Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zobacz podgląd pliku o nazwie Hołyński Marek - Bóg i niebo PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Marek Hołyński
bó
[email protected]
Pierwszy dzień Nowego Roku spędzony na Przylądku Nowego
Roku. "Zabawny pomysł" - powiedziała Nancy.
Od dawna nie mieli żadnych pomysłów. A i ten ostatni,
choć może zabawny, nie był całkiem udany. Wprawdzie
sylwester przy kominku w domu wspólnych przyjaciół minął w
ciepłej atmosferze, nazajutrz jednak od rana zanosiło się na
deszcz, pogoda nie zachęcała do dłuższych spacerów.
Co gorsza, do rezerwatu w La Punta De Ano Nuevo - jak
nazwali to miejsce Hiszpanie, dotarłszy tu 1 stycznia 1603
roku - zjechała duża grupa klubu ekologicznego z San
Francisco. Piknikowali dyskretnie, żeby nie zakłócić
spokoju środowiska, czyli rozwalonych leniwie na skałach lwów
morskich. Pewnie byli w zażyłych stosunkach z administracją
parków narodowych, bo strażnik nie chciał słyszeć o
wpuszczeniu nikogo bez klubowej legitymacji.
Zdecydowali się więc na wcześniejszy powrót tą samą krętą
drogą, która przecina góry Santa Cruz, oddzielające wybrzeże
Pacyfiku od Doliny Krzemowej - Silicon Valley. W dni wolne
od pracy jest tu spory ruch: samochody, biegacze, piesi
wycieczkowicze, motocykle i rowery. Tym razem szosa była
pusta - ludzie odpoczywali po sylwestrowych szaleństwach.
Wyższe partie gór wciąż spowijała mgła ciągnąca od
oceanu. Tibor włączył światła mijania. Jechali korytarzem
wśród gęstego lasu, który po obfitych jesiennych opadach
zaczynał tu i ówdzie wkraczać na jezdnię. Mgła dodawała mu
głębi i tajemniczości. Korony eukaliptusów i sekwoi splatały
się nad szosą w katedralne sklepienia.
- Właśnie tutaj "zieloni" powinni urządzać swoje
ekologiczne pielgrzymki - spróbował przełamać ciszę Tibor.
Nancy milczała.
Szosa z wolna opadała ku Silicon Valley. Mgła ustąpiła w
połowie drogi do Palo Alto.
- Spójrz, co za widok! - wołał raz po raz Tibor.
Przytakiwała bez entuzjazmu. Ma przed oczyma inne widoki,
a raczej horyzonty, jakie otwierała przed nią propozycja z
Nowego Jorku - myślał ze smutkiem.
- Tak naprawdę - odezwała się w końcu - będzie mi
brakowało kalifornijskiego krajobrazu.
I znów milczeli. Było to ich spotkanie pożegnalne.
Przed paroma laty w podobnej sytuacji żegnał się z Judy.
Też zmieniała miejsce pobytu dla pracy "lepiej płatnej i
ciekawszej". Niezła skądinąd okazja do bezkonfliktowego
zerwania, zanim między dwojgiem znudzonych sobą ludzi zrodzi
się obcość. Judy dochowywała wierności sympatycznym
konwenansom: otrzymywał kartki na walentynki. Nancy jest
mniej sentymentalna. Zaprzątnięta robieniem kariery. Na
palcach jednej ręki mogła już liczyć szczebelki, które
zawiodą ją na szczyt. Potem może nawet skok do Europy... Do
starej Europy, fascynującej tu niektórych, jak młoda Ameryka
fascynuje niektórych Europejczyków.
Na progu jej domu w Palo Alto serdecznie życzyli sobie
sukcesów na nowy rok i wszystkie następne lata.
W dolinie było już słonecznie. Z tarasu swojego bungalowu
mógł jeszcze podziwiać pełną panoramę Doliny Krzemowej w
miękkim popołudniowym świetle. Mieszkał w tej okolicy ponad
trzydzieści lat, a ciągle nie mógł się nadziwić, że
największe na świecie skupisko przemysłu high-tech wygląda z
sąsiednich pagórków jak wielki park.
A przecież prosperuje tu blisko 700 przedsiębiorstw,
wytwarzając nie tylko oparte na krzemie półprzewodniki (od
czego wzięła dolina swą nową nazwę), ale i większość tego,
co przynależy do nowoczesnej techniki. Od oprogramowania i
sprzętu komputerowego, urządzeń pomiarowych i
telekomunikacyjnych po stacje kosmiczne, pływające czołgi i
trudne do określenia wytwory inżynierii genetycznej.
Mimo to obecność przemysłu zdradzają jedynie talerze
połączeń satelitarnych, wystające gdzieniegdzie ponad
wierzchołkami drzew. Żadnych kominów, buchających pieców i
straży przemysłowej w pomiętych mundurach. Budynki luźno
rozrzucone, niskie ze względu na trzęsienia ziemi, a między
nimi skwery z altankami, fontanny, korty tenisowe, baseny i
boiska do koszykówki. Kolonie domków mieszkalnych o
standardzie luksusowych hoteli. Wygody codziennej
egzystencji, oprócz możliwości zawodowych i wspaniałego
klimatu, przyciągnęły do Krzemowej Doliny czołówkę światowej
nauki i techniki.
Tibor przywykł do tego krajobrazu. "Do licha, czyżbym tu
wrósł na dobre?" Przypomniał sobie konsternację, jaka
zapanowała na przyjęciu po wręczeniu mu przez prezydenta
Reagana medalu "Za Zasługi dla Rozwoju Techniki". Jakiś
dziennikarz zapytał, czy wrósł w Amerykę. "Wrosłem w pracę"
- odpowiedział.
Zamknął drzwi na taras, zszedł do kuchni, zrobił sobie
kanapkę i przeleciał po kanałach telewizji. Normalna
sieczka. Jak w piosence: "Sto kanałów i nic do oglądania".
Od kiedy podłączono go do ISDN-u, pokój telewizyjny
wypełnił się po sufit sprzętem elektronicznym. Integrated
Services Digital Network, czyli zintegrowana cyfrowa sieć
usług, to dziś powszechnie znany standard. Parę lat temu Tom
Porter, obecnie szef nieźle prosperującej firmy
telekomunikacyjnej, miał jednak trudności z wytłumaczeniem
korzyści płynących z posiadania jednego kabla dla telefonu,
telewizji i komputera.
"To ważny projekt. Naszej firmie bardzo zależy, żeby
przetestowało go paru fachowców twojej klasy" - nalegał Tom.
- "Chcemy wkroczyć w nowe stulecie z co najmniej połową
kadry pracującej na odległość. Dajemy ci sprzęt za darmo,
pokrywamy koszty połączeń. Będziesz mógł udzielać swoich
konsultacji siedząc na basenie, odpowiadać na pocztę
elektroniczną przy śniadaniu. Unikniesz korków na
autostradzie".
"Nie ma mowy. Komputer to ostatnia rzecz, jaką mam chęć
oglądać w domu po trzydziestu latach gapienia się nań w
pracy" - bronił się Tibor. - "Konstytucja amerykańska uznaje
rozdział kościoła od państwa".
Porter nie dawał jednak za wygraną. Przypomniał nawet, że
gdy kiedyś kończyli pilny projekt, jeździł nad ranem aż do
Menlo Park po chińskie żarcie dla całego zespołu. Był
wtedy najmłodszy w grupie - gdyby nie robił tego z własnej
inicjatywy i tak by na niego wypadło. Trudno to uznać za
dług wdzięczności, ale już się pojawił w rozmowach trudny do
odrzucenia aspekt koleżeńskiej solidarności.
Tibor poszedł więc na kompromis. Zgodził się brać udział
w eksperymencie, odmówił jednak składania miesięcznych
sprawozdań. Stanęło na tym, że będzie uruchamiał maszynę,
kiedy mu przyjdzie na to ochota i da znać, jeśli coś mu się
nie spodoba.
Na początku trochę tej decyzji żałował, bo już następnego
dnia zadzwoniło do niego AT&T prosząc, żeby się nie ruszał z
domu. Stracił popołudnie, ale całe szczęście, że był na
miejscu. Instalator najwyraźniej zamierzał podwiesić przewód
ISDN-u od frontu i wywiercić dziurę w zewnętrznej ścianie.
Zgodził się z sugestią Tibora na podejście od tyłu przez
piwnicę i podłogę, pokłuł się o ostrokrzew zasłaniający
okienko do piwnicy i odjechał w złym nastroju.
Pojawił się jednak nazajutrz pokonując krzaki skórzanym
kombinezonem i przyłbicą używaną przez spawaczy. Połączenie
telefoniczne działało po pół godzinie, ale komputer nie
okazywał nim żadnego zainteresowania. Tibor wymontował dysk
i przez następny tydzień skompletował na nim dodatkowe
pakiety sieciowe. Od tego czasu ISDN funkcjonował bez
zarzutu; dostęp do Internetu był parę razy szybszy niż przez
modem i początkowe kłopoty poszły w niepamięć.
Tibor włączył komputer i zalogował się. Zawsze powtarzał
codzienne czynności w zwykłym porządku: email, notowania
giełdowe, grupy dyskusyjne. W okienku MediaMail pojawił się
komunikat:
Updating "/usr/mail/tibor": empty.
No new mail in Mailbox since the last check.
Jak można się było spodziewać, w poczcie elektronicznej
od wczoraj nic nowego. Giełda dziś zamknięta - nie ma co
sprawdzać. W grupach dyskusyjnych, które abonował, też
prawie nic. W dziale comp.infosystems.www.servers.unix jedna
wiadomość o nowej konfiguracji serwera. A i to wygenerowana
automatycznie. Grupa soc.culture.magyar miała parę
postingów, ale wszystkie koncentrowały się wokół kłótni na
temat mało znaczącej partii politycznej. Tibor
wyemigrował w 1956 roku i mało się rozeznawał w aktualnych
niuansach.
Utrzymywał jednak subskrybcję i nawet udało mu się
wyjaśnić przez sieć parę problemów związanych z dopasowaniem
międzynarodowej klawiatury do węgierskich czcionek. Komuś w
kraju na tym bardzo zależało, choć na dobrą sprawę można by
się doskonale bez nich obejść. On sam przecież czytał od lat
teksty bez znaków diakrytycznych. Korespondencję w rodzinnym
języku musiał prowadzić używając liter angielskiego
alfabetu. Nie było nigdy przekłamań i dwuznaczności, których
nie dałoby się rozstrzygnąć przez odwołanie do kontekstu.
"Jest okazja, żeby sprawdzić, co ciekawego w innych
grupach" - pomyślał. Wybrał myszką "All groups" i zaczął
przeglądać alfabetyczny spis tematów. Zbiór "alt" był
niemal na początku wykazu. Całe szczęście, bo grup zrobiło
się już dobrych parę tysięcy. Działy rozpoczynające się od
tego skrótu, określane jako alternatywne, były dość
kontrowersyjne i przyciągały najwięcej czytelników. Samą
tylko alt.binaries.pictures.erotica, najpopularniejsza w
sieci, odwiedzana była przez miliony internautów.
Tibor sprawdził alt.books.isaac-asimov, bo kiedyś poznał
Asimowa. Ze względu na tytuł zajrzał do
alt.buddha.short.fat.guy (alt.budda.mały.gruby.facet). Obie
były puste. Humor w Internecie nie ma respektu dla religii.
Pół roku temu jakiś fanatyk ostro agitował w
alt.religion.universal-life opatrując swoje kazania tytułem
"Jezus zbawia". Po angielsku saves znaczy również
"oszczędza". Nie trwało to długo, nim ktoś odpowiedział:
Jesus saves, but Moses invests, czyli "Jezus oszczędza, ale
Mojżesz inwestuje".
Tym razem w alt.religion.universal-life były cztery
wiadomości. Jedna oferowała darmowe horoskopy, druga adres w
"światowej pajęczynie", pod którym można znaleźć cytaty z
Biblii. Następna bez treści; tylko jedno zdanie w nagłówku:
"Boże przebacz mi!" Czyba nie żart - brzmi zbyt
dramatycznie. Jakże osobisty stał się ostatnio Internet!
Piszą otwarcie o sprawach, o których wstydziliby się
rozmawiać z bliskimi przyjaciółmi.
Ostatnia wiadomość nawiązywała do poprzedniej; wskazywał
na to umieszczony w tytule skrót "Re:" oznaczający odpowiedź
na poruszony poprzednio temat.
Subject: Re: Boże przebacz mi!
Do kogo ty przygłupie piszesz? Powinieneś prosić o
przebaczenie wszystkich uczestników tej grupy za zaśmiecanie
sieci takimi listami. -- Bóg
No proszę: niedawno mieliśmy Szatana, teraz pojawił się
Bóg. "Szatan" był programem sprawdzającym szczelność
komputerowych zabezpieczeń. Dan Farmer, który go napisał, był
zwolennikiem zasady swobodnego dostępu do sieciowych
zasobów. Ogłosił więc publicznie źródło, z którego można
"Szatana" skopiować. Przez Internet przetoczyła się burzliwa
dyskusja, bo program trafił do rąk komputerowych
policjantów, ale też i do włamywaczy.
Tibor sprawdził adres nadawcy. "Bóg" pisał ze
studenckiego konta na Uniwersytecie Bostońskim. Odrabia
pewnie jakieś zaległe ćwiczenia. Spędza wolny dzień w
ponurej piwnicy na Commonwealth Avenue przerobionej na halę
terminalową i rozładowuje frustracje w sztubackich
dowcipach. No cóż, za wolność słowa w Internecie trzeba
płacić pobłażliwością dla takich typów. To się zresztą może
skończyć. Kongres wystąpił w roli przyzwoitki, uchwalił
Decency Act i autorzy ostrzejszych wypowiedzi mogą być
pociągani do odpowiedzialności. Jeśli oczywiście da się ich
w sieci złapać.
Tibor zwykle nie wdawał się w przepychankę słowną, ale
tym razem postanowił zareagować. Nie dlatego, że podpis
"Boga" obrażał jego uczucia religijne. Sam przecież w latach
sześćdziesiątych robił na Stanfordzie rozmaite głupstwa. Na
murze Green Library napisał: "Bóg umarł. (Nietzsche)". Potem
uzupełnił: "Nietzsche umarł. (Bóg)". Po paru dniach dodał:
"Nietzsche jest Bogiem". To ostatnie wymyślił sam albo tak
mu się przynajmniej wydawało.
Subject: Re: Boże przebacz mi!
Serdeczne życzenia pogody ducha i tolerancji w
rozpoczynającym się roku dla wszystkich dyskutantów (w tym
również dla Boga).
Zastanowił się przez chwilę, czy nie zacytować
poprzedniej wiadomości albo przynajmniej ująć "Boga" w
cydzysłów. Powtórzenie tematu chyba jednak wystarcza -
aluzja powinna być czytelna. Pierwszy dobry uczynek w Nowym
Roku. Wylał trochę oliwy na fale Internetu i przyczynił się
do podtrzymania dobrych obyczajów.
Zadowolony z siebie poszedł do kuchni. Otworzył pudełko
sardynek, poszarpał na małe kawałki parę liści sałaty i
wymieszał to wszystko z majonezem. Kolacja z głowy.
Opłukał naczynia i wstawił je do zmywarki. Z kubła
śmierdziało sardynkami; wyniósł go do pojemnika. Zaczynało
już zmierzchać, więc wyturlał pojemnik ze śmieciami na
chodnik przed domem. Przypomniał sobie, że jutro zabierają
również makulaturę i wyszedł na patio po torby z gazetami i
butelkami.
Usłyszał stamtąd krótki urywany sygnał komputera. Na
wyświetlonej w rogu ekranu skrzynce pocztowej podniosła się
czerwona chorągiewka - jest poczta. Kliknął myszką na
symbolu MediaMail. Z pominięciem grupy dyskusyjnej nadeszła
bezpośrednia odpowiedź na jego list, którego treść, zgodnie
z obowiązującą konwencją, była powtórzona i wyodrębniona
znaczkami ">".
From:
[email protected]
To:
[email protected]
Subject: Związany z "Boże przebacz mi!"
>Serdeczne życzenia pogody ducha i tolerancji w
>rozpoczynającym się roku dla wszystkich dyskutantów (w tym
>również dla Boga).
Jak to miło, że ktoś o tym pomyślał.
Wiadomość nie podpisana, a adres zwrotny,
[email protected], ma zakodowane konto. To jedna ze sztuczek
chroniących niezależność wypowiedzi w Internecie. Poczta
dostarczona została do zewnętrznego komputera, który z
prawdziwego konta generuje przypadkową kombinację liter i
cyfr (takich właśnie jak "aq3z9") i przesyła ją do adresata.
Świadczy też o tym sama nazwa komputera (replay znaczy
"odpowiedź") pośredniczącego w kodowaniu i dekodowaniu
adresów. Do niego odnosi się również domena "com" grupująca
komputery komercjalne z przemysłu i biznesu - nie jest to
zatem istotnym śladem. Komputer nadawcy mógł mieć końcówkę
"edu" (szkoły i uczelnie), "gov" (maszyny rządowe), "org"
(organizacje) lub jakąkolwiek inną.
Ładny gest. Choć może też lekka ironia i powinien się
poczuć jak dyskretnie pogłaskany po głowie naiwniak. Tak czy
owak wypada odpowiedzieć.
>Jak to miło, że ktoś o tym pomyślał.
Nie miałem zamiaru korygować niczyich manier. Po prostu
byłem w przyjaznym nastroju. Może z okazji Nowego Roku, ale
też odbyłem dzisiaj uduchawiający przejazd przez góry we
mgle.
Przed wysłaniem zapuścił Networkera i w osobnym oknie
wyświetlił schemat lokalnej sieci. Jeśli komputer kodujący
jest gdzieś w pobliżu, to się go da umiejscowić. Jednak
wiadomość przejął komputer na Berkeley, a potem zaczęła się
ona szybko przemieszczać na północ i wyszła z zakresu
Networkera na granicy z Oregonem.
Nic więcej nie można było zrobić. Tibor wiedział o tym
doskonale. Znał sieć jak własną kieszeń. Tak się złożyło, że
był przy jej narodzinach. Kiedy rosyjski sputnik
zmobilizował Amerykanów do zmasowanego wysiłku, wydawało im
się, że powinni przymknąć dziurę technologiczną. Departament
Obrony założył ARPA - Advanced Research Project Agency
(Agencję Zaawansowanych Projektów Badawczych). W czasach gdy
Tibor kończył studia, pieniędzy na rozwój nauki nie
brakowało i w ofertach pracy można było przebierać.
Wybrał Stanford Research Institute, bo blisko i pracowało
tam sporo ludzi, których znał z uniwersytetu. Kierownikiem
zespołu był Douglas Engelbart, uchodzący za natchnionego
guru. Miał zwariowane pomysły, ciekawe teoretycznie, ale
wówczas mało przydatne. Dopiero po latach okazało się, jakie
były ważne. To on zaprojektował myszkę, niezależne okna,
zaproponował hipertekst.
W późnych latach sześćdziesiątych naukowcy pracujący dla
ARPA w różnych ośrodkach badawczych i uniwersytetach
zaczęli narzekać na trudności z koordynacją badań i wymianą
informacji. Tak zrodziła się koncepcja Arpanetu, sieci,
przez którą można przekazywać dane bezpośrednio między
komputerami, i SRI podjął się jej realizacji.
Engelbart zapalił się do tematu i zagonił wszystkich do
programowania. Nie było to aż tak trudne, jak można by
oczekiwać. Informację dzieliło się na krótkie segmenty,
zaopatrywało w osobne adresy i puszczało przez zwykłą linię
telefoniczną. 21 listopada 1969 roku Tibor wysłał w sieć
pierwszą wiadomość. Po paru minutach miał odpowiedź od Jona
Postela, który był wtedy doktorantem na Uniwersytecie
Kalifornijskim w Los Angeles i odpowiadał za połączenie po
tamtej stronie.
W tym historycznym wydarzeniu nie było żadnego
dramatyzmu. Przygotowania szły zgodnie z planem. Nikt nie
zarywał nocy, nie gryzł palców niepewny, czy eksperyment się
powiedzie. Wiadomo było, że musi się udać i wymiana z UCLA
była tylko formalnym potwierdzeniem. Gdyby wiedzieli, że
poruszyli nawis śnieżny, który rozpocznie lawinę,
zaprosiliby przynajmniej dziennikarzy. Rewolucja w
przekazywaniu informacji, zmiany społeczne - kto to wtedy
mógł przewidzieć! Wyszło na to, że przegapili
najistotniejszy moment w swej zawodowej karierze. Dzisiaj
nikt z nich nie może sobie nawet przypomnieć, czego ten
pierwszy na świecie email dotyczył.
>Nie miałem zamiaru korygować niczyich manier. Po prostu
>byłem w przyjaznym nastroju. Może z okazji Nowego Roku, ale
>też odbyłem dzisiaj uduchawiający przejazd przez góry we
>mgle.
Święta i rocznice nastrajają refleksyjnie. Dobrze jest
mieć wtedy pod ręką kogoś, z kim się tym można podzielić.
Po odebraniu tej wiadomości Tibor odrzucił podejrzenia.
Nie ma mowy o ironii, to raczej życzliwy i gotowy do pomocy
psycholog-amator. Dalej jednak brak śladów, które by
pozwoliły go umiejscowić. Gdyby choć napisał "świąteczne
wieczory nastrajają refleksyjnie". Na Wschodnim Wybrzeżu już
noc, a w Europie następny dzień. Wiadomo by było, że jest z
tej samej strefy czasowej. Trudno określić, ile osób ma w
okolicznych stanach dostęp do sieci, ale zawsze to mniej niż
kilkadziesiąt milionów użytkowników Internetu.
W starym Arpanecie wszyscy się znali, ale potem cywilne
połączenia zaczęły się błyskawicznie rozrastać i nastąpiła
ich konsolidacja w sieć sieci, czyli Internet. Ostatnie
węzły Arpanetu zlikwidowano w 1988 r., zresztą większość
pracujących przy nim ludzi już przedtem wyciekła do
przemysłu. Tibor dziesięć lat wcześniej założył z dwoma
kolegami firmę robiącą oprogramowanie dla sieci lokalnych.
Szło im nieźle, ale pochłaniało to mnóstwo wysiłku i cały
wolny czas. Chętnie więc przystali na propozycję wykupu
złożoną przez Novella. Tiborowi zaproponowano objęcie
stanowiska dyrektora działu, w który po połączeniu zamieniła
się jego była firma, ale odmówił. Jako jeden z założycieli
wyłożył początkowo własne pieniądze i dostał za nie spory
portfel akcji. Na starcie były po dolarze, w chwili wykupu
po prawie dwadzieścia.
Zrobiła się z tego niezła suma zapewniająca spokojny byt
na resztę życia. W Dolinie Krzemowej przechodzenie na
emeryturę po pięćdziesiątce nie budzi niczyjego zdziwienia.
Praca jest intensywna i ludzie szybko się wypalają. Jak nie
udało im się dorobić, to hodują owce w Oregonie. Niektórzy
nie wytrzymali ciśnienia i powariowali. Z jego dawnych
kolegów tylko Engelbart jeszcze się trzyma. Pracuje w
Logitechu, nie dlatego żeby potrzebował pieniędzy, ale chce
wdrożyć jakieś nowe pomysły.
Tibor przestał więc chodzić do pracy, ale nie wycofał się
definitywnie z życia zawodowego. Konsultował rozmaite
projekty, zasiadał w radach nadzorczych. W nieoficjalny
tytuł jednego z ojców sieci komputerowych włączonych było
sporo kuponów do odcinania. A przy tym się nie nudził.
>Święta i rocznice nastrajają refleksyjnie. Dobrze jest
>mieć wtedy pod ręką kogoś, z kim się tym można podzielić.
Można mieć albo nie mieć. To jest konsekwencja naszych
poprzednich wyborów, a każdy wybór ma też dobre strony.
Nie był pewien, czy wyraża się jasno, nie miał ochoty się
specjalnie nad tym rozwodzić. Pisać o nocach spędzanych w
uniwersyteckim laboratorium, weekendach na materacu w
gabinecie swojej firmy? Marudzić o poświęcaniu życia
prywatnego dla informatyki? Ci, którzy zaraz po studiach
zakładali rodziny, nie mieli takiej siły przebicia. Oni z
kolei z zazdrością przyglądali się kolegom kierującym
korporacjami. Coś za coś.
To oczywiście uproszczenie, ale konieczne, jeśli chce się
uogólniać. Jasne, że sam był w sytuacjach, które wykluczały
wybór, bo życie narzucało rozwiązania. Jeszcze w kraju tego
doświadczył. Przykład: historia z Zsuzsą. Poznał ją w
stołówce uniwersyteckiej, przy obiedzie. W pięćdziesiątym
piątym. Na filologii były tylko trzy takie dziewczyny "z
klasą". Tibor studiował wtedy matematykę. Musieli być oboje
głupio zakochani, skoro podczas pamiętnych dni i nocy
budapeszteńskich przyrzekli sobie, że jeśli mają zginąć,
zginą razem.
Nic takiego się nie stało. Otwarta granica i ogólny
nastrój po przegranej spowodowały później, że zdecydowali
się na wspólny wyjazd. Jechali w kilkanaście osób i jakiś
samozwańczy lider zabrał go z sobą dla sprawdzenia, czy da
się swobodnie przejść na stronę austriacką. Ona została z
plecakami i resztą grupy. Szlaban był zerwany, posterunki
opuszczone, droga wolna. Po powrocie nie zastali jednak
nikogo, plecaki też wsiąkły. Poszła pogłoska, że nadchodzą
czołgi - zmiotła ich fala uchodźców. I tak się pogubili.
>Można mieć albo nie mieć. To jest konsekwencja naszych
>poprzednich wyborów, a każdy wybór ma też dobre strony.
Czasem da się złagodzić konsekwencje błędnych decyzji, a
nawet odrobić złośliwości losu.
Znowu ten filozof Internetu. Tak jakby Tibor nie próbował
szukać! Przeczesał obozy przejściowe, aż spotkał kogoś, kto
twierdził, że Zsuzsa wróciła tamtej nocy do Budapesztu.
Granica zablokowana, znajomi pozrywali kontakty. Pisać na
początku nie chciał, żeby jej nie narażać. Kiedy już było
można, list się odbił.
Prawdę mówiąc, robił to zresztą na pół gwizdka. Poczuł
smak samotności, ale w głębi ducha był nawet zadowolony.
Samemu na Zachodzie było łatwiej, a z uwieszoną u szyi
niedokończoną filolożką węgierską miałby mniejszą siłę
przebicia.
W Austrii nie spędził wiele czasu. Amerykańscy urzędnicy
emigracyjni dawali priorytet młodym i wykształconym. Szybko
otrzymał wizę i stypendium na skończenie studiów na dowolnym
uniwersytecie. Wkład von Neumanna w podstawy informatyki
przetarł szlak dla węgierskich matematyków - nie miał
trudności z dostaniem się na Stanford.
Przypominał sobie Zsuzsę od czasu do czasu i podejmował
wtedy jakieś działania. Próbował do niej dotrzeć przez
organizacje uchodźcze, lokalnego kongresmena, amerykańską
ambasadę. Ale było wtedy tyle prawdziwych tragedii,
rozbitych rodzin. Z jednej strony czuł się trochę głupio
zawracając głowę tak mało istotną sprawą. Z drugiej, jak
wszyscy wówczas, miał do Amerykanów żal, że nie
interweniowali ostrzej.
Raz nawet dał temu wyraz podczas dorocznej konferencji
sieci komputerowych w Anaheim. Latem, gdy upały południowej
Kalifornii ograniczają napływ turystów, disneyowski kombinat
tanio wynajmuje swoje posiadłości na rozmaite zjazdy i
sympozja. Ponieważ ich uczestnicy nie są zainteresowani
atrakcjami Diseylandu, organizuje się im wieczorami inne
rozrywki.
Drugiego dnia konferencji urządzono więc przyjęcie na
dziedzińcu pobliskiej Biblioteki Nixona. Usytuowana obok
domku, w którym urodził się były prezydent, gromadzi
zdjęcia, kopie przemówień i podarunki od ówczesnych głów
państwa. W holu monumentalne malowidło: Nixon na wzgórku w
pozie Lenina wyciąga w powitalnym geście rękę. Drogą
nadchodzi grupa ludzi przebrana w kostiumy reprezentatywne
dla różnych zawodów i warstw węgierskiego społeczeństwa.
Tiborowi wymknęła się ironiczna uwaga, ale przyhamował
widząc zdziwione spojrzenia kolegów. Nigdy przedtem nie
widzieli socrealizmu, nie mieli negatywnych skojarzeń. O co
chodzi - przecież Nixon naprawdę starał się pomóc. O mały
włos wyszedłby na zgorzkniałego niewdzięcznika.
>Czasem da się złagodzić konsekwencje błędnych decyzji, a
>nawet odrobić złośliwości losu.
Wybór może być narzucony przez sytuację. Kiedy huragan
historii wyrwie z korzeniami drzewo, to nie da się go z
powrotem zasadzić.
Tego akurat był pewien. Do Budapesztu pojechał latem 1990
roku, żeby sprzedać mieszkanie odziedziczone po ciotce.
Formalności ciągnęły się przez dwa tygodnie i miał dość
czasu, by rozejrzeć się po terenie. Poszedł na uczelnię,
odwiedził swój stary pokój w akademiku, spacerował nad
rzeką. Jakoś nie mógł odtworzyć w sobie sentymentu do tych
zapchanych samochodami ciasnych uliczek, brudnych domów i
gburowatych ludzi.
Szukał Zsuzsy, ale bez przekonania. A raczej z
przekonaniem, że nie znajdzie i uniknie rozczarowań. Jej
rodzice umarli, nowi lokatorzy nie mieli o niczym pojęcia.
Na uniwersytecie znalazł jej dyplom z 1960 roku, ale bez
informacji o dalszych losach. Sprawdził książkę
telefoniczną, biuro adresowe, był na policji.
Trochę mu nawet ulżyło. Najbardziej zadowolony był z tej
wizyty jego przyjaciel psychoterapeuta, który zawsze
twierdził, że cień Zsuzsy wisiał nad wszystkimi późniejszymi
romansami. Ale wisieć przestał, a przez ostatnie lata też
nic ważnego w jego życiu osobistym się nie wydarzyło. A
jeśli już, to jak związek z Nancy, szybko rozsypywało.
>Wybór może być narzucony przez sytuację. Kiedy huragan
>historii wyrwie z korzeniami drzewo, to nie da się go z
>powrotem zasadzić.
Niektóre drzewa można odzyskać, trzeba tylko wiedzieć
jak. Zwalanie winy na przeznaczenie i emigracyjna gorycz to
słaba wymówka, aby wyciszać głos serca.
Skąd on wie, że jestem emigrantem? Miliony osób
urodzonych w Stanach ma obco brzmiące imiona i nazwiska.
Miał ciągle akcent, ale w pisanym angielskim był nie do
wykrycia. A ta aluzja do serca? Dwa trafienia w jednym
zdaniu to zbyt dużo jak na zbieg okoliczności.
Ta cała konwersacja rozwija się tak płynnie, jakby jego
anonimowy rozmówca coś o nim wiedział. Tibor poczuł się
nieswojo. Przeczesał w pamięci listę krajowych i
zagranicznych znajomych, którzy znali historię Zsuzsy. Mógł
ich policzyć na palcach i żaden nie miał chyba swobodnego
dostępu do Internetu.
Może namierza go węgierski konsulat? Raczej nie, oni
dawno spisali go na straty; zapraszają tylko na przyjęcia z
okazji święta narodowego i zjazdy naukowców węgierskiego
pochodzenia. Jeśli już, to Amerykanie. Ci zawsze mieli sporo
informacji.
Przekonał się o tym, gdy objął kierownictwo grupy
robiącej pierwsze zlecenia dla ARPA. W przegródce na
wiadomości znalazł kartkę od sekretarki: "Dzwonił Rogers.
Prosi o telefon".
Steve Rogers był jednym z jego podwładnych. Na podstawie
świstka papieru zaświadczającego, że jest dyslektykiem,
załatwił sobie pozwolenia na pracę w domu. W zespole i tak
nie było formalnej dyscypliny - każdy przychodził i
wychodził, kiedy chciał. Należało się jedynie pokazać na
piątkowym zebraniu, gdzie referowano postępy i zgrywano
plany na następny tydzień.
Rogers opuścił dwa zebrania pod rząd i od jakiegoś czasu
nie widać go było przy komputerze. Wówczas mieli tylko jedną
maszynę na całe laboratorium i Rogers powinien testować na niej
napisane w domu programy. Numer na kartce nie był jego
domowym telefonem. Tibor miał poważne powody, by sądzić, że
Rogers tłucze lewe chałtury.
Istotnie odezwała się telefonistka, rzucając
niezrozumiale skrót jakiejś instytucji, którego Tibor nie
załapał. Podał wewnętrzny. "Rogers, słucham". "Mówi Tibor.
Słuchaj, Steve, tym razem przesadziłeś. Możesz sobie robić
na boku, co chcesz, ale kompilator ma być gotowy na piątek.
Jutro o dziesiątej masz się zameldować w moim gabinecie".
"Chętnie, proszę pana" - powiedział w słuchawce obcy
głos. - "Właśnie dzwoniłem do pana, bo chciałem się jakoś
umówić. Będę u pana o dziesiątej. Żeby nie było
nieporozumień: mówi Richard Rogers. Do widzenia".
Tibor ponownie nakręcił numer i tym razem posłuchał
uważnie. "FBI" - powiedziała telefonistka. Przez przypadkową
zbieżność nazwisk i brak opanowania nawymyślał facetowi iz
kontrwywiadu. Czego on może chcieć ode mnie? Informacje
sprzed 56 roku były mocno zdezaktualizowane, nawet już
zapomniał wkutego niegdyś na studium wojskowym algorytmu
rozbierania kałasznikowa.
O dziesiątej Tibor zapalił trzęsącymi się rękami
papierosa i zaczął trenować pozy, które zmusiłyby tajniaka
do respektu. Agent specjalny Rogers nie przypominał jednak
Bonda. Okazał się niskim grubasem w poplamionej wiatrówce i
z wyrazem zakłopotania na jowialnej twarzy.
"Przepraszam, że pana niepokoję, panie doktorze. Chciałem
się tylko przedstawić. Opiekuję się panem od pięciu lat i
miałem okazję dobrze pana poznać. Jak przygotowywałem o panu
raport dla ARPA, to pomyślałem, że przyjdę i się sam
pokażę".
Rogers o nic nie wypytywał i Tibor po paru minutach
rozmawiał z nim tak swobodnie, jakby się codziennie
spotykali przy barze. "Bałem się, że będzie pan ze mnie
wyciągał jakieś dane na temat przeszłości albo wypytywał o
ludzi. Głupia sytuacja, łatwo wyjść na szpicla".
"A tam... Wiemy o panu wszystko, co trzeba wiedzieć. Chce
pan szczegółów?" - powiedział dobrodusznie Rogers i sypnął
garścią detali z zawodowego i prywatnego życia Tibora. -
"Mam nadzieję, że nie ma nam pan za złe takiego dokładnego
prześwietlenia?"
>Niektóre drzewa można odzyskać, trzeba tylko wiedzieć
>jak. Zwalanie winy na przeznaczenie i emigracyjna gorycz to
>słaba wymówka, aby wyciszać głos serca.
Istotnie nawiązywałem do własnego doświadczenia.
Rozminąłem się kiedyś z pewną osobą i tego już nie dało się
odwrócić. Nawiasem mówiąc, chyba ta łatwość porozumiewania
się przez sieć skłania nas do pseudofilozoficznych hipotez i
powielania banałów. A tu zrobiło się już późno. Dobranoc.
Przerwał konwersację może zbyt gwałtownie, ale gdy
przypomniał sobie historię z FBI, postanowił wyplątać się z
tej rozmowy. Nikt nie lubi być inwigilowany, nawet jeśli
robi to sympatyczny facet w rodzaju Rogersa.
Do Rogersa nie miał wtedy pretensji. Rozumiał sytuację,
bo wywiad węgierski bez wątpienia powtykał swoich ludzi w
falę uchodźców. Amerykanie musieli sprawdzać wszystkich,
którzy mieli do czynienia ze strategicznymi badaniami.
Pamiętając czasy stalinowskie, był nawet mile zaskoczony ich
delikatnością. Żadnych przesłuchań, zeznań, podpisywania
deklaracji.
"Myślałem, że będzie mnie pan pytał o Węgry". "Tu też mamy
jasność" - Rogers przytoczył parę faktów i nazwisk. Musieli
mieć zdumiewająco gęstą siatkę informacyjną pod rządami
komunistów. Pieniądze podatników nie idą na marne.
Niepozorny, łatwo zaskarbiający zaufanie rozmówcy Rogers,
był idealny w swojej roli. Powiedział mu to. Rogers
uśmiechnął się szeroko: "Miło słyszeć. Ale ja już się od
pana odklejam. Jakby co, to ma pan mój numer".
Tibor żałował potem, że nie spytał Rogersa o Zsuzsę.
Zastanawiał się nawet, czy nie zadzwonić, ale nie chciał
podtrzymywać tej znajomości. Był zadowolony, że wszystko
poszło tak sprawnie i bezkonfliktowo. Wizyta Rogersa z
pewnością nie była jedynie spontanicznym odruchem. Trzeba
było ją traktować jako sygnał wyrażający zaufanie, a
jednocześnie ostrzeżenie na przyszłość. Trudno też uwierzyć,
że FBI się od niego na dobre odczepiło. Ale
prawdopodobieństwo, że zaczaili się na niego w Internecie,
jest bliskie zeru. Nie ma co wpadać w paranoję, pora iść
spać.
Chorągiewka MediaMail znowu się podniosła. "Ale się
zaparł; będzie się mnie czepiał przez resztę nocy. To
ostatnia wiadomość - na następną już nie odpowiadam".
>Istotnie nawiązywałem do własnego doświadczenia.
>Rozminąłem się kiedyś z pewną osobą i tego już nie dało się
>odwrócić. Nawiasem mówiąc, chyba ta łatwość porozumiewania
>się przez sieć skłania nas do pseudofilozoficznych hipotez i
>powielania banałów. A tu zrobiło się już późno. Dobranoc.
Hipotezę można podbudować szczegółami i wtedy banały
zmieniają się w konkrety. Gdyby na przykład założyć, że owa
osoba jest obecnie nauczycielką, mieszka w Miszkolcu i
nazywa się teraz Zsuzsa Molnar. Ma, powiedzmy, córkę
urodzoną w marcu 1957 roku, której na imię Eva (jak pańska
matka). Przyjmijmy też, że jej telefon domowy ma numer
66124. Kierunkowy pan zna, tylko na Węgrzech jest w tej
chwili 4:32 rano. Czy to brzmi lepiej? Ale istotnie musimy
kończyć. Jeszcze raz dziękuję za noworoczne życzenia.
Tibor przesłał tę wiadomość do archiwum MediaMail. Przed
wyłączeniem maszyny zapisał na wszelki wypadek cyfry
telefonu na kartce, włożył sweter i wyszedł na taras.
Patrzył na światła Krzemowej Doliny i mostów nad zatoką San
Francisco. Na lewo horyzont przesłaniały wieżowce
śródmieścia San Jose, na prawo dotykały go iluminowane pasy
startowe międzynarodowego lotniska w San Bruno.
Widoczność wspaniała - można było dostrzec nawet światła
pozycyjne unoszącego się w powietrzu samolotu. Tibor śledził
je wzrokiem, dopóki nie pomieszały się z gwiazdami.
"Szczęśliwego Nowego Roku" - powiedział do siebie.