Hałas Agnieszka - Krótkie spojrzenie wstecz
Szczegóły |
Tytuł |
Hałas Agnieszka - Krótkie spojrzenie wstecz |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Hałas Agnieszka - Krótkie spojrzenie wstecz PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Hałas Agnieszka - Krótkie spojrzenie wstecz PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Hałas Agnieszka - Krótkie spojrzenie wstecz - podejrzyj 20 pierwszych stron:
AGNIESZKA HAŁAS
KRÓTKIE SPOJRZENIE WSTECZ
Jakkolwiek by było,
demony uchodzą za istoty nieczyste,
odznaczające się pychą i rozpustą.
Nękają ludzi i usiłują wciągnąć ich do złego.
("Słownik Teologii Biblijnej")
Tamtej nocy śniło mi się, że tonę.
Pogrążałam się coraz głębiej w czymś ciepłym i lepkim, co zalewało mi usta i
zalepiało powieki. Na języku czułam smak soli, jak gdybym nurkowała w morzu, ale
płyn, który mnie otaczał, nie był morską wodą. Nie widziałam nic prócz czerni.
Słyszałam za to głosy, z początku odległe, potem coraz bliższe, wysokie i
roześmiane jak głosy wesołych dzieci, i chociaż nie rozumiałam ani słowa,
wiedziałam, że wołają mnie, być może zapraszają do zabawy...
Zbudziłam się nagle. Ktoś szarpał mnie za rękę, ktoś coś mówił, szybko, głośno,
niespokojnie. Otworzyłam oczy, wolno i niechętnie. W pokoju panował półmrok, na
zewnątrz niebo dopiero zaczynało się rozjaśniać.
Tym, kto mnie obudził, była moja kuzynka Ellys. Wyglądała na zdenerwowaną.
- Jacyś ludzie chcą się z tobą widzieć, Faivrin.
- O tej porze?
- Wkrótce świt. Kto musi, ten wstaje.
- Szlag by to... - odrzuciłam koc, przetarłam oczy. Zadrżałam - od otwartego
okna wiało chłodem. - Co za jedni?
- Troje. Mężczyzna, kobieta i chłopiec. Dziwni jacyś. Ten mały z pomalowaną
twarzą, jak dziecko barbarzyńców...
Hmmm. Zabrzmiało ciekawie. Wystarczająco ciekawie, żeby skłonić mnie do
podniesienia się z łóżka i sięgnięcia po ubranie. Być może trzeba będzie zejść
i pogadać z przybyszami.
- Nie przedstawili się? - spytałam, zapinając suknię.
- Nie. Twierdzili, że ich znasz. Nie spodobali mi się. Noszą broń... - Ellys
zmarszczyła brwi, zawahała się. - Masz kłopoty, dziewczyno?
- Nie, nie sądzę. Ja...
Urwałam. Drzwi skrzypnęły, w progu zamajaczyła jakaś postać. Kobieta, wysoka i
szczupła, szczelnie otulona czarnym płaszczem. Jej włosy, splecione w dwa grube
warkocze, były białe jak kreda.
- Faivrin? Jesteś tam?
Odetchnęłam bezgłośnie. A więc tymi, którzy po mnie przyszli, nie byli strażnicy
miejscy, żołnierze ani słynni Egzorcyści, ale przyjaciele. No, prawie
przyjaciele. Dobrzy znajomi.
- Witaj, Śnieg.
- Muszę z tobą pomówić, mała. Można wejść?
Weszła nie czekając na odpowiedź.
- Pani - Ellys niecierpliwie zamachała ręką. - Po co było tu przychodzić?
Mówiłam, żebyście zaczekali na dole...
Śnieg nie zwróciła na nią najmniejszej uwagi.
- Mam dla ciebie dobrą nowinę, mała.
- Pani... Mówiłam...
Śnieg odwróciła się. Ellys drgnęła, pobladła.
Kiedy Śnieg jest zirytowana, jej zielone oczy lśnią fosforycznym światłem, a
zmodyfikowane magicznie źrenice zwężają się w wąziutkie szparki. Ludzie, którzy
widzą to po raz pierwszy, z reguły reagują zaskoczeniem i lękiem. Ellys nie była
wyjątkiem.
- Faivrin mnie zna - powiedziała Śnieg, cicho, prawie szeptem. - Bez obawy. Chcę
tylko porozmawiać z nią przez chwilę, zaproponować coś... Pasuje?
Ellys otworzyła usta, chcąc zripostować. Zrezygnowała jednak i wycofała się z
pokoju, zamykając za sobą drzwi.
Śnieg zachichotała krótko. Zabrzmiało to jak parsknięcie kota.
- No, dalej - ponagliłam ją. - Co to za dobra nowina?
- Mam dla ciebie robotę, mała.
- Jaką?
- A jak myślisz? Czerpanie. Normalna stawka. Jesteś zainteresowana? To włóż coś
cieplejszego i chodź. Mamy mało czasu.
Nie poruszyłam się.
- Nie sądzisz, że należałoby mi się słówko wyjaśnienia, Śnieg?
- A zgadzasz się?
- Najpierw ty powiedz mi, co jest grane.
Śnieg westchnęła.
- Trzeba pozbyć się demona. To ayn-ilvoor Wyższego Stopnia, dysponuje większą
mocą od nas. Bez wsparcia nie damy sobie rady. Jesteś jedną z najlepszych żył w
Shan Vaola, więc nie ukrywam, że cieszylibyśmy się, gdybyś się zgodziła...
- My, to znaczy kto?
- Zobaczysz.
- Jaka cena?
- Uczciwa. Dwadzieścia leri.
Dużo. Aż za dużo. Kiedy ktoś proponuje mi taką sumę, robię się trochę
podejrzliwa.
- Kto wezwał tego demona?
- Chan-Kyu, mój uczeń. Popełnił błąd. Łatwiej jest przywołać ayn-ilvoora niż
umożliwić mu odejście. Z tym nawet ja miałabym problemy. A Chan-Kyu jest słaby.
To jeszcze właściwie dziecko.
Aha. Prawie wszystkie wątpliwości wyjaśnione. Śnieg podwyższyła cenę, bo
niedoświadczony mag oznacza zwiększone ryzyko dla żyły. Poza tym przebywania w
towarzystwie kogoś, kto właśnie przywołał demona, ale nie jest w stanie zapewnić
mu możliwości powrotu w zaświaty, powinno się unikać jak ognia. Zwłaszcza, gdy
wezwanym demonem jest dumny i mściwy ayn-ilvoor.
Nie należało się zgadzać. Chyba właśnie dlatego się zgodziłam. Lubię działać na
przekór własnym przeczuciom. To urozmaica życie.
Wsunęłam stopy w sandały. Wstałam, przygładzając włosy.
- Umowa zawarta, Śnieg.
- Rozsądna decyzja, mała. Zbieraj się. Idziemy.
Wychodząc z pokoju stwierdziłam, że rozbolała mnie głowa. Nie lubię, gdy wyrywa
się mnie ze snu o nietypowych porach.
Zaraz za drzwiami natknęłyśmy się na Jenvera, męża Ellys. Ten szczurowaty,
przedwcześnie postarzały człowieczek cierpi na chroniczną bezsenność i prawie
wszystkie noce spędza na korytarzu, spacerując bez końca tam i z powrotem, tam i
z powrotem.
Palił fajkę i bezmyślnie wpatrywał się w przestrzeń. Nie zapytał, dokąd idę ani
kiedy wrócę. Nawet nie odwrócił głowy w moją stronę.
Dom, w którym mieszkamy i w którym spędziłam większą część swojego
osiemnastoletniego życia nie został zaprojektowany przez zdolnego architekta.
Jednym z jego licznych mankamentów jest to, że drzwi od kuchni otwierają się na
ciasną klatkę schodową, nie ma natomiast bezpośredniego połączenia pomiędzy
kuchnią a którymkolwiek z trzech pokoi. Dokładnie w chwili, gdy Śnieg stanęła na
pierwszym stopniu schodów, kuchenne drzwi otworzyły się gwałtownie, potrącając
ją. Śnieg odskoczyła, klnąc. Z mrocznego wnętrza buchnął odór stęchlizny,
nieświeżej odzieży, gotowanej kapusty i cebuli. Wynurzyła się stamtąd Ellys.
Wyminęła nas bez słowa. Wyglądała na wściekłą.
Niosła naręcze brudnej bielizny. Głośno człapiąc bosymi stopami, przebiegła
przez korytarz i zniknęła za drugimi drzwiami, zza których dobiegał donośny
płacz dziecka. Po krótkiej chwili dał się słyszeć stłumiony przez ścianę dźwięk
klapsa i jej rozzłoszczony głos. Jenver nawet nie drgnął, nadal stał oparty o
poręcz schodów, wypuszczając ustami jedno kółko sinawego dymu za drugim.
O, bogowie. Wczesnoporanna sielanka ze slumsów Wschodniej Dzielnicy.
Byłyśmy już na dole, przy drzwiach wyjściowych, kiedy Ellys ukazała się znowu,
tym razem z pustymi rękami. Posłała Śnieg lodowate spojrzenie. Podeszła do męża
i wspinając się na palce szepnęła mu coś do ucha. Jenver zmarszczył brwi.
Śnieg przymknęła oczy, wyrecytowała szybko kilka niezrozumiałych słów.
Oboje, Jenver i Ellys, zastygli w bezruchu - on lekko pochylony w przód, z fajką
sterczącą spomiędzy zębów, ona z nieśmiałym, zaaferowanym uśmiechem przylepionym
do bladych warg. Dwie twarze wykrzywił identyczny grymas. Na wpół otwarte usta,
wytrzeszczone, szkliste oczy. Jak lalki. Albo manekiny.
Widziałam to już wcześniej, wystarczająco często, żeby móc natychmiast rozpoznać
użyty czar.
Zaklęcie zamazujące pamięć. Człowiek, na którego je rzucono, odzyskuje
świadomość po kilku minutach, ale zapomina wszystko, co wydarzyło się w ciągu
ostatniej godziny lub dwóch.
- Nie musiałaś tego robić - powiedziałam z udawanym wyrzutem, który Śnieg wzięła
za dobrą monetę.
- Nie? A jeśli któreś z nich podsłuchało, o czym mówimy, i zamierzało donieść o
tym Egzorcystom albo myśliwym Elity? Nie bądź dziecinna, Faivrin.
Dwaj towarzysze Śnieg czekali na ulicy, ledwie widoczni w półmroku. Rozmawiali
przyciszonymi głosami. Kiedy podeszłyśmy, umilkli. Obaj jednocześnie spojrzeli w
moją stronę.
Jak się okazało, jednego z nich znałam, i to całkiem dobrze. Tę chudą, smagłą
twarz z policzkiem zeszpeconym przez trzy stare blizny poznałabym wszędzie i o
każdej porze. Krzyczący W Ciemności, którego prawdziwe imię podobno brzmi Brune
Keare, ale mało kto o tym pamięta.
Krzyczący W Ciemności to chodząca legenda Shan Vaola, renegat zdolniejszy niż
większość magów Elity. Nie wiadomo, sk(d pochodzi ani ile ma lat. Jest
człowiekiem z krwi i kości, ale w opowieściach zrobiono zeń pół-upiora. Unikają
go nawet inni żmije, z wyjątkiem paru indywiduów w rodzaju Śnieg.
Czarodzieje Elity nienawidzą go jak mało kogo. Polują na niego od lat i pewnego
dnia odniosą sukces. Inaczej po prostu nie może być.
Chan-Kyu, ucznia Śnieg, widziałam po raz pierwszy w życiu.
Okazał się niski i wątłej budowy, jakby często chorował. Ogniście rude włosy
zdradzały, że jego przodkowie pochodzili z Zachodu, być może z Mearing. Albo z
wyspy Dhunklar, tak jak moja matka.
Jego twarz pokrywały faliste, rozmazane pręgi namalowane żółtą i zieloną farbą.
Powieki i wargi były grubo uczernione. Rytualny makijaż. Żadna ilość farby nie
mogła jednak zatuszować faktu, że Chan-Kyu nie ma więcej, jak jedenaście-
dwanaście lat. Nie chciało mi się wierzyć, żeby był w stanie rzucić choćby
proste zaklęcie przemiany, a co dopiero przywołać z zaświatów ayn-ilvoora.
Najwyraźniej Śnieg była doskonałą nauczycielką.
- No i jak, zgodziła się? - spytał na mój widok Krzyczący W Ciemności.
- Owszem.
- To miło z twojej strony, Faivrin.
- Nie ma sprawy. Hej, gdzie ten wasz demon? - zagadnęłam, rozglądając się
demonstracyjnie.
- Pokaż jej - poleciła Śnieg.
Krzyczący W Ciemności kiwnął głową, po czym wydobył coś, co do tej pory trzymał
ukryte pod zapiętą szczelnie kurtką. Przez chwilę sądziłam, że zobaczę jakieś
małe zwierzę. Ale nie, tym czymś okazał się dzban. Całkiem zwyczajnie
wyglądający, nieduży gliniany lekyt o wąskiej szyjce, w jakim zwykle trzyma się
oliwę. Dopiero po chwili zorientowałam się, że jego otwór zalepiony jest czarno
zabarwionym woskiem, na którym wydrapano jakiś dziwaczny znak.
- Demon siedzi tam, w środku. I pewnie wścieka się jak diabli, bo, jak widzisz,
jest w pułapce. Na razie.
- Czemu akurat w dzbanie?
- Użyłem tego, co było pod ręką.
Tak, to by się zgadzało. Przez kilka chwil po przybyciu demon jest oszołomiony i
słaby. Można go wówczas uwięzić, jeśli jest się wystarczająco dobrym magiem.
- Co teraz planujecie?
- A jak ci się zdaje? Pójdziemy gdzieś, gdzie nikt nie będzie nam przeszkadzał,
Śnieg i ja rzucimy jakiś czar ekranujący, a Chan-Kyu rozbije dzban i dokończy
to, co zaczął.
- Nie lepiej po prostu zakopać gdzieś naczynie? Albo wyrzucić je do morza?
- Kochanie, nie jestem Mistrzem Elity. Zaklęcie spajające pieczęć wytrzyma
jeszcze co najwyżej godzinę. Poza tym, przywołanego demona trzeba odesłać z
powrotem. Zawsze. Takie jest prawo.
Jego słowa rozbawiły mnie.
- Ejże, od kiedy to żmij przejmuje się prawem?
Krzyczący W Ciemności nie uśmiechnął się.
- Nie zrozumiałaś. Są prawa, których muszą przestrzegać nawet renegaci.
Śnieg niecierpliwie wstrząsnęła głową.
- Dość gadania. Idziemy. Usłyszysz całą historię po drodze, Faivrin.
Tuż przed świtem uliczki Wschodniej Dzielnicy są jeszcze puste i ciche. Ani
jednego przechodnia. I bardzo dobrze. Ja (niestety i na szczęście) nigdy nie
zaliczałam się do osób przykuwających uwagę, ale o trojgu moich towarzyszy można
by powiedzieć coś wręcz przeciwnego.
Wciąż jeszcze pamiętam, jaką barwę miało wtedy niebo. Było ciemnobłękitne i
czyste jak kryształ. Ani jednej chmurki. Ledwie dostrzegalne gwiazdy bladły z
każdą chwilą. Na wschodzie, nad horyzontem widać było szeroki pas różu, u góry
zabarwiony seledynowo i lila. Żałowałam, że nie jestem na plaży za miastem. Nad
ranem morze wygląda prawie tak samo pięknie, jak o zachodzie słońca.
- Po co wezwałeś tego demona, Chan-Kyu?
- Założył się z drugim dzieciakiem - warknęła Śnieg, bo Chan-Kyu milczał jak
głaz. - Pod samym moim nosem. Ambitny głuptas. Ale cóż, ja w jego wieku także
sądziłam, że potrafię skinieniem dłoni przyzywać wiatr i gasić gwiazdy...
- Jak to zrobił?
- Zwyczajnie. Mieszka u ciotki. Wybrał noc, kiedy nie było jej w domu. Zamknął
się w swoim pokoju, narysował na podłodze magiczny krąg i przystąpił do dzieła.
Żeby było śmieszniej, pomylił formuły. Zamierzał przywołać tylko małego sylpha.
Tak przynajmniej twierdzi.
Krzyczący W Ciemności niecierpliwie machnął dłonią, jakby odpędzał natrętnego
owada. Mimochodem zauważyłam, że ma na rękach czarne skórzane rękawiczki.
- Dobrze przynajmniej, że w pobliżu nie było akurat żadnego maga Elity. Formuła
Przywołania wytwarza silny rezonans, wyczuwalny nawet z odległości kilku ulic.
Dzieciak ma szczęście, że zorientowaliśmy się, co się święci i przybyliśmy na
czas.
Kiwnęłam głową, wyobrażając sobie, jak mogło wyglądać całe zdarzenie. Wątły,
rudowłosy chłopiec zamyka się w ciemnym pomieszczeniu, maluje sobie twarz w
rytualne wzory i drżącym głosem recytuje słowa, których pewnie nawet nie
rozumie. Nie spodziewa się, że odniosą one efekt. Ale efekt jest, i to
piorunujący. Wezwana istota zjawia się w eksplozji jadowitego blasku, który po
sekundzie przygasa, przyjmując rubinową barwę żarzących się węgli. Obaj,
chłopiec i demon, osuwają się bezwładnie na podłogę, jeden wyczerpany czarami,
drugi osłabiony przejściem przez granice materialnego świata, jeszcze nie
przyzwyczajony do swojego nowego ciała. Czerwony blask gaśnie powoli. W chwilę
później w pokoju materializują się sylwetki dwójki żmijów, zaalarmowanych
rozchodzącym się echem czaru...
Głos Krzyczącego W Ciemności wyrwał mnie z zamyślenia.
- Chyba tylko Zmrocza wie, co by się stało, gdyby ayn-ilvoor uwolnił się tu, w
Shan Vaola. To stworzenie lekkim muśnięciem skrzydła jest w stanie podpalić
budynek.
- Jednego nie rozumiem - powiedziałam, zgodnie z prawdą. - Dlaczego w ogóle
uwięziliście go w dzbanie, zamiast od razu próbować ponownego otwarcia wrót?
- Nie mów jej - mruknął Chan-Kyu.
Krzyczący W Ciemności popatrzył pytająco na Śnieg. Ta skinęła głową.
- Mów, mów. Faivrin powinna o wszystkim wiedzieć. A ty, mały bracie, nawet się
nie odzywaj. Dość już mamy przez ciebie kłopotów.
- Tylko ten, kto otworzył wrota pomiędzy światami, jest w stanie otworzyć je po
raz drugi, by umożliwić wezwanej istocie powrót - wyjaśnił Krzyczący W
Ciemności. - W tym cały kłopot. Chan - Kyu jest za słaby. Dlatego
potrzebowaliśmy żyły. Dodatkowe źródło energii ułatwi sprawę... Ale nawet z
twoją pomocą będzie ciężko, Faivrin.
Śnieg w milczeniu skinęła głową, potwierdzając jego słowa.
Pięknie. Po prostu cudownie. Dwoje najzdolniejszych żmijów w Shan Vaola nie
kryje się z obawami. Bezwzględnie należało się wycofać. Należało powiedzieć:
przykro mi, moi drodzy, zmieniłam zdanie, wolno mi. Żegnam.
Nie zrezygnowałam. Nie mam pojęcia, dlaczego.
Dwadzieścia leri to sporo. Więcej, niż zarabia dziennie Jenver. Ale przecież nie
chodziło już o pieniądze.
Nie wierzę w przeznaczenie, ale może powinnam?
Naszym celem okazał się zrujnowany dom nad rzeką, zniszczony podczas powodzi
kilka lat wcześniej -żałosna rudera z krzywymi ścianami, bez drzwi i okiennic. A
ściślej jego podwórze, maleńki skrawek gruntu nad samą wodą. Latem pewnie plenią
się tam chwasty bujne niczym yadhmarska dżungla, ale wtedy, wczesną wiosną, z
błotnistej ziemi sterczało zaledwie kilka uschniętych badyli.
Nad powierzchnią wody snuły się strzępy szarawej mgły. W wilgotnym powietrzu
unosił się zapach mułu i wodorostów. Woń rozkładu, marazmu i zapomnienia.
Zaiste, doskonałe miejsce na odprawianie zakazanych obrzędów.
Krzyczący W Ciemności zerknął na niebo. Pas różu nad horyzontem rozszerzał się
coraz bardziej.
- Im prędzej zaczniemy, tym prędzej skończymy. Narysuj krąg, Śnieg.
Śnieg w milczeniu wyjęła spomiędzy fałd płaszcza niewielki nożyk o wężowato
powyginanym ostrzu. Mamrocząc zaklęcia nakreśliła na wilgotnej ziemi okrąg o
promieniu mniej więcej trzech i pół stopy. Potem na jego obwodzie wyrysowała
podwójny pas symboli, z których większość stanowiły stylizowane wizerunki
zwierząt i owadów. Zauważyłam również runy oznaczające ziemię, wodę, wiatr i
ogień.
Krzyczący W Ciemności ostrożnie postawił dzban na ziemi, po czym zdjął
rękawiczki. Dopiero teraz zobaczyłam bandaże na jego dłoniach. W kilku miejscach
plamiła je czerwień.
- Co ci się stało? - spytałam.
Nie sądziłam, że odpowie, ale odpowiedział.
- Mała pamiątka od ayn-ilvoora. Pokąsał mnie jak pies. Jego błąd - bardzo
ułatwił mi zadanie. Krew tworzy więzy, które trudno rozerwać. Spójrz, na dzbanie
są plamy z krwi.
Spojrzałam. Były tam, rzeczywiście - brunatne zacieki na wypalonej glinie.
- Wzmacniają dodatkowo pieczęć. Już pewnie się tego domyśliłaś. Bolesny sposób -
żmij uśmiechnął się krzywo - ale całkiem skuteczny.
Śnieg skończyła tymczasem wykreślanie kręgu. Schowała na powrót nóż, po czym
wyprostowała się i uniosła obie ręce wysoko nad głową.
- Gairengil! - krzyknęła, bez ostrzeżenia rozpoczynając czerpanie. Nie byłam
przygotowana, zachwiałam się. Krzyczący W Ciemności podtrzymał mnie.
- Oddychaj głęboko - szepnął. Zawsze powtarza to żyłom. Stary nawyk starego
zawodowca. Tym razem nawet się nie obraziłam, choć znam się na swoim fachu
równie dobrze jak on na swoim.
Czerpanie bolało. Cholernie dobrze mi znany, paskudny, rwący ból w skroniach i
potylicy. Przed oczami na moment zatańczyły mi czarne płaty. Zacisnęłam mocno
powieki i nie otwierałam ich, dopóki ból nie znikł równie nagle, co zaatakował.
Zdążyłam akurat dostrzec, jak nakreślone na ziemi znaki zapłonęły nagle,
zajarzyły się głęboką, rubinową czerwienią.
- Krąg jest teraz aktywny - powiedziała sucho Śnieg, opuszczając ręce. - I
pozostanie taki, aż zakończymy to, po co tu przyszliśmy. Posłuchaj mnie uważnie,
Chan-Kyu. Wiem, że się boisz. Na twoim miejscu też bym się bała. Jeśli jednak
będziesz wykonywał moje polecenia, jest szansa, że nic ci się nie stanie.
Widzisz tamten dzban?
Chłopiec w milczeniu skinął głową.
- Weź go i przejdź do środka kręgu.
Chan-Kyu posłusznie podniósł naczynie. Potem przestąpił świecące symbole i
stanął w wyznaczonym miejscu.
- Dobrze. A teraz rozbij go o ziemię. Aby przepędzić demona, musisz go wpierw
uwolnić. Wiesz o tym.
Żadnej reakcji.
- Rozbij dzban, Chan-Kyu.
Chłopiec nie usłuchał, stał nieruchomo, lekko przygarbiony, przyciskając
naczynie do piersi niczym ulubioną zabawkę. Ręce mu się trzęsły. Widać było, że
boi się panicznie, z każdą chwilą coraz bardziej.
(Chan-Kyu jest za słaby)
Głos Śnieg złagodniał odrobinę.
- Bez obaw. Będę cię osłaniała.
- Zrób to, Chan-Kyu - wtrącił Krzyczący W Ciemności. - Musisz. Po prostu. Nie ma
wyboru, nie dla ciebie.
(tylko ten, kto przywołał)
Chłopiec wahał się jeszcze przez chwilę. Potem wolno uniósł naczynie nad głową i
z całej siły cisnął nim o ziemię.
Dźwięk, jaki się rozległ, w niczym nie przypominał odgłosu, jaki towarzyszy
tłuczeniu ceramiki. Brzmiał jak pojedyncze, głuche uderzenie w wielki bęben.
Odłamki rozprysnęły się na wszystkie strony, część plusnęła w wodę. Potem
rozległ się ostry syk, jak gdyby z niewidocznego otworu uchodziła para. Postać
Chan-Kyu objął rozszerzający się szybko obłok zielonawej mgły, która natychmiast
zaczęła falować, gęstnieć i zmieniać kształt.
- Dobrze! Teraz odwrócona formuła Przywołania... Szybko, zanim ON odzyska siły!
Chłopiec drżącym głosem zaczął skandować zaklęcie. Na czubkach jego palców na
mgnienie oka zamigotały maleńkie płomyczki, w powietrzu zawisł odór siarki.
Drugie czerpanie było jeszcze boleśniejsze od pierwszego. Nie straciłam jednak
przytomności, choć bardzo chciałam, żeby tak się stało.
Bo działo się coś strasznego.
Zaklęcia Chan-Kyu nie działały. Po prostu. Nie otwarły się żadne wrota. Użyta
magia rozwiewała się w powietrzu jak dym i nikła bez najmniejszego śladu..
Śnieg przygryzła dolną wargę, mocno, do krwi.
Z zielonej mgły bez przeszkód uformował się tymczasem dziwaczny stwór, półpająk,
półsmok, pozbawiony łba, ogona i skrzydeł. Cały wydawał się składać z wężowatych
splotów smukłego tułowia i niezliczonych cienkich odnóży. Zwinięte cielsko
wypełniało sobą niemal cały krąg.
Chan-Kyu zatoczył się do tyłu. W jego oczach był szalony strach.
(za słaby)
W niewidzialnej gardzieli pająkosmoka zabulgotał szyderczy śmiech.
- Naprawdę sądziłeś, że będziesz w stanie umożliwić mi odejście, mój mały? Cóż,
wiara we własne siły to niewątpliwie piękna rzecz, ale bez przesady...
- Bogowie - wyszeptała Śnieg, a potem wrzasnęła na cały głos:
- Uciekaj stamtąd, Chan-Kyu! Wyjdź poza krąg! Słyszysz mnie? POZA KRĄG!!
Chan-Kyu nie zareagował, stał jak zahipnotyzowany.
Zielone sploty zafalowały, ich kształt zmienił się - tworzyły teraz coś w
rodzaju wielkiej ośmiornicy o długich, oślizgłych mackach.
- Cena za słabość jest wysoka, mój mały - szepnęła ona miękko, niemal
pieszczotliwie. A potem zaatakowała.
Chłopiec uchylił się - szybko, ale nie dość szybko. Czubek najbliższej macki
chlasnął go po twarzy jak bicz, rozdzierając skórę. Chan-Kyu krzyknął
przeraźliwie, przyciskając obie ręce do zranionego czoła. Spomiędzy palców
pociekły czerwone strumyczki. Zanim zdążył wydostać się poza zasięg wijących się
macek, ich ciosy dosięgły go jeszcze dwukrotnie, zostawiając głębokie ślady na
ramieniu i lewym udzie. Chłopiec upadł, zwijając się w kłębek tuż poza obrębem
kręgu, skulił się jak embrion. Na ziemi wokół niego wkrótce utworzyła się
czerwona kałuża.
Zrobiło mi się niedobrze.
Śnieg błyskawicznie uklękła koło swojego ucznia, pochylając się wyrecytowała
zaklęcie tamujące upływ krwi. W myślach podziękowałam gorąco wszystkim znanym mi
bogom, że nie potrzebowała do tego kolejnego czerpania. I bez tego ledwie
trzymałam się na nogach.
- Dlaczego to zrobiłeś? - spytała wreszcie, wycierając o płaszcz zakrwawione
dłonie.
Macki zafalowały, ich barwa przeszła w błękit, potem w fiolet, wreszcie w
głęboką purpurę.
- Ponieważ mnie to bawi, czarodziejko. Niewola w waszym świecie będzie gorzka,
ale ból, jaki zadam temu nieudacznikowi, nieco ją osłodzi...
- Monstrum!
Purpurowa ośmiornica zarechotała.
- To rażąco nieprecyzyjne określenie, moja śliczna! Jestem Yevengar Is-Chiaar
zwany Tym, Który Rozszarpuje Pomału. Kiedy mnie wzywają, przybywam, takie jest
bowiem prawo mojego rodu, ale nie byłem i nie będę sługą żadnego maga. Nigdy. A
ten, kto mnie tu sprowadził dla pustej zabawy, drogo za to zapłaci. Jeszcze z
tobą nie skończyłem, chłopcze, słyszysz? SŁYSZYSZ?
Plątanina macek zadrgała nagle, zmieniła się w puchnącą gwałtownie kulę, która
rozbłysła oślepiającym blaskiem płynnego złota i pękła bezgłośnie niczym bańka
mydlana. Zamrugałam oczami. Tam, gdzie wcześniej spoczywała ośmiornica, pojawiło
się zielone, pokryte łuską stworzenie mniej więcej wzrostu Chan-Kyu,
człekokształtne, ale z ogonem jak u szczura. W miejscu twarzy miało spłaszczony
jaszczurczy pysk. Pozbawione powiek ślepia były nieruchome, wypukłe i żółte.
- Głodny jestem - stwierdził człekojaszczur, oblizując się wolno. Z paszczy
wypłynęła mu strużka rzadkiej śliny. Fala obrzydzenia na moment odebrała mi
oddech. - Ach, jaki głodny.
Ruszył w kierunku Śnieg i jej ucznia, zacierając trójpalczaste łapy. Gdy jednak
chciał przestąpić brzeg kręgu, nagle zaskomlał przeraźliwie, odskoczył. Z
nakreślonych na ziemi symboli trysnęły iskry, gasnące z sykiem natychmiast po
zetknięciu z wilgotną ziemią. W powietrze wzbił się mały obłoczek dymu. Stwór
rozejrzał się szybko. Jego wzrok padł na Krzyczącego W Ciemności, który aż do
tej pory stał z boku, nie odzywając się.
Łuskowaty pysk wykrzywił się groteskowo, co miało chyba wyrażać wściekłość.
- Ty! - wrzasnął człekojaszczur. - To twoja wstrętna sztuczka, milczku!
Obłożyliśmy krąg jakimś dodatkowym zaklęciem, co? Podwójna bariera, sądząc z
siły... Może nawet potrójna... Zaraz! Przecież... przecież to...
- Niemożliwe dla wszystkich poza Mistrzami Elity - dokończył spokojnie Krzyczący
W Ciemności. - Oczywiście.
Ayn-ilvoor zawarczał jak pies. Żmij zaśmiał się sucho, pocierając okaleczony
policzek, jego oczy błysnęły.
- Nie wiesz, co się dzieje? Naprawdę? Więzy krwi, Yevengar. To nie moje
zaklęcie, tylko rozlana krew cię tu trzyma.
- Krew? - powtórzył człekojaszczur z zaskoczeniem i odrobiną niedowierzania.
- Owszem. Sam przed chwilą ją przelałeś. Nie pamiętasz? To nie było zbyt
rozsądne posunięcie, demonie. Jeśli popłynie jej więcej, nie będziesz mógł
uwolnić się przez długie lata, może nawet stulecia. Co ty na to?
Demon westchnął głęboko i jakby skurczył się w sobie, mrużąc żółte ślepia.
- Kim jesteś, człowieku z bliznami na twarzy? - spytał syczącym głosem. - Jak
się nazywasz?
- Brune Keare. To ja zamknąłem cię w dzbanie.
- Zuchwały jesteś, Brune Keare. Rzekłbym, wręcz bezczelny. Masz odwagę drażnić
się ze mną, bo ufasz sile więzów...
- On powiedział prawdę - wtrąciła Śnieg, unosząc głowę. - Jesteś w pułapce.
- Czy na pewno? - człekojaszczur uśmiechnął się chytrze. - Nie wolno ci zostawić
mnie uwięzionego w kręgu, prawa tego zakazują! Zaryzykujesz ich złamanie, moja
śliczna? Przez całe życie korzystałaś z talentu danego ci przez Zmroczę, a teraz
chcesz ściągnąć na siebie Jej gniew?
Śnieg zaczęła coś mówić, ale Krzyczący W Ciemności wszedł jej w słowo.
- Komu ty grozisz, Yevengar? - rzucił ostro. - O jakich prawach mówisz? A kto
sam złapał się w sidła, przelewając krew w obcym świecie? Gdybyś miał choć
trochę rozsądku, nie czekałbyś, aż odeśle cię ten, kto cię przywołał, tylko sam
otworzyłbyś sobie wrota i zniknąłbyś stąd, a my zapomnielibyśmy o wszystkim. Ale
ponieważ nie zaliczasz się do rozsądnych stworzeń, zostaniesz tu, w kręgu, na
małym skrawku błotnistej ziemi. I będziesz tu tkwił, coraz słabszy i słabszy,
raz w deszczu, raz w palącym słońcu. Przez wiele, wiele dni. Czy ta myśl nie
wzbudza w tobie lęku? Myślę, że wzbudza. W tym jednym jesteś do nas podobny.
Wszyscy boimy się cierpienia.
Wbrew temu, czego się spodziewałam, ayn-ilvoor nie wybuchnął gniewem, lecz przez
dłuższą chwilę rozmyślał nad czymś w milczeniu.
- Masz rację - mruknął w końcu. - Nie chcę tu zostawać. Wy też tego nie chcecie.
Sytuacja jest patowa. Z bólem serca muszę tedy zaproponować przejściowy rozejm.
Krótki gest trójpalczastej łapy. Otaczające krąg symbole na mgnienie oka
zapłonęły jaśniejszym blaskiem.
Miejsce jaszczurowatego potwora zajął młody mężczyzna w długiej do kostek,
szkarłatnej, wyszywanej złotem szacie. Przy boku miał długą szpadę w
inkrustowanej drogimi kamieniami pochwie. Lekko falujące czarne włosy spływały
mu na ramiona. Twarz o dumnych, arystokratycznych rysach była niemal wyzywająco
piękna, idealna w każdym szczególe.
Tylko oczy pozostały nie zmienione. Jadowicie żółte ślepia o wąziutkich,
pionowych źrenicach.
- Zdradzę ci pewien sekret, człowieku - powiedział ayn-ilvoor przyjemnym,
aksamitnym barytonem.
Krzyczący W Ciemności wzruszył ramionami.
- Zamieniam się w słuch.
- Sam nie dam rady powrócić do mej ojczyzny. W tym tkwi cały kłopot. Jestem tu
obcy i nie mogę od tej strony otworzyć przejścia między światami. Niestety -
dorzucił, widząc zdziwienie, jakie odmalowało się na twarzach rozmówców. - Taka
jest prawda. Istnieją dwa sposoby, żeby umożliwić mi odejście. Pierwszy, to
wypowiedzenie odwróconej formuły Przywołania przez tego tam chłopca... -
przystojny brunet zaśmiał się głębokim, gardłowym śmiechem pająkosmoka. - Ten
musimy chyba wykluczyć. Z oczywistych przyczyn. Ale wszak istnieje jeszcze drugi
sposób. Trudniejszy, niestety. A może i łatwiejszy, zależy, z jakiej strony
spojrzeć... Wasz świat jest dziwny. Wszystko jest tu względne, takie nieciągłe i
wieloznaczne...
- Do rzeczy, Yevengar. Jaki jest ten drugi sposób?
Znowu śmiech, basowy, wibrujący, ohydny.
- Ludzka istota dobrowolnie poświęci swoje życie i odejdzie z waszego świata, by
odrodzić się w moim. Wrota otworzą się w chwili jej śmierci.
- Zmroczo - szepnęła Śnieg. - To okrutne!
- A czego się spodziewałaś? Rozmawiasz wszak z demonem, moja śliczna! Chcesz, to
szepnę ci coś jeszcze na uszko... - mężczyzna pochylił się, przybierając poufały
wyraz twarzy. - Nie lubię tego miejsca. Im dłużej tu jestem, w tym gorszym
jestem nastroju. Dopóki jestem w kręgu, nie zagrażam niczemu i nikomu, ale gdyby
pewnego dnia, po latach, przypadkiem udało mi się uwolnić... - żółte oczy
zalśniły brzydko, upierścieniona dłoń wykonała wymowny gest. Śnieg wzdrygnęła
się mimo woli, a demon zachichotał z tryumfem. - I cóż? Jak postąpicie teraz,
ciekaw jestem niezmiernie?
- Chcesz ludzkiej istoty? Tylko tyle?
Krzyczący W Ciemności postąpił o krok do przodu. On i ayn-ilvoor stali teraz
twarzą w twarz, rozdzieleni tylko wąskim pasem wyrytych na ziemi magicznych
symboli, nadal promieniujących słabą czerwonawą poświatą.
- Chcesz ludzkiej istoty, pożeraczu istnień? - powtórzył. - Proszę bardzo. Jedna
właśnie stoi przed tobą.
- Nie, Brune - powiedziała cicho Śnieg. - Nie rób tego.
- Nie - powtórzył, jak echo, ayn-ilvoor. - Ty się nie nadajesz, człowieku z
bliznami.
Krzyczący W Ciemności uśmiechnął się. Nie, nie tyle uśmiechnął się, co
wyszczerzył zęby jak drapieżne zwierzę.
- Doprawdy? A dlaczegóż to?
- Masz mnie za głupca? Nie wolno mi wyciągać ręki po tych, którym przeznaczony
jest inny koniec. Wiesz o tym.
Na twarzy żmija odmalowało się umiarkowane zdziwienie.
- Obejrzałeś sobie moją przyszłość, co? Prześledziłeś kilka nitek w wielkiej
pajęczynie? No, no. Nie sądziłem, że masz tę moc.
- To tylko dowodzi, jak niewiele wiesz na mój temat. Zresztą - w gardle
czarnowłosego znów zabulgotał smoczy śmiech - nawet gdyby nie... i tak pewnie
nie wyrządziłbym ci krzywdy, człowieku. Widzę, że jesteśmy pokrewnymi duszami,
ty i ja.
Pokrewne dusze? Co miał na myśli? Nie miałam siły się nad tym zastanawiać. Dwa
czerpania coraz bardziej dawały o sobie znać. Osłabiona, z trudem unosiłam
opadające powieki. Głos ayn-ilvoora docierał do mnie stłumiony i niewyraźny,
chwilami miałam problemy z rozróżnieniem słów.
- Białowłosa opiera się. Nienawidzi mnie. Jest silna, prawie tak samo silna, jak
ty. Ciężko, oj, ciężko byłoby teraz dobrać się do jej duszy... A chłopiec to
niedorosłe szczenię, półmartwe z upływu krwi. Nie, nie chcę żadnego z was.
- A zatem jesteśmy nadal w punkcie wyjścia.
- Niezupełnie. Jest przecież jeszcze dziewczyna.
Serce podjechało mi do gardła.
- CO? - wykrzyknęła z niedowierzaniem Śnieg.
- Dziewczyna - powtórzył ayn-ilvoor z odcieniem irytacji w głosie. - Wasza żyła.
Nie dosłyszałem jej imienia... Nadaje się idealnie. No, jak, zgadzacie się?
NIE, chciałam powiedzieć, PROSZĘ, NIE... ale nie byłam w stanie wykrztusić
słowa.
- Nie wciągajmy w to Faivrin - rzuciła ostro Śnieg. - Nie wolno nam!
- Nie? - spytał zimno ayn-ilvoor. - Czyżbyście woleli zostawić mnie tutaj? Niech
i tak będzie. Poczekam cierpliwie pięćdziesiąt, sto, choćby i dwieście lat... A
kiedy przelana krew wreszcie utraci swoją moc, obrócę w perzynę całe to
przeklęte miasto. Wiecie, że jestem w stanie to zrobić, więc lepiej zastanówcie
się jeszcze. Jedno życie za tysiąc...To chyba sprawiedliwa cena?
- Szantażujesz nas, Yevengar!
- Ależ oczywiście. Wprost uwielbiam szantaż.
- On nie kłamie - rzucił posępnie Krzyczący W Ciemności. - Nawet więzy krwi nie
są wieczne. A kiedy i one się rozwieją... Nie możemy dopuścić, by wydostał się
na wolność. Wiesz o tym.
- Wiem... ale... Nie! Powiedz szczerze, byłbyś w stanie podjąć taką decyzję,
Brune?
Krzyczący W Ciemności w milczeniu potrząsnął głową.
- Ach, to tak? - zasyczał z pasją ayn-ilvoor. Jego arystokratyczne rysy
wykrzywił skurcz, z oczu strzeliły skry. - Tak? A co z prawami? Prawa nakazują
wam ponownie otworzyć wrota! Wszystko jedno, jakim kosztem!
Krzyczący W Ciemności wymownie rozłożył zabandażowane ręce.
- Złożyłem ci już pewną ofertę. Nie przyjąłeś jej, więc możesz mieć teraz
pretensje wyłącznie do siebie.
- Oszust!
- Bynajmniej. Tylko pokrewna dusza. Bez obaw, Faivrin. Nic ci nie grozi.
- Uciekając przed odpowiedzialnością, łamiesz prawa magów - jęknęła Śnieg.
Pomimo chłodu jej twarz błyszczała od potu. - Łamiemy je oboje... Jedno wyjście
gorsze od drugiego! Jak rozplątać taki węzeł?
- Nijak. Węzłów się nie rozplątuje - odezwał się za jej plecami czyjś słaby
głos. Wszyscy, nie wyłączając demona, drgnęli, zaskoczeni. - Węzły należy
przecinać, tak jak wrzody. Wierz mi, Śnieg, najłatwiej jest wybrać mniejszy
ból...
- Tego cię nie uczyłam, Chan-Kyu.
- Nie - potwierdził chłopiec, cicho, lecz wyraźnie. Na jego twarzy zmieszana z
farba krew zaczynała już zastygać w groteskową maskę, ale wzrok miał całkiem
przytomny. Patrzył na stojącego pośrodku kręgu mężczyznę w szkarłatnej szacie.
- Nie. Do pewnych rzeczy po prostu dochodzi się samemu. Ty nauczyłaś mnie tylko,
że obowiązkiem każdego maga jest przestrzeganie praw. Zawsze.
Wyciągnął dłoń. Powoli zatarł najpierw jeden, potem drugi i trzeci spośród
otaczających krąg znaków. Ani Śnieg, ani Krzyczący W Ciemności nie uczynili nic,
by go powstrzymać, przypatrywali się tylko, osłupiali.
- Ja, Chan-Kyu Alveing, przerywam oto krąg i zdejmuję więzy krwi. Yevengarze Is-
Chiaar, jesteś wolny. Niech się stanie, co się ma stać. Przykro mi, Faivrin -
nie miałem wyjścia. I jeszcze jedno. - jego głos zadrżał nagle. - Nigdy więcej
nie mówcie, że jestem słaby. Nigdy.
Magiczne symbole gasły i znikały jeden po drugim. Mężczyzna w szkarłacie
przeciągnął się leniwie, ziewnął, przysłaniając usta dłonią.
- Dziękuję. Rozsądny z ciebie chłopiec, Chan-Kyu. Nie doceniłem cię, widzę...
Ejże, czarodziejko! Po co ci ten nóż? Stal nie jest w stanie uczynić mi krzywdy,
a poza tym trudno zapobiec czemuś, co już się dokonało... Stój spokojnie i
przyglądaj się, a jeszcze lepiej pomóż swojemu dzielnemu uczniowi. Zdaje się, że
biedaczek znowu krwawi.
Śnieg zmełła w ustach przekleństwo. Nie poruszyła się. Patrzyła na mnie.
Zorientowałam się nagle, że wszyscy patrzą na mnie. I że jest bardzo, bardzo
cicho. Dość cicho, bym zupełnie wyraźnie słyszała własny oddech i bicie własnego
serca.
Stuk-stuk. Stuk-stuk.
- Nie bój się, Faivrin - powiedział łagodnie ayn-ilvoor. - Taka śmierć nie boli.
Nic nie poczujesz, przyrzekam. Będzie tak, jakbyś zasypiała...
Postąpił o krok w moją stronę, a ja cofnęłam się, uświadamiając sobie, że za
chwilę prawdopodobnie zemdleję - po raz ostatni w życiu.
- Lepiej, żeby te wrota naprawdę się otworzyły, Yevengar - warknął Krzyczący W
Ciemności. - Nie mogę kwestionować wyboru, którego dokonał inny żmij, ale jeśli
wybór okaże się błędny, zadbam o to, byśmy się jeszcze spotkali. Sam na sam,
choćby na gruzach Shan Vaola. Wtedy porachuję się z tobą, nie jak człowiek i nie
jak czarodziej. Jak demon z demonem.
- Trzymam za słowo - parsknął ayn-ilvoor. - Ale to próżne lęki i próżne groźby,
Brune Keare. Wrota się otworzą. Śmierć zawsze otwiera wrota.
Westchnął. Gorący wiatr zmierzwił mi włosy.
- Nie ma co zwlekać. Wkrótce wzejdzie słońce, a ja nie przepadam za jego
blaskiem...
Nagle, bez ostrzeżenia, człowiek na powrót przemienił się w pająkosmoka.
Chciałam krzyknąć, ale ze ściśniętego strachem gardła nie wydobył się nawet jęk.
Cofnęłam się o krok, potem o dwa kroki.
- Chodź do mnie, maleńka - szepnęła niewidzialna paszcza potwora. - Chodź...
Zapominając, że za sobą mam już tylko rzekę, cofnęłam się jeszcze o krok. Śnieg
krzyknęła ostrzegawczo... Drgnęłam, zachwiałam się. To wystarczyło.
Straciłam równowagę i runęłam w tył, staczając się z wysokiego brzegu.
Mętne, ospałe fale z pluskiem zamknęły się nad moją głową. A rzeka w tym miejscu
była głęboka.
Kiedy indziej walczyłabym, próbując utrzymać się na powierzchni, ale wówczas
spowodowane czerpaniami zmęczenie paraliżowało każdy mój ruch. Osuwałam się
bezwładnie, coraz dalej w dół, w dół, w dół... w ciszę i zieloną ciemność.
Nie zdając sobie sprawy z tego, co robię, wzięłam głęboki oddech. Chłodna,
śmierdząca glonami woda wdarła mi się do gardła i płuc. Zaczęłam się dusić.
Nie trwało to długo.
Na sekundę przed tym, jak moje serce przestało bić, złocisty, rozwidlony na
końcu język pająkosmoka wyciągnął się ku mnie poprzez fale. Jedno dotknięcie
wystarczyło, aby palący jad demona przeniknął przez skórę i zmieszał się z moją
krwią.
A potem coś obudzonego przez ten jad ożyło głęboko w moim umierającym ciele,
niczym larwa wykluwająca się z jajeczka, jakie mucha składa na kawałku gnijącego
mięsa. Usłyszałam JEGO oddech, bicie JEGO serca. I radosny okrzyk ayn-ilvoora,
który dostrzegł otwierający się w górze ognisty otwór-nieotwór, upragnione wrota
do innego świata.
Wtedy odrzuciłam bezwładną, stygnącą powłokę, która więziła mnie do tej pory, i
uniosłam się w ślad za nim, lekka jak wiatr, zwinna i wolna. Nareszcie wolna.
Istota zrodzona z jadu ayn-ilvoora podążyła za mną niczym pies gończy za
jeleniem.
Wszyscy troje równocześnie przeszliśmy przez wrota, które zamknęły się za nami w
bezgłośnym wybuchu oślepiającego światła.
Zaraz potem Yevengar Is-Chiaar zniknął, roztopił się w kolorowej dali-niedali i
nie powrócił.
My jednak nadal jesteśmy razem - my, to znaczy ja i to dziwne stworzenie
powstałe z jadu, krwi oraz magii. Ja jestem nim, a ono mną. Jego myśli są moimi.
Ono żyje moim życiem, a ja jego, choć chwilami mam wrażenie, że oboje jesteśmy
martwi.
Dookoła mnie płomienie. Jasność. Wszystkie kolory tęczy.
Nie wiem, czy minęła godzina, kilka dni, czy rok... czy też dwadzieścia lat? Tu,
w górze, czas płynie inaczej. A może nie płynie w ogóle.
Moje ciało dawno już straciłam z oczu. Zabrały je toczące się leniwie fale.
Niewielka strata. W końcu, cóż to jest ciało? Nic szczególnego. Nic pięknego.
Kości, ścięgna, mięśnie, mózg...
Czasami widuję z oddali mych dawnych przyjaciół. Dla moich nowych oczu-nieoczu
całe Shan Vaola jest jak wielka bryła rozmazanej, mglistej szarości, a jego
mieszkańcy to bezcielesne, snujące się leniwie cienie. Śnieg i Krzyczący W
Ciemności odcinają się od tego tła jak zapalone świece w mrocznej jaskini.
Gdybym chciała, mogłabym śledzić ich każdy ruch, ale nie chcę. Po co? Są tylko
ludźmi, wielekroć słabszymi niż ja. Nie widzą nawet setnej części tego, co ja
widzę i rozumiem. Wspominam ich z sentymentem, ale nie tęsknię za nimi. I nie
powrócę do ich świata. Nigdy.
Tu kończy się moja opowieść, historia wielkiej przemiany, o której nie wie nikt
w Shan Vaola poza trojgiem czarodziejów-renegatów, którzy pewnie nawet nie zdają
sobie sprawy, do czego się przyczynili.
Tu kończy się moja opowieść... Ale nie, w świecie, w którym teraz żyję, w
świecie, w którym wszystko jest nieskończone, słowo "koniec" nabiera nowego
znaczenia.
Przede mną cała wieczność. Wieczność w miejscu piękniejszym niż jakiekolwiek
miejsce w świecie ludzi.
Można powiedzieć, że jestem szczęśliwa.