Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zobacz podgląd pliku o nazwie 16072 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
O autorce
Większość utworów Elaine Cunningham, bardziej z przypadku
niż z zamierzenia, koncentrowała się na elfach ze świata Forgotten
Realms*. W tej powieści autorka po raz pierwszy odwraca się od
postaci takich jak półelfia wojowniczka Arilyn Księżycowa
Klinga, renegat Elaith Craulnober czy Liriel, przemierzająca
Faerun księżniczka drowów, by spojrzeć bezpośrednio na elfią
kulturę, która ich ukształtowała.
Elaine Cunningham dzieli swój dom z rodziną, trzema
komputerami i kilkunastoma tysiącami książek.
Książki ze świata Forgotten Realms'"
wydane przez ISA Sp. z 0.0.
Antologie
Krainy Chwały (II wyd.)
Krainy Podmroku
Krainy Magii
Krainy Głębin
Krainy Cienia
Krainy Tajemnic
Tajemnice
Sztormowego Dworu
Pięcioksiąg Cadderly'ego
Kantyczka (II wyd.)
Mroki Puszczy (II wyd.)
Nocne Maski (II wyd.)
Zdobyta Forteca (II wyd.)
Klątwa Chaosu (II wyd.)
Trylogia Mrocznego Elfa
Ojczyzna (II wyd.)
Wygnanie (II wyd.)
Nowy Dom
Trylogia Doliny
Lodowego Wichru
Kryształowy Relikt
Strumienie Srebra
Klejnot Halflinga
Dziedzictwo
Mrocznego Elfa
Dziedzictwo
Bezgwiezdna Noc
Mroczne Oblężenie
Droga do Świtu
Ścieżki Mroku
Bezgłośna Klinga
Grzbiet Świata
Sługa Reliktu
Morze Mieczy
Trylogia Klingi Łowcy
Tysiąc Orków
Trylogia Awatarów
Cienista Dolina
Tantras
Waterdeep
Saga Cormyru
Cormyr
Poza Wysoką Drogą
Śmierć Smoka
Łotrzykowie
Alabastrowa Laska
Trylogia Kamienia
Poszukiwacza
Lazurowe Więzy
Ostroga Wywerna
Pieśń Sauriali
Dylogia Shandril
Magiczny Ogień
Korona Ognia
Światło i Cienie
Cńrka Mrocznego Elfa (II wyd.)
Splątane Sieci (II wyd.)
Torujący Drogi
Pieśni i Miecze
Cień Elfa
Pieśń Elfa
Srebrne Cienie
Twierdza Cierni
Kule Snów
Wojna Pajęczej Królowej
Upadek
Powstanie
Potępienie
Zagłada
Doradcy i Królowie
Ogar Magów
Brama Wody
Wojna Magów
Groźba z Morza
Wzbierająca Fala
Pod Spadającymi Gwiazdami
Oko Morskiego Diabla
Powrót Arcymagów
Wezwanie
Oblężenie
Sembia
Świadek Cienia
Morze Piasków
Zawoalowany Smok
Wrota Baldura
Wrota Baldura II:
Cienie Amnu
Wrota Baldura II:
Tron Bhaala
Sadzawka Blasku
Nocny Orszak
Evermeet: Wyspa Elfów
_<S*t>v
j^eTOJJ KgftŁfllg
VCRmCCc
Wyspa Elfów
Elaine
Cunningham
EYERMEET: WYSPA ELFÓW
Tytuł oryginału: EVERMEET: ISLAND OF ELVES
Copyright © 1999,2000,2005 Wizards of the Coast, Inc. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Prawa do wydania polskiego należą do ISA Sp. z o.o., Warszawa 2005.
Ilustracja na okładce: Ciruelo Cabral
Wszystkie postacie występujące w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo
do osób prawdziwych, żyjących lub nie, jest całkowicie przypadkowe.
Książka jest chroniona polskim i międzynarodowym prawem autorskim. Jakiekolwiek
jej powielanie lub nieautoryzowany użytek jej zawartości jest niedozwolone bez
pisemnej zgody wydawcy.
Logo FORGOTTEN REALMS i Wizards of the Coast są zastrzeżonymi znakami
handlowymi należącymi do Wizards of the Coast, Inc.
Wszystkie postacie z Wizards of the Coast, imiona i wyraźne do nich podobieństwa
są znakami handlowymi Wizards of the Coast, Inc.
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Wizards of the Coast, Inc. jest częścią Hasbro, Inc.
U.S., CANADA EUROPEAN HEADOUARTERS
ASIA, PACIFIC, & LATIN AMERICA Wizards of the Coast, Belgium
Wizards of the Coast, Inc. T HosfVeld 6d
P.O. Box 707 1702 Groot-Bijgaarden
Renton, WA 98057-0707 Belgium
+1-800-324-6496 +322 467 3360
Wydanie I
Wydawca: ISA Sp. z o.o.
Tłumaczenie: Anna Studniarek
Korekta: Ewa Polańska
Skład: Jarosław Polański
Informacje dotyczące sprzedaży hurtowej, detalicznej i wysyłkowej:
ISA Sp. z o.o. ,i25ŁŁx
Al. Krakowska 110/114
02-256 Warszawa
tel./fax (0-22) 846 27 59
e-mail:
[email protected]
ISBN: 83-7418-063-3
Zapraszamy do odwiedzenia naszej strony internetowej
www.isa.pl
Dedykacja
Krainy mają tysiące historyków, zaś książka ta wiele zawdzięcza
trzem z nich. Wiele z najlepszych fragmentów tej opowieści po-
wstało dzięki ich sugestiom i badaniom; za wszelkie pozostałe
błędy odpowiadam ja. Jako wyraz wdzięczności za ich pomoc
i entuzjazm, chciałabym dedykować tę książkę Stevenowi Schen-
dowi, heraldykowi i historykowi: Ericowi Boydowi, będącego
odpowiedzią Krain na Tomasza z Akwinu; i Pieśni Księżyca,
Mędrcowi Arabel, gdziekolwiek się znajduje.
Ty'athalael
fc: Dalekie
Łąki
r. »r">T|—"i—"l-pi—i—Tr~^—"*ti—^tt—tt~?
Wyspa Gjvcrmect
27ełeinta, 1367 RD
Szlachetnemu uczonemu Atholowi ze Świecowej Wieży prze-
syła pozdrowienia jego były, niegodny uczeń Daniło Thann.
Przyjacielu, z ogromną satysfakcją biorę do ręki pióro i per-
gamin, by rozpocząć to przedsięwzięcie, które być może choć
w małej części wynagrodzi wszelką Twoją troskę i wysiłki poświę-
cone mej nauce. Dziękuję ci za to, jak również za propozycję
pomocy przy mym najnowszym zamierzeniu.
Mym pragnieniem jest zebrać opowieści przekazywane z po-
kolenia na pokolenie przez mędrców i bardów, wojowników
i władców, i na ich podstawie stworzyć coś w rodzaju historii el-
fiej wyspy Evermeet. Bez twej pomocy i wsparcia nie ważyłbym
się zbliżyć do osób tak potężnych, tak sławnych... i tak dobrze
uzbrojonych. Ci, którzy mnie nie znają, z pewnością niechętnie
zdecydowaliby się na pomoc w tak ambitnym przedsięwzięciu.
Jeśli zaś chodzi o tych, którzy mnie znają... cóż, jak to się mówi,
co się stało, to się nie odstanie. Być może płaszcz twej nieskazi-
telnej reputacji pozwoli mi zyskać nieco wiarygodności w miej-
scu, w którym nigdy jej nie było.
Mógłbyś pewnie spytać, co mnie opętało, by zabrać się za tak
zniechęcające zadanie, jakim jest opisanie historii Evermeet. Są
trzy ku temu powody.
Sądzę, że jeszcze nic nie nauczyliśmy się z historii elfów. Choć
cudowna wyspa Evermeet wydaje się niezdobyta, czy naprawdę
tak bardzo różni się od Illefarn, Keltormiru czy Cormanthoru?
Niegdyś te wielkie ośrodki elfiej kultury zdawały się wieczne, te-
raz zaś są jedynie legendą. Jakiegoż losu w takim razie możemy
spodziewać się dla Evermeet i elfów, które uczyniły z wyspy swój
dom i nadzieję? Modłę się, by moje opinie były raczej wyrazem
7
Elaine Cunningham
mego pesymizmu niż proroctwem. Mimo to zmiany nadchodzą
zwykle wtedy, gdy jesteśmy na nie najmniej przygotowani. Pod-
czas swej krótkiej kariery barda zaobserwowałem, że fakty za-
zwyczaj jedynie przyslaniająprawdę. Prawdę, jeśli w ogóle można
ją znaleźć, łatwiej usłyszeć w pieśniach i opowieściach.
Jesteś również świadom mojej długoletniej fascynacji wszyst-
kim, co elfie. Pewnie sobie przypominasz, że jedynymi chwilami,
gdy mogłeś na krótko odpocząć od moich żałosnych magicznych
psot, były lekcje poświęcone magicznemu ludowi. Wkrótce po
tym, jak zrezygnowałeś z posady mojego nauczyciela, wyraziw-
szy pragnienie odzyskania spokoju umysłu, jak również odrośnię-
cia brwi i brody - za co serdecznie przepraszam (daję słowo,
atrament miał świecić w ciemnościach, nie zaś wybuchać po zbli-
żeniu do świecy!) - zacząłem uczyć się języka elfów. Przez te
wszystkie lata nauczyłem się go na tyle dobrze, by być w stanie
przeczytać wszelkie opowieści, księgi wiedzy i listy, które możesz
mi posłać. Obiecuję, że będę traktować je o wiele ostrożniej niż
księgi mojej matki, lady Cassandry, i że zwrócę je do Świecowej
Twierdzy bez rubasznych dopisków i szkiców węglem, które po-
krywały marginesy tamtych ksiąg - oczywiście poza tymi, któ-
rych tematem były elfie legendy i wiedza. Nawet wówczas rozpo-
znawałem i szanowałem wyjątkową magię tych opowieści.
Ostatni powód jest najbardziej osobisty. Z błogosławieństwa
bogów (których dokładnie, trzeba będzie jeszcze ustalić), mam
wkrótce poślubić elfkę królewskiej krwi - i mieszanej rasy. Naj-
bardziej zasmuca ją, a wobec tego i mnie, że została pozbawiona
swojego elfiego dziedzictwa. Choć ta historia nie odda jej tego,
co utraciła, jedynie taki dar jest w mojej mocy. Moja pani nie
znajduje radości w tym, co mogę kupić za swój majątek. Rzeczy,
które ceni, nie można znaleźć na targach Waterdeep, a i w in-
nych miejscach ich podaż nie jest zbyt wielka - honor, odwaga,
tradycja. Zabierając się do tego dzieła, cały czas mam przed sobą
obraz tej prawdziwej córki Evermeet, którą kocham za wszystko,
co w niej elfie - i pomimo tego.
Sprzeczność, tak sądzisz? Ja też bym tak myślał, zanim pozna-
łem Ariłyn. Moja pani potrafi w równie wielkim stopniu budzić
Evermeet: Wyspa Elfów
podziw, co irytację. Podejrzewam, że historia jej przodków mo-
gła być zgodna z tym wzorem. A jednak podążę za historią elfów
z Evermeet wszędzie, gdzie mnie poprowadzi, tak wiernie, jak to
w mojej mocy. To przysięgam na najdroższą mi tajemnicę -jak
najpiękniejsza i najdzielniejsza z tych cudownych, frustrujących
istot mogła pokochać mężczyznę takiego jak ja.
Z wyrazami szacunku, w służbie prawdy, opowieści i pieśni
9
Danilo Thann
Preludium: Skraj zmierzchu
(1371 RD)
ysoko nad wodami Bezdrożnego Morza srebrna smo-
czyca zataczała kręgi, szybowała i tańczyła-w rzad-
kim, zimnym powietrzu. Smoczyca żyła już przez
wiele stuleci, lecz nie znała przyjemności większej
od czystej radości lotu, świstu wiatru i rozkosznego szczypania
lodowych kryształów na łuskach.
Przelatując nad wąską szczeliną w pokrywie chmur zauważy-
ła, że nie jest jedyną istotą, która zdecydowała się na lot w ten
wspaniały jesienny dzień. Daleko w dole stado białoskrzydłych
morskich ptaków unosiło się nad falami.
Ptaki?
Smoczyca zatrzymała się gwałtownie, zaskoczona. Znajdowała
się wiele mil od lądu -jakim sposobem stado takich rozmiarów mogło
utrzymać się przy życiu tak daleko od brzegów? Zaciekawiona, przy-
cisnęła skrzydła do ciała i ostro zanurkowała. Opadała w dół, prze-
bijając wilgotne chmury. Brak przyzwyczajenia sprawił, że dopiero
tuż nad granicą chmur szeroko rozłożyła skrzydła, zatrzymując upa-
dek, po czym zaczęła krążyć w mgiełce, by zmniejszyć swój pęd.
Krycie się w chmurach prawdopodobnie było niepotrzebnym środ-
kiem ostrożności, gdyż nawet gdyby jakiś morski ptak zobaczył ją,
widziałby jąjako srebrną plamkę na niebie. Ale smoczyca była Straż-
nikiem -jej zadaniem było widzieć nie będąc widzianą.
Smoczyca spojrzała w dół na to dziwne stado. Z tej wysokości
widziała, że składało się nie z ptaków, lecz ze statków. Potężna
flota, płynąca prosto na zachód - w stronę Evermeet.
- Mogłabym zaatakować - wyszeptała z tęsknotą w głosie
smoczyca, choć wiedziała, że nie może. Statków było stanowczo
11
Elaine Cunningham
zbyt wiele, to jedno, a jej obowiązki były ściśle określone. Skrę-
ciła na zachód, a jej błyszczące skrzydła uderzały mocno, gdy
wspinała się ponad chmury, w strefę zimnego, suchego powie-
trza. Tam mogła lecieć szybciej.
Musiała lecieć, z całą prędkością, na jaką pozwalała jej magia
smoczego lotu. Smoczyca była strażniczką Evermeet niemal tak
długo, jak królowa Amlaruil władczynią wyspy. Podczas trwają-
cej stulecia służby smoczyca widziała setki statków próbujących
dostać się na Evermeet. Większość z nich gniła teraz na dnie. Ale
to stado, ta flota, to była armada o niszczycielskich rozmiarach.
Smoczyca nie widziała innego wyjaśnienia dla tak wielkiej licz-
by statków - nawet w szczycie Odwrotu nigdy tak wiele statków
nie zebrało się razem. Nawet jeśli tylko dziesiąta część przedo-
stanie się poza zabezpieczenia wyspy, mogą uczynić obrońcom
Evermeet poważne szkody.
Smoczyca spieszyła w stronę wyspy elfów, a jej umysł roz-
paczliwie próbował odnaleźć umysł jej elfiego partnera, by ostrzec
go o zbliżającym się niebezpieczeństwie.
Cisza. Ciemność.
Przez chwilę nie mogła w to uwierzyć - w końcu Shonassir
Durothil był groźnym wojownikiem, jednym z najlepszych Jeźdź-
ców Wiatru w całym Evermeet. Smoczyca wiele razy nawiązy-
wała z nim kontakt, nawet na taką odległość. Jeśli elf nie odpo-
wiadał, znaczyło to, że nie mógł. Shonassir nie żył, co do tego
smoczyca miała ponurą pewność. Wolała nie zastanawiać się nad
gwałtownością bitwy i potęgą wroga, który był w stanie posłać
wojownika, takiego jak Shonassir Durothil do Arvandoru przed
jego czasem.
Smoczyca wymruczała słowa zaklęcia, które przyspieszy jej
lot na wyspę. Po chwili biała masa chmur pod nią zaczęła się
rozmazywać. Ale choć smoczyca była szybka, miała powód, by
obawiać się, że może już być za późno.
Kiedy Shonassir Durothil zginął, znajdował się na samej wyspie.
* * *
Wysoko nad pokładem Właściwego Miejsca, młody żeglarz,
nieświadom przelatującego nad nim smoczego zwiadowcy, ści-
12
Evermeet: Wyspa Elfów
skał mocno reling bocianiego gniazda i przyglądał się niekoń-
czącym się falom.
Kaymid Bezbrody, tak go nazywali inni marynarze, gdyż jego
twarz rzeczywiście była gładka jak świeżo złożone jajko. Ale dla
młodzika był to już trzeci rejs. Był dumny ze swojego miejsca na
tym statku, okręcie flagowym potężnej armady. Co jeszcze przy-
jemniejsze, będąc na oku Kaymid mógł jako pierwszy zauważyć
legendarne linie obronne Evermeet.
Ta myśl sprawiła, że młodego marynarza przeszedł dreszcz
podniecenia. Nie czuł strachu, bo jak mogło im się nie powieść?
Kaymid znał tajemnicę, cudowny i niebezpieczny sekret, który
w jego głowie oznaczał pewne zwycięstwo. Kulminacją tej przy-
gody będzie wspaniałe zwycięstwo, a później dostanie swoją część
skarbów i elfich dziewek. Czekające go bitwy tylko zwiększały
jego apetyt na obie te rzeczy.
- Wkrótce - wyszeptał z pragnieniem w głosie Kaymid, przy-
pominając sobie opowiadane po tawernach historie. Wedle tych
marynarzy, którzy przeżyli - to znaczy tych, którzy zawrócili -
elfie linie obronne zaczynały się na poważnie dwa tygodnie drogi
na zachód od Nimbral. Czas już się zbliżał.
Kaymid uważnie wpatrzył się w morze, a jego oczy widziały
każdy szczegół - długi, migoczący cień masztu na falach za nimi,
podskoki dwóch towarzyszących im delfinów, marynarz śpiący
na pokładzie pod nim, łysa głowa złożona na zwiniętej linie. Kay-
mid zobaczy wszystko, nic nie przegapi.
Jakby szydząc z jego dumnych myśli, w polu widzenia Kay-
mida pojawiła się wyspa, tak nagle, jakby została wyczarowana.
Za nią zobaczył kolejną wyspę i jeszcze kolejną - cały archipe-
lag! A pomiędzy wyspami z wody wystawały ostre skały, niczym
kamienie nagrobne tysiąca nieszczęsnych okrętów.
- Niebezpieczeństwo! Niebezpieczeństwo na kursie! - krzyk-
nął Kaymid przestraszonym głosem. - Ląd, kamienne rafy!
Na pokładzie poniżej kapitan zamachał ręką i odpiął lunetę od
pasa, choć zrobił to bardziej w imię zasad niż z wiary w słowa
podekscytowanego młodzika. Kapitan Blethis był synem mary-
narza i wnukiem pirata. W jego krwi śpiewało morze, morze było
13
Elaine Cunningham
jego domem przez większość z czterdziestu lat jego życia. Nikt
nie umiał lepiej od niego czytać w gwiazdach i wiatrach. Nie,
zgodnie z jego wiedzą Właściwe Miejsce znajdowało się pośrod-
ku morza, wiele dni drogi od najbliższego brzegu. Postawiłby na
to swój udział w elfim skarbie.
Blethis uniósł lunetę. Cofnął się, zamrugał i zaczął uważnie
wpatrywać się w widziany obraz. Rzeczywiście, przed nimi znaj-
dował się ląd, bariera bardziej niebezpieczna niż to, co sugero-
wały słowa Kaymida. Ukośne promienie popołudniowego słońca
rozpalały na wyspach ogień - łachy piasku miały barwę bladych
róż, zaś skały były czerwone i pomarańczowe, niczym kwiaty
w niebezpiecznym ogrodzie.
Rafa koralowa tak daleko na północy? - mruknął z niedo-
wierzaniem Blethis. Obróciwszy się na pięcie, rykiem nakazał
załodze skierować się ostro na północ.
Odwołaj te rozkazy.
Słowa wypowiedziano cicho, jednak jakimś sposobem dotarły
do wszystkich zakamarków statku. Załoga zawahała się, rozdarta
między strachem przed niebezpieczeństwem, teraz widocznym
dla wszystkich, a trwogą, jaką wzbudzał mówiący.
Z ładowni wyłoniła się wysoka, smukła postać owinięta płasz-
czem dla ochrony przed ostrym wiatrem i morską pianą.
Płyń dalej - powiedział spokojnie, zwracając się do sterni-
ka, który stał zmartwiały przy kole sterowym. - Nie ma potrzeby
zmieniać kursu.
Nie ma potrzeby? - powtórzył z niedowierzaniem Blethis. -
Ta rafa może rozerwać kadłub szybciej niż krasnoludzki topór
kroi ser!
Sam przecież zauważyłeś nieprawdopodobieństwo występo-
wania rafy koralowej na tak zimnych wodach - odparła postać. -
To zwykła iluzja.
Kapitan uniósł lunetę i jeszcze raz spojrzał na przerażającą
barierę.
Wygląda na zupełnie materialną. Jesteś pewien, że tak nie jest?
Całkowicie pewien. Płyniemy dalej. Każ bosmanowi prze-
kazać wiadomość pozostałym statkom.
14
Evermeet: Wyspa Elfów
Kapitan Blethis skrzywił się, po czym wzruszył ramionami
i zrobił, jak mu kazano. Robiąc to, ryzykował wszystkim, co miał
- pozycją, udziałem w łupie, własnym życiem - ale podejrzewał,
że jego władczy pasażer ryzykuje tyle samo, a nawet więcej.
Mimo iż Blethis był kapitanem statku, miał do powiedzenia
niewiele więcej niż najemnik. Dowodzony przez niego statek
należał do elfa - właściwie, na ile domyślał się tego Blethis,
wszystkie statki floty do niego należały.
Elf. Blethisa nadal zadziwiało, jak elf może prowadzić flotę
przeciwko własnemu ludowi. Choć jak się nad tym zastanowić,
ludzie szybko brali się do walki między sobą. Nie powinien dzi-
wić się, że elfy wcale tak bardzo się od nich nie różnią, ale mimo
to był zaskoczony. Na tym statku było kilkanaścioro elfów, a jesz-
cze więcej na pozostałych statkach. Z tego, co wiedział Blethis,
wszyscy mieli zamiar obalić rządzącą królową i przejąć władzę
na wyspie dla siebie. Blethis nie miał nic przeciwko, gdyż wła-
śnie te elfy były skłonne podzielić się łupami - i chwałą- z ludz-
kimi sprzymierzeńcami.
Zakładając oczywiście, że ktokolwiek przeżyje podróż.
Kapitan przeszedł na dziób i przyglądał się w milczeniu, jak
statek zbliża się do rafy koralowej. Kilku ludzi z załogi, bardziej
ufając świadectwu własnych oczu niż zapewnieniom tajemnicze-
go elfa, wyskoczyło za burtę, próbując dopłynąć do brzegu.
- Zostawcie ich - nakazał elf. - Wkrótce pojmą, jak bardzo
się pomylili, a inne statki mogą ich po drodze wziąć na pokład.
Blethis z roztargnieniem pokiwał głową, wpatrując się w szyb-
ko zbliżające się skały. Instynktownie napiął się w oczekiwaniu
na pierwszy wstrząs zderzenia, lecz ten nie nadszedł. Oddycha-
jąc z trudem, stał napięty i czujny, podczas gdy sternik prowadził
statek zakosami między skałami w kolorze krwi, żadnego z nich
nie dotykając. Nie dotykając niczego. Był to pokaz umiejętności,
w który Blethis by nie uwierzył, gdyby nie był jego świadkiem.
Był to również zmarnowany wysiłek. W krótkim czasie poja-
wiły się przed nimi pierwsze wyspy, piekielnie kamieniste brze-
gi, nad którymi wznosiła się gęsta ściana listowia. Byli wystar-
czająco blisko, by czuć ciężką, wilgotną woń ziemi i głębokie
15
Elaine Cunningham
aromaty roślin. Obok bezgłośnie przeleciał wielki owad. Blethis
odruchowo zamachnął się ręką, ale nie trafił.
Nagle pełną napięcia ciszę przeszyło dziwne, wznoszące się
i opadające trąbienie, unoszące się znad lasu mrożącymi krew
w żyłach falami. Odpowiedzią były krzyki innych istot - dużych,
jeśli oceniać po dźwięku - których ryki zdawały się pełne głod-
nego oczekiwania.
Blethis zadrżał. Już kiedyś słyszał takie ryki, dawno temu, gdy
jego statek za bardzo zbliżył się do brzegów Chult. Jeśli elf się
mylił, jeśli statek rozbije się na skalistych wybrzeżach, wszyscy
byli równie martwi, jak śnięta makrela.
Ku zadziwieniu i wielkiej uldze kapitana, statek przepłynął
przez zatokę i skały, przebijając się przez wznoszący się nad nimi
„las" równie łatwo, jak przez mgłę. Barwy rafy koralowej i zielo-
nych liści oblewały statek i otępiałych marynarzy, gdy przepły-
wali przez iluzję.
Blethis uniósł dłoń i przyjrzał się pokrywającym jązmiennym
wzorom. Przypomniał sobie niemal już zapomnianą chwilę, gdy
jako dziecko stał u podstawy tęczy i przyglądał się barwom roz-
lewającym się na jego bosych stopach. Ta koralowa bariera, mimo
swego przerażającego wyglądu, nie była bardziej materialna niż
tamta tęcza.
- To tyle, jeśli chodzi o linie obrony Evermeet - mruknął.
Elf tylko uśmiechnął się słabo.
- Burza! - zawołał z góry młody marynarz. - Idzie na nas, i to
szybko!
Tym razem Blethis nie musiał nawet unosić lunety. Szkwał
poruszał się z nadnaturalną prędkością. W chwilę po tym, jak
Kaymid podniósł alarm, wściekłe sine chmury wypełniły niebo,
rzucając piorunami w nagle wzburzone fale.
Z chmur opuścił się wirujący stożek. Za nim podążyły następ-
ne, aż powierzchni morza dotykała cała dwudziestka. Woda ki-
piała szaleńczo, a stożki stawały się coraz ciemniejsze i potęż-
niejsze, napędzane przez wirującą wewnątrz wodę. Niczym sta-
do wygłodniałych wilków, wodne strugi zaczęły okrążać flotę.
- Powiedz mi, że to kolejna iluzja, elfie - błagał Blethis.
16
Evermeet: Wyspa Elfów
- Sztorm jest aż za bardzo prawdziwy - stwierdził elf, ciaśniej
owijając się płaszczem. - Płyńcie dalej.
Mat, krzepki pirat, którego twarz przybrała niezdrowy, zielon-
kawy odcień zaprzeczający jego calishyckiemu pochodzeniu,
chwycił kapitana za ramię.
- Wystarczy, Blethis. Wystarczy nam wszystkim. Daj rozkaz
do odwrotu.
W oczach pirata kryła się groźba buntu.
Pamiętaj o skarbie! -przypomniał kapitan. Dobrze wiedział,
że mat grał w karty i kości, zakładał się w walkach kogutów i bo-
gowie wiedzą co jeszcze. Przy tym wszystkim miał olbrzymiego
pecha i był winien ogromne sumy ludziom, którzy nie szczędzili
środków, by odzyskać swoje długi. Blethis wiedział, że ta podróż
jest dla mężczyzny ostatnią szansą.
Skarby nie przydadzą się trupowi - odparł mat głosem bez
wyrazu, a jego słowa były nie tylko opisem jego własnej sytuacji,
ale i śmiertelną groźbą. Puścił ramię kapitana, wyjął zza pasa
zakrzywiony nóż i uniósł go wysoko.
Gdy ostrze zaczęło opadać w stronę gardła kapitana, elf wy-
powiedział dziwnie brzmiącą sylabę i uniósł jedną złocistą dłoń
w krótkim geście. Nóż natychmiast zaświecił czerwienią od rę-
kojeści do ostrza. Mat cofnął się gwałtownie i nie trafił, po czym
wyjąc z bólu upuścił zaczarowaną broń i potrząsnął poparzony-
mi palcami.
Blethis wbił pięść w twarz zdrajcy, a odpowiedzią był satys-
fakcjonujący trzask pękającej kości. Uderzył po raz drugi, tym
razem niżej, hakiem, który wbił połamane kości nosa głęboko
w czaszkę.
Mężczyzna, zabity na miejscu, upadł na pokład. Blethis miał
ochotę jeszcze parę razy go kopnąć, tak dla zasady, ale statek
zaczynał podskakiwać i nie był pewien, czy udałoby mu się to
zrobić, nie przewracając się na plecy.
- BurzŁ-eie^scQbi nam krzywdy - powiedział elf spokojnym
głosem, jakoby próba buntu wcale się nie wydarzyła. - To ręka
bogini, manifestacja Aerdrie Faenyi, Pani Powietrza i Wiatru. Elfie
statki przepłyną przez nią bez szkody.
Elaine Cunningham
Jakby chcąc zadać kłam tym zapewnieniom, niebo przeszyła
błyskawica i ponad wyciem wiatru zabrzmiał donośny grzmot.
Blethis uniósł lunetę na czas, by zobaczyć, jak maszt jednego
z odległych statków upada. Natłuszczone żagle, zrzucone na wi-
dok burzy, już zaczynały dymić. Za kilka chwil cały statek będzie
płonąć jak pochodnia. Blethis spojrzał pytająco na właściciela
statku.
Elf niedbale wzruszył ramionami.
- Statki ludzkiej roboty były potrzebne, byśmy dotarli tak da-
leko... nawet najbardziej chciwi z piratów z Nimbral nie odwa-
żyliby się zaatakować floty takich rozmiarów. Niektórzy z ludzi
nakarmili głodne morskie potwory, część statków jest daniną dla
Umberlee. Ale zbliżamy się do celu, czas ograniczyć rozmiary.
Większość z ludzkich statków zostanie zniszczona daleko przed
Evermeet.
Blethis mocno ściskał reling, próbując przyjąć to pozbawione
uczuć stwierdzenie i fakt, że olbrzymia flota zmniejszy się o po-
łowę.
- Ale pozostanie prawie sześćdziesiąt elfich statków - upierał
się kapitan, unosząc głos, by być usłyszanym mimo burzy. - To
nadal cała armada! Mimo iż statki są elfie, elfy z Evermeet na
pewno domyśla się, jakie są wasze zamiary. Teraz nasze szanse
powodzenia wydają się dwa razy mniejsze niż wtedy, gdy się zgła-
szałem.
Dziwnie zimny uśmiech elfa powrócił.
Jesteś sprytniejszy niż się wydaje, kapitanie Blethis. Ale nie
martw się. Nie wszystkie statki płyną do jednego portu. Właści-
we Miejsce będzie jednym z trzech statków cumujących w Leu-
thilspar. I zapewniam cię, że królowa Amlaruil nas przyjmie.
Ten głupiec wcale bardzo się nie mylił - powiedział ze zło-
ścią Blethis, szturchając butem trupa. -1 on nie będzie ostatnim,
który sięgnie po broń, żeby zakończyć rejs. Jeśli masz jakieś do-
bre wieści, to lepiej mów teraz.
W takim razie posłuchaj, uspokój swoją załogę i skoncen-
truj się na swoich zadaniach - ustąpił nieco elf. - Jednym z elfów
na pokładzie tego statku jest Lamruil, najmłodszy syn królowej
18
Evermeet: Wyspa Elfów
Amlaruil i zmarłego króla Zaora. Jedyny żyjący potomek kró-
lewskiej pary, jeżeli wszystko poszło tak, jak planowali nasi so-
jusznicy, a wobec tego jedyny następca tronu Evermeet. - Elf
przerwał, a na jego twarzy pojawił się grymas niesmaku. - Choć
sam książę Lamruil nie jest zbyt imponujący, jego obecność na
tym statku daje nam olbrzymią moc.
-1 tak - zakończył elf z ponurym zadowoleniem - królowa
nie ma wielkiego wyboru, jak tylko nas przyjąć. Przyszłość Ever-
meet tak czy inaczej znajduje się w rękach jej bezwartościowego
bachora.
* * *
- Doradcy zebrali się w sali, Wasza Wysokość.
Królowa Amlaruil pokiwała głową, nie podnosząc wzroku ze
zbyt nieruchomej twarzy swojej pierworodnej córki.
- Zaraz się tam udam - powiedziała głosem, w którym nie było
śladu zmęczenia ani smutku.
Dworzanin ukłonił się głęboko i pozostawił królową samą z nie-
ruchomą księżniczką.
Ilyrana - takie imię nadała Amlaruil swojej córce tak wiele lat
temu. Imię to pochodziło od słowa w języku elfów oznaczające-
go „opal rzadkiej urody". Ilyrana była tak piękna jako dziecko,
równie piękna, jak szlachetny kamień, od którego pochodziło jej
imię. Mlecznobiałe włosy rozświetlone najbledszym z odcieni
zieleni, świetlista skóra tak biała, że malowały się na niej niebie-
skie żyłki i wielkie poważne oczy, które w zależności od światła
i nastroju zmieniały barwę od zieleni wiosennych liści do głębo-
kiego błękitu letniego morza. Ilyrana nadal była piękna, zauwa-
żyła ze smutkiem Amlaruil, nawet w przypominającym śmierć
śnie, który opanował ją od czasu bitwy przed dwiema nocami.
Podobnie jak większość kapłanów Seldarine, Ilyrana wzięła
udział w bitwie przeciwko przerażającej istocie nasłanej na elfią
wyspę przez złego boga Malara, Władcę Bestii. Nim walka do-
biegła końca, wiele kapłanek i kapłanów zginęło, zaś Ilyrana ode-
szła, choć jej ciało pozostało. Amlaruil to wcale nie dziwiło, gdyż
w jej najstarszym dziecku zawsze było coś nie z tego świata. Zna-
jąc pełne oddanie, jakim Ilyrana darzyła Angharradh, boginię,
Elaine Cunningham
której służyła, Amlaruil podejrzewała, że jej córka podążyła do
źródła bitwy i nawet teraz stoi u boku Angharradh. Jeśli tak się
właśnie stało, dobrze służyła bogini.
A jeśli tak się właśnie stało, Ilyrana najprawdopodobniej nie
powróci. Niewiele z elfów, które ujrzały cuda Arvandoru, nawet
w najbardziej ponurych okolicznościach, było w stanie później
żyć w świecie śmiertelnych.
Amlaruil wyszeptała modlitwę... i pożegnanie... po czym ode-
szła od łoża córki. Czekało na nią całe Evermeet. Nie miała czasu
na przeżywanie osobistych tragedii.
Królowa szybko przeszła do sali tronowej. Oczekiwało ją spore
zgromadzenie - pozostałe przy życiu członkinie Rady Matek,
przedstawiciele każdego ze szlachetnych rodów, przywódcy el-
fich wojowników, nawet kilka innych magicznych istot, które
uczyniły Evermeet swoim domem i walczyły u boku elfów. W tym
samym momencie wszyscy uklękli przed elfią królową.
Jak to Amlaruil miała w zwyczaju, ukłoniła się głęboko Ludo-
wi, któremu służyła, kazała im powstać i zająć się czekającą ich
sprawą. Zasiadła na tronie i wezwała Kerytha Blackhelma, księ-
życowego elfa dowodzącego obroną wyspy, by zdał raport.
Ale przeznaczeniem Kerytha nie było odezwać się tego dnia.
Wybuch był nagły, bezgłośny - i absolutnie niszczycielski. Nie
było głośnego łoskotu, wibracji, od których kryształowe wieże
miasta zajęczałyby współczująco, ani nawet drżenia, które poru-
szyłoby mozaiką ze szlachetnych kamieni pod ich stopami. Jed-
nak nie było elfa w całej komnacie - zaiste, w całym Evermeet -
który nie poczułby go i nie pojął, co on oznacza.
Kręgi zostały zniszczone. Wyjątkowa magia Evermeet znikła.
Bitwa o ojczyznę elfów trwała przez prawie pięć dni. Całe ar-
mie potworów wychodziły z morza i spadały z niebios, ludzcy
czarodzieje o niewypowiedzianej mocy rzucali wyzwanie Splo-
towi elfiej magii, statki niosące wojowników otaczały wyspę ze
wszystkich stron. Co gorsza, istoty z Dołu odnalazły drogę na
wyspę, skalały bezpieczną przystań, jaką było Evermeet i zadały
śmierć wielu z najlepszych obrońców. Choć oblężony Lud był
niewypowiedzianie zmęczony, nie stracił ducha.
20
Evermeet: Wyspa Elfów
Ale ten cios to już z pewnością zbyt wiele.
Poruszając się jak we śnie, królowa Amlaruil powstała z tronu
i podeszła do otwartego okna. Poniżej widziała niezwykłą scenę
- gwarne ulice Leuthilspar, jeszcze przed chwilą pełne elfich
wojowników spieszących do walki z kolejnym zagrożeniem od
strony wybrzeży, opanowała całkowita cisza. Elfy stały bez ru-
chu, zastygłe w cierpieniu.
Amlaruil spojrzała na północ. Daleko, w najgłębszych i naj-
starszych lasach Evermeet wznosiły się do nieba bliźniacze igli-
ce Wież Słońca i Księżyca. Teraz znikły, a wraz z nimi wysocy
magowie Evermeet. Amlaruil pozwoliła sobie na chwilę żałoby
po przyjaciołach, których znała od stuleci.
Królowa odwróciła się do doradców, którzy po raz pierwszy
nie byli w stanie wykrztusić z siebie słowa. Wszyscy wiedzieli,
co to znaczy. Jedynym, co mogło zniszczyć Wieże był inny po-
tężny krąg magów. A w czasach zmniejszającej się mocy i słab-
nącej magii takie czary rzucano jedynie na Evermeet. Otoczeni
ze wszystkich stron przez najeźdźców, nie poddawali się. Nisz-
czycielskim ciosem, jedynym, na jaki nie byli przygotowani, była
zdrada.
W końcu Zaltarish, stary skryba królowej, wypowiedział my-
śli wszystkich.
- Evermeet jest stracone, wasza wysokość - wyszeptał. - Nad-
szedł zmierzch elfów.
21
Księga Pierwsza
Materia legendy
Gdybyś poprosił mnie o radę - a to właśnie zrobiłeś -pora-
dziłbym ci, żebyś przekazał to zadanie swojemu wujowi Khelbe-
nowi. Z was dwóch to on bardziej na to zasługuje. Ale ponieważ
nie wyglądasz na mściwego, równie dobrze możesz zacząć tę
opowieść od początku. Wydaje mi się, że nie możesz opowiedzieć
historii eljiego Ludu, nie wspominając o bogach. W rzeczy sa-
mej, znałem niejednego elfa, który wierzył, że między nimi a nim
samym nie ma zbyt wielkiej różnicy.
- wyjątek z listu Elminstera z Cienistej Doliny
Wojny bogów
IRcŁ!^^9 im zaczai się czas, nim bajeczna kraina znana jako
i\ lŁj ll ^aer'c zaczQła opadać w stronę zmierzchu, istniał
B0Jrlimp
bJS9S2 Olimp, dom bogów, był olbrzymim i cudownym
miejscem. W nim znajdowały się kryształowo czyste morza,
w których głębinach powstawało nowe życie - istoty, które
w swoim czasie zamieszkają na nowonarodzonych światach
budzących się pod tysiącem słońc. W nim leżały zielone łąki,
równie kapryśnie płodne, jak umysły bogów, którzy po nich
chodzili, i ogrody przypominające potężne, wspaniałe zacho-
dy słońca. W nim też znajdował się Arvandor, leśny dom el-
fich bogów.
To do Arvandoru uciekał teraz, ranny i strapiony, i tak bliski
śmierci, jak żaden elfi bóg przed nim.
Corellon Larethian, bo o nim mowa, był przywódcą elfiego
panteonu. Smukły i złocisty, piękny nawet mimo obrażeń od-
niesionych w walce. Choć ciężko ranny, biegł z gracją i szyb-
kością, której mógł pozazdrościć mu górski kot. Ale twarz boga
była napięta z frustracji, a jedną pięść zacisnął na pustej po-
i
chwie u boku.
Corellon był wojownikiem, ojcem wszystkich elfich wojowni-
ków, i niczego nie pragnął bardziej, jak zatrzymać się i doprowa-
dzić bitwę do końca. Lecz jego broń została strzaskana, a przy-
i sięgał na honor, że nie użyje boskiej magii przeciwko wrogowi.
Nie miał innego wyboru, jak tylko wycofać się, gdyż gdyby zgi-
nął - on, Corellon, esencja elfiej siły, magii i piękna - zniszcze-
nie elfiego Ludu było pewne.
25
Elaine Cunningham
Pocieszała go nieco świadomość, że za każdą przelaną przez
niego kroplę krwi narodzi się elfie dziecko. Tak było wiele razy
wcześniej - to nie była pierwsza jego walka z Gruumshem. Po-
dejrzewał, że nie będzie też ostatnia.
Bitwa trwała od samego świtu, a teraz zbliżał się zmrok. Nie-
mal ogłuszony przez bicie własnego serca, elfi bóg zatrzymał się
i rozejrzał w poszukiwaniu miejsca, gdzie mógłby schronić się
i trochę odpocząć. Takich miejsc nie było wiele na Wrzosowi-
sku, krainie niekończących się pagórków, płytkich bajorek i kil-
ku upartych drzew. Jedno z nich znajdowało się w pobliżu - ni-
ski, powykrzywiany cyprys, którego powykręcane, niemal łyse
gałęzie dotykały ziemi.
Corellon wsunął się w niewielki cień i usiadł. W czasie odpo-
czynku przyglądał się okolicznym wzgórzom i przygotowywał
plany bitwy, gdyby wróg jednak go dogonił. Musiał przyznać, że
we Wrzosowisku kryło się surowe piękno, ale mimo to nie było
to miejsce dla elfiego boga. Corellon znajdował się poza swoim
żywiołem i dobrze o tym wiedział.
Olimp nie miał określonych granic, a w jego obrębie znajdo-
wały się krainy będące rajem dla bardzo wielu różnych ludów. To
miejsce zostało wybrane w geście uprzejmości dla innego boga,
tego, z którym Corellon chciał pertraktować. Dla Gruumsha,
pierwszego pośród orczych bogów.
Dla Gruumsha domem były dzikie wrzosowiska, wzgórza i góry
setki światów. Choć orczy bóg nigdy nie byłby w stanie pokonać
swojego elfiego odpowiednika wśród drzew Arvandoru, tutaj miał
przewagę. Znajome okolice najwyraźniej dodawały mu sił. Od
pierwszego ciosu Gruumsh zdawał się bardziej pewny siebie i zde-
cydowany, niż kiedykolwiek wcześniej. Nadal szybko i bez wy-
tchnienia ścigał elfiego boga.
Corellon swym ostrym wzrokiem zauważył sylwetkę wroga
wspinającego się na odległe wzgórze. Gruumsh był o ponad po-
łowę wyższy od pokręconych drzew Wrzosowiska i mocno umię-
śniony, a jego pancerz stanowiła szara skóra niemal równie twar-
da, jak elfi pancerz. Jego prawie dziczy pysk marszczył się, gdy
bóg wąchał powietrze szukając śladów pana elfów, a żelazna
26
^ *», trw- T»ranntfniii^'ii'iiiir,''"włViMiiirirT~iMiiii.riiiii'iii.-iiT
Evermeet: Wyspa Elfów
włócznia obijała się o ramię w rytm kroków. Zwierzęcy bóg po-
cił się niemal równie mocno, jak Corellon, gdyż walka była długa
i zażarta. Jedyną różnicą między nimi było to, że pan orków na-
dal miał przy sobie swoją broń, zaś miecz Corellona leżał roz-
trzaskany wśród wrzosów.
Obserwując zbliżającego się boga orków, Corellon po raz
pierwszy pojął głębię swojego szaleństwa. Poprosił Gruumsha
o przybycie na Olimp, by mogli przedyskutować sposób zakoń-
czenia niszczącej wojny między orkami Gruumsha a elfimi dzieć-
mi Corellona. Wojny, która groziła zniszczeniem samej materii
starożytnej krainy Faerie. Corellon zaprosił, a Gruumsh przyjął
zaproszenie.
Przyjął, a później zdradził.
Pan elfów winił samego siebie. Choć chciałby móc powiedzieć
o sobie, że potraktował Gruumsha jako godnego szacunku prze-
ciwnika, rozmawiał z nim w dobrej wierze i tego samego oczeki-
wał, wcale nie był zaskoczony, gdy pan orków złamał rozejm.
Tak naprawdę Corellon był gotów zrezygnować z każdej niemal
przewagi, gdyż nigdy nie przyszło mu na myśl, że może przegrać
w walce.
Był dumny, być może zbyt dumny, podobnie jak jego elfie dzie-
ci. Corellon dobrze znał spryt i bitewną furię orczego przeciwni-
ka, ale wierzył w swoją większą zręczność i Sahandriana, swój
cudowny miecz. Nawet teraz nie był w stanie pojąć, jak orczy
bóg był w stanie zniszczyć magię i metal Sahandriana swoim rdze-
wiejącym jednoręcznym toporem.
Oszustwo, doszedł do wniosku Corellon. Nie było innego wy-
jaśnienia, gdyż Sahandrian był więcej niż zwyczajnym mieczem.
Stworzył go sam Corellon, który spędził nad nim długie stulecia,
(
wykuwając go i obdarzając magią. Nie był też jedynym bogiem,
który przyłożył rękę do jego stworzenia. Sehanine Księżycowy
Łuk, elfia bogini księżyca i tajemnic, wplotła magię księżyca
w błyszczące ostrze. Ponieważ piękno ma swoją własną moc,
Hanali Celanil stworzyła rękojeść miecza, prawdziwe dzieło sztuki
zdobione klejnotami i skomplikowanymi rytami. Na ostrzu wy-
kuła runy, które opisywały - a może również zatrzymywały - siłę
27
Elaine Cunningham
elfiej miłości. Jego ukochana Araushnee, patronka rzemieślni-
ków i bogini elfiego przeznaczenia własnymi rękami utkała po-
szycie, wzorzystą jedwabną tkaninę okrywającą pochwę, która
chroniła go siecią magii.
Wszystkie te boginie miały swoich wyznawców wśród Ludu.
Było możliwe, że najwyższy kapłan pochwycił odrobinę magicz-
nej esencji swojej pani i jakimś sposobem obrócił ją przeciwko
panu elfów.
Ale dlaczego? W jakim celu którykolwiek z elfów miałby zwró-
cić się przeciwko swoim bogom? To pytanie, o którym Corellon
nigdy wcześniej nie myślał ani też nie miał potrzeby go zadawać,
prześladowało go. Tymczasem niebo przybierało fioletowy od-
cień, a Gruumsh zbliżał się.
Jedyny księżyc Olimpu wzniósł się nad odległymi wzgórzami,
bursztynowa kula, która bledła w miarę wznoszenia się. Jego blask
sprawił, że przed panem orków pojawił się wydłużony cień. Wi-
dząc to, Gruumsh odsłonił kły w dzikim uśmiechu. Blask księży-
ca był jego sojusznikiem tak samo, jak otwarty teren. Zdecydo-
wanie ułatwiał tropienie.
Niemal niewidoczny ruch na horyzoncie przyciągnął wzrok
pana orków. Było to właściwie mignięcie, niczym barwne świa-
tła, które tańczyły na zimnych północnych nieboskłonach ulubio-
nych światów Gruumsha. Ale bóg znał jego źródło i wykrzywił
się.
Sehanine.
Gruumsh nienawidził wszystkich elfich bogów i nie znosił
ich nie-do-końca-śmiertelnego potomstwa, ale szczególną nie-
chęcią darzył tę dziewkę. Bogini Sehanine, drobna kobietka,
blada jak światło księżyca i mdła jak bezmięsny posiłek, była
wbrew pozorom trudnym przeciwnikiem. To obrażało Gruum-
sha. Orczyce były zwykle mniejsze i słabsze od orków i wobec
tego miały o wiele mniejszą moc. Młode orki uczyły się nastę-
pującej maksymy: „Gdyby Gruumsh chciał, by kobiety rządzi-
ły, dałby im większe mięśnie." Na pewno nie dałby im magii
Sehanine ani jej wnikliwego umysłu, którego głębi nie był w sta-
nie pojąć żaden orczy wojownik. Corellon sam w sobie był zły,
28
Evermeet: Wyspa Elfów
ale Gruumsh przynajmniej wiedział, czego się spodziewać po
elfim bogu - bitwy, prostolinijnej, krwawej i orzeźwiającej. To
mógł pojąć i szanować.
Ork przyglądał się z niechęcią, jak tańczące światła zlewają
się w szczupłą kobiecą sylwetkę. Sehanine szła w jego stronę
niczym świetlista chmura, w marszu nabierając materialności.
Noc była jej czasem, zdawała się czerpać siłę i moc ze światła
księżyca. W dłoniach, ostrzem do przodu, trzymała świetlisty
miecz.
Gruumsh od razu go rozpoznał, gdyż nie była to zwyczajna
broń, nawet w boskim rozumieniu tego słowa. Był równie żywy -
i równie kłopotliwy - jak każdy elfi świat i istoty, które po nim
stąpały, obdarzony równie wielką mocą, jak słońce, które ogrze-
wało ten świat i niebiosa, które go chroniły. Zaskoczony ork za-
uważył tysiące malutkich gwiazd wirujących wzdłuż cudownego
ostrza i wyczuwał magię, która pulsowała w nim niczym przy-
pływy oceanu.
To był Sahandrian, miecz Corellona, znów cały!
Zaskoczenie szybko zmieniło się w furię i Gruumsh wydał
z siebie wściekły ryk, który odbił się echem na całym Wrzoso-
wisku. Najwspanialszym momentem w życiu pana orków była
chwila, gdy zmiażdżył ten miecz i patrzył, jak świetliste frag-
menty bledną i nikną. Jakimś sposobem ten wspaniały tryumf
został teraz zepsuty przez chudą elfią dziewkę. Nienawiść boga
orków do bogini księżyca zwiększyła się po tysiąckroć. Wy-
krzyczał przerażającą przysięgę nienawiści do niej i wszystkich
elfich istot.
Ale Sehanine szła dalej, nawet raz nie obejrzała się na wście-
kłego Gruumsha. Przeszła przez szczyt wzgórza, na którym stał
i zaczęła schodzić do doliny, znajdując się w odległości rzutu
włócznią.
Pan orków zmarszczył czoło na taką niemą obelgę. Zerwał
włócznię z ramienia i uniósł ją do ciosu.
Cichy dźwięk musiał ostrzec Sehanine, gdyż w końcu odwró-
ciła się w jego stronę z wyrazem pogardy na twarzy. Zbyt szyb-
ko - niemożliwie szybko - uniosła elfi miecz w stronę boga
29
Elaine Cunningham
orków, jakby to była laska maga. Z broni wystrzelił pojedynczy
impuls srebrnego światła i otoczył go błyszczącą kulą. Oślepio-
ny i wściekły Gruumsh zwinął wolną dłoń w pięść i szaleńczo
pocierał nią oczy, próbując pozbyć się gwiazdek wirujących mu
pod powiekami.
Gdy panu orków powrócił wzrok, bogini znajdowała się dale-
ko poza zasięgiem jego włóczni. Stała przy pokręconym cypry-
sie, który przytulił się do szczytu wzgórza po drugiej stronie. Ku
osłupieniu orka nie była sama - zbliżał się do niej znajomy złoci-
sty wojownik. Uklękła przed nim z Sahandrianem wyciągniętym
przed sobą. Światła, które otaczały elfiąbroń, zapłonęły jaśniej,
gdy prawowity właściciel odzyskał swój miecz.
Gruumsh potrząsnął swoją, teraz już bezużyteczną, włócznią
i niemal zaczął podskakiwać z wściekłości.
Łotr! Tchórz! - ryknął do Corellona Larethiana. - Pokonany
w walce jeden na jednego chowasz się za niewieścią spódnicą!
A gdzie twoja przysięga? Przysięgałeś, że żadna elfia magia nie
zostanie użyta przeciw mnie, a jednak pozwoliłeś, żeby ta wiedź-
ma odebrała mi zwycięstwo!
To nie tak - powiedziała stanowczo Sehanine, a jej srebrny
głos przepłynął nad dzielącą ich doliną. Wstała i spojrzała w twarz
wściekłemu bogu. - Zerwałeś rozejm, Gruumshu od Orków, i to
zostanie zapamiętane po wsze czasy. Corellon dotrzymuje umo-
wy, którą z tobą zawarł, j ak również wszystkich zasad honorowej
walki. Nigdy nie został pokonany. Zniszczenie jego miecza nie
było twoim zwycięstwem. Sahandrian został zniszczony przez elfa
i dlatego to Seldarine muszą pomóc jednemu ze swoich.
Wypowiedziawszy te niezrozumiałe słowa, bogini odwróciła
się do Corellona. Zwróciła w jego stronę swoje srebrne oczy.
Wypełniły je łzy, gdy ujrzała jego liczne rany. Sehanine starła
wilgoć z policzka i delikatnymi palcami dotknęła krwawiącej
twarzy boga. Zmieszane krople na jej dłoni nabrały tajemnego
blasku.
- Dzieci księżyca i słońca - wyszeptała. - Spójrz, mój panie,
na dusze elfów jeszcze nienarodzonych. Nawet walka z pozba-
wionym honoru wrogiem nie umniejsza magii, którą dzielimy.
30
Evermeet: Wyspa Elfów
Chciała coś jeszcze powiedzieć, ale jasny blask księżyca, któ-
ry ją podtrzymywał, nagle zbladł, a ostry wiatr popychał po nie-
bie ciemne chmury. Sehanine obejrzała się przez ramię. Jak się
spodziewała, ork rzucił się biegiem, pragnąc wykorzystać' to, co
musiało mu się wydawać chwilą elfiej słabości.
Rysy twarzy bogini stwardniały.
- Zabij go, panie mój - wyszeptała gwałtownie i dotknęła pal-
cami pochwy miecza Corellona, jakby w ponurym błogosławień-
stwie. Kiedy ciemne chmury się rozstąpiły, znikła.
Corellon zdusił słowa pożegnania i próbował zapomnieć o py-
taniach, które go paliły. Później, przyrzekał sobie, odszuka bogi-
nię księżyca i zmusi ją do wyjaśnienia, jaką magią się posłużyła
i czym była ta elfia zdrada, o której wspomniała.
Ale teraz wystarczyło, że znów trzymał Sahandriana. Elfi bóg
uniósł wysoko swój miecz, radując się swą cudowną bronią i per-
spektywą nowej bitwy. Z dźwięcznym okrzykiem pobiegł w dół
zbocza, by tam stawić czoła orkowi.
Gdy spotkali się w dolinie, rozległ się ogłuszający łomot. Kie-
dy elfie ostrze uderzyło w żelazną rękojeść włóczni orka, pole-
ciały iskry niczym spadające gwiazdy. Corellon celowo pozwo-
lił, by jego ostrze tylko przejechało po oszczepie - wiedział, że
nie może dorównać siłą orczemu atakowi. Jego przewagą była
zręczność. Nie zwalniając nawet na chwilę, elf prześlizgnął się
pod skrzyżowanymi broniami. Metal zazgrzytał o metal, gdy
miecz sunął w górę drzewca włóczni.
Gruumsh ostro skręcił włócznię, odpychając zbliżające się
ostrze. Obrócił się na pięcie i zrobił krok do tyłu, by znaleźć się
poza zasięgiem elfa. Ponownie odwracając się w stronę wroga,
Gruumsh opuścił gwałtownie tępy koniec włóczni, kierując go
w stronę stóp pana elfów.
Corellon zręcznie odskoczył - zupełnie tak, jak spodziewał
się ork. Podstawowa broń Gruumsha była zdecydowanie dłuższa
niż elfa, a nawet Sahandrian nie był w stanie ciąć tego, czego nie
mógł dosięgnąć.
Ork z dzikim uśmiechem zakreślił włócznią łuk tak, że drzew-
ce znalazło się w poziomie, a żelazne ostrze na wysokości gardła
31
Elaine Cunningham
pana elfów. Z całej siły rzucił się do przodu, jednocześnie zada-
jąc pchnięcie.
Corellon nawet nie próbował sparować potężnego ciosu. Uchy-
lił się przed włócznią, po czym zrobił piruet, ponownie zwraca-
jąc się w stronę wroga. Jego prędkość dodała siły zamachowi Sa-
handriana. Miecz trafił w biodro orka. Gruumsh obrócił się gwał-
townie w stronę elfa, trzymając przed sobą włócznię wyciągniętą
na całą długość. Ale elf zbliżył się i znalazł się zbyt blisko, by
żelazny grot mógł go trafić. Miecz zdążył kolajny raz rozciąć
grubą skórę orka, nim drzewce włóczni trafiło elfa w żebra.
Elf przetoczył się, powstał i znów zbliżył do pana orków. Ale
Gruumsh już odrzucił włócznię. W jednej ręce trzymał teraz szty-
let, a w drugiej topór, którym wcześniej jakimś sposobem roz-
trzaskał Sahandriana.
Przez wiele długich chwil wrogowie stali niemal twarzą w twarz,
a łoskot i zgrzyt metalu uderzającego o metal odbijały się echem
na całym czujnym Wrzosowisku. W dłoniach elfiego boga Sahan-
drian zataczał kręgi, uderzał i tańczył, poruszając się tak szybko,
że pozostawiał za sobą wstęgi światła. Tym razem jednak miecz
Corellona pozostał nienaruszony, raz za razem odbijając topór or-
czego boga, i nie znaczyło go nawet najmniejsze wyszczerbienie.
Połączone cienie walczących bogów stawały się coraz krót-
sze, gdy księżyc wspinał się na nieboskłon. Gruumsh oddychał
coraz ciężej, a w uszach słyszał brzęczenie, jakby stado wście-
kłych insektów zamieszkało w jego czaszce. Ork był o wiele sil-
niejszy od przeciwnika, ale choć bardzo się starał, nie mógł prze-
bić się przez zasłonę elfa, by uderzyć go z całej siły. Gruumsh nie
był tak zręczny, ale choć miał dwie bronie przeciwko jednej Co-
rellona, elfie ostrze raz za razem przebijało jego zasłonę. Jego
skórę pokrywały jasne rany, a uchwyt topora był śliski od krwi
właśc