze swych pytonów. Geronimo rozglądał się dookoła, szukając źródła dźwięku. - Skąd to było? Blade mimowolnie przygryzł dolną wargę. Patrzył na deskę rozdzielczą. - Myślę, że to gdzieś tutaj. - Co to było? - zastanawiał się Hickok. - Nie mam pojęcia - przyznał Blade. - Cokolwiek to było - powiedział Joshua, wskazując ręką na drogę - uwolniło nas od łosia. - Może to nasz pojazd? - podsunął myśl Hickok. - Co? - zapytał Geronimo. - Jasne. Może FOKA tak właśnie reaguje... - Bądź poważny - Blade ostrożnie dotknął kierownicy. - Jestem śmiertelnie poważny, przyjacielu - powiedział podekscytowany Hickok - Być może to FOKA odstraszyła tę kre aturę. - Ten wehikuł nie potrafi myśleć - przypomniał mu Blade. - Skąd możemy o tym wiedzieć? - Platon twierdzi, że niektóre wehikuły przed Wielkim Wy buchem były wyposażone w coś, co się nazywało komputerem. Te komputery mogły myśleć, mogły nawet porozumiewać się z ludźmi. Carpenter prawdopodobnie nie wyposażył FOKI w kom- puter, ponieważ wiedział, że jego potomkowie nie będą umieli się nim posługiwać. Komputery były bardzo skomplikowane. - A to nie jest? - żachnął się Hickok. - Konieczne byłoby specjalne szkolenie, żeby obsługiwać komputer - powiedział Blade. - Potrzebowałbyś również dużego doświadczenia, żeby naprawić go w razie awarii. Era komputerów skończyła się wraz z Wielkim Wybuchem. Czymkolwiek ten hałas był spowodowany, na pewno nie był to komputer. Musiał to zrobić jeden z nas. - Nie wiem - powiedział Hickok nie przekonany. - Ciągle myślę, że ta maszyna jest inteligentna. - Szkoda, że trzeba nią kierować - wtrącił Geronimo. Blade uśmiechnął się i uruchomił pojazd. Ruszyli. - Wiesz - odezwał się Hickok po chwili ciszy - Myślę... - Aj! - przerwał Geronimo. - Teraz dopiero pojawił się prob lem. - ...i doszedłem do wniosku - kontynuował Hickok, ignoru jąc dowcipnisia - że będziemy napotykać jeszcze inne zwierzęta, im dalej na południe. - Czyżbyś sam na to wpadł? - Geronimo uśmiechnął się iro nicznie. - To tylko maleńka część moich myśli - odrzekł poważnie Hickok. - Wiesz, ten ogrom wiedzy... - Ogrom wiedzy!? - Geronimo wybuchnął śmiechem. - Nie wiedziałem, że znasz takie wielkie słowa. - Uczyłem się w tej samej szkole co ty - przypomniał mu Hickok. - Mieliśmy tych samych nauczycieli. - Myślisz, że te zwierzęta mogą być groźne? - zapytał Jos- hua. - Nie zauważyłeś jeszcze, Josh - odparł Hickok - że niebez pieczeństwo jest wszędzie. Naokoło roi się od stworów, które mo gą pożreć cię żywcem, i różnych kreatur, które chętnie schrupałyby cię ze smakiem. Czy nadal nie widzisz, jak niebezpieczna jest ta misja? - Musimy zrobić wszystko co w naszej mocy - powiedział Blade. - Miejmy nadzieję, że to nam wystarczy - gderał Hickok. - Bóg będzie nas prowadził i pozwoli pokonać wszystkie przeszkody - zapewnił Joshua. Hickok obrócił się w fotelu i spojrzał na Joshuę. - Muszę ci coś powiedzieć. - Nie ma potrzeby - przerwał Blade, domyślając się dalszego ciągu. - Właśnie, że jest, przyjacielu - upierał się Hickok - Słuchaj, Josh... - Joshua - poprawił go Joshua. - Pewnie, Josh, pewnie - zignorował go Hickok. - Cieszę się, że wyraziłeś zgodę na wzięcie udziału w tej wyprawie, ale nie wy daje mi się, żeby to był najlepszy pomysł. - Dlaczego tak uważasz? - zapytał cicho Joshua. - To nie jest miejsce dla ciebie - odpowiedział Hickok. - Po winieneś być teraz w Domu, z Rodziną, uczyć się miłości i brater stwa. To nie jest twoje miejsce. - Ja również, tak jak ty, mogę twierdzić, że świetnie dam so bie radę - powiedział Joshua, uśmiechając się do Hickoka. - Naprawdę? - żachnął się Hickok - Jak? - Co, jak? - Jak, do licha, chcesz dać sobie radę? Co zrobisz w razie ata ku? Będziesz walczył? Odmówiłeś przecież zabrania broni! Czło wieku, ty nawet nie chciałeś uczyć się z Tegnera! Wojownicy uczyli się z Tegnera, korzystali z książek przez niego napisanych, wypełniali krok po kroku diagramy i instrukcje, analizowali każdy ruch i propozycję. Dla pozostałych członków Rodziny zajęcia te nie były obowiązkowe. Wiele osób zajmowało się tą dyscypliną z przyczyn zdrowot- nych, dla rozrywki lub z zamiłowania do sztuki walki. Przed roz- poczęciem szkoły składało się deklarację uczestnictwa w zaję- ciach. Przed laty jeden z absolwentów definitywnie odmówił. Był to Joshua. - Mam swoje przyczyny, dla których nie chcę studiować Tegnera - odparł Joshua. - Uwielbiam go słuchać - podjudzał Hickok. - Zostawisz go w spokoju? - Blade na chwilę oderwał wzrok od drogi, żeby spojrzeć na Hickoka. - Nie - powiedział natarczywie Hickok - Powinniśmy to so bie w końcu wyjaśnić. - To nie jest konieczne - skomentował Blade. - Nie jest? - zdziwił się Hickok - Jesteś jednym, który pier wszy sprzeciwiał się zabraniu go. Wiesz dobrze, czego możemy oczekiwać od tej wyprawy. Nasze życie wisi na włosku. Musimy wiedzieć, czy w krytycznej sytuacji można na niego liczyć. Musi my wiedzieć, jak wówczas zachowa się Joshua. Blade otworzył już usta, żeby coś powiedzieć, zrezygnował jednak. - W porządku - Hickok zwrócił się do Joshuy - koniec z wy rzutami. Przedstaw nam twój punkt widzenia. Czy możemy na to bie polegać, Josh? Czy opuścisz nas w chwili niebezpieczeństwa? - Nie wiem, jak mam na to odpowiedzieć - odrzekł Joshua. - Najlepiej: tak albo nie - zaproponował Hickok. - Gdyby to było takie łatwe - rozpoczął Joshua, cedząc każde słowo. - Checesz wiedzieć, czy się wycofam w krytycznym mo mencie? Odpowiedź brzmi: tak, jeśli sytuacja będzie wymagała użycia przeze mnie przemocy. Ja... - Żadnej przemocy? - ze złością powiedział Hickok. - Do licha, czy nie zauważyłeś jeszcze, że żyjemy w świecie pełnym przemocy? - Rzeczywiście, zauważyłem - cierpliwie odpowiedział Jos hua. - Świat jest pełen brutalności. Przemoc jest wszędzie. Otacza nas całe morze negatywnych postaw. Musisz sam ocenić moje sta nowisko. - Jakie ono jest? - Nie pozwolę na to, aby zło, które nas otacza, zawładnęło mną. Nie będę brał udziału w aktach przemocy. Nie będę zabijać brata ani siostry, istot, które mogłyby nimi być. Nie dopuszczę, żeby zewnętrzne zepsucie zabrudziło moją duszę. - Niepotrzebne sentymenty - oświadczył Hickok. - Żądam ścisłej odpowiedzi. Jeżeli będziemy atakowani przez jakiegoś po twora, zabiłbyś go w naszej obronie? Joshua ściągnął brwi. - Zabiłbyś? - Zastanawiam się. - Świetnie. Będziemy już martwi, gdy skończysz się zastana wiać. - Hickok zmarszczył czoło. - Nigdy nie byłem w takiej sytuacji - kontynuował Joshua. - Nie chciałbym, żeby stała się wam jakaś krzywda, i zrobiłbym wszystko co w mojej mocy, żeby wam pomóc, z wyjątkiem zabi jania. - A co, do licha, myślisz, że taki stwór zrobiłby to za ciebie!? - wybuchnął Hickok. - Za kogokolwiek z nas? One żyją tylko w jednym celu. Żeby zabijać! Zabijać wszystko i wszystkich! Taka jest ich natura! - Ich natura - zgodził się Joshua - ale nie moja. Nie nasza. - Ludzie również zabijają - kipiał Hickok. - Niektórzy nawet to lubią. - Ludzie żyjący na poziomie zwierzęcej wegetacji, tak jak te potwory - zgodził się Joshua. - Musimy poznać prawdę. Jesteśmy dziećmi Boga. Kiedy uświadomimy to sobie, dochodzimy do wniosku, że wszyscy, mężczyźni i kobiety, jesteśmy braćmi i sio strami. Jesteśmy częścią tej samej kosmicznej Rodziny. Bóg nas kocha. On nie czyni między nami różnicy. Jeśli wierzymy, że je steśmy dziećmi Stwórcy, to jak możemy krzywdzić się nawzajem? Najważniejszym przykazaniem jest miłość Boga i bliźniego. - Nie mówisz na temat - powiedział Hickok. - Mówiliśmy o tych przeklętych mutantach. - One muszą żyć według swojej natury, a my według naszej. One nie znają radości komunii z Bogiem. My znamy. To doświad czenie zmienia nas na zawsze. Cud ten wypełnia nas niewypowie dzianym szczęściem. Nasze dusze przepełnia pokój. Krzywdzenie innych istot sprzeciwia się moralnie i duchowo naszym ideom. - Innymi słowy - powiedział Hickok, korzystając z momentu ciszy - nie możemy na tobie polegać w razie potrzeby. - Tego nie powiedziałem. - Powiedziałeś, Josh, do diabła. Do diabła, powiedziałeś! Zapadła ciężka dla wszystkich cisza. Trwała, dopóki Blade nie odkrył czegoś na drodze. - Spójrzcie! - krzyknął. Jedenasta autostrada nagle urwała się w odległości około 20 jardów od pojazdu. Widać było ogromny, stromy rów szeroki na 30 stóp. Był bardzo głęboki, a urwisko prawie pionowe. - Co mogło to spowodować? - To nie jest coś całkiem nowego - zauważył Geronimo. - Spójrzcie na tę roślinność: trawa, chwasty, nawet małe drzewka. - Może nagła powódź wyżłobiła takie koryto? - zastanawiał się Blade. - To wygląda na dzieło ludzi - skomentował Joshua. - Spróbujemy się przedostać? - zapytał Hickok. - Przyjrzyjmy się bliżej, - Blade podjechał nad samą krawędź rowu. - O rany! - przestraszył się Hickok. - Te ściany lecą prosto w dół. - Nie możemy ryzykować - oznajmił Blade - Moglibyśmy uszkodzić FOKĘ. Będziemy musieli objechać rów. - Skierujemy się na północ - zaproponował Hickok. - To nie może być duże. Przejechali już siedem mil, kiedy Geronimo pochylił się nad fotelem Hickoka. - Nie czujesz się jeszcze zmęczony? - Tam! - wykrzyknął Joshua. Ujrzeli coś w rodzaju mostu nad rowem; stworzony przez na- turę przejazd. Blade bez wahania skręcił. Kierowali się cały czas na północ. FOKA przedzierała się przez chwasty, niszczyła zarośla. - Autostrada 59 - oświadczył podekscytowany Hickok - Znaleźliśmy ją! Tak jak na poprzedniej drodze upływ czasu był tu wyraźnie widoczny. Cała powierzchnia asfaltu pełna była dziur i pęknięć. Mimo to prowadzenie wehikułu było możliwe. - Wszystkie drogi muszą wyglądać podobnie - powiedział zamyślony Blade. - Może nie jest to idealne rozwiązanie, ale na pewno będzie to łatwiejsze niż podróż na przełaj. - Chcesz się teraz zatrzymać, czy zależy ci na czasie? - zapy tał Hickok. Słońce świeciło dokładnie nad ich głowami. - Dopóki żaden z was nie protestuje - odpowiedział Blade - nie widzę powodów do zatrzymania się na posiłek. - W porządku! - Hickok uderzył się w prawe udo. Blade skierował pojazd na południowy wschód, prosto do Bliźniaczych Miast. Teraz prowadził już szybciej i pewniej. Silnik pracował nienagannie. - Ciekaw jestem, jak długo będziemy jeszcze jechać do Dwu- miasta - Hickok studiował atlas. - Jeśli napotkamy więcej takich rowów, będziemy jechać całą wieczność. - Słyszeliście coś? - zapytał Geronimo. Przesunął się nasłuchując. - Odgłos silnika - odpowiedział Hickok, ciągle wpatrując się w mapę stanu Minnesota. - Nie, nie to - powiedział Geronimo podniecony. — Coś innego. - Ja nic nie słyszałem - powiedział Blade, zgadzając się z Hickokiem. - Jesteś pewny, że coś słyszałeś? - Tak - potwierdził Geronimo. - A może to był tamten łoś - śmiał się Hickok. - Na przykład odbiło mu się? - Co to był za odgłos? - zapytał Blade. - Nie jestem pewien... - Geronimo zmarszczył brwi. -Prawie jak odgłos startującej FOKI, tylko że głośniejszy. Hickok śmiał się. - Blefujesz, przyjacielu. W promieniu tysiąca mil nie ma tu żadnego innego pojazdu. Hickok nie miał jednak racji. To pojawiło się z tyłu, nagle wyrosło zza gęstych zarośli. Obcy pojazd przyspieszył. Wyglądał jak mały pagórek na zachodniej stronie drogi. Chromowany pancerz błyszczał w słońcu. Blade pierwszy wypatrzył to w tylnym lusterku. - Są za nami! - krzyknął ostrzegawczo. Pojazd jechał za nimi. Kierowca trzymał coś ciemnego, meta- licznego, celował w FOKĘ. - On mierzy w nas - krzyknął Hickok i pochylił się. Strzał padł prosto w zamknięte okno Hickoka. Usłyszeli głuchy odgłos kuli odbitej od ochronnego tworzy- wa. Napastnik wyprzedził ich. - Motocyklista - powiedział Blade, przyciskając mocniej pe dał gazu. FOKA przyspieszyła. - Nigdy go nie dogonimy - stwierdził Geronimo. Rzeczywiście motocykl zostawił ich w tyle. Blade przycisnął pedał do samej podłogi, skoncentrował się na drodze, próbując ominąć jedną z głębszych dziur. Szybkościo- mierz wskazywał 80, a prędkość ciągle rosła. Mimo to odległość nie zmniejszała się. - Hickok! - rozkazał Blade. - Zajmij się nim. Hickok odwrócił się. - Szybko! - przynaglił Geronimo. Geronimo obrócił się, sięgnął do części wozu, gdzie złożona była broń. Commando, brauning i henry leżały na samym wierz- chu. Złapał henry'ego i podał Hickokowi. - Co ty robisz? - zapytał Joshua. Blade skręcił kierownicą i ostro przyhamował. FOKA stanęła w poprzek drogi tak, że Hickok miał teraz motocyklistę na linii strzału. Strzelec szybko opuściła szybę i podniósł broń, uważnie celując. - Nie możesz! - krzyknął Joshua. - Próbował nas zabić - przypomniał mu Blade. - Nie w plecy! - protestował Joshua. - Nie mamy wyboru - stwierdził Blade, patrząc na pędzącego kierowcę. - Jeśli Hickok natychmiast nie zdecyduje się, to później nawet nie zdoła oddać strzału. - Nie! - krzyknął Joshua, rzucając się na Hickoka. Geronimo zareagował natychmiast. Chwycił Joshuę, po wstrzymując go. - Nie! - Joshua wyrywał się. - On jest jeszcze jedną ludzką istotą! - Był - powiedział miękko Hickok. Nabrał powietrza, wstrzymał oddech i nacisnął spust. - Nie! - krzyczał Joshua. Motocyklista uniósł wzrok, aby ocenić dzielącą ich odległość. Widzieli, jak strzał odrzucił mu głowę; ramiona uniosły się, ciało przechyliło się na bok. - No! - Hickok był dumny. Kierowca spadł na ziemię, nie kontrolowany motocykl wytra- cił prędkość, trafił na wyrwę w drodze i przekoziołkował jeszcze jakieś 50 jardów, zanim zatrzymał się na środku drogi. - Dobry strzał - Blade pochwalił Hickoka. Hickok śmiał się: - Ciasteczko z kremem! - Zabiłeś go - powiedział oszołomiony Joshua. Hickok spojrzał na Joshuę. - Mówiłem ci - oświadczył - że nie powinieneś z nami je chać. - Z zimną krwią zabiłeś człowieka... - Joshua z trudnością mógł uwierzyć w to, co przed chwilą widział. - On próbował zrobić to samo ze mną - bronił się Hickok. - Co, według ciebie, mogłem zrobić? Miałem życzyć mu większego szczęścia następnym razem? Blade wyhamował, zatrzymując się tuż przy kierowcy. Wy- skoczył na zewnątrz. Hickok poszedł w jego ślady. Ich napastnik leżał na brzuchu, rosnąca kałuża krwi otaczała jego głowę. Był wysoki, miał czame włosy. Blade powoli odwrócił ciało. Mężczyzna był młody. Mógł mieć jakieś 25-30 lat. Ubrany był w szarą bluzę i dżinsy; żadna z tych rzeczy nie wyglądała na prze- robioną. Włosy miał związane do tyłu. Strzał Hickoka trafił go między oczy, tworząc pokaźną dziurę, z której sączyła się krew. Tył głowy, gdzie kula wyleciała, był to- talnie zmasakrowany. - Dobry Boże! Przyłączyli się do nich Joshua i Geronimo. Twarz Joshuy była blada. Wpatrywał się w kałużę krwi. - Dobry Boże! - powtórzył. - Nigdy przedtem nie widziałeś strzelaniny? - zapytał Hickok. Joshua zmarszczył czoło. - A co było z Padlinożercami? - kontynuował Hickok. Ich oddział zaatakował Dom w środku nocy. Ktoś strzelił do jednego z wartowników. Strzał chybił i Wojownik wszczął alarm. Nastąpi ła wymiana ognia z napastnikami. W walce tej został postrzelony jeden z członków Rodziny. Mężczyzna został znaleziony dopiero rano. Kula trafiła go w klatkę piersiową. Był wyczerpany, jego ubranie zniszczone. Wszyscy byli zdania, że Dom zaatakowała grupa Padlinożerców. - A jak było z Trollami... Gdzie, do licha, byłeś podczas wal ki? Ciała zabitych walały się wszędzie - oświadczył surowo Hic kok. - Nie widziałem żadnych ciał - odpowiedział cicho Joshua, odzyskując panowanie nad sobą. - Sprawdzę motor - zaoferował się Geronimo. - Dlaczego on nas gonił? - zapytał Hickok. - Też chciałbym wiedzieć - odpowiedział Blade. Odgarnął lewą ręką swe ciemne włosy, rozmyślał. Dlaczego ten facet zaatakował ich? Dlaczego mys'lał, że wygra? Skąd miał motocykl? Skąd pochodził? Tysiące pytań pozostawało bez odpo- wiedzi. - Czy powinniśmy go pochować? - zapytał Joshua. - Co? - zaśmiał się Hickok - Nie wiem, jak ty, ale ja nie mam zwyczaju chować ludzi, którzy próbowali mnie zabić. Blade przyklęknął i sięgnął do kieszeni mężczyzny. W lewej znalazł całą garść krążków metalu. - Co to jest? - zapytał Hickok. Blade przyglądał się im w świetle. - Myślę, że to są monety. - Pieniądze? - powiedział zaszokowany Hickok. - Ten facet miał pieniądze? - Na to wygląda. Blade podał monety Hickokowi. Sięgnął do prawej kieszeni dżinsów i znalazł kawałek papieru. - A to co? - Hickok uklęknął obok Blade'a. Blade rozłożył papier. Była to ręcznie wykonana mapa. - Przyjrzymy się temu później. Złożył mapę i schował do swojej kieszeni. - Hej! -przypomniało się nagle Hickokowi. -Gdzie jest jego strzelba? - Nie widziałem jej - odpowiedział Joshua, rozglądając się dookoła. Hickok uważnie przeszukał wzrokiem teren. W końcu zauwa- żył ciemny przedmiot leżący na trawie. - Tam! - wskazał. - Gdzie? - Joshua jeszcze nie zauważył. Hickok podszedł i podniósł broń. Dokładnie obejrzał ją. - Spójrz na to! - wymachiwał rewolwerem do Blade'a. - Ru- ger 44-Magnum, sześciostrzałowy, z najlepszej stali! -powiedział z zachwytem. - Dobra robota. Widziałem takie w Przewodniku broni, ale my nie mamy takiej u nas. - Co tam masz? - Geronimo powrócił, trzymając skórzaną torbę. - Jego rewolwer. - Hickok pokazał mu broń. - A ty co tam znalazłeś? - Motor jest całkiem rozbity - powiedział Geronimo do Bla de^ - Znalazłem to 10 jardów od wraka. Widocznie oderwało się od motoru. Zajrzałem do środka: jest amunicja i składany nóż. - Geronimo przerwał uśmiechając się. -1 to. - W prawej dłoni trzy mał jakiś mały przedmiot. - Co to jest? - Hickok podszedł bliżej. - Pudełko zapałek. - Co? - Blade ożywił się i wziął w rękę mały kartonik. - Nowe pudełko - zauważył Geronimo. - Nowe zapałki. - To niemożliwe - oświadczył Hickok. - Ale to prawda - stwierdził Blade i zmarszczył brwi. Pudełko zrobione było z tektury, pozbawione wszelkich zna ków identyfikacyjnych. - Myślałem, że może was to zainteresować - powiedział Ge ronimo. - Zobacz, czy to ciebie zainteresuje? - Hickok wyciągnął do niego rękę z monetami. - Nie wierzę! - wykrzyknął Geronimo. - To nadaje naszej wyprawie zupełnie inny wymiar - oświad czył Blade. Był zdenerwowany, dziwne odkrycia wzbudziły jego niepo- kój. Czy ten człowiek czekał na FOKĘ? - Oczywiście! - zgodził się Hickok. - Uwielbiam tajemnicze sprawy. - Co teraz zrobimy? - dopytywał się Geronimo. - Zostaniemy tutaj. - Blade już zdecydował. - Spędzimy noc w FOCE. - Chwileczkę, przyjacielu - protestował Hickok. Blade nie dał mu dojść do głosu. - Wszyscy spędzą noc w FOCE. To jest jedyna ochrona, jaką posiadamy. Ten facet może mieć kompanów, którzy się gdzieś tu ukryli. Może będzie trochę ciasno, ale najważniejsze, że obudzimy się żywi. Nikt nie zdoła zakraść się i poderżnąć nam gardeł w cie- mności. Chcecie czy nie, dzisiejszą noc spędzimy w FOCE. Hickok wzruszył ramionami, okazując w tym samym swoją akceptację. - A co z jedzeniem? - zapytał Joshua. - Zrobić coś do jedze nia? Jestem dobrym kucharzem. Tak przynajmniej mówią. - Dzisiaj żadnego ogniska. - Blade zmarszczył czoło. - Ma my trochę zapasów. Zimny posiłek może nie będzie najlepszy, ale za to bezpieczny. Chodźmy do środka i zamknijmy drzwi. - A co z naszym zmarłym bratem? - zapytał Joshua, wskazu jąc na motocyklistę. - On nie jest moim bratem - odburknął Hickok. - Wszyscy ludzie są twoimi duchowymi braćmi. - Joshua spojrzał Hickokowi w oczy. - Bóg daje każdemu z nas życie i ko cha nas bez wyjątku. Bóg nie obdarza specjalnymi względami żad nego z ludzi. - Ale ludzie tak. Bóg może i kocha wszystkich, ale z ludźmi jest inaczej. Jedni cię kochają, a drudzy nie. - Tajemnica miłości tkwi w zrozumieniu - odrzekł Joshua. - Kiedy uczymy się rozumieć człowieka, dorastamy do tego, aby go pokochać. Hickok westchnął. - Czy ty tego nie możesz jeszcze zrozumieć?! - Zrozumieć, że co? - zapytał zakłopotany Joshua. - Kiedy ktoś próbuje cię zabić, kiedy trzyma karabin wyce lowany w twoją głowę, nie masz czasu na doskonalenie wzajemne go zrozumienia. Albo ty, albo on. Joshua cicho wpatrywał się w martwego kierowcę. Zmarsz- czył czoło, odwrócił się i poszedł w stronę pojazdu. - Ciężko mu się z tym pogodzić - zauważył Geronimo. - Dobrze mu tak - powiedział szorstko Hickok. - Nie powi nien uczestniczyć w tej ekspedycji. - Platon miał powody, żeby wysłać go z nami - do rozmowy przyłączył się Blade. - Powinniśmy zostawić go dzisiaj w spokoju, musi to sam przemyśleć. Chodźmy do środka. - A ciało? - spytał Geronimo. - Zostawimy je dla kruków - odpowiedział Blade. - Joshua będzie wzburzony - rzekł Geronimo. - Niestety, nie ma na to rady. Wiem, że jest jeszcze wcześnie, ale chcę, żebyśmy zostali tu już na noc. Zobaczymy, czy ktoś się zjawi. Według mnie ta zasadzka była dobrze przygotowana. On może mieć przyjaciół. Blade wjechał między drzewa. Tam zatrzymali się na długie czuwanie. Trzej Wojownicy nie spali aż do wczesnych godzin ran- nych, dyskutowali o szczegółach ataku. Jedząc mięso i popijając wodę, cały czas zastanawiali się nad tym, co ich spotkało. Dlaczego zostali zaatakowani? Skąd pochodził ich napastnik? Jego odzież, motor i wszystkie rzeczy, które posiadał, były stosunkowo nowe. Jak to możliwe? Czy to oznacza, że jakieś mia- sta ocalały podczas Wielkiego Wybuchu? Czy pozostały tam nie- tknięte zakłady przemysłowe? Czy Rodzina, odizolowana w odle- głym zakątku kraju, nie dotrzymała kroku reszcie cywilizacji? Czy Rodzina utraciła kontakt ze społeczeństwem? Trzygodzinna dyskusja zakończyła się zgodnym wnioskiem: dalsza rozmowa nie miała sensu. - Mamy za mało informacji - powiedział Hickok, podsumo wując naradę. - Zgoda. Dopóki nie będziemy więcej wiedzieli, nie mamy nad czym się zastanawiać. Co powiedzielibyście na odrobinę snu? - Blade wygodnie ułożył się w swoim fotelu. - Dobry pomysł, przyjacielu - przytaknął Hickok. - Jestem trochę zmęczony. Geronimo oparł głowę na podgłówku. On również był bardzo znużony. To był dopiero pierwszy dzień ich wyprawy, a już tyle się wydarzyło. Spojrzał na Joshuę. Zrobiło mu się go żal. Przez całą noc nie powiedział ani jednego słowa. Siedział nieruchomo, ręko- ma wspartymi na kolanach podpierał podbródek. Miał zamknięte oczy. Rozmyślał. Odmówił nawet jedzenia. Geronimo poczuł, że coś go uwiera. Poprawiał trzonek tomahawka. Pod prawym ramie- niem ukrył swojego arminiusa. Brauning znajdował się w tylnej części pojazdu. Dobrze, że mieli dostateczną ilość broni. Wyglądało na to, że będzie im niezbędna. Minął jeden dzień i jeden napastnik już nie żył. Ile trupów przyniesie nowy dzień? Czy pośród tych trupów znajdzie się jeden z nich? Była to jego ostatnia myśl przed zapadnięciem w sen. ROZDZIAŁ V Blade'a obudziło szarpnięcie za ramię. Otworzył oczy, zbie- rając myśli. - Co się dzieje? - wymamrotał. Zabity motocyklista leżał w tym samym miejscu, gdzie go zo- stawili. - Wspomniałeś, że chcesz ruszyć z samego rana - powiedział Joshua, cofając rękę. Słońce dopiero pojawiło się na horyzoncie. - Dzięki. - Blade odwrócił się do Joshuy. - Zasnęliśmy tak późno, że mógłbym spać i spać. A ty przespałeś się? - Nie. - Powinieneś. - Potrzebowałem czasu na duchowe połączenie się z Bogiem - wyjaśnił Joshua. - Nie mógłbym wypoczywać, nawet gdybym chciał. - Rozumiem - westchnął Blade. Tak wiele znaczyły dla nie go idee. Przez całą noc nikt się nie pojawił. - Obudź innych. - Nie śpię - odezwał się cicho Geronimo; jego oczy były wciąż zamknięte. - Hickok mnie obudził swoim chrapaniem. Jeżeli dzisiaj znowu zostaniemy na noc w FOCE, to czy będę mógł za kneblować mu usta? - Nie wiem - rzekł Blade. - Byłoby zbyt kuszące nie wyjmo wać mu już tego knebla. - I wy jesteście moimi przyjaciółmi? - Hickok usiadł i prze ciągnął się. - Wygodnie tutaj, prawda? - Zależy dla kogo - oświadczył Geronimo. - Wcześnie dzisiaj zaczynamy. - Hickok wpatrywał się w blade, szare niebo. -Dopóki słońca nie ma na niebie, zazwyczaj nie zaczynasz się mnie czepiać. - Czy śniadanie będzie na gorąco? - zapytał Geronimo. - Raczej nie - odpowiedział Blade. - Chyba że bardzo chcesz. Ja wolałbym jak najszybciej wyruszyć. - Ja się zgadzam - powiedział Hickok. - Ale daj nam jeszcze chwilę. - Po co? Hickok otworzył drzwi. - Może to i jest cud techniki, ale ktoś zapomniał zainstalować tu podstawowego osprzętu. - Jakiego? - Blade przypomniał sobie o czerwonej dźwigni. Hickok spojrzał na niego badawczo. - Twój rozum nie pracuje tak wcześnie rano, prawda? Chcesz, żebym zrobił tu kałużę, zanim się domyślisz? - Wszystko mi jedno. Hickok wydostał się z pojazdu. Geromimo wychylił się za nim. - Hej! Bądź ostrożny w tych drzwiach. Hickok uśmiechnął się. - Nie wiedziałem, że jesteś taki troskliwy. - Nie chciałbym, ośle, żeby cię dorwał jakiś mutant, kiedy ściągniesz spodnie. Biedne stworzenie zdechłoby od twojej zepsu tej krwi. Hickok wzniósł oczy w górę. - Dlaczego muszę to znosić? - On miał jednak dobry pomysł - zgodził się Geronimo, wy chodząc z wehikułu. Po załatwieniu swoich potrzeb, zabrali się do śniadania. Skła- dało się z chleba i wody. Rozpoczęli drugi dzień wyprawy. - Czy ktoś wie, jak daleko jeszcze do pierwszego miasta? - zapytał Blade, kiedy w końcu wjechali na drogę, mijając na niej trupa. - Będę wiedział, gdy znajdę na mapie, gdzie jesteśmy - od powiedział Hickok. Jechali w milczącym oczekiwaniu. Blade nabrał już pewności siebie, z łatwością omijał korzenie i dziury na drodze. Często zda- rzały się zniszczone odcinki drogi, które Blade musiał omijać, zjeż- dżając z autostrady. - Czy mogę dzisiaj trochę poprowadzić? - zapytał Hickok. - Proszę, oszczędź nas! - jęknął Geronimo. - Ja chcę... - Przerwał, wytężając wzrok. - Spójrzcie! Blade przycisnął hamulec, FOKA zatrzymała się. Na poboczu stał mały, zardzewiały znak z napisem HALMA. Poniżej miejsca, gdzie się zatrzymali, autostrada schodziła w dół do małego miasteczka. A raczej do tego, co z niego zostało. W odległości ćwierć mili widoczne były ruiny. - Myślicie, że są zamieszkałe? - zapytał Joshua. - Zaraz to sprawdzimy. - Blade uruchomił pojazd - Wszy scy w pogotowiu! Geronimo wydobył broń. Hickokowi podał henry'ego; com- mando położył na stoliczku obok Blade'a. Sam wziął swojego brauninga, sprawdził, czy jest załadowany i zwolnił iglicę. Joshua z niepokojem patrzył na to, co się dzieje. Hickok pochylił się i podniósł z podłogi broń. - Bierz! - Odwrócił się i podał ją Joshui, który instynktownie wziął ją, zanim zorientował się, co to jest. Ruger redhawk i amunicja. - Co mam z tym zrobić? - zapytał Joshua skonsternowany. - Niczego się wczoraj nie nauczyłeś? - powiedział smutno Hickok. Joshua rzucił rewolwer i woreczek z amunicją na podłogę. - Nie chcę posługiwać się rewolwerem - oświadczył sztyw no. - Nie zabijaj - zacytował z Pisma Świętego. - Zrobisz, jak uważasz, przyjacielu - odpowiedział Hickok, marszcząc brwi. Znajdowali się na przedmieściach Halmy. Mogli zobaczyć te- raz, że nie było budynku, który nie doznałby jakiejś szkody. Dziu- rawe dachy, zburzone, skruszone mury. Wszędzie było mnóstwo potłuczonego szkła. - Czy to zostało zniszczone przez Wielki Wybuch? - powąt piewał Hickok. - Wątpię. - Blade zatrzymał FOKĘ, zastanawiając się, czy wjechać do Halmy, czy też udać się dalej pieszo. Zdecydował się wjechać. - Co się stało z wszystkimi? - zapytał Hickok. - Kto wie? - Blade jechał prosto, pełen napięcia. - Dane, ja kie posiada Rodzina, mówią, że po wojnie rząd zorganizował ma sową ewakuację. Może wszyscy musieli wyjechać. Miasto było zupełnie opuszczone. Wszystko wskazywało na to, że od dawna nie było tu nikogo. Zatrzymali się na południowym krańcu miasta. Zastanawiali się, co robić dalej. - Jakie mamy następne miasto? - zapytał Blade. - Hmm. - Hickok przejechał palcem w dół mapy. - Karlstad, również niewielkie, około pięciu mil stąd. - No to w drogę! - Blade uruchomił wehikuł. Karlstad usytuowany był na skrzyżowaniu 59-tej i 11-tej au- tostrady. Tak jak Halma był zniszczony i wyludniony. - Odnalazłeś jakiś ślad? - zapytał Hickok, kiedy usiedli w FOCE zaparkowanej w centrum miasta. - Czy wszystkie miejsca, do których trafimy, będą takie jak to? - zastanawiał się Geronimo. Blade westchnął. - No cóż, jakie jest następne? Następnym miastem był Strandquist, leżący siedem mil na po- łudnie. Zastali go w takim samym stanie jak poprzednio Halmę i Karlstad. - To jest przygnębiające - skomentował Hickok. - Myśla łem, że coś się będzie działo, a my nie możemy znaleźć nawet ży wej duszy. - Nie zapominaj o motocykliście - przypomniał mu Blade. - On musiał się skądś wziąć. - Skąd? Z Marsa? Po następnych jedenastu milach trafili do małej gminy New- folden. - To się staje nudne - powiedział Hickok zdegustowany. - Mam nadzieję, że w końcu kogoś znajdziemy. Gdzie ten rząd wszystkich ewakuował? - Na południowy zachód - odpowiedział Blade, błądząc gdzieś myślami. Jeszcze jedno miasto-widmo? Jak długo jeszcze będą tak jechać? - Jaka jest następna miejscowość? Hickok sprawdził lokalizację. - Przed nami było większe miasto. Miało około 10 tysięcy mieszkańców przed Wielkim Wybuchem. Nazywało się Thief Ri- ver Falls. Wodospad Złodziejskiej Rzeki. Na mapie zaznaczono tu małe lotnisko. W końcu zbliżamy się do czegoś większego! - Jak daleko? - Siedemnaście mil. FOKA nieprzerwanie pokonywała dystans. - Zauważyliście - rzekł Geronimo, który wciąż obserwował teren - że nie ma tu żadnych zwierząt? Kilka ptaków i jakieś stadko jeleni... To wszystko. - A co w tym dziwnego? - zapytał Hickok. - Pomys'l, ile zwierząt spotykamy przy Domu. Spodziewałem się zobaczyć tu jeszcze bujniejsze życie. W końcu ten teren uniknął głównej siły uderzenia Wielkiego Wybuchu. Gdzie się podziała reszta zwierząt? - Może boją się tej machiny? - Hickok uderzył w deskę roz dzielczą. - Możliwe - zgodził się Geronimo. Blade również się nad tym zastanawiał. Geronimo miał rację. Tutaj powinno żyć więcej zwierząt. Dlaczego miałyby unikać au- tostrady, ukrywać się? Tak wiele pytań bez odpowiedzi. - Tam! Z przodu! - Geronimo przerwał jego rozmyślania. Do Thief River Falls pozostało zaledwie dwieście jardów; za zakrętem widać już było budynki. Blade przyhamował. - Wygląda na zniszczone, tak jak inne - zawyrokował Hic kok. Blade westchnął. Budynki, kilka z nich, mógł już dojrzeć: le- żały w ruinach. Żałosne ślady dawnej s'wietności. - Wcześniej czy później musimy w końcu natknąć się na ja kąś cywilizację - powtarzał z uporem Joshua. Blade ponuro skinął głową. FOKA wjechała na obrzeża Thief River Falls. - Coś czuję... - Hickok włożył nowy ładunek do komory re wolweru. Mijali budynek za budynkiem. - Słuchajcie - powiedział cicho Geronimo, pochylając się do przodu. - Nic nie słyszę - oświadczył Joshua. Blade słyszał. Zatrzymał pojazd. - Co to jest, do licha? - zapytał Hickok, otwierając okno. - Muzyka - zasugerował Geronimo. Blade otworzył okno. Rodzina posiadała instrumenty muzy- czne. Gitary, bębny, trąbkę, puzon i wiele innych. Ci, którzy posia- dali talent muzyczny, spędzali wiele czasu na rozwijaniu swych umiejętności. Wiele nocy spędzili członkowie Rodziny razem, słu- chając muzyki. Jedynego źródła rozrywki. Ten odgłos był inny. Muzyka, owszem, ale jakaś ostra, bar- dziej piskliwa niż ta wydawana przez instrumenty należące do Ro- dziny. - To dobiega gdzieś z przodu - powiedział Geronimo - Z centrum miasta. Blade powoli poprowadził pojazd w kierunku centrum. - Jeżeli rzeczywiście kogoś znajdziemy - powiedział Joshua - czy pozwolicie mi porozmawiać z nim, zanim rozpoczniecie strzelaninę? - Wpatrywał się w Hickoka. - Może powinieneś zostać w FOCE - odpowiedział Hickok. - Mogą być kłopoty. - Zostałem wysłany jako mediator - przypomniał mu Joshua; wyglądał na rozgniewanego. - Nie możesz mnie ukrywać, kiedy kogoś spotkamy... - To jest bezpieczniejsze dla ciebie i dla nas - powiedział Hickok. - Tam! - wskazał Geronimo. Blade zahamował. Centrum Thief River Falls porastały drzewa, mnóstwo zarośli i wypalona trawa. - To musi być park - zauważył Hickok. Budynki, które otaczały park, były odrapane i zaniedbane z wyjątkiem jednego. Był to betonowy, dwupiętrowy dom. Wyda- wał się być dobrze utrzymany. Ściany były pomalowane na biało, drzwi frontowe ciągle wisiały na zawiasach. W przeciwieństwie do innych budynków we wszystkich oknach były szyby. Ochrypła muzyka, jaką słyszeli, wydobywała się przez otwarte okna tego właśnie budynku. - Ktoś nas obserwuje - zauważył Geronimo. Na dachu budynku stał ubrany na czarno niski, gruby mężczy- zna z rewolwerem. Przyglądał się wehikułowi. Nagle odwrócił się i zniknął z pola widzenia. - Nie podoba mi się to - skomentował Hickok. - Co robimy? - zapytał Blade'a Geronimo. Blade podniósł commando i otworzył drzwi. - Idziemy. Hickok, Joshua i ja. Ty zostajesz tutaj. Nikt nie ma prawa się tu kręcić. Pod żadnym warunkiem. Geronimo skinął głową na znak, że zrozumiał. - Czy musimy zabierać Joshuę? - zapytał Hickok, gramoląc się na zewnątrz. Szczegółowo rozważał sytuację. Blade skinął głową. - Dlaczego? - Platon dał nam specjalną instrukcję. Joshua ma rację. Został wysłany, aby odgrywać rolę mediatora Rodziny. Musimy dać mu szansę. - A jeżeli oni okażą się wrogami? - zapytał Hickok. - Wtedy wiesz, co robić - odpowiedział Blade. Joshua stanął na ziemi i przeciągnął się. - Dziękuję, Blade - powiedział, wyrażając swą wdzięczność. - Nie zapomnę tego. Blade machnął ręką na Joshuę. Ostrożnie zbliżyli się do bu- dynku. Muzyka nagle urwała się. - Oni wiedzą, że mają towarzystwo - os'wiadczył Hickok. Otworzyły się drzwi frontowe. Pojawił się chudy mężczyzna ubrany w dżinsy i brązową bluzę, przy pasie miał rewolwer. Zrobił kilka kroków i us'miechnął się przyjaźnie. - Nie ufam mu - szepnął Hickok do Blade'a. - Witam! - nieznajomy zszedł ze schodów i wyciągnął pra wicę. — Nieczęsto widzimy tu nowe twarze. Nazywam się Bert. Blade i Hickok trzymali się z tyłu, cały czas w napięciu oglą- dali budynek. Joshua spojrzał na nich, zmarszczył czoło i podszedł do Berta. - Uszanowania, bracie - uśmiechnął się Joshua. - Cieszymy się z tego spotkania. Bert lustrował go zagadkowo. - Naprawdę? - Oczywiście. Jesteś pierwszą osobą, z którą... rozmawia my... od początku naszej podróży. Spotkanie z tobą jest dla nas ogromną radością. - Dlaczego nie wejdziecie do środka przywitać się z innymi? — zapytał Bert. - Możecie zawołać swojego przyjaciela. Miał na myśli Geronima, który siedział na masce pojazdu, oparty o szybę, i patrzył w ich kierunku. - Pewnie. — Joshua odwrócił się i pomachał do Geronima, po kazując, aby przyłączył się do nich. Geronimo spojrzał na Blade'a. Blade zmarszczył czoło. - On zostanie przy naszym pojeździe - powiedział do Berta. - Martwicie się, że ktoś wam go porwie? - zaśmiał się Bert. - W tym mieście nie ma Padlinożerców. Tylko my. - Świetnie — skomentował Hickok, Bert przymrużył swe brązowe oczy. Uśmiechnął się nieszcze- rze i położył prawą rękę na ramieniu Joshuy. - Wejdźcie do środka. - Dziękuję, bracie. - Bracie? Nie jesteśmy spokrewnieni. Weszli na schody. - Wszyscy ludzie są dziećmi Stwórcy Wszechświata - po wiedział Joshua. - Ta prawda czyni nas duchowymi braćmi. Bert patrzył na Joshuę ze szczerym zdziwieniem. - Czy to prawda? - Uśmiechnął się. - To jest najwyższa prawda o wszechświecie - powiedział poważnie Joshua. Podszedł do wejścia. - Wstrzymaj się - rzucił Blade. - Ja pierwszy. - Niezbyt nam ufasz, prawda? - Bert zrobił kilka kroków. - Myślę, że nie zostaliśmy przedstawieni. - Och! - uśmiechnął się głupio Joshua.- Zapomniałem. Je stem Joshua. To jest Blade. A ten, który się cały czas rozgląda, to Hickok. - Hickok - powiedział Bert z rozwagą. - Zostań - rozkazał Blade Joshui. Otworzył drzwi, przypadł do ziemi, przesunął się na prawo i przywarł do ściany. Sprawdzał pokój, w którym się znalazł. Był przestronny i dobrze oświetlony. „Mają generator" - pomyślał Blade. Było tam czterech męż- czyzn. Dwóch siedziało przy okrągłym stole na środku pokoju. Na stole leżały starannie ułożone talie kart. „Oni nie grają - powiedział do siebie Blade. - Po prostu sie- dzą. Prawdopodobnie położyli karty, abyśmy uwierzyli, że są za- jęci grą". Na prawo od stołu, oparty o poręcz schodów, stał mężczyzna ze strzelbą w ręku. Był niski, łysy i gruby. Czwarty z nich stał za barem. Był wysoki, szeroki w ramio- nach, miał długie brązowe włosy. Na barze leżała strzelba, w takiej odległości, aby łatwo można było ją chwycić. Wszyscy czterej obserwowali BIade'a. - Witaj, przyjacielu -jeden z mężczyzn, siedzących przy sto le, pozdrowił Blade'a. - Broń tu nie jest potrzebna - wskazał na commando. Blade powoli opuścił strzelbę. Hickok miał rację. Coś wisiało w powietrzu. Ciągle jednak trzymali ich w niepewności. Pozornie byli całkiem mili. - Możesz wejs'ć - oznajmił Blade Joshui. Joshua wkroczył do pokoju uśmiechnięty, wyciągając rękę do faceta siedzącego przy stole. - Cześć. Jestem Joshua. Dziękuję za powitanie. Wielki brodaty facet uśmiechnął się do Joshuy. Jego złe oczy zwęziły się nieznacznie. - Nie często przejeżdżają tędy obcy. Nazywam się Joe. Uścisnął Joshuę, wskazując na wolne krzesło po drugiej stro nie stołu. - Usiądź, dostaniesz coś do picia. - Dziękuję. - Joshua usiadł. Blade ściągnął brwi. Joshua usiadł pomiędzy nim a rosłym mężczyzną przy stole. Zrobił coś, czego nie zrobiłby żaden wy- szkolony Wojownik. Siedział na linii strzału. Blade udając, że jest zainteresowany oglądaniem pokoju, swobodnie przesunął się kilka kroków w prawo tak, aby mieć na oku siedzących przy stole i fa- ceta opartego o poręcz. Hickok wszedł i skierował się prosto do baru. Uśmiechnął się do mężczyzny za kontuarem i położył na nim swojego henry'ego. Ustawił się bokiem, co pozwalało mu wszystkich obserwo- wać. - Z pewnością dostanę coś do picia - powiedział do barmana. - Masz świeże mleko? Barman zaśmiał się. - Mleko? - Tak. Mleko - odpowiedział Hickok, ciągle się uśmiechając. - Przepraszam, synu, ale zjedliśmy naszą krowę jakiś czas temu. - A co masz? - Hickok prawie niedostrzegalnie obniżył ręce. - Praktyczne życzenie. - Barman sięgnął pod ladę i zastygł z przerażeniem w oczach. Pytony Hickoka były wycelowane prosto w jego twarz. - Ho! ho! Widziałeś, jak je wyciągnął?! - wykrzyknął Joe. - Widziałeś? - Widziałem - odpowiedział Bert. - Być może jest najszyb szy z tych, których znam. Jest jednak ktoś, kto może mu dorównać. - Kto to może być? - zaśmiał się Joe prowokująco. - Hej, proszę pana - powiedział barman do Hickoka. - Nie sięgałem po broń. - Wyciągnij łapy, powoli - oświadczył Hickok przez zaciś nięte zęby. - Naprawdę powoli! Barman podniósł butelkę i ostrożnie postawił na ladzie. - To jest to, po co sięgałem. Chciałeś się napić, nie pamiętasz? Hickok odetchnął. Schował kolty. - Co to? - Whiskey. Dobry gatunek. -Whiskey? Nigdy nie słyszałem. Jak to smakuje? Barman gapił się na Hickoka zdumiony. - Nigdy nie piłeś whiskey? Skąd się wziąłeś, synu? Z innej planety? Hickok nie odpowiedział. Joshua odchrząknął. - Musisz wybaczyć mojemu popędliwemu przyjacielowi - powiedział do Joe'ego. - On lubi chwalić się swoją umiejętnością posługiwania się bronią przy każdej okazji... - Naprawdę - odpowiedział Joe pogrążony w myślach. Rzucił krótkie spojrzenie na Berta, a następnie przeniósł wzrok na Hickoka. Tylko Blade dostrzegł ruch. Kątem oka widział, jak Bert prze- sunął się o cztery kroki w lewo, wciąż trzymając broń w pogoto- wiu. Był teraz około dwudziestu stóp za plecami Hickoka, poza zasięgiem jego wzroku. Blade wiedział, że czekali na właściwą chwilę. Nagle zauważył, że nie ma za nimi człowieka, którego wi- dzieli na dachu. Gdzie był teraz? Na górze czy na zewnątrz? Może podchodził Geronima? Geronimo mógł się obronić sam, a oni mieli zmierzyć się z ty- mi pięcioma w pokoju. - No więc - odezwał się do Joshuy człowiek zwany Joe. - Skąd jestes'cie? Joshua już otworzył usta, ale Blade nie dał mu dojść do słowa. - Może stąd, a może stamtąd. Joe spojrzał na Blade'a - Nie bądź taki nerwowy. - Rozparł swoje wielkie ręce na stole. - Próbujemy rozpocząć rozmowę, to wszystko. Jestem cie kaw, czy przysłał was Sammy? - Sammy? - powtórzył zdziwiony Joshua. - Kto to jest Sam my? - Wielki człowiek - powiedział Joe uroczyście. - To, co mówi Sammy, jest wielkie. - Gdzie mieszka ten Sammy? - zapytał Joshua. - Na południe stąd. Prowadzimy z nim interesy od czasu do czasu. Wykonujemy jego polecenia. Coś w tym rodzaju. - Nie znamy żadnego Sammy'ego w naszej Rodzinie - po wiedział Joshua. - Tak przynajmniej myślę. - Musicie mieć dużą rodzinę, skoro nawet nie znacie wszy stkich! - zaśmiał się Joe. - Czy jeszcze ktoś żyje w Thief River Falls? - grzecznie za pytał Joshua. - Nikt - odpowiedział Joe. - Tylko my. Ale nie mieszkamy tutaj. Wpadliśmy tu na krótko, rozejrzeć się. - Znaleźliście kogoś na motocyklu? - zapytał Joshua. Joe próbował ukryć swoją reakcję, ale Blade natychmiast za- uważył zmianę na jego twarzy. - Co to jest motocykl? - zapytał niewinnie Joe. - Rodzaj pojazdu - odpowiedział Joshua. - Tak jak ten, którym przyjechaliście? - FOKA? Nie, to jest zupełnie coś innego. - Nigdy czegoś takiego nie widziałem - powiedział Joe. Swoją prawą rękę trzymał cały czas pod stołem. Blade zauważył, że drugi mężczyzna siedzący przy stole miał schowane już dwie ręce. - Byliście kiedyś w Minneapolis? - zapytał Joshua. Joe zawahał się. - Raz albo dwa - odpowiedział w końcu. - Dlaczego? - To jest cel naszej wyprawy - powiedział Joshua ze swoją wrodzoną prawdomównością. - Nie chcecie chyba tam pojechać. - Dlaczego nie? Joe zmarszczył czoło. - Złe miejsce. Złe. Mieszkają tam gwałtowni ludzie. Nie są tak przyjaźni... - Gwałtowni? - zapytał Joshua. - Co masz na myśli? Joe podszedł w stronę Joshuy. - Synu, oni zabiją cię, jak tylko cię zobaczą. Wierz mi. Bę dziesz bezpieczniejszy, trzymając się od tego miejsca z daleka. Po wiedz - zmienił temat - jesteś może głodny? - Zjadłbym coś - stwierdził Joshua. Blade postanowił skorzystać z okazji. - Mamy zapasy w naszym pojeździe. Joshua, przynieś tro chę. - Nie ma potrzeby. - Prawa ręka Joe'ego zatrzymała się na krawędzi stołu. - Mamy tego sporo - nadmienił Blade. - My również - oświadczył Joe. - Dlaczego nie mielibyście skorzystać na naszych? Blade uśmiechnął się, jego palec krążył w okolicach cyngla commando. - Nie chcę tego słuchać. Byliście bardzo mili, pozwólcie więc nam odwdzięczyć się. Idź, Joshua, i przynieś trochę żywności. - Ale jeśli mają ochotę podzielić się z nami... - zaczął Joshua. - Zrób, co powiedziałem. - krótko rozkazał Blade. Joshua uśmiechnął się do wszystkich i odszedł. - Miły chłopak - skomentował Joe. - Rzeczywiście - przyznał Blade. Prawa ręka Joe zniknęła pod stołem. - Nie sądzę, żebyście bardzo chcieli podnieść ręce do góry, kiedy będziemy was rozbrajali! Blade czekał w napięciu. Joe zaśmiał się. - Masz świetne poczucie humoru, synu. - Gdybym zaproponował, że wyjedziemy teraz bez żadnego zamieszania? - Blade zaoferował mu ostatnią szansę. - Przykro mi. - Joe wzruszył ramionami. - Mamy rozkazy. - Od kogoś, kto się nazywa Sammy? - Właśnie. - Co on ma przeciwko nam? Nawet go nie znamy. - Sammy ma zawsze ważne powody - oświadczył Joe. - Nie wiem dlaczego, ale Sammy kazał się wami zająć. Rozumiesz? - Rozumiem. - Nic się nie martw - powiedział Joe, głupio się uśmiechając. -Nie skrzywdzimy Joshuy. Otoczymy go czułą opieką. Naprawdę czułą... - Zagryzł swoje wąskie usta. - Czyżby, Joe? - wtrącił Hickok. - No? - Joe nie spuszczał wzroku z Blade'a. - Czy ktoś ci kiedykolwiek powiedział, że jesteś tylko nędz nym skurwysynem? Pokój wybuchł śmiercionośną walką. Hickok trzymał cały czas rewolwery w pogotowiu i zdążył się odwrócić, zanim Bert sięgnął po swoją broń. Pytony wypaliły. Bert uderzył o ścianę i osunął się na podłogę. W tej samej chwili Joe i drugi mężczyzna siedzący przy stole, sięgnęli po swoją broń. Joe trzymał rewolwer, ten drugi obrzyna. Blade pochylił się, zataczając łuk commandem, pociski roz- pruły klatki piersiowe Joe i tego drugiego. Polała się krew. Barman miał w ręku automat, próbował wycelować, ale było już za późno. Ryknęły pytony Hickoka. Oczy barmana zniknęły, a tył jego głowy przestał istnieć. Trzeci z mężczyzn, patrząc głupio na Blade'a, starał się pod- nieść broń i wystrzelić. Seria z commanda trafiła go w brzuch, nie- malże przecinając go na pół i wywracając na podłogę. - Nieźle - powiedział Hickok w ciszy, jaka nastąpiła. - Pię ciu facetów w ciągu czterech sekund. Usłyszeli nagle odgłos kroków na zewnętrznych schodach: obaj błyskawicznie skierowali swoje strzelby na drzwi. Wbiegł zdyszany Joshua, trzymając w lewej ręce torbę z je- dzeniem. - Dobry Boże, nie! - Patrzył na skutki rzezi, był oszołomio ny, bliski utraty zmysłów. - Nie! Nie! Chodził od jednego zabitego do drugiego, odwracając ich cia- ła, aby się upewnić, czy rzeczywiście nie żyją. - Dlaczego? - Joshua zwrócił się do Blade'a. - Dlaczego to zrobiliście? - Był załamany. - Nie mieliśmy żadnego wyboru, Joshua - powiedział cicho Blade. - Żadnego wyboru? -powtórzył otumaniony Joshua. - Poza tym - powiedział Hickok - nie mogę przebywać z ludźmi, którzy stroją sobie żarty z krów. Joshua odwrócił się do Hickoka, jego twarz skrzywiła się. - Stroją żarty z krów? - krzyknął. Chwycił Hickoka za kurtkę. - Czy ty nie zdajesz sobie sprawy, coście zrobili? - Lekki bałagan. - Zabiliście pięciu ludzi, pięciu synów Boga. - Josh, myślę, że lepiej będzie, jak się uspokoisz. -Zaczynasz wpadać w histerię - powiedział spokojnie Hickok. Joshua wpuścił Hickoka, oparł się o ścianę i zsunął na dół. Na- depnął na coś lewą nogą i spojrzał na podłogę zasłaną ludzkimi ciałami i zalaną krwią. - Joshua - zaczął Blade - przepraszam, ale... Przerwał mu huk trzech strzałów, który rozległy się na zew- nątrz. - Geronimo! - szybko wywnioskował Hickok, pędząc do drzwi. Geronimo stał nad jakąś postacią leżącą w zaroślach na krań- cu parku. Hickok pędził co sił w nogach. Blade za nim. - W porządku, przyjacielu? Geronimo skinął głową. - Próbował mnie podejść. Wyobraźcie sobie! Biały próbują cy podejść czerwonoskórego! To tak jakby kot chciał uczyć psa szczekać. - To jest ten z dachu - rozpoznał Blade. - Usłyszałem strzały w środku i ruszyłem na pomoc - wyjaś- nił Geronimo - kiedy on strzelił do mnie. Pospieszył się. Chybił. Ja nie. - No - zrobił grymas Hickok. - Twój brauning sprawdził się. Popatrz na jego twarz. - Jaką twarz? - zapytał Blade. Geronimo uniósł swego brauninga. - To jest to! Jest jak przenośne działo. - Wiedziałem, że będzie ci się podobał, kiedy go dla ciebie wybierałem - rozpromienił się Hickok. - Gdzie jest Joshua? - spytał Geronimo. Blade i Hickok zauważyli, że Joshua nie przyłączył się do nich. - Lepiej wróćmy do niego - os'wiadczył Hickok. Blade położył rękę na ramieniu Hickoka. - Chcę być z nim chwilę sam na sam. - Powinniśmy zabezpieczyć teren - przypomniał mu Hickok. - Wy dwaj zostaniecie tutaj na warcie - rozkazał Blade. - Pozwólcie mi pogadać jakiś czas z Joshua, potem doprowadzimy wszystko do porządku. - Stary Josh wyglądał na załamanego - zgodził się Hickok. - Zaczynam powątpiewać, czy Platon miał rację, wysyłając go na tę wyprawę - zwierzył się przyjaciołom Geronimo. - Jeżeli za każdym razem, kiedy kogoś zabijemy, będzie tak załamany - dodał Hickok - to źle skończy się dla niego ta wycie czka. Blade wszedł do środka. Joshua siedział przy stole, twarz miał ukrytą w dłoniach, pła- kał. Blade podszedł i położył rękę na jego ramieniu. - Jak się czujesz? Joshua przemówił, nie patrząc na niego: - Sam nie wiem, czy potrafiłbym znieść to jeszcze raz. - Potrafiłbyś. - Czy zdajesz sobie sprawę - Joshua pociągał nosem - że w ciągu dwóch dni zabiliście sześciu ludzi? - Siedmiu - poprawił go Blade. - Geronimo zabił jeszcze jednego? - Tak. - Siedmiu braci zabitych w ciągu dwóch dni - powiedział go rzko Joshua. - To chyba nowy rekord Wojowników. - Nie lubimy zabijać; nie mniej niż ty, Joshua. Joshua podniósł zapłakaną twarz. - Jak możesz tak mówić. Blade? Ja nigdy nie zabiłbym brata ani siostry. - Oni planowali nas zabić. - Powiedzieli ci to? - zapytał. - Użyli niewielu słów. Zdradziło ich działanie. - Nie zauważyłem niczego! - Nie patrzyłeś - Blade przerwał, szukając właściwych słów. - Joshua, ty zauważasz tylko to, co jest najlepszego w człowieku, kompletnie nie widzisz tego, co jest złe. Ci mężczyźni planowali nas rozbroić i zabić z zimną krwią. Czy moglibyśmy na to pozwo lić? Co zrobiłaby Rodzina bez ekwipunku, który mamy zdobyć? - Może należało z nimi porozmawiać, przekonać ich - zapro testował Joshua. - Może mogliście jeszcze coś zrobić. Blade zmarszczył czoło. - Poza tym mamy kochać bliźnich! „Nie zabijaj", tak mówi Biblia. - Joshua ponownie powołał się na Pismo Święte. Blade westchnął. - Joshua, a co chciałbyś, żebyśmy zrobili? Powinniśmy po zwolić im, żeby nas zabili? Nie przeciwstawić się? Poddać bez walki? Co by to dało? - Nie wiem - powiedział szorstko Joshua. - Już nic nie wiem. Mam mętlik w głowie. Blade przypomniał mu cytat. - Czy Pan nie mówił, byśmy nie rzucali pereł przed wieprze, czy coś w tym stylu? Joshua myślał chwilę. - „Nie dawajcie psom tego, co święte i nie rzucajcie swych pereł przed świnie, by ich nie podeptały nogami i obróciwszy się, was nie poszarpały". - Czy nie powinniście stosować się do tego? Joshua walczył sam ze sobą, aby odzyskać zimną krew. - Nie wiem, Blade. Przepraszam, jeśli moje zachowanie cię niepokoi. Nigdy nie spodziewałem się tego, co się wydarzyło. My- siałem, że życzliwość i miłość zwycięży w stosunkach międzylu- dzkich. - Czy to może się urzeczywistnić? - Potrzebuję czasu, żeby to przemyśleć - powiedział Joshua do siebie. Blade poklepał go po ramieniu. - Widzę, że ostatnie dwa dni wstrząsnęły twoją duszą. Nie ma potrzeby, żebyś przepraszał. Będziemy z tobą tak długo, jak długo będzie trzeba. Może to nie jest żadnym pocieszeniem, ale i tak du żo zrobiłeś. - Tak? - Pewnie. Byłeś tak otwarty i przyjazny dla tych facetów, jak tylko to możliwe. To nie twoja wina, że tak się stało. - A gdzie leży przyczyna? - Powiesz mi, jak ją odnajdziesz? - Połączę się z Bogiem i jeśli potrafię, dowiem się, jaka jest odpowiedź. - Dobrze. A teraz mamy coś do zrobienia. Ty będziesz tutaj siedział tak długo, ile będziesz chciał. Joshua stanął. - Jestem gotowy do pomocy. Blade uśmiechnął się. - Dobrze. Podszedł do drzwi i krzyknął na resztę. Hickok wszedł i spojrzał na Joshuę. - Wszystko w porządku. Joshua skinął głową. - Co mamy robić? - zapytał Geronimo. - Ty zostaniesz na zewnątrz z pojazdem - poinformował go Blade. - Nie możemy sobie pozwolić, żeby coś się z nim stało. Miej oczy otwarte. - Tak jak sokół. - Geronimo uśmiechnął się i wyszedł. - A ja? - chciał wiedzieć Hickok. - Tam są drzwi. - Blade wskazał na odległy kąt pokoju po lewej stronie. - Zobacz, dokąd prowadzą. Ja sprawdzę górę. - Bądź ostrożny. - Ty też. - Nie ma sprawy. Hickok skierował się do drzwi. - A co ze mną? - zapytał Joshua. Blade zmarszczył brwi. - Głupio mi prosić cię o to - powiedział Blade - ale czy mó głbyś zebrać ich broń i położyć na stole? - Zrobię to. - A jeśli czujesz się na siłach - kontynuował Blade, ciekaw, czy nie posuwa się zbyt za daleko - mógłbyś ułożyć ciała przy drzwiach? Twarz Joshuy zbladła. - Jak powiedział Hickok: nie ma sprawy - rzekł. Blade przeszedł nad trupami i wspiął się po schodach na dru- gie piętro. W wąskim korytarzu znajdowały się trzy pary drzwi. Wszystkie zamknięte. Podszedł cicho do pierwszych, nacisnął klamkę i popchnął otwarte drzwi. Commando był już w pogoto- wiu. Pierwszy pokój wypełniony był stertą pudeł. Blade sprawdził je, odkrył zapasową amunicję i mnóstwo puszek z żywnością. Znowu zagadka. Etykiety na puszkach były świeżo wydruko- wane. Skąd je mieli? Drugi pokój był ich sypialnią. Na podłodze leżały cztery zni- szczone sienniki i stos rozrzuconej byle jak odzieży. Czuć było nie- przyjemny zapach potu. Nie można było z pewnością mieć wyso- kiego mniemania o ich schludności. Blade zatrzymał się przy ostatnich, trzecich drzwiach. Przyło- żył na nich ucho. Usłyszał cichy głos. Znowu! Jakiś jęk. Nagle na schodach pojawił się Hickok. Blade położył palec na ustach, ostrzegając, aby zachował ciszę. Kciukiem wskazał na drzwi. Hickok skinął głową i podszedł bliżej, ściskając mocno hen- ry'ego. Blade odczekał, aż Hickok stanie po drugiej stronie drzwi. Pu- ścił do niego oko, skinął głową i otworzył je jednym uderzeniem. Obaj Wojownicy przyklęknęli z przygotowaną do strzału bro- nią, w napięciu wpadli do trzeciego pokoju. Broń okazała się zbyteczna. Na środku pokoju leżał materac. Okno było zamknięte i czuć było nieświeże, duszne powie- trze, gorsze niż w poprzednim pokoju. - O rany! To wszystko, co Hickok zdołał powiedzieć. W pokoju znajdo- wała się młoda kobieta. Leżała spętana na materacu, jej ręce i nogi były mocno przywiązane do gwoździ wystających z podłogi. Usta kneblowały brudne szmaty. Była naga, jej jędrne ciało pokryte było pręgami, otwartymi ranami i skaleczeniami. - Była bita - powiedział Blade. - Ona jest czarna! - krzyknął zdumiony Hickok. W Rodzinie kiedyś była czarna para, ale oni dawno już umarli. Podeszli do niej. W jej brązowych oczach widoczny był strach, próbowała uwolnić się z więzów. - Wygląda na to, że przez długi czas nic nie jadła - powie dział Blade, patrząc na jej wklęsły brzuch i widoczne żebra. Jej skóra nie była czarna, po prostu ciemna. Hickok przyklęknął przy jej głowie. - Nic się nie bój, moja damo. Mój przyjaciel i ja zabierzemy cię stąd. Kobieta przestała się szamotać i spojrzała na niego niepewnie. Blade wyciągnął swój nóż. Jej oczy powiększyły się jeszcze bardziej, ponownie zaczęła się szamotać. Hickok położył rękę na jej spoconym ciele. - Odpręż się, maleńka. Przecież powiedziałem, że nie zamie rzamy zrobić ci krzywdy. - Dotknął jej włosów. - Widziałeś'? Sa me loki. Nigdy przedtem takich nie widziałem. Kobieta zaczęła się nagle dusić, jej ciało wiło się w gwałtow- nych spazmach. - Szybko! - ponaglił Blade. Rozciął dwie liny krępujące jej kostki. Hickok położył swoją broń na podłodze i wyjął knebel z jej ust. Wzięła głęboki oddech, cała się trzęsła. Blade uwolnił z więzów jej nadgarstki. - Spokojnie - Hickok wziął ją pod ramię i zaczął podnosić. - Dostaniesz trochę wody. Kobieta niespodziewanie obróciła się i opadła na kolana. Za- nim Hickok zdążył ją powstrzymać, celowała mu w twarz jego własną bronią. - Poczekaj - zaczął Hickok. - Jeden ruch, świnio, i rozwalę twoją głupią dupę. Hickok uśmiechnął się. - Oddaj mi broń. - Ani myślę, ty kupo białego mięsa - powiedziała podniesio nym głosem. - Myślę, że oddasz... - Hickok usiadł śmiejąc się. Kobieta przenosiła wzrok z Hickoka na Blade'a, straciła pew ność siebie. - Nie chcemy ci zrobić krzywdy - zapewnił ją Blade. - Skąd mam wiedzieć! - zapytała, próbując wstać. Jej nogi były słabe, dlatego ponownie opadła na kolana. - Jeśli chcielibyśmy cię zabić - oświadczył Hickok - byłabyś już martwa. Nie bawilibyśmy się w odwiązywanie cię. - Nie jesteś jednym z Wypatrywaczy? - zapytała. - Kim są Wypatrywacze? - zaciekawił się Hickok. - Nie bujaj! Wszyscy ich znają. Mają na nas oko i chwytają wszystkich, którzy próbują się wydostać. Złapali mnie - przerwała nagle. - Czy ci, którzy tu byli, to Wypatrywacze? - Tak. - Spojrzała na drzwi. - Gdzie oni są? Słyszałam strzały. - Zabiliśmy ich - poinformował ją Hickok. Przyglądała się jego twarzy. - Założę się, że jesteś niezły w zabijaniu, prawda, biały chło pcze? - Też tak myślę - powiedział Hickok poufnie. - Naprawdę nie chcecie mnie zabić? - zapytała niepewnie. - Przynajmniej do czasu, kiedy coś na siebie włożysz - uśmiechnął się Hickok. Dopiero teraz przypomniało jej się, że jest naga. - Ty, Białe Mięso, jesteś trochę dziwny. Zresztą to nie ma znaczenia... - Jej głos osłabł. - Nie potrafię cię powstrzymać. Po trzebuję żarcia-mamrotała. -Potrzebuję odpoczynku. Jestem taka zmęczona... - Zemdlała. Hickok chwycił ją i położył na materacu. - Jest odważna, prawda? Blade już stał. - Pewnie. Zostań tutaj. Przyprowadzę Joshuę. - Wybiegł. Hickok pogładził ją po włosach. - Przypominasz mi kogoś... - Zakrył jej piersi ramionami. - Kogoś, kogo bardzo lubiłem. Miała na imię Joanna - powiedział smutno. - Była piękną kobietą. Usiadł, założył nogę na nogę i zamyślony patrzył na leżącą kobietę. - A niech to! - powiedział do siebie. ROZDZIAŁ VI Późnopopołudniowe słońce dawało coraz mniej światła. Ukryta w cieniu FOKA stała teraz dokładnie przed betonowym bu- dynkiem, zamykana na noc ze względów bezpieczeństwa. Silny wiatr poruszał drzewami w parku. Siedzący w środku Blade, Geronimo i Hickok kończyli akurat posiłek. - Myślisz, że wyzdrowieje? - zapytał Hickok. - Joshua powiedział, że nic jej nie będzie — odrzekł Blade. - Już czwarty raz zadajesz to samo pytanie - powiedział Ge ronimo, szczerząc zęby. - Chciałbym, żeby się ktoś o mnie tak tro szczył jak ty o nią. - Ona jest dobrym dzieciakiem - sztywno odpowiedział Hickok. - Niezły dzieciak - Geronimo przełkną! wodę, którą trzymał w ustach. - Ludzie z jej stron muszą przechodzić... przyspieszo ny... rozwój... fizyczny. - Pozwólcie, że wam przerwę - powiedział Blade, urywając ich przekomarzania. - Mamy ważne sprawy do omówienia. Lu dzie, których dzisiaj zabiliśmy, chcieli naszej śmierci. Dlaczego? Skąd byli? I jeszcze jedno: skąd jest ta dziewczyna? - Powie nam, jak się obudzi - powiedział Hickok. - Mam taką nadzieję. Geronimo usiadł wygodnie na swoim krześle. - Jestem tylko ciekaw, skąd mają te wszystkie rzeczy. - Spoj rzał na stos leżących na kontuarze przedmiotów osobistych, które zabrał martwym mężczyznom. - Noże, monety, klucze, kompas, i cała reszta. Na żadnym z nich nie było widać piętna czasu. Kim byli ci faceci? - Przypomniało mi się. - Blade pochylił się do przodu. - Co zrobiliście z tymi facetami? Nigdy nie dziękowałem wam za po zbywanie się ciał. Pochowaliście ich? - Prawdę mówiąc, około dwóch bloków stąd znalazłem dziu rę na środku drogi. Z jednej strony była przykryta ciężką metalową płytą. Nie wiem, dokąd prowadzi, ale wrzuciłem tam ciała. - Dziura? - powtórzył zamyślony Blade. - Świeżo wykopana? - Nic z tych nRCiy - oświadczył Geronimo. - Myślę, że jest to coś w rodzaju betonowego tunelu pod jezdnią. - Tunel pod jezdnią? - powiedział Hickok zaniepokojony. - Po co im podziemne tunele? Może są zamieszkane? - Coś ty! - Geronimo się skrzywił. - Nie zauważyłem żad nych śladów życia. - Przy najbliższej okazji musimy to zbadać - skomentował Blade. - Wróćmy do Wypatrywaczy. Jeden z nich wspomniał, że są tu z rozkazu kogoś, kogo nazywają Sammy. Pamiętacie? - Tak - potwierdził Hickok. - A dlaczego? - Spójrzcie na to. - Blade sięgnął do kieszeni, wyjął trzy mo nety i położył je na stole. - Skąd je masz? - zapytał Geronimo. - Jedna od faceta na motorze, inne od tych mężczyzn. Hickok przyglądał się monetom. - One są takie same. - Spójrz na napisy - zasugerował Blade. - Każda na jednej stronie ma wizerunek brodatego mężczy zny w śmiesznym kapeluszu - powiedział Hickok, odwracając mo netę. - A na drugiej dużą piątkę albo dziesiątkę. - A co jest napisane obok tych liczb? - zapytał Blade. - „W Imię Samuela" - przeczytał głośno Hickok. - Powiedz! Czy Sammy nie jest zdrobnieniem od imienia Samuel? - Otóż to. - Myślisz, że to ma jakiś związek? - zapytał Geronimo. - Wniosek wydaje się być oczywisty. - Hickok podrapał się po głowie. - W takim razie, kim jest ten Samuel? - Chciałbym to wiedzieć. - Blade sięgnął do innej kieszeni. - Teraz jeszcze coś. Podczas gdy Geronimo pozbywał się Wypa trywaczy, a ty pomagałeś Joshui zająć się dziewczyną , przypo mniał mi się kawałek papieru, który zabraliśmy motocykliście. Spójrzcie na to. - Podał kartkę Geronimowi. Ten przyjrzał się jej. - Ręczna mapa. Punkt w prawym dolnym rogu oznaczony li terami T R E. Linia biegnąca od punktu łączy się z następną. W miejscu przecięcia linii postawiono duże K. Dokładnie nad nim okrąg. Jak myślisz, co to wszystko oznacza? - Połóż to na stole - rozkazał Blade - tak, żeby punkt był na południu, a duży okrąg na północy. Geronimo zastosował się do rady. Hickok przysunął się, żeby lepiej widzieć. - Dobra. Teraz jeśli punkt na południu nazwiemy Wodospa dem Złodziejskiej Rzeki, czyli: Thief River Falls - Blade wodził palcem wzdłuż linii - ta pierwsza linia może oznaczać autostradę 59. Spójrzmy na literę K, gdzie linie się spotykają. Czy nie jest do Karlstad, który znaleźliśmy na skrzyżowaniu 59 i 11 autostrady? Jeśli mam rację, to czy ta druga linia nie mogłaby oznaczać auto strady numer 11? A jeśli to się zgadza, to co oznacza ten duży okrąg? - Dom - Hickok gwizdnął. - Jestem pod wrażeniem. - Martwię się - zwierzył się Blade. - Myślisz, że facet na motorze umyślnie obserwował Dom? - zapytał Geronimo. - Na to wygląda. Spodziewam się, że był związany w jakiś sposób z tymi facetami. Ten, który nazywał się Joe, dziwnie zare agował, kiedy Joshua wspomniał o motocykliście. - W takim razie motocyklista - dedukował Hickok - był jed nym z nich. Jednym z Wypatrywaczy. - Obserwował nas - dodał Blade. - Jaki będzie nasz następny ruch? - zapytał Geronimo. - Je dziemy do Dwumiasta czy wracamy do Domu? Blade podparł podbródek, opierając łokcie. - Wnikliwie rozpatrzyłem tę sprawę i doszedłem do wnio sku, że Wypatrywacze jak na razie nie dali nam dostatecznych po wodów, by sądzić, że Rodzinie zagraża niebezpieczeństwo. Oni po prostu obserwują. Z drugiej strony Platon wyraźnie powiedział, że Rodzinie potrzebne są pewne środki, aby przeżyć. Postanowiłem więc, że pojedziemy do Bliźniaczych Miast, zrobimy odpowiednie zapasy i dopiero wtedy wrócimy. - A co z rzeczami, które zdobyliśmy tutaj? - zapytał Gero nimo. - Broń, ubrania i żywność ukryjemy w jednym z pozostałych opuszczonych budynków. Myślę, że Wypatrywacze, którzy mogą pojawić się tu podczas naszej nieobecności, zechcą odnaleźć kry jówkę. W powrotnej drodze zabierzemy wszystko do Domu. - A co z generatorem, który znalazłem w podziemiu? - spy tał Hickok. -1 z tą szafą grającą, która stoi za barem? - Sądzę, że to się nazywa stereo - oświadczył Blade. - Zde montujemy to i ukryjemy wraz z generatorem. Platon chciał, aby śmy przywieźli dwa generatory. Tym sposobem w Bliźniaczych Miastach musimy zdobyć już tylko jeden. Dwa generatory powinny wystarczyć Rodzinie. Są jakieś wątpliwości? - Myślę, że pomyślałeś o wszystkim, przyjacielu - powie dział Hickok. - A co z dziewczyną? - zapytał Geronimo. - Właśnie się obudziła - powiedział głos ze schodów. Odwrócili się. Joshua stał na trzecim schodku, opierając się dwoma rękoma o poręcz. - Josh, nie wiedziałem, że potrafisz tak cicho się poruszać - pochwalił go Hickok. - Nic nie usłyszeliśmy. Brałeś lekcje u tego czerwonoskórego dzikusa? - Wskazał na Geronimo. - Niewiele wiesz, Bracie Hickoku - powiedział Joshua. - Jest jeszcze parę rzeczy, w których jestem dobry. - Powiedziałeś, że dziewczyna nie śpi? - zapytał Blade. - Tak. Jest niesłychanie silna. Była strasznie bita, torturowa na i wykorzystywana seksualnie, ale nie skarży się. - Joshua prze rwał. - Ona chyba majaczy. - Dlaczego tak myślisz? - Blade podniósł się z krzesła. - Ona cały czas chce widzieś kogoś, kogo nazywa Białe Mię so. Mówiłem jej, że nie ma tutaj takiego. Hickok wstał uśmiechnięty. - No cóż, Josh. Jest tutaj Białe Mięso. -Ty? - Nikt inny. Lepiej pójdę ją zobaczyć. - Hickok zaczął wspi nać się po schodach. - Potrzebujesz może pomocy? - powiedział złośliwie Gero nimo. Hickok wszedł na górę, ingnorując jego uwagi. - My też pójdziemy na górę - powiedział Blade do Joshuy. - Mamy kilka pytań, na które ona może odpowie. Geronimo, zostań tutaj i miej oczy szeroko otwarte. Nigdy nie wiadomo, kiedy mo żemy spodziewać się Wypatrywaczy. - W porządku. - Geronimo zabrał swą broń i podszedł do drzwi frontowych. Blade skierował się na schody, Joshua pospieszył za nim, trzy- mając w ręku swoją torbę lekarską z maściami, ziołami i innymi medykamentami. Kiedy weszli do pokoju, kobieta śmiała się. - Cześć, kochanie - powiedziała do Blade'a, kiedy podszedł. - Ten koleś jest niezły. Wiesz, co mam na myśli? - Owszem. Rozumiem tę aluzję - powiedział Blade, śmiejąc się razem z nią. Była ubrana w spodnie i flanelową koszulę. Joshua umył ją, ubrał i cały dzień opatrywał jej liczne rany. Przykrył ją kołdrą, żeby nie zmarzła. - Jak się czujesz? - zapytał Joshua. - Lepiej - odpowiedziała. - Białe Mięso powiedział mi, że wiele tobie zawdzięczam. - Nie ma sprawy - powiedział skromnie Joshua. - Jest za co dziękować, kochanie. - Spojrzała na kołdrę. - W dzisiejszych czasach wielu ludzi zabiłoby mnie bez zastano wienia albo wykorzystało w innych celach - uśmiechnęła się. - Trudno uwierzyć, jakie miałam szczęście! Znaleźć na tym świecie takich miłych ludzi jak wy. Nawet Rogasi nie są tak dobrzy jak wy. - Czy jakiś mężczyzna lub kobieta może zrobić coś innego, kiedy brat albo siostra są w potrzebie? - zapytał Joshua. - Wszyscy jesteśmy dziećmi Boga. Nigdy nie możemy zapominać o tej pra wdzie. - Hej, jesteś pewny, że nie należysz do Rogasów? - Kto to jest? - zapytał Joshua. - Nigdy nie słyszałeś o Rogasach? - Podniosła się na ło kciach zdziwiona. - Nie. - A o Pornusach? Joshua zmarszczył czoło. - Skąd oni pochodzą? - Przejdziemy do tego za chwilę - wtrącił się Blade. - Jesteś głodna? - Mogłabym zjeść konia z kopytami. - Przygotuję zupę - zaofiarował się Joshua. - Możemy zużyć żywność Wypatrywaczy. Co wy na to? - Tylko nie to, czym oni mnie karmili. - To znaczy, czym? - Niczym - odpowiedziała. - Chyba, że chcesz liczyć to, co pchali mi między nogi. - Pójdę zrobić zupę - powiedział Joshua rumieniąc się. Kobieta zaśmiała się. - Spójrzcie na niego! Zrobił się czerwony! Nie wierzę! Joshua szybko opuścił pokój. Dziewczyna z powrotem się położyła. - Mam zawroty głowy! Muszę się oszczędzać. - Wszystko będzie dobrze - powiedział Hickok. - Nie musisz się o nic martwić, jesteś z nami. Spojrzała na niego, jej oczy złagodniały w świetle jedynej lampy nad ich głowami, jaka oświetlała pokój. - Przykro mi, że to robię. - Blade usiadł obok niej. - Ale muszę zadać ci parę pytań. - Dam radę - zapewniła go. - Poza tym jestem wam dłużna. Uratowaliście mi życie. - Jak masz na imię? - Blade rozpoczął zadawanie pytań. - Berta. Większość moich przyjaciół nazywa mnie Wielką Bertą, bo mam duży biust. Hickok zaśmiał się. - Skąd pochodzisz? - zapytał Blade. - Z Dwumiasta. - Z Bliźniaczych Miast! - Blade był podekscytowany. - Niektórzy używają tej nazwy. Przed wojną była jeszcze jed na dziwaczna nazwa. Bardzo dawno temu, nie pamiętam jej. - Jak się tutaj dostałaś? - wtrącił Hickok. - Jakimś dziwnym trafem. - Berta wydęła wargi, jej usta uformowały się w kształt małego „o". - Z. chciał, żebym zrobiła wywiad na zachód od Dwumiasta. - Kto to jest Z.? - przerwał Blade. - Zachner. Nasz szef. Wszyscy nazywają go Z., bo tak jest krócej. Chciał, żeby ktoś sprawdził, czy Wypatrywacze pilnują wszystkich wyjść z Bliźniaczych Miast. Rozumiesz, wszyscy wie dzą, że oni są tam. Nikt nie wie, skąd pochodzą. Blokują wszystkie drogi wychodzące z miasta i zabijają każdego, kto próbuje się wy- dostać. Nie wiadomo, dlaczego. Od lat nie udało się nikomu ich przechytrzyć. - Jeżeli chcecie opuścić miasto - powiedział Hickok zamy ślony - dlaczego nie unikacie autostrad; powinniście poruszać się bezdrożami. Berta zmrużyła oczy. - Zwariowałeś, Białe Mięso? Paskudasi dopadliby cię, je stem tego taka pewna, jak tego, że tutaj leżę! - Paskudasi? - Blade nie kojarzył. - Czy ona myśli o mutan tach? - Dlaczego ich po prostu nie zabijacie? - zapytał ją Hickok. - Do diabła, chcielibyśmy! Ale broń w Bliźniaczych Mia stach jest niedostępna. Rogasi mają kilka strzelb, Pomusi może na wet trochę więcej, a my mamy trzy. Potrzebujemy ich do ochrony naszego terenu. Nie możemy pozwolić sobie na wywiezienie ich z miasta. Próbowałeś kiedyś walczyć z Paskudasami nożem albo kijem? Nic, bracie, nie zdziałasz. Paskudasi przebywają z daleka od miast, a my jesteśmy odcięci od reszty kraju. - Więc ten Z. wysłał cię, żebyś znalazła jakąś drogę ucieczki? - zagadnął Blade. Berta westchnęła. - Tak. Z. myślał, że może Wypatrywacze nie pilnują wszy stkich dróg. Wyruszyłam około dwóch tygodni temu jedną z mniejszych dróg. Uszłam dwadzieścia mil od Dwumiasta i zosta łam złapana przez ich patrol. Zabawili się ze mną, a potem przeka zali innej grupie Wypatrywaczy. Ci również się zabawili i oddali mnie tutaj do Thief River Falls. - Położyła rękę na dłoni Hickoka. - Dzięki, Białe Mięso. Wcześniej czy później zamęczyliby biedną Bertę. - Dlaczego Z. chce odnaleźć drogę ucieczki z miasta? - inda gował Blade. - Ponieważ jesteśmy zmęczeni ciężką walką. - Walką? - Tak. Pomusi atakują Rogasów i odwrotnie, a oni wszyscy próbują pokonać nas. - Czy twoja grupa ma jakąś nazwę? - Jesteśmy nazywani Nomadami, ponieważ nie uznajemy zwierzchności ani jednych, ani drugich. Są też Samotne Wilki, któ- rzy napadają i niszczą wszystko. Omijają tylko Czubków. - Czubków? - Blade nie mógł sobie poradzić z tym natło kiem informacji, jaki dostarczyła mu Berta. - Najbardziej stukniętych, opętanych ludzi! Nigdy nie ryzy kujcie, aby was złapali! Zjedliby was żywcem. - Są kanibalami? - Hickok był zaszokowany. - Co to są kanibale? - zapytała go. - Kanibal to taki człowiek, który je innych ludzi - odpowie dział Blade. - Tak. Niektórzy z nich byli znani z tego, że jedzą swoich jeńców. Na samą myśl przechodzą mnie ciarki. - Czy te grupy - Blade próbował uporządkować wszystkie fakty - walczą pomiędzy sobą w całym mieście? Berta ziewnęła. - Nie, nie. Pornusi, Rogasi i my dbamy o swój teren. Czubki i Samotne Wilki mogą zaatakować wszędzie. Czubki wyłażą z podziemi. - Z podziemi? - Tak. Wychodzą w nocy szukając, między innymi, żywno ści. Blade zagryzł wargę. Wszystko to było zupełnie obce jego dotychczasowemu doświadczeniu. Co ma począć? Jak to wpłynie na ich wyprawę? - Co masz na myśli, mówiąc o waszym terenie? - zapytał Hickok. Berta przyjrzała mu się zdziwiona. - Nie wiesz? Skąd wy jesteście. Białe Mięso? Pomusi mają zachodnią część Dwumiasta. Czubki są na południu. Rogasi żyją w części wschodniej i trochę na północy. My zajmujemy prawie całą północ. Jest to najmniejsza część, ale oni mają więcej żołnie rzy niż my. - Żołnierzy? - powtórzył zaskoczony Blade. - Macie armię? - Nie taką, o jakiej zapewne myślisz - odpowiedziała Berta. — Żołnierzem jest każdy, kto walczy w obronie swojego teryto rium. Rozumiesz? Ja jestem żołnierzem Nomadów - powiedziała z dumą. - Widziałem - uśmiechnął się Hickok. - O co walczysz? - zapytał Blade. - O nic, kochanie! - Berta śmiała się. - Walczymy, aby bro nić naszego terenu. Atakujemy, bo nie lubimy się nawzajem, bo różnimy się. Nie wierzymy w to samo. - Czy to jest dostateczny powód, żeby się zabijać? - Blade ułożył ręce do tyłu i oparł się na nich. - Czy masz jakiś lepszy? - Przepraszam, Berta - powiedział Blade. - Ja naprawdę nic z tego nie rozumiem. Próbuję. Wierz mi. Ale to nie ma sensu. Po trafisz to pojąć? - zapytał Hickok. - Chciałbym. Rozumiem, że ci ludzie cały czas chcą zdobyć władzę w mieście, ale nie rozumiem, dlaczego walczą. Czy ktoś to wie? - Odwrócił się do Berty. - Czy jest ktoś, kto wie, kiedy i dla czego to wszystko się zaczęło? Berta zamyśliła się. - Jest jeden człowiek. Jest najstarszym Nomadem. Ma prawie czterdzieści lat. - I on ma być stary? - Hickok spojrzał na Blade'a. - Umiera cie tak młodo z powodu starości? - Co to wszystko znaczy? - Starość? - Nikt nie dożywa tak późnego wieku. Większość z nas ginie przed trzydziestką. - To wszystko nie trzyma się kupy - powtórzył Blade. - Mu szę to poważnie przemyśleć. Zbierzemy się jutro rano i podejmie my dalsze decyzje. - Nie przesil sobie mózgu - śmiał się Hickok. - Hej! Poczekaj chwilę! - powiedziała Berta do Blade'a, kie dy już wstał. - Ja też mam całą masę pytań. Kto na nie odpowie? - Myślę, że Hickok zrobi to najlepiej.-Blade uśmiechnął się. - Niedługo powinien przyjść Joshua z twoją zupą. Odpoczywaj. Nie wyjedziemy, dopóki twój stan się nie polepszy. - Wyjedziemy? - Potrzebujemy cię w naszej wyprawie do Bliźniaczych Miast - poinformował ją Blade. - Nie chcę o tym słyszeć, kochanie. - Berta zmarszczyła czo ło. - Jestem nareszcie wolna i nie jestem pewna, czy chcę tam wró cić. Nie wiecie jeszcze, jak tam jest. Blade podszedł do drzwi. - Jeśli nie chcesz wyjeżdżać, to nie musisz. Nie chcemy cię zmuszać do niczego. Chociaż byłoby to dla nas o wiele łatwiejsze, gdybyśmy mieli kogoś, kto zna okrężną drogę do Dwumiasta. - Po co chcecie tam jechać? - Hickok ci to wyjaśni. Idę, sprawdę, czy FOKA jest bezpie czna. Do zobaczenia jutro rano. - Blade wyszedł. - Lubię go - powiedziała Berta do Hickoka. Obróciła się na lewy bok, twarzą do niego. - Ciebie też lubię, Białe Mięso. - Mówisz bez ogródek, prawda, dziewczyno? Hickok podziwiał jej delikatne rysy. - Życie jest zbyt krótkie, aby się z tym cackać - powiedziała smutno. - Musisz chwytać to, czego chcesz, kiedy masz na to ochotę. - To jest jakaś filozofia. - Opowiedz mi o sobie - zagadnęła go. - Chcę usłyszeć wszystko o tobie i o was: skąd pochodzicie, co tu robicie, dlaczego chcecie dostać się do Bliźniaczych Miast? - To wszystko, co chcesz wiedzieć? - uśmiechnął się. - Jest w twoim życiu kobieta? - zapytała nieoczekiwanie, Hickok zawahał się. - Masz kobietę czy nie? Odpowiedz: tak albo nie. - Nie - powiedział Hickok prawie szeptem. - Nie mam. - Hmm - Berta ściągnęła brwi. - Nie podoba mi się ten ści szony głos. Do pokoju wszedł Joshua, niosąc miskę z dymiącą zupą i ka- wałkami suszonej wołowiny. - Jedzenie? - Usiłowała się podnieść. Hickok pomógł jej. - Mogłabym zjeść konia z kopytami! - Widzę, że jesteś głodniejsza niż wówczas, gdy wychodzi łem. - Joshua postawił zupę na podłodze obok dziewczyny. - Mam nadzieję, że będzie ci smakowało. Starałem się jak mogłem. - Kochany - powiedziała, sięgając po suszoną wołowinę - zżarłabym nawet uśmierconego tydzień temu śmierdziela. - Nie wiem, czy potrafię przygotować zabitego tydzień temu śmierdziela - powiedział poważnie Joshua. Berta uśmiechnęła się. - Ciebie też lubię, Wołowinko. Lubię was wszystkich. - Jest jeszcze jeden z nas, którego nie poznałaś - powiedział Hickok. - O! Jaki on jest? - Słyszałaś kiedykolwiek o książce Ostatni Mohikanin? ROZDZIAŁ VII Triada Alfa i Joshua spotkali się na zebraniu wczesnym ran- kiem następnego dnia. Zasiedli przy okrągłym stole. W nocy światło zaczęło migać, aż w końcu cały budynek po- grążył się w ciemnościach. Blade zrobił pochodnię, używając de- ski i jakiś szmat; postanowili zejść na dół. Oglądał generator tak długo, aż na górze zbiornika odnalazł pokrywkę. Była podobna do tej, którą mieli w FOCE. Przypomniał sobie, jak Platon, dolewając do silnika oleju, zdejmował pokrywę. Blade odkręcił pokrywę i przysunął nos do otworu. Poczuł silny gorzki zapach. Spostrzegł metalowy zbiornik sto- jący na podłodze. Kierując się przeczuciem, otworzył zbiornik; w środku był płyn o tym samym przykrym zapachu co w gener- atorze. Joshua oświetlał pomieszczenie pochodnią, a Blade wlał trochę płynu do zbiornika. Umieścił pokrywę na swoim miejscu i sprawdził przód generatora. Były tam ustawione w pionie trzy przyciski. Gómy START, środkowy STOP i trzeci SSANIE. Blade nacisnął kilka razy START, po czym generator zatrzeszczał, zaka- szlał. Następnie dwa razy przycisnął SSANIE, a na koniec przycisk START. Ucieszył się, kiedy generator zaczął pracować. Zapaliło się światło. Po śniadaniu Geronimo pochwalił dowódcę Alfy. - To była dobra robota dzisiaj w nocy - powiedział. - Gdzie nauczyłeś się uruchamiać generator? - Szczęśliwy traf - odpowiedział Blade. - Pamiętam, jak Pla ton opowiadał o kopalnym paliwie napędzającym silniki przed Wielkim Wybuchem. Kiedy zobaczyłem te zbiorniki, wiedziałem już, co mam robić. Hickok ziewnął głośno. - Zakończmy to spotkanie. Potrzebuję jeszcze snu. - Biedne dziecko - naśmiewał się Geronimo. — Jak się nie spało w nocy, to trzeba teraz cierpieć. - Berta zadawala tyle pytań, nigdy nie widziałem takiej osob liwej kobiety. Nie chciała mnie wypuścić. Zszedłem dopiero, jak zasnęła. Jesteś pewien, że ona wyzdrowieje? Spojrzał na Joshuę. - Biedaczka przecierpiała wiele - wyjaśnił Joshua. - Bili ją bardzo mocno. Na szczęście nie uszkodzono wewnętrznych orga nów. Kilka dni odpoczynku, trochę dobrego jedzenia i będzie zdro wa jak ryba. - Wracajmy do tematu - dodał Blade. - Ona może nam po móc. Zna Dwumiasto. Mogłaby uczynić naszą misję o wiele ła twiejszą. W nocy powiedziała, że chyba nie będzie chciała wracać. Czy zmusimy ją do tego wbrew jej woli? - Absolutnie nie - odpowiedział Joshua. Geronimo zmarszczył czoło. - Jeżeli nie chce z nami jechać, przyjacielu - powiedział szorstko Hickok - to nie pojedzie. - Przywiązałeś się do niej - oświadczył otwarcie Blade. - Bzdura! - zaprzeczył Hickok. - Jest dobrym dzieciakiem. Potrzebuje przyjaciela, to wszystko. Blade powstrzymał śmiech. - Nie zamierzam jej zmuszać do towarzyszenia nam. Chcia łem dowiedzieć się, jak każdy z was się na to zapatruje. Jak długo więc powinniśmy pozostać w Thief River Falls? Do czasu, aż zu pełnie wyzdrowieje? Aż będzie zdolna do podróży, czy aż zdecy duje się pojechać z nami? - Nie chcę zostawiać jej, dopóki nie będzie mogła zająć się sobą - wyraził swoją opinię Hickok. Blade pukał po stole palcami. - Zgoda. Nie wyjedziemy, dopóki nie będzie czuła się dosta tecznie silna. Nie ukrywam, że ta zwłoka będzie nas kosztowała, ale nie mamy wyboru. - Patrzył na każdego z osobna. - Mamy naprawdę poważniejsze problemy. Berta opowiadała o Bliźniaczych Miastach. Nie mogłem zrozumieć wszystkiego, ale jedno jest pewne, że nasza dalsza podróż będzie bardzo niebezpie czna. Kilka grup walczy ze sobą o kontrolę nad miastem, możemy się znaleźć w samym środku tego konfliktu. Nie jestem optymisty cznie nastawiony co do odnalezienia sprzętu, którego potrzebuje Platon. Ale musimy spróbować. - A co z Wypatrywaczami? - zapytał Hickok. - Możemy na trafić na nich. - Wiem. Będziemy próbowali ich unikać, jeśli to możliwe. Z tego, co powiedziała Berta, obstawili wszystkie drogi i autostra- dy prowadzące do Dwumiasta. W ten sposób pilnują jedynej auto- strady prowadzącej na południe od Domu. Czy są jakieś pomysły, kim są Wypatrywacze i skąd pochodzą? Zapadła cisza. - Wiem. - Blade zmarszczył czoło. - Potrzebujemy więcej informacji. Mimo to wyciągnąłem kilka wniosków dotyczących Wypatrywaczy. Pierwszy: mają swoją bazę na południu. - Skąd wiesz? - zapytał Geronimo. - Wypatrywacz o imieniu Joe wspomniał, że Sammy, od któ rego dostali rozkazy, ma siedzibę na południu. - Równie dobrze mógł kłamać - zwrócił uwagę Geronimo. - Prawda - zgodził się Blade. - Nie wątpię, że dużo z tego, co mówił, to była tylko zasłona dymna, ale stwierdzenie na temat lokalizacji było na tyle niejasne, że może było prawdziwe. Inny wniosek taki, że Wypatrywacze... - Pojawią się znowu? - Brwi Hickoka uniosły się. - Spójrzcie na to wszystko z dystansem. Berta mówi, że oto czyli miasto i łapią wszystkich, którzy wyjeżdżają. Blokują też je dyną dużą autostradę prowadzącą na południe od Domu. Ich poli tyka wydaje się polegać na tym, aby nie dopuścić do rozprzestrze nienia się terenów zamieszkałych. - Blade zachmurzył się. - I na koniec. W nocy przypomniałem sobie, że szef Trolli mówił o ich pakcie z Wypatrywaczami. - Co? - Hickok poruszył się w swoim fotelu. - Nie wiedziałem wówczas, o kim mówił - wyjaśnił Blade. Spojrzał na Joshuę. - Możesz nam dostarczyć jakichś informacji? Joshua wyglądał na zdziwionego. - Co ja mogę wiedzieć? - Jesteś z rodziny empatów, potrafisz się wczuć - oświadczył Blade. - Platon bardzo ufa twoim zdolnościom. Wiesz coś więcej? Joshua spuścił oczy. - Nie. - Próbuj - rozkazał Blade. - Zrób, co możesz, i staraj się powiedzieć wszystko, co może się przydać. - Dajcie mi żywego Wypatrywacza - polecił Joshua. - Co? - Mój specyficzny talent polega na wydobywaniu wrażeń z przedmiotów i ludzi. Żywych ludzi. Próbowałem wyciągnąć ja- kieś informacje z ciał zabitych Wypatrywaczy, ale nie udało mi się. Potrafię to robić z przedmiotami i żywymi istotami, ale nie mogę z martwymi. Interesujące. Hickok przeciągnął się leniwie. - Czy mamy coś jeszcze do omówienia? - Właściwie poruszyliśmy najważniejsze punkty - powie dział Blade. - Zostaniemy tutaj, dopóki Berta nie zdecyduje się pojechać z nami, jeśli się w ogóle zdecyduje. Każdy z nas będzie pełnił sześć godzin wartę, łącznie z tobą, Joshua. Wiem, że nie na leżysz do Wojowników, ale każdy musi wziąć w tym udział. - Rozumiem - rzekł Joshua. - Hickok zapozna cię zjedna ze skonfiskowanych broni - po instruował Blade. - Nie będę nosił broni! - Joshua był oburzony. - Będziesz miał na warcie strzelbę. - Używanie strzelby jest wbrew mojej filozofii - nie ustępo wał. - Używanie zależy od ciebie - stwierdził Blade. - Ale bę dziesz ją miał i koniec. Jeśli zostaniemy zaatakowani i zdecydujesz się nie strzelać, to podniesiesz alarm. Joshua zaczął mówić, ale po chwili zrezygnował. - Geronimo - kontynuował Blade - ty będziesz pierwszy, tak więc śpiochy - powiedział, wskazując na Hickoka - mogą udać się na upragniony odpoczynek. Bóg wie, jak tego potrzebują! - Dzięki, przyjacielu - ucieszył się Hickok. - Po sześciu godzinach obudzisz Hickoka. Ty, Joshua, bę dziesz po Hickoku, ja na końcu. Jakieś pytania? - Ja mam jedno - odezwał się Hickok. - Wal prosto z mostu. Hickok uśmiechnął się. - Mówisz o sześciogodzinnej warcie, a skąd, do licha, bę dziemy wiedzieć, że minęło sześć godzin? Zostawiliśmy nasze cza somierze w Domu, a zegar słoneczny jest zbyt duży, żeby go prze wozić. Blade wyciągnął coś z prawej kieszeni. - Myślę, że to będzie dobre. - Nie wierzę! - zdumiał się Hickok. - Skąd to masz? Nie widziałem tego, kiedy przeszukiwałem ciała - powiedział Geronimo. - Czy to jest zegarek? - zapytał Joshua. Blade skinął głową. - Tak to nazywali. Był własnością Joe'ego. Zabrałem go, za nim zdjąłeś im ubrania - odpowiedział Geronimo. - Słychać, jak cicho pracuje, i te czarne promyki przesuwają się, myślę, że jest jeszcze na chodzie. - Mogę? - Joshua sięgnął i wziął zegarek. - Pamiętam, że czytałem coś o tych urządzeniach w bibliotece. Te czarne promie nie były nazywane wskazówkami. Jeśli się nie mylę, to ten zegar wskazuje na godzinę siódmą rano. - Składam dzięki fundatorowi biblioteki - oświadczył Gero nimo. Blade myślał o tym samym. Kurt Carpenter zebrał w bloku E prawie pięćset tysięcy książek. Półka po półce wypełnione były cennymi pozycjami, od literatury klasycznej do specjalistycznej. Jeden z największych zbiorów był poświęcony sztuce prze- trwania. Dostarczał on Rodzinie niezbędnej życiowej wiedzy. Można tam było znaleźć wiele innych księgozbiorów: książki o strategii i taktyce militarnej, ogrodnictwie, łowiectwie i rybołó- stwie, leśnictwie, metalurgii, medycynie naturalnej, szyciu, tkac- twie. Posiadali książki historyczne, geograficzne, o religii i filozo- fii. Mieli słowniki i encyklopedie, powieści i romanse, również książki humorystyczne i wiele, wiele innych. Carpenter próbował przewidzieć sytuacje, w jakich może znaleźć się Rodzina. Gromadził książki, które byłyby dla niej prze- wodnikiem odpowiadającym na pytania, jak radzić sobie z rozmai- tymi trudnościami. Nigdy nie udało mu się tego do końca zrealizować. Biblioteka stała się jednak dla Rodziny podstawowym doradcą oraz źródłem rozrywki. Wraz z utratą elektryczności większość dotychczaso- wych rozrywek poszło w zapomnienie. Nie stało się tak jednak z książkami. Dzieci zaczynały naukę czytania bardzo wcześnie. Czytanie było podstawową umiejętnością w Rodzinie. Czytali wszyscy. Szczególnie duże wrażenie wywierały książki zawierają- ce fotografie. Było tam mnóstwo zdjęć dotyczących kultury i tech- niki przedwojennej, które budziły grozę i ciekawość. Książki i mu- zyka były głównym sposobem odpoczynku w Rodzinie. Pewnego razu Platon powiedział Blade'owi, że preferuje właśnie taką rozry- wkę. Blade chciał wiedzieć dlaczego. - To, co było w przeszłości, nie wpływało korzystnie na inte lekt. Większość przedwojennych rozrywek niszczyło umysł - po wiedział Platon. - Skąd wiesz, która jest godzina? - Hickok przysunął się do Joshuy. Joshua trzymał zegarek tak, aby Hickok mógł go widzieć. - Duża wskazówka pokazuje minuty, mniejsza godziny. - A trzecia? - zapytał Hickok. - Ta cieniuteńka? Joshua myślał przez chwilę. - Myślę, że wskazuje sekundy. Hickok zmarkotniał. - Nigdy nie potrafiłbym tego zrobić - powiedział. - Czego? - Tych wszystkich urządzeń, jakich używano przed Wielkim Wybuchem. Najpierw FOKA. Teraz zegarek. Wszystko to takie skomplikowane. - Wszystko to wymaga jedynie wyćwiczenia - replikował Geronimo. - Zobaczysz, jeszcze zmienisz zdanie. - Proszę! - Joshua podał zegarek Geronimowi. - Masz pier wszą wartę, więc będziesz go potrzebował. Geronimo próbował odczytać godzinę. - Jeśli dobrze rozumiem, muszę obudzić Hickoka o pier wszej. - W porządku - powiedział Blade i wstał od stołu. - Pójdę obejrzeć inne budynki. Może znajdę coś jeszcze. - Prawdopodobnie nic - stwierdził Hickok. - Co najwyżej martwych Wypatrywaczy. Przenikliwy krzyk przerażenia przerwał ich rozmowę. - To z góry! - powiedział Joshua. Hickok był już w akcji. Zabrał henry'ego z miejsca, gdzie go przedtem ustawił, i wbiegł na schody. Blade, Geronimo i Joshua pobiegli za nim. Płacz już ustawał, kiedy wpadli do pokoju Berty. - Co jest? - zapytał Hickok, patrząc na okno, które było cią gle zamknięte. Berta siedziała, podciągając kołdrę pod samą szyję. Jej prze- rażone oczy wpatrzone były w otwór u podstawy południowej ściany. - Zabij to! - błagała przeraźliwym głosem. - Zabij to prze klęte stworzenie! W dziurze, na swych tylnych łapkach, siedział dos'ć spory szczur. Poruszając wąsami, zuchwale patrzył na nich. - To tylko szczur - powiedział zdumiony Hickok. Spojrzał na Bertę. - Boisz się jednego starego szczura? - Zabij go! - Zapamiętale schwyciła jego lewą nogę. - Na Boga! Zabij, zanim sprowadzi tu resztę! - Według rozkazu. - Hickok podniósł henry'ego, ale Blade złapał go za ramię. - Nie tutaj. - Blade wskazał na strzelbę. - Pomyśl o naszych uszach. W lewej ręce trzymał commando, prawą powoli sięgnął po nóż. - Och, zabij go, proszę! - szepnęła Berta. Szczur obrócił się, chcąc uciec z pokoju. Blade schylił się, mocno chwytając nóż za ostrze. Nóż prze- koziołkował parę razy w powietrzu i trafił w tłuste ciało zwierzę- cia. Szczur piszczał, drapiąc pazurami o wbity w jego ciało nóż. Po chwili wstrząsnęły nim silne drgawki, wił się w konwulsjach. Jeszcze raz głośno zapiszczał, po czym przechylił się na krawędzi otworu i runął w dół wraz z nożem, znikając z pola widzenia. - Mój nóż! - Blade skoczył w przód. Za późno. Jego palce chwyciły już tylko powietrze. - Do diabła! - Uklęknął i zajrzał w dziurę. - Nic nie widać! Nigdy już nie odzyskam swojego noża. Berta drżąc opadła z powrotem na materac. Hickok przyklęk nął i kołysał ją w swoich ramionach. - No, czarna piękność. Już go nie ma. Możesz się odprężyć. Berta wpatrywała się w każdego z nich. - Czy wy, głupcy, naprawdę nic nie rozumiecie? - Co mamy rozumieć? - zapytał Hickok. - Szczury... - Co takiego, jeden szczur? Widujemy je od czasu do czasu wokół Domu, ale to nie jest żaden problem. - To nie jest wasz Dom, Białe Mięso - przypomniała mu. - W miastach jest inaczej. Nie myślałam, że one mogą być w takim małym miasteczku jak to, ale widać się myliłam. Widziałam je w Dwumieście! - Wzdrygnęła się. - Miliony, miliardy szczurów. Najczęściej przebywają w podziemiach lub przemieszczają się ka nalizacją, ale od czasu do czasu wałęsają się po ulicach. Blade przypomniał sobie to, co powiedziała, że Czubki też korzystają z podziemi. Berta wpatrywała się w otwór. - Z tego co wiem, one jedzą wszystkich innych - odpowie działa z roztargnieniem. - Czubki mają ogień, którego szczury nie lubią. Ogniem nie mogą odstraszyć jedynie karaluchów. - Karaluchów? - Joshua odwrócił się, żeby ją zapytać. - Tak - odpowiadała Berta. - Więcej karaluchów niż ludzie potrafią zliczyć. - Nie powiesz chyba, że robaki są niebezpieczne? - dowcip kował Hickok. Berta spojrzała na niego. - Szkoda mi ciebie, Białe Mięso. Musisz się jeszcze tyle na uczyć. Możesz pokonać Czubków, jeśli to oni cię najpierw nie zła pią. Nawet szczura możesz zasztyletować, zastrzelić albo uderzyć z całej siły. Ale karaluchy! Jak zwalczysz cały rój robaków, które mają tylko sześć cali długości i dwa szerokości? - Jakiej wielkości? - wtrącił się Blade, wątpiąc, czy dobrze usłyszał. Kątem oka zobaczył wychodzącego Geronima. Berta podniosła ręce. - Takie duże. Hickok gwizdnął. - Jak wy, do licha, możecie żyć w Bliźniaczym Mieście? - Nie możemy - odpowiedziała. - Dlatego chcę uciec. Nigdy nie będę chciała tam wrócić. Pod żadnym pozorem. - Decyzja należy do ciebie - powiedział Blade. - Wiedz, że mogłabyś nam pomóc. Potrzebujemy przewodnika, kogoś, kto zna Dwumiasto, kogoś, kto pomógłby nam odnaleźć to, czego szuka my. Berta zmarszczyła czoło. - W żadnym wypadku. Musiałabym być szalona, żeby tam wrócić. - Czy Z. nie będzie czekał na twój powrót? - zapytał Hickok. - Hej, Białe Mięso - powiedziała, wzruszając ramionami. - Życie jest okrutne. Z. Będzie tęsknił za mną. Jeśli nie byłabym złapana przez Wypatrywaczy, to może wróciłabym i zdałabym sprawozdanie. Ale oni mnie pochwycili i miałam dużo czasu na przemyślenia, kiedy mnie bili i katowali. Podjęłam decyzję. Przy rzekłam sobie, że jeśli wydarzy się cud i ocaleję, za nic na świecie nie wrócę do Dwumiasta. Powiedziałam ci: musiałabym oszaleć...! Blade widział, że ten temat ją denerwował. - Cokolwiek postanowisz - oświadczył - możesz odpoczy wać. Zostaniemy z tobą, dopóki nie wyzdrowiejesz. Potem wyru szymy do Bliźniaczych Miast. - Czy nie możecie zrezygnować z tego zamiaru? — prosiła. - Nie możecie wrócić do Domu, skąd pochodzicie, zapomnieć o Dwumieście? Blade zmarszczył czoło. - Nie. Ludzie, którzy są nam drodzy, których kochamy, pole gają na nas. Musimy dostać się do Bliźniaczych Miast. - Białe Mięso powiedział mi, że czeka na ciebie kobieta - próbowała innego sposobu Berta. - Czy chcesz ją jeszcze zoba czyć? - Oczywiście, że chcę - odpowiedział Blade drżącym gło sem. - No cóż, nie zobaczysz jej, jeśli nie zmienisz zdania - stwier dziła Berta. - Nikt z was nie powróci z Dwumiasta. - Weźmiemy pod uwagę tę możliwość. Blade odwrócił się i wyszedł z pokoju. Zbiegł na dół, wzrastała w nim złość. Jak śmiała przypomnieć mu Jenny! Wyszedł na zewnątrz. Geronimo trzymał swojego brauninga, opierał się o przód FO- KI. Zauważył wzburzenie BIade'a. - Wszystko w porządku? - zapytał troskliwie. - Tak - odpowiedział Blade gwałtownie, słowa uwięzły mu w gardle. Geronimo oddalił się. Zbyt dobrze znał swojego przyjaciela. Blade znany był ze swojej łagodności, ale gdy był wściekły, trzeba było mieć się na baczności. Jego temperament znany był w Rodzinie . Geronimo uśmiechnął się na wspomnienie, jak Blade z nożem w ręku walczył ze sforą dzikich psów. Jego twarz wyrażała wściekłość, jakby chciał posiekać je na kawałki! Poczuł na lewym ramieniu mocny uścisk dłoni i odwrócił się. - Przepraszam - powiedział krótko Blade. - Nie ma problemu. Blade uśmiechnął się i odszedł. Skierował się na zachód, po- ruszał się skrajem parku, myślał o Jenny. Czy straciła już nadzieję? Czy jeszcze tęskni za nim? Może płacze po nocach? Dobry Boże, jak mu jej brakowało! Chciał zakończyć tę cholerną wyprawę tak szybko, jak tylko to jest możliwe, i wrócić do Domu! Promienie słoneczne, które padły na jego twarz, sprowadziły go na ziemię. Spojrzał w górę na płynące po niebie chmury. Niebo miało dzisiaj szarą barwę. Od czasu do czasu całe niebo zachodziły ciemnoszare obłoki, a powietrze napełniało się drobny- mi cząstkami popiołu i kurzu. Blade znowu pogrążył się w rozmyślaniach. Przywołał w pa- mięci dokumentację Rodziny dotyczącą skutków Trzeciej Wojny Światowej. Carpenter był mile zaskoczony faktem, że ilość radioaktyw- nego pyłu w obrębie Domu okazała się minimalna. Spodziewał się o wiele wyższej jego koncentracji, zwłaszcza że pocisk, który uderzył w Północną Dakotę miał siłę około dziesięciu megaton. Na szczęście podczas tego ataku Sowietów wiały przeważnie wiatry na wysokości czterdziestu tysięcy stóp. Powietrze rozprzestrze- niające radioaktywny pył niosło go w kierunku południowo- wschodnim, a nie na wschód. Tak więc Rodzina uniknęła tego za- grożenia; nie mogła jednak uniknąć innych konsekwencji wojny nuklearnej. Tysiące wybuchów broni jądrowej wzbiły w atmosferę ogromne ilości kurzu i popiołu. Nieoczekiwanie wzrosła aktyw- ność wulkanów. Ciemne chmury przysłoniły niebo na ponad pięć lat. Teraz, wiek później, warunki były prawie zbliżone do tych sprzed Wielkiego Wybuchu. Wyjątkiem były okresowe chmury pyłu wulkanicznego. Jeszcze jednym ze skutków konfliktu nuklearnego było znisz- czenie warstwy ozonowej. Tlenek azotu, jaki wytworzył się w wy- niku wybuchu, zniszczył ozon, powodując niesłychany wzrost po- ziomu promieniowania ultrafioletowego w okresie powojennym: każdy, kto wybrał się na zewnątrz bez odpowiedniej odzieży ochronnej, mógł nabawić się poważnych oparzeń. Czynności we- getatywne niektórych roślin zostały całkowicie zatrzymane. Wszystkie te myśli przyszły Blade'owi do głowy, kiedy wpa- trywał się w niebo. Jego uwagę przykuł szelest liści. Odwrócił się, patrząc uważ- nie na dąb o wielkich poruszających się gałęziach. Szelest umilkł. Blade spojrzał przez ramię. Znajdował się z dala od betono- wego budynku stojącego przy parku. Krzaki były tutaj gęste i buj- ne. Jego zmysły wyczuwały coś, alarmowały go o niebezpieczeń- stwie. Ale jakim? Blade chwycił commando obiema rękoma i zbliżył się do skraju parku. Czy to jakiś mutant? Blade podszedł do pola z wysoką trawą, badając teren. Zastanawiał się. Niespodziewanie wśród trawy pojawiła się ogromna brązowa łapa, a następnie nieprzyjazna morda. W oka mgnieniu Blade spostrzegł parę dużych brązowych oczu, zakrzywiony nos, rozdziawioną paszczę z ostrymi zębami i poczuł nieprzyjemną woń. Stwór rzucił się na niego. Napastnik był olbrzymi, zwalisty. Powalił Blade'a, wytrąca- jąc mu z rąk commando, po czym skoczył, chcąc wymierzyć noga- mi cios w głowę. Blade instynktownie przetoczył się, unikając uderzenia. Za- uważył machinalnie, że jedynym ubraniem napastnika była prze- paska biodrowa z koźlej skóry; jego grube opalone ciało pokryte było bliznami i szramami. Olbrzym zawył i skoczył, chwytając Blade'a za szyję. Jego palce były jak stalowe imadło. Blade poczuł, że unosi się do góry, a jego stopy zwisają bez- władnie. Próbował skupić myśli. Skoncentrował się, podniósł ręce i zdzieli) napastnika po uszach. Niestety, cios został zignorowany. Spróbował jeszcze raz. Tym razem wyciągnął ręce i zagłębił pa- znokcie w krótkiej, grubej szyi. Stwór zacharczał, ale nie rozluźnił duszącego uchwytu. Blade zdecydował się na kolejny ruch. Czując ból w klatce piersiowej, nie mógł oddychać, jego płuca domagały się powietrza. Ułożył ręce w stylu crane i pchnął je prosto w złośliwe, brązowe oczy. Olbrzym ryknął i wypuścił Blade'a, zakrywając ślepia. Blade wyciągnął swój nóż bowie i wyćwiczonym, płynnym ruchem osadził ostrze w klatce piersiowej stwora. Na zewnątrz po- została tylko rękojeść. Olbrzym oderwał łapy od oczu i wlepił wzrok w wystający z jego piersi nóż. Spojrzał na Blade'a i wyszczerzył zęby. Blade nie zdołał uniknąć uderzenia, upadł na ziemię. Poczuł, jak krew wypełnia mu usta, podniósł się na kolana, próbując odzyskać rów- nowagę, zanim zostanie powtórnie zaatakowany. Było już za późno. Napastnik ponownie założył uścisk na jego szyję. Tym razem palce próbowały zmiażdżyć kręgosłup. Blade miał wrażenie, że świat zawirował mu przed oczami. — Myśl, do diabła! - powiedział do siebie. Spokojnie! Najgorszą rzeczą, jaką mógł teraz zrobić, to wpaść w panikę. Nie mógł się podnieść, stwór przygniatał go do ziemi. Jego siła nie mogła się równać z siłą tego giganta. Wyciągnął drugi nóż bowie. Kątem oka zobaczył ogromną nagą stopę. To był jedy- ny możliwy cel. Obrócił nóż, rzucił; ostrze przeszyło stopę, wbija- jąc się w ziemię. Stwór zawył i wypuścił Blade'a. Podskakiwał, próbując uwolnić swą stopę od noża. Blade, dysząc i stękając, pochylił się do ziemi. Próbował do- sięgnąć sztyletu schowanego na prawej nodze, ale jego palce nagle osłabły. Dobry Boże! Nie! Musi się bronić albo zginie. Stwór zdołał już chwycić trzonek noża i szarpnąć. Wyciągnął ostrze, trysnęła krew. Podniósł nóż bowie do góry i przyglądał mu się przez chwilę, ale odrzucił go na bok. Mrucząc i bełkocąc wy- ciągnął drugi nóż bowie ze swojej potężnej piersi i cisnął nim o zie- mię. Blade zwątpił w swoje siły. Jeżeli na tego giganta nie działają jego noże bowie, to cóż może mu zrobić tym sztyletem? Mutant pochylił się, sięgając silnymi ramionami po swą ofia- rę. Blade pchnął sztyletem w gardło stwora i ciął. Ponad jego ra- mieniem trysnęła krew. Sapiąc potwór odsunął się na chwilę od Blade'a. Teraz miał szansę! Blade schylił się do swych stóp, łapiąc jeden z noży. Chwycił go mocno i wbił w przeponę potwora. Kreatura przycisnęła łapy do szyi, chcąc zatamować upływ krwi. Kiedy nóż ponownie zagłębił się w jej brzuchu, ryknęła przeraźliwie. Blade cofnął się, chcąc dokładnie wymierzyć w czuły punkt potwora. Usłyszał za sobą jakieś kroki. - Usłyszałem jakieś odgłosy - powiedział Geronimo. - Po zwól dokończyć mi za ciebie. - Bądź tak dobry. Geronimo wydał okrzyk wojenny i strzelił dokładnie wtedy, gdy potwór powtórnie zbliżył się do nich. Pocisk ugodził stwora w klatkę piersiową, rozdzierając kawał ciała. Nieprawdopodobne! Gigant zatoczył się, ale zrobił jeszcze kilka kroków do przodu. Brauning Geronima wypalił jeszcze dwa razy; kule rozpruły tors olbrzyma. Dookoła rozprysła się krew i mięso. Tym razem gigant zwalił się na ziemię jak kłoda drzewa. - Jesteś poważnie ranny? - zapytał Geronimo Blade'a, wi dząc krew na jego twarzy. - Myślę, że nie - odpowiedział Blade, biorąc głęboki oddech. - Wyglądasz na zmarnowanego. - Dzięki. Geronimo podszedł do leżącego ciała, przyglądając się mu ze zdumieniem. - Co to jest? To nie jest mutant. Nigdy nie widziałem czegoś' takiego. - Nie mam pojęcia. - Blade wzruszył ramionami. W końcu odzyskał swoją broń... - Myślisz, że może być ich więcej? - zapytał nerwowo Gero nimo. Blade zatrzymał się przy najbliższym drzewie. - Niewykluczone. Lepiej chodźmy do naszych. - Wygląda na to, że oni pierwsi wpadli na ten pomysł. - Ge ronimo uśmiechnął się i wskazał ręką. Hickok i Joshua biegli w ich kierunku. Hickok ze swym pyto- nem. Joshua ściskał w ręku strzelbę. - Co tu się dzieje, do licha? - zapytał Hickok, kiedy przybie- gli- Blade wskazał na potwora. - Co znowu...? - zaczął Hickok, zafascynowany kolosem le żącym na ziemi. - Tylko nie jeszcze jeden! - wykrzyknął Joshua, który stał za Hickokiem i nie widział dokładnie wszystkiego. - W każdym razie to nie człowiek. - Hickok odsunął się. Joshua ujrzał wyraźnie leżące cielsko. - Co to jest? - To ty nam powiedz - odrzekł Geronimo. W ciszy oglądali kreaturę, mnóstwo pytań wypełniało ich my- śli. - Co z tym zrobimy? - zapytał Joshua. - Nic - odpowiedział Blade. Czuł, jak zaczyna boleć go głowa, czuł coraz bardziej pulsu- jące gardło. - Nie pochowamy go? - Joshua patrzył na rozharatany tułów. Hickok spojrzał na Joshuę i zmarszczył brwi. - Bądź poważny. - Powinien już to wiedzieć - przyznał Joshua. - Gdzie jest twój henry? - zapytał Hickoka Geronimo. - Zostawiłem Bercie, kiedy usłyszeliśmy strzały. Ona ciągle obawia się szczurów. Pomyślałem, że będzie czuła się bezpiecz niejsza, jeśli zostawię jej broń. - Skąd to masz? - zapytał Blade Joshui, mając na myśli jego strzelbę. - Hickok mi to dał - powiedział nieśmiało Joshua. - Zabrałem ją temu facetowi, którego wczoraj zastrzelił Ge ronimo - poinformował Blade'a Hickok. - Temu na dachu. To jest smith i wesson model 3000. Powiedziałeś, że musi dostać broń. On nie ma żadnego doświadczenia i jeśli się zdecyduje... - Nie zabiję żadnego brata ani siostry - wtrącił Joshua. - ...będzie mu potrzebny choćby po to, by nas ostrzec - kon tynuował Hickok. - Więc taka broń powinna mu wystarczyć. Z tej broni każdy strzał z odległości pięćdziesięciu jardów jest celny. - A jest jakaś amunicja do tego? - zapytał Blade. Hickok skinął głową. - Jest. Znalazłem tuzin zapasowych nabojów w kieszeni Wy- patrywacza. Prawdopodobnie więcej znajdziemy w magazynie na górze. - Dobra. - Blade obserwował najbliższe zarośla. - Wracamy. Jeśli czai się tutaj jeszcze jedna bestia - kopnął martwego stwora - lepiej zrobimy, trzymając się w grupach. Od tej chwili wychodzi my na zewnątrz tylko parami. Nikt nie wychodzi sam. Zrozumieli ście? - Twoja wola, przyjacielu - odpowiedział Hickok. - Absolutnie - dodał Geronimo. Joshua skinął głową na znak, że zrozumiał. - W porządku. Wracajmy. Bądźcie czujni. Uważnie rozglądając się, szli do ich tymczasowej kwatery. Blade zwracał uwagę na każdy podejrzany ruch i odgłos. Jego szyja zaczęła puchnąć, czuł, że ma sucho w gardle. Jak świetnie sma- kowałby łyk wody! Myślał o swoim napastniku. Co to był za stwór? Wyglądał bardziej na człowieka niż zwierzę, ale w swoim zachowaniu przypominał bestię. Skąd się wziął? Czy był to tylko pojedynczy wybryk natury, czy jeden z przedstawicieli jakiegoś gatunku? Dlaczego nigdy nie widział czegoś takiego koło Domu? Dzięki Bogu, że nie widział! Wystarczy, że były mutanty, nie po- trzebowali jeszcze jednego zagrożenia. Wyszli za zakręt i ujrzeli z daleka FOKĘ. - Wygląda na to, że wszystko jest w porządku - skomentował Hickok. Trzykrotny stłumiony strzał z henry'ego postawił ich na nogi. - Berta! - krzyknął Hickok, biegnąc w stronę budynku. - Geronimo - rozkazał Blade, biegnąc za Hickokiem - zostań z Joshuą na zewnątrz! Pilnujcie pojazdu! Blade popędził za Hickokiem do budynku; wpadli na schody. Gdy byli już na drugim piętrze, henry ponownie wystrzelił. - Nażryj się tym, skurwielu! - usłyszeli krzyk Berty, kiedy wchodzili do jej pokoju. Cztery nieżywe szczury leżały wokół otworu w ścianie. - Dostały. - Berta uśmiechnęła się do nich promiennie. - My- ślały, że będą mogły zrobić sobie ze mnie jedzonko, ale im poka- załam...! Blade podszedł do otworu, przyklęknął i słuchał. Z ciemnej głębi dochodziły jakieś piski. - Ich jest tam więcej. - Oczywiście - powiedziała Berta. - Szczury poruszają się stadami. To, że kilka z nich zabiliśmy, wcale ich nie powstrzyma. Jeszcze tu powrócą na swoją kolację. - Nie rozumiem - oświadczył Hickok. - Dlaczego nas ataku ją? Czy niepokoiły cię w tym pokoju wcześniej, zanim przyjecha liśmy? Berta pomyślała chwilę. - Nie. Na pewno nie. - Dlaczego więc tak nagle tutaj przybyły? - zapytał Hickok. - Nie mam pojęcia, Białe Mięso. Blade wstał. - Berto, co przyciąga szczury? - Przeważnie żywność. Wszystkie rodzaje pożywienia. Jedzą praktycznie wszystko. Zboże. Owoce. Mięso. Lubią też odpadki. Powodzeniem cieszą się także ludzkie trupy. - Ludzkie trupy? - powtórzył Blade. Zaświtała mu w głowie jakaś myśl. - Tak. Trupy przyciągają szczury. Ściągają z promienia wie lu mil. - Trupy - powiedział raz jeszcze Blade, chyba już rozumie jąc. Spojrzał na Bertę. — Czy nie mówiłaś, że szczury żyją pod zie mią? - Tak. W kanalizacji lub innych tunelach Blade spojrzał na Hickoka. - A gdzie Geronimo wrzucił ciała zabitych Wypatrywaczy? - Wiem! - wykrzyknął Hickok. - Do jakiegoś dołu na środku ulicy. - Co? Wrzuciliśmy ciała w dół dla szczurów? Karmicie szczury? - zapytała zdziwiona Berta. - Nie wiedzieliśmy, że tam żyją szczury - wyjaśnił Blade. - Jak ktoś może być tak głupi - żachnęła się Berta. - Chyba nigdy nie przestaniecie mnie zdumiewać. - Ciała przyciągają szczury z całego Thief River Falls. - Bla- | j 11 de znalazł przyczynę. - Normalnie szczury żyją w długich na wiele mil tunelach, które zbiegają się na tym terenie. A teraz trupy Wy- patrywaczy przyciągnęły te wszystkie szczury. - Są teraz prawdopodobnie konsumowani - dodała Berta. - Więc później szczury rozejdą się, szukając innego poży wienia gdzieś w pobliżu, sięgając na przykład po... - Blade prze rwał. - Po nas! - dokończyła za niego Berta. - Cholera! - Hickok patrzył na zabite szczury. - Jak dużo może ich tu być? - zapytał Blade. - Nie mam pojęcia, złotko. - Berta wzruszyła ramionami. - Tak jak ci powiedziałam. W Dwumieście żyją ich miliony. Pod miastem takiej wielkości, kto wie? Pewnie tysiące. - Co robimy? - wtrącił Hickok. - Wyjeżdżamy? - Nie, dopóki nie schowamy generatora i wszystkich innych rzeczy w jakieś bezpieczne miejsce, aby uchronić je przed Wypa- trywaczami i szczurami - oświadczył Blade. - Mam nadzieję, że masz jakiś pomysł, przyjacielu - powie dział zaniepokojony Hickok. - To nie w moim stylu zostać zjedzo nym przez szczury. - Mam - zapewnił go Blade. - A więc omówmy to. Blade spojrzał na Bertę. - Czy myślisz, że możemy się przynieść? Berta zdziwiła się. - Dziękuję, mogę już sama się poruszać. Jestem już o wiele silniejsza. - Tylko się nie przewróć - ostrzegł ją Blade. - Weźmiemy na dół twoją kołdrę i materac. - Dobrze. W ciągu godziny plan Blade'a został wykonany. Zwlekli na dół materac i umieścili wzdłuż baru. Pomimo protestów Berty na- legali, aby położyła się i odpoczywała. Blade zostawił Geronima na straży i rozkazał Joshui, by wraz z Hickokiem znieśli cały ek- wipunek na pierwsze piętro. Nie zapadła jeszcze decyzja, gdzie te dobra ukryją. Tymczasem Blade znalazł za barem kilka desek. Zabrał dwie i wrócił do pokoju Berty. Używając trzech butelek whisky, podparł jedną z desek, zasłaniając otwór w ścianie. Żałował, że nie zabrali z Domu gwoździ i młotka. Teraz bardzo by się przydały. Nie wie- dział, czy Wypatrywacze mają gdzieś schowane takie narzędzia. Deska powinna skutecznie zasłonić światło, jakie przedostawało się od środka. Blade spodziewał się, że to właśnie światło przycią- ga szczury. Wspiął się na palcach i wykręcił żarówkę. Pokój pogrą- żył się w ciemnościach. Wyszedł, zamykając za sobą drzwi. Mię- dzy krawędzią drzwi a podłogą była szpara. Wcisnął tam drugą de- skę, uniemożliwiając przedostanie się światła do pokoju. Następnie sprawdził wszystkie dziury w innych pokojach na górze. W odróżnieniu do otworu w pokoju Berty cała reszta była pozatykana solidnymi metalowymi płytkami. Blade wątpił, czy szczury mogą się tędy przedostać. Zszedł na dół i przechodząc przez hali, natknął się na Hickoka i Joshuę. - Jak leci? - Jeszcze cztery lub pięć razy i będzie zrobione - odpowie dział Hickok. - Jak pierwszy skończę, pomogę wam - zaofiarował się Blade. - Świetnie! - Hickok zatrzymał się przed pokojem z zapasa mi. - Powiedz, przyjacielu, co to jest brzoskwinia? - Co? - Blade zatrzymał się na ostatnim stopniu. - Brzoskwinia. Znalazłem karton puszek z owocami. Niektó re są z jabłkami, inne z gruszkami. Oprócz tego jest sześć z brzo skwiniami. Słyszałeś kiedyś o tych owocach? - Nie. - Wydaje mi się, że widziałem zdjęcia tych owoców w książ kach - oznajmił Joshua. - Możemy zjeść trochę na lunch? - zapytał Hickok Blade'a. - Nie mam nic przeciwko. - Blade uśmiechnął się i udał w stronę piwnicy. Drzwi do tej części budynku znajdowały się w rogu na końcu baru. - Hej, Blade - rzuciła Berta, kiedy Blade przechodził obok. - Czy są gdzieś butelki z whiskey? - Jest coś, co nazywali tak Wypatrywacze - odpowiedział Blade. - Mógłbyś mi podać jedną, jeśli masz czas? - Jasne. Blade podszedł do drzwi od piwnicy i powoli je otworzył. W środku ćmiła żarówka, umieszczona w brudnej oprawie na środ- ku sufitu. Generator był ustawiony przy północnej ścianie. Czy mogą być tutaj szczury? Blade podniósł swojego commando i zrobił jeden krok do przodu. Jeśli są tutaj szczury, mogą go zaatakować, zanim zdoła wystrzelić. Gdzie są otwory wentylacyjne? Z prawej strony doszedł go jakiś pisk. Blade odwrócił się. Nic, tylko ceglana ściana. Odgłos najwidoczniej dochodził zza ściany. Coraz więcej pisków i szelestu; są za każdą ścianą. Szczury otoczyły piwnicę! Blade zatrzymał się. Czy przechodzą gdzieś tędy podziemne tunele? Może gryzonie usiłują przekopać się, a może jedynie prze- chodzą przy ścianie po drugiej stronie? Nie słyszał żadnych odgło- sów kopania. Generator pracował gładko, wydający łagodny, dudniący dźwięk. Zauważył pod zbiornikiem otwarte metalowe pudełko peł- ne narzędzi. Czy szczury stronią od obcych urządzeń, takich jak generator? Mogą słyszeć lub odczuwać wibracje? Blade sprawdził całe podziemie. Żadnych otworów! Uśmiechnął się i rozluźnił. Szczury musiałyby się podkopać. Przed pójściem na górę otworzył jeszcze pokrywę od zbiornika generatora i sprawdził poziom płynu. Trzy czwarte zbiornika było jeszcze pełne. To dobrze. - Hej! Blade! - wrzasnęła Berta. Blade szybko położył pokrywę na swoim miejscu i wbiegł na schody, zamykając za sobą drzwi. Berta siedziała na materacu, trzymając henry'ego na kola- nach. - Geronimo cię woła - powiedziała, kiedy Blade pojawił się na górze. Po chwili Geronimo przyłączył się do niego. - Widziałem coś - oświadczył, wpatrując się w park po dru giej stronie ulicy. - Co to było? - Blade obserwował roślinność. - Nie wiem. Mignęło mi coś dużego i brązowego. Chcesz, żebym sprawdził? Blade w zamyśleniu przygryzł dolną wargę. - Nie. To może być jeszcze jeden taki stwór jak tamten, który mnie zaatakował. - A co zrobić, jeśli wyjdzie z ukrycia? - Zabić - poradził Blade. Geronimo skinął głową. Blade podszedł do stołu i usiadł. Duży brązowy stwór na zew- nątrz, stado szczurów w środku. W każdej chwili może zjawić się odsiecz Wypatrywaczy. Blade zachmurzył się. Chciał zostać, do- póki Berta nie wyzdrowieje, dopóki będzie mogła bez trudu znieść podróż. W zaistniałej sytuacji stało się to niemożliwe do zrealizo- wania. Zagrażało im tutaj zbyt wiele niebezpieczeństw. Ich misja stoi na pierwszym miejscu. Dostanie się do Bliźniaczych Miast jest sprawą najważniejszą, wszystkie inne są porządne. Poza tym, im szybciej wykonają zadanie, tym szybciej wrócą do Domu. Hickok i Joshua kręcili się wokół stołu z ekwipunkiem. - Wydawało mi się, że mówiłeś, że nam pomożesz - przypo mniał Hickok. - Muszę coś załatwić - odpowiedział Blade. Wstał i wszedł za bar. Butelki z whiskey stały pod ladą, na półce po lewej stronie baru. Wyciągnął jedną z nich, chwytając bu- telki za szyjkę. - Co tam masz? - zapytała Berta, kiedy podszedł i usiadł na podłodze przy jej materacu. - Czy to nie jest to, czego chciałaś? - Pokazał na butelkę. - Panie! - Jej oczy rozjaśniły się. - Pierwszorzędny trunek! Ciężko mi w to uwierzyć! W Dwumieście trudno go zdobyć. - Sięgnęła po butelkę. Blade był niezdecydowany. - Jesteś pewna, że to jest dobre dla twojego zdrowia? - Nie spodziewam się dziecka, kochanie! - Niecierpliwie sięgnęła po butelkę. - Chcesz coś do zjedzenia? - zapytał Blade. - Nigdy nie piję na pełny żołądek. - Uśmiechnęła się, spo dziewając się właściwej reakcji; była zaskoczona, kiedy nie ujrzała uśmiechu na jego twarzy. - Nie dotarto do ciebie? Nigdy nie piję na pełny żołądek. - Słyszałem wyraźnie - mówił Blade. - Dlaczego? Czy ma to jakieś specjalne znaczenie? - Nigdy przedtem nie piłeś whiskey? - Berta odkręciła czarną plastikową zakrętkę. - Nie. - Nie? - powtórzyła z niedowierzaniem. - Nie. A dlaczego? Berta zaśmiała się. - Daję ci pierwszeństwo. Weź sobie dużego łyka. Blade chwycił butelkę w prawą rękę. - Dużego łyka? - Im większy, tym lepszy. - Berta śmiała się. - Zobaczysz, włosy staną ci dęba. - Dlaczego mam sprawić, żeby włosy stanęły mi dęba? - No, pijże tą cholerną whiskey - ponagliła go. Blade wzruszył ramionami, chwycił za koniec butelki i wlał w siebie tyle, ile tylko jest to możliwe za jednym razem. To jest to! Blade postawił butelkę na podłodze. Ciekaw był, z czego tak się s'miała. Myślał, że jest trochę dziwna, gdy poczuł moc tego na- poju. Wydawało mu się, że w żołądku ma ogień, wargi parzyły go, a w gardle poczuł straszliwe pieczenie. Berta śmiała się histerycznie, uderzając rękoma w uda. - Pięknie! Pięknie! Blade zaczął kaszleć, oczy zaszły mu łzami. - Blade, teraz jesteś inny! Przechodzili akurat Hickok i Joshua. - Co się tu dzieje, do licha? - zażądał odpowiedzi Hickok. - Właśnie uświadamiam twojego przyjaciela. - Berta cały czas się cieszyła. - Co robisz? Berta podała mu butelkę. - Masz. Spróbuj, to zrozumiesz. Hickok podniósł butelkę do nosa i powąchał. - Dziękuję, ale nie skorzystam - oddał whiskey Bercie. - Dlaczego? - zapytała zdziwiona. - To okropnie śmierdzi - powiedział Hickok. - Nie mam zwyczaju pić niczego, co śmierdzi jak końskie siki. Berta zmarszczyła czoło. - Ty, chłopcze, jesteś z pewnością jakiś dziwny! Niejeden mężczyzna z Dwumiasta dałby się zabić za łyk tego napoju. - My nie jesteśmy z miasta - oświadczył Hickok. - To jest właśnie to, Białe Mięso, co sprawia, że jesteś wspa niały. - Uśmiechnęła się do niego promiennie. Blade przestał w końcu parskać i prychać. - I co o tym myślisz? - kokietowała go Berta. - Okropne! - wykrzyknął Blade, ale jego głos zamienił się w szept. - Myślę, że to zabije ból gardła. Berta wzięła kilka głębokich łyków. - Ten trunek zabija wszelkie dolegliwości - zgodziła się. - Skończyliście swoją robotę? - Blade odwrócił się do Hic- koka. - Prawie. - Czy moglibyście zrobić to jak najszybciej? Muszę poroz mawiać z Bertą. Sam - podkreślił. Hickok przenosił wzrok z jednej twarzy na drugą. - Cokolwiek rozkażesz, przyjacielu! - Hickok odszedł, ciąg nąc za sobą Joshuę. Berta wypiła jeszcze trochę whiskey. - O czym chcesz ze mną rozmiawiać? - O Bliźniaczych Miastach. Berta zachmurzyła się. - Powiedziałam ci w nocy, Blade. Nie zamierzam tam wra cać. Z żadnej przyczyny. - A co będzie, jeśli dam ci poważny powód? - Nikła szansa. - Chciałabyś pojechać i zamieszkać z nami w Domu? Berta zatrzymała butelkę w ustach. - Co powiedziałeś? Blade uśmiechnął się. - Zapytałem, czy chciałabyś z nami zamieszkać? - Mówisz poważnie? - Całkowicie. - Myślisz, że mogłabym? - Postawiła butelkę na podłodze. - Chciałabyś? - Białe Mięso opowiedział mi wszystko o Domu - powie działa Berta łagodnie. - To brzmiało zbyt pięknie, by było prawdzi we. Nie możesz wyobrazić sobie, jak źle jest w Dwumieście. Dom wydaje się być rajem. - W takim razie chciałabyś' wrócić tam z nami? - Co to za podstęp? - Patrzyła na niego uważnie. - Podstęp? - Nie udawaj niewinnego! Białe Mięso powiedział mi, że je steś inteligentnym skurwysynem. Co o tym sądzisz? Blade patrzył uważnie w jej oczy. - Bądź naszym przewodnikiem w wyprawie do Bliźniaczych Miast, pomóż nam, a my zabierzemy cię do Domu. - Myślisz, że wrócicie - powiedziała z odrazą. - Wiedzia łam! Wiedziałam, że to podstęp. Blade milczał. - Powiedz mi, Blade - uśmiechnęła się chytrze. - Co mnie może powstrzymać przed dostaniem się do Domu na własną rękę? Z tego, co słyszałam, wasi ludzie są bardzo życzliwi. W każdym razie bardziej życzliwi niż ty. Założę się, że mnie przyjmą bez za dawania zbędnych pytań. - Prawdopodobnie - zgodził się Blade. - Jest tylko pytanie, czy sama odnajdziesz Dom? Myślisz, że potrafiłabyś trafić bez ma py? I pamiętaj, że teren dookoła Domu dosłownie roi się od mutan tów. Jak sobie z nimi poradzisz? Dla jednej osoby mogłoby się to okazać niemożliwe. - Poradzę sobie - powiedziała Berta z przekonaniem. - W takim razie zapomnij o tym, co ci powiedziałem. - Blade poruszył się, żeby powstać. - Poczekaj! - powiedziała pospiesznie. - Nie spiesz się tak! Po prostu głośno myślę. - Posłuchaj, Berto. - Blade spojrzał jej prosto w oczy. - Nie zamierzam wywierać na ciebie nacisku... - Nie czaruj mnie, kochanie! - Decyzja i tak należy do ciebie. Nie musisz jechać z nami do Dwumiasta. Zostań tutaj, a my zabierzemy się w drodze powrot nej. - Jeśli będziecie wracać! - żachnęła się. - Powiedziałem wyraźnie, dlaczego cię potrzebujemy. Po prostu mamy wówczas większą szansę. Jeśli chcesz, możesz tu zo stać. Zostawimy ci odpowiednią ilość żywności i amunicji. Ale co będzie, jeśli przyjadą Wypatrywacze? Muszą przecież co jakiś czas zaopatrywać swoje kwatery. A co ze szczurami? Czy naprawdę chcesz zostać tu sama? Berta rozglądała się po pokoju, była zamyślona. - Nie - odpowiedziała w końcu. - Nie chcę. - Nie masz zbyt dużego wyboru - zaakcentował Blade. - Wyobrażam sobie, co czujesz, i wiem, że nienawidzisz samej my śli o powrocie, ale to jest dla ciebie najbezpieczniejsze. - Może Białe Mięso zostałby ze mną do waszego powrotu? - chwyciła się ostatniej deski ratunku. - Hickok należy do Wojowników. Nigdy nie zostawiłby swo jej Triady. - Tak myślisz? - Chcesz go zapytać? Hickok i Joshua schodzili akurat po schodach z nowym ładun- kiem. Berta rzuciła spojrzenie na rewolwerowca. - Nie. Nie dręczmy go. Nie chcę go przygnębiać. - W takim razie jedziesz z nami do Bliźniaczych Miast? - A mam jakiś wybór? - powiedziała cicho smutnym głosem. Blade ścisnął ją za ramię. - Nie martw się. Będziemy się tobą dobrze opiekować. - Jest jeszcze jedna rzecz, która mnie niepokoi. - Jaka? - Kto, do licha, zaopiekuje się tobą? ROZDZIAŁ VIII Blade zwołał wszystkich i poinformował o decyzji Berty. Wyjaśnił też motywy wcześniejszego wyjazdu z Thief River Falls. - Po pierwsze: musimy mieć na uwadze możliwość powrotu Wypatrywaczy; mogą przysporzyć nam jeszcze większych kłopo tów. Po drugie: szczury mogą uznać nas za zbyt kuszący kąsek i zdecydować się na atak. Po trzecie: istnieje możliwość, że na zewnątrz jakieś potwory szykują na nas zasadzkę. Na koniec: tra cimy czas, powinniśmy jak najszybciej powrócić do Rodziny. Zde cydowałem, że wyjedziemy przed zachodem słońca. Blade, Hickock i Joshua siedzieli przy stole. Berta leżała na materacu. Geronimo stał w drzwiach. - A co z Bertą?! - zaprotestował Hickok. - Czy jest już na tyle silna, by podróżować? - Nie martw się o mnie. Białe Mięso - powstrzymała go. - Wytrzymam. - Zrobimy dla niej miejsce z tyłu pojazdu - objaśnił Blade. - Będzie jej tam wygodniej i bezpieczniej niż tutaj. - A co z tym wszystkim? - Geronimo wskazał na stertę pu del. - Załadujemy to do wehikułu razem z generatorem i przewie ziemy do budynku na zachodnim skraju miasta. Zostawimy w po koju na drugim piętrze, aby zabezpieczyć przed szczurami. Nawet jeśli Wypatrywacze powrócą i zauważą brak całego ekwipunku, to wątpię, żeby tracili czas na przeszukiwanie całego miasta, każdego opuszczonego budynku. Zabrałoby to im tygodnie. - Blade spoglą dał na każdego z nich. - Jakieś pytania? Ktoś się nie zgadza? Teraz jest czas na protesty. - Ja się cieszę, że wyruszamy - powiedział Joshua. - To miej sce sprawia, że mam w myślach obraz brutalnej śmierci. - Mnie też się ten pomysł podoba - zgodził się Geronimo. - Nie mam nic przeciwko, przyjacielu. - Hickok patrzył na Bertę. - Dobrze, Joshua, Geronimo i ja załadujemy FOKĘ i ukryje my ekwipunek. Hickok, ty zostań tutaj i pilnuj Berty. Blade wstał. - Dzięki, Blade. - Hickok uśmiechnął się do przyjaciela i podszedł do Berty. - Wygląda na to, że zostałem na jakiś czas twoją opiekunką, Czarna Ślicznotko. - Czy będziesz czekał, aż mi się odbije po jedzeniu? Hickok uśmiechnął się. - Dam ci w pupę, jak będziesz niegrzeczna. - Dobrze, mamusiu. - Odpocznij trochę. Berta zamknęła oczy. - Śmieszne - szepnęła. - Pierwszy raz od lat mogę zasnąć, czując się bezpieczna. - Zanim się zdrzemniesz - wspomniał Hickok - mogłabyś odpowiedzieć na jedno pytanie? - Jakie? - Dlaczego to robisz? Dlaczego jedziesz do Dwumiasta? My ślałem, że nigdy tam nie wrócisz. Berta była wpatrzona w sufit. - Po prostu zmieniłam zdanie, to wszystko. - Dlaczego? - naciskał. - Twój przyjaciel mnie oświecił. - Blade? Co ci powiedział? - Nic wielkiego. - Mów! - Naprawdę. Hickok patrzył za Blade'em, który wziął pudło i wyniósł do wehikułu. - On jest moim najlepszym przyjacielem, Berto. Muszę wie dzieć, czy powiedział coś, czego bym żałował. - Powiedział, jak sprawy stoją. - W porządku - powiedział szorstko Hickok. - Zostawmy to. Berta dotknęła jego ramienia. - Poza tym, Hickok, wiesz, że robię to w pewnym sensie dla ciebie. Jesteś najprzystojniejszym mężczyzną, jakiego dotąd wi działam. Hickok otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale zmienił za- miar. - Nie chcę cię stracić z oczu. - Berta uśmiechnęła się. -Jakaś inna kobieta mogłaby mi cię ukraść. Hickok odwrócił się i patrzył gdzieś daleko. Do licha z nią! Dlaczego obnosiła się ze swoimi uczuciami? Nie mogłaby pozwo- lić na naturalny rozwój wydarzeń? Uśmiechnął się. Nie ulegało wątpliwości, że była odważna! Ciekaw był, jaka była jej prze- szłość? Z tego, co mówiła, życie w Dwumieście musiało być okropne. To zdumiewające, że po tym, co przeszła, potrafiła jeszcze zacho- wać poczucie humoru. Pomyślał z nienawiścią o Wypatrywa- czach. Dlaczego oni jej to zrobili? Jeszcze zapłacą za jej zniewagę, upokorzenie i cierpienie. Każdy Wypatrywacz, którego napotka począwszy od dzisiejszego dnia, będzie nieżywy. W pewnym sen- sie Joshua miał rację. Nikt nie ma prawa zadawać bólu drugiej isto- cie ludzkiej. Muszą za to zapłacić. Hickok przypomniał sobie frag- ment Biblii, który kiedyś przeczytał: „oko za oko". To właśnie była jego idea sprawiedliwości. Szybka, skuteczna i osobista. Hickok pomyślał o Joshui. Czy nauczył się czegoś przez te dwa ostatnie dni? Czy przekonał się już, że mężczyźni i kobiety na całym świecie różnią się od Rodziny, że nie uznają tych samych wartości duchowych i moralnych? Hickokowi zrobiło się żal Jos- hui. W domu, chroniony przez mury i Wojowników, w izolacji od świata zewnętrznego, Joshua mógł popierać pokój, zapominając o bezlitosnej rzeczywistości; żyć miłością i prawdą. Teraz, narażo- ny na niebezpieczeństwo, Joshua nie mógł się dostosować do reguły przetrwania, opartej na pierwotnym prawie: zabić albo być za- bitym. Gdyby nie Wojownicy, Joshua byłby już martwy od dwóch dni. Dlaczego Platon wysłał go z nimi? Co mógł im dać Joshua, jeśli tracił zmysły za każdym razem, gdy zabili wroga? Nie miało to dla niego żadnego sensu, ale myślenie nie było jego najmocniej- szą stroną. Wszystkie te myśli mąciły mu umysł. Jego instynkt chronił go przez te wszystkie lata i jeśli nadal będzie mu ufał i działał zgodnie z nim, to na pewno ma większe szansę przeżycia niż Joshua. Jego umysł wypełniła pamięć o Joannie. Poczuł niepokój i ja- kieś poczucie winy, zdrady. W końcu minął dopiero miesiąc, kiedy została zabita przez Trolli. A teraz pociąga go Berta. Czy uczucia, jakie rozwijały się w nim w stosunku do Berty, były prawdziwe, autentyczne i szczere? Czy nie była to tylko chwilowa słabość? Czy podobała mu się osobowość Berty, czy też jej siła i twardość przypominały mu tylko Joannę. Warkot silnika wehikułu przerwał jego zadumę. Hickok spojrzał. W drzwiach stał Geronimo. Wszystkie skonfiskowane rzeczy zostały załadowane do FOKI. - Jedziemy ukryć pudła - powiedział Geronimo. - Nie po winno nam to zabrać zbyt wiele czasu. Trzymaj się. - Nie ma sprawy. Geronimo uśmiechnął się, pomachał i pobiegł do FOKI. Hic- kok podszedł do drzwi i patrzył, jak pojazd oddala się. Będą mu- sieli wrócić po generator. W promieniach słońca park wyglądał spokojnie i bardzo ma- lowniczo. Co powinien robić podczas ich nieobecności? Hickok spojrzał na Bertę. Spała. Jej oddech był głęboki i mia- rowy. Biedna dziewczyna potrzebowała odpoczynku. Musi zacho- wywać się bardzo cicho, żeby jej nie obudzić. Henry leżał na podłodze przy jej materacu. Hickok zabrał broń i wyszedł na zewnątrz, mrużąc w słońcu oczy. Usiadł na schodach przed budynkiem, odprężył się, ciesząc się ogarniającym go ciepłem. W betonowym budynku było za zimno. Może powinien zbadać teren? Nie. Zbyt ryzykowne. Zosta- wiłby Bertę bez ochrony, bezbronną. Co więc robić? Nagle usłyszał z prawej strony jakiś głośny zgrzyt. Hickok odwrócił głowę, uważnie obserwując. Pusta ulica i dziesiątki zniszczonych, opuszczonych budynków. Prawdopodobnie jakieś zwierzę. Jeszcze raz zgrzytnęło. Coś jakby tarcie metalu o metal. Hic- kok wstał, ostrożnie podnosząc henry'ego. Co to? Być może jeden z tych stworów, którego wcześniej zabił Geronimo? Znowu! Hickok nasłuchując przesunął się ostrożnie w stronę, z której dochodziły odgłosy. Nie podobało mu się to wszystko. Instynkt podpowiadał, że czyha jakieś niebezpieczeństwo. Tym razem dokładnie zlokalizował źródło dźwięku. Wydoby- wał się z ruin domu, kawałek dalej. Hickok obejrzał się za siebie. Żadnych oznak, żeby ktoś pró- bował zaatakować lub dostać się do środka budynku. Ktokolwiek lub cokolwiek było przed nim, to z pewnością próbowało sprowo- kować go. Cóż, mogą być pewni, że im się nie uda! Jego oczy uważnie przyglądały się każdemu calowi otaczają- cej go przestrzeni. Spodziewając się w każdej chwili zasadzki, podszedł w kierunku ruin. Odgłosy ustały. Oczekiwał. Szedł w stronę miejsca, gdzie powinno znajdować się wejście. Nie było tu nawet śladu po drzwiach. Wewnątrz domu panowała posępna ciemność. Zatrzymał się, żeby się namyślić. Przeczucie podpowiadało mu, że lepiej zrobiłby, wracając do betonowego bu- dynku i czekając na powrót innych. Ostrzegło go delikatne szurnię- cie gdzieś za nim. Niestety, za późno. Został zaatakowany. Wycelował broń w stronę otworu na drugim piętrze, gdzie kiedyś znajdowała się szyba. Stamtąd właśnie skoczył prosto na niego pierwszy napastnik. Obaj upadli, henry potoczył się w trawę. Hickok odwrócił się i podniósł prawe kolano, zamierzając się na swego napastnika. Był nim młody mężczyzna o brązowych oczach i rzadkiej brodzie. Sapiąc ciężko, przeturlał się, unikając ciosu. Hickok szybko wymierzył mocnego kopniaka w głowę napastnika. Nagle zza rogu pojawił się drugi przeciwnik. Podbiegł i chwycił obiema rękoma za nogi Hickoka. Hickok upadł na chodnik. W ra- mieniu poczuł ostry ból. Jego zaciśnięta pięść trafiła wroga w miej- sce ponad uchem. Mężczyzna przewrócił się na plecy, ale zaraz próbował się podnieść. Hickok był szybszy. Wyrzucił nogi, z całą siłą uderzając tamtego w klatkę piersiową i odrzucając go na bok. Sięgnął po swego pytona z prawej kabury. Tymczasem pierwszy napastnik zdołał już powstać i rzucił się na Hickoka, ściskając go za ramię. - Bierz go! - krzyknął. - Szybko! Drugi mężczyzna, otyły blondyn, podniósł się. - Trzymaj go! -rozkazał pospiesznie. Hickok nie mógł uwolnić swego ramienia. Pierwszy z ataku- jących uczepił się go z całą siłą. Kątem lewego oka widział, jak drugi mężczyzna zbliżał się do nich. Odczekał chwilę i w odpo- wiednim momencie podstawił mu nogę. Tamten potknął się i upadł na chodnik przeklinając. - Tracę siły! - ostrzegł brodaty. - Pomóż mi! Rozwścieczony Hickok naprężył dwa palce i wbił je prosto w prawe oko swego napastnika. Ten wrzasnął z bólu i zwolnił uścisk. Hickok wstał natychmiast, sięgnął po swojego pytona. - Tym razem nie uda ci się! - dobiegło go od strony blondyna. Hickok obrócił się, wyciągając raz jeszcze prawego kolta ze skórzanego futerału. Zbyt wolno. Blondyn oderwał ogromny kawał spękanego chodnika, kawał ostro zakończonego betonu, i z całą siłą rzucił go w rewolwerowca. Hickok próbował uskoczyć, unikając uderzenia, ale ciężka płyta trafiła go prosto w czoło, rozrywając ciało. Polała się krew, Hickok został ogłuszony. Blondyn postanowił wykorzystać chwi- lową przewagę. Zacisnął swoje kościste pięści i uderzał swoją ofia- rę w podbródek. Ostatni cios powalił Hickoka na ziemię. Blondyn wpatrywał się w leżącego człowieka, łapiąc oddech. - Uff! Twardy był ten skurwysyn! - Ty i twoje wspaniałe pomysły, Harry. - Młodszy mężczy zna wstał, trzymając cię ciągle za oko. - Ten skurwiel omal nie wydłubał mi oka! - Jeśli zdołałby użyć tych rewolwerów - skomentował Harry - to czuję, że obaj bylibyśmy martwi. - Ale żyjemy - stwierdził skąpobrody - i musimy go dostar czyć z powrotem. - Sam nie wiem... - Harry zawahał się. - Co, do diabła, masz na myśli? - zapytał młodszy mężczy zna. - To był twój pomysł, złapać jednego z nich żywcem! Zrobi liśmy to, więc zabierzemy go stąd, zanim nas nakryją. Harry spojrzał w dół ulicy, w stronę betonowego budynku. - Nikogo nie widać. Być może tylko on został. - Nie możemy ryzykować. - W porządku, Pete. Ciekaw jestem, co stało się z Joe'em i re sztą. - Mam pomysł - mówił Pete, zimno patrząc na Hickoka. - Zwiążmy i zabierzmy go stąd - zaproponował Harry. Pete sięgnął do kieszeni i wyciągnął sznur. Przyklęknął i do kładnie związał z tyłu ręce Hickoka. - Biorę to - powiedział, odpinając pas z bronią. Założył go sobie. Podniósł prawego kolta i wsunął w olstro. - Jeszcze strzelba. - Zauważył henry'ego, leżącego w wyso kiej trawie. - To był twój pomysł - powtarzał z uporem. - Zgadzam się, że można zadać mu kilka pytań, ale nie spodziewajmy się, że bę dzie nastawiony pokojowo. Z pewnos'cią przysporzy nam proble mów. - Sam sobie tym zaszkodzi - stwierdził Harry, poklepując się po swej potężnej piersi. - Co masz na myśli? - Jeśli ten skurwiel przysporzy nam za wiele problemów — obiecał Harry - osobiście go rozwalę. ROZDZIAŁ IX FOKA zatrzymała się przed betonowym budynkiem. - Nikogo nie widać - powiedział Geronimo. - Może powin niśmy zostać tu jeszcze przez jakiś czas. - Dlaczego? - zapytał Joshua. Geronimo żachnął się. - Nie powinniśmy przerywać Bercie i Hickokowi, jeśli chcą zapoznać się bliżej, prawda? - Pewnie, że oni by tego nie chcieli! - wykrzyknął Joshua. Geronimo zaśmiał się. - Nie znacie Hickoka tak jak ja. On jest zdolny do wszystkiego. Blade otworzył drzwi. - Lepiej, żeby stał na warcie. Weszli jeden za drugim do budynku. Berta spała zwinięta na prawym boku. - Nie ma po nim śladu - zauważył Joshua. - Dziwne - stwierdził Blade. - Geronimo, sprawdź górę, Joshua - piwnicę. Blade zawrócił i wyszedł na zewnątrz, przeszukując wzro- kiem ulicę i park. Ani śladu po jego przyjacielu. - Na górze go nie ma - powiedział Geronimo. Moment później Joshua wyszedł z piwnicy. Zbliżył się do nich zmartwiony. - Gdzie on może być? - zapytał Geronimo. - Może jest w parku - zasugerował Blade. Czekali w nadziei, że Hickok pojawi się za chwilę. Niepokój wzrastał. - Może gdzieś się ukrył? - zapytał Joshua. - On ma swoje wybryki - odpowiedział Blade - ale nie jest dziecinny, to nie w jego stylu. - Mam pomysł - zaczął Geronimo. - Jaki? - zapytał Blade. - Widziałem na górze właz. Prawdopodobnie prowadzi na dach. Mógłbym się tam dostać i rozejrzeć się dookoła. Jest to chy ba najlepszy punkt obserwacyjny. Blade skinął głową. - Idź, Geronimo wbiegł na schody. Blade podszedł do Berty, przyklęknął i delikatnie nią potrząsnął. - Zostaw mnie - zamamrotała nieprzytomnie. Blade potrząsał nią tak długo, aż otworzyła oczy. - Co się dzieje? - Widziałaś Hickoka? Nie możemy go znaleźć. To ją obudziło. - Białe Mięso? Nie. Ostatni raz, jak go widziałam, siedział przy mnie po prawej stronie. Gdzie on może być? - Nie wiem. Nie podoba mi się to - powiedział Blade wstając. Podszedł do drzwi i oparł się o nie. Berta odrzuciła kołdrę i wstała. - Nie powinnaś tego robić - powiedział do niej Joshua. - Nic mi nie będzie - odpowiedziała, podchodząc do Blade'a. - Myślisz, że coś mu się przytrafiło? - Zniknął, a to nie w jego zwyczaju - powiedział Blade. -On jest jednym z najbardziej niezawodnych ludzi, jakich znam. - To dużo mówi o jego charakterze. Blade uśmiechnął się do Berty. - Jeżeli Hickok został zaatakowany, Berta z pewnością mu siałaby to usłyszeć - powiedział Joshua. - Ja mam mocny sen. - No cóż - Joshua obstawał przy swoim - jeśli ktoś zaatako wał Hickoka, z pewnością napadłby również na ciebie. - Kto wie? - odpowiedziała Berta. - Być może to byli Nie- pewniacy i zależało im właśnie na nim. - Niepewniacy? - zapytał Joshua, nic nie pojmując. - No, tacy weseli chłopcy. - A z czego mieliby się cieszyć w tej sytuacji? Berta wyglądała na bardzo zaskoczoną oświadczeniem Joshui. - Nie rozumiesz, o co mi chodzi? Może to była jakaś parka mężczyzn. Joshua wyglądał na zdezorientowanego. - Mój Boże, ty z pewnością jesteś jeszcze niewinny, prawda? - Berta była rozgoryczona. - Chodzi mi o to, że oni mogą lubić mężczyzn! Rozumiesz? - Masz na myśli... kontakty seksualne? - Joshua był przera żony. - To się zdarza, Josh, mój chłopczyku - powiedziała Berta. - Nigdy nie widziałem mężczyzny, który... byłby... taki - od powiedział Joshua. - Widziałeś, Josh - podpowiedział Blade. - Ja? - Joshua odwrócił się do Blade'a. - Kogo? - Naszego dobrego byłego przyjaciela, Joe'ego. - Skąd wiesz? - zapytał sceptycznie Joshua. - Powiedział nam. Powiedział, że ciebie pragnie. Miał zamiar cię zabrać po pozbyciu się reszty. Twarz Joshui wyraźnie zbladła. - Nie wiem, co o tym myśleć - wymamrotał. - Cały czas się uczysz - zauważył Blade. Doszedł ich jakiś odgłos z góry, a następnie tupot nóg. Na ostatnim stopniu pojawił się Geronimo. - Kod Pierwszy! - wrzasnął. - FOKA! Wojownicy Rodziny posiadali system znaków ustnych i pisa- nych, który służył im w wyjątkowych sytuacjach jako ostrzeżenie lub przekazywanie innych informacji. Na przykład cichy gwizd oz- naczał: „Niebezpieczeństwo, kryć się". „Kod Pierwszy" informo- wał o nagle zaistniałej sytuacji, wymagającej natychmiastowego działania i wypełniania poleceń bez żadnych dodatkowych pytań. - Ruszać się! - rozkazał Blade, kiedy Geronimo pojawił się na dole. - Co się dzieje, kochanie? - zapytała Berta. Joshua patrzył bezmyślnie w podłogę. •" - Do pojazdu! - Blade popchnął Joshuę w stronę drzwi. - Co...? - rozpoczął Joshua, ale nie zdążył dokończyć. - Do pojazdu! - wrzeszczał Blade. Złapał Bertę za lewą rękę i pociągnął za sobą na zewnątrz. Geronimo przyłączył się do nich, otworzył wejście do wehi- kułu przeznaczone dla pasażerów. Joshua wdrapał się pierwszy, po czym pomógł Bercie dostać się na tylne siedzenie. Usiedli obok siebie, oboje nic nie rozumiejąc z tego, co się dzieje dookoła. Geronimo usiadł z przodu. Blade obiegł wehikuł i wskoczył na miejsce kierowcy. - Dokąd? - zapytał. - Wykręć - komenderował Geronirńo. - Skieruj się na południe. Blade uruchomił silnik i ostro zawrócił pojazd. Jechali ulicą wzdłuż parku, aż do przecięcia z drogą prowadzącą na południe. Blade skręcił w nią i dodał gazu. - Czy mógłby ktoś, do diabła, powiedzieć mi, co się dzieje? Berta była rozgniewana. - Mam prawo wiedzieć! - Byłem na dachu - wyjas'nił Geronimo. - Widziałem trzech mężczyzn kierujących się na południe. Jeden z nich miał związane z tyłu ręce. To był Hickok. Berta niespokojnie pochyliła się do przodu. - Jesteś pewien? - Tak - oświadczył Geronimo. - Odległość była zbyt duża, żeby zauważyć więcej szczegółów, ale wydaje mi się, że Hickok jest ranny. - Och! Nie! - Berta złapała Blade'a za ramię. - Szybciej! Rusz tę maszynę. - A myślisz, że co ja robię? - odciął się Blade. Wehikuł poruszał się z prędkością pięćdziesięciu mil na go- dzinę. Była to największa szybkość, jaką Blade mógł osiągnąć na tej zawalonej gruzem i śmieciami drodze. Pojazd mocno przechylił się, omijając przeszkody. - Jak daleko byli? - zapytał Blade. - Wtedy, kiedy ich zauważyłem, jakieś dziesięć bloków dalej. - W takim razie dogonimy ich z łatwością - wierzył Blade. - Chyba nie - powiedział Geronimo. - Dlaczego? - Poruszali się w kierunku gęstego lasu, który rozciąga się aż do skraju Thief River Falls. Jeżeli wejdą w te zarośla, będą mieli niezłą ochronę, aż do samego miasta. Muszą nieźle znać ten teren. - Do licha! - Blade był zdenerwowany. - Musimy ich mieć, zanim dojdą do lasu. Niestety. Nie udało się. Zgodnie ze wskazówkami Geronimo, Blade dojechał do ulicy położonej równolegle do lasu. Żadnego śladu po Hickoku i jego napastnikach. - Przy tych drzewach płynie strumień. - Joshua wskazał wo dę. Pochylił się gwałtownie, kiedy Blade zahamował. - Z łatwością mogli zatrzeć ślad, idąc strumieniem - nadmie nił Geronimo. - Próbują uniemożliwić wszelką pogoń. Ci faceci są cwani. - Szybko! Dogonimy ich! - Mój brauning - powiedział Geronimo, sięgając do tyłu. Joshua wyciągnął automat z tyłu pojazdu i podał go Geroni- mowi. - Zachowuj się cicho - poradził Blade, kiedy Geronimo otworzył drzwiczki i wyskoczył na zewnątrz. Geronimo skinął głową i pobiegł w kierunku drzew. Pas zie- leni miał około stu jardów szerokości. - Po drugie - Blade zwrócił się do pozostałych, patrząc na znikającego w zaroślach Geronima. — Wy dwoje zostaniecie tutaj aż do naszego powrotu. - Ja nie zostanę - pospiesznie powiedziała Berta. Blade odwrócił się do niej. - Rób, co powiedziałem - powiedział ostro. - Tak długo, jak jesteś z nami. Nie mogę zostawić FOKI bez opieki. Berta chciała powiedzieć coś jeszcze. - Nie ma czasu na dyskusje. - Blade uderzył w swój rozkła dany fotel. - Zostań z Joshua, do czasu jak wrócimy. Daj mi com- mando. - Zwrócił się do Joshui. Joshua potulnie wypełnił polecenie. - Uważaj na siebie. Blade otworzył drzwi i wyszedł na zewnątrz. Zatrzymał się na chwilę i rzucił na nich ostatnie spojrzenie. - Jeśli nie wrócimy w ciągu jednego dnia - rozkazał - zabie rzcie FOKĘ i wracajcie do Domu. Odwrócił się i pobiegł w stronę lasu. - Ten skurwysyn nie owija niczego w bawełnę - powiedziała Berta, patrząc za biegnącym śladem Geronima i znikającym mię dzy drzewami Blade'em. - W takich momentach jak ten jest przyzwyczajony do bez względnego posłuszeństwa - wyjaśnił Joshua. - W końcu jest szefem. - Chyba go rozumiem. - To wszystko, co mogła odpowie dzieć. Joshua pogrążył się w modlitwie. ROZDZIAŁ X - Ruszaj się, do cholery! - Harry popchnął Hickoka, który potknął się i o mało nie upadł. - Spokojnie - zasugerował Pete. - Jest ciągle osłabiony od uderzenia w głowę, a poza tym stracił dużo krwi. - Kogo to obchodzi? Jeśli nie podporządkuje się, bardzo szybko może stracić jeszcze więcej. - Co się tak spieszysz? Szli w dół strumienia. Woda głęboka była jedynie na sześć cali. Wokoło rozciągały się gęste zarośla i drzewa. - Nie chcę, żeby dorwali nas jego przyjaciele. - Harry oglądał się nerwowo do tyłu. - Mała szansa. Mamy dużą przewagę. - Pete nadepnął na ka mień. Szedł pierwszy, Hickok w środku, a na końcu Harry. - Być może - powiedział Harry z powątpiewaniem. Miał przy sobie swój winchester 70 XTR 30-06 i trzymał jeszcze hen- ry'ego. Pete przymocował sobie do pasa pytona. Oprócz tego uzbro- jenia był springfielda armory ml a. - Jeśli nawet zdołają nas doścignąć - próbował uspokoić Har- ry'ego, kołysząc karabin - wyślemy ich na tamten świat. - Czyżby? - Harry zmarszczył czoło. - Nie zapominaj, że oni sprzątnęli Joe'ego i jego ludzi. Wolałbym nie zadawać się z nimi, dopóki nie ma takiej konieczności. Joe był jednym z najlepszych żołnierzy, jakich znał Pete, a Bert najszybszym rewolwerowcem. Pete ścisnął mocniej swoje- go springfielda. czujny na każdy ruch i odgłos. Hickok poślizgnął się na kamieniu i upadł na kolana. - Wstawaj! - Harry pociągnął go. - Jeszcze raz upadniesz, a już nie wstaniesz nigdy! Hickok ruszył powoli do przodu, leniwie przebierając nogami. „Ale się wpakowałem" - pomyślał. Czuł się tak, jakby czaszkę miał rozłupaną na dwie części. Głęboka rana nad prawym okiem pulsowała boleśnie. Co, do licha, powinien teraz zrobić? Był pewien, że jego przyjaciele go nie znajdą. Zanim dostali się do lasu, cały czas szli po chodniku. Nawet Geronimo nie wy- tropiłby śladów na cemencie. Odbicie go całkowicie nie wchodziło w rachubę. Ale co robić? Był zbyt słaby, żeby pokonać ich bez swojej broni. Jego broń! Z żałością spojrzał na swoje kolty przy- czepione do pasa Pete'a. Gdyby tak mógł chociaż uwolnić ręce... - Szybciej! - Harry popchnął Hickoka. - Idziesz za wolno! Dostaniesz za swoje, bracie! Dostaniesz za swoje! Hickok spróbował ponownie uwolnić nadgarstki. Bez rezulta- tu. Ktokolwiek go związał, wykonał dobrą robotę. Miał zatrzyma- ne krążenie krwi, palce zaczęły drętwieć. - Moglibyśmy zatrzymać się i odpocząć? - zapytał Pete. - Nie możemy, dopóki nie zostawimy miasta daleko za sobą - odpowiedział Harry. Co mu pozostało? Uciekać? W jego stanie? Hickok niepostrzeżenie przyglądał się zaroślom wzdłuż stru- mienia. Zarośla były gęste, na poszyciu pieniły się bujne chwasty; to miejsce mogłoby stać się dobrą kryjówką. To było najlepsze wyjście. Szli nieprzerwanie. Słońce chyliło się już ku zachodowi. - Zmęczyłem się - skarżył się Pete. - Nie zatrzymuj się - powiedział twardo Harry. - Ale przecież nie odpoczywaliśmy od wczoraj rana - narze kał Pete. - Poza tym zostaliśmy wysłani na patrol. Wróciliśmy dzień później i znaleźliśmy naszych zabitych kolegów. Zdecydo wałeś, żeby pojmać jednego z nich i zabrać go do naszych. Nie ukrywam, że mam już dosyć. - Będziesz miał dosyć, jeżeli się zaraz nie zamkniesz i nie będziesz się ruszał - wściekle odpowiedział Harry. - Zatrzymamy się wtedy, kiedy ja o tym zadecyduję, nie wcześniej. Byłeś na to przygotowany, tak jak wszyscy inni. To był najlepszy trening, jaki można otrzymać. Pamiętaj, że Samuel liczy na nas. Pete westchnął. - Tak mówią. - Uważaj na to, co gadasz! - wybuchnął Harry. - Można to nazwać zdradą! Chcesz się zameldować po powrocie? Pete był najwidoczniej wstrząśnięty, zmarszczył czoło. - Nie. Pewnie, że nie. - Ciągłe problemy z tymi szeregowcami - mamrotał Harry. - Cały regulamin idzie do diabła. - Przepraszam, sierżancie - kajał się Pete. - Naprawdę prze praszam. Nie miałem nic złego na myśli. - Rozumiem, dzieciaku - powiedział Harry. - Nie byliśmy w domu cały rok. Powinni nas już zmienić. Pete pomyślał chwilę. - Powiedz, dlaczego nie zaczekaliśmy na okazję, aby zakraść się do nadajnika? Moglibyśmy wezwać pomoc. Hickok zainteresował się rozmową. A to co znowu, u licha? Rozmawiali, jak gdyby byli żołnierzami! Niemożliwe! Ale dlacze- go jeden nazwał drugiego sierżantem? Dlaczego nie byli ubrani w mundury, tylko w bluzy i dżinsy? O co chodzi z tym nadajni- kiem? - Zbyt ryzykowne - mówił Harry. - Wątpię, żeby znaleźli nadajnik. To byłoby zbyt duże ryzyko. Jeśli zostalibyśmy złapani, to nie tylko zawiedlibyśmy swoich ludzi, ale tamci dostaliby rów nież jeden z naszych nadajników. Mogliby wówczas dowiedzieć się wszystkiego. - Nie - zaprzeczył Pete. - W żadnym razie. Żaden z tych pa- dalców nie jest na tyle bystry. - Nie doceniasz ich, Pete - stwierdził Harry. Szli przez chwilę w milczeniu. Hickokowi, oprócz zmęczenia i niewygody, nieustannie do- kuczała myśl o ucieczce. Musi być jakiś sposób! Miał cenne infor- macje dla Blade'a. Były o wiele ciekawsze niż się spodziewali. Z przodu było widać, że strumień zakręca. Zakręt otoczony był małymi kamyczkami i głazami naniesionymi przez wodę w czasie deszczu. Po prawej stronie wąwóz wcinał się w gęsty las. Porośnięty był zaroślami i usłany wielkimi głazami. Hickok przyglądał się ujściu wąwozu. Wystarczyłoby, gdyby się tam dostał i dał nura w gęste krzaki. Ale jak to zrobić? To było jedyne wyjście. Może skończyć z kulą w głowie, ale nie miał inne- go wyboru. Im dłużej będą iść, tym będzie słabszy. Musiał działać teraz, kiedy miał jeszcze trochę sił. Pete wszedł już w zakręt. Hickok umyślnie zwalniał, powłóczył nogami i chwiał się. - De razy mam ci powtarzać? - denerwował się Harry. - Rusz swój tyłek! - Dźgnął go bagnetem między łopatki. Hickok upadł, udając potkniecie. - Niech cię diabli! - wrzasnął rozłoszczony Harry. - Wsta waj! Mamy jeszcze kawałek drogi! Pete zwolnił i spojrzał do tyłu przez lewe ramię. - Moglibyśmy się teraz zatrzymać? - zapytał z nadzieją w głosie. - Nie! - Harry zbliżył się do Hickoka. - Co, do diabła, z tobą? Może masz coś uszkodzone od tego uderzenia w głowę? Hickok odwrócił się, odmawiając odpowiedzi. Chciał, aby Harry stanął naprzeciwko niego, pomiędzy Petem a wąwozem. To zablokowałoby Pete'owi linię ognia. Harry uderzył Hickoka w prawe ramię. - Wstawaj, skurwysynu, jeśli ci życie miłe. Hickok jęknął. Pete zatrzymał się dwadzieścia jardów dalej. - Nie widzisz, że jest wyczerpany? - Jeśli się nie ruszy, będzie martwy. Hickok pochylił się, głową prawie dotykał wody. Zbierał siły, napiął mięśnie nóg. No, chodź tu! Przesuń się do przodu! - W porządku. Ostrzegałem cię. - Harry stanął naprzeciw Hickoka i sięgnął po henry'ego. - Poczekaj! - krzyknął Pete. - Na co? - Strzał będzie słychać bardzo daleko. Harry skinął głową. To prawda, jeśli wystrzeli, przyjaciele te- go dupka mogą go usłyszeć i zjawić się tutaj. - Zrobię to cicho - obiecał Harry. Odłożył henry'ego i wy ciągnął duży nóż myśliwski. - Pokroję go na kawałki. - Uśmiech nął się zadowolony. Teraz albo nigdy! Hickok rzucił się błyskawicznie, uderzając Harry'ego ramie- niem i wymierzając kopniaka. - Harry! - wykrzyknął Pete. Sięgnął po przygotowanego do strzału springfielda, ale po- między nim a jeńcem stał Harry... Hickok rzucił się w głąb wąwozu, zarośla zamykały się za nim, ostre gałęzie uderzały w twarz. Zniknął w gąszczu. - Skurwysyn! - Harry wpadł we wściekłość. Podniósł się w momencie, kiedy Hickok właśnie znikał w za- roślach. Podniósł henry'ego do strzału, zbyt późno. - Co robimy? - Pete podbiegł do swego towarzysza. - Po zwolimy mu uciec? - Do diabła! - Harry splunął do wody. - Zabijemy go, oto co zrobimy. Nie martw się o hałas. Będziemy już daleko stąd, zanim nadejdzie pomoc. - Więc co? - Ty pójdziesz w lewo - powiedział Harry, wskazując połu dniowy stok wąwozu. - Ja w prawo. Musimy go znaleźć i zabić! - Ruszajmy! Pete wspinał się na stok, walcząc z gęstą roślinnością. Harry robił to samo na północnym stoku. Pete dostał się na szczyt i przy- kucnął; wypatrywał jakiegokolwiek śladu. Było cicho, roślinność nienaruszona. Znalezienie zbiega nie będzie takie łatwe. Mógł się ukryć w setkach miejsc, przeczekać, wycofać się do strumienia i uciec. Harry zatrzymał się na szczycie drugiego stoku. Widział, jak Pete dąży do celu. Gdzie, do diabła, on jest? Harry ruszył do przo- du, omijając drzewa, głazy zawalające drogę. Skradał się między gęstymi zaroślami, wypatrując swej ofiary. Gdzieś z przodu zaświergotał ptak. Odpowiedział mu inny, z drugiego stoku. Harry ostrożnie stawiał nogi, starając się nie robić hałasu. Za- uważył w dole trzy wielkie głazy ułożone w trójkąt. Pomiędzy ni- mi znajdowała się mała przerwa. Otwór w sam raz dla jednego człowieka. To mogłaby być idealna kryjówka i osłona przed strza- łami ze stoków. Zatrzymał się przy drzewie, przykucnął. Wcześ- niej czy później ten skurwiel musi się pokazać. Pete gdzieś zniknął. Harry przeniósł ciężar ciała na prawą nogę. Lewa zaczynała mu drętwieć. Był już zmęczony służbą. Chciał wrócić do domu, do cywilizacji. Usłyszał za sobą cichy szelest. Harry śmiało odwrócił głowę, nie spodziewając się żadnych kłopotów. Wiedział, że jego więzień jest za słaby, żeby wspiąć się na górę. Kompletnie osłupiał, gdy ujrzał przed sobą mężczyznę w zielonym ubraniu, o krótkich czarnych włosach, trzymającego nad głową toporek. - Pete! - wrzasnął Harry, chwytając henry'ego. Geronimo rzucił się ze swym tomahawkiem, trafiając Wypa- trywacza w klatkę piersiową. Obaj potoczyli się w dół. Pete, znajdujący się po drugiej stronie wąwozu, usłyszał ostrzegawczy krzyk Harry'ego. Biegł szybko, próbując odszukać wzrokiem swego towarzysza. Do licha! Na przeciwległym stoku zauważył jakąś kotłowaninę. Harry z kimś walczył! Pete potrzebował dobrego miejsca, aby asekurować swego przyjaciela. Znalazł je niedaleko, tam się zatrzymał. Podniósł swo- jego springfielda. „No, Harry! Daj mi możliwość do strzału!" Harry upuścił swój karabin. Walczył z ubranym na zielono mężczyzną. Obaj szamotali się w zaroślach. Harry trzymał w lewej ręce nóż, jego napastnik miał coś na kształt tomahawka. Walczyli. „No, Harry! Daj mi szansę!" - Rzuć broń! - usłyszał za sobą. Pete instynktownie uskoczył, chcąc uniknąć ciosu. Przeklinał swoją głupotę. Jak mógł nie przewidzieć, że może być jeszcze je- den napastnik? Nowe zagrożenie stanowił muskularny mężczyzna, trzymający w prawej ręce wielki nóż. Pete oddał strzał, wiedział, że na pewno chybi. Patrzył z prze- rażeniem, jak mężczyzna, zaciskając rękę na swym nożu, bezlitoś- nie wbija go w jego klatkę piersiową. - Nie! - zdołał jeszcze krzyknąć, gapiąc się na trzonek wy stający z jego ciała. - To niemożliwe! - dodał, rozluźniając dłoń na springfieldzie, który wysunął mu się z ręki i upadł na ziemię. Chwilę później Pete leżał obok niego. Blade skoczył z głazu, na którym stał, lądując niedaleko swej ofiary. - Naprawdę powinieneś rzucić broń - powiedział. Walka na przeciwległym stoku rozgorzała na dobre. Harry rzucił się z nożem, ale chybił. Leżał teraz na plecach, czując jak prawe kolano jego przeciwnika wbija mu się w brzuch. - Rzuć nóż - syknął Geronimo. Blade rozkazał, że jeśli to będzie możliwe, powinni wziąć jed- nego z nich żywego. - Idź do diabła! - wycedził Harry, jeszcze raz usiłując ugo dzić swego napastnika. Ponownie chybił. Geronimo szarpnął prawe ramię, uniósł tomahawk i wbił ostrze prosto w czoło Harry'ego. Oczy ofiary rozszerzyły się, za- charczał, próbując złapać powietrze, poruszył się, jakby chcąc się podnieść. Geronimo wstał i patrzył na śmiertelne drgawki nieprzyjaciela. - Możesz iść do diabła - oświadczył, kiedy Harry skonał. - Ja zamierzam udać się do lepszego świata Wielkiego Ducha. - W porządku? - zapytał Blade z drugiej strony wąwozu. - Tak. A z tobą? - Wszystko dobrze. Jak myślisz, gdzie znajduje się Hickok? - Tutaj. Hickok stał pomiędzy znajdującymi się w wąwozie głazami. Wyglądał, jakby stanie sprawiało mu ogromną trudność. Blade i Geronimo ruszyli w jego kierunku. - Jesteś ranny? - zapytał Blade. Zauważył, że Hickok ma związane ręce, jego kurtka była brudna i zniszczona, a na twarzy malowało się zmęczenie. Nad prawą brwią widniała pokaźna rana. - Jestem po prostu zmęczony - powiedział cicho Hickok, kie dy jego przyjaciele zbliżyli się. - Jeżeli zaś chodzi o rany - uśmie chnął się słabo - to muszę powiedzieć... że... jestem... ranny... Hickok zamknął oczy i upadł, uderzając się o kamień. - Nie teraz! - krzyknął Blade, rzucając się w jego stronę. - Błagam - prosił Boga. - Błagam, pozwól mu żyć! ROZDZIAŁ XI - Joshua, obudź się! - Berta potrząsnęła go za lewe ramię. - Spałeś już wystarczająco długo. Joshua podniósł głowę i otworzył oczy. - Nie śpię - poinformował ją. - W takim razie, co robisz cały czas? - Modlę się. - Co powiedziałeś? - Modlę się. Nie wiesz, co to jest modlitwa? Berta zmarszczyła brwi. - Jaką religię wyznajecie w mieście — zainteresował się Joshua. - Religię? Och, masz na myśli Bożą łaskę. - Bożą łaskę? - Tak. - Berta po raz setny od wyjścia Blade'a i Geronima lustrowała drzewa. - Rogasi wyznają coś takiego. Ja nigdy tego nie rozumiałam, ale urodziłam się jako Pomus i jako Pomus umarła bym, gdybym nie spotkała Zachnera i nie przekonała się do poglą dów Nomadów. Joshua był zaszokowany. - Mógłbyś mi opowiedzieć o Bogu? - W porządku. - Już nie będę przerywać. - W porządku. Teraz... Joshua zmarszczył brwi, zacisnął zęby i zamknął oczy. - Źle się czujesz? - zapytała Berta. - Nie. Czy możemy teraz kontynuować naszą rozmowę o Bo gu? - Jeszcze nic nie powiedziałeś - skwitowała Berta. - Próbuję coś powiedzieć. - No cóż, nie pozwól, bym ci przerywała. Joshua liczył w myślach do dziesięciu. - Nie pozwól mi - podkreśliła. - Jak wiesz - mówił Joshua - nasze ciała są materialne. Ży jemy w fizycznym, materialnym świecie. Wszystko, co możemy zrobić, zobaczyć, dotknąć, powąchać, to wszystko właśnie jest światem materialnym. - To jasne - powiedziała dumnie Berta. - Jest jednak jeszcze jeden poziom rzeczywistości, którego nie można zobaczyć, ani dotknąć. Jest on nazywany światem du chowym. - I gdzie on jest? - Właśnie tutaj. Wokół nas. tylko nie możemy go zobaczyć. - To skąd wiadomo, że w ogóle jest? - Wiemy to dzięki uczuciom, jakich doznajemy w naszym życiu. - Nie rozumiem tego. - Berta była zirytowana tym, że nie potrafi tego pojąć. - Jak możemy to czuć, jeśli nie potrafimy tego nawet zobaczyć? - Czujemy to tutaj. - Joshua dotknął czoła. - Kiedy mówimy do Boga, który jest Duchem, czujemy go wewnątrz, w myślach. Możemy faktycznie wyczuwać Jego istnienie, coraz więcej mówić do Niego, coraz mocniej odczuwać Jego obecność. - Czasem - powiedziała Berta niepewnie - kiedy jestem zu pełnie sama, kiedy rozmyślam, czuję coś w mojej głowie. Czy to może być Bóg? - Musisz zwracać się bezpośrednio do Boga, czuć Go. - Jak mam rozmawiać z Bogiem? - Tak samo jak ze mną. - Nie rozumiem. - Możesz mówić do Boga dokładnie tak samo, jak mówisz do mnie - wyjaśnił Joshua. - Pamiętaj, Bóg jest w tobie. Duch prze bywa w każdym człowieku na naszej planecie. Możesz mówić do Niego, ale najpierw musisz otworzyć mu swój umysł. Berta zmarszczyła brwi. - Próbuję, Josh, ale nie mogę powiedzieć, żebym dużo z tego wszystkiego zrozumiała. Z. mówił mi o Bogu wiele razy, ale to również niewiele pomogło. - Zachner wierzy w Boga? - zapytał Joshua. - Oczywiście. Zanim został Nomadem, był Rogasem. - Oczywiście. Berta przeciągnęła się. - Od tej rozmowy boli mnie głowa. Chyba się przespaceruję. - Czy nie byłoby bezpieczniej pozostać w FOCE? - zapytał niespokojnie Joshua. - Możliwe, aleja potrzebuję świeżego powietrza. Twoi przy jaciele długo nie wracają. Otworzyła drzwi. Joshua sięgnął do tyłu pojazdu i wyciągnął broń: smitha i wes- sona. - Weź to. Jeśli upierasz się przy wyjściu, zabierz przynaj mniej broń. Berta uszczęśliwiona wzięła karabin. - Czy to nie cudowne! - wykrzyknęła. - Chciałabym mieć taką broń w Bliźniaczym Mieście! Niczego bym wówczas się nie bała. Joshua został w FOCE, nerwowo obserwując drzewa i okoli- czne budynki. Nie podobał się mu pomysł opuszczenia pojazdu. Na zewnątrz mogli być Wypatrywacze, mutanty albo więcej takich stworów, które zaatakowały Blade'a niedaleko parku. Słońce stało wysoko na niebie, białe obłoczki posuwały się leniwie. Nie opodal, w głębokiej trawie, cztery drozdy polowały na robaki. Wszystko wyglądało spokojnie. Berta poruszała się w pobliżu drzwi. Trzymając w ręku opu- szczoną broń, wpatrywała się w ścianę zieleni. Joshua zamknął oczy i skoncentrował się. W myślach poszu- kiwał wszelkich możliwych niebezpieczeństw, czyhających na nich wokoło. Hazel nauczył go wyczuwać nieprzyjazne uczucia. - Hej, Josh! - zawołała Berta, odwracając się tyłem do roślin ności. - Tu jest przepięknie! Dlaczego się nie przyłączysz? Joshua poczuł coś... coś... dotknęło jego umysłu, coś prymi tywnego, pierwotnego, dzikiego. - Chodź, Josh! - ponaglała go Berta. - Nie bój się! Obronię cię przed złymi stworami! - śmiała się, stojąc ciągle tyłem do drzew. Joshua przerażony otworzył oczy. Musiał wydostać się z po- jazdu, aby ją ostrzec i zabrać z powrotem do FOKI. Gdy tylko otworzył drzwi, ujrzał wyłaniającą się z zarośli za Bertą jakąś po- stać. Szkaradna ciemna twarz z fizjonomią, jaką mogłaby mieć je- dynie nastraszniejsza zmora. - Chodź! - Berta pomachała do niego. Stopy Joshui dotknęły ziemi, jego oczy rozszerzyły się ze stra- chu, kiedy kreatura wyłoniła się z zieleni. Dobry Boże! Nie! To był żeński osobnik tego samego gatunku, co potwór, który zaatakował Blade'a. Była naga, z wyjątkiem skąpego kawałka koźlej skóry wokół talii. Miała taki sam wielki nos, tę samą olbrzymią paszczę, która ukazała rzędy ostrych, drapieżnych zębów. Jej ciało było ciężkie, opalone, pokryte bliznami. Dwie ogromne, zwisające pier- si zakołysały się, kiedy kreatura zbliżyła się do Berty. - O co chodzi, Josh? - zapytała Betra, zauważywszy jego przerażenie. Joshua podniósł rękę, wskazując na monstrum, ale słowa uwięzły mu w gardle. Berta przykucnęła, przygotowała smitha i wessona. Zbyt późno. To coś było już dokładnie za nią, stojąc teraz cicho i najwyraźniej się jej przyglądając. - Z tyłu! - wykrzyknął w końcu Joshua. Potwór wymierzył cios, wytrącając jej strzelbę z rąk. Zanim Berta zdążyła uchylić się, została uderzona w głowę. - Berta! - krzyknął Joshua, postępując parę kroków do przodu. Co powinien zrobić? Spróbować odwrócić uwagę, żeby ol- brzymka poszła za nim? Berta leżała na ziemi i pojękiwała. Broń była poza zasięgiem jej ręki. Stwór stał nad Bertą i przyglądał się ciekawie. Z obrzydliwej mordy ściekała ślina. Joshua zamachał rękami, chcąc przyciągnąć uwagę potwora. - Tutaj! Tutaj! Zostaw ją w spokoju! Być może gdyby udało mu się odciągnąć potwora od Berty, ona zdołałaby wziąć broń i zastrzelić go. - Spróbuj mnie! Zostaw ją w spokoju! - krzyczał. Kreatura zignorowała go. Schyliła się, dotykając włosów dziewczyny. - Zostaw ją! Potwór zirytowany hałasem spojrzał na Joshuę. - Tutaj, ty potworze! To coś zdecydowało, że Joshua jest niegroźny i ponownie skupiło się na Bercie. Berta zatrzepotała rzęsami i otworzyła oczy. - Co, u diabła... Potwór warknął, ukazując olbrzymie kły. Berta spróbowała się podnieść. Kreatura popchnęła ją na zie- mię, lewą łapą przygniatając jej klatkę piersiową, aby nie próbo- wała więcej. - Chcę wstać! - krzyknęła rozwścieczona Berta. - Pozwól mi wstać, ty wstrętna dziwko! Kreatura syknęła i uderzyła Bertę prawą pięścią. - Joshua! - krzyknęła Berta. - Joshua! Pomóż mi! Joshua zawahał się, wysilając swój umysł. Co powinien zro- bić? Jeśli będzie walczył wręcz, może zostać załatwiony. Musi po- wstrzymać tego potwora! Ale jak? - Joshua! - pisnęła Berta, jej głos się załamał. - Gdzie jesteś, do diabła?! Dobry Boże! Co robi ten potwór? Kreatura zaczęła wpychać ramię Berty do pyska. Nie! Nie! To niemożliwe! Joshua odgadł, o co chodzi. Stwór otworzył szeroko mordę i ugryzł Bertę w ramię. Berta wrzasnęła, zaczęła się szamotać, próbując się uwolnić. Potwór trzymał jej lewą rękę w zębach. Krew polała się po jej pod- bródku, szczęki powoli ruszały się. Dobry Boże! Co ja zrobię? Zabić tego potwora? Czy mógłbym to zrobić? Przecież posiada jakieś ludzkie cechy. Jak można uspra- wiedliwić zabicie istoty, która obdarzona jest choćby najprymi- tywniejszą duszą? Stwór lizał ramię Berty, upajając się ostrym zapachem krwi i ciała. - Joshua! Joshua gorączkowo szukał czegoś, co mógłby użyć jako broni. Kamień. Konar. Cokolwiek. Nic. - Joshua! - Berta bezskutecznie usiłowała się uwolnić. Joshua podbiegł do nich, zatrzymał się. Strzelba leżała zbyt blisko kreatury. Jeśliby próbowałby ją sięgnąć, potwór mógłby go złapać. Dobry Boże! - Joshua! Joshua! Błagam! Czy jest jeszcze jakaś broń w FOCE? Joshua rzucił się do po- jazdu i wskoczył do środka. Wojownicy zabrali ze sobą broń, a re- szta tej, którą zdobyli była ukryta w mieście. Berta zaczęła szlochać. Joshua nie mógł stad i patrzeć! Spojrzał na podłogę za siedze- niem kierowcy. Strzelba! Na podłodze leżał ruger redhawk, broń zabrana motocykli- ście, który próbował ich zabić! Joshua sięgnął po redhawka i wyskoczył z FOKI. Biegł w kie- runku potwora i Berty. Nie było czasu, żeby się zastanawiać! Jos- hua zatrzymał się, zdumiony wielkością kreatury. - Zabij go! - Berta przekręciła się na bok. Joshua podniósł rugera i wycelował w mordę monstrum. Stwór zaryczał, ukazując usta wypełnione czerwoną pianą. - Zabij go! Potwór zostawił Bertę i zaczął iść w kierunku Joshuy. Joshua czuł, jak pulsują mu skronie. Zadrżał, kiedy jego palec dotknął cyn- gla. - Proszę! - błagał. - Nie zmuszaj mnie, żebym cię zabił! Berta podniosła się na kolana. - Nie gadaj do tego diabelnego potwora! Zabij go! Kreatura była już o stopę dalej, podchodziła powoli, umie, jakby wyczuwając wewnętrzną rozterkę Joshui. Joshua poczuł pot spływający po dłoni, kiedy próbował nacis- nąć cyngiel. - Nie podchodź bliżej - ostrzegł. - Zabij go! - Berta ukryła głowę w trawie w obawie przed tym, co się może stać. - Proszę!-jeszcze raz ostrzegł Joshua. Nieoczekiwanie potwór ryknął i rzucił się na Joshuę. Ruger wystrzelił. Kula trafiła prosto w ciało kreatury, huk strzału zagłuszył całkowicie jej reakcję. - Przykro mi - powiedział miękko Joshua. Redhawk wystrzelił jeszcze dwukrotnie. Potwór ryczał głoś- no, a jego ciało wstrząsały drgawki. - Tak mi przykro. Joshua podszedł do niego, przystawił lufę do jego głowy i strzelił. - Może Bóg mi wybaczy. Nagle osłabł, usiadł na trawie. Redhawka rzucił przed siebie. Nie był w stanie zebrać myśli. Co on właściwie zrobił? Zabił żyją- cą istotę! „Nie zabijaj". Naruszył jedno z dziesięciu przykazań! Odrzucił wszystkie moralne i duchowe nakazy! Pochylił się, chciał zasnąć. - Nie mdlej! Mocna dłoń chwyciła za ramię Joshuę i potrząsnęła nim. - Ich może być tutaj więcej! Musimy wrócić do FOKI! Joshua spróbował dotknąć Berty, ale nie mógł podnieść ra mion. - W porządku - mówiła do niego. - Potwór jest martwy. Po stąpiłeś naprawdę dobrze. Joshua skinął głową. - Zrobiłem naprawdę dobrze - powtórzył mamrocząc. - Co z tobą, Josh? - zapytała Berta. - To był wybór: albo on, albo ja. Cieszę się, że wybrałeś mnie! Ciekawa byłam, czy w ogóle wystrzelisz! - Zabiłem - powiedział drętwo. Berta spojrzała na pokaźne dziury w głowie kreatury. - Do diabła... Pewnie, że zabiłeś! - Zabiłem! - Hej? Co się stało? Czy pierwszy raz kogoś zabiłeś? Joshua skinął głową. - No cóż. Nie możesz siebie obwiniać. Bóg nam w tym po mógł. - Bóg? - Joshua spojrzał na Bertę, nic nie pojmując. - Jasne. Kiedy ten potwór ruszył na ciebie, myślałam, że nie zamierzasz strzelić, więc zrobiłam tak, jak mnie tego uczyłeś. Mó wiłam do Boga - powiedziała dumnie. - Mówiłaś do Boga? - Tak. Powiedziałam, że nie chcę, abyśmy skończyli jako po siłek tego potwora, i poprosiłam, żeby Bóg pomógł ci wystrzelić. - Co takiego? - Joshua wstał. - Nie słyszałeś? Prosiłam Boga, aby nacisnął twój palec na cynglu. Mówiłam to w myślach, tak jak mi wcześniej powiedzia łeś. - Prosiłaś Boga, żeby pomógł mi zabijać? - Tak. - Mimo bólu Berta była rozpromieniona. - I niech mnie diabli, jeśli nie podziałało! Może Jemu też na tym zależy! Joshua zaczął się śmiać. Dał upust trzymanym na wodzy emo- cjom. - Co w tym śmiesznego? - Berta próbowała zrozumieć. - Nic - Joshua zdołał odpowiedzieć, zanim ogarnęła go nowa fala śmiechu. - Cieszy mnie, że możesz się jeszcze śmiać, kiedy ja cierpię - odpowiedziała ostro. Joshua próbował się powstrzymać. Otrzeźwiła go myśl o tym, że jest ranna. - Tak lepiej. - Bardzo źle? - zapytał, biorąc jej lewe ramię i oglądając uką szenie. - Byłam już gorzej pokaleczona - odpowiedziała. - Wiesz, Josh, Białe Mięso mówił prawdę, opowiadając o tobie. - Co masz na myśli? - Nic złego - powiedziała, wzdrygając się, kiedy przypadko wo dotknął miejsca w pobliżu rany. - Ale ty jesteś dziwakiem! - Cieszyłbym się, gdyby to był ostatni raz, kiedy musiałem wyrzec się mojego dziwactwa. - Co masz na myśli? - Myślę - powiedział Joshua, patrząc na zabitą bestię - że to już wystarczy, jeśli chodzi o tę wyprawę. Najprawdopodobniej, nie chciałbym przeżyć takiej próby nigdy więcej. - Będziesz już normalny, jak my wszyscy? - zapytała Berta. - Nazywasz siebie normalną? ROZDZIAŁ XII - Nie mogę ochłonąć ze zdumienia! - Hickok śmiał się głoś no, mimo bólu głowy. - Nie mogę ochłonąć ze zdumienia! - Ochłoniesz - skomentował sucho Joshua. - Stary Josh zdmuchnął z powierzchni Ziemi jednego z tych potworów! Niewiarygodne! - Wydawało się, że Hickok nigdy się nie uspokoi. - To nie było wcale takie śmieszne dla tych, którzy tam byli - spostrzegła Berta. - Przepraszam cię, Czarna Ślicznotko, ale gdybyś znała Josh- uę tak jak ja, byłabyś równie zaskoczona faktem, że odważył się na ten krok. Powiedz, jak nazwiemy te ohydne stwory? - zwrócił się do Blade'a, który prowadził FOKĘ z powrotem do centrum Thief River Falls, Wodospadu Złodziejskiej Rzeki. - Nie wiem, co to było - odpowiedział Blade. - Z pewnością byli to Paskudasi - oświadczyła Berta. - To tak je nazwiemy - powiedział Blade. - Jak? - zapytał Joshua. - Paskudasi? Myślałem, że ludzie z Dwumiasta mają dla nich jakąś nazwę. - Być może - potwierdził Blade. - Myślę, że nadamy formal ną nazwę tym kreaturom. Co myślicie o takiej: zwierzę w ludzkim ciele? - Zwierzę w ludzkim ciele? - uśmiechnął się Geronimo. - Powiedziałbym, że brzmi to prawie jak nazwa naukowa. Platon będzie z ciebie dumny, Blade. - Myślicie, że jest ich tutaj więcej - Berta rozglądała się ner wowo. - Prawdopodobnie - przyznał Blade. - Kimkolwiek są te stwory wątpię, żeby istniały jedynie te dwa, które zabiliśmy. Może być ich więcej. - Skąd, do licha, one się biorą? - dociekał Hickok. - Gdybym to wiedział - rzekł Blade, prowadząc spokojnie pojazd - ubiegałbym się o odpowiednie stanowisko w Rodzinie. - Patrząc w tylne lusterko, spojrzał na Joshuę. - W każdym razie, Joshua, jestem z ciebie dumny, z tego, jak się zachowałeś podczas ataku na biedną Bertę. - To nic takiego - powiedział zawstydzony. - Przeciwnie - oponował Blade. - To kosztowało cię bardzo wiele. I myślę, że w końcu zdołałeś obudzić swoje zdolności tele patyczne. - Potrzebuję ciszy i skupienia, żeby właściwie wykorzystać zdolności umysłowe - wyjaśnił Joshua. - Od kiedy wyruszyliśmy z Domu, wszystko dzieje się zbyt szybko. Nie nadążam nawet z ła paniem oddechu. - No cóż, przyjacielu - włączył się Hickok. - Nie spodziewaj się większych zmian. Przyciągamy do siebie kłopoty jak koń mu chy. - Zawsze jesteś taki elokwentny - zachichotał Geronimo. - Jesteśmy - zawiadomił wszystkich Blade, zatrzymując po jazd przed główną kwaterą Wypatrywaczy. - Co teraz? - zapytała Berta. - Zajmiemy się waszymi ranami - odpowiedział Blade. - I zrobimy naradę. Pomimo wielkich sprzeciwów Berty i Hickoka Joshua zmusił ich do położenia się na kocach tuż przy barze. Berta leżała na swo- im materacu, Hickok obok. Rany na ramieniu Berty były głębokie. Głodny potwór poodrywał kawałki jej ciała, ale życiu nic nie za- grażało. Joshua troskliwie oczyścił rany, przyłożył ziołowy lek i za- bandażował ramię paskami czystej odzieży. - Dzięki, Joshua - powiedziała czule Berta, kiedy skończył. - Tylko tyle mogłem zrobić - odpowiedział Joshua czerwie niejąc. - Cóż znowu - uśmiechnęła się Berta. - Musisz mieć w sobie za dużo krwi albo coś... - Hej! - przerwał Hickok, mrugając do Berty. - Skończ wre szcie flirtować i sprawdź, co ze mną, przyjacielu. - Nie flirtowałem - powiedział oburzony Joshua. - Nigdy te go nie robię. - Czasami powinieneś spróbować - poradził Hickok. - Po mogłoby to na twoje dolegliwości. - Krótko mówiąc - odciął się Joshua - pozwól mi zbadać te raz twoje dolegliwości. - Ja wiem, co mu jest - wtrącił Geronimo stojący w drzwiach na warcie. - Jego problem to brak rozumu. Hickok zaczął coś mówić, ale Joshua zatkał mu usta ręką. - Bądź cicho - rozkazał. - Nie mogę pracować, kiedy się tak wiercisz. - Powinienem skorzystać z okazji, dopóki mogę - cieszył się Geronimo. Delikatnie palce Joshuy badały ranę nad prawym okiem. - Całkiem nieciekawa rana - powiedział. - Straciłeś sporo krwi, ale i tak nie jest z tobą źle. Teraz spróbuj unikać gwałtow nych ruchów. - Czy to oznacza, że powinien trzymać usta zamknięte? - py tał Geronimo. - Powinieneś odczuwać coś niemiłego, kiedy twoje usta znowu się otworzą. Hickok spojrzał na Geronima. - Ja nie obawiałbym się o jego zdrowie. Przynajmniej jeśli chodzi o jego głowę. Gdziekolwiek by po niej nie walili, nic mu się nie mogło stać. - No i masz rację - oświadczył Hickok; odepchnął Joshuę i wstał. - Nic mi nie będzie. Zachwiał się, po czym szybko podparł się o bar. - Ostrzegałem cię przed gwałtownymi ruchami - oświadczył Joshua. Siedzący przy stole Blade włączył się do dyskusji: - Połóż się - rozkazał. - Spokojnie. - Tak, Białe Mięso - Berta uśmiechnęła się do niego. - Oprzyj się o mnie. - Musimy omówić nasze kolejne posunięcia - powiedział Blade, kiedy Hickok usiadł na swym kocu - i zdecydować, czy rankiem jedziemy do Dwumiasta. czy do Domu? - Do Domu? - powtórzył Geronimo. - Do waszego Domu? - powiedziała Berta z nadzieją w głosie. - Berto - Blade zwrócił się do niej - ty twierdzisz, że miasto jest bardzo niebezpieczne... - Wy, biali, nie możecie nawet sobie wyobrazić, co dzieje się Dwumieście! - przerwała Berta. - To miasto morderców. - ...dlatego musimy dobrze się przygotować do wyjazdu - powiedział Blade, ciągnąc swoją myśl. - Ja sobie poradzę - stwierdził Hickok. - O mnie się nie mu sicie martwić. - Ja muszę myśleć o wszystkich - powiedział Blade. - Musi my mieć na uwadze wagę naszej misji i możliwości FOKI. - Nie widzę możliwości pojechania do miasta z tobą i Bertą w takim sta nie. - Masz zamiar zabrać mnie do waszego Domu? - zapytała Berta. - Nie mam wyboru - odpowiedział Blade szorstko. - Poza tym, spójrzcie na ekwipunek, który zabraliśmy Wypatrywaczom. Generator jest bezcenny. Zdemontujemy go i razem z resztą ekwi punku umieścimy z tyłu pojazdu. Nie jesteśmy zbyt daleko. W Do mu będziemy w ciągu dwóch dni. Będziemy mieli tydzień na od poczynek, później wyruszymy do Bliźniaczych Miast. Co o tym myślicie? - zapytał, rozglądając się po pokoju. - Nie musisz pytać! - Berta promieniała. - Bardzo chciała bym zasmakować życia w waszym Domu! - Cokolwiek wymyślisz, jest dobre - zgodził się Geronimo. - Jesteś szefem. - Myślę, że powinniśmy kontynuować podróż do miasta - obstawał przy swoim Hickok. - Byliście napaleni, zanim dopadli mnie. Nagle zmieniacie zdanie. Mam wrażenie, że to ze względu na mnie. Nie mogę na to pozwolić, przyjaciele. - Przyznaję, że chciałbym, aby zbadali cię Uzdrowiciele - powiedział Blade wzdychając - ale nie tylko ty jesteś ranny. - Wskazał na Bertę. - Co będzie, jeśli ona dostanie zakażenia? Właś nie to miałem na myśli. Apteczka Joshuy nie zawiera odpowied nich środków do leczenia poważnej infekcji. Chcesz ryzykować jej życie z powodu własnej dumy? Hickok spojrzał na Bertę. - Och, proszę cię, kochanie - błagała. - Chcę zobaczyć wasz Dom. - Cóż... - Hickok wzruszył ramionami. - Jeśli tak uważasz... - powiedział do Blade'a. Blade uśmiechnął się ucieszony, że dał się przekonać. Rzeczy- wiście był zaniepokojony stanem zdrowia Berty i Hickoka. Rodzi- na mogłaby zacząć korzystać ze skonfiskowanego ekwipunku i generatora. Poza tym tydzień lub dwa zwłoki nie powinny wpły- nąć niekorzystnie na ich misję. Ale Blade miał jeszcze jeden ukryty powód, żeby wrócić do Domu. Nie czuł się dobrze, opuszczając Rodzinę, w której był zdrajca. Platon zapewnił go, co prawda, że nic się nie stanie. Nikt nie mógł jednak zagwarantować, czy zdrajca nie będzie chciał przejąć władzy w Rodzinie podczas nieobecności Alfy. Dodatkowy tydzień lub dwa powinny wystarczyć, aby razem z Platonem zdemaskować zdrajcę. - Jeśli wszyscy się zgadzają - podsumował Blade - idziemy spać i wyruszamy jutro o świcie. - Mam mnóstwo do opowiedzenia moim rodzicom - rzekł Joshua. - Mogę teraz skupić się na modlitwie, aby odzyskać rów nowagę duchową. - Kiedy się ściemni? - zapytał Blade Geronima. Ten spojrzał na zachodzące już słońce. - Niedługo - odpowiedział. - Jeśli chcesz, mogę wziąć pier wszą wartę. - Dobrze. - Blade zastanowił się chwilę. - Zanim to zrobisz, czy nie warto byłoby wejść na dach i sprawdzić okolicę? Upewnić się, czy naszego snu nie przerwie jakaś nieoczekiwana wizyta. Geronimo biegł po schodach, przeskakując po dwa stopnie. - Myślisz, że jest tu więcej Wypatrywaczy? - zapytał Hic kok. - Powiedziałeś, że ci dwaj byli na patrolu - przypomniał mu Blade. - Co będzie, jeśli jest tu jeszcze inny patrol? A jeżeli przy byli tu podczas naszej nieobecności? - Może powinniśmy przenieść się do innego budynku? - za sugerował Joshua. - Jedynie ten jest betonowy - zauważył Blade. - Jest w naj lepszym stanie. Ściany są solidne i mogą stanowić osłonę w razie strzelaniny. Mamy też generator. Zostajemy tutaj. - A co z nadajnikiem, o którym wspominali? - zapytał Hic kok. - Musi być ukryty gdzieś tutaj. - Blade rozejrzał się po poko ju. - W nocy będę próbował go znaleźć. - Jeśli go znajdziemy - dodał Hickok - będziemy mogli ich podsłuchiwać. - A co ze szczurami? - zaniepokoił się Joshua. - To tylko jedna noc. Miejmy nadzieję, że nic się nie stanie - odpowiedział Blade. Hickok ułożył się na kocu, leżał na plecach. Betonowa podło- ga była twarda i niewygodna. Ból rozsadzał mu czaszkę. - Chciałbym się trochę zdrzemnąć - oznajmił. - Strasznie do kucza mi głowa. - Uśmiechnął się do Berty i zamknął oczy. - Tutaj - powiedziała Berta. - Połóż się na moim materacu. Jest bardziej miękki. - Zrobiła mu miejsce. - Jesteś pewna? - Hickok otworzył oczy. : - Żaden problem, Białe Mięso. - A co ty zamierzasz robić? - Hickok oparł się na łokciach. - Nie jestem zmęczona - oświadczyła Berta. - Porozmawiam sobie z Blade'em i Joshuą. - Dzięki. Hickok podniósł się i ciężko wzdychając, położył się na ma- teracu. Lewą ręką zakrył twarz tak, aby zasłoniła mu światło. Czuł, jak pulsują mu skronie. Berta podeszła do stołu i usiadła koło Blade'a. - Byłeś ze mną szczery - powiedziała cicho. - Więc ja też będę wobec ciebie szczera. - O co chodzi? - zapytał Blade. - O Dom. - O Dom? Berta przysunęła się do niego, uważając, aby nikt inny nie sły- szał ich rozmowy. - Posłuchaj, Blade. Jeśli dostanę się do waszego Domu, nig dy go już nie opuszczę. Nigdy. Nie jestem marionetką. Jeśli wy zdecydujecie się później na wyjazd do Dwumiasta, zrobicie to na własną rękę, beze mnie. - Doceniam twoją uczciwość - stwierdził Blade. - Ja nie wrócę! - podniosła głos. - Czy coś się stało? - Joshua zbliżył się do stołu. - Nie. - Berta zmarszczyła czoło, po czym uśmiechnęła się. - Po raz pierwszy od długiego czasu wszystko jest w porządku. - Nie rozumiesz - przyznał Joshua. - Zostaw to - poradziła mu. Usłyszeli głośny tupot na górze. Ktoś biegł. - Ooo! - Taki okrzyk wyrwał się Bercie, która patrzyła na sufit. Na schodach pojawił się Geronimo. - Mamy towarzystwo! - poinformował ich. - Co? - Blade podniósł się, trzymając w ręku commando. - Jakiś kowboj - oświadczył Geronimo, idąc w stronę drzwi. - Co takiego? - zapytał Joshua. - Co się dzieje? - Hickok wstał, trzymając się za skronie. - Cztery dżipy i jeden samochód ciężarowy - wyjaśnił Gero nimo. - Widziałem, jak jadą od południa. Pełno ludzi w zielonych mundurach. Blade przyłączył się do Geronimo. - To muszą być Wypatrywacze - wydedukował. - Zróbmy coś, zanim przybędą. - Za późno! - oznajmiła Berta. Na zewnątrz zachodziło słońce, gasły ostatnie promienie światła. Na skwerze, po drugiej stronie parku, pojawiły się światła reflektorów. - Posłuchajcie tych motorów! - powiedział Joshua. W porównaniu z ochrypłym warkotem dżipów i ciężarówek, silnik FOKI wydawał odgłos bardzo przytłumiony. - Wychodzimy stąd? - zapytał Hickok. - Pod żadnym pozorem - odpowiedział Blade. Zauważył wy łącznik nie opodal prawego ramienia Joshuy. - Joshua, zgaś światło. Joshua przekręcił kontakt. Budynek pogrążył się w przygnę- biającej ciemności. - Myślisz, że oni wiedzą o nas? - zapytała bystro Berta. - Jeśli przedtem nie wiedzieli - oświadczył Blade - to teraz już wiedzą. Pierwszy pojazd, wojskowy dżip, zahamował z piskiem, kiedy okrążywszy park, natknął się na FOKĘ. Reszta konwoju zatrzymała się bezzwłocznie. Słyszeli rozkazy. Jakieś postacie biegły w kierunku budynku. - Idą - powiedział Joshua. - Szybko! Drzwi! - Blade przymknął drzwi tak, aby można było obserwować to, co dzieje się na zewnątrz. - Nie ma tu żadnych okien - powiedział. - Geronimo, idź na piętro do jednego z poko jów i obserwuj ich. Uważaj, by cię nie zobaczyli. - Dlaczego nie wejść na dach? - zasugerował Geronimo. - Idź już - rozkazał Blade. - Tutaj nie ma innych drzwi, będą próbowali dostać się właśnie przez te - myślał głośno. - To daje nam pewną przewagę. - Zamknąłeś FOKĘ? - zapytał Hickok. Sylwetki na zewnątrz zbliżyły się do pojazdu. - Nie! - przypomniał sobie Blade. - Do licha! Zostańcie tu taj! - rzucił i biegiem pognał do FOKI. Nie zapadła jeszcze całkowita ciemność; w słabym świetle dostrzec można było ośmiu mocno zbudowanych mężczyzn, ubra- nych w zielone wojskowe mundury, idących w tym samym kierunku. - Zniszcz go! - krzyknął ktoś i w jednej sekundzie zaterkota ła seria z karabinu maszynowego. Chybili. - Blade! - wrzasnął Joshua, jakby chciał zapobiec temu, co się działo. Jakaś silna ręka złapała go za ramię i odepchęła na bok. Blade poczuł kulę, obrócił się. Był bliski upadku, ale utrzymał się na nogach. Potknął się tuż koło pojazdu. Dosięgał już drzwi, kiedy z tyłu i z przodu pojawiło się dwóch mężczyzn. Ich rewol- wery były wycelowane, palce spoczywały na cynglach. Nieoczekiwanie do akcji włączył się Hickok. Wyłonił się z ciemności, stojąc na schodach frontowych z gotowymi do akcji pytonami. Wypalił. Dwóch facetów znajdujących się przy Bla- de'em upadło jednocześnie. Jeden trzymał się za głowę. Blade szarpnął drzwi, wskoczył do środka i zamknął się w pojeździe. Zablokował drzwi od strony pasażera, później swoje. Okna były zamknięte. Tutaj, w środku kuloodpornej maszyny, był bezpieczny. Hickok schował się w budynku, zanim rozległy się strzały. Seria kul uderzyła w ścianę. Nagle zapadła cisza. - Jejku! - szepnęła Berta, kiedy przyczaił się przy drzwiach. - To było dobre! - Dziwię się, że nie strzelają do FOKI - zauważył Joshua. - Myślicie, że oni wiedzą, że jest kuloodporny? - Wątpię - odpowiedział Hickok. - Prawdopodobnie chcą ją mieć dla siebie - wydedukował. - Poza tym nie byłoby to zbyt inteligentne, gdyby wysadzili ją w powietrze. - Czy to są Wypatrywacze? - zapytał Joshua. - Z pewnością, Joshua, mój mężczyzno - rzekła Berta. - Wi- działam ich już kiedyś. Niektórzy są umundurowani, inni nie. Nie mam pojęcia, dlaczego. Z góry, na dachu, rozległy się wystrzały z brauninga. Odpo- wiedziała mu kanonada automatów z zewnątrz. - Geronimo! - oświadczył Hickok. - Co on robi, do licha? - Dlaczego nie pójdziesz i nie zapytasz go. Białe Mięso? - poradziła Berta. - Gdzie jest twoja broń? - zapytał Hickok, patrząc na zew nątrz przez drzwi. W jego polu widzenia nie było żadnego Wypatry wacza. - Na materacu - odpowiedziała Berta. - Weź ją. Możesz zostać tu na straży, kiedy pójdę na górę? - A czy ptaki mogą latać? - zapytała. Przeczołgała się po podłodze, chwyciła smitha i wessona i wróciła na miejsce. - Josh, gdzie jest twój ruger? - Hickok spojrzał na Joshuę. - Na barze - odpowiedział z niesmakiem. - Dobrze. Jeśli któryś z Wypatrywaczy będzie próbował do stać się do środka - powiedział - zróbcie z nimi dokładnie to samo, co z potworem, który próbował zjeść Bertę. - Nie wiem, czy będę mógł - przyznał Joshua. - To nie jest czas na zabawę, przyjacielu - Hickok pstryknął palcami. - W końcu się przemogłeś. Nie zmarnuj tego! Joshua ruszył w kierunku baru. - Trzymaj się. Czarna Ślicznotko - powiedział Hickok do Berty. Ściągnął z baru swego henry'ego i wbiegł na schody. Jego oczy przyzwyczaiły się do ciemności panującej wewnątrz budyn- ku. Przy wejściu na dach Geronimo ustawił drabinę, którą znalazł w pokoju znajdującym się w samym środku korytarza. Hickok ostrożnie wspiął się po niej na dach. Na twarzy poczuł zimny podmuch wiatru. Dach całego budynku okazał się zupełnie płaski. Betonowy brzeg o wysokości jednej stopy, ciągnący się do- okoła niego, stanowił dogodną ochronę. Geronimo leżał skulony na samym skraju. - Nie strzelaj! - szepnął, posuwając się na czworakach. - Wiem, jaki jesteś narwany! - Gdybym wiedział, że to ty - Geronimo odsunął się, kiedy Hickok podszedł do niego - z pewnością najpierw bym strzelił, dopiero później zadawał pytania. - Jaka jest sytuacja? - zapytał Hickok. Ostrożnie zerknął ponad betonową barierkę. Tylko pierwszy dżip miał światła skierowane na FOKĘ- Park i otaczające ulice były pogrążone w ciemności. - Jak tylko przyjechali - oświadczył Geronimo - miałem cał kiem dobrą widoczność. W każdym dżipie siedziało czterech; dwóch w kabinie ciężarówki. Mają na pewno dwóch zabitych i prawdopodobnie kilku z ciężarówki. Dwa dżipy są uzbrojone w karabiny maszynowe. Domyślasz się, jaką bronią dysponują? - Tak. - Hickok skinął głową. - M-16. Mamy takie w naszym uzbrojeniu. Strzelałem z nich nie raz. - Ciekaw jestem, co się tam dzieje - powiedział Geronimo. - Jest tak cicho. Przed chwilą namierzyłem jednego i próbowałem go zastrzelić, ale chyba nie trafiłem. To zawodowcy. - Prawdopodobnie zakończyli swoją działalność na dzisiaj - spekulował Hickok. - Bardzo dobrze znają ten teren i budynek. Jakby nie było, mogli używać go dosyć długo. Próba przedostania się przez frontowe drzwi, zwłaszcza w ciemności, byłaby zwykłym samobójstwem... - Hickok przerwał. - Myślę, że poczekają do rana i wtedy zaczną działać. - Co ich powstrzymuje przed wrzuceniem nam tu granatu w środku nocy? - zapytał Geronimo. - Chyba jest coś. Tym facetom może się wydawać, że mamy kilku ich przyjaciół jako jeńców. Poza tym myślą, że cały ich ek wipunek jest tutaj na górze. Skąd mogą wiedzieć, że go przenieśli śmy? Nie wiedzą. Wątpię, żeby próbowali zrobić coś przed świ tem. Głośny zwierzęcy ryk nieoczekiwanie rozdarł nocną ciszę. - Co, u licha... - wymamrotał Hickok. - To z parku - stwierdził Geronimo. - Może to jakiś mutant! Może nas wyręczy? - Gdzie ten wrzask, a gdzie strzelanina - powiedział z powąt piewaniem Hickok. - Nie sądzę, żeby to było możliwe. Nie sądzę. - Chciałbym wiedzieć, co robi Blade - powiedział Geronimo, spoglądając w dół na pojazd. - Dlaczego on wybiegł? Usłyszałem strzelaninę i widziałem, jak Blade wsiadał do FOKI. Po co? - Zapomniał zablokować drzwi - wyjaśnił Hickok. - Cóż... - Geronimo głośno rozważał sytuację. - Tak długo, jak tam zostanie, jest bezpieczny. Myślisz, że będzie próbował w nocy wrócić? - Jeśli będzie w stanie. - Co masz na myśli? - Myślę, że jest ranny - oświadczył Hickok. - Jesteś pewien? Hickok skinął głową. - Prawie. Widziałem jego reakcję, gdy dostał. - Nie możemy zajrzeć do środka - zauważył Geronimo. - Niestety, przyjacielu - potwierdził Hickok. - W takim razie nie ma żadnego sposobu, żeby zorientować się, co z nim jest. - Nie ma - zgodził się Hickok. - Z tego, co wiemy - oświadczył Geronimo z obawą w głosie - istnieje możliwość, że on nie żyje. - Do licha! ROZDZIAŁ XIII Miał szczęście, że jeszcze nie jest trupem - myślał Blade, de- likatnie dotykając swojego prawego boku. Bezpośrednio pod że- brami miał ranę od kuli. Wyglądała na sporych rozmiarów bruzdę, może na ćwierć cala głęboką. Krwawił, ale rana nie wymagała natychmiastowego opatrzenia. Poza tym co innego zaprzątało teraz mu głowę. Co powinien zrobić? Kuloodporny pojazd powinien go ochronić, ale jak długo mo- że tu zostać? Wypatrywacze niewątpliwie przygotowywali plan ataku, który zrealizują o świcie. Ilu ich jest? Jaką mają broń? Miał wiele pytań. Czego Wypatrywacze spodziewają się po nim? Czy tego, że będzie na tyle szalony, aby próbować dostać się do budynku? Czy pozostanie w pojeździe? Na pewno postawili ludzi, pilnujących budynku od strony FOKI; zajęliby się nią w razie potrzeby. Ale czy wpadli na pomysł pilnowania pojazdu od strony parku? Blade uśmiechnął się. Nie mieli powodów. Ostatnią rzeczą, jakiej mogliby się spo- dziewać, była jego próba przedostania się do parku. Wiedzieli, że zdaje sobie sprawę z ich przewagi liczebnej. Każdy normalny czło- wiek uznałby ich przewagę. To był najmniej prawdopodobny ruch kogoś, kto potrafi myśleć. Powinien więc zrobić właśnie tak. Później. Blade obserwował teren. Dzięki światłu reflektorów dżipa, mógł odróżnić drzewa i krzaki w parku. Mieli zamiar oświetlać FOKĘ przez całą noc? To mogłoby uczynić jego zadanie niewyob- rażalnie trudnym. Jeśli tylko... Reflektory zgasły. Blade zareagował błaskawicznie. Cicho odblokował drzwi od strony parku i sturlał się na ziemię. Sięgnął do góry i cicho za- mknął drzwi. Następnie zatrzasnął zasuwę. Miał pewność, że tym razem FOKA jest zamknięta. Potrzebował kilku sekund, by ukryć się w parku. Tych kilku sekund potrzebowali także Wypatrywacze obserwujący FOKĘ, aby oswoić się z nagle zapadłą ciemnością. Szybko! Blade biegł w kierunku najbliższej roślinności. Jedna rzecz go niepokoiła. Skąd wziął się ten przerażający ryk, który wcześniej usłyszał? Mutant? Co będzie, jeśli popełnił błąd? Pozostało dziesięć jardów. Jeśli zdoła dojść do drzew, będzie mógł do rana poderżnąć gardła kilku Wypatrywaczy, zmniejszając ich przewagę. Pięć jardów. To już prawie koniec! Dzięki, Boże! Krzaki po lewej stronie poruszyły się i pojawił się w nich wy- soki Wypatrywacz. W ręku trzymał M-16. - Mówię ci - szeptał do kogoś - wydawało mi się, że widzia łem coś, jak tylko kapitan zgasił światła. - Schowaj się, wracaj! - pisnęła druga osoba. - Muszę być pewny. - Wypatrywacz posunął się jeszcze o krok. - Nie widzę dokładnie... Zatrzymał się. Jego zmysły wyczuwały czyjąś obecność. Przygotował broń. Blade mocniej ścisnął commando. Wystrzelił. Kule trafiły Wypatrywacza w klatkę piersiową. Upadł, był już tylko podziura- wioną kupą mięsa. Do licha! Tylko tego mu brakowało! Blade przebiegł ostatnie jardy do najbliższych drzew i skrył się w zaroślach. Padły strzały z zupełnie innego kierunku. Kule uderzyły w najbliższe gałęzie i drzewa. Blade, leżąc na brzuchu, czekał aż ucichnie strzelanina. Podwójny pech! Nagle towarzysz zabitego wyszedł ze swojej kryjówki. Jego M-16 obsypał gradem kul cały teren. Strzelał w każdą piędź ziemi. Głupie posunięcie. Blade odwrócił się i otworzył ogień, rozpruwając Wypatry- wacza od mózgu aż do krocza. Blade posuwał się do przodu, wiedząc, że jego miejsce jest spalone. Zaczaił się w odpowiedniej odległości i czekał. Co teraz? Dali się złapać? Odwrócił się na lewo, patrzył na zaparkowane dżipy i cięża- rówkę. Jeśliby skoncentrowali swoją uwagę na miejscu, skąd przed chwilą strzelał, mogliby nieopatrznie zostawić swoje wozy bez nadzoru. Ziemia pod nim była miękka, tłumiła wszelki hałas. Tuż przy ziemi powietrze było chłodne, orzeźwiło jego spocone ciało. Z budynku, w którym znajdowali się jego przyjaciele, dole- ciał go pojedynczy strzał. To był henry Hickoka. Blade uśmiechnął się. Hickok nie strzelał, gdy nie miał wido- cznego celu. Blade poznał go przez te wszystkie lata; Hickok nigdy nie chybiał. Było więc pięciu wrogów mniej. „To jest za łatwe" - mówił do siebie. Najwyraźniej rozwście- czył ich strzał Hickoka i Wypatrywacze otworzyli ogień. Dobrze. Teraz nie mogli go usłyszeć. Blade podniósł się i nadal pochylony, podbiegł w kierunku sa- mochodu. Chciał poznać zawartość ciężarówki. Jeśli nie była pil- nowana, może mógłby ją zniszczyć. Nie. Rodzinie przyda się ten ekwipunek. Kogo on chce nabrać? Rodzina będzie mogła korzystać ze zdobyczy tylko wtedy, kiedy przeżyją. Na razie problem był nie do rozstrzygnięcia. Blade zatrzymał się przy ostatniej kępie zarośli i rozejrzał się. Widział zaparkowane w jednej linii samochody, ustawione w kierunku by- łej kwatery Wypatrywaczy w Thief River Falls. W środku nie było nikogo. Doskonale! Blade poniósł się, chcąc już wyjść z ukrycia, gdy usłyszał ja- kiś szmer. Szybko przypadł do ziemi, wstrzymując oddech. Ktoś był przy pojazdach, szedł w jego stronę. Blade wypatrzył trzy syl- wetki spacerujące wokół dżipów. Jeden z nich był Wypatrywa- czem, ale kim, do licha, są pozostali? Byli ogromni, przewyższali Wypatrywacza tak, jak dorośli przewyższają dzieci. Ich sposób po- ruszania się dał mu wiele do myślenia. Wydawali mu się dziwnie znajomi. Trójka osobników ukazała mu się wyraźniej. Dobry Boże! Nieprawdopodobne! Niestety, prawdziwe. W środku szedł Wypatrywacz w pełnym umundurowaniu. W obu dłoniach trzymał dwie smycze. Na końcu każdej z nich, po obu stronach żołnierza, znajdowały się dzikie bestie o ludzkich kształtach - kobieta i mężczyzna. To właśnie wydawało się być nieprawdopodobnym! Blade zamknął oczy, nie mógł uwierzyć w to, co zobaczył. Potwory sprzymierzone z Wypatrywaczami... Czyżby były ich ulubieńcami? Niemożliwe! Po prostu niemożliwe! Wypatrywacze cały czas ostrzeliwali budynek. Oszołomiony Blade otworzył w końcu oczy. Straszna trójka zatrzymała się do- kładnie naprzeciwko niego. Wypatrywacz oglądał broń, bestie sta- ły posłusznie z boku. Co zamierzają zrobić? Czy to były takie same bestie jak te, które zabili? Mężczyznę załatwił Geronimo, kobietę Joshua. Czy należały do bandy kierowanej przez Joe'ego? Czy te bestie były ich wartownikami? Blade czuł się zupełnie zbity z tropu. Włosy stanęły mu dęba. - Po chwili potwór płci męskiej zamarł w bezruchu i warcząc wlepił swoje paciorkowate ślepia w listowie. Do licha! Blade zastygł. - Co się dzieje? - zapytał bestię Wypatrywacz. - Co widzisz, Krill? „Krill?" - zdziwił się Blade. Bestie mają imiona? Krill próbo- wał zwietrzyć zapach. - A co z tobą, Aria? - Wypatrywacz zwrócił się do drugiej bestii. - Jest tam coś? Wydawała się być niepewna, poruszała się niespokojnie na smyczy. Krill uspokoił się. Stał zgarbiony z opuszczoną głową. - Przypuszczam, że nie - skomentował Wypatrywacz. Odwrócili się, żeby się oddalić. „Może bestie są trzymane w ciężarówce" - zastanawiał się Blade. Rzucało to zupełnie inne światło na ich sytuację. Może po- winien wrócić do budynku, żeby ostrzec... Poczuł swędzenie nosa. Nie! Nie teraz! Nie mógł powstrzymać odruchu... Mimowolnie kichnął. Straszne! Blade pochylił się jeszcze bardziej, przesunął commando do przodu, kolbę karabinu oparł o prawe biodro. Wystrzelił. Obie be- stie uskoczyły na bok, wyrywając smycze z rąk przestraszonego Wypatrywać za. Żołnierz został trafiony w klatkę piersiową. Ciało, odrzucone do tyłu, uderzyło w jeden z dżipów. Bestie uciekły do parku. Świetnie! Blade wybiegł na ulicę; był bardzo zaniepokojony. Gdzie oni są? Zorientował się, że panuje cisza, obstrzał budynku ustał. Kiedy? Czy słyszeli jego strzały? Nagle odezwał się M-16. Kule uderzyły o ziemię tuż przy jego stopach. Blade odwrócił się, biegł, trzymając się blisko pojazdów. To była jego ochrona. Minął dżipy i dobiegł do ciężarówki. - Tędy! - krzyknął ktoś' przed nim. - Ten z pojazdu jest gdzieś'tutaj! Blade zatrzymał się i zajrzał na tył ciężarówki. Były tam wy- sokie skrzynie, słoma i smród zwierzęcych fekaliów. - Szybko! - krzyknął Wypatrywacz. - Tędy! Blade wystrzelił zza ciężarówki. Jeden z Wypatrywaczy biegł w jego kierunku. Blade podniósł commando, wycelował i żołnierz został zmasakrowany. Gdzieś' w parku rozległ się ryk bestii. Blade oddalił się od pojazdów. Najlepiej by zrobił, gdyby zna- lazł dom i ukrył się w nim do rana. - Zanim! -Tędy! - Dostał Tima i Dyde'a! Blade dobiegał do końca parku. Głosy dochodziły go coraz wyraźniej. Ulica, na której się znajdował, wchodziła w częs'ć wil- lową. To dobrze. Gardłowe warknięcie uzmysłowiło mu, że popełnił błąd. W ciągu kilku sekund owłosione łapy chwyciły go w pasie i uniosły do góry. Blade instynktownie zaczął bronić się przed ści- skającymi go ramionami. Bestia mruknęła groźnie. Blade wypuścił z rąk commando. Dopóki nie zdoła się uwol- nić, nie będzie mu potrzebny. Musi się uwolnić! Jeśli tego nie zro- bi, zanim wtargną tu Wypatrywacze, będzie martwy. Jeżeli już nie był. Nieoczekiwanie poczuł wbijające się w ramię ostre kły. Wy- giął plecy. Ostry ból rozdarł mu czaszkę. Stłumił krzyki. Nie! Bestia ścisnęła go jeszcze mocniej. Poczuł, że traci oddech. „Skup się - mówił do siebie. - Skup się!" Noże były poza zasię- giem jego ręki. Brakowało sił, żeby użyć bowie. Przecież miał wol- ne przedramiona! Sięgnął prawą po sztylet przymocowany rękojeścią do lewego nadgarstka. Chwycił go mocno i poprowadził rękę w czułe miejsce swojego napastnika. Kiedy poczuł, że sztylet dotyka ciała, wbił go najgłębiej, jak tylko mógł. Bestia syknęła i zwolniła uścisk. Blade upadł na chodnik, obijając sobie łokcie i plecy. Odwró- cił się i spojrzał na potwora. To była Aria. Sztylet sterczał w dolnej części jej brzucha, dokładnie nad ka- wałkiem koźlej skóry, która stanowiła jej ubranie. - Przynieś latarkę! - rozkazał Wypatrywacz, stojący jakieś trzydzieści jardów od niego. Blade wiedział, że musi działać, i to natychmiast. Aria pochyliła się, jej palce obejmowały skaleczony brzuch. Spojrzała na Blade'a, warknęła i rzuciła się na niego, szczerząc wielkie zęby. Blade wyciągnął vegi, kierując pistolety w twarz be- stii. Wystrzelił bez chwili wahania. Dwa, trzy, cztery strzały prosto w głowę. Aria zachwiała się, masywne ciało zakołysało się. Do diabła z tobą! Blade wystrzelił jeszcze dwukrotnie. Bestia zwaliła się na kolana, a następnie padła w poprzek ulicy. Blade schował pistolety w olstra, odszukał i podniósł com- mando. Czuł, jak pulsuje mu prawe ramię. Krew sączyła się mu po piersi i plecach. Powłócząc nogami, mijał zniszczone budynki. Na skrzyżowaniu skręcił w prawo. Odgłosy pościgu ucichły. Jego uwagę przyciągnął stojący po lewej stronie biały dom, a raczej jego pozostałość. Blade przemierzył ostatnie jardy i dęli- katnie otworzył frontowe drzwi. Wszedł. Oparł się o ścianę, łapiąc oddech. Na zewnątrz dudniły kroki Wypatry waczy. Pojawiło się świa- tło latarki, migoczące od nierównego biegu niosącego ją żołnierza. Było ich czterech. Zatrzymali się dziesięć jardów od domu. - Którą drogą poszedł? - zapytał jeden z nich. - Trudno powiedzieć - odpowiedział drugi. - Widzieliście, co ten łajdak zrobił Arii? - zapytał jeszcze inny. - Do diabła z Arią! - wybuchnął pierwszy. - Kto by się o nią martwił? On rozwalił czterech naszych! - Wiem, kto się zmartwi tym, co się stało z Arią - powiedział czwarty. - Krill. Kapitan trzyma go na smyczy, ale trudno go już utrzymać. On rozerwie tego gnojka na strzępy. - Mógł pójść w jakimś innym kierunku - skomentował jeden z dyskutantów. - Zostawmy go Krillowi. Musimy jeszcze zabez pieczyć obwód. Wypatrywacze powoli oddalali się. Blade wysunął głowę na zewnątrz. Słyszał dokładnie ich roz- mowę. - Kiedy mają przybyć posiłki, o których mówił kapitan? - zapytał jeden z nich. - Ilu ich będzie? - Czterdzieści grup - odpowiedział inny. - Jutro, koło szóstej rano. Te gnoje nie będą miały szansy. - Powiedz to Arii i naszym czterem kumplom. - Jeszcze ich nauczymy! Nikt nie będzie kpił z Pierwszej Kompanii! Nikt! Pierwsza Kompania? Posiłki w drodze? Muszą mieć radio! Do diabła! Blade oparł głowę o ścianę i zamknął oczy. Męczyło go prawe ramię, cały bok przeszywał ostry ból. Dobry Boże, on jest poważnie ranny! Co powinien zrobić? Blade otworzył oczy i podszedł do wyjścia. Może powinien wrócić do Hickoka i reszty, dopóki jest ciemno? A może powinien czekać do rana? Co jest mądrzejsze? Nadmiar wydarzeń oszołomił go. Nie umiał podjąć żadnej de- cyzji. Nagle olbrzymie, przelewające się cielsko pojawiło się na skrzyżowaniu. Krill! Tak szybko odnalazł jego ślad? Blade wybiegł z domu, skierował się na lewo, trzymał się środka ulicy. Pozostanie w domu było samobójstwem. Krill zabił- by go. Na otwartym polu miał chociaż znikomą szansę. Bardzo znikomą. Nasłuchując postępujących za nim kroków, Blade zbliżał się do posępnej, opuszczonej części miasta o niezbyt wdzięcznej na- zwie Thief River Falls, co znaczy po prostu: Wodospad Złodziej- skiej Rzeki... No, tak. ROZDZIAŁ XIV - Już tak długo jest cicho - rzekł Joshua. - Wiem - zgodziła się Berta. Leżeli na podłodze przy drzwiach frontowych. Berta utkwiła wzrok we framudze, wypatrując najdrobniejszego ruchu. - Jak myślisz, co oni robią tam na górze? - zapytał Joshua. - Chciałabym to wiedzieć - odpowiedziała. - Nie mogę już znieść tego oczekiwania. Jestem typem, który lubi, jak się coś dzieje. - Tak jak Hickok - zauważył Joshua. - Tak jak Białe Mięso. - Berta uśmiechnęła się i spojrzała na schody. - Gdzie on się, do licha, podziewa? Z pewnością popisuje się - stwierdziła dumnie Berta. - Myślałem, że Wypatrywacze nie przestaną nigdy w nas strzelać - powiedział Joshua. - Najprawdopodobniej Hickok za strzelił jednego z nich. - Mogę się założyć, że go trafiłem - oświadczył Hickok, schodząc w dół. - Zawsze trafiam prosto w cel. - Zabiłeś go? - spytała Berta z nadzieją w głosie. - A potrzebne jest jeszcze pytanie? - odpowiedział kpiącym tonem Hickok. Berta zachichotała. - Z pewnością jesteś kimś, biały chłopcze. Hickok przyłączył się do nich. Rozejrzał się dookoła. - Jakieś odgłosy? - zapytał. - Nie - odpowiedziała Berta. - O czasu tej strzelaniny jest zupełna cisza. - Słyszeliście commando? - pytał Hickok. - Jak mieliśmy odróżnić? - włączył się Joshua. - Ja słyszałam. - Berta skinęła głową. - Mam nadzieję, że z nim wszystko w porządku. Powinien zostać w FOCE. - Blade wie, co robi - rzekł Hickok. - Właśnie mam nadzieję, że żyję - odcięła się Berta. - Może powinniśmy wyjść i zobaczyć? - Joshua spojrzał na Hickoka. - Zbzikowałeś? - zdenerwował się Hickok. - Czy powiedziałem coś złego? - Zrobisz jeden krok za drzwi - mówił Hickok - i będziesz podziurawiony jak sito. - Więc nawet nie będziemy próbować mu pomóc? - Nie będziemy. - Ja myślę, że nie... - zaczął Joshua. - Czy ktoś cię o to pytał? - Hickok był zgryźliwy. - Kto tu należy do Wojowników, ja czy ty? Powtarzam ci, że Blade jest teraz sam, i on wie o tym. On jest wielki. Tak jak już powiedzia łem, Blade wie, co robi. - Nie zamierzałem podważyć twego autorytetu. - Rozumiem, Josh - odpowiedział Hickok. - Posłuchaj, je stem zmęczony i obolały. Wszyscy powinniśmy trochę odpocząć. Dlaczego nie zdrzemniesz się na chwilę? - Myślisz, że tu jest bezpiecznie? - zapytał Joshua. - Nie sądzę, żeby Wypatrywacze próbowali czegokolwiek do rana. Będziesz bezpieczny. Obudzimy cię, kiedy będzie trzeba. - Nie wiem, czy mógłbym zasnąć. - Spróbuj - poradził Hickok. Joshua odszedł w stronę kocy i położył się na materacu. - Byłeś dla niego za ostry - szepnęła Berta. - Łatwo się irytuję, kiedy czuję się, jakby miał w głowie sta do galopujących koni - powiedział Hickok. - Dlaczego się nie prześpisz? - zapytała. - Ja tu zostanę. - Chciałbym - oświadczył Hickok. - Masz coś ważniejszego do roboty? - Oczywiście, że mam. - Hickok rozejrzał się po pokoju. - Co na przykład? - Muszę odnaleźć pewne miejsce - powiedział Hickok. - Gdzieś w tym budynku ukryty jest nadajnik i zamierzam go znaleźć. - Co ci z tego przyjdzie? - zapytała. - Gdybym rozszyfrował, jak on działa, moglibyśmy podsłu chiwać Wypatrywaczy. - Sądzisz, że oni mają ze sobą nadajnik? - Tak przypuszczam - odpowiedział, podnosząc się. - To ma sens. Sama powiedziałaś, że stacjonują w różnych miastach. Mo gliby wówczas utrzymywać łączność. Zgadza się? - Tak. - Muszą mieć system utrzymywania łączności - spekulował Hickok. - Jakiś system, który mogliby ukryć przed kimś nie powo łanym. - Chcesz, żebym ci pomogła? - zapytała Berta. - Nie. Zostań przy drzwiach. Przydasz się później. - Powodzenia, Białe Mięso - pożegnała go. - Dzięki. Będzie mi potrzebne. Hickok obszedł bar namyślając się, gdzie rozpocząć swoje po- szukiwania. Z tego, co mówili Harry i Pete, nadajnik był gdzieś w budynku. Przeszukanie całości mogłoby zająć wiele czasu, któ- rego on nie miał. Położył henry'ego na barze. Jak on może wyglądać? Hickok oparł się o bar. Myślał inten- sywnie. Rodzina posiadała kilka przenośnych nadajników. Używali go w czasie wojny i bezpośrednio po Wielkim Wybuchu. Przecho- wywane były gdzieś w składach broni, pokryte kurzem całych dziesięcioleci. Może nadajnik był podobny do tego z ekwipunku Rodziny? A może wprowadzili jakieś innowacje? Jak jest zasila- ny? Elektrycznością z generatora? Bateriami? Energią słoneczną? Hickok spojrzał na Joshuę śpiącego na materacu. Przykro mu było z powodu tego nieporozumienia. Ciekaw był, czy Josh nie zmieniłby zdania rano, kiedy Wypatry wacze rozpoczęliby potężny atak. - Nigdy nie powinieneś dopuszczać do siebie takich myśli, przyjacielu - mruknął pod nosem. Materac Joshuy położony był naprzeciw baru. Wzrok Hicko- ka padł na drewnianą boazerię, tuż przy głowie Joshuy. Wpadła mu do głowy pewna myśl. Dlaczego nie? Hickok okrążył bar, przyglądając mu się bardzo dokładnie. Pod ladą znajdowały się dwa rzędy półek zapełnionych rozmaitymi gatunkami trunków. Pod półkami pokryta boazerią środkowa część baru była pusta. Po lewej i prawej stronie znajdowały się zamknię- te szafki. Wcześniej odkrył w prawej dolnej szafce sprzęt stereo- foniczny. Hickok uklęknął przy prawej szafce. Oprócz sprzętu, kilku szklanek i metalowej tacy nie było tam nic. Podszedł do drugiej szafki i otworzył drzwiczki. Tym razem znalazł widelce, łyżki, noże i plastikowe naczynia. A tyle myślał nad tym! Hickok oparł łokcie o ladę i westchnął. Gdzie teraz zajrzeć? Na dół? Czy do góry? W tym pokoju nie było już żadnego miejsca, gdzie mógłby być ukryty nadajnik. Chy- ba że jest tu jakaś wnęka w ścianie. Może... Tak! Hickok wyprostował się i popatrzył ponownie na bar. Bardzo dziwne. Dwie szafki rozciągały się na dobre dwie i pół stopy. Były odpowiednio duże, aby przechowywać w nich właściwe przedmio- ty. To ma sens. Ale środek baru miał takie same rozmiary i zajmo- wał tyle samo miejsca. To nie miało najmniejszego sensu. Stano- wiło jedynie utrudnienie dla osoby stojącej za barem, która musiała uderzać kolanami w boazerię. Czy nie lepiej, żeby środek baru był wnęką? Oczywiście! Hickok pochylił się i uderzył pięścią w drewno. Rozległ się głuchy dźwięk, ale to jeszcze nic nie znaczyło. Był tylko jeden sposób, żeby się upewnić. Hickok złapał palcami za krawędź okła- dziny. Jeżeli jego przewidywania były słuszne, powinna być tu gdzieś ukryta klamka lub gałka albo... wyżłobienie. Znalazł wąskie wklęśnięcie po każdej stronie boazerii. Wcisnął w nie palce i pod- ważył okładzinę. Oparł ją o jedną z szafek i uśmiechnął się. Jak się nazywał ten facet, o którymś kiedyś czytał? Chyba Sherlock Hol- mes? No cóż, panie Holmes, masz to, czego chciałeś! Nadajnik był zielony, miał pełno wyłączników, gałek, wskaźników. - Mam! - Hickok był podniecony. - Znalazłeś! - zawołała Berta. - Oczywiście - odpowiedział. Ostrożnie podniósł nadajnik i postawił go na ladzie. - Mogę podejść i zobaczyć? - poprosiła gorąco. - Zostań przy drzwiach - rozkazał Hickok. Joshua wstał powoli przeciągając się. - Czy to już moja kolej na wartę? - zapytał ziewając. Jego wzrok natknął się na nadajnik. - Co wy wyprawiacie?! - Nadajnik. - Hickok przyglądał się uważnie białym napisom pod każdym przełącznikiem i tarczą. - Żebym tylko wiedział, jak to działa! Joshua podszedł do baru. - Pozwól mi spojrzeć. - Wiesz, jak się tym posługiwać? - zapytał Hickok. - Chociaż te, które mamy w Domu, już nie funkcjonują - wy jaśnił Joshua - bardzo się nimi zainteresowałem, gdy je zobaczy łem po raz pierwszy. Przypominam sobie, jak czytałem instrukcję, i mam nadzieję, że jest ona nadal aktualna. Moja pamięć nie jest idealna, ale... - próbował odczytać napisy. - Gdybym tylko miał tutaj światło. - Chcesz, żebym włączyła? - zaoferowała Berta. - W żadnym wypadku - rzekł Hickok. - Wypatrywacze mo gliby nas łatwo powystrzelać. - Wiem! - nieoczekiwanie wykrzyknął Joshua. Podszedł do baru z drugiej strony, pochylił się i stanął, trzymając w górze swoją torbę. - Mam je chyba tutaj! - Co? - zapytał Hickok. - Rozumiesz - powiedział podniecony Joshua. — Wiem, że wrzuciłem je tutaj, jak podgrzewałem jedzenie dla Berty. - Ale co? - powtórzył Hickok. - To. — Joshua otworzył lewą dłoń, ukazując pudełko zapa łek, zabrane motocykliście. - To jest sposób - uśmiechnął się Hickok. Joshua podszedł do swego przyjaciela i zapalił zapałkę. Trzy- mając ją nad nadajnikiem, głośno czytał napisy. - Regulacja. Ładowanie. Nadawanie. Odbiór. Tutaj! - Był uszczęśliwiony. - Sieć! Przekręcił włącznik i coś nagle zaczęło brzęczeć. Jeden ze wskaźników nad wyłącznikiem sieci zaświecił się, ukazując małą podziałkę. Po lewej stronie lekko uniosła się cienka, czarna igła magnetyczna. - To, co chcemy zrobić - Hickok informował Joshuę - to podsłuchanie Wypatrywaczy tak, żeby oni nie zdawali sobie z tego sprawy. Czy to możliwe? - Jasne - odpowiedział Joshua. Przekręcił gałkę z napisem: Odbiór. Zatrzeszczało w prawym górnym głośniku. - Nic nie słychać - powiedział rozczarowany Hickok. - Możliwe, że nie nadają - stwierdził Joshua. - Albo jesteśmy na złej częstotliwości. - Wątpię - rzekł Hickok. - Powinni zostawić to nastawione na właściwą częstotliwość. - Więc wszystko, co możemy zrobić, to poczekać - oświad czył Joshua. - Wiesz, co Hickok myśli o czekaniu - rzekła, śmiejąc się Berta. - Jeśli cierpliwość byłaby złotem - stwierdził Joshua - Hic kok byłby najbiedniejszym człowiekiem na świecie. Berta śmiała się. - To jest całkiem dobre, Josh! Uczysz się! Hickok zmarszczył czoło. - Świetnie! Nie dość, że cały czas mam na pieńku z Geroni- mem, to teraz jeszcze z tobą. Joshua uśmiechnął się. - Najpierw zdmuchnąłeś bestię - oświadczył Hickok - teraz sypiesz dowcipami: zmieniłeś się, przyjacielu. Joshua spochmurniał. - Zmieniłem się, prawda? - Co robimy dalej? - rzuciła umyślnie Berta, chcąc zmienić temat - Tak jak chce Josh - odpowiedział Hickok wzdychając. - Nie możemy nic zrobić; czekamy. Następny ruch jest ich. Joshua zamyślił się. Zauważył, że zapałka zgasła. Rzucił ją na podłogę. Zastanowił się, czy o świcie ich życie zgaśnie tak jak pło- mień na tym kawałku drewna. - Już dość długo nic nie było słychać - zauważyła Berta. - Mam nadzieję , że z Blade'em wszystko w porządku. - Powiedziałem ci, że nie musisz się o niego martwić - po wiedział Hickok. - Jak znam Blade'a, teraz odpoczywa i obmyśla plan, jak nas stąd wydostać. - Odpoczywa? - powtórzyła wątpiąco Berta. - Pewnie. Prawdopodobnie ukrył się gdzieś w parku albo w jednym z najbliższych domów i czeka na odpowiedni moment, żeby uderzyć. Blade nie należy do ludzi, którzy przejmują się taki mi drobnostkami. Sytuację, w jakiej się znaleźliśmy, nazywasz drobnostką? - zapytała Berta. - To nic wielkiego. - Hickok wzruszył ramionami. - Jesteś szalony, Białe Mięso - oświadczyła Berta. - Jeśli uważasz, że to jest drobnostka, nie chciałabym wiedzieć, co na zwałbyś tarapatami. ROZDZIAŁ XV - Jestem w tarapatach - mówił do siebie Blade, biegnąc cie- mnymi ulicami Thief River Falls. Przebiegł już ze cztery mile, ale ciągle znajdował się w mieście. Starał się kluczyć, biegł zygzaka- mi. Mijał kilka bloków, potem skręcał gdzieś na chybił trafił i jakiś' czas biegł inną ulicą. Ulice szybko zmieniały się, nie chciał zbyt długo poruszać się w linii prostej. Nie mógł pozwolić, aby Krill wywęszył kierunek jego ucieczki; wyprzedziłby go i zastawił na niego pułapkę. Dotychczas wszystko się udawało. Wyglądało na to, że jego pomysł zdawał egzamin. Jednak jego rany w czasie wysiłku dawa- ły się we znaki. Z trudem mógł oddychać, co jakiś czas ostry ból paraliżował całą prawą stronę jego ciała. Rana na ramieniu do- skwierała mu przez cały czas. Potrzebował odpoczynku, ale czy mógł pozwolić sobie na chwilę wytchnienia? Od czasu, kiedy mi- nął skrzyżowanie, nie było śladu Krilla. Czyżby bestia zaniechała pościgu? Dlaczego się ociąga? Jeśli jest to prymitywne, bezmyślne zwierzę, pragnące jedynie zemsty za Arię, z pewnością by już za- atakowało? Musiał odpocząć! Blade zatrzymał się i nasłuchiwał. Wiatr wzmagał się, moc- niej poruszając listowie. Gdzieś w dali pohukiwała sowa. Noc wy- dawała się zupełnie zwyczajna. Z przodu, jakieś piętnaście jardów dalej, stał dom z cegły, je- den z tych, które jeszcze miały drzwi. Blade podbiegł do nich, zatrzymał się, nasłuchując odgłosów, które wskazywałyby na obecność Krilla. Nic. Jeszcze jeden spazm bólu wstrząsnął jego ciałem. Co się dzie- je? Czyżby miał złamane żebro? Aria ścisnęła go w pasie, a nie w klatce piersiowej. Czy obrażenia wewnętrzne pochodziły od ku- li, czy też od uchwytu Arii? Cokolwiek to było, czuł, że musi się położyć. Blade ostrożnie otworzył drzwi i wszedł do środka. Powietrze było nieświeże, czuć było stęchlizną. Całe szczęście, udało mu się powstrzymać od kichania. Znajdował się w salonie. Meble pokryte były grubą warstwą kurzu. Zauważył dwie pary drzwi, obie uchylone. Podszedł do nich i zajrzał do środka. Jedne prowadziły do sypialni, drugie do kuchni. Nic nie wskazywało na to, by mógł tu ktoś przebywać. W sypialni nie było okna. Blade pozamykał drzwi i podszedł do sofy. Kiedy usiadł, drobne cząsteczki kurzu uniosły się do góry. Jeśli Krill zaatakowałaby teraz, musiałby najpierw sforsować któreś z drzwi, a to dałoby Blade'owi drogocenną chwilę na unie- sienie commando... Zamknął zmęczone oczy, myśli kołatały mu się w głowie. Co robiła teraz jego droga Jenny? Była przygnębiona? Tęskniła do je- go powrotu? Jak bardzo chciałby być teraz z nią, trzymać ją w ra- mionach, słuchać jej czułych słów! Co to było? Blade wytężył słuch. Był pewien, że coś słyszał. Czy to Krill? Czekał i czekał, ale dom wypełniała jedynie cisza, która uspokajała jego zmysły. „To musiały być moje nerwy" - pomyślał. Blade oparł się o sofę i zamknął oczy. Pamięć przywiodła mu jego rodziców. Matkę, której nigdy nie znał, która umarła, dając mu życie. Ojca będącego przez cztery lata Liderem Rodziny, do czasu, kiedy został zabity przez jednego z mutantów. Wspomnie- nia na nowo ożyły. Ojciec poszedł na polowanie wraz z dwoma towarzyszami. Pozostał w tyle, aby wytrząsnąć kamień z buta. Ta chwila nieuwa- gi wystarczyła, aby zupełnie nieoczekiwanie z zarośli wypadł mu- tant, lew górski. Rozerwał go na strzępy. Potwór uciekł do lasu, pozostawiając rozszarpane, zakrwawione ciało. Mutanty! Jak on ich nienawidził! Co przekształciło zwyczaj- ną, przeciętną pumę w pozbawione sierści ohydstwo, pokryte pę- cherzowatymi ranami i zaropiałą, pękającą skórą? Były to stwory niewyobrażalnie drapieżne, pożerające wszystko, co zobaczyły, nawet inne mutanty. Wszyscy wiedzieli o tym. I... Mutant, który pozbawił życia jego ojca, nie pożarł ciała. Na- wet nie próbował. Nie zrobił też tego po odejściu pozostałych męż- czyzn. Dziwne. Jeszcze dziwniejsze było to, co powiedzieli towarzysze ojca. Twierdzili, że zwierzę miało szeroką skórzaną obrożę. Wyobraźnia! I chociaż byli oni szanowanymi członkami Rodziny, nikt nie uwierzył w ich historię. Blade stracił ojca. Po jego śmierci Platon został mianowany szefem Rodziny. Blade wiedział, że Platon chciałby, aby pewnego dnia on stanął na jej czele. Przypomniał sobie, z iloma problemami musiał codziennie borykać się jego ojciec. Wątpił w to, czy kiedy- kolwiek będzie chciał je wziąć na swoje barki. Ktoś inny może zostać Liderem. On mógłby poświęcić się własnej rodzinie, którą założyłby z Jenny, mógłby cieszyć się spokojną egzystencją, mie- szkać w jednym mieszkaniu dla par małżeńskich. Wyrzekłby się rangi wojskowej i... Coś zaszeleściło. Blade zdobył się na wysiłek i otworzył oczy. Zdrętwiał. W drzwiach sypialni stał Krill. Jego olbrzymie cielsko gotowe było do skoku. Jak? „Ruszaj się!" - coś krzyknęło mu w głowie. Chwycił com- mando i chociaż Krill już się rzucił, zdążył go trafić w potężny tors. Kula pohamowała pęd bestii, co pozwoliło Blade'owi osunąć się na podłogę, zanim cielsko zwaliło się na sofę. Cholera! Blade ponownie nacisnął cyngiel, kiedy Krill rzucił się do przodu, ale lewa łapa bestii pochwyciła commando i wyrwała ze zdesperowanych rąk Blade'a. Krill warknął i sięgnął do nóg Blade'a. Blade przesunął się w lewo i raptownie wstał. Wyszarpnął ve- gi, podczas gdy Krill podszedł do niego sycząc i warcząc. - Chodź tu, skurwielu! - Wycelował automaty w rozwście- czoną mordę Krilla, zamierzając postąpić z nim dokładnie tak jak z Arią. Przeznaczenie było jednak inne. Blade cofnął się o dwa kroki, chcąc upewnić się, czy dobrze wycelował. Skupił się na Krillu. Jego stopy natrafiły na jakąś prze- szkodę, zaniepokojony spojrzał w dół. Za późno. Potknął się o krzesło i runął na podłogę. Krill ryknął i skoczył. Zanim Blade zdołał odzyskać równowagę, Krill stał już nad nim i chwycił go za nadgarstki. Blade usiłował się uwolnić. Bestia ściskała go coraz mocniej, wykręciła mu nadgarstki. Krill ukazał kły w grymasie uśmiechu. Blade nie miał wyboru. Musiał wypuścić broń. Krill zwolnił uścisk i wyprostował się, zadowolony ze zwycięstwa. - Jeszcze nie skończyłem, bękarcie! - Blade przyciągnął ko- lana do piersi i gwałtownie wyprostował nogi, uderzając Krilla w krocze. Trafił. Krill zawył, zaharczał. Jego ręce objęły bolące miejsce. Za- chwiał się, odstępując od Blade'a. Bestia potknęła się i padła na sofę. Blade podniósł się w pośpiechu, wydobył z pochew noże bo- wie. Musi działać teraz, zanim Krill dojdzie do siebie! Bestia spróbowała uskoczyć. Nie udało jej się. Blade zamierzył się na Krilla i wbił nóż po samą rękojeść. Obaj upadli na sofę. Krill wymierzył cios pięścią w głowę Blade'a. Blade poleciał w tył, podniósł prawy nóż i wbił go w muskularną klatkę piersiową swego napastnika. Krill uniósł się, zawył i rozwścieczony próbował odepchnąć go. Tymczasem Blade podniósł drugi nóż, naprężył się i wbił ostrze w ciało Krilla. Ramiona bestii dziko zadrgały. Lewą łapą wymierzył Bla- de'owi cios, rzucając go na podłogę. Blade podniósł się, sięgnął po ostatni z solingenów. Jeden stracił, zabijając szczura w pokoju Berty. Inny został we wnętrzno- ściach Arii. Miał już ostatni, przywiązany do prawej łydki. Krill nie ruszał się. Czyżby bestia nie żyła? Blade ostrożnie podszedł bliżej. Oczy Krilla były zamknięte, ciało nieruchome. Krew lała się z ran zadanych kulami i nożami, które ciągle tkwiły w jego piersi. Piekielny stwór był martwy! Blade westchnął z ulgą i usiadł na oparciu sofy, wpatrując się w swą ofiarę. Skąd pochodziły te bestie? Jak Wypatrywacze je tre- sowali i kontrolowali? Na pewno nie krótką smyczą... Zatrzymał się, patrzył. Podczas walki nie zauważył, że Krill miał wciąż na szyi smycz, której koniec teraz zwisał luźno. Blade domyślał się, że Krill urwał się Wypatrywaczom, chcąc pomścić Arię. Cóż! Wypa- trywacze nie zapanowali całkowicie nad swoją dziką ochroną. Co powinien teraz zrobić? Powrócić do Hickoka, Geronima i reszty, aby ostrzec przed zbliżającymi się posiłkami? Wzrok Blade'a zatrzymał się na szyi Krilla. Nagle zesztyw- niał, pochylił się, aby bliżej przyjrzeć się bestii. To niemożliwe! Dobry Boże! Nie! Smycz zawieszona na szyi Krilla przyczepiona była do szero- kiej skórzanej... obroży! Blade był oszołomiony, do głowy przyszło mu nieprawdopo- dobne skojarzenie. Czy to możliwe? Czy ta historia mogła być prawdziwa? Mu- tant odpowiedzialny za śmierć jego ojca miał przecież skórzaną obrożę. Czy istniało jakieś powiązanie między Wypatrywaczami a... Blade spostrzegł nagle, że oczy Krilla są otwarte; jaśniały dzi- ko. Próbował użyć solingena, ale jego reakcja była za wolna. Krill warknął, napiął swe potężne pięści i uderzył Blade'a w głowę. Blade próbował podnieść się, ale potoczył jedynie oczami i padł na podłogę. Bestia wstała. Ryknęła i oblizując swe grube wargi, wlepiła oczy w Blade'a. Krill pochylił się na powalonym Wojownikiem. ROZDZIAŁ XVI Joshua trzymał straż przy drzwiach, Hickok i Berta odpoczy- wali przy barze. Do rana było jeszcze trochę czasu, ale niektóre z rannych ptaków s'piewały już optymistycznie, witając nowy dzień. Niedaleko parku coś się działo. Joshua zauważył jakieś poruszenie przy jego krawędzi, ale nie widział dokładnie, co tam się działo. Odwrócił się do śpiących. - Hickok! - zawołał. Strzelec natychmiast się przebudził, był w pełnej gotowości. Podszedł do Joshuy. - Co jest? - Wypatrywacze są czymś poważnie zajęci - odpowiedział Joshua. - Ale trudno zrozumieć mi ich intencje. - Kiedy są twoje urodziny? - zapytał niespodziewanie Hic kok. - Po co chcesz wiedzieć? — Joshua był zaskoczony pytaniem. - To nic takiego. - Hickok uśmiechnął się. - Właśnie pomy ślałem, że mógłbym dać ci jakiś słownik na urodziny. Twoje słow nictwo jest żałosne. - Czasem doprawdy wykazuję pewną skłonność do wznio słego wysławiania się - przyznał poważnie Joshua. Hickok poklepał go po plecach. - W porządku, Josh, pozwól mi spojrzeć. - Czy coś się dzieje? - zapytała zaspana Berta, przyłączając się do nich. - Jeszcze nie wiem - odpowiedział Hickok. Wyjrzał na zewnątrz. Wypatrywacze pospiesznie coś robili, niedaleko... w parku. - Słyszeliście coś przez radio? - pytała Berta. Joshua zmarszczył czoło. - Nic. Nie nadawali przez całą noc. - Berta - rozkazał Hickok. - Idź na dach. Obudź tego leniwe go Indianina, jeśli śpi i zobacz, co oni tam robią. - Ja mogę to zrobić - rzekł Joshua. - Berta ze swoją ręką nie powinna... - Nic się nie martw-przerwała mu Berta.-Niejestem inwa lidą. Będę za chwileczkę z powrotem. Opuściła ich. - Jak myślisz, co oni tam robią? - zapytał Joshua. Wojownik wzruszył ramionami. - Kto wie? Wkrótce się wszystko wyjaśni... Nadajnik Wypatrywaczy zaczął szumieć i trzaskać, po czym usłyszeli ochrypły głos: mówił rytmicznie, zachowując krótkie przerwy. - Charlie - Bravo - Jeden - Trzy - Dziewięć - Dziewięć. Tutaj Charlie - Lina - Dwa - Cztery - Siedem - Siedem. Słyszysz mnie? Prawie natychmiast odezwał się jakiś mężczyzna. - Roger, Charlie - Lima - Dwa - Cztery - Siedem - Siedem. Odbiór - Potwierdził odbiór. - Jakie jest twoje ETA? - Wciąż tysiąc osiemset - oświadczył pierwszy głos. - Czy twoje położenie się zmieniło? - Nie. Ciągle to samo. Kapitan chciałby mówić z pułkowni kiem Jarvisem. Nastąpiła dłuższa przerwa, po czym na linię wszedł ochrypły głos. - Tutaj pułkownik Jarvis. Williams, jesteś tam? - Tak - odpowiedział młodszy głosem oficer. - Tutaj kapitan Williams. - Co mogę dla ciebie zrobić, Williams? - zapytał pułkownik Jarvis. - Chciałbym uzyskać pozwolenie na wykonanie mojego pla nu - powiedział Williams. - Jakiego planu? - chciał wiedzieć Jarvis. - Wierzę, że mogę ich zmusić do poddania się. - O! Najpierw podaj mi opis aktualnej sytuacji - rozkazał Jarvis. - Ależ... - Kapitan Williams zawahał się, najwidoczniej nie chętny do składania raportu. - Czy nie słyszałeś? - domagał się pułkownik Jarvis. - Co się zmieniło? Mów. - Nie znamy liczby przeciwników przebywających w budyn ku - odpowiedział Williams. - Czy wiadomo, co stało się z naszymi chłopcami stacjonują cymi tam? - dowiadywał się Jarvis. - Nie wiadomo. - Jakieś straty? Śmiertelna cisza. - Kapitanie Williams - os'wiadczył ostro Jarvis. - Zaczynasz mnie olewać. A ty wiesz, co mogę zrobić z oficerami, którzy mnie olewają. - Tak jest - odpowiedział szybko Williams. - Mów. - Jeden z Wojowników przerwał nasze okrążenie - oświad czył Williams. Joshua ścisnął Hickoka za ramię. - Skąd oni wiedzą, że Blade jest Wojownikiem? - Cicho! - warknął Hickok. - Słuchaj! - Oczywiście, unieszkodliwiliście Wojownika - mówił puł kownik Jarvis. - Niestety, nie. - Co? - W głosie Jarvisa zabrzmiało rozdrażnienie. - On... Rozumiem, że to mężczyzna? - Tak jest. - Czy jest ciągle na wolności? - Nie. Mamy go w areszcie - powiedział Williams. Joshua zrobił krok w kierunku nadajnika. - Oni mają Blade'a! - Jeszcze nie odpowiedziałeś, czy macie jakieś straty? - Jar- vis naciskał na Williamsa. - Tak, mamy - ostrożnie odpowiedział kapitan Williams. - Williams - ostrzegł pułkownik. - Podaj mi lepiej liczbę ofiar i zrób to teraz, bo jeśli tam przyjadę, to będziesz bardzo żało wał, że się w ogóle urodziłeś. - Straciliśmy... - Wydawało się, że kapitan Williams nie mo że przemóc się, żeby to wypowiedzieć. - Mamy ośmiu zabitych - dokończył. - Straciliście ośmiu ludzi?! - wrzasnął pułkownik Jarvis. - Nie, proszę pana - odpowiedział potulnie Williams. - Nie? - Siedmiu ludzi, proszę pana. I jednego z naszych Roversów, Arię. - Jednego z Roversów!? - wrzeszczał pułkownik. - Tak, proszę pana. - Czy wiesz, jakie one są kosztowne? - Tak, proszę pana - odpowiedział Williams. Pułkownik Jarvis westchnął. - Bardzo dobrze. Czy są jakieś ślady po drugiej parze wysła nej do Wodospadu Złodziejskiej Rzeki? - Nie, proszę pana. - Czy ten... Jak mu na imię? - zapytał Jarvis. - Krill, proszę pana. Jest bardzo ranny. Mamy go w naszej ciężarówce. Nasi medycy są zdania, że nie przetrzyma następnej godziny. To on pojmał Wojownika - zdał sprawę Williams. - Do diabła! - Pułkownik Jarvis był wściekły. - Ten Wojow nik musi być niezłym skurwysynem! - Nie ma wątpliwości - powiedział Williams. - Więc jaki jest twój plan? - Chciałbym uzyskać pozwolenie na użycie jeńca jako przy nęty. Postawimy tym w środku ultimatum. Jeżeli się nie poddadzą, zabijemy jeńca. Czy mam pańskie pozwolenie? - zapytał z nadzie ją w głosie Williams. - W porządku - zgodził się pułkownik Jarvis. - Ale, Wil liams... - Tak? - Masz jeszcze dwunastu ludzi, tak? - Tak jest. - Pod żadnym warunkiem - wydawał rozkazy pułkownik Jar- vis - nie ruszaj ich, dopóki nie wykonamy manewru. Rozumiesz? - Tak jest- oświadczył Williams. - Trzymaj ich, dopóki nie przyjedziemy i sami nie wyłowimy tych niedobitków. - Nie ma sprawy - obiecał Williams. - Kapitanie - dodał Jarvis po chwili. - Tak, pułkowniku Jarvis? - Nie załamuj się - rzekł Jarvis. - Wiesz, że ci Wojownicy mają wysoką reputację. - Rzeczywiście, wiem. - Czy znasz tożsamość tego jeńca? - zapytał Jarvis. - Nie chce mówić - odpowiedział Williams. - Ale z akt wnioskuję, że jest to Blade. - Blade? - Pułkownik był pod wrażeniem. - W takim razie Hickok i Geronimo muszą być w środku. - Mnie też tak się wydaje - zgodził się Williams. - Słyszałeś, co oni zrobili z Trollsami? - zapytał Jarvis. - Tak, to było jakieś dwa tygodnie temu - oświadczył kapitan Williams. - W takim razie wiesz, jacy są niebezpieczni. Nie daj im szan sy. Trzymaj ich, dopóki nie przybędziemy. - Oczywiście. - Charlie- Lima - Dwa - Cztery - Siedem - Siedem - Skoń czone. Radio zatrzeszczało i zgasło. - Nie rozumiem - powiedział Joshua. - To już dwóch z nas nie rozumie - przyznał Hickok. - Oni wiedzą o waszej walce z Trollami! - oświadczył Josh ua. - Skąd? - Zapomnij o Trollsach! - odrzekł Hickok. - Oni wiedzą 0 nas wszystko, wszystko o Alfie. Stąd wniosek, że wiedzą rów nież wszystko o Rodzinie i Domu. - Skąd? - powtórzył Joshua. - Chciałabym wiedzieć, do licha - powiedział Hickok. - To wszystko nie ma sensu! - Czy Blade nie podejrzewał związku miedzy Trollsami a Wypatrywaczami? - zapytał Joshua. - Tak. Tylko nie miał pojęcia, co to za związek. - Skąd oni wiedzą o Rodzinie? - pytał Joshua. - Josh - powiedział Hickok opryskliwie. - Zadajesz za dużo pytań. Wiem tyle samo co i ty. Teraz nie jest najważniejszą sprawą, skąd oni to wszystko wiedzą. Mamy większe zmartwienie. - Jakie? - Pamiętasz, oni mają Blade'a? - warknął Hickok. - Co zrobimy? - zapytał Joshua. - Idź na dach - poinstruował go Hickok. - Zawołaj Geronima 1 Bertę. Musimy się naradzić. - Jasne. - Joshua wbiegł na schody. Co teraz zrobią? Hickok oparł się o ścianę, obmyślając plan akcji. Najważniejsze było teraz uwolnienie Blade'a. Ale jak to zro- bić? Spojrzał na drzwi i zauważył, że przestali kręcić się koło par- ku. Było jeszcze zbyt ciemno, żeby dojrzeć szczegóły, ale coś albo ktoś... znajdował się tuż przy linii drzew. Hickok podszedł do baru i zabrał z lady swoją broń. Kapitan Williams wspominał coś o ultimatum. Wypatrywacze z pewnością dadzą o sobie znać o świcie lub później. Nie pozostało wiele czasu, żeby obmyślić plan odbicia Blade'a. Wypatrywacze mieli przewa- gę liczebną. Było ich dwunastu. Mieli trzy razy więcej iudzi niż Hickok. To znaczna przewaga. Nastąpiło małe zamieszanie, na schodach pojawił się Geroni- mo, Berta i Joshua. - Co z tymi Wypatrywaczami? - zapytał Geronimo, scho dząc ze schodów. - Joshua mówi, że oni wszystko o nas wiedzą? - Najwidoczniej - przyznał Hickok, podsumowując podsłu chaną rozmowę między kapitanem Williamsem i pułkownikiem Jarvisem. - Jaki będzie nasz następny ruch? - zapytał Geronimo. - Czekam na każdą propozycję - oświadczył Hickok. - Hej, tam, wewnątrz budynku! Słuchajcie! - rozległ się nagle głos z zewnątrz. - Co to... - zaczął Hickok. Podbiegł na palcach do drzwi. - Wiem, że mnie słyszycie! - krzyczał głos. - Jak on to robi, że mówi tak głośno? - zapytała Berta, zain teresowana zagadką. - Używa urządzenia zwanego megafonem - rzekł Joshua. - Posiadamy parę takich, niestety, są bezużyteczne, ponieważ Rodzi nie brakuje odpowiednich baterii. - Naprawdę dam ci słownik na urodziny - mruknął Hickok. - Wiem, że mnie słyszycie! - powtórzył głos. - Czy możemy zobaczyć, kto to mówi? - zapytała Berta. - Nie - odpowiedział Geronimo. - On prawdopodobnie jest w parku. - Nazywam się kapitan Williams. - Williams mówił powoli, podkreślając każde słowo. - Poznaję tę nędzną kreaturę - powiedział Hickok. - Słuchajcie uważnie, co powiem... - Co takiego? - Geronimo pochylił się do przodu, próbując zobaczyć rezultat wcześniejszych wysiłków Wypatrywaczy. Wraz ze zbliżającym się świtem, robiło się coraz jaśniej. - To Blade! - wykrzyknął. Wszyscy przybliżyli się, żeby dobrze widzieć. - Tak jak możecie teraz wyraźnie zobaczyć - kontynuował Williams - mamy waszego przyjaciela. - On jest przywiązany do słupa! - oświadczyła Berta. - Przywiązaliśmy go do słupa. Nie macie szansy go uratować. - Nie rusza się - powiedziała Berta. - Jesteście pewni, że on żyje? - Tak powiedzieli przez radio - odpowiedział Hickok. -Rozwalimy was, jeśli będziecie chcieli go uwolnić- oświad czył Williams. - To ja was rozwalę - powiedział Hickok. - Słuchajcie uważnie! Wkrótce wzejdzie słońce. Macie czas na poddanie się, dopóki słońce nie ukaże się w pełni nad horyzontem. Potem zastrzelimy waszego przyjaciela. - Nie dają nam zbyt wiele czasu - skomentował Geronimo. - Pamiętajcie! - powtórzył arogancko Williams. - Gdy słońce będzie całkowicie widoczne, zamienimy waszego przyjaciela w sito. - Poddamy się? - zapytał Joshua. - Czy króliki latają? - rzucił Hickok. - W takim razie, co zrobimy, Białe Mięso? - Berta zmarsz czyła brwi i zamyśliła się. - Zrobią z nami to, co chcą. - Czyżby? - powiedział Hickok uśmiechając się. - Widziałem już kiedyś ten uśmiech - zauważył Geronimo. - On oznacza, że twój ptasi móżdżek ma jakiś plan. - Czy mamy tutaj jakiś sznur? - zapytał ich Hickok. - Nie widziałem żadnego - odpowiedział Geronimo. - Jak długi potrzebujesz? Hickok podrapał się w podbródek. - Przynajmniej dziesięć stóp. - Mamy koce - powiedziała Berta. - Jeżeli je powiążemy, będzie chyba z dziesięć stóp. A po co? Hickok zaczął chodzić. - Widzę to tak: musimy zrobić ruch o wschodzie słońca, wte dy będą się spodziewali, że poddamy się. - Spojrzał na Joshuę. - Czy ruger jest naładowany? - Tak - odpowiedział Joshua. - Daj mi go - rozkazał. Wziął rewolwer i wepchnął go za pas, tuż po prawej stronie sprzączki, zostawiając rękojeść na wierzchu, przygotowaną do szybkiej akcji. - To da mi osiemnaście. - Osiemnaście? - powtórzyła Berta. - Tak. Osiemnaście strzałów. - Co zamierzasz zrobić? - zapytała Joshua. - Będę ich potrzebował, kiedy wyjdę frontowymi drzwiami. A oto mój plan... ROZDZIAŁ XVII Jenny znalazła go siedzącego na jednym z głazów, na pagórku niedaleko części mieszkalnej. Wpatrzony był we wspaniałe kolory, jakie malowały się na niebie. - Już prawie świt - oświadczyła. - Też nie mogłaś spaść? - zapytał ją. W jego niebieskich oczach widoczny był cień smutku. - Nie mogę spać, odkąd wyjechał - przyznała Jenny. - Ja też mam takie trudności - powiedział. - Żałujesz wysłania Alfy gdzieś w świat, Platon? - zapytała go. - Szczerze mówiąc, to rozpaczam z dwóch powodów. Wiesz, że kocham Blade'a i całą resztę. Rzeczywiście żałuję, że wysłałem ich na tę misję. Ale jednocześnie wiem, jak ważne jest ich zadanie. Wiem, że Rodzina nie przetrwa, jeśli im się nie powiedzie. - Dobrze zrobiłeś' - zapewniła go. - Dziękuję. - Uśmiechnął się. - To poprawia stan mojej du szy. Potrzebuję twojego poparcia. - Masz je - zapewniła go Jenny. Położyła swoją lewą dłoń na jego ramieniu i ścisnęła delikatnie. - Wszyscy cię kochamy. Cza sem możemy się z czymś nie zgadzać, ale pamiętaj, że zawsze masz nasze lojalne, niezłomne poparcie. Platon podniósł się i zachwiał. - Chciałbym móc leczyć ten przeklęty artretyzm! - Jest coraz gorzej, prawda? - Zapomnijmy o naszych zmartwieniach. - Platon zignoro wał jej pytanie. Przeciągnął się, patrząc na wschodzące słońce. - Co powiedziałabyś, gdybym zaprosił cię na śniadanie? Je stem pewien, że Nadine bardzo się ucieszy. - Nie chciałabym przeszkadzać - sumitowała się Jenny. - Nonsens - powiedział, likwidując jej obiekcje. - Powiem mojej drogiej żonie, że spędziliśmy całą noc, siedząc tutaj i wpa trując się w gwiazdy. Zobaczymy, czy będzie zazdrosna. Jenny zaśmiała się. - Zawsze byłeś żartobliwy. - W moim wieku - wprowadził poprawkę Platon - można być swawolnym, a nie żartobliwym. Szli w kierunku domów, napawając się świeżym rannym po- wietrzem i świergotem ptaków. - Piękny poranek - stwierdziła Jenny. - Myślę - dodał Platon - że gdziekolwiek znajduje się Alfa, oni również cieszą się nim tak samo jak my. - Tak myślisz? - Nie wierzysz mi? - Nie wiem... - Gdzie się podziało to lojalne i niezłomne poparcie, które miałem otrzymywać? - uśmiechnął się Platon. - Wiesz, że ufam - powiedziała Jenny. - Więc przestań się martwić! - poradził jej. - Odpręż się. Przed nami pyszny posiłek. Opowiem ci pewną plotkę. Słyszałeś, jakie pytanie zadało jakieś dziecko wczoraj na lekcji anatomii? - Jesteś okropny - śmiała się Jenny. - Nie wiem, jak Nadine może z tobą wytrzymać! - Ona myśli, że jestem wspaniały - zażartował Platon. Jenny zaśmiała się. - Jesteś. Mój Blade jest również. - I w tym momencie - Platon chciał ją uspokoić - jest żywy, ma się dobrze i niezmiennie myśli o tobie. - Wiem, że żyje - zgodziła się Jenny. - Czuję to gdzieś, gdzieś głęboko. Ale niepokoję się... - O co? - przerwał Platon. - Powiedziałaś przed chwilą, że żyje, i wiesz, że on potrafi sobie poradzić. - Chciałabym, żebyś miał rację - zgodziła się. - Rzeczywi ście, nie powinnam się smucić. Poza tym jest z Hickokiem i Gero- nimem. Co mogłoby ich pokonać? ROZDZIAŁ XVIII Wypatrywać ze! Mimo otumanienia i przenikliwego bólu Blade usiłował skon- centrować swe myśli. Wypatrywacze. Gdzie oni są? Blade pamiętał, że został pozbawiony całego okrycia, z wyjąt- kiem spodni. Wypatrywacze wykopali dół dokładnie naprzeciwko budynku, zajętego przez jego przyjaciół. Wsadzili do niego wysoki słóp, przysypali ziemią i przywiązali swego więźnia tak mocno, że w ściśniętych nadgarstkach i kostkach zanikało krążenie krwi. Huczało mu w głowie. Przypomniał sobie i analizował wrzaski jednego z Wypatry- waczy. Znał konsekwencje. Wojownik nie ma prawa się poddać, w żadnych okolicznościach. Hickok i Geronimo będą musieli po- zwolić na zabicie go. Nie miał czasu do stracenia. Gdzie są Wypatrywacze? Czy któryś z nich zwraca na niego uwagę, czy wszyscy skupieni są na budynku? Blade poczuł, że powraca mu pełna świadomość i ostrożnie otworzył oczy. Zobaczył FOKĘ, za nią była kwatera wrogów. Nie widział żadnego z nich. Prawdopodobnie byli rozproszeni po ca- łym terenie i w ukryciu czekali na wschód słońca. Więzy zaciskające nadgarstki wydały się lekko poluzowane. Blade napiął swoje stalowe muskuły i poczuł, że pętla zaczyna się poruszać. Dobrze! Słońce zaczęło wschodzić. Blade siłował się ze sznurem starając się minimalnie poru- szać, aby nie zwrócić na siebie uwagi Wypatrywaczy. Oni byli pra- wdopodobnie pochłonięci tym, co się dzieje za drzwiami budynku, oczekiwali poddania się jego przyjaciół. „Mogę to zrobić!" - powtarzał sobie. Jeśli odpowiednio wy- tęży mięśnie, więzy mogą rozluźnić się na tyle, aby mógł uwolnić ręce. Pozostawało tylko pytanie, czy zdąży przed wschodem słoń- ca? Nagle kilku Wypatrywaczy pojawiło się niedaleko kwatery z bronią wycelowaną w drzwi. Pot oblał siłującego się ze sznurem Blade'a. Jeszcze tylko kil- ka minut! Wszystko, czego potrzebował, to kilku marnych minut! Ktoś poruszył się w parku tuż za nim, listowie zaszeleściło. Blade miał już prawie wolne ręce i zastanawiał się nad swym na- stępnym ruchem, zwłaszcza że jego nogi były wciąż przywiązane do słupa. Nagle wydarzyło się coś, czego w ogóle nie oczekiwał. Otworzyły się frontowe drzwi i wyszedł z nich Hickok, trzy- mając ręce nad głową i szczerząc zęby jak idiota. 1 ROZDZIAŁ XIX Hickok zatrzymał się na trzecim stopniu, uśmiechając się i po- woli rozglądając się to na lewą, to na prawą stronę. Tak jak się spodziewał, Wypatrywacze byli rozlokowani na dachach najbliż- szych budynków. M-16 były gotowe do akcji. Zliczył trzech z le- wej i dwóch z prawej strony. To oznacza, że jest jeszcze siedmiu. - Cieszę cię, że postępujesz rozsądnie - powiedział kapitan Williams gdzieś z parku. Hickok, ciągle szczerząc zęby, zwrócił się teraz doń wprost. Spojrzał na Blade'a. Czy wzrok płatał mu figle? Blade się ruszał! - Gdzie jest reszta? Cisza. Musiał ich powstrzymać. Berta i Geronimo musieli mieć czas na opuszczenie się w dół po własnoręcznie wykonanym sznurze i okrążenie budynku. - Gdzie jest reszta? - powtórzył kapitan Williams. - Wiem, że jest was więcej. - Są w środku - krzyknął Hickok. - Powiedz im, żeby wyszli, natychmiast! - rozkazał Williams. - Oni wam nie ufają - wrzeszczał Hickok. - Boją się, że do staną kulę w plecy. - Nie mają się czego obawiać- powiedział Williams niecier pliwiąc się. - Skąd mają to wiedzieć? - Nie chcemy was zabić. Jeśli nie wyjdą i nie rzucą broni, zabijemy waszego przyjaciela. - Wygląda na to, że nie mamy wyboru - dodał Hickok. - Ty pierwszy rzuć broń! Hickok posunął się o dwa kroki w przód. Swojego henry'ego oddał Geronimowi, zostawiając sobie naładowane kolty i rugera. Osiemnaście strzałów to nie było za dużo w tej sytuacji. - Rzuć broń! - niecierpliwił się Williams. - Natychmiast! Hickok opuścił głowę i powoli opuszczał ręce. Wiedział, że Wypatrywacze nie spodziewają się, że jego rewolwery mogą do- równać ich M-16. Nie mogli oczekiwać, że ktoś będzie taki głupi, zwłaszcza że mieli go na muszkach swoich karabinów, na otwartej przestrzeni, bez żadnej osłony. Mógł więc wyobrazić sobie ich za- skoczenie, kiedy przesunął się w prawo i w tradycyjnej postawie rewolwerowca, oddał dwa strzały, dające się słyszeć prawie jak jeden. Wypatrywacze będący na dachach z jego prawej strony, znik- nęli ze swych pozycji, rozbryzgując za sobą krew. Hickok poruszył się. Kule z M-16 uderzyły w beton u jego stóp. Odwrócił się, pochylił, zrobił uniki, kręcił się wokół własnej osi, starając się być jak najtrudniejszym celem. Jeden ze strzałów zaznaczył się głębokim śladem na jego szyi. Inny trafił w lewą piętę. Hickok dobiegł do FOKI, odwrócił się i wystrzelił z obu py- tonów. Jeden z Wypatrywaczy wrzasnął i runął w dół. - Brać skurwysyna! Hickok położył się na ziemi i przeturlał pod pojazdem, zdoby- wając chwilową osłonę. Najchętniej pozostałby tam, ale tego nie- stety nie było w planie. Wydostał się spod pojazdu po stronie par- ku. Wstał i biegł, kierując się prosto do Blade'a. Ta część planu zakładała: śmierć albo życie. Z zarośli wynurzył się Wypatrywacz, starannie wycelował z M-16. Cała siła ognie skupiła się na skaczącym, kręcącym się i wirującym Wojowniku. Kula otarła się o jego lewy bok. Hickok zwolnił dziesięć jardów od Blade'a i oddał strzał do Wypatrywacza, znajdującego się dokładnie na wprost niego. Żoł- nierz upadł i wrzeszcząc złapał się za głowę. Blade nieoczekiwanie wrócił do życia, uwolnił w końcu ręce. Schylił się i w szalonym tempie rozwiązał sznur okalający mu ko- stki. Hickok usłyszał nową broń, która włączyła się do akcji. Po strzałach Berty, nastąpił trzask henry'ego. Doszedł do Blade'a, znajdującego się teraz między nim i parkiem. - Pospiesz się, ślamazaro! W zaroślach pojawiło się trzech Wypatrywaczy, ostrzeliwują- cych Wojowników. Hickok wystrzelił dwa razy ze swego prawego kolta. Widział, jak jeden z żołnierzy pada, ale poczuł, że coś rozpruło jego lewe ramię. Zatoczył się, upadł na kolana, jednocześnie chwytając rugera. Nagle pojawił się przy nim Blade. Pochyli! się i sięgnął po rugera. Wycelował do pozostałych przy życiu wrogów. Geronimo ponownie otworzył ogień. Dwaj Wypatrywacze zostali złapani w ogień krzyżowy. Pró- bowali się bronić nawet wówczas, gdy kule przeszyły ich ciała, a twarze wykrzywił ból. Padli, ociekając krwią. Jeden z nich char- czał, świszcząc rozerwaną tchawicą. Nagle ogień ustał. Geronimo i Berta nadbiegli od strony kwatery i dołączyli do swoich towarzyszy. - Nic ci nie jest? - zapytała Berta, kładąc dłoń na ramieniu Hickoka. - Wyglądasz żałośnie. - Dzięki, Czarna Ślicznotko. Potrzebowałem tego. - Gdzie jest reszta? - zapytał Blade, lustrując park. - Dosta liśmy wszystkich? - Według moich obliczeń - odpowiedział Hickok - musi być ich jeszcze czterech. - Geronimo - powiedział Blade wybiegając. - Dżipy i cięża rówka! Geronimo podążył za nim, wyczulony na atak od strony parku. Hickok patrzył na nich. Jego ciało było obolałe. Byli jeszcze w tym samym miejscu, kiedy wdarł się hałas silników. - Nie uda im się - skomentowała Berta. Hickok stanął na niepewnych, chwiejących się nogach. - Hej, pozwól im! - powiedziała Berta, obejmując go w pa sie. - De razy byłeś trafiony? - Straciłem rachubę - odpowiedział. - Najlepiej będzie, jeśli powleczemy się do starego Josha - oświadczyła Berta, prowadząc go w kierunku schodów. - On się tobą zaopiekuje. - W porządku - zgodził się Hickok. - Zrobiłeś dobrą robotę, Białe Mięso - rozpromieniła się Ber ta. - Jestem z ciebie dumna. - Drobiazg. To dla mnie ciastko z kremem. - Nigdy nie widziałam takiego strzelca jak ty. - Ciastko z kremem... - Ciągle to powtarzasz - zauważyła. - Czy to jest twoje ulu bione powiedzonko? - Po prostu lubię ciastka - zaśmiał się Hickok. - Ty głuptasie! - powiedziała czule Berta. Byli już w połowie drogi do FOKI, kiedy za nimi zadudniły jakieś kroki. - Co...? - Berta chciała się odwrócić, ale coś uderzyło ją w podbródek, powalając na ziemię. Hickok przysiadł, zaciskając w spoconej dłoni kolta. Czyżby wrócił jeden z Wypatrywaczy? Jeśli tak, to popełnił błąd, bo on ma jeszcze w sobie trochę siły i... Zastygł. Zobaczył masywną bestię, oblepioną zaschniętą krwią, z pod- nieconymi oczami i zębami ociekającymi różową śliną. Cały tors miała pokryty ranami. Hickok zdążył raz wystrzelić, zanim silna pięść nie powaliła go na ziemię. Bestia stanęła nad swoją ofiarą, zaciskając łapy. Żadne z nich nie było tym, kogo szukała. Krill przybył tu po Blade'a. Dobiegły ich podniesione na alarm głosy. Krill zbiegł do parku, kierując się w stronę zarośli. Zdążył ukryć się za pień potężnego drzewa, kiedy pojawiło się dwóch mężczyzn: Blade i jakiś drugi. - To Hickok i Berta! - wykrzyknął Geronimo, kiedy podeszli bliżej. - Co się stało... - zastanawiał się Blade. Przecież złapali czterech Wypatrywaczy uciekających w dwóch dżipach, po dwóch żołnierzy w każdym. Pozostałe pojaz- dy były opuszczone. Wojownik wepchnął lufę rugera do ucha be- stii i przycisnął cyngiel. Ruger był pusty. Musiał wystrzelać resztę naboi na tych dwóch w dżipie. Krill zawarczał, próbując wycisnąć z Blade'a życie. Uśmiech- nął się, kiedy Blade uderzył go w twarz swoim rewolwerem. Krill chciał, żeby Blade przekonał się, że nie ma ucieczki przed tym, co nieuniknione. Żądny zemsty za Arię, pragnął śmierci Wojownika. Blade walił bestię, rozdzierając jej skórę, łamiąc krzywy nos, ale Krill nie zwalniał swojego mocnego uchwytu. Spróbował więc ina- czej: odrzucił rugera i wepchnął ręce pod podbródek bestii, usiłu- jąc zdusić grubą szyję i złamać kręgosłup. Jego mocna szyja zale- dwie drgnęła. Nieoczekiwanie zjawił się Geronimo z jednym ze swych to- mahawków. Wydał z siebie okrzyk wojenny i zatopił toporek w szyi bestii. Krill dostał szału, cisnął Blade'a na bok i rzucił się na Geronima. Z rany lała się krew, ale Krill zignorował to zupełnie i uniósł szamoczącego się Wojownika w powietrze, wysoko nad swoją głowę. Geronimo spadł z głuchym odgłosem. Blade, leżący po prawej stronie, próbował złapać oddech. Zbierał energię i roz- glądał się dookoła. Hickok i Berta wciąż leżeli, nie odzyskawszy jeszcze świadomości. Ogłuszony Geronimo w ogóle nie ruszał się. Wszystko zależało od niego. Blade podnosił się z wysiłkiem, jego zmaltretowane i pora- nione ciało reagowało bardzo ospale. Krill patrzył na Blade'a, czekał uśmiechając się. - Musisz mnie bardzo chcieć - mruknął Blade. Zdziwił się bardzo, kiedy bestia skinęła głową. - Rozumiesz to, co mówię? - powiedział, patrząc głupkowato. Uśmiech Krilla powiększył się. - Ale to niemożliwe... - mamrotał Blade. Krill rzucił się na Blade'a i pochwycił go. Jego wielkie łapy ścisnęły głowę Blade'a i zaczęły ciągnąć, chcąc najwyraźniej ode- rwać ją od reszty ciała. Blade zareagował automatycznie, unosząc ręce do góry i wci- skając swoje kciuki w oczy bestii. Krill wypuścił go i pchnął w bok. Pocierał załzawione oczy, próbując odzyskać wzrok. Blade rozejrzał się za jakąś bronią. Zobaczył jeden z tomaha- wków, leżący na ziemi przy Geronimo. Podbiegł, chwycił za trzo- nek i nie tracąc chwili czasu odwrócił się, zbliżając się do Krilla. Z rozpędu podskoczył w górę tak wysoko, jak tylko potrafił, i wbił ostrze w czubek głowy bestii, całkowicie zatapiając je w czaszce. Bestia zachwiała się i upadła na kolana, tracąc świadomość. Blade cofnął się kilka kroków, kiedy nadbiegł Joshua, trzyma- jąc w rękach brauninga. - Skończ to - rozkazał Blade. Kiedy Joshua zawahał się. Blade szturchnął go dziko i wrzas- nął: - Skończ to! W tej chwili! Przerażony zachowaniem Blade'a Joshua posłusznie wycelo- wał lufę brauninga w głowę bestii i nacisnął cyngiel. ROZDZIAŁ XX Zebrali się w byłej kwaterze Wypatrywaczy. Joshua opatry- wał rany, jakie ponieśli w walce. - Josh, Zabójca Bestii! - dokuczał mu Hickok. - Proszę! — grymasił Joshua. — Nie przypominaj mi! - Poczekaj, aż Rodzina o tym usłyszy - dorzucił Hickok, le żący obok Berty przy barze. Blade siedział przy stole, a Geronimo stał na straży. - Proszę - Joshua zwrócił się do Hickoka. - Nie mówcie o tym Rodzinie - powiedział, opatrując rany Blade'a. - Dlaczego nie? - pytał Hickok. - Po prostu nie chcę być znany jako... - przerwał. - Jako morderca - dokończył za niego Hickok. - Dokładnie - skinął głową Joshua. - Przyzwyczaisz się do tego - poinformował go Hickok. Joshua przerwał swoją pracę i spojrzał prosto w oczy Hicko- kowi. - W przeciwieństwie do ciebie, nigdy bym się do tego nie przyzwyczaił. Nigdy. - Jeżeli tego nie chcesz - powiedział Hickok, wzruszając ra mionami -jest mi wszystko jedno. Może to być nasz mały sekret. - Więc jaki jest nasz następny krok? - zapytał Geronimo. - Mamy jakiś wybór? - odpowiedział Blade i zasyczał, kiedy Joshua położył kompres na jego prawe ramię. - To bydlę nieźle cię ugryzło - zauważył Joshua. - Tak - powiedziała Berta. - Tak samo jak mnie! - Jeśli chodzi o mnie - rzekł Blade - myślę, że nie mamy innego wyboru. Jedziemy do Domu zamiast do Bliźniaczych Miast. Czy ktoś się sprzeciwia? Zapadła cisza. - Świetnie - Blade skinął głową. - Dwumiasto poczeka jesz cze tydzień albo dwa, podczas gdy my wypoczniemy i zregeneru jemy siły. Wbił wzrok w podłogę i zamyślił się. To śmieszne. Początko- wo chciał zdobyć Bliźniacze Miasta tak szybko jak to tylko możli- we. Starał się nawet wyperswadować Bercie jej obawy. Później, I kiedy Berta i Hickok zostali ranni, namówił ich do powrotu, chcąc tak naprawdę zobaczyć swoją drogą Jenny i rozprawić się ze zdrajcą Rodziny. To było wtedy, kiedy szukał jakiegoś usprawiedliwienia. Teraz nie miał już żadnego wyboru. Z trojgiem poważnie rannych ludzi Dwumiasto definitywnie nie wchodziło w grę. To śmieszne, jak okoliczności potrafią czasem same rozwiązywać problem. - A co z ciężarówką i dżipami? - zapytał Geronimo. - Co z nimi? - zatroskał się Blade. - Weźmiemy jeden z nich ze sobą. Rodzinie przydałby się jeszcze jeden pojazd - oświadczył Geronimo. - Kto poprowadzi? - zapytał Blade. - Ja - rzekł Hickok. - Wiesz, że prowadziłem kiedyś FOKĘ. - Jest jeden problem - powiedział Blade. - Kiedy wcześniej z Geronimem wprowadzaliśmy oba dżipy, okazało się, że różnią się trochę od FOKI... - Czym przyjacielu? - zapytał Hickok. - FOKA jest, jak to mówi Platon, automatyczna - przypo mniał mu Blade. - Pojazdy Wypatrywaczy nie są automatyczne. Działają na starych zasadach, przy użyciu czegoś, co nazywa się sprzęgłem. Nie wiem, jak to się prowadzi. A ty? - Ja też - przyznał Hickok. - Ale mogę się nauczyć. - Nie mamy czasu - powiedział Blade. - Jest prawie połud nie. - Posiłki nie przybędą wcześniej niż do wieczora. Mógłbym się nauczyć. - A co będzie, jeśli przyjadą wcześniej, niż się tego spodzie wamy? Jeśli wyślą patrol zwiadowczy? Nie jesteśmy w stanie sto czyć jeszcze jednej walki. - W porządku. Nie jest to taki genialny pomysł - wtrącił Hic kok. - Nie ma co się spierać. - Nie zrozum mnie źle - poprawił go Blade. - Uważam, że to świetny pomysł i jeśli mielibyśmy czas i bylibyśmy w lepszym stanie, na pewno zrobilibyśmy to. Ale... - Zawiesił głos. - Więc co robimy? - zapytał Geronimo. - Postąpimy zgodnie z wcześniejszymi planami - odpowie dział Blade. - Załadujemy generator, cały skonfiskowany ekwipu nek i zabierzemy to do Domu. - Nie zapomnij o radiu - dodał Hickok. - Oczywiście. Czy jeszcze o czymś zapomniałem? - Blade patrzył na każdego z osobna. - Jest taka mała sprawa... - powiedział cicho Joshua. - Co takiego? - zapytał Blade. - Chodzi o zabitych... - O, nie - stęknął Hickok. - Znowu. - Nie sądzicie, że moglibyśmy zrobić im należyty pogrzeb? Blade zmarszczył czoło. - Przykro mi, Joshua. Nie mamy czasu do stracenia. - Myślałem, że mógłbym chociaż zapytać - oświadczył Joshua. - No, to do roboty! - oznajmił Blade. Podczas gdy Hickok i Geronimo odszukali sprzęt ukryty przed Wypatrywaczami, Blade w towarzystwie Berty i Joshuy zdemontowali generator i aparaturę stereofoniczną. O trzeciej po południu pojazd był już załadowany rzeczami, które zdobyli. Całe wnętrze pojazdu zajmował generator, sterta M-16 i wiele innych przedmiotów. - Sądzę, że już czas, przyjaciele - powiedział Hickok do Bla de^, kiedy stanęli na schodach. Blade skinął głową i położył ręce na swych bowie. Znalazł swoją broń porzuconą w ciężarówce i dziękował Bogu za zwrot noży. - Rodzina będzie się szalenie cieszyć - wyrecytował Hickok. - Chciałabym brać w tym udział - oznajmiła Berta, przecho dząc przez drzwi. - Co takiego, Czarna Ślicznotko? - zapytał Hickok. - Dlaczego czasami tak śmiesznie mówisz? - Śmiesznie mówię? - powtórzył za nią Hickok. Wszedł Geronimo, zanosząc się od śmiechu. - Mówi tak, bo jest fanatykiem Dzikiego Zachodu. Tak to było chyba nazywane w książkach z naszej biblioteki - wyjaśnił. - Hickok lubi mówić tak, jak myśli, że kiedyś mówiono... Ty wiesz i ja wiem, że to brzmi idiotycznie, ale jest niemożliwością wytłu maczyć to komuś, kto ma trociny w głowie. - Jesteś dziwny, Białe Mięso - Berta zmarszczyła czoło. - Naprawdę jesteś dziwny. - Jeśli teraz uważasz, że on jest dziwny - powiedział Geroni mo - to co powiesz, kiedy naprawdę go dobrze poznasz?... - Nie rozumiem, dlaczego oni zawsze się mnie czepiają - la mentował Hickok. - Wyjdźmy stąd - oświadczył Blade uśmiechając się. Patrzył, jak pakują się do FOKI. Rozglądał się po parku. Spo- glądał na niebo i słońce. Słońce. Nigdy nie patrzył na nie z równą zachłannością po tym, co się wydarzyło. Każdy świt, każdy nowy dzień był tak nieprawdopodobnie cenny, tak... - Hej, przyjacielu, idziesz? - zawołał Hickok. Blade podszedł do pojazdu i zajął miejsce kierowcy. - Ja mogę prowadzić - zaoferował Hickok. - Jeśli nie czujesz się na siłach. - Czuję się na siłach - zapewnił go Blade. - Dzięki Bogu! - rzekł Geronimo, siedzący z przodu. - Nie mogę uwierzyć, że naprawdę jadę do waszego Domu - powiedziała Berta. - To tak, jakby spełniały się moje marzenia. - Spodoba ci się - stwierdził Hickok. - Wiem to. - I możesz być pewny, że nigdy go nie opuszczę - oznajmiła Berta. - Nigdy! Blade zapuścił motor i ruszyli. Zastanawiał się, czy Berta nie ma racji. Dom, Jenny, jego Rodzina. Dwa razy ich opuszczał i za każdym razem był bliski śmierci. Tylko głupiec kusiłby los po raz trzeci. - To piękny dzień - powiedział Joshua. - Tak, to prawda - Blade'a rozpierało szczęście. - Następny przystanek w Domu, w kojącym nerwy Domu. BESTSELLER PHANTOM PRESSU W TWOJEJ BIBLIOTECE DOMOWEJ! Szanowni Państwo. Otrzymujemy wiele listów z informacjami o kłopotach, jakie mają Państwo z zakupem książek naszego wydaw- nictwa, a szczególnie kolejnych tomów wydawanych przez nas serii. Księgarnie i stoiska książkowe nie zama- wiają wystarczającej ilości egzemplarzy. Tym samym nasi stali czytelnicy nie otrzymują na czas, bądź wcale, nowych pozycji naszego wydawnictwa. Postanowiliśmy pomóc Państwu i zaproponować sprzedaż wysyłkową naszych książek. Wystarczy, że na karcie pocztowej prześlą Pań- stwo zamówienie na wybrany tytuł, a my pocztą dostar- czymy wybraną książkę pod wskazany adres. Szybko, ter- minowo, po cenach detalicznych, bez pobrania dodatko- wych opłat za przesyłkę. Każda nowość, bestseller, książka, której szukasz od dawna bez skutku - wydana przez Phantom Press - od teraz bez kłopotu w Twoim księgozbiorze! Nasz adres: PHANTOM PRESS INTERNATIONAL ul. CZARNY DWÓR 8 80-365 GDAŃSK Fax. Tel. (058) 53-29-68 Tel. centr. 53-00-71