O autorce Większość utworów Elaine Cunningham, bardziej z przypadku niż z zamierzenia, koncentrowała się na elfach ze świata Forgotten Realms*. W tej powieści autorka po raz pierwszy odwraca się od postaci takich jak półelfia wojowniczka Arilyn Księżycowa Klinga, renegat Elaith Craulnober czy Liriel, przemierzająca Faerun księżniczka drowów, by spojrzeć bezpośrednio na elfią kulturę, która ich ukształtowała. Elaine Cunningham dzieli swój dom z rodziną, trzema komputerami i kilkunastoma tysiącami książek. Książki ze świata Forgotten Realms'" wydane przez ISA Sp. z 0.0. Antologie Krainy Chwały (II wyd.) Krainy Podmroku Krainy Magii Krainy Głębin Krainy Cienia Krainy Tajemnic Tajemnice Sztormowego Dworu Pięcioksiąg Cadderly'ego Kantyczka (II wyd.) Mroki Puszczy (II wyd.) Nocne Maski (II wyd.) Zdobyta Forteca (II wyd.) Klątwa Chaosu (II wyd.) Trylogia Mrocznego Elfa Ojczyzna (II wyd.) Wygnanie (II wyd.) Nowy Dom Trylogia Doliny Lodowego Wichru Kryształowy Relikt Strumienie Srebra Klejnot Halflinga Dziedzictwo Mrocznego Elfa Dziedzictwo Bezgwiezdna Noc Mroczne Oblężenie Droga do Świtu Ścieżki Mroku Bezgłośna Klinga Grzbiet Świata Sługa Reliktu Morze Mieczy Trylogia Klingi Łowcy Tysiąc Orków Trylogia Awatarów Cienista Dolina Tantras Waterdeep Saga Cormyru Cormyr Poza Wysoką Drogą Śmierć Smoka Łotrzykowie Alabastrowa Laska Trylogia Kamienia Poszukiwacza Lazurowe Więzy Ostroga Wywerna Pieśń Sauriali Dylogia Shandril Magiczny Ogień Korona Ognia Światło i Cienie Cńrka Mrocznego Elfa (II wyd.) Splątane Sieci (II wyd.) Torujący Drogi Pieśni i Miecze Cień Elfa Pieśń Elfa Srebrne Cienie Twierdza Cierni Kule Snów Wojna Pajęczej Królowej Upadek Powstanie Potępienie Zagłada Doradcy i Królowie Ogar Magów Brama Wody Wojna Magów Groźba z Morza Wzbierająca Fala Pod Spadającymi Gwiazdami Oko Morskiego Diabla Powrót Arcymagów Wezwanie Oblężenie Sembia Świadek Cienia Morze Piasków Zawoalowany Smok Wrota Baldura Wrota Baldura II: Cienie Amnu Wrota Baldura II: Tron Bhaala Sadzawka Blasku Nocny Orszak Evermeet: Wyspa Elfów _v j^eTOJJ KgftŁfllg VCRmCCc Wyspa Elfów Elaine Cunningham EYERMEET: WYSPA ELFÓW Tytuł oryginału: EVERMEET: ISLAND OF ELVES Copyright © 1999,2000,2005 Wizards of the Coast, Inc. Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa do wydania polskiego należą do ISA Sp. z o.o., Warszawa 2005. Ilustracja na okładce: Ciruelo Cabral Wszystkie postacie występujące w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób prawdziwych, żyjących lub nie, jest całkowicie przypadkowe. Książka jest chroniona polskim i międzynarodowym prawem autorskim. Jakiekolwiek jej powielanie lub nieautoryzowany użytek jej zawartości jest niedozwolone bez pisemnej zgody wydawcy. Logo FORGOTTEN REALMS i Wizards of the Coast są zastrzeżonymi znakami handlowymi należącymi do Wizards of the Coast, Inc. Wszystkie postacie z Wizards of the Coast, imiona i wyraźne do nich podobieństwa są znakami handlowymi Wizards of the Coast, Inc. Wszelkie prawa zastrzeżone. Wizards of the Coast, Inc. jest częścią Hasbro, Inc. U.S., CANADA EUROPEAN HEADOUARTERS ASIA, PACIFIC, & LATIN AMERICA Wizards of the Coast, Belgium Wizards of the Coast, Inc. T HosfVeld 6d P.O. Box 707 1702 Groot-Bijgaarden Renton, WA 98057-0707 Belgium +1-800-324-6496 +322 467 3360 Wydanie I Wydawca: ISA Sp. z o.o. Tłumaczenie: Anna Studniarek Korekta: Ewa Polańska Skład: Jarosław Polański Informacje dotyczące sprzedaży hurtowej, detalicznej i wysyłkowej: ISA Sp. z o.o. ,i25ŁŁx Al. Krakowska 110/114 02-256 Warszawa tel./fax (0-22) 846 27 59 e-mail: isa@isa.pl ISBN: 83-7418-063-3 Zapraszamy do odwiedzenia naszej strony internetowej www.isa.pl Dedykacja Krainy mają tysiące historyków, zaś książka ta wiele zawdzięcza trzem z nich. Wiele z najlepszych fragmentów tej opowieści po- wstało dzięki ich sugestiom i badaniom; za wszelkie pozostałe błędy odpowiadam ja. Jako wyraz wdzięczności za ich pomoc i entuzjazm, chciałabym dedykować tę książkę Stevenowi Schen- dowi, heraldykowi i historykowi: Ericowi Boydowi, będącego odpowiedzią Krain na Tomasza z Akwinu; i Pieśni Księżyca, Mędrcowi Arabel, gdziekolwiek się znajduje. Ty'athalael fc: Dalekie Łąki r. »r">T|—"i—"l-pi—i—Tr~^—"*ti—^tt—tt~? Wyspa Gjvcrmect 27ełeinta, 1367 RD Szlachetnemu uczonemu Atholowi ze Świecowej Wieży prze- syła pozdrowienia jego były, niegodny uczeń Daniło Thann. Przyjacielu, z ogromną satysfakcją biorę do ręki pióro i per- gamin, by rozpocząć to przedsięwzięcie, które być może choć w małej części wynagrodzi wszelką Twoją troskę i wysiłki poświę- cone mej nauce. Dziękuję ci za to, jak również za propozycję pomocy przy mym najnowszym zamierzeniu. Mym pragnieniem jest zebrać opowieści przekazywane z po- kolenia na pokolenie przez mędrców i bardów, wojowników i władców, i na ich podstawie stworzyć coś w rodzaju historii el- fiej wyspy Evermeet. Bez twej pomocy i wsparcia nie ważyłbym się zbliżyć do osób tak potężnych, tak sławnych... i tak dobrze uzbrojonych. Ci, którzy mnie nie znają, z pewnością niechętnie zdecydowaliby się na pomoc w tak ambitnym przedsięwzięciu. Jeśli zaś chodzi o tych, którzy mnie znają... cóż, jak to się mówi, co się stało, to się nie odstanie. Być może płaszcz twej nieskazi- telnej reputacji pozwoli mi zyskać nieco wiarygodności w miej- scu, w którym nigdy jej nie było. Mógłbyś pewnie spytać, co mnie opętało, by zabrać się za tak zniechęcające zadanie, jakim jest opisanie historii Evermeet. Są trzy ku temu powody. Sądzę, że jeszcze nic nie nauczyliśmy się z historii elfów. Choć cudowna wyspa Evermeet wydaje się niezdobyta, czy naprawdę tak bardzo różni się od Illefarn, Keltormiru czy Cormanthoru? Niegdyś te wielkie ośrodki elfiej kultury zdawały się wieczne, te- raz zaś są jedynie legendą. Jakiegoż losu w takim razie możemy spodziewać się dla Evermeet i elfów, które uczyniły z wyspy swój dom i nadzieję? Modłę się, by moje opinie były raczej wyrazem 7 Elaine Cunningham mego pesymizmu niż proroctwem. Mimo to zmiany nadchodzą zwykle wtedy, gdy jesteśmy na nie najmniej przygotowani. Pod- czas swej krótkiej kariery barda zaobserwowałem, że fakty za- zwyczaj jedynie przyslaniająprawdę. Prawdę, jeśli w ogóle można ją znaleźć, łatwiej usłyszeć w pieśniach i opowieściach. Jesteś również świadom mojej długoletniej fascynacji wszyst- kim, co elfie. Pewnie sobie przypominasz, że jedynymi chwilami, gdy mogłeś na krótko odpocząć od moich żałosnych magicznych psot, były lekcje poświęcone magicznemu ludowi. Wkrótce po tym, jak zrezygnowałeś z posady mojego nauczyciela, wyraziw- szy pragnienie odzyskania spokoju umysłu, jak również odrośnię- cia brwi i brody - za co serdecznie przepraszam (daję słowo, atrament miał świecić w ciemnościach, nie zaś wybuchać po zbli- żeniu do świecy!) - zacząłem uczyć się języka elfów. Przez te wszystkie lata nauczyłem się go na tyle dobrze, by być w stanie przeczytać wszelkie opowieści, księgi wiedzy i listy, które możesz mi posłać. Obiecuję, że będę traktować je o wiele ostrożniej niż księgi mojej matki, lady Cassandry, i że zwrócę je do Świecowej Twierdzy bez rubasznych dopisków i szkiców węglem, które po- krywały marginesy tamtych ksiąg - oczywiście poza tymi, któ- rych tematem były elfie legendy i wiedza. Nawet wówczas rozpo- znawałem i szanowałem wyjątkową magię tych opowieści. Ostatni powód jest najbardziej osobisty. Z błogosławieństwa bogów (których dokładnie, trzeba będzie jeszcze ustalić), mam wkrótce poślubić elfkę królewskiej krwi - i mieszanej rasy. Naj- bardziej zasmuca ją, a wobec tego i mnie, że została pozbawiona swojego elfiego dziedzictwa. Choć ta historia nie odda jej tego, co utraciła, jedynie taki dar jest w mojej mocy. Moja pani nie znajduje radości w tym, co mogę kupić za swój majątek. Rzeczy, które ceni, nie można znaleźć na targach Waterdeep, a i w in- nych miejscach ich podaż nie jest zbyt wielka - honor, odwaga, tradycja. Zabierając się do tego dzieła, cały czas mam przed sobą obraz tej prawdziwej córki Evermeet, którą kocham za wszystko, co w niej elfie - i pomimo tego. Sprzeczność, tak sądzisz? Ja też bym tak myślał, zanim pozna- łem Ariłyn. Moja pani potrafi w równie wielkim stopniu budzić Evermeet: Wyspa Elfów podziw, co irytację. Podejrzewam, że historia jej przodków mo- gła być zgodna z tym wzorem. A jednak podążę za historią elfów z Evermeet wszędzie, gdzie mnie poprowadzi, tak wiernie, jak to w mojej mocy. To przysięgam na najdroższą mi tajemnicę -jak najpiękniejsza i najdzielniejsza z tych cudownych, frustrujących istot mogła pokochać mężczyznę takiego jak ja. Z wyrazami szacunku, w służbie prawdy, opowieści i pieśni 9 Danilo Thann Preludium: Skraj zmierzchu (1371 RD) ysoko nad wodami Bezdrożnego Morza srebrna smo- czyca zataczała kręgi, szybowała i tańczyła-w rzad- kim, zimnym powietrzu. Smoczyca żyła już przez wiele stuleci, lecz nie znała przyjemności większej od czystej radości lotu, świstu wiatru i rozkosznego szczypania lodowych kryształów na łuskach. Przelatując nad wąską szczeliną w pokrywie chmur zauważy- ła, że nie jest jedyną istotą, która zdecydowała się na lot w ten wspaniały jesienny dzień. Daleko w dole stado białoskrzydłych morskich ptaków unosiło się nad falami. Ptaki? Smoczyca zatrzymała się gwałtownie, zaskoczona. Znajdowała się wiele mil od lądu -jakim sposobem stado takich rozmiarów mogło utrzymać się przy życiu tak daleko od brzegów? Zaciekawiona, przy- cisnęła skrzydła do ciała i ostro zanurkowała. Opadała w dół, prze- bijając wilgotne chmury. Brak przyzwyczajenia sprawił, że dopiero tuż nad granicą chmur szeroko rozłożyła skrzydła, zatrzymując upa- dek, po czym zaczęła krążyć w mgiełce, by zmniejszyć swój pęd. Krycie się w chmurach prawdopodobnie było niepotrzebnym środ- kiem ostrożności, gdyż nawet gdyby jakiś morski ptak zobaczył ją, widziałby jąjako srebrną plamkę na niebie. Ale smoczyca była Straż- nikiem -jej zadaniem było widzieć nie będąc widzianą. Smoczyca spojrzała w dół na to dziwne stado. Z tej wysokości widziała, że składało się nie z ptaków, lecz ze statków. Potężna flota, płynąca prosto na zachód - w stronę Evermeet. - Mogłabym zaatakować - wyszeptała z tęsknotą w głosie smoczyca, choć wiedziała, że nie może. Statków było stanowczo 11 Elaine Cunningham zbyt wiele, to jedno, a jej obowiązki były ściśle określone. Skrę- ciła na zachód, a jej błyszczące skrzydła uderzały mocno, gdy wspinała się ponad chmury, w strefę zimnego, suchego powie- trza. Tam mogła lecieć szybciej. Musiała lecieć, z całą prędkością, na jaką pozwalała jej magia smoczego lotu. Smoczyca była strażniczką Evermeet niemal tak długo, jak królowa Amlaruil władczynią wyspy. Podczas trwają- cej stulecia służby smoczyca widziała setki statków próbujących dostać się na Evermeet. Większość z nich gniła teraz na dnie. Ale to stado, ta flota, to była armada o niszczycielskich rozmiarach. Smoczyca nie widziała innego wyjaśnienia dla tak wielkiej licz- by statków - nawet w szczycie Odwrotu nigdy tak wiele statków nie zebrało się razem. Nawet jeśli tylko dziesiąta część przedo- stanie się poza zabezpieczenia wyspy, mogą uczynić obrońcom Evermeet poważne szkody. Smoczyca spieszyła w stronę wyspy elfów, a jej umysł roz- paczliwie próbował odnaleźć umysł jej elfiego partnera, by ostrzec go o zbliżającym się niebezpieczeństwie. Cisza. Ciemność. Przez chwilę nie mogła w to uwierzyć - w końcu Shonassir Durothil był groźnym wojownikiem, jednym z najlepszych Jeźdź- ców Wiatru w całym Evermeet. Smoczyca wiele razy nawiązy- wała z nim kontakt, nawet na taką odległość. Jeśli elf nie odpo- wiadał, znaczyło to, że nie mógł. Shonassir nie żył, co do tego smoczyca miała ponurą pewność. Wolała nie zastanawiać się nad gwałtownością bitwy i potęgą wroga, który był w stanie posłać wojownika, takiego jak Shonassir Durothil do Arvandoru przed jego czasem. Smoczyca wymruczała słowa zaklęcia, które przyspieszy jej lot na wyspę. Po chwili biała masa chmur pod nią zaczęła się rozmazywać. Ale choć smoczyca była szybka, miała powód, by obawiać się, że może już być za późno. Kiedy Shonassir Durothil zginął, znajdował się na samej wyspie. * * * Wysoko nad pokładem Właściwego Miejsca, młody żeglarz, nieświadom przelatującego nad nim smoczego zwiadowcy, ści- 12 Evermeet: Wyspa Elfów skał mocno reling bocianiego gniazda i przyglądał się niekoń- czącym się falom. Kaymid Bezbrody, tak go nazywali inni marynarze, gdyż jego twarz rzeczywiście była gładka jak świeżo złożone jajko. Ale dla młodzika był to już trzeci rejs. Był dumny ze swojego miejsca na tym statku, okręcie flagowym potężnej armady. Co jeszcze przy- jemniejsze, będąc na oku Kaymid mógł jako pierwszy zauważyć legendarne linie obronne Evermeet. Ta myśl sprawiła, że młodego marynarza przeszedł dreszcz podniecenia. Nie czuł strachu, bo jak mogło im się nie powieść? Kaymid znał tajemnicę, cudowny i niebezpieczny sekret, który w jego głowie oznaczał pewne zwycięstwo. Kulminacją tej przy- gody będzie wspaniałe zwycięstwo, a później dostanie swoją część skarbów i elfich dziewek. Czekające go bitwy tylko zwiększały jego apetyt na obie te rzeczy. - Wkrótce - wyszeptał z pragnieniem w głosie Kaymid, przy- pominając sobie opowiadane po tawernach historie. Wedle tych marynarzy, którzy przeżyli - to znaczy tych, którzy zawrócili - elfie linie obronne zaczynały się na poważnie dwa tygodnie drogi na zachód od Nimbral. Czas już się zbliżał. Kaymid uważnie wpatrzył się w morze, a jego oczy widziały każdy szczegół - długi, migoczący cień masztu na falach za nimi, podskoki dwóch towarzyszących im delfinów, marynarz śpiący na pokładzie pod nim, łysa głowa złożona na zwiniętej linie. Kay- mid zobaczy wszystko, nic nie przegapi. Jakby szydząc z jego dumnych myśli, w polu widzenia Kay- mida pojawiła się wyspa, tak nagle, jakby została wyczarowana. Za nią zobaczył kolejną wyspę i jeszcze kolejną - cały archipe- lag! A pomiędzy wyspami z wody wystawały ostre skały, niczym kamienie nagrobne tysiąca nieszczęsnych okrętów. - Niebezpieczeństwo! Niebezpieczeństwo na kursie! - krzyk- nął Kaymid przestraszonym głosem. - Ląd, kamienne rafy! Na pokładzie poniżej kapitan zamachał ręką i odpiął lunetę od pasa, choć zrobił to bardziej w imię zasad niż z wiary w słowa podekscytowanego młodzika. Kapitan Blethis był synem mary- narza i wnukiem pirata. W jego krwi śpiewało morze, morze było 13 Elaine Cunningham jego domem przez większość z czterdziestu lat jego życia. Nikt nie umiał lepiej od niego czytać w gwiazdach i wiatrach. Nie, zgodnie z jego wiedzą Właściwe Miejsce znajdowało się pośrod- ku morza, wiele dni drogi od najbliższego brzegu. Postawiłby na to swój udział w elfim skarbie. Blethis uniósł lunetę. Cofnął się, zamrugał i zaczął uważnie wpatrywać się w widziany obraz. Rzeczywiście, przed nimi znaj- dował się ląd, bariera bardziej niebezpieczna niż to, co sugero- wały słowa Kaymida. Ukośne promienie popołudniowego słońca rozpalały na wyspach ogień - łachy piasku miały barwę bladych róż, zaś skały były czerwone i pomarańczowe, niczym kwiaty w niebezpiecznym ogrodzie. Rafa koralowa tak daleko na północy? - mruknął z niedo- wierzaniem Blethis. Obróciwszy się na pięcie, rykiem nakazał załodze skierować się ostro na północ. Odwołaj te rozkazy. Słowa wypowiedziano cicho, jednak jakimś sposobem dotarły do wszystkich zakamarków statku. Załoga zawahała się, rozdarta między strachem przed niebezpieczeństwem, teraz widocznym dla wszystkich, a trwogą, jaką wzbudzał mówiący. Z ładowni wyłoniła się wysoka, smukła postać owinięta płasz- czem dla ochrony przed ostrym wiatrem i morską pianą. Płyń dalej - powiedział spokojnie, zwracając się do sterni- ka, który stał zmartwiały przy kole sterowym. - Nie ma potrzeby zmieniać kursu. Nie ma potrzeby? - powtórzył z niedowierzaniem Blethis. - Ta rafa może rozerwać kadłub szybciej niż krasnoludzki topór kroi ser! Sam przecież zauważyłeś nieprawdopodobieństwo występo- wania rafy koralowej na tak zimnych wodach - odparła postać. - To zwykła iluzja. Kapitan uniósł lunetę i jeszcze raz spojrzał na przerażającą barierę. Wygląda na zupełnie materialną. Jesteś pewien, że tak nie jest? Całkowicie pewien. Płyniemy dalej. Każ bosmanowi prze- kazać wiadomość pozostałym statkom. 14 Evermeet: Wyspa Elfów Kapitan Blethis skrzywił się, po czym wzruszył ramionami i zrobił, jak mu kazano. Robiąc to, ryzykował wszystkim, co miał - pozycją, udziałem w łupie, własnym życiem - ale podejrzewał, że jego władczy pasażer ryzykuje tyle samo, a nawet więcej. Mimo iż Blethis był kapitanem statku, miał do powiedzenia niewiele więcej niż najemnik. Dowodzony przez niego statek należał do elfa - właściwie, na ile domyślał się tego Blethis, wszystkie statki floty do niego należały. Elf. Blethisa nadal zadziwiało, jak elf może prowadzić flotę przeciwko własnemu ludowi. Choć jak się nad tym zastanowić, ludzie szybko brali się do walki między sobą. Nie powinien dzi- wić się, że elfy wcale tak bardzo się od nich nie różnią, ale mimo to był zaskoczony. Na tym statku było kilkanaścioro elfów, a jesz- cze więcej na pozostałych statkach. Z tego, co wiedział Blethis, wszyscy mieli zamiar obalić rządzącą królową i przejąć władzę na wyspie dla siebie. Blethis nie miał nic przeciwko, gdyż wła- śnie te elfy były skłonne podzielić się łupami - i chwałą- z ludz- kimi sprzymierzeńcami. Zakładając oczywiście, że ktokolwiek przeżyje podróż. Kapitan przeszedł na dziób i przyglądał się w milczeniu, jak statek zbliża się do rafy koralowej. Kilku ludzi z załogi, bardziej ufając świadectwu własnych oczu niż zapewnieniom tajemnicze- go elfa, wyskoczyło za burtę, próbując dopłynąć do brzegu. - Zostawcie ich - nakazał elf. - Wkrótce pojmą, jak bardzo się pomylili, a inne statki mogą ich po drodze wziąć na pokład. Blethis z roztargnieniem pokiwał głową, wpatrując się w szyb- ko zbliżające się skały. Instynktownie napiął się w oczekiwaniu na pierwszy wstrząs zderzenia, lecz ten nie nadszedł. Oddycha- jąc z trudem, stał napięty i czujny, podczas gdy sternik prowadził statek zakosami między skałami w kolorze krwi, żadnego z nich nie dotykając. Nie dotykając niczego. Był to pokaz umiejętności, w który Blethis by nie uwierzył, gdyby nie był jego świadkiem. Był to również zmarnowany wysiłek. W krótkim czasie poja- wiły się przed nimi pierwsze wyspy, piekielnie kamieniste brze- gi, nad którymi wznosiła się gęsta ściana listowia. Byli wystar- czająco blisko, by czuć ciężką, wilgotną woń ziemi i głębokie 15 Elaine Cunningham aromaty roślin. Obok bezgłośnie przeleciał wielki owad. Blethis odruchowo zamachnął się ręką, ale nie trafił. Nagle pełną napięcia ciszę przeszyło dziwne, wznoszące się i opadające trąbienie, unoszące się znad lasu mrożącymi krew w żyłach falami. Odpowiedzią były krzyki innych istot - dużych, jeśli oceniać po dźwięku - których ryki zdawały się pełne głod- nego oczekiwania. Blethis zadrżał. Już kiedyś słyszał takie ryki, dawno temu, gdy jego statek za bardzo zbliżył się do brzegów Chult. Jeśli elf się mylił, jeśli statek rozbije się na skalistych wybrzeżach, wszyscy byli równie martwi, jak śnięta makrela. Ku zadziwieniu i wielkiej uldze kapitana, statek przepłynął przez zatokę i skały, przebijając się przez wznoszący się nad nimi „las" równie łatwo, jak przez mgłę. Barwy rafy koralowej i zielo- nych liści oblewały statek i otępiałych marynarzy, gdy przepły- wali przez iluzję. Blethis uniósł dłoń i przyjrzał się pokrywającym jązmiennym wzorom. Przypomniał sobie niemal już zapomnianą chwilę, gdy jako dziecko stał u podstawy tęczy i przyglądał się barwom roz- lewającym się na jego bosych stopach. Ta koralowa bariera, mimo swego przerażającego wyglądu, nie była bardziej materialna niż tamta tęcza. - To tyle, jeśli chodzi o linie obrony Evermeet - mruknął. Elf tylko uśmiechnął się słabo. - Burza! - zawołał z góry młody marynarz. - Idzie na nas, i to szybko! Tym razem Blethis nie musiał nawet unosić lunety. Szkwał poruszał się z nadnaturalną prędkością. W chwilę po tym, jak Kaymid podniósł alarm, wściekłe sine chmury wypełniły niebo, rzucając piorunami w nagle wzburzone fale. Z chmur opuścił się wirujący stożek. Za nim podążyły następ- ne, aż powierzchni morza dotykała cała dwudziestka. Woda ki- piała szaleńczo, a stożki stawały się coraz ciemniejsze i potęż- niejsze, napędzane przez wirującą wewnątrz wodę. Niczym sta- do wygłodniałych wilków, wodne strugi zaczęły okrążać flotę. - Powiedz mi, że to kolejna iluzja, elfie - błagał Blethis. 16 Evermeet: Wyspa Elfów - Sztorm jest aż za bardzo prawdziwy - stwierdził elf, ciaśniej owijając się płaszczem. - Płyńcie dalej. Mat, krzepki pirat, którego twarz przybrała niezdrowy, zielon- kawy odcień zaprzeczający jego calishyckiemu pochodzeniu, chwycił kapitana za ramię. - Wystarczy, Blethis. Wystarczy nam wszystkim. Daj rozkaz do odwrotu. W oczach pirata kryła się groźba buntu. Pamiętaj o skarbie! -przypomniał kapitan. Dobrze wiedział, że mat grał w karty i kości, zakładał się w walkach kogutów i bo- gowie wiedzą co jeszcze. Przy tym wszystkim miał olbrzymiego pecha i był winien ogromne sumy ludziom, którzy nie szczędzili środków, by odzyskać swoje długi. Blethis wiedział, że ta podróż jest dla mężczyzny ostatnią szansą. Skarby nie przydadzą się trupowi - odparł mat głosem bez wyrazu, a jego słowa były nie tylko opisem jego własnej sytuacji, ale i śmiertelną groźbą. Puścił ramię kapitana, wyjął zza pasa zakrzywiony nóż i uniósł go wysoko. Gdy ostrze zaczęło opadać w stronę gardła kapitana, elf wy- powiedział dziwnie brzmiącą sylabę i uniósł jedną złocistą dłoń w krótkim geście. Nóż natychmiast zaświecił czerwienią od rę- kojeści do ostrza. Mat cofnął się gwałtownie i nie trafił, po czym wyjąc z bólu upuścił zaczarowaną broń i potrząsnął poparzony- mi palcami. Blethis wbił pięść w twarz zdrajcy, a odpowiedzią był satys- fakcjonujący trzask pękającej kości. Uderzył po raz drugi, tym razem niżej, hakiem, który wbił połamane kości nosa głęboko w czaszkę. Mężczyzna, zabity na miejscu, upadł na pokład. Blethis miał ochotę jeszcze parę razy go kopnąć, tak dla zasady, ale statek zaczynał podskakiwać i nie był pewien, czy udałoby mu się to zrobić, nie przewracając się na plecy. - BurzŁ-eie^scQbi nam krzywdy - powiedział elf spokojnym głosem, jakoby próba buntu wcale się nie wydarzyła. - To ręka bogini, manifestacja Aerdrie Faenyi, Pani Powietrza i Wiatru. Elfie statki przepłyną przez nią bez szkody. Elaine Cunningham Jakby chcąc zadać kłam tym zapewnieniom, niebo przeszyła błyskawica i ponad wyciem wiatru zabrzmiał donośny grzmot. Blethis uniósł lunetę na czas, by zobaczyć, jak maszt jednego z odległych statków upada. Natłuszczone żagle, zrzucone na wi- dok burzy, już zaczynały dymić. Za kilka chwil cały statek będzie płonąć jak pochodnia. Blethis spojrzał pytająco na właściciela statku. Elf niedbale wzruszył ramionami. - Statki ludzkiej roboty były potrzebne, byśmy dotarli tak da- leko... nawet najbardziej chciwi z piratów z Nimbral nie odwa- żyliby się zaatakować floty takich rozmiarów. Niektórzy z ludzi nakarmili głodne morskie potwory, część statków jest daniną dla Umberlee. Ale zbliżamy się do celu, czas ograniczyć rozmiary. Większość z ludzkich statków zostanie zniszczona daleko przed Evermeet. Blethis mocno ściskał reling, próbując przyjąć to pozbawione uczuć stwierdzenie i fakt, że olbrzymia flota zmniejszy się o po- łowę. - Ale pozostanie prawie sześćdziesiąt elfich statków - upierał się kapitan, unosząc głos, by być usłyszanym mimo burzy. - To nadal cała armada! Mimo iż statki są elfie, elfy z Evermeet na pewno domyśla się, jakie są wasze zamiary. Teraz nasze szanse powodzenia wydają się dwa razy mniejsze niż wtedy, gdy się zgła- szałem. Dziwnie zimny uśmiech elfa powrócił. Jesteś sprytniejszy niż się wydaje, kapitanie Blethis. Ale nie martw się. Nie wszystkie statki płyną do jednego portu. Właści- we Miejsce będzie jednym z trzech statków cumujących w Leu- thilspar. I zapewniam cię, że królowa Amlaruil nas przyjmie. Ten głupiec wcale bardzo się nie mylił - powiedział ze zło- ścią Blethis, szturchając butem trupa. -1 on nie będzie ostatnim, który sięgnie po broń, żeby zakończyć rejs. Jeśli masz jakieś do- bre wieści, to lepiej mów teraz. W takim razie posłuchaj, uspokój swoją załogę i skoncen- truj się na swoich zadaniach - ustąpił nieco elf. - Jednym z elfów na pokładzie tego statku jest Lamruil, najmłodszy syn królowej 18 Evermeet: Wyspa Elfów Amlaruil i zmarłego króla Zaora. Jedyny żyjący potomek kró- lewskiej pary, jeżeli wszystko poszło tak, jak planowali nasi so- jusznicy, a wobec tego jedyny następca tronu Evermeet. - Elf przerwał, a na jego twarzy pojawił się grymas niesmaku. - Choć sam książę Lamruil nie jest zbyt imponujący, jego obecność na tym statku daje nam olbrzymią moc. -1 tak - zakończył elf z ponurym zadowoleniem - królowa nie ma wielkiego wyboru, jak tylko nas przyjąć. Przyszłość Ever- meet tak czy inaczej znajduje się w rękach jej bezwartościowego bachora. * * * - Doradcy zebrali się w sali, Wasza Wysokość. Królowa Amlaruil pokiwała głową, nie podnosząc wzroku ze zbyt nieruchomej twarzy swojej pierworodnej córki. - Zaraz się tam udam - powiedziała głosem, w którym nie było śladu zmęczenia ani smutku. Dworzanin ukłonił się głęboko i pozostawił królową samą z nie- ruchomą księżniczką. Ilyrana - takie imię nadała Amlaruil swojej córce tak wiele lat temu. Imię to pochodziło od słowa w języku elfów oznaczające- go „opal rzadkiej urody". Ilyrana była tak piękna jako dziecko, równie piękna, jak szlachetny kamień, od którego pochodziło jej imię. Mlecznobiałe włosy rozświetlone najbledszym z odcieni zieleni, świetlista skóra tak biała, że malowały się na niej niebie- skie żyłki i wielkie poważne oczy, które w zależności od światła i nastroju zmieniały barwę od zieleni wiosennych liści do głębo- kiego błękitu letniego morza. Ilyrana nadal była piękna, zauwa- żyła ze smutkiem Amlaruil, nawet w przypominającym śmierć śnie, który opanował ją od czasu bitwy przed dwiema nocami. Podobnie jak większość kapłanów Seldarine, Ilyrana wzięła udział w bitwie przeciwko przerażającej istocie nasłanej na elfią wyspę przez złego boga Malara, Władcę Bestii. Nim walka do- biegła końca, wiele kapłanek i kapłanów zginęło, zaś Ilyrana ode- szła, choć jej ciało pozostało. Amlaruil to wcale nie dziwiło, gdyż w jej najstarszym dziecku zawsze było coś nie z tego świata. Zna- jąc pełne oddanie, jakim Ilyrana darzyła Angharradh, boginię, Elaine Cunningham której służyła, Amlaruil podejrzewała, że jej córka podążyła do źródła bitwy i nawet teraz stoi u boku Angharradh. Jeśli tak się właśnie stało, dobrze służyła bogini. A jeśli tak się właśnie stało, Ilyrana najprawdopodobniej nie powróci. Niewiele z elfów, które ujrzały cuda Arvandoru, nawet w najbardziej ponurych okolicznościach, było w stanie później żyć w świecie śmiertelnych. Amlaruil wyszeptała modlitwę... i pożegnanie... po czym ode- szła od łoża córki. Czekało na nią całe Evermeet. Nie miała czasu na przeżywanie osobistych tragedii. Królowa szybko przeszła do sali tronowej. Oczekiwało ją spore zgromadzenie - pozostałe przy życiu członkinie Rady Matek, przedstawiciele każdego ze szlachetnych rodów, przywódcy el- fich wojowników, nawet kilka innych magicznych istot, które uczyniły Evermeet swoim domem i walczyły u boku elfów. W tym samym momencie wszyscy uklękli przed elfią królową. Jak to Amlaruil miała w zwyczaju, ukłoniła się głęboko Ludo- wi, któremu służyła, kazała im powstać i zająć się czekającą ich sprawą. Zasiadła na tronie i wezwała Kerytha Blackhelma, księ- życowego elfa dowodzącego obroną wyspy, by zdał raport. Ale przeznaczeniem Kerytha nie było odezwać się tego dnia. Wybuch był nagły, bezgłośny - i absolutnie niszczycielski. Nie było głośnego łoskotu, wibracji, od których kryształowe wieże miasta zajęczałyby współczująco, ani nawet drżenia, które poru- szyłoby mozaiką ze szlachetnych kamieni pod ich stopami. Jed- nak nie było elfa w całej komnacie - zaiste, w całym Evermeet - który nie poczułby go i nie pojął, co on oznacza. Kręgi zostały zniszczone. Wyjątkowa magia Evermeet znikła. Bitwa o ojczyznę elfów trwała przez prawie pięć dni. Całe ar- mie potworów wychodziły z morza i spadały z niebios, ludzcy czarodzieje o niewypowiedzianej mocy rzucali wyzwanie Splo- towi elfiej magii, statki niosące wojowników otaczały wyspę ze wszystkich stron. Co gorsza, istoty z Dołu odnalazły drogę na wyspę, skalały bezpieczną przystań, jaką było Evermeet i zadały śmierć wielu z najlepszych obrońców. Choć oblężony Lud był niewypowiedzianie zmęczony, nie stracił ducha. 20 Evermeet: Wyspa Elfów Ale ten cios to już z pewnością zbyt wiele. Poruszając się jak we śnie, królowa Amlaruil powstała z tronu i podeszła do otwartego okna. Poniżej widziała niezwykłą scenę - gwarne ulice Leuthilspar, jeszcze przed chwilą pełne elfich wojowników spieszących do walki z kolejnym zagrożeniem od strony wybrzeży, opanowała całkowita cisza. Elfy stały bez ru- chu, zastygłe w cierpieniu. Amlaruil spojrzała na północ. Daleko, w najgłębszych i naj- starszych lasach Evermeet wznosiły się do nieba bliźniacze igli- ce Wież Słońca i Księżyca. Teraz znikły, a wraz z nimi wysocy magowie Evermeet. Amlaruil pozwoliła sobie na chwilę żałoby po przyjaciołach, których znała od stuleci. Królowa odwróciła się do doradców, którzy po raz pierwszy nie byli w stanie wykrztusić z siebie słowa. Wszyscy wiedzieli, co to znaczy. Jedynym, co mogło zniszczyć Wieże był inny po- tężny krąg magów. A w czasach zmniejszającej się mocy i słab- nącej magii takie czary rzucano jedynie na Evermeet. Otoczeni ze wszystkich stron przez najeźdźców, nie poddawali się. Nisz- czycielskim ciosem, jedynym, na jaki nie byli przygotowani, była zdrada. W końcu Zaltarish, stary skryba królowej, wypowiedział my- śli wszystkich. - Evermeet jest stracone, wasza wysokość - wyszeptał. - Nad- szedł zmierzch elfów. 21 Księga Pierwsza Materia legendy Gdybyś poprosił mnie o radę - a to właśnie zrobiłeś -pora- dziłbym ci, żebyś przekazał to zadanie swojemu wujowi Khelbe- nowi. Z was dwóch to on bardziej na to zasługuje. Ale ponieważ nie wyglądasz na mściwego, równie dobrze możesz zacząć tę opowieść od początku. Wydaje mi się, że nie możesz opowiedzieć historii eljiego Ludu, nie wspominając o bogach. W rzeczy sa- mej, znałem niejednego elfa, który wierzył, że między nimi a nim samym nie ma zbyt wielkiej różnicy. - wyjątek z listu Elminstera z Cienistej Doliny Wojny bogów IRcŁ!^^9 im zaczai się czas, nim bajeczna kraina znana jako i\ lŁj ll ^aer'c zaczQła opadać w stronę zmierzchu, istniał B0Jrlimp bJS9S2 Olimp, dom bogów, był olbrzymim i cudownym miejscem. W nim znajdowały się kryształowo czyste morza, w których głębinach powstawało nowe życie - istoty, które w swoim czasie zamieszkają na nowonarodzonych światach budzących się pod tysiącem słońc. W nim leżały zielone łąki, równie kapryśnie płodne, jak umysły bogów, którzy po nich chodzili, i ogrody przypominające potężne, wspaniałe zacho- dy słońca. W nim też znajdował się Arvandor, leśny dom el- fich bogów. To do Arvandoru uciekał teraz, ranny i strapiony, i tak bliski śmierci, jak żaden elfi bóg przed nim. Corellon Larethian, bo o nim mowa, był przywódcą elfiego panteonu. Smukły i złocisty, piękny nawet mimo obrażeń od- niesionych w walce. Choć ciężko ranny, biegł z gracją i szyb- kością, której mógł pozazdrościć mu górski kot. Ale twarz boga była napięta z frustracji, a jedną pięść zacisnął na pustej po- i chwie u boku. Corellon był wojownikiem, ojcem wszystkich elfich wojowni- ków, i niczego nie pragnął bardziej, jak zatrzymać się i doprowa- dzić bitwę do końca. Lecz jego broń została strzaskana, a przy- i sięgał na honor, że nie użyje boskiej magii przeciwko wrogowi. Nie miał innego wyboru, jak tylko wycofać się, gdyż gdyby zgi- nął - on, Corellon, esencja elfiej siły, magii i piękna - zniszcze- nie elfiego Ludu było pewne. 25 Elaine Cunningham Pocieszała go nieco świadomość, że za każdą przelaną przez niego kroplę krwi narodzi się elfie dziecko. Tak było wiele razy wcześniej - to nie była pierwsza jego walka z Gruumshem. Po- dejrzewał, że nie będzie też ostatnia. Bitwa trwała od samego świtu, a teraz zbliżał się zmrok. Nie- mal ogłuszony przez bicie własnego serca, elfi bóg zatrzymał się i rozejrzał w poszukiwaniu miejsca, gdzie mógłby schronić się i trochę odpocząć. Takich miejsc nie było wiele na Wrzosowi- sku, krainie niekończących się pagórków, płytkich bajorek i kil- ku upartych drzew. Jedno z nich znajdowało się w pobliżu - ni- ski, powykrzywiany cyprys, którego powykręcane, niemal łyse gałęzie dotykały ziemi. Corellon wsunął się w niewielki cień i usiadł. W czasie odpo- czynku przyglądał się okolicznym wzgórzom i przygotowywał plany bitwy, gdyby wróg jednak go dogonił. Musiał przyznać, że we Wrzosowisku kryło się surowe piękno, ale mimo to nie było to miejsce dla elfiego boga. Corellon znajdował się poza swoim żywiołem i dobrze o tym wiedział. Olimp nie miał określonych granic, a w jego obrębie znajdo- wały się krainy będące rajem dla bardzo wielu różnych ludów. To miejsce zostało wybrane w geście uprzejmości dla innego boga, tego, z którym Corellon chciał pertraktować. Dla Gruumsha, pierwszego pośród orczych bogów. Dla Gruumsha domem były dzikie wrzosowiska, wzgórza i góry setki światów. Choć orczy bóg nigdy nie byłby w stanie pokonać swojego elfiego odpowiednika wśród drzew Arvandoru, tutaj miał przewagę. Znajome okolice najwyraźniej dodawały mu sił. Od pierwszego ciosu Gruumsh zdawał się bardziej pewny siebie i zde- cydowany, niż kiedykolwiek wcześniej. Nadal szybko i bez wy- tchnienia ścigał elfiego boga. Corellon swym ostrym wzrokiem zauważył sylwetkę wroga wspinającego się na odległe wzgórze. Gruumsh był o ponad po- łowę wyższy od pokręconych drzew Wrzosowiska i mocno umię- śniony, a jego pancerz stanowiła szara skóra niemal równie twar- da, jak elfi pancerz. Jego prawie dziczy pysk marszczył się, gdy bóg wąchał powietrze szukając śladów pana elfów, a żelazna 26 ^ *», trw- T»ranntfniii^'ii'iiiir,''"włViMiiirirT~iMiiii.riiiii'iii.-iiT Evermeet: Wyspa Elfów włócznia obijała się o ramię w rytm kroków. Zwierzęcy bóg po- cił się niemal równie mocno, jak Corellon, gdyż walka była długa i zażarta. Jedyną różnicą między nimi było to, że pan orków na- dal miał przy sobie swoją broń, zaś miecz Corellona leżał roz- trzaskany wśród wrzosów. Obserwując zbliżającego się boga orków, Corellon po raz pierwszy pojął głębię swojego szaleństwa. Poprosił Gruumsha o przybycie na Olimp, by mogli przedyskutować sposób zakoń- czenia niszczącej wojny między orkami Gruumsha a elfimi dzieć- mi Corellona. Wojny, która groziła zniszczeniem samej materii starożytnej krainy Faerie. Corellon zaprosił, a Gruumsh przyjął zaproszenie. Przyjął, a później zdradził. Pan elfów winił samego siebie. Choć chciałby móc powiedzieć o sobie, że potraktował Gruumsha jako godnego szacunku prze- ciwnika, rozmawiał z nim w dobrej wierze i tego samego oczeki- wał, wcale nie był zaskoczony, gdy pan orków złamał rozejm. Tak naprawdę Corellon był gotów zrezygnować z każdej niemal przewagi, gdyż nigdy nie przyszło mu na myśl, że może przegrać w walce. Był dumny, być może zbyt dumny, podobnie jak jego elfie dzie- ci. Corellon dobrze znał spryt i bitewną furię orczego przeciwni- ka, ale wierzył w swoją większą zręczność i Sahandriana, swój cudowny miecz. Nawet teraz nie był w stanie pojąć, jak orczy bóg był w stanie zniszczyć magię i metal Sahandriana swoim rdze- wiejącym jednoręcznym toporem. Oszustwo, doszedł do wniosku Corellon. Nie było innego wy- jaśnienia, gdyż Sahandrian był więcej niż zwyczajnym mieczem. Stworzył go sam Corellon, który spędził nad nim długie stulecia, ( wykuwając go i obdarzając magią. Nie był też jedynym bogiem, który przyłożył rękę do jego stworzenia. Sehanine Księżycowy Łuk, elfia bogini księżyca i tajemnic, wplotła magię księżyca w błyszczące ostrze. Ponieważ piękno ma swoją własną moc, Hanali Celanil stworzyła rękojeść miecza, prawdziwe dzieło sztuki zdobione klejnotami i skomplikowanymi rytami. Na ostrzu wy- kuła runy, które opisywały - a może również zatrzymywały - siłę 27 Elaine Cunningham elfiej miłości. Jego ukochana Araushnee, patronka rzemieślni- ków i bogini elfiego przeznaczenia własnymi rękami utkała po- szycie, wzorzystą jedwabną tkaninę okrywającą pochwę, która chroniła go siecią magii. Wszystkie te boginie miały swoich wyznawców wśród Ludu. Było możliwe, że najwyższy kapłan pochwycił odrobinę magicz- nej esencji swojej pani i jakimś sposobem obrócił ją przeciwko panu elfów. Ale dlaczego? W jakim celu którykolwiek z elfów miałby zwró- cić się przeciwko swoim bogom? To pytanie, o którym Corellon nigdy wcześniej nie myślał ani też nie miał potrzeby go zadawać, prześladowało go. Tymczasem niebo przybierało fioletowy od- cień, a Gruumsh zbliżał się. Jedyny księżyc Olimpu wzniósł się nad odległymi wzgórzami, bursztynowa kula, która bledła w miarę wznoszenia się. Jego blask sprawił, że przed panem orków pojawił się wydłużony cień. Wi- dząc to, Gruumsh odsłonił kły w dzikim uśmiechu. Blask księży- ca był jego sojusznikiem tak samo, jak otwarty teren. Zdecydo- wanie ułatwiał tropienie. Niemal niewidoczny ruch na horyzoncie przyciągnął wzrok pana orków. Było to właściwie mignięcie, niczym barwne świa- tła, które tańczyły na zimnych północnych nieboskłonach ulubio- nych światów Gruumsha. Ale bóg znał jego źródło i wykrzywił się. Sehanine. Gruumsh nienawidził wszystkich elfich bogów i nie znosił ich nie-do-końca-śmiertelnego potomstwa, ale szczególną nie- chęcią darzył tę dziewkę. Bogini Sehanine, drobna kobietka, blada jak światło księżyca i mdła jak bezmięsny posiłek, była wbrew pozorom trudnym przeciwnikiem. To obrażało Gruum- sha. Orczyce były zwykle mniejsze i słabsze od orków i wobec tego miały o wiele mniejszą moc. Młode orki uczyły się nastę- pującej maksymy: „Gdyby Gruumsh chciał, by kobiety rządzi- ły, dałby im większe mięśnie." Na pewno nie dałby im magii Sehanine ani jej wnikliwego umysłu, którego głębi nie był w sta- nie pojąć żaden orczy wojownik. Corellon sam w sobie był zły, 28 Evermeet: Wyspa Elfów ale Gruumsh przynajmniej wiedział, czego się spodziewać po elfim bogu - bitwy, prostolinijnej, krwawej i orzeźwiającej. To mógł pojąć i szanować. Ork przyglądał się z niechęcią, jak tańczące światła zlewają się w szczupłą kobiecą sylwetkę. Sehanine szła w jego stronę niczym świetlista chmura, w marszu nabierając materialności. Noc była jej czasem, zdawała się czerpać siłę i moc ze światła księżyca. W dłoniach, ostrzem do przodu, trzymała świetlisty miecz. Gruumsh od razu go rozpoznał, gdyż nie była to zwyczajna broń, nawet w boskim rozumieniu tego słowa. Był równie żywy - i równie kłopotliwy - jak każdy elfi świat i istoty, które po nim stąpały, obdarzony równie wielką mocą, jak słońce, które ogrze- wało ten świat i niebiosa, które go chroniły. Zaskoczony ork za- uważył tysiące malutkich gwiazd wirujących wzdłuż cudownego ostrza i wyczuwał magię, która pulsowała w nim niczym przy- pływy oceanu. To był Sahandrian, miecz Corellona, znów cały! Zaskoczenie szybko zmieniło się w furię i Gruumsh wydał z siebie wściekły ryk, który odbił się echem na całym Wrzoso- wisku. Najwspanialszym momentem w życiu pana orków była chwila, gdy zmiażdżył ten miecz i patrzył, jak świetliste frag- menty bledną i nikną. Jakimś sposobem ten wspaniały tryumf został teraz zepsuty przez chudą elfią dziewkę. Nienawiść boga orków do bogini księżyca zwiększyła się po tysiąckroć. Wy- krzyczał przerażającą przysięgę nienawiści do niej i wszystkich elfich istot. Ale Sehanine szła dalej, nawet raz nie obejrzała się na wście- kłego Gruumsha. Przeszła przez szczyt wzgórza, na którym stał i zaczęła schodzić do doliny, znajdując się w odległości rzutu włócznią. Pan orków zmarszczył czoło na taką niemą obelgę. Zerwał włócznię z ramienia i uniósł ją do ciosu. Cichy dźwięk musiał ostrzec Sehanine, gdyż w końcu odwró- ciła się w jego stronę z wyrazem pogardy na twarzy. Zbyt szyb- ko - niemożliwie szybko - uniosła elfi miecz w stronę boga 29 Elaine Cunningham orków, jakby to była laska maga. Z broni wystrzelił pojedynczy impuls srebrnego światła i otoczył go błyszczącą kulą. Oślepio- ny i wściekły Gruumsh zwinął wolną dłoń w pięść i szaleńczo pocierał nią oczy, próbując pozbyć się gwiazdek wirujących mu pod powiekami. Gdy panu orków powrócił wzrok, bogini znajdowała się dale- ko poza zasięgiem jego włóczni. Stała przy pokręconym cypry- sie, który przytulił się do szczytu wzgórza po drugiej stronie. Ku osłupieniu orka nie była sama - zbliżał się do niej znajomy złoci- sty wojownik. Uklękła przed nim z Sahandrianem wyciągniętym przed sobą. Światła, które otaczały elfiąbroń, zapłonęły jaśniej, gdy prawowity właściciel odzyskał swój miecz. Gruumsh potrząsnął swoją, teraz już bezużyteczną, włócznią i niemal zaczął podskakiwać z wściekłości. Łotr! Tchórz! - ryknął do Corellona Larethiana. - Pokonany w walce jeden na jednego chowasz się za niewieścią spódnicą! A gdzie twoja przysięga? Przysięgałeś, że żadna elfia magia nie zostanie użyta przeciw mnie, a jednak pozwoliłeś, żeby ta wiedź- ma odebrała mi zwycięstwo! To nie tak - powiedziała stanowczo Sehanine, a jej srebrny głos przepłynął nad dzielącą ich doliną. Wstała i spojrzała w twarz wściekłemu bogu. - Zerwałeś rozejm, Gruumshu od Orków, i to zostanie zapamiętane po wsze czasy. Corellon dotrzymuje umo- wy, którą z tobą zawarł, j ak również wszystkich zasad honorowej walki. Nigdy nie został pokonany. Zniszczenie jego miecza nie było twoim zwycięstwem. Sahandrian został zniszczony przez elfa i dlatego to Seldarine muszą pomóc jednemu ze swoich. Wypowiedziawszy te niezrozumiałe słowa, bogini odwróciła się do Corellona. Zwróciła w jego stronę swoje srebrne oczy. Wypełniły je łzy, gdy ujrzała jego liczne rany. Sehanine starła wilgoć z policzka i delikatnymi palcami dotknęła krwawiącej twarzy boga. Zmieszane krople na jej dłoni nabrały tajemnego blasku. - Dzieci księżyca i słońca - wyszeptała. - Spójrz, mój panie, na dusze elfów jeszcze nienarodzonych. Nawet walka z pozba- wionym honoru wrogiem nie umniejsza magii, którą dzielimy. 30 Evermeet: Wyspa Elfów Chciała coś jeszcze powiedzieć, ale jasny blask księżyca, któ- ry ją podtrzymywał, nagle zbladł, a ostry wiatr popychał po nie- bie ciemne chmury. Sehanine obejrzała się przez ramię. Jak się spodziewała, ork rzucił się biegiem, pragnąc wykorzystać' to, co musiało mu się wydawać chwilą elfiej słabości. Rysy twarzy bogini stwardniały. - Zabij go, panie mój - wyszeptała gwałtownie i dotknęła pal- cami pochwy miecza Corellona, jakby w ponurym błogosławień- stwie. Kiedy ciemne chmury się rozstąpiły, znikła. Corellon zdusił słowa pożegnania i próbował zapomnieć o py- taniach, które go paliły. Później, przyrzekał sobie, odszuka bogi- nię księżyca i zmusi ją do wyjaśnienia, jaką magią się posłużyła i czym była ta elfia zdrada, o której wspomniała. Ale teraz wystarczyło, że znów trzymał Sahandriana. Elfi bóg uniósł wysoko swój miecz, radując się swą cudowną bronią i per- spektywą nowej bitwy. Z dźwięcznym okrzykiem pobiegł w dół zbocza, by tam stawić czoła orkowi. Gdy spotkali się w dolinie, rozległ się ogłuszający łomot. Kie- dy elfie ostrze uderzyło w żelazną rękojeść włóczni orka, pole- ciały iskry niczym spadające gwiazdy. Corellon celowo pozwo- lił, by jego ostrze tylko przejechało po oszczepie - wiedział, że nie może dorównać siłą orczemu atakowi. Jego przewagą była zręczność. Nie zwalniając nawet na chwilę, elf prześlizgnął się pod skrzyżowanymi broniami. Metal zazgrzytał o metal, gdy miecz sunął w górę drzewca włóczni. Gruumsh ostro skręcił włócznię, odpychając zbliżające się ostrze. Obrócił się na pięcie i zrobił krok do tyłu, by znaleźć się poza zasięgiem elfa. Ponownie odwracając się w stronę wroga, Gruumsh opuścił gwałtownie tępy koniec włóczni, kierując go w stronę stóp pana elfów. Corellon zręcznie odskoczył - zupełnie tak, jak spodziewał się ork. Podstawowa broń Gruumsha była zdecydowanie dłuższa niż elfa, a nawet Sahandrian nie był w stanie ciąć tego, czego nie mógł dosięgnąć. Ork z dzikim uśmiechem zakreślił włócznią łuk tak, że drzew- ce znalazło się w poziomie, a żelazne ostrze na wysokości gardła 31 Elaine Cunningham pana elfów. Z całej siły rzucił się do przodu, jednocześnie zada- jąc pchnięcie. Corellon nawet nie próbował sparować potężnego ciosu. Uchy- lił się przed włócznią, po czym zrobił piruet, ponownie zwraca- jąc się w stronę wroga. Jego prędkość dodała siły zamachowi Sa- handriana. Miecz trafił w biodro orka. Gruumsh obrócił się gwał- townie w stronę elfa, trzymając przed sobą włócznię wyciągniętą na całą długość. Ale elf zbliżył się i znalazł się zbyt blisko, by żelazny grot mógł go trafić. Miecz zdążył kolajny raz rozciąć grubą skórę orka, nim drzewce włóczni trafiło elfa w żebra. Elf przetoczył się, powstał i znów zbliżył do pana orków. Ale Gruumsh już odrzucił włócznię. W jednej ręce trzymał teraz szty- let, a w drugiej topór, którym wcześniej jakimś sposobem roz- trzaskał Sahandriana. Przez wiele długich chwil wrogowie stali niemal twarzą w twarz, a łoskot i zgrzyt metalu uderzającego o metal odbijały się echem na całym czujnym Wrzosowisku. W dłoniach elfiego boga Sahan- drian zataczał kręgi, uderzał i tańczył, poruszając się tak szybko, że pozostawiał za sobą wstęgi światła. Tym razem jednak miecz Corellona pozostał nienaruszony, raz za razem odbijając topór or- czego boga, i nie znaczyło go nawet najmniejsze wyszczerbienie. Połączone cienie walczących bogów stawały się coraz krót- sze, gdy księżyc wspinał się na nieboskłon. Gruumsh oddychał coraz ciężej, a w uszach słyszał brzęczenie, jakby stado wście- kłych insektów zamieszkało w jego czaszce. Ork był o wiele sil- niejszy od przeciwnika, ale choć bardzo się starał, nie mógł prze- bić się przez zasłonę elfa, by uderzyć go z całej siły. Gruumsh nie był tak zręczny, ale choć miał dwie bronie przeciwko jednej Co- rellona, elfie ostrze raz za razem przebijało jego zasłonę. Jego skórę pokrywały jasne rany, a uchwyt topora był śliski od krwi właściciela. Gruumsh zaczynał pojmować, że bitwa, którą już uważał za wygraną, zwycięstwo, które kupił z ręki zdrajcy, znów będzie należeć do elfiego boga. Jakby wyczuwając zmianę w układzie bitwy, Corellon rzucił się do przodu, prześlizgnął pod niezgrabnym ciosem orka i uniósł miecz do gardła przeciwnika. 32 Evermeet: Wyspa Elfów Gruumsh od razu wiedział, że nie uda mu się sparować tego ciosu. Instynktownie uchylił się i uniósł rękę ze sztyletem, by za- blokować morderczy cios. Elfie ostrze wbiło się głęboko w przed- ramię pana orków, pomiędzy bliźniacze kości - i popchnęło jego rękę prosto w twarz. Ork zbyt późno uświadomił sobie, że nadal ściska sztylet. Jego własne ostrze uderzyło go mocno, rozdzierając skórę na niskim czole. Gruumsh usłyszał ohydny, wilgotny odgłos metalu przesu- wającego się po kości, po czym nagłe zaprzestanie oporu, gdy ostrze zsunęło się w dół. Nagle wszystkie inne doznania znikły w rozbłysku przeszywającego bólu. Corellon odskoczył do tyłu, uwalniając ostrze z ramienia orka, by ten, upadając, nie pociągnął go za sobą. Przez dłuższą chwilę stał i przyglądał się powalonemu przeciwnikowi. Na skrwawio- nym polu pan orków rzucał się i przetaczał w nieśmiertelnej ago- nii, przyciskając ręce do oczu -jednego oślepionego przez krew płynącą szeroką strugą z rany na głowie, a drugiego oślepionego na zawsze. Poza zniszczonym okiem wszystkie rany Gruumsha zagoją się - zbyt szybko, jak na gust Corellona - ale tej nocy już nie będą walczyć. Pan elfów wsunął Sahandriana do pochwy. Jego palce do- tknęły wyprawionej skóry i uniesienie przesłonił nagły smu- tek. Choć zwycięstwo należało do niego, cudowna tkanina, którą jego Araushnee utkała dla niego - i którą zabierał do bitwy jako jej symbol - zgubiła się gdzieś podczas tej strasz- liwej walki. - Jesteś zdradziecki, oślepiony i całkowicie pokonany - stwier- dził zimno Corellon. - A jednak uważam to za zbyt niską zapłatę za to, co dziś utraciłem. Ork wytarł krew z twarzy i przyjrzał się wrogowi jedynym okiem. - Nawet połowy z tego wszystkiego nie wiesz, elfie - wark- nął. -1 jeszcze nie pojąłeś, co utraciłeś... nawet nie znasz imion swoich wrogów! A jeśli chodzi o klęskę, do żadnej się nie przy- znaję. Zabij mnie teraz, a twoja własna srebrna dziwka zaświad- czy, że uderzyłeś rannego i nieuzbrojonego wroga! 33 Elaine Cunninghatn Corellon spojrzał w stronę księżyca i pojął, że przynajmniej w tej kwestii ork nie kłamał. Bogini księżyca i tajemnic zobaczy wszystko, a honor zmusi ją do opowiedzenia o takiej hańbie przed Radą Seldarine. Nawet gdyby Corellon chciał tak zrobić, nie mógłby zabić powalonego orczego boga. A zgodnie z ich umową nie mógł wygnać Gruumsha z Olimpu, nim ten nie zdecydował się odejść. - Mówiłeś o innych - powiedział pan elfów, rozglądając się po milczących wzgórzach - ale ja nie widzę, by ktoś był gotowy podnieść twą porzuconą broń. Ork wykrzywił się. - Tak długo, jak długo pozostaniesz na Wrzosowisku, nie po- trzebuję niczyjej pomocy. Do Arvandoru jeszcze długi spacer, elfie, a ty słaniasz się na nogach jak drzewko na silnym wietrze. Idź, jeśli możesz, a ja nie będę daleko za tobą. Jedno oko to wię- cej, niż potrzebuję, by wyśledzić cię wśród tych wzgórz. Jeśli będziesz nadal stał, gdy cię odnajdę, znów będziemy walczyć. Jeśli nie, zabiję cię, nim wstaniesz! Corellon uświadomił sobie, że nie może szydzić z tej ponurej obietnicy. Bitewna gorączka opuszczała jego ciało, zaczynał od- czuwać rany. Było możliwe, że ork, choć tak poważnie ranny, mógłby zrobić to, co obiecał. Corellon bez słowa odwrócił się i znów ruszył w stronę Arvandoru. * * * Gęsta i głęboka była zasłona lasu otaczająca Arvandor. Za- gubione istoty mogły przez wiele dni błąkać się dookoła, ni- gdy nie przekraczając niewidzialnej granicy i może nawet nie uświadamiając sobie, że droga jest zamknięta. Stare drzewa przesuwały się, by zamieszać w głowach przechodzącym, ścieżki pojawiały się zupełnie przypadkowo, po czym znikały w leśnym stawie lub kępie paproci, strumyki nagle zmieniały się w głębokie wąwozy, gęste pnącza nagle wypuszczały cier- nie lub po prostu nie dawały się rozsunąć. Arvandor był przy- stanią i fortecą. Ukryta wśród zielonych cieni, które otaczały i chroniły Arvan- dor, elfia bogini trzymała się najwyższych gałęzi drzewa i roz- 34 Evermeet: Wyspa Elfów glądała się. Jej smukłe czarne palce zaciskały się mocno na gałę- zi, a piękna twarz była napięta od złych przeczuć. Minęły trzy długie dni, od kiedy Corellon Larethian, jej ko- chanek i pan, wyruszył na spotkanie z orczym bogiem. Araush- nee z napięciem oczekiwała na wynik. Miała wiele do stracenia. Nikt nie mógł przewidzieć, co mogłoby się wydarzyć wśród Sel- darine, gdyby Corellon nie powrócił. Choć żaden z elfich bogów nie mógł zastąpić Corellona, wielu z pewnością chciałoby spró- bować. Związek Araushnee z przywódcą Seldarine był wyjątkowy. Co- rellon był wszystkim co elfie - wojownikiem i poetą, magiem i bardem, nawet mężczyzną i kobietą. Ale od nadejścia Araush- nee bóstwo wybrało jeden aspekt - mężczyzny złotego elfa. W Araushnee odnalazł doskonałą równowagę - kobieta dopeł- niająca mężczyznę, artysta wojownika, tajemnice północy jasność dnia. Choć Araushnee była jedynie pomniejszą boginią, Corellon był oczarowany jej urodą i uczynił ją swą małżonką. Urodziła mu dzieci, bliźniacze bóstwa równie mrocznie piękne, jak ona. Jako ukochana Corellona, Araushnee była darzona szacunkiem przez Seldarine i cieszyła się nowymi mocami, którymi obdarzył ją elfi bóg. Z rozkazu Corellona przeznaczenie śmiertelnych el- fów, które dzieliły jej mroczną urodę należało teraz do niej. Na- uczyła się cieszyć tą mocą i obawiała się jej utraty równie moc- no, jak wyniku bitwy. Jej czułe uszy wychwyciły słaby odgłos - odległy trzask i szum deptanego poszycia. Żaden elfi bóg nie narobiłby takiego hałasu. Araushnee w końcu uzyskała odpowiedź. Bogini zsunęła się ze swojego miejsca na nici magii. Jej pan- tofle bezdźwięcznie dotknęły ziemi, ale nim zdążyła zrobić choć krok w stronę zwycięskiego orka, ujrzała coś zupełnie niespo- dziewanego. Corellon. Pan elfów znajdował się zaledwie kilka tuzinów kroków od niej. Poruszał się powoli i wyglądał na równie wymęczonego, jak zdeptany kwiat, ale wciąż poruszał się przez las niczym po- dmuch wiatru. Spojrzenie Araushnee opadło do jego biodra. 35 Elaine Cunningham Tkanina, którą utkała i zaczarowała, znikła, a miecz Sahandrian był cały. Otaczała go niewidzialna aura, dotyk księżycowej magii Sehanine. Szkarłatne oczy Araushnee zapłonęły na widok kolejnego do- wodu, iż jej rywalka wtrąca się w jej sprawy osobiste. Oszoło- miona z wściekłości, bogini wyciągnęła dłoń, jakby chciała wy- mazać dzieło Sehanine. Z hebanowych palców wytrysnęła nie- chciana magia, tworząc olbrzymią zasłonę, która zamykała wej- ście do lasu we wszystkich kierunkach, jak okiem sięgnąć. Corellon zatrzymał się, najwyraźniej zaskoczony przez migo- czącą barierę, która próbowała zamknąć przed nim Arvandor. Araushnee przeszyło przerażenie. Z pewnością bóg domyśli się, czyje to dzieło. Nawet ogłupiony przez uczucie do niej, z pew- nością uzna to za akt zdrady. A nawet tak osłabiony jak teraz bez trudu pokona magię pomniejszej bogini. I co wtedy z nią będzie? Przeklęta przez jeden impuls, wszystkie jej starania poszły na marne. Myśląc szybko, Araushnee zaczęła tkać inną pajęczynę. Wy- szła z cieni na światło, a na jej twarzy malowały się udawana ulga i przywitanie. Przechodź, ukochany, powiedziała bezgłośnie, pragnąc, by jej słowa doszły umysłu Corellona. Sieć cię przepuści, ale zatrzyma orka. Idź i ulecz się. W odpowiedzi poczuła falę wdzięczności i miłości Corellona - i niemal została przewrócona przez przygniatającą falę wyczer- pania. Jakby to wyczuwając, Corellon szybko wycofał bolesny dotyk. Elfi bóg przeszedł przez sieć Araushnee niczym sokół prze- bijający chmurę. Ucałował palce w geście pozdrowienia i znikł w lesie, by odnaleźć drzewa Arvandoru. Araushnee została na swoim miejscu. Choć perspektywa była nieprzyjemna, musiała porozmawiać z Gruumshem, gdyż miała pytania, na które tylko ork mógł odpowiedzieć. Nie musiała długo czekać. Gruumsh najwyraźniej poczuł za- pach elfa - nie wiedziała, jej czy Corellona i wcale jej to nie ob- chodziło - i przebijał się przez las w jej stronę. W stronę sieci. 36 Evermeet: Wyspa Elfów Ork wpadł prosto w nią. Machał szaleńczo rękami, ryczał i przeklinał, ale tylko jeszcze bardziej się zaplątał. Z głębi lasu doszedł go śmiech Corellona, niczym odgłos złocistych dzwon- ków - piękny nawet w szyderstwie. Pan orków podwoił wysiłki, ale został powstrzymany. Oczy- wiście, myślała Araushnee z krzywym uśmiechem, naturalne barie- ry Arvandoru też by tego dokonały, nawet bez jej „interwencji". Najwyraźniej ta myśl nie pojawiła się w głowie Corellona. Zbyt zaplątał się w urokach Araushnee, by widzieć gobelin inny niż ten, który sama utkała. - Głupiec - syknęła, przyglądając sięjednemu więźniowi i my- śląc o innym. Wypowiadając to określenie, Araushnee zastana- wiała się, który z nich bardziej na nie zasługiwał, ork czy elf. 37 Pan Łowów o nie była prosta sprawa - wyślizgnąć się z planu bogów, przyjąć postać awatara i szukać boskiego sojusznika w nieznajomych lasach śmiertelnego świa- ta. Nie było to proste, ale z drugiej strony zadanie, za które Araushnee się zabrała, musiało mieć swoją cenę. Elfia bogini przekradała się w ciszy przez las, podążając za niewidzialnymi pasmami magii w stronę miejsca o niezwykłej mocy - na tym świecie Splot był bardzo silny. Miejsce to było wyjątkowo piękne, z jednym olbrzymim lądem niczym wypole- rowany jadeit na morzu o barwie lapis lazuli. W lasach i na nie- bie rządziły smoki, ale kraina ta przyciągała inne magiczne rasy niczym kwiaty pszczpły. Nowe rasy również powstawały, szybko zwiększając swoją liczbę. Nawet bogowie uznali ten rozwijający się świat za obiecujący - ostatnimi czasy zaczęła się istna migra- cja większych i pomniejszych mocy. Araushnee miała nadzieję znaleźć wśród tych sił sojusznika, kogoś wystarczająco potężne- go - i łatwego do urobienia - by zastąpił opornego Gruumsha. Po bitwie z Corellonem Larethianem - nie wspominając już 0 niesławnym końcu przygody jako orcza mucha w sieci elfiej bogini - Gruumsh stanowczo stwierdził, iż nie chce już mieć więcej do czynienia z Araushnee i jej ambicjami. Była elfką, a wobec tego jego śmiertelnym wrogiem, i w tym tkwiło sedno sprawy. Niech tak będzie. Araushnee cieszyła się, że jej nos odpocznie od smrodu orczego boga. Były inne istoty, które może oszustwem, pochlebstwami lub uwiedzeniem skłonić do spełnienia jej woli. 1 dlatego skoncentrowała się na liniach magii, podążając za nimi 38 I Evermeet: Wyspa Elfów do samego serca krainy. W swoim czasie zmieniły się w gęstą sieć nad pewną starożytną puszczą. Las ten był równie gęsty i głęboki, jak każdy w Arvandorze, i niemal równie baśniowy. Olbrzymie drzewce, niemal nieodróż- nialne od otaczających je szacownych drzew, obserwowały przej- ście bogini z widocznym brakiem zainteresowania charaktery- stycznym dla długowiecznych istot, które oceniają takie wyda- rzenia na tle eonów. Niewielkie stadka jednorożców rozpierzchały się i uciekały przed nią niczym zaskoczone, srebrne jelenie. Mi- goczące światełka mogły świadczyć o obecności chochlików i ba- śniowych smoków - a może bardziej złowrogich, choć równie intrygujących istot znanych jako błędne ogniki. Ale wśród tych wszystkich cudów lasu równie wyraźna była obecność niebez- pieczeństwa - odległy ryk polującego smoka, pióro spadłe ze skrzydła liniejącego gryfa, ślady mantikory, odciski stóp prze- chodzącego oddziału orków. Te ostatnie najbardziej zainteresowały Araushnee, gdyż na każdym ze znanych jej światów orki były zaciętymi przeciwnika- mi wszystkich elfów. Z pewnością bóg tego plemienia, kimkol- wiek był, wysłucha z zainteresowaniem jej propozycji - oczywi- ście, zakładając, że uda się jej, elfiej bogini, skłonić go, by jej wysłuchał. Ranek nadal był wczesny, gdy Araushnee wychwyciła odgło- sy bitwy daleko na północy, gdzie wysoko nad lasem wznosiły się szczyty gór, znikające wśród zbierających się chmur. Gdy się przybliżyła, wychwyciła orcze głosy wznoszące bojowe okrzyki. Ale nie słyszała charakterystycznej wrzawy i szczęku broni, która oznaczała zwykły sposób prowadzenia walki przez dzieci Gruum- sha. W rzeczy samej, bitwa zdawała się odbywać wysoko w gó- rach nad orkami i brzmiała bardziej jak pojedynek dwóch nad- naturalnie silnych niedźwiedzi niż walka orków. Potężni wojownicy znikli w chmurach, ale ich ryki odbijały się echem niczym grzmoty, a ciosy wstrząsały ziemią pod stopami Araushnee. Bogini widziała, jak orki zebrane u podnóża góry podskakują, wyją i ryczą niczym w religijnej ekstazie. Zastanawiała się, czy głupie stwory robią tak zawsze, gdy nad górami zbierają się bu- 39 Elaine Cunningham rze. Może to tylko przypadek, że ta właśnie manifestacja rzeczy- wiście pochodziła od bogów. Z tego, co Araushnee wiedziała o or- kach, wątpiła, by byli w stanie odróżnić te dwa wydarzenia. Bogini szybko wspinała się na górę, cicha i niewidoczna. Dużo jej przy tym pomogło to, co zabrała z pokoju córki. Młodziutka Eilistraee, znana wśród Seldarine jako Mroczna Dziewica, była już sławną łowczynią. Araushnee lubiła zwiewne suknie i deli- katne pantofle, ale one nie były odpowiednie do wędrówki przez dzikie tereny w sercu tej krainy lasów. I tak odziana w ciemno- brązowe skóry, w butach, które zdawały się pochłaniać dźwięki, i owinięta w cętkowany zielony płaszcz, który zmieniał kolory zależnie od otaczającego listowia, Araushnee skradała się przez pole bitwy. Nawet i bez tych zabezpieczeń walczący raczej nie zauważyliby jej, tak dzika była ich bitwa. Przybyła zbyt późno, by zobaczyć samą walkę, ale pokiwała z uznaniem głową kiedy ujrzała zwycięzcę. Malar, Wielki Łowca, stał nad szybko blaknącym ciałem isto- ty bardzo do niego podobnej. Miał dobrze ponad dwanaście stóp wzrostu, a jego potężne, umięśnione ciało, przypominające nie- co orczego wojownika, porastało czarne futro, niczym u niedźwie- dzia. Malarowi brakowało potężnych kłów do rozszarpywania wrogów - właściwie wcale nie miał pyska, lecz otoczone ciałem wgłębienie pośrodku twarzy, które służyło zarówno jako nos, jak i usta. Najwyraźniej nie cierpiał z powodu tego braku. Z jego potężnej głowy wyrastały jelenie rogi o ostrych niczym sztylet zakończeniach. Palce kończyły się zakrzywionymi szponami wiel- kości dłoni Araushnee. A jednak zwycięstwo nie przyszło Mala- rowi łatwo - jego wielka pierś podnosiła się i opadała niczym fale na wzburzonym morzu, a oddech wpadający przez otwór był ciężki. Araushnee zdjęła z ramienia łuk córki i założyła nań jedną z za- czarowanych strzał Eilistraee. Naciągnęła łuk i wycelowała. Choć miała szczery zamiar dobić targu z bogiem, znała wartość nego- cjowania z pozycji siły. - Witaj, Władco Bestii, Panie Łowów! - zawołała do niego Araushnee. 40 Evermeet: Wyspa Elfów Malar gwałtownie obrócił się w stronę melodyjnego dźwięku elfiego głosu i przyjął pozycję do walki - kolana ugięte, mięśnie napięte w przygotowaniu do szybkiego skoku, ramiona rozłożo- ne szeroko w parodii uścisku, szpony zakrzywione. Jego oczy zwęziły się, gdy ujrzał uzbrojoną boginię. - Co tu robisz, elfko? - zaryczał grzmiącym głosem. - To miej- sce nie należy do ciebie! - Nie, jest twoje, wywalczyłeś je sobie - odpowiedziała bogi- ni, wskazując głową na powalonego boga. Po zwierzęcym awata- rze pozostał tylko bladoszary zarys. - To był Herne, prawda? Widywałam go wcześniej, na innych światach. Jak dla mnie, bla- I da kopia Malara. Ramiona Władcy Bestii opadły nieco. Wyraźnie podchodził do elfki z ostrożnością, ale chciał usłyszeć więcej pochlebstw. - Orcze plemię będzie teraz czcić mnie - chełpił się. -1 powinno - odparła Araushnee, starannie ukrywając pod- niecenie. Ten Malar był dokładnie tym, kogo potrzebowała! Pełen ambicji, pomniejszy bóg, niemal żałosny w swym pra- gnieniu zwiększenia mocy i wpływów. I, co najważniejsze, łowca. Wskazała na cieniste pozostałości Herna i westchnęła. - Ale i tak szkoda. Nie chodzi o to, że Herne nie powinien zginąć, nie - dodała szybko, gdy w gardle Malara zaczął rodzić się ryk. - Szkoda tylko, że łowca tak potężny jak Władca Bestii marnuje swój talent na tak łatwy cel. Ponieważ bóg najwyraźniej się nie obraził, Araushnee odrobi- nę opuściła łuk i zrobiła ostrożny krok do przodu. - Mam dla ciebie propozycję, wielki Malarze, okazję, która może nigdy więcej się nie powtórzyć. - W tych lasach jest wiele zwierzyny - zauważył Władca Be- stii, przyglądając się jej uważnie. - Ach, to prawda, lecz czy jest wyzwanie większe od polowa- nia na elfiego boga w jego własnym świętym lesie? Takie wy- zwanie odważy się podjąć jedynie największy z łowców. Malar wydawał się nad tym zastanawiać, a jego czerwone oczy płonęły. 41 Elaine Cunningham Elfi las, powiadasz? Mądry łowca nie odkłada noża, tylko rusza w objęcia niedźwiedzia. Rannego niedźwiedzia - podkreśliła. To jeszcze gorsze. Jeśli o to chodzi, popatrz i sam oceń - powiedziała Araush- nee. Szybkim gestem hebanowego palca bogini wyczarowała świecącą, wielobarwną kulę i poprosiła Władcę Bestii, by w nią spojrzał. Wewnątrz kuli był niewielki obraz Corellona Larethia- na, wyglądającego, poza rozmiarem, równie realnie, jakby stał przed nimi. Było jasne, że elfi bóg jest poważnie ranny - złociste światło opuściłojego skórę, wydawał się szary i zmęczony. Szedł powoli i niepewnie między drzewami. Władca Bestii przyglądał się elfiemu bogowi, oceniając jego rozmiar na tle kępy złocistych paproci. - Jest mały - przyznał Malar. -1 słaby! Popatrz na jego bandaże, już mokre i szkarłatne. Łowca wpatrzył się w kulę. Dziwne. Tyle krwi, a nie zostawia śladu. Spodziewałeś się tego po elfim bogu? - odparowała Arau- shnee. - Mimo to Malar, Pan Łowów, z pewnością może go wy- tropić. Pomyśl tylko, jaką sławę zyskasz, kiedy zabijesz głowę elfiego panteonu! Malar sapnął z namysłem. Ten las, który mi pokazałaś, jest elfi. Nigdy wcześniej nie polowałem tak blisko Arvandoru. Jakie dzikie miejsce nie jest twoim prawowitym terenem ło- wieckim? - kusiła go, wyczuwając, że bóg jest coraz bardziej przekonany. Bogini wskazała na kulę. Ta w odpowiedzi zaczęła rosnąć, aż niemal wypełniła zdeptaną polanę. - To brama do Olim- pu, Malarze. Musisz tylko przez nią przejść. Władca Bestii przyglądał się z dużym zainteresowaniem sce- nie widocznej w kuli, ale wciąż nie był przekonany. - Jesteś elfką. Co ci zrobił pan elfów, że pragniesz jego śmierci? Araushnee wiedziała, jaka odpowiedź najbardziej zadowoli Malara. - Jest słaby - powiedziała stanowczo. - To mnie obraża. 42 Evermeet: Wyspa Elfów - Jeśli jest taki słaby, sama go zabij. Bogini wzruszyła ramionami. Zrobiłabym to, ale inni bogowie Seldarine kochają Corello- na. Nie uznają za swojego władcę tego, kto go zabił. A ja chcę rządzić. Dziwni są ci elfl bogowie - zastanawiał się na głos Malar. - Taka już jest natura, że zawsze rządzą najsilniejsi. Każdy, kto myśli inaczej, zasługuje, żeby zająć jego miejsce. Jeśli elfy my- ślą inaczej, rzeczywiście są słabe. - Nie wszystkie tak myślą - poprawiła go Araushnee. Szkarłatne oczy łowcy wpatrzyły się w nią. - Może powinienem zabić Corellona Larethiana i ciebie też, a potem zaryzykować z waszym panteonem! Araushnee roześmiała się szyderczo. - Jednego rannego elfiego boga z pewnością uda ci się zabić, ale wszystkich na raz? Nie, musisz zadowolić się trofeum, jakie przed sobą widzisz. Corel lon to o wiele większy łup niż wszyst- ko, co zdobyłeś dzisiaj. Malar wskazał głową na podnóża góry, gdzie świętujące orki opanowało, jeśli oceniać po odgłosach, szaleństwo. - Bóg potrzebuje wyznawców. -1 będziesz ich miał - powiedziała Araushnee, pewna, że w końcu odnalazła przynętę, która zwabi Malara w jej sieć. - Orki cenią siłę. To plemię podąży za tobą, ponieważ pokonałeś ich boga. Ilu jeszcze orków dołączy do nich, kiedy dowiedzą się, że zwyciężyłeś tam, gdzie Gruumsh Jednooki poniósł klęskę? Ten elf oślepił Gruumsha? - spytał Władca Bestii, a w jego głosie pojawiło się zastanowienie. Z nowym szacunkiem przy- glądał się obrazowi Corellona Larethiana. Malar aż za dobrze wiedział, że z Gruumshem, panem orków, należało się liczyć. To kolejna oznaka słabości Corellona - dodała szybko Arau- shnee. - Mógł zabić orka, kiedy miał możliwość. Ja bym tak zro- biła. A przynajmniej bym go wykastrowała! Łowca zaśmiał się gardłowo. - Ja nie upokarzam swoich ofiar, lecz je niszczę. Twoja droga nie jest moją drogą, elfko, jednak namalowany przez ciebie ob- 43 Elaine Cunningham raz ma coś w sobie, temu nie mogę zaprzeczyć. Wykastrowany Gruumsh! Nie jestem wyrafinowanym bogiem, ale taką ironię nawet ja mogę docenić! Araushnee postanowiła wykorzystać ten moment ponurej we- sołości. W takim razie idź, niszcz i zdobądź swoje trofeum. A kiedy to zrobisz, dostaniesz to, czego najbardziej pragniesz - powie- działa głosem jedwabistym i kuszącym. To znaczy? Ofiary... ofiary, które skuszą najdoskonalszych łowców na tym świecie i dzięki którym zdobędziesz nowych wyznawców. Elfy - stwierdziła, w końcu wypowiadając to na głos. - Kiedy już będę rządzić Arvandorem, poślę plemiona elfów na ten świat. Orki będą na nie polować, a jednocześnie będą wyznawać Malara, największego łowcę elfów ze wszystkich. Elfy! - prychnął Malar. - Tu już są elfy. Splot jest tu silny, a zawsze tam gdzie jest magia, są elfy. Bogini szybko ukryła swoje zaskoczenie. Nie wyczuła obec- ności elfów na tym świecie, co każdy z Seldarine mógł zrobić z łatwością. Być może była zbyt zajęta swoim zadaniem, by do- stroić się do ich obecności. - Ale elfów jest tu niewiele i nie mają prawdziwej mocy - stwierdziła, mając nadzieję, że tak rzeczywiście jest. - Ja przyślę całe klany. Elfy, które wybudują miasta i wykują magiczne bro- nie. Twoje prymitywne orki przyjdą do ciebie w nadziei zdoby- cia tak wspaniałych łupów. Staniesz się wielką potęgą... bogiem tych wszystkich ras, które nienawidzą dzieci Corellona i na nie polują! Władca Bestii w końcu pokiwał głową. - Idę - powiedział po prostu i wskoczył w świecącą kulę. Wizja, którą wyczarowała Araushnee, znikła z cichym trza- skiem, a wraz z nią Pan Łowów. Araushnee zaczęła się triumfalnie śmiać. Śmiech ten pogłę- biał się, wstrząsając jej płaskim brzuchem, i nabierał mocy, uno- sząc się nad górami. Trwał i trwał, stawał się coraz wyższy i co- raz bardziej nienaturalny, aż stał się jednością z wyjącym wichrem. 44 Evermeet: Wyspa Elfów W dolinie poniżej dzikie orki przerwały orgię zabijania i świę- towania, by wsłuchać się w przeklęty dźwięk. Po raz pierwszy tego dnia zaznały prawdziwego strachu. Długa noc walki była już tylko wspomnieniem, a promienie porannego słońca wpadające przez kopułę liści ogrzewały wy- czerpanego pana elfów i dodawały mu sił. Corellon był już pra- wie w domu - wyczuwał zmianę w powietrzu, wyczuwał moc w ziemi pod stopami. Już czuł, jak przepływa przez niego magia Arvandoru. Przyspieszył kroku - walka z Gruumshem się skoń- czyła, ale pojawiło się wiele pytań, które wymagały odpowiedzi. Z kępy szkarłatnych sumaków za jego plecami zabrzmiało ni- skie, zwierzęce warczenie. Corellon zesztywniał, podwójnie za- skoczony. Nie słyszał, by jakieś zwierzę się zbliżało, a żadne zwierzę w tym lesie nie było jego wrogiem. Ostrożnie odwrócił się w stronę źródła dźwięku i położył dłoń na rękojeści miecza - i w tej samej chwili coś wypadło spomiędzy liści. Potworne, porośnięte futrem stworzenie rzuciło się na niego z ramionami rozłożonymi szeroko i zagiętymi szponami. Corel- lon zaatakował, przecinając jednąz dłoni stwora. Nim stwór zdołał zareagować, elf odskoczył. - Malar! - zawołał surowo, ponieważ słyszał o Władcy Bes- tii... choć nic dobrego. - Jak śmiesz polować w moim lesie?! - Poluję tam, gdzie zechcę - warknął bóg - i na kogo zechcę. Powiedziawszy to, Malar opuścił głowę i rzucił się na pana elfów niczym jeleń podczas pojedynku. W tej samej chwili z je- go głowy wystrzeliły dwa rogi, a każdy natychmiast podzielił się na dwadzieścia śmiertelnie ostrych gałęzi. Corellon nie uciekał. Trzymając miecz obiema rękami, we- pchnął go między rogi. Natychmiast obrócił się plecami do Ma- lara, po czym gwałtownie pochylił do przodu, z całej siły prze- ciągając miecz nad sobą, a potem w dół. Niewiarygodna prędkość manewru elfa, połączona z pędem ataku Malara sprawiła, że Władca Bestii przeleciał nad o wiele mniejszym elfem. Wylądował na plecach tak ciężko, że odbił się od ziemi i nawet poleciał kilka kroków do przodu. Corellon zręcz- 45 Elaine Cunningham nie skoczył do przodu. Jednym butem przycisnął jedno z ramion Malara do ziemi, po czym przycisnął miecz do porośniętego czar- nym futrem gardła. - Poddaj się - zażądał elf. - Jeśli to zrobisz, odejdziesz bez uszczerbku. Malar prychnął pogardliwie. Wolnym ramieniem zamachnął się na nogi elfa. Corellon sparował mieczem i przy okazji odciął kilka szponów boga. Szybko odwrócił cięcie, kierując miecz w stronę gardła Władcy Bestii. Ale Malar po prostu zniknął. Sztych miecza Corellona przejechał po ubitej trawie i wyciął głęboką bruzdę w ziemi. Przez najkrótszą z chwil elf zachwiał się, straciwszy równowagę. Nim udało mu się stanąć prosto, cios w plecy sprawił, że poleciał do przodu. Corellon był teraz wściekły. Gruumsh rzucający mu wyzwanie tutaj, na swoim ojczystym planie to jedno. Gruumsh był władcą swojego panteonu, potężnym bogiem i godnym, choć zdradziec- kim przeciwnikiem. Malar z kolei był pomniejszym bogiem, któ- ry zbierał wyznawców na setce światów, wśród równie wielu ras drapieżnych istot. I taki bóg rzucał mu wyzwanie - to już nawet nie była obelga. Elf podniósł się i obrócił gwałtownie z mieczem dłoni. W po- wietrzu przed nim wisiała olbrzymia, pozbawiona ciała kończy- na przypominająca przednią łapę potwornej pantery. Pazury mia- ła schowane - Malar uderzył Corellona niczym kot bawiący się z myszką. Corellon mocno zacisnął dłoń na rękojeści miecza. Światła wewnątrz Sahandriana wirowały i migotały w rytmie zgodnym z gniewem właściciela. Pan elfów zbliżył się do swego dziwnego przeciwnika. Jego miecz wirował, wbijał się i obracał, wycinając w kociej kończy- nie głębokie rany i odrywając kawały czarnego futra. Śmiech Malara wkrótce zmienił się w ryki wściekłości i bólu. Stwór w od- powiedzi ciął pazurami niczym pantera, ale ani razu nie dotknął elfiego boga. Corellon tańczył wokół Kończyny Malara, kusząc, pokazując odsłonę tam, gdzie wcale jej nie było, zachęcając Wład- 46 I Evermeet: Wyspa Elfów cę Bestii do kolejnego ataku, i następnego - za każdym razem zadając w odpowiedzi straszliwe rany. Wściekłość Malara i przepełniająca go żądza zabijania zmu- szały go do ciągłej walki, aż futro pantery stało się lepkie od krwi, a rozszarpana skóra ukazywała ścięgna i kości. Minęło sporo czasu, nim Władca Bestii uświadomił sobie, że jego tak- tyką kieruje żądza krwi, nie przemyślana strategia. Bóg ponow- nie zmienił postać i jako chmura całkowitej ciemności otoczył swojego wroga. Corellon zamarł w połowie ciosu. Nie dlatego, że zaskoczyła go nagła ciemność, która zapadła wokół niego - słyszał o mani- festacjach Malara i spodziewał się tego - ale z powodu duszące- go uczucia zła w otaczających go oparach. Corellon instynktow- nie rzucił się w bok, lecz chmura, która była Malarem, po prostu podążyła za nim. W ciemności zabrzmiał głęboki, szyderczy śmiech, pogłębiając jeszcze duszący całun zła. Na pana elfów padł niesamowity czerwony blask. Corellon uniósł wzrok i spojrzał w ogromne szkarłatne oczy, które unosiły się w pobliżu szczytu chmury. Elf bez wahania uniósł miecz wy- soko nad głowę i rzucił go z całej siły. Sahandrian przekoziołko- wał dwa razy, pozostawiając po sobie spiralę czystego światła. Sztych miecza wbił się głęboko między szkarłatne oczy Malara. Z rykiem bólu i wściekłości, który wstrząsnął otaczającymi drzewami, Malar znikł. Corellon zamrugał w nagłej jasności i cofnął się przed trium- falnie spadającym Sahandrianem. Miecz wbił się w ziemię u je- go stóp. Wycierając miecz z krwi i przyklejonej ziemi, pan elfów my- ślał o walkach, które wygrał. Gruumshowi zadał poważną i trwa- łą ranę, Malar został całkowicie zniszczony i wygnany, przynaj- mniej na jakiś czas. Te wyczyny zostaną zapamiętane w pieśniach i wplecione w materię tysiąca legend. Jednak Corellon nie czuł wielkiej dumy z tych zwycięstw i żad- nej radości. Ciążyło mu przeczucie, iż tym, co tak naprawdę zdo- był tego dnia, nie była chwała, lecz nowi, śmiertelni wrogowie dla jego boskich braci i sióstr oraz dla ich dzieci, elfów. 47 Mroczny gobelin raushnee szybko wróciła do serca Arvandoru, do le- śnego domu, który dzieliła ze swymi dziećmi spło- dzonymi przez Corellona Larethiana. Choć wracała do domu, wcale nie była w dobrym nastroju. Dzięki kolejnej magicznej kuli była świadkiem bitwy między Malarem a Corellonem. W ciągu jednego dnia dwóm wybranym przez nią pomocnikom nie udało się pozbyć elfiego boga. Corel- lon po raz kolejny nieświadomie zablokował jej drogę do prawo- witego miejsca na szczycie elfiego panteonu. Choć Araushnee była niezadowolona, poczuła niejaką ulgę, gdy już zrzuciła pożyczony strój myśliwski i odziała się w prze- zroczystą suknię i delikatne pantofelki, które własnoręcznie utkała z pajęczego jedwabiu. Bez pukania weszła do prywatnych kom- nat córki i rzuciła pożyczone rzeczy na podłogę. Eilistraee była w domu, co zdarzało się bardzo rzadko, przygoto- wując się do jakiegoś leśnego świętowania. Podniosła wzrok znad butów, które właśnie sznurowała, najwyraźniej zaskoczona najściem. Przeniosła spojrzenie srebrnych oczu z rozrzuconych rzeczy na twarz matki, i nagle uśmiechnęła z przyjemnością i podnieceniem. O, matko! Wybrałaś się na polowanie! Czemu mi nie powie- działaś, że masz na to ochotę? Mogłybyśmy pójść razem i dobrze się bawić! Rzeczywiście - myślała na głos Araushnee, zastanawiając się nad możliwościami. Potrzebowała sojuszników i byłaby nie- mądra, gdyby zapomniała o tych pod ręką. Eilistraee nie byłaby jej pierwszym wyborem. Dziewczyna była skłonna do gwałtownych zmian nastroju i miała kapryśny tempe- 48 Evermeet: Wyspa Elfów rament. W jednej chwili była beztroskim dzieckiem tańczącym jak promień księżyca lub biegnącym przez las jak srebrny wilk; w drugiej była uwodzicielska jak syrena lub poważna jak krasno- ludzki bóg. Cóż, dziewczyna była w wieku, w którym takie zmia- ny zdarzały się często, zauważyła Araushnee, przyglądając się córce. Eilistraee nie była już dzieckiem i stała się o wiele za pięk- na, jak na gust Araushnee, która nie lubiła żadnej konkurencji. Dorastająca bogini odziedziczyła rysy twarzy po matce, ale jej oczy i włosy miały srebrzysty odcień przypominający Araushnee znienawidzoną rywalkę, Sehanine Księżycowy Łuk. Eilistraee była również bardzo wysoka, co jeszcze bardziej denerwowało jej drob- ną matkę, ale nawet Araushnee musiała podziwiać siłę i grację długich nóg córki. Nikt z Seldarine nie mógł przegonić Mrocznej Dziewicy, a niewielu mogło równać się z nią w strzelaniu z łuku. Tak, Eilistraee niosła ze sobą pewne możliwości, stwierdziła Araushnee. Wątpiła, by dziewczynę dało się przekonać do otwar- tego zaatakowania Corellona, gdyż Eilistraee uwielbiała ojca. Ale była młoda i właśnie jej naiwność można zmienić w potężną broń przeciwko panu elfów. A choć Araushnee potrzebowała sojusz- ników, kozły ofiarne też się przydadzą. Tak czy inaczej, wyko- rzysta Eilistraee. Bogini objęła talię córki ramieniem. - Masz rację, mój ty mały kruku - powiedziała z rzadkim cie- płem w głosie. - Już dawno powinnyśmy pójść razem na polowa- nie. Mam pomysł. Posłuchaj i powiedz, jak ci się to podoba... * * * Na Olimpie dni są długie, dłuższe niż cały rok na niektórych ze światów, ale ten wydawał się Araushnee zbyt krótki. Ranek był pełen różnych działań. Najpierw musiała wlec się z Eilistraee przez las, by poznać umiejętności i przyzwyczajenia córki - i zastana- wiać się, jak wykorzystać tę wiedzę przeciwko dziewczynie. Jej drugie dziecko, syn Vhaeraun, również miał swoją rolę do odegrania i Araushnee spędziła sporo czasu ucząc go jego roli. Okazało się to trudnym zadaniem, biorąc pod uwagę fakt, że wszy- scy Seldarine świętowali podwójne zwycięstwo Corellona Lare- thiana. Unikanie kilku dziesiątków świętujących elfich bóstw, na- 49 Elaine Cunningham wet w miejscu tak rozległym jak Arvandor, okazało się niełatwe. Niełatwe było również utrzymanie koncentracji Vhaerauna - nie- jedna młoda bogini (i jedna lub dwie ze starszych) namawiała przystojnego młodego boga, by dołączył do świętowania. W południe Araushnee w końcu pozwoliła Vhaeraunowi do- łączyć do świętujących. Odnalazła Corellona, gdyż mógłby za- cząć się zastanawiać, gdyby tego nie zrobiła, i spędziła najjaśniej- sze godziny dnia na rozmowach i czułościach. Jednak czas spę- dzony w obecności pana elfów wymagał od niej dużo cierpliwo- ści. Odgrywanie kochającej małżonki nigdy nie było wielkim cię- żarem dla Araushnee, teraz jednak tak wiele rzeczy było jeszcze nieprzygotowanych... z trudem wypowiadała słodkie pochlebstwa i opowiadała dowcipne historyjki, gdy jej umysł pełen był szcze- gółów planu. W końcu udało się jej wymknąć - ze śmiechem stwierdziła, że zajęła mu zbyt wiele czasu, w ten sposób delikat- nie przypominając Corellonowi, że inni bogowie czekali, by z nim świętować. Była to świetna taktyka, gdyż wszystkie elfy poza samą Araushnee nade wszystko ceniły wspólnotę z siostrami i braćmi bogami. Musiała jeszcze udać się w kilka miejsc i zrobić kilka rzeczy, których lepiej, by nie widziały postronne oczy. Bogowie Seldarine rzadko opuszczali Arvandor, chyba że w ce- lu zaspokojenia potrzeb swoich elfich dzieci i wspomożenia ich sztuki. Ale tego długiego popołudnia Araushnee udała się w wie- le dziwnych i przerażających miejsc, wyszukując wojowników do bitwy, która miała się zacząć aż za szybko. Elfy były starożyt- ną rasą, niemal równie starą jak bogowie, od których pochodzili, i wiele istot zazdrościło im i ich nienawidziło. Do bogów wszyst- kich tych istot- orków i ogrów, goblinów, hobgoblinów, niedźwie- żuków, złych smoków, mieszkańców niebios i najgłębszych oce- anów, nawet istot z planów żywiołów - Araushnee zaniosła wo- jenne wici. Nie pojawiła się jako ona sama, gdyż podróżowanie pod postacią elfa groziłoby natychmiastową śmiercią lub przy- najmniej odkryciem jej planu przez Seldarine. Na czas tego dnia Araushnee przybrała nową, śmiertelnie niebezpieczną postać, jed- nocześnie pasującą do jej talentów i taką, którą złowrodzy bogo- wie i ich wyznawcy mogli docenić. 50 Evermeet: Wyspa Elfów Słońce zachodziło nad elfim lasem, gdy Araushnee powróciła na Olimp, bardzo zadowolona z efektów swoich wysiłków. Za- dowolenie znikło jednak, gdy odkryła, że w domu czeka na nią gość. Przezroczysta postać Sehanine spacerowała wzdłuż korytarza w wielkim wzburzeniu. Zatrzymała się, gdy Araushnee weszła i wskazała mglistym palcem w stronę ciemnej bogini. - Oskarżam cię, Araushnee, o zdradę Seldarine, spiskowa- nie z orkami i inne, gorsze rzeczy - ogłosiła swym srebrzystym głosem. Araushnee poczuła wkradające się w jej serce zdenerwowa- nie. Co wiedziała bogini księżyca? I, co ważniejsze, czy Sehani- ne wypowiadała tylko swoje podejrzenia, wywołane przez za- zdrość, czy też posiadała niszczące dowody perfidii Araushnee? Zaplotła ramiona na piersi i wpatrzyła się w migotliwą bo- ginię. - To poważne oskarżenie - powiedziała zimno. -1 niebezpiecz- ne, zważywszy, że jesteś, jakby to powiedzieć, nie do końca sobą? Bogini księżyca zignorowała tę groźbę. Z fałd płaszcza wyję- ła znajomy przedmiot - tkane poszycie pochwy, wykonane z naj- delikatniejszego jedwabiu i przetykane wielobarwnymi nićmi. Skomplikowana tkanina przedstawiała elfich bogów bawiących się w swoim lesie. Było to prawdziwe dzieło sztuki tkackiej, a sce- nę otaczały runy strzeżenia i ochrony, które mogła stworzyć tyl- ko elfia bogini. Serce Araushnee waliło mocno w piersi, gdy roz- poznała zaczarowaną tkaninę. - To twoje dzieło, prawda? Nikt inny w całym Arvandorze nie mógłby utkać czegoś tak cudownego - powiedziała Sehanine, wca- le nie próbując pochlebstwa. Araushnee odrzuciła głowę do tyłu. To czyni mnie artystką, nie zdrajcą. Jeśli masz coś jeszcze do powiedzenia, mów szybko i wynoś się. Kiedy utkałaś to poszycie? Kiedy została uwolniona magia tych run? Czoło ciemnej bogini zmarszczyło się, gdy rozważała te pyta- nia. Runy i glify były podobne do tych, które chroniły przed ata- 51 Elaine Cunningham kiem. Corellon, oczywiście, walczył z Gruumshem poprzedniej nocy. A jak się nad tym zastanowić, Araushnee większość pracy wykonała w chłodnych godzinach po północy, kiedy księżyc świe- cił jasno... Jej szkarłatne oczy rozszerzyły się, gdy przyszło zrozumienie. Pracowała, gdy księżyc świecił jasno, i gdy moc Sehanine była największa. - Wyczułaś, że magia w tkaninie była zła. Wiedziałaś to, na pewno to wiedziałaś, bo przysięgam, że samo światło księżyca przynosi ci nocne sekrety... a jednak pozwoliłaś swojemu panu ponieść do bitwy symbol, który skazywał go na zagładę. Jeśli ja jestem zdrajczynią, to ty też! Sehanine potrząsnęła głową. Czułam twoją niechęć, to prawda, ale myślałam, że chodzi tylko o mnie. Dopiero gdy atak Gruumsha uwolnił twoje prze- kleństwo, zrozumiałam prawdę. Nim księżyc wstał, kiedy byłam zbyt słaba, by działać, ork roztrzaskał miecz mojego pana i cięż- ko go ranił. A ty, wścibska suko, po prostu musiałaś zebrać kawałki - powiedziała gniewnie Araushnee. - Zabrałaś mu poszycie, prawda? Gdybym tego nie zrobiła, czy byłby bezpieczny teraz, w Arvandorze? Araushnee syknęła ze złości i frustracji. Bogini księżyca była również boginią tajemnic. Wydawało się, że była równie dobra w rozwiązywaniu zagadek, co w ich tworzeniu. A Sehanine była potężna, o wiele potężniejsza od Araushnee. A dokładniej - bę- dzie o wiele potężniejsza, kiedy księżyc znajdzie się wysoko. Na- wet teraz, gdy blask zachodzącego słońca nadal rozświetlał nie- bo nad Arvandorem, szklista postać Sehanine szybko nabierała materialności i mocy. Araushnee musiała działać natychmiast albo wszystko będzie stracone. Wyrzucając obie ręce do przodu, ciemna bogini pozwoliła, by pełna siła jej gniewu i zazdrości nakarmiła magię, która wy- pływała z jej palców. Zła moc otoczyła boginię księżyca jedwa- bistymi pasmami. Sehanine natychmiast otoczyła sieć mocnięj- 52 Evermeet: Wyspa Elfów sza od tej, która zatrzymała atak potężnego Gruumsha Jedno- okiego. Ale to nie wystarczyło Araushnec. Jej gniew przywołał minia- turową burzę, wiatr, który wył i pędził w murach korytarza, aż utworzył wirującą chmurę. Wicher pochwycił szarpiącą się bogi- nię księżyca i rzucił ją w samo serce malutkiego wiru. Tego właśnie potrzebowała Araushnee. Znów uniosła dłonie i znów pasma magii popłynęły w stronę jej rywalki. Wiatr chwy- tał je, obracał, ciasno otaczał nimi Sehanine, aż bogini księżyca była opakowana równie ciasno, jak poczwarka motyla. Kiedy Araushnee była zadowolona z efektu, odesłała burzę. Jej usta wykrzywił uśmiech, gdy przyglądała się uwięzionej bo- gini. Sehanine była wyraźnie widoczna przez warstwy jedwabi- stej magii, ale nie mogła się poruszyć ani odezwać. Na wszelki wypadek Araushnee posłała milczącą, paskudną obelgę do umy- słu bogini. Było to j ak rozmowa z kamieniem - nawet połączenie umysłów wspólne dla członków elfiego panteonu nie mogło prze- bić sieci magii. Niestety, efekt był czasowy - kiedy księżyc wzej- dzie, Sehanine zyska moc o wiele większą niż wszystko, co mo- gła przywołać Araushnee. Ciemna bogini wysłała kolejne ciche wezwanie, tym razem skierowane tylko do umysłu Vhaerauna. Rozkazała mu, stanow- czo i bez możliwości dyskusji, zostawić to, co właśnie robi i po- spieszyć do domu. Nadspodziewanie szybko (gdyż Araushnee zasugerowała, co może się stać, jeśli będzie się ociągać) młody bóg wpadł do środ- ka. Jego oczy rozszerzyły się, gdy przyglądał się bogini księżyca - i myślał o cenie, którą mogą zapłacić za atak na jedno z najpo- tężniejszych elfich bóstw. - Matko, co ty zrobiłaś? - spytał skonsternowany. -Nie mogłam nic innego zrobić. Ona wie... a przynajmniej się domyśla... że tkanina utkana przeze mnie dla Corellona zane- gowała magię jego miecza. Ale ponieważ jest honorowa-prych- nęła Araushnee - postanowiła najpierw przedstawić mi swoje zarzuty, nim stanie przed Radą Seldarine. Teraz, żeby się tam dostać, musiałaby rzucić się na ziemię i pełzać jak wąż. Właści- 53 Elaine Cunningham wie to zniosłabym wtrącanie się Rady w moje sprawy, żeby tylko być świadkiem takiej sceny! Vhaeraun uważniej przyjrzał się magicznej sieci, która wiąza- ła Sehanine. Czy ona wytrzyma, przynajmniej do końca bitwy? Nie - przyznała Araushnee. - W ogóle by jej nie utrzymała, gdyby nie była taka głupia, żeby przyjść do mnie... mnie, swojej największej rywalki... kiedy jej moc była najmniejsza. Ale księ- życ wkrótce wzejdzie. Musisz zabrać ją do miejsca, gdzie nie ma księżyca i upewnić się, że pozostanie tam aż do końca walki. A wtedy co? - sprzeciwił się tonem całkiem nieźle udającym szyderczy głos matki. - Jak możesz mieć nadzieję na sprawowanie władzy, mając przeciwko sobie boginię o mocy Sehanine? Powin- naś ją zabić teraz, kiedy jest bezbronna. Araushnee wyciągnęła gwałtownie rękę i spoliczkowała syna. Nie próbuj kwestionować moich działań - powiedziała gło- sem pełnym wściekłości. - Jeśli rzeczywiście jesteś tak głupi, by wierzyć, że jeden bóg może bez trudu zabić innego, może pomy- liłam się, czyniąc z ciebie swojego powiernika i sojusznika! A co z Hemem? - naciskał Vhaeraun, pragnąc ocalić choć odrobinę godności, nawet tylko wygrywając w niewielkim szcze- góle. - Powiedziałaś mi, że Malar go zabił. I jeśli już przy tym jesteśmy, dlaczego wystawiłaś Gruumsha i Malara przeciwko Co- rellonowi, jeśli żaden z nich nie miał szans na zwycięstwo? Nie bądź większym głupcem niż jesteś - warknęła bogini. - Zabicie boga z innego miejsca i innego panteonu to jedno... w koń- cu nawet wśród bogów są łowcy i zwierzyna łowna, drapieżnicy i ofiary. Ale zabicie członka własnego panteonu to coś innego. Gdyby było to takie łatwe, czyż nie rządziłabym już Arvando- rem? Młody bóg przez dłuższą chwilę przyglądał się matce z namy- słem, koniuszkami palców głaszcząc piekący policzek. Jeśli jest tak, jak mówisz - stwierdził powoli - to może po- winnaś opuścić Seldarine. Nie słyszałeś nic z tego, co dziś mówiłam? Ja chcę rządzić Seldarine! 54 Evermeet: Wyspa Elfów - To zrób to przez podbój, nie intrygi - zaproponował Vhae- raun. -Zebrałaś armię, która słucha twoich rozkazów. Opuść Sel- darine i sama poprowadź tę armię! Wyobraź sobie Araushnee na czele potężnych sił, przywódczynię anty-Seldarine! - dokończył głosem dźwięcznym i pełnym dumy, jak ktoś, kto podziwia swe własne wizje. Araushnee wpatrywała się w niego przez dłuższy czas, po czym z rozpaczą potrząsnęła głową. - Jak to możliwe, że zrodziłam dwójkę takich idiotów? Myśl, chłopcze! Prześledź w umyśle listę wielkich i wspaniałych gene- rałów, których zwerbowałam! Przez chwilę milczała, pozwalając, by imiona wrogów Selda- rine w ciszy unosiły się w powietrzu między nimi. Był tam Ma- glubiyet, przywódca bogów goblinoidów. Hruggek, który prowa- dził niedźwieżuki na łowy i do walki. Kurtulmak, głowa pante- onu koboldów - Araushnee nie przestawało zadziwiać, że kobol- dy mają swój panteon. Na elfach nie zrobią zbyt wielkiego wra- żenia. Niektórzy z pozostałych bogów, mający wziąć udział w nad- chodzącej bitwie, byli potężniejsi, a lista miała pokaźną długość - ale powstała armia była zdecydowanie słabsza niż suma jej skład- ników. Wielu z jej członków było wrogami lub sobą gardziło. Sojusz był chwiejny i zbyt wiele z gniewu i energii bogów roz- proszy się na konflikty wewnętrzne. Jeśli Vhaeraun był zbyt głupi, by to zauważyć, Araushnee powinna od razu się go pozbyć. Ku jej uldze na twarzy młodego boga pojawiła się niepew- ność, gdy zastanawiał się nad listą sojuszników. Ta armia... może zwyciężyć? Oczywiście, że nie - stwierdziła otwarcie bogini. - Ale ci bogowie są wystarczająco silni i wystarczająco liczni, by dopro- wadzić do znacznych zniszczeń. I, co najważniejsze, ta armia będzie w Arvandorze postrzegana jako koalicja wrogów elfów. Seldarine zwyciężą, lecz bitwa potrwa długo i obie strony ponio- są duże straty. Oboje upewnimy się, że wśród tych ostatnich bę- dzie też Corellon Larethian. Oczywiście, nasz żal będzie przejmujący - dodał Vhaeraun z porozumiewawczym uśmieszkiem. 55 Elaine Cunningham - Naturalnie. 1 wszyscy bogowie Seldarine, osieroceni po śmierci ukochanego Corellona, skierują się do jego małżonki i jej bohaterskiego syna. Kiedy już zdobędziemy tę ostateczną wła- dzę, pozbycie się Sehanine będzie drobiazgiem. - Z ukosa spoj- rzała na młodego boga, oceniając go. - Wciąż chcesz to wszyst- ko zrobić? Kiedy Vhaeraun spojrzał na nią z niezrozumieniem w oczach, przypomniała: - W końcu jest twoim ojcem. -A twoim panem mężem. Jeśli jest tu jakaś różnica, wskaż mi ją, proszę. Bo jeśli nie, powiedzmy, że jestem twoim synem, co załatwia sprawę - stwierdził Vhaeraun. Mówił bez ogródek, a je- go słowa niosły ze sobą przykre implikacje. Młodzieniec instynk- townie przygotowywał się na kolejny pokaz gniewu matki. Ku jego zaskoczeniu, Araushnee roześmiała się z zadowole- niem. - Rzeczywiście jesteś moim synem. Dobrze wypełnisz swoją rolę, w to nie wątpię. Nie wątpię też, że zapragniesz rządzić razem ze mną, kiedy to już się skończy. Idź już, pozbądź się Sehanine i wróć jak najszybciej. Mamy mało czasu. Masz za- brać to poszycie na Wrzosowisko, żeby Eilistraee mogła je „odnaleźć" tej nocy. Bitwa zacznie się z nadejściem nowego dnia. Nadal uśmiechała się, gdy Vhaeraun pocałował ją w policzek, nie ustawała, kiedy rzucił drobne zaklęcie zmniejszające Sehani- ne do rozmiarów ułatwiających transport, a później przeniósł ją przez świeżo wyczarowany portal, magiczną bramę połyskującą niczym czarny opal. Być może, zastanawiała się Araushnee, ten portal prowadził do jakiegoś śmiertelnego świata, na którym słoneczne dni trwały niemal równie długo, jak dzień na Olimpie, być może do jakiejś głębokiej krypty, w której Sehanine będzie leżeć, bezradna i po- zbawiona księżycowego blasku jeszcze długo po tym, jak zwy- ciężą w bitwie o Arvandor. Araushnee nie wiedziała tego, lecz ufała, że Vhaeraun znajdzie odpowiednie miejsce wygnania dla jej rywalki. W końcu był jej synem. 56 WĘ Evermeet: Wyspa Elfów A ponieważ Vhaeraun był tak bardzo synem swojej matki, uśmiech Araushnee zmienił się w grymas zmartwienia, gdy tyl- ko młodzieniec znikł jej z oczu. Z przerażającąjasnością uświa- domiła sobie, że ten, który tak chętnie zdradził swojego ojca, równie dobrze może zwrócić się przeciw matce, z którą teraz spiskował. Po raz pierwszy Araushnee uświadomiła sobie, jak bardzo była samotna na ścieżce, którą sama sobie wybrała. Kiedy to pojęła, poczuła żal. To uczucie jednak nie trwało długo, a gdy minęło, coś jeszcze odeszło razem z nim - część serca Araushnee, która powoli obumierała, niewidzialna i nieopłakiwana. Wąskie pasmo magii, które łączyło ją z innymi bogami Seldarine i ich elfimi dziećmi w końcu pękło. Niezależnie od tego, czym Araushnee się stała, nie była już elfką. Niech tak się stanie, pomyślała bogini. I tak będzie królową Arvandoru. A jeśli do tego nie dojdzie, uświadomiła sobie nagle Araushnee, to po prostu będzie musiała sobie znaleźć miejsce, gdzie będzie mogła rządzić. Była, czym była i nie miała innego wyjścia. 57 4 Drzewa Arvandoru rzez długą, cichą godziną tuż przed świtem bogowie koalicji przeciw Seldarine skradali się przez lasy ota- czające Arvandor. Nikt ich nie zatrzymywał. Wesołe iluzje, które kierowały wędrowców na złą drogę, zni- kły, magiczne tarcze opadły. Nawet strażnicy lasu zostali uciszeni. Drzewce spały głębokim, czarodziejskim snem, ptaki milczały. Całkiem niedaleko, w leśnym zagajniku, gdzie przybywała każ- dego dnia, by witać świt muzyką i tańcem, bogini Eilistraee ze zdziwieniem zauważyła ciszę. O tej godzinie ptaki powinny wy- śpiewywać poranne hymny do słońca, a jelenie paść się na wil- gotnej od rosy trawie. Odłożyła flet, nie zagrawszy na nim ni nuty, i zdjęła łuk z ra- mienia. Choć nigdy wcześniej nie zetknęła się z niebezpieczeń- stwem w tym lesie, coś było nie tak. W powietrzu unosiło się coś złego - nieuchwytne wyziewy tak silne, że niemal miały zapach. Eilistraee instynktownie uniosła głowę na wiatr i zaczęła węszyć jak wilk. Teraz młoda bogini czuła zapach, który dobrze znała. Choć niektórzy z elfich bogów brzydzili się śmiercią jakiegokolwiek mieszkańca lasu, inni, jak Eilistraee, żyli zgodnie z drogami Na- tury. Od czasu do czasu polowała, jak poluje jastrząb czy wilk. Polowała, ponieważ była częścią lasu, i ponieważ na setkach światów leśne elfy, które uważała za swoich szczególnych pod- opiecznych spośród dzieci Corellona, polowaniem zdobywały pożywienie. Wiele razy jej niewidzialna ręka kierowała ręką el- fiego łucznika lub ślady jej stóp kierowały w stronę czekającej ofiary. Eilistraee dobrze znała zapach krwi. 58 Evermeet: Wyspa Elfów Pospieszyła w kierunku zapachu, który stawał się silniejszy, ohydniejszy i bardziej skomplikowany, aż groził jej atakiem dusz- ności i nudnościami. W wilgotnym porannym powietrzu unosiły się też inne wonie - piżmowy smród istot, których Eilistraee ni- gdy nie widziała, i słaby, lecz trwały odór przerażenia. Chwilę później młoda bogini stała nad rozrzuconymi pozosta- łościami najłagodniejszych istot lasu. Choć jej oczy przepełniały łzy, rozpoznała ciała łani i dwóch nowonarodzonych jelonków. Oceniając po wyglądzie, umierały powoli. Ich płowe futra zna- czyło wiele niedużych, głębokich ran. Większość była kłuta, co oznaczało miecze i włócznie, ale widziała też ślady kłów i pazu- rów. Ale nie była to robota zwierzęcia, tego Eilistraee była pew- na. Żadne zwierzę w tym lesie nie zabijało, chyba że z głodu. Ta bezsensowna rzeź to coś zupełnie innego, coś tak przerażające- go, że przekraczało to jej zdolności pojmowania. Ten, kto to zro- bił, zabijał dla czystej przyjemności. Nagle Eilistraee pojęła, jak nazwać wyziewy, które unosiły się nad lasem niczym ohydna mgła. Nigdy wcześniej nie napotkała czegoś takiego, ale rozpoznała je - wśród drzew Arvandoru kro- czyło zło. Bogini odwróciła się od ponurej sceny i przyjrzała się zdepta- nym, zakrwawionym liściom. Wytropi tego, kto to zrobił i dopro- wadzić go przed oblicze Rady Seldarine, by tam został osądzony. Łatwo jej będzie podążyć za zabójcą - stopy, które zostawiły ślad były nieostrożne i niezgrabne. Nim jednak ruszyła, wydała z siebie łowiecki okrzyk kruka. Jelenie były częścią cyklu natury i wzywając kruki przynajmniej nada ich śmierci choć trochę zna- czenia. Eilistraee nie zaszła daleko, nim uświadomiła sobie, że to zło nosiło więcej niż jedną parę butów. Jedna istota zabiła jelenie, ale jej ścieżka wkrótce połączyła się z innymi. A wkrótce później para śladów znikła w szerokim pasie stratowanej zieleni. Młoda łowczyni opadła na jedno kolano, by przyjrzeć się śla- dom. Wielu przeszło tą drogą, zbyt wielu, by rozpoznała poje- dyncze ślady. Przestraszona przyłożyła ucho do ziemi. Usłyszała dźwięk przypominający odległą burzę. 59 Elaine Cunningham Dziewczyna zerwała się na równe nogi i zgrabnie wspięła na pień starożytnego dębu. Z pierwszego drzewa przeszła na kolej- ne i na kolejne, śledząc najeźdźców z góry. Wzrok miała ostry, a wśród drzew poruszała się niemal równie szybko, jak po ziemi. Wkrótce dostrzegła intruzów. Była ich setka, może więcej, i wszyscy byli bogami. Eilistraee wielu z nich nie potrafiła rozpoznać, ale imiona części znała. Po- chylona istota o czerwonym futrze to Hruggek, bóg niedźwieżu- ków, inny to bóg goblinoidów, którego imienia sobie nie przypo- minała. Prowadził ich kulejący, pobliźniony Malar, tak poranio- ny, iż wydawało się, iż do ruchu skłania go jedynie czysta złość. Wszyscy byli uzbrojeni bardziej, niż wymagałoby tego polowa- nie, i wszyscy z ponurą determinacją kierowali się w stronę Arvan- doru. Eilistraee nie wiedziała, jak to było możliwe - droga do Arvan- doru była znana jedynie elfom i innym leśnym istotom. Nie po- trafiła też powiedzieć, jakim sposobem ta zbieranina przebijała się przez las, warcząc, popychając się nawzajem i szturchając, a jednak żaden dźwięk nie ostrzegał przed ich nadejściem. Młoda bogini rozpaczliwie pragnęła, by zaświecił księżyc, gdyż Sehanine pokazała jej, jak wędrować po cieniutkich pasmach jego blasku, kierując się myślą. Magia samej Eilistraee nie była potęż- na i koncentrowała się na sprawach przyziemnych - znajomość ziół i leczenia, szczególne zjednoczenie z istotami lasu, miłość do muzyki i tańca. Nic z tego się jej nie przyda, może poza umie- jętnościami łowieckimi. Boginię kusiło, by posłać na armię deszcz strzał. Miała koł- czan pełen świetnych strzał, a celowała doskonale. Z pewnością uda jej się powalić ze dwudziestu przeciwników albo i więcej, nim uda im się ściągnąć ją z drzewa. Ale co wtedy? I co z pozostałymi bogami, jeśli taka armia spad- nie na nich bez ostrzeżenia? Eilistraee z trudem zatrzymała dłoń. Była córką Corellona Larethiana i miała swoje obowiązki wobec elfiego panteonu. Zaciskając zdecydowanie zęby, Eilistraee pospieszyła wśród koron drzew, jak nakazywał jej obowiązek. W głębi serca czuła 60 Evermeet: Wyspa Elfów jednak dumę, ponieważ to ona podniesie alarm. A sił dodawała jej nadzieja, że Corellon, największy elfi wojownik, wynagrodzi jej gorliwość dając jej miejsce u swojego boku w nadchodzącej walce. Była pewna, że tak zrobi, i to nie tylko ze względu na jej ostry wzrok i szybką reakcję. Eilistraee spędziła większość poprzed- niej nocy na wędrówce po Wrzosowisku w poszukiwaniu zagi- nionego poszycia pochwy Corellona. Ojciec bardzo je cenił, po- nieważ utkała je Araushnee, i zawsze zabierał je do walki jako pamiątkę ukochanej. Eilistraee tęsknie zastanawiała się, czy po- kocha ją choć odrobinę bardziej, kiedy odda mu taki skarb. I dlatego Eilistraee była pełna nadziei i podniecenia, mimo nie- bezpieczeństwa, które zbliżało się do jej leśnego domu. * * * Bogowie Seldarine szybko zebrali się, by stawić czoła zbliża- jącemu się zagrożeniu. Przybywali z setki światów i z każdej czę- ści ich świętego leśnego domu, a wraz z nimi stawili się bogowie reszty baśniowego ludu - skrzatów, chochlików. Nawet bogowie starożytnego Dworu Faerie sięgnęli po broń. Przybyły również bóstwa istot lasu - u boku elfów maszerowały nieśmiertelne jed- norożce, centaury i fauny o szalonych oczach. Wszystkie moce Arvandoru zjednoczyły się jak rzadko, by odeprzeć atak. Zebrali się, bezpieczni za zasłoną magii Arvandoru, i czekali na rozkaz ataku wydany przez Corellona Larethiana. Pierwsza uderzyła Aerdrie Faenya, bogini powietrza. Wrogo- wie Seldarine zatrzymali się gwałtownie, gdy się pojawiła - wpa- trywali się w nią z otwartymi ustami. Od pasa w górę Aerdrie wy- dawała się piękną elfką o bladoniebieskiej skórze, rozwianych białych włosach i skrzydłach o barwie letnich chmur. Poruszała się jednak nie na nogach, lecz na kłębie wirującej mgły, z ete- ryczną zwinnością i szybkością, jakich żaden z nich nigdy wcze- śniej nie widział. Oszołomionym napastnikom wydawało się, że to samo niebo opadło i przybrało elfią postać. Ale Aerdrie nie była wcale tak delikatna, na jaką wyglądała. Z jej wyciągniętej ręki wypłynęły porywiste wiatry i błyskawi- ce, które odrzuciły atakującą armię do tyłu. Napastnicy rozpacz- 61 Elaine Cunningham liwie chwytali się gałęzi, by się zatrzymać. Przez chwilę wyda- wało się, że intruzi zostaną wyrzuceni z Arvandoru siłą gniewu Aerdrie. Ale i inni bogowie pragnęli sprawdzić swoją moc w starciu z elfami. Z północy, niczym wojenny rydwan, przypłynął lodo- waty wiatr, a kierowała nim bogini Auril. Za nim przybyły zimo- we burze, przy których ataki Aerdrie wydawały się letnimi zefir- kami. Tam, gdzie przeszła Auril, drzewa drżały, a ich liście tward- niały i zwijały się do środka, jakby szukając ciepła, które pozo- stało w drewnie. Rozpaczliwie pragnąć ochronić elfi las przed zabójczym mro- zem, Aerdrie rozłożyła skrzydła i uniosła się wysoko nad drzewa Arvandoru, po czym opadła na Auril niczym atakujący sokół. Dwie boginie wiatru i pogody spotkały się w błyskawicy i grzmocie, które zrzuciły liście z drzew poniżej. Siłując się w powietrzu niczym dwie pantery, boginie unosiły się w wirze własnej walki. Wkrótce widać było jedynie wirujące wysoko na niebie chmury o barwie głębokiego fioletu i sinej bie- li, i błyskawice, którymi rzucały w siebie nawzajem niczym obe- lgami. Wrogowie Seldarine, uwolnieni od niewidocznych oków wia- trów Aerdrie, zebrali się i zaatakowali. Ku ogromnemu przeraże- niu elfich bogów bez trudu przeszli przez ścianę ochronnej magii Arvandoru. Przyspieszyli kroku, niebezpiecznie zbliżając się do zadziwionych elfich obrońców. Widząc pohańbienie świętego lasu, Corellon Larethian przy- pomniał sobie to, co Sehanine powiedziała o jego mieczu - Sa- handrian został zniszczony przez elfią zdradę. Bogini wyraźnie mówiła prawdę, gdyż ten sam zdrajca działał i teraz. Tylko bóg elfów mógł zmienić magię, która chroniła Arvandor. Ten sam zdrajca, myślał ponuro Corellon, najpewniej znajdował się wśród elfiej armii stojącej u jego boku. Ale kto to był? Sehanine wiedziała, lub przynajmniej podej- rzewała, ale nigdzie nie mogli jej znaleźć. Nie miał wyboru, jak tylko walczyć, i będzie musiał to zrobić nie znając tożsamości swojego największego wroga. A może, pomyślał z nagłym prze- Evermeet: Wyspa Elfów rażeniem, to Sehanine była zdrajcą? Była świadkiem, jak Gru- umsh niemal go pokonał i dała mu miecz, żeby mógł walczyć dalej, a nie uciekał do Arvandoru. I, jak zauważył wcześniej, nie było jej teraz wśród elfiej armii. Corellon odetchnął głęboko i odwrócił się w stronę wroga, któ- rego widział. Pan elfów uniósł wysoko Sahandriana. - Za Arvandor! - zawołał i poprowadził atak. Elfi bogowie i ich kohorty podążyli za Corellonem. Ale ho- norowe miejsce u jego boku zajmowała jego szybka i piękna córka. Był dumny z Eilistraee, że ostrzegła elfy, i szczęśliwy, że pomyślała o poszukaniu na Wrzosowisku symbolu Araush- nee. Miał teraz przy sobie cudowne poszycie i pocieszał się świadomością, iż jego ukochana Araushnee stoi na tyłach, rzu- cając czary z innymi bogami, którzy byli silni raczej w magii niż w sztuce wojennej. Corellon obejrzał się szybko przez ramię. Araushnee stała w pewnym oddaleniu od innych bogów magii, ręce miała wycią- gnięte, a w jej szkarłatnych oczach płonęła zbierana moc. Ich syn, Vhaeraun, strzegł matki, gdy ta nuciła inkantacje. Lecz wtedy właśnie intruzi spadli na elfich bogów i nie było już czasu na myślenie. Corellon ciął, odskakiwał i tańczył, jego potężny miecz odpychał topory i piki wrogów. Wielu z elfich bogów stanęło przy nim, gdyż napastnicy niemal potykali się, by znaleźć się przy najpotężniejszym z przeciwników. Eilistraee walczyła przy nim ze srebrzystym mieczem i mrożącą krew w ży- łach zajadłością, lecz wkrótce zostali rozdzieleni. W ścisku i za- mieszaniu Corellon stracił ją z oczu. Przeszywający, nosowy jęk, który mógł wydać z siebie jedy- nie Kurtulmak, przyciągnął uwagę Corellona. Spojrzał w kierun- ku, z którego doszedł dźwięk, i ujrzał, jak bóg koboldów wycią- ga z pleców błyszczącą czarną strzałę. Corellon zauważył dziw- ne, niemal pionowe ustawienie strzały i spojrzał w górę - w tym samym czasie odruchowo parując cios sztyletem. Eilistraee zaję- ła miejsce w koronie drzewa i trzymała już kolejną strzałę na cię- ciwie. Uśmiechnęła się do ojca, jednocześnie psotnie i zajadle, po czym posłała kolejną strzałę w najgęstszą ciżbę. 63 Elaine Cunningham Jej celem było pomniejsze bóstwo goblinów, które chciało się właśnie podkraść do Corellona. Goblin czołgał się ze sztyletem w zębach między nogami hobgoblina, który w pobliżu Corellona walczył na kije z centaurem. Strzała Eilistraee trafiła goblina pro- sto w zadek. Stwór poderwał się gwałtownie i jego głowa utknęła między nogami hobgoblina, który krzyknął z bólu i oburzenia. Oszołomiony, hobgoblin zupełnie zapomniał o centaurze i zaczął bić goblina, skądinąd sojusznika, swoją laską. Centaur prychnął z niesmakiem i potruchtał w poszukiwaniu bardziej godnego prze- ciwnika. Corellon zaśmiał się, ale cała wesołość znikła, gdy w jego stro- nę skierował się zardzewiały miecz - przebijając plecy boga fa- erie, który walczył po jego lewicy. Szybciej niż myśl Corellon chwycił swojego towarzysza i ze- rwał go z ostrza. Takie działanie doprowadziłoby do śmierci więk- szość bogów, ale była to dla faerie jedyna nadzieja na przeżycie. Ostrze, które go przebiło, wykonano z żelaza, dla niego równie zabójczego, jak trucizna dla śmiertelnika. Corellon zarejestrował wściekłe rżenie tuż za plecami, po któ- rym nastąpiło łupnięcie i odgłos grubych kości pękających pod ciosem kopyt. Odwrócił się i rzucił rannego sojusznika na grzbiet bogini pegazów. Nie zatrzymując się, uskoczył przed upadają- cym bogiem orków, którego czaszkę zmiażdżyła skrzydlata bogi- ni, obrócił się na pięcie i uchylił przez ciosem żelaznego miecza ogra, po czym sam pchnął swoim mieczem. Wyrwał swoje ostrze z brzucha stwora i sparował pchnięcie włóczni hobgoblina. I tak to szło dalej, a poranek mijał. Otoczony ze wszystkich stron Corellon walczył, a razem z nim wszyscy, którzy bronili świętego lasu. Tu i tam postacie blakły - bogowie rzadko umierali, ale też nieczęsto tak zażarcie walczyli między sobą. Obie strony odnosiły straty i przez wiele godzin nie było wiadomo, kto zwycięży. Nadszedł jednak czas, gdy Corellon obrócił się, szukając ko- lejnego napastnika, i odkrył, że nikogo nie ma w pobliżu. W le- sie rozbrzmiewały pojedyncze brzęknięcia, świadczące o trwają- cych pojedynkach. W pobliżu wściekły faun skakał na powalo- 64 Evermeet: Wyspa Elfów nym goblinie, bez wątpienia pozostawiając ślady kopyt na jego plecach. Przez pobliski las przebijał się ogr, machaniem łap opę- dzając się od jaskrawych światełek, które otaczały go niczym rój wściekłych pszczół. Chochliki, pomyślał Corellon, jak zawsze zajadłe i nieustraszone. Mimo strat- więcej niż jedno światełko zamigotało i zblakło, gdy ogr trafił któregoś ze swoich prześla- dowców - chochliki walczyły nadal, ich mieczyki błyskały w po- wietrzu, kiedy raz za razem kłuły ogra. Bitwa niemal się skończyła, Arvandor był bezpieczny. Corel- lon z satysfakcją pokiwał głową i wsunął miecz z powrotem do pochwy. Gdy jego dłoń dotknęła tkanego poszycia, poczuł dziwne mro- wienie. Nagle przepełniło go poczucie zła, siły bardziej ohydnej niż chmura ciemności Malara. Corellon instynktownie próbował się wycofać, lecz nie był w stanie. Spojrzał w dół. Lepka, chorobliwie zielona substancja wypłynęła z ziemi i mocno trzymała jego buty. - Ghaunadaur- wyszeptał przerażony pan elfów. Ghaunadaur był starożytnym złem, którego nigdy wcześniej nie widziano na Olimpie. Jedynie obecność kogoś prawdziwie złego mogła otwo- rzyć drzwi do Arvandoru takiej mocy. Corellon z rozpaczą uświa- domił sobie rozmiar zdrady wśród Seldarine. W tej samej chwili bóg ogrów, który uciekał przed chochlika- mi, przetoczył się obok Corellona. Żółte oczy ogra rozszerzyły się na widok uwięzionego pana elfów, po czym pociemniały od żądzy krwi i marzeń o chwale. Ignorując kłujące mieczyki cho- chlików, ogr wysoko uniósł swój korbacz - długi łańcuch zakoń- czony nabijaną kolcami kulą - i zaczął nim wywijać, zbliżając się do elfa. Corellon sięgnął po Sahandriana. Miecz nie chciał wysunąć się z pochwy, tkane poszycie zaciskało się na nim niczym pięść. Zaskoczony Corellon spojrzał w stronę Araushnee. Widok triumfu na jej twarzy zmroził mu krew w żyłach bardziej niż chmura Malara i pełzające zło Ghaunadaura. Nim zdołał ochłonąć, krzyk Eilistraee zmusił go do oderwania wzroku od uradowanej twarzy Araushnee. Corellon spojrzał w górę, 65 Elaine Cunningham gdzie jego córka właśnie wypuszczała strzałę, która przebiła gar- dło atakującego ogra. Zwierzęcy bóg zatrzymał się, ale jego korbacz nie. Łańcuch owinął się raz, potem drugi wokół jego szyi, a kula wbiła w pierś. Jego zarys zaczął się rozmywać, lecz wcześniej dwie kolejne strza- ły utknęły w jego gardle. Czwarta strzała już leciała. Corellon znów poczuł mrowienie płynące z pochwy i widział jak strzała delikatnie zmienia trasę. Gdy wystrzelony przez córkę pocisk leciał w jego stronę, Corel- lon pojął, dlaczego jego miecz roztrzaskał się podczas walki z Gru- umshem Jednookim. Przeszył go ból wywołany przez zdradę Araushnee. Corellon nawet nie poczuł, jak strzała jego córki przebija mu pierś. 66 Koniec bitwy, ogłoszenie wojny achód słońca zaczynał blednąc, a księżyc właśnie wschodził, kiedy Aerdrie Faenya, poraniona, lecz triumfująca wracała na pole walki wArvandorze. Dzień był długi, lecz Auril Pani Burz została poko- nana. Ceną za tę przegraną było wieczne wygnanie Auril z Olim- pu, odtąd też bogini złej pogody będzie musiała zadowolić się sprowadzaniem zimy na światy śmiertelników. To oczywiście oznaczało zwiększenie obowiązków Aerdrie - będzie musiała zatroszczyć się, by pokonana bogini nie rozładowała swego lo- dowatego gniewu na elfach. Aerdrie podejrzewała, że wielu z po- konanych i wygnanych bogów będzie się mścić na śmiertelnych dzieciach Corellona. Szybując nad polem bitwy Aerdrie z ulgą zauważyła, że jej bracia i siostry również zwyciężyli. Większość z napastników została wygnana, a na polu walki, pokrwawionym i zdeptanym, panował spokój. Drzewa Arvandoru przez dłuższy czas będą no- sić blizny po burzach Auril, ale wszystkie bóstwa lasu połączą swe siły, by uleczyć i oczyścić las. Córka Corellona, łowczyni, siedziała wysoko w koronie jednego z drzew, bez wątpienia szep- cząc leczące słowa nad jego porażonymi konarami. Bogini opadła w stronę niemal zwycięskich Seldarine, my- śląc już o nadchodzącym świętowaniu. Jej spojrzenie padło na młodą Eilistraee w chwili, gdy ponura łowczyni wypuszczała czarną strzałę. Aerdrie z przerażeniem spostrzegła, że strzała kieruje się w stronę Corellona Larethiana. Przebiła okrywającą pierś pana elfów błyszczącą zbroję i sprawiła, że bóg poleciał do tyłu. 67 Elaine Cunningham Z gardła Aerdrie wyrwał się krzyk, niczym wzbierający wiatr. Bogini uznała czyn Eilistraee za akt zdrady, gdyż wszyscy Selda- rine wiedzieli, jaką była świetną łuczniczką. Bogini powietrza wyciągnęła obie ręce przed siebie. Z jej pal- ców wystrzeliła burza, której mocy nie powstydziłaby się nawet Auril. Porywisty wiatr uderzył w młodą łowczynię z taką siłą, że zerwał ją z drzewa. Eilistraee zaczęła spadać, łamiąc suche gałę- zie. Mocno uderzyła w ziemię i znieruchomiała. Nawet nie spojrzawszy na powaloną boginię, Aerdrie opadła na ziemię i pospieszyła w stronę pozostałych przy życiu Seldari- ne, którzy tłoczyli się wokół swego przywódcy. Wszyscy cofnęli się jednak, by pozwolić na przejście Araushnee, i przyglądali się w pełnym szacunku milczeniu, gdy bogini uklękła u boku Corel- lona, by płakać nad swą utraconą miłością. - On nie umarł - powiedziała nagle Hanali Celanil. Araushnee podniosła zalaną łzami twarz z dłoni i oskarżyciel- sko spojrzała na boginię miłości i piękna. Jak ty, spośród wszystkich bogów, możesz kpić z mojego smutku? Mój ukochany odszedł! Strzały Mrocznej Dziewicy nie mogły go zabić - stwierdziła Hanali, tym razem z większym naciskiem. Nie wiem, dlaczego Eilistraee zrobiła coś takiego, ale wiem, że jej cel jest doskonały. Nigdy nie zdarzyło się jej nie trafić - sprzeciwiła się Araushnee. Nie marnując czasu na dalsze słowa, Hanali odepchnęła mał- żonkę pana elfów i uklękła na jej miejscu. Pancerz Corellona roz- sunął się pod jej dotknięciem. - Jest jak myślałam - mruknęła, przyglądając się dużemu gro- towi, który częściowo wbił się w pierś pana elfów. - Eilistraee polowała na ogry... ta strzałajest wystarczająco duża i mocna, by przebić się przez skórę bestii, ale za wielka, by prześlizgnąć się między żebrami Corellona. Utknęła tu. Pomóż mi - powiedziała, zwracając się do Aerdrie. Dwie boginie usunęły strzałę z piersi pana elfów i opatrzyły jego ranę. Ale Corellon się nie ocknął. Otaczała go aura pozba- wiającej sił rozpaczy, jakby zło, z którym walczył przez ten długi 68 Evermeet: Wyspa Elfów dzień zmroziło go do szpiku kości. Inni bogowie zaczęli cicho nucić, wspólną mocą przyspieszając leczenie swego przywódcy. Nawet Araushnee na tyle otrząsnęła się z rozpaczy, by wyjąć z fałd szaty błyszczącą buteleczkę. - Woda z Elizjum, wzmocniona leczącymi ziołami z serca Arvandoru. Pomoże mu odzyskać siły - powiedziała i uniosła bu- teleczkę do ust Corellona. Araushnee była przygotowana na taką możliwość. Miała wy- starczająco dużo dowodów na to, że jej „ukochany" kurczowo trzymał się życia. Eliksir może nie być wystarczająco silny, by zabić rannego boga, lecz z pewnością wywoła jeszcze głębszy sen. Przy odrobinie szczęścia - i może powtórzonych dawkach - Corellon nigdy się nie obudzi. A jeśli natura jego przypomi- nającego śmierć snu się wyda, Araushnee wyjawi przerażającą prawdę - to Eilistraee zebrała zioła i uwarzyła eliksir. Młoda łowczyni przygotowała zabójczą truciznę nie na własny użytek, lecz do zatruwania wojennych strzał śmiertelnych elfów, jed- nak o tym wiedziała tylko ona i Araushnee. Ponieważ Eilistraee nie była w stanie mówić i przez jakiś czas jeszcze tak będzie - a może już na zawsze - Araushnee miała pewność, że tego frag- mentu jej planu nikt nie przejrzy. A kiedy już będzie miała w ręku moce Corellona... Promień księżyca, ostry niczym sztylet, uderzył z prędkością błyskawicy, rozwiewając marzenia o zwycięstwie i wyrywając z hebanowych palców bogini buteleczkę. Zaskoczona Araushnee poleciała do tyłu i wykrzyczała przekleństwo, tak ohydne, że wstrząśnięci bogowie przestali nucić. Atakujący blask księżyca cofnął się, złagodniał i zmienił w mgiełkę... a z niej wyłoniła się postać aż za dobrze znana Arau- shnee. - Sehanine! - krzyknęła ciemna bogini. Wstała i zbliżyła się do syna, który stał przy jej ramieniu ni- czym krążący po niebie kruk, czekający na możliwość, by się pożywić. Vhaeraun cofnął się instynktownie. - Ty idioto! - wrzasnęła, a jej twarz wykrzywiały wściekłość i frustracja. - Zbyt wcześnie! Zbyt wcześnie! Jeszcze jeden dzień 69 Elaine Cunningham i miałabym taką moc, że Sehanine nie mogłaby nic zrobić. Ale ty... ty zniszczyłeś nas oboje! Uniosła dłoń, by uderzyć młodzieńca, lecz Hanali Celanil chwy- ciła ją za nadgarstek z siłą zaskakującą u kogoś tak delikatnego. - Wystarczy! Twoje własne słowa sprawiły, że pojawiają się pytania. Bądź pewna, Araushnee, że znajdziemy na nie odpowiedź. Wiedz, że Rada, która rozważy te pytania, stoi tutaj i jest świad- kiem tego, co powiedziałaś i co robisz - stwierdziła surowo. Araushnee odwróciła się od syna i gwałtownie strząsnęła dłoń bogini. Spojrzała ze złością w delikatną twarz Hanali. - A kto wezwie tę Radę? - zaszydziła. - Żaden elf nie ma mocy równiej Corellonowi i żaden poza nim nie może wezwać Rady. Obudź go, jeśli potrafisz, albo trzymaj oskarżający język za zę- bami! W odpowiedzi Sehanine Księżycowy Łuk i Aerdrie Faenya sta- nęły po bokach Hanali. Z całej trójki uniosła się świetlista mgieł- ka, która wkrótce nabrała materialności i przyjęła postać jednej bogini o nieprawdopodobnej urodzie i porażającej mocy. Widząc ją Araushnee uświadomiła sobie, że widzi swoją następczynię. - Jestem Angharradh - powiedziała nowa bogini głosem w któ- rym był wiatr, księżycowy blask i muzyka. - Zrodziłam się z esen- cji trzech wielkich elfich bogiń. Jestem trzema i jestem jedną... trzema, by zdrada nigdy więcej nie zagościła w sercu bogini Arvandoru i jedną, bym mogła stać u boku Corellona. Angharradh pochyliła się i lekko dotknęła dłonią czoła Corel- lona, a później jego serca. Rany zamknęły się, a otaczająca go mroczna aura rozpłynęła się. Pan elfów w końcu otworzył oczy. Ich spojrzenie spoczęło jednak nie na cudownej Angharradh, lecz na Araushnee. W jego wzroku było straszliwe cierpienie i równie wielkie zdecydowanie. - Wielkie zło znalazło się między nami - powiedział suchym szeptem. - Musimy stawić mu czoła natychmiast, dla dobra Sel- darine i naszych elfich dzieci. Rada została wezwana. Niech każ- dy, kto zechce, mówi swobodnie. Wtedy wystąpiła Sehanine i opowiedziała swoją historię, za- czynając od swoich podejrzeń dotyczących zaczarowanej tkani- —— - ;ii—m—i^a—li—J Evermeet: Wyspa Elfów ny Araushnee. Opowiedziała o walce z Gruumshem, której była świadkiem, i zniszczeniu miecza Corellona. Opowiedziała o swo- jej głupocie, gdy sama udała się do Araushnee, o swym pojmaniu w sieci ciemnej bogini i uwięzieniu w rękach Vhaerauna. W krót- kich słowach przyznała im się, jak się wyzwoliła i o mocy, którą musiała oddać, by tak się stało. Członkowie Seldarine w milczeniu rozważali przerażającą opo- wieść Sehanine. W końcu odezwał się Corellon. Wszyscy słyszeliście oskarżenia i byliście świadkami niepo- kojących wydarzeń. Musicie zadecydować, na jaki los zasłużyła Araushnee. Wygnanie. - Wydawało się, że to słowo pochodzi z jednego gardła. Corellon spojrzał w pełne zła, szkarłatne oczy Araushnee, ze zdziwieniem uświadamiając sobie, że nigdy wcześniej nie widział jej taką, jaką była naprawdę. Stała sztywna i dumna, ręce zaci- snęła w pięści i aż drżała z wysiłku, by się na niego nie rzucić. Skąd to się brało... ta wściekłość, ta straszliwa ambicja? Cóż ty narobiłaś? - powiedział cicho. - Co chciałaś zyskać przez takie postępowanie? Jeśli czegoś ci brakowało, wystarczyło, żebyś mi o tym powiedziała, a dałbym ci to z radością. Właśnie - prychnęła Araushnee. - Dałbyś. Prawdziwej mocy się nie daje, prawdziwą moc się zdobywa! A jeśli chodzi o te twoje „wielkie dary", mam w swych rękach losy śmiertelnych istot, lecz czy mój własny los kiedykolwiek do mnie należał? Traktowałeś mnie jak cenną i rozpieszczaną własność, stojąc na drodze wszyst- kiego, czego pożądałam! To nie tak - powiedział jej łagodnie Corellon. - Nigdy nie okazałem ci takiego braku szacunku. Kochałem cię. -1 jeszcze zdążysz tego pożałować - wysyczała. Pan elfów potrząsnął głową z niezrozumieniem i zwrócił twarz w stronę syna. - A ty, Vhaeraunie - dodał smutno - choć ty również zdra- dziłeś, zasługujesz na inny los. Jesteś młody i tylko spełniałeś polecenia swojej matki. To smutne, że droga ta doprowadziła cię do zła. Musisz nauczyć się żyć i myśleć samodzielnie. 71 Elaine Cunningham W swoim czasie być może naprawisz swoje błędy i wrócisz do Arvandoru. Ale na razie sam musisz znaleźć sobie miejsce w śmiertelnym świecie. Nie sam - powiedział stanowczo Vhaeraun. - Eilistraee spi- skowała z nami. Zasłużyła, by dzielić nasz los. Eilistraee? Nie mogę uwierzyć, by ta dziewczyna... - zaczęła Sehanine. Nie było cię tutaj - wtrąciła ostro Aerdrie. - Widziałam, jak wystrzeliła strzałę, która powaliła Corellona! Jak mówiła jej matka, dziewczyna zawsze trafiała w cel! Corellon potrząsnął głową. Nie wierzę, by mogła zrobić coś takiego! Uwierz! - wysyczał Vhaeraun, wściekły, że Corellon tak bar- dzo cierpi na myśl, iż jego ukochana Eilistraee mogła zwrócić się przeciw niemu. Swojego syna bez wahania nazwał zdrajcą! Vha- eraun zawsze nienawidził swojej młodszej, faworyzowanej sio- stry bliźniaczki. Teraz będzie miał swoją zemstę. Młody bóg zwrócił się do matki, a jego oczy płonęły taką wro- gością, że nawet Araushnee się cofnęła. - Obiecałaś mi moc i honor - powiedział głosem, który docie- rał tylko do uszu jego matki. - A tymczasem twoje ambicje kosz- towały mnie wszystko. Daj mi Eilistraee, a uznam, że zrobiliśmy niezły interes. Araushnee patrzyła w oczy Vhaerauna niczym w zwierciadło. Po chwili niemal niedostrzegalnie pokiwała głową. To, co powiedział, jest prawdą- powiedziała głośno. - Moje dzieci były lojalne wobec mnie. To, co przeznaczysz Vhaerauno- wi, powinieneś przeznaczyć również Eilistraee. Czyż to nie ona zwróciła ci moją zaczarowaną tkaninę? Gdzie jest Eilistraee? - spytał nagle Corellon. Aerdrie zarumieniła się ze wstydu, co w jej wypadku oznaczało, iż skóra na jej ostrych kościach policzkowych przybrała odcień głębokiego błękitu. Byłam pewna, że cię zaatakowała, panie, i odpowiedziałam atakiem. Spadła z drzewa. Może jeszcze żyje, nie wiem. Odnajdźcie ją! Zajmijcie się nią- nalegał Corellon. 72 Evermeet: Wyspa Elfów Patrzył, jak kilku bogów pospieszyło w stronę zdeptanego po- szycia i połamanych gałęzi. Wyciągnęli dziewczynę spod nich i rzucili na nią zaklęcia leczące. Gdy tylko otworzyła srebrne oczy, natychmiast zaczęła szu- kać wzrokiem ojca. Choć była słaba, żaden z bogów nie mógł powstrzymać jej przed podejściem do niego. { Eilistraee uklękła przy ojcu. Obiema dłońmi wzięła jego wy- ciągniętą rękę i przycisnęła ją do okrwawionego policzka. - Moja strzała... - wykrztusiła, nie mogąc powiedzieć więcej. - Nie ma w tobie winy, moje dziecko - powiedział łagod- nie bóg. - Nie wiedziałaś, co było w sercu twojej matki i jej syna. Oczy Eilistraee rozszerzyły się z przerażenia i skierowały w stronę ciemnych twarzy najbliższej rodziny. Gdy napotkała ich pełne nienawiści spojrzenia, jęknęła z bólu. - Go się z nimi stanie? - spytała w końcu. - Zostali wygnani, każde do miejsca, na które zasłużyło. Ciemna bogini pokiwała głową i wstała. - Pójdę z bratem. - To niekonieczne - zaczął mówić Corellon. - To konieczne - nalegała Eilistraee, choć z jej srebrnych oczu płynęły łzy. - Jestem młoda, a moje moce nie są wielkie, lecz czasem widzę kształt rzeczy, które nadejdą. Na swój skromny sposób zapewnię równowagę. To wszystko, co widzę... - Dziew- czyna zamilkła i upadła nieprzytomna u boku Corellona. Pan elfów przez chwilę głaskał jasne włosy córki i przyglądał się jej nieruchomej twarzy z mieszaniną smutku i dumy. W koń- cu odwrócił się do Vhaerauna. - Eilistraee dokonała wyboru. Odejdź i zabierz jąze sobą. Ale wiedz, że dzień, w którym podniesiesz na nią rękę będzie ostat- nim dniem twojego życia. To przysięgam na drzewa Arvandoru. Twarz Vhaerauna wykrzywiła się z nienawiści i wściekłości, ale nie miał innego wyboru, jak tylko się zgodzić. Corellon pa- trzył bez słowa, jak młody bóg przerzuca swoją nieprzytomną siostrę przez ramię i znika. W końcu pan elfów podniósł się i sta- nął przed swoją miłością. 73 Elaine Cunningham - Araushnee, wyrok na ciebie został wypowiedziany przez Sel- darine. Za to, co zrobiłaś i za to, czym się stałaś, zostajesz uzna- na za tanar'ri. Bądź, czym jesteś i odejdź, gdzie musisz. Na oczach przerażonych elfów Araushnee zaczęła zmieniać postać. Jej szczupłe ciało rozrosło się do przerażających rozmia- rów, a kończyny wydłużyły, podzieliły i znów podzieliły. Arau- shnee, zręczna tkaczka i zdradziecka kochanka, stała się potwo- rem o kształcie pająka. Najbardziej przerażająca była jej twarz, bo choć jej piękno się nie zmieniło, znikły wszelkie pozory i te- raz wykrzywiała jąnienawiść. Wrzeszcząc niczym przeklęta istota, którą była, Araushnee zbli- żyła się do byłego kochanka. Bogowie elfów wyciągnęli miecze i ruszyli do swego pana. - Zatrzymajcie się! - nakazał Corellon głosem tak straszliwym, że bogowie zamarli na swoich miejscach. Powoli, z żalem, zdjął przeklęte poszycie z pochwy i wyciągnął Sahandriana. Z mieczem w dłoni stanął przed Araushnee. Pajęcza elfka przypadła do ziemi i zaczęła groźnie krążyć wo- kół swej ofiary. Corellon trzymał miecz przed sobą, nie chcąc zadać pierwszego ciosu. Jego dawna małżonka wypowiedziała kilka szeleszczących sylab i splunęła - w jego stronę popłynął strumień świecącego jadu. Lekko obrócił miecz i zatrzymał stru- mień płazem miecza. Rozległo się straszliwe syczenie i trzaski - tojad walczył z magiczną obroną elfiego ostrza. Ale Sahandrian wytrzymał i Corellon machnięciem ręki posłał rozproszone kro- pelki z powrotem w stronę Araushnee. Bogini wrzasnęła z bólu, gdy przypominająca kwas substan- cja opaliła włosy na jej pajęczej postaci i wgryzła się głęboko w ciało. Stanęła na czterech tylnych nogach i wykrzyczała kolej- ne zaklęcie. W jej czterech przednich kończynach pojawiły się cztery zakrzywione ostrza. Potwór zbliżył się do Corellona, a ostrza zsuwały się i rozsuwały niczym dwie pary olbrzymich nożyc. Magiczny miecz Corellona migotał i wirował z hipnotyzującą prędkością, gdy pan elfów parował ciosy czterech ostrzy. Twarz Araushnee wykrzywiała coraz większa wściekłość. Żaden z bo- 74 Evermeet: Wyspa Elfów gów, którzy się jej przyglądali, nie zauważył chwili, gdy znikły ostatnie ślady jej elfiej urody i stała się w pełni pajęczym potwo- rem. Nagle skoczyła Corellonowi do gardła, a jej żwaczki nie- ustannie zamykały się i otwierały. Pan elfów wbił miecz między dwa ostre dzioby i mocno go skręcił, nie pozwalając pająkowi na zbliżenie się do jego gardła. Odskoczył do tyłu, wyciągnął miecz i uniósł go wysoko, by za- trzymać cios jednej z szabel. Chciał tylko sparować, ale Sahan- drian wydawał się dziwnie ciężki w jego dłoni, jakby miecz na- gle niósł ciężar własnych opinii i własne przekonania. Magiczna broń opadła na przeciwnika i bez trudu przecięła na dwie części owłosioną kończynę. Araushnee cofnęła się z wrzaskiem, potrząsając krwawiącym kikutem. Zupełnie pozbawiona rozsądku, rzuciła się na Corello- na w ataku szału, wymachując pozostałymi trzema szablami. Sa- handrian znów uderzył i raz jeszcze. Dwa razy w lesie zabrzmiał brzęk upadających ostrzy i wrzask rannego tanar'ri. Nawet teraz Araushnee nie chciała się przyznać do porażki. Rzuciła kolejne zaklęcie i pasmo magii uniosło się z jej ciała, za- czepiając się na jakimś niewidocznym haku wysoko w górze. Cof- nęła się i znów zaatakowała Corellona, trzymając ostatnią szablę przed sobą niczym lancę i ociekając krwią. Pan elfów bez trudu uniknął ataku. Lecz kiedy pajęczy ca go mijała, pochwyciła go tylnymi nogami i uniosła z ziemi. Corel- lon poleciał razem z nią i uderzył w pień potężnego drzewa. Zniszczone przez mróz liście opadły na polanę, a potwór znów zbliżył żwaczki do gardła boga. Lecz Corellon nie wypuszczał miecza z rąk. Wbił ostrze między kończyny pająka, głęboko rozcinając opuchłe ciało. Araushnee wypuściła go nagle. Z ci- chym, żałosnym jękiem na magicznej nici wycofała się poza jego zasięg. Corellon zsunął się po pniu drzewa i stanął na ziemi, przy- glądając się z bólem serca jak istota, która kiedyś była jego uko- chaną, kołysze się na srebrnej nici, przyciskając okaleczone koń- czyny do poranionego ciała. Mimo swej straszliwej postaci wy- glądała zupełnie jak elfie dziecko, które próbuje się pocieszyć. 75 Elaine Cunningham Gdy Corellon myślał już, że więcej nie zniesie, stwór znów zmie- nił wygląd i ponownie przybrał piękną, dumną twarz Araushnee. -Zabij mnie - szydziła pełnym bólu głosem. - Inaczej nigdy się mnie nie pozbędziesz... już w tej chwili moje kończyny odra- stają. Ale nie możesz tego zrobić, prawda? Nawet w tym jesteś słaby! Zabij mnie, jeśli potrafisz, i skończ to! Corellon uniósł wysoko miecz i rzucił nim z całej siły. Gdy Sahandnan koziołkował w powietrzu w stronę bogini, pan elfów wstrzymał oddech i miał nadzieję, że tym razem miecz będzie posłusznyjego woli, a nie swojej własnej. Jeśli Sahandrian zrobi tak, jak zechce, szyderstwa Araushnee staną się prawdą. Ale elfi miecz tylko przeciął nić, która utrzymywała Araush- nee nad ziemią. Zaczęła spadać, wrzeszcząc z wściekłości. Nie uderzyła w ziemię. W poszyciu lasu otworzył się ciemny, wirujący portal, wrota do innego planu. Araushnee wpadła do portalu, wymachując pa- jęczymi kończynami. Przez wiele długich chwil po jej zniknięciu Seldarine wsłuchiwali się, aż jej głos - przeklinający ich i przy- sięgający zemstę na wszystkim, co elfie - ucichł i zginął wśród wycia wichrów Otchłani. Kiedy zapadła cisza, kiedy straszliwy portal znikł, nowa bogi- ni Angharradh stanęła u boku Corellona. - Nic więcej nie mogłeś dla niej zrobić - powiedziała cicho. - Araushnee stała się tym, czym była. Jest tam, gdzie jej miejsce. Już po wszystkim. Ale Corellon potrząsnął głową. - To nieprawda - powiedział z głębokim smutkiem. - Bitwa o panowanie nad Arvandorem się skończyła, a Araushnee i jej ko- horty poniosły klęskę. Ale obawiam się, że dla elfów walka do- piero się zaczęła. 76 14 nocala, 1367 RD Lordowi Danilo Thannowi z Waterdeep, Harjiarzowi i bardowi, przesyła pozdrowienia Lamruil, książę Evermeet. Z wielkim zainteresowaniem przeczytałem twój ostatni list. Zadanie, którego się podjąłeś, i powody, dla których to zrobiłeś, są bliższe memu sercu niż mógłbyś się spodziewać. Może zaskoczyć cię informacja, iż nie jesteś mi zupełnie nie- znajomy. Pamiętam cię z chwili ogłoszenia wyroku na Kymila Nimesina - choć muszę przyznać, że bardziej ze względu na to- warzystwo, w którym przebywałeś, niż z jakiegokolwiek innego powodu. Byłem zaskoczony podobieństwem twej towarzyszki Harfiarki, Arilyn, do mojej siostry Amnestrii. (Nie wysilaj swojej pamięci - nie przypomnisz sobie mojej twarzy. Przez cały czas miałem na sobie płaszcz z kapturem, by ukryć swoją tożsamość. Mój wzrost i sylwetka sprawiają, że nie jestem od razu rozpozna- wany jako elf, a lata spędzone wśród ludzi nauczyły mnie poru- szać się i nawet mówić tak jak wy.) Nie wiedziałem wówczas ani nawet nie podejrzewałem, że Arilyn jest pół-elfią córką mojej siostry Amnestrii, nie wyczułem również, że księżycowe ostrze siostry znalazło się w zręcznych dłoniach Arilyn. Niestety, sam proces lorda Kymila był zamknię- ty - inaczej wcześniej poznałbym rolę mojej krewnej w postawie- niu tego zdrajcy przed obliczem sprawiedliwości, i mógłbym wtedy wyjawić jej i tobie swoją tożsamość. Moja matka, królowa, niedawno powiedziała mi o wielkich przysługach, jakie Arilyn oddała elfiemu ludowi w Tethyrze. Mówiła również o tym, jak wielki honor uczyniła mi Arilyn, uzna- jąc mnie za dziedzica swego ostrza. Do listu dołączam osobistą odpowiedź do niej i proszę cię o przekazanie jej Arilyn z wyraża- li Elaine Cunningham mi najwyższego szacunku i pokornym podziękowaniem. Mam nadzieję poznać was oboje w najbliższej przyszłości i z opóźnie- niem przywitać was w rodzinie Moonflower - choć niestety tylko w swoim własnym imieniu. A teraz przejdę do sedna Twojego listu. Pytałeś mnie o Kymi- la Nimesina. Mógłbym Ci wiele o nim opowiedzieć. Posiadał wiele cnót i cech, które charakteryzują elfią arystokrację - starożytne i bardzo szlachetne pochodzenie, duże umiejętności w sztukach wojennych i magii, fizyczną urodę i wdzięk, szeroką znajomość opowieści i historii. Niewielu elfów potrafiłoby pokonać go w wal- ce na miecze, a ja kiedyś uważałem się za szczęściarza, że zosta- łem jego uczniem. Znany był również jako poszukiwacz przygód. Wiele lat temu pochlebiało mi, kiedy poprosił mnie, bym wyru- szył wraz z nim do Faerunu w poszukiwaniu artefaktów z utra- conych ełfich krain. W tamtych czasach nawet nie domyślałem się, czego naprawdę szukał. Jako bard na pewno słyszałeś niektóre opowieści o utraco- nych dzieciach Evermeet. O ile wiadomo, tylko dwoje z trzyna- ściorga dzieci, zrodzonych z królowej Amlaruil i króla Zaora wciąż żyje - to jeden z największych smutków Evermeet. Być może część z nich jeszcze żyje, lecz lord Kymil pragnął rozwiać wszel- kie wątpliwości, odszukawszy i zniszczywszy wszystkich dziedzi- ców tronu Evermeet. W takim razie dlaczego oszczędził mnie? Ty, lordzie Thann, możesz zrozumieć to lepiej niż inni. Podobnie jak Ty, ja jestem najmłodszy z wielu dzieci. Moja reputacja wśród mego ludu - jeśli mi wybaczysz - nie jest lepsza od Twojej. W przeciwień- stwie do Ciebie jednak nie jestem aktorem, który za maską fry- wolności ukrywa swe talenty. Moja matka, królowa, jest dobrze poinformowana, jeśli chodzi Harfiarzy i ich metody, a Twoje działania są dobrze znane elfom. Jako uznany pieśniarz cza- rów bez wątpienia uznałbyś za zabawne niektóre debaty na te- mat całkowitej niemożliwości, by ludzki mag rzucał muzyczne zaklęcia elfów. W przeciwieństwie do Ciebie, ja jestem dokład- nie taki, jaki się wydaję - niespokojny, płochy, bez szacunku dla tradycji, działający zbyt szybko, zbyt podatny na niewieście 78 Evermeet: Wyspa Elfów wdzięki i nie ograniczający się przy tym do potencjalnych el- fich księżniczek, zbyt zakochany w szerokim świecie i jego licz- nych mieszkańcach - w skrócie, zupełnie nie pasuję na elfiego księcia. Lord Kymil widział we mnie względnie użyteczne na- rzędzie i nic więcej. Bez wątpienia pozbyłby się mnie, gdyby uznał, że przestałem być przydatny. Co kierowało Kymilem Nimesinem? To pytanie dręczyło umy- sły elfich mędrców i filozofów od chwili śmierci mego ojca, kró- la. Co sprawiło, że elfi arystokrata pochodzący z dobrej rodziny i obdarzony wieloma talentami zwrócił się przeciwko królewskie- mu rodowi - nie mówiąc już o królu wybranym przez samych bogów? Dla mnie jest to bardziej jasne niż dla większości elfów, gdyż wiele podróżowałem i podobnie jak Ty pokochałem kobietę mie- szanej krwi. Moje serce stało się harfą dostrojoną do melodii nieznanych minstrelom Evermeet. Moje oczy widzą dumę, któ- ra izoluje elfy od świata - i zmusza je do ciągłej walki między sobą. Jako bard i znawca elfiej historii wiesz, że rasy elfów wiele razy znajdowały się w konflikcie. Podczas straszliwych stuleci, gdy Wojny o Koronę zbierały straszliwe żniwo wśród Ludu, złote elfy próbowały zwiększyć swoją władzę kosztem osad elfów srebr- nych i zielonych. Zielone elfy połączyły się wtedy z ciemnymi el- fami, by odeprzeć tę inwazję, a w końcu elfy złote, srebrne i zie- lone zjednoczyły się, by wygnać ciemne elfy do Podziemi. Wojny o Koronę i inne podobne im konflikty to tylko część historii. Mię- dzy elfimi rasami trwa niewidoczna, ciągła walka, starsza niż początki elfiej historii. Jeśli chcesz zrozumieć Kymila Nimesina i jemu podobnych, musisz cofnąć się najdalej, jak pozwolą Ci historia i legendy, i przyjrzeć się odwiecznemu konfliktowi mię- dzy złotymi a srebrnymi elfami. Z takich nici utkany jest gobelin Evermeet. Gdy będziesz podążał za historią złotych i srebrnych elfów, musisz pamiętać, że klan Nimesin jest odłamem, to znaczy po- mniejszą gałęzią starożytnego klanu Durothil. Już to wiele wy- jaśnia. 79 Elaine Cunningham Powtarzam - Kymil Nimesin przedstawia sobą wiele z tego, co ceni elfia arystokracja. Z tego samego powodu uosabia to, co tak naprawdę jest nie w porządku z elfami. V 80 Preludium: Nadejście ciemności 10 alturiaka, 1369 RD ymil Nimesin spojrzał przez okno celi w nieskończo- ną pustkę. Właściwie nie była to pustka, gdyż na sza- firowym niebie błyskały punkciki światła przypomi- nające gwiazdy. Światło gwiazd było dla elfa równie ważne, jak powietrze i nawet ludzcy prześladowcy Kymila nie byli tak okrutni, by go tego pozbawić. Inne jego potrzeby również zostały zaspokojone. „Więzienie" było tak naprawdę przyzwoitym mieszkaniem. Kymil miał całe nie- zbędne wyposażenie, jak również wiele udogodnień, a nawet luk- susów rzadko ofiarowywanych więźniom i zdrajcom. Całą jedną ścianę wypełniały półki z księgami, a na stole obok kryształowego fletu leżała elfia harfa. Miał cały zapas pergaminu i atramentu, a jego towarzyszem na wiecznym wygnaniu był elegancki złotooki kot. Po raz kolejny Kymil przypomniał sobie dzień, w którym Trybu- nał Harfiarzy, obmierzły sąd składający się z ludzi i mieszańców, wydał na niego wyrok. Został uznany winnym morderstwa dwudzie- stu siedmiu Harfiarzy i skazany na wygnanie do miniaturowego, magicznego świata na jakimś odległym i tajemniczym planie egzy- stencji daleko od świata znanego jako Aber-toril. Harfiarze uznali, że to jedyny sposób, by zapewnić mu bezpieczeństwo, gdyż wiele elfów z Aber-torilu uznałoby za swoją misję odnalezienie go i zabi- cie. Jego większa zbrodnia - zdrada elfiej korony - nie była sprawą, którą mogli zająć się Harfiarze. Kymil wątpił, by elfy z Evermeet, gdyby miały okazję go sądzić, okazały się równie miłosierne. Ale w sercu elfa nie było wdzięczności. Ludzie, którzy go tu posłali, byli słabi, głupi i krótkowzroczni. Odnajdzie drogę wy- dostania się z więzienia, a wtedy wypełni zadanie, któremu po- 81 Elaine Cunningham święcił swoje życie - zadanie, do którego został zrodzony, wy- chowany i wyszkolony. Kymil wyobrażał sobie tych, którzy podczas procesu zezna- wali przeciw niemu, a później marzył o zemście, jaką wywrze na każdym z nich. Była to często powtarzana litania, która pozwoliła mu przetrwać niemal pięć lat uwięzienia. Najpierw Arilyn, mieszaniec i Harfiarz, która przez długi czas była nieświadomym narzędziem Kymila. Odrzucony bękart kró- lewskiego rodu Moonflower i dziedziczka księżycowego ostrza, nie wiedziała o swojej królewskiej elfiej krwi i nie miała dla sie- bie miejsca na świecie, w którym ludzie i elfy nie mieli się spoty- kać, nie mówiąc już o łączeniu. Kiedy jej matka, księżniczka Amnestria na wygnaniu i incognito, została zabita za podszep- tem Kymila, młoda Arilyn została sama na świecie. Ku olbrzy- miemu zdziwieniu Kymila, elfie ostrze uznało mieszańca za god- nego dziedzica. Szybko jednak otrząsnął się z tej obelgi, wystar- czająco szybko, by uczynić Arilyn częścią swoich planów. Łatwo było jąuwieść, wyszkolić, dać jej poczucie przynależności i celu - a potem wykorzystać moce jej miecza, by zaatakować rodzinę, która ją odrzuciła. Była w tym pewna sprawiedliwość, podobnie jak ironia, co Kymil uznał za głęboko satysfakcjonujące. Ale Arilyn miała na ten temat inne zdanie. Nawet teraz Kymil nie pojmował, jak zwykły mieszaniec mógł go pokonać. Przebiła się przez wszystkie warstwy jego spisku, rozproszyła jego Elitarną Straż i zniszczyła jednego z najbardziej utalentowanych pieśniarzy kręgu, udaremniła plan ataku na samo serce Evermeet i - co bolało go chyba najbardziej - pokonała go w walce jeden na jednego. Za to wszystko Arilyn umrze śmiercią bolesną i powolną. Ale nie wcześniej, przyrzekał sobie Kymil, nim pozbawi ją wszelkich pozorów bycia elfem. Zmusi ją do walki ze szlachetnymi elfami i sprawi, że jej księżycowe ostrze zwróci się przeciwko niej. Spra- wi, by została całkowicie odrzucona przez ludzi i elfy. Będzie patrzył, jak oddanie w oczach ludzkiego maga, który najwyraź- niej ją kocha, zmienia się w nienawiść i odrzucenie. Uczyni ją zabawką orków i ogrów. A potem zrobi się niemiły. 82 Evermeet: Wyspa Elfów Kiedy już Arilyn zostanie zniszczona, Kymil skieruje swojąuwa- gę na Elaitha Craulnobera. Nie była to tylko kwestia zemsty, lecz również zasad, gdyż Elaith był nie tylko szarym elfem, ale do tego łotrzykiem. Panem wielkiego przedsięwzięcia, które zajmowało się szeroką gamą interesów, od zdecydowanie nielegalnych po ledwie wątpliwe moralnie. Elaith był siłą, z którą należało się liczyć w wiel- kim mieście Waterdeep. Kymil zatrudniał go wiele razy, zwykle kiedy pragnął, by wykonano zadanie, którym sam nie chciał bru- dzić sobie rąk. A jednak Elaith stanął po stronie Arilyn, wspierał ją, jak to szare elfy miewały w zwyczaju, i złożył zeznania prze- ciwko Kymilowi. Było niezwykłe, by jeden elf przemawiał prze- ciwko drugiemu, i dlatego słowa Elaitha miały wielką wagę na pro- cesie Kymila. Była też kwestia dokumentów, które przedstawił Ela- ith - dokumentów, które łączyły Kymila ze złymi Zhentarimami. Chwała niech będzie Seldarine, że Elaith nawet nie wyczuł sedna związków łączących Kymila z tą potężną grupą! A później przyjdzie kolej na Lamruila, księcia Evermeet. O tak, Kymil widział go na ogłoszeniu wyroku, choć głupiec starał się zamaskować. Nawet w płaszczu maskującym elfią grację i kap- turze zakrywającym zdradzieckie uszy, nie mógł pomylić Lamru- ila z nikim innym. Młody książę był uderzająco przystojny, na- wet z punktu widzenia elfów. Miał oczy Moonflowerów - głębo- kie, bardzo niebieskie, nakrapiane złotem, a do tego wzrost i mu- skularną sylwetkę ojca. Niewiele elfów dorastało do sześciu stóp, a Lamruil wyrastał jeszcze o parę cali ponad. Sam jego wzrost oszukałby mniej spostrzegawczych, lecz Kymil nie tylko uważ- nie badał „królewską rodzinę", lecz do tego dobrze znał Lamruila. Właściwie to aż za dobrze. Lamruil podróżował z nim przez wiele lat, nieświadomie po- magając Kymilowi w poszukiwaniu „zaginionych" dzieci Moon- flowerów. W tym czasie książę walczył u boku Kymila, uczył się od niego szermierki i odnalazł zaginione bogactwo przodków Ky- mila. Czasem wydawało się jednak, że szary szczeniak był bar- dziej zainteresowany pijaństwem i chodzeniem na dziwki niż ich wspólnymi przygodami. Lamruil z pewnością za bardzo intere- sował się ludźmi i ich sprawami, a jego wesołość i radosna oso- 83 Elaine Cunningham bowość były dla Kymila równie denerwujące, jak te banalne ta- werniane ballady, które tak podobały się ludziom - i, prawdę mówiąc, Lamruilowi również. Kymila wściekała myśl, że zepsu- te i głupawe książątko może teraz próbować odzyskać część skar- bów, które ukryli w różnych miejscach na całym Faerunie. Ten skarb Kymil chciał wykorzystać do sfinansowania walki przeciw Evermeet. A jednak tak może byłoby najlepiej. Kąciki mocno zaciśnię- tych warg Kymila uniosły się w uśmiechu. Dobrze zabezpieczył swoje skarby i wątpił, by Lamruil, który niezbyt interesował się magią, przeżył próbę ich splądrowania. W pewien sposób Kymila zasmuciłaby śmierć Lamruila. Mło- dy książę był użytecznym narzędziem i mógłby się jeszcze przy- dać. Oddany swej siostrze Amnestrii, był zdeterminowany, by od- naleźć zaginioną księżniczkę. Prócz tego bardzo pragnął zoba- czyć szeroki świat i doświadczyć go, i dlatego zapragnął towa- rzyszyć poszukiwaczowi przygód o sławie Kymila. Chłopak był krynicą wiedzy na temat królewskiej rodziny i pionkiem w po- szukiwaniach księżniczki Amnestrii i jej miecza. Poszukiwania Lamruila się nie udały, a Kymila jak najbardziej. Przez długi czas uchodziło mu to na sucho, wystarczająco dłu- go, by dać mu pewność, która kazała mu zwrócić się ku swym najbardziej wymarzonym celom. W końcu Amnestria nie żyła już od ponad dwudziestu pięciu lat, jej ojciec od ponad czterdziestu. To Kymil uważał za swoje największe osiągnięcie. Przez całe życie - całe życie! - szukał sposobu na przerwanie ochronnych barier Evermeet i zniszczenie szarych pretendentów do tronu. Po- tajemne wygnanie jego rodu z wyspy utrudniło to zadanie. Kymil nie mógł postawić stopy na Evermeet, by nie ostrzec potężnego srebrnego elfa, który znał wszystkie jego tajemnice. A jednak odnalazł sposób, gdyż odkrycie portalu księżniczki Amnestrii umożliwiło mu posłanie skrytobójcy do królewskiego miasta. Portal był jego triumfem - i upadkiem. Ale Kymil był uparty. Przez pięć lat zastanawiał się nad spo- sobem, jak przekuć porażkę w zwycięstwo. Portal przeniesiono, a srebrne pasma Splotu przesunięto w sposób, który Kymil uznał- 84 Evermeet: Wyspa Elfów by za niemożliwy. Ale nawet to można zwrócić przeciw królew- skim elfom. Od chwili śmierci króla Evermeet Kymil zajmował się sposoba- mi magicznego podróżowania. Zrozumiał je tak dogłębnie, jak nie- wiele elfów. W swoim czasie wykorzysta tę wiedzę praktycznie. I nie tylko swoje umiejętności. Jedną z członkiń Elitarnej Straży zabitą przez mieszańca była Filauria NiTessine, kochanka Kymila i pieśniarz kręgu o wielkiej mocy. Większość elfów sądziła, że ten starożytny dar - rzadki typ magii pozwalający łączyć nie pasujące do siebie rodzaje magii - wymarł. Ale Kymil odszukał pieśniarzy kręgu, wyszkolił ich, by tkali magię w sposób podobny do Centrum - potężnego maga, który kierował kręgiem wysokich magów. Przez lata Nimesinowie i ich tajemni sojusznicy wybudowali własną Wie- żę na Evermeet. Krąg wystarczająco potężny, by rzucić wyzwanie temu należącemu do Evermeet i odciąć wyspę od świata - pozosta- wiając ją porzuconą i uwięzioną przez własną potężną magię. - Elfy z Evermeet chciały być izolowane od świata. Dostaną to, czego pragną... i na co zasługują- mruknął Kymil. Do dopełnienia planu brakowało tylko samego Kymila. Gdyby tylko udało mu się wydostać z tego więzienia, mógłby puścić w ruch plany, które on i jego klan przygotowywali przez stulecia. Gdyby tylko. Stan przypominający delirium minął i świadomość uwięzie- nia zacisnęła się wokół serca elfa niczym szpony polującego ja- strzębia. Z jego warg spłynął okrzyk wściekłości i rozpaczy, prze- rażający ryk tak pełen furii, że samemu Kymiiowi przeszedł po plecach dreszcz. Echa krzyku długo odbijały się od ścian komnaty, milknąc po- woli w sposób, który przypominał Kymiiowi rozszerzające się kręgi wokół wrzuconego do wody kamienia. Kiedy zapadła cisza, wydarzyło się coś nie do pojęcia: ktoś - coś - odpowiedział na jego nieświadomy krzyk. Komnatę zaczęła wypełniać obrzydliwa woń, a wzór na deli- katnym wełnianym dywanie zatarł się, gdy z tajemniczych głębin zaczęła wypływać ciemna, gęsta substancja. Kymil przyglądał się przerażony, jak Ghaunadaur zaczyna nabierać kształtu. 85 Elaine Cunningham Znał tę opowieść. Dobrze wiedział, jak każdy inny elf, że Ghau- nadaura przywołuje wielkie i zuchwałe zło. Aż do tej chwili Ky- mil nie postrzegał swoich ambicji inaczej, niż jako coś właściwe- go i odpowiedniego. Przybycie Ghaunadaura było niczym spoj- rzenie w ciemne zwierciadło, a wstrząs wywołany obrazem sa- mego siebie większy niż strach przed potężną mocą, jaka się przed nim objawiła. Nie był on jednak aż tak wielki, jak druga oszałamiająca nie- spodzianka, jaka czekała Kymila. Na burzliwej powierzchni boga pojawiła się duża, ciemna bańka, jakimś sposobem powiększają- ca swą moc w miarę wzrastania. Kiedy pękła, Kymil pomyślał, że jego serce też pęknie, gdyż stanęła przed nim istota będąca przekleństwem złotych elfów. Lolth, mroczna bogini drowów. Jego przerażenie wydawało się bawić boginię, a uśmiech na jej pięknej twarzy mroził krew w żyłach bardziej niż obecność Ghaunadaura. - Witaj, lordzie Kymilu - powiedziała melodyjnym, szyder- czym tonem. - Twoje wezwanie zostało usłyszane, twoje metody zaakceptowane. Jeśli chcesz połączyć siły z tymi, którzy również spiskują przeciwko Evermeet, umożliwimy ci wydostanie się z więzienia. Kymil próbował się odezwać, ale nie był w stanie. Polizał wy- suszone na wiór wargi i znów spróbował. Słowa, które się z nich wydostały nie były jednak tymi, których się spodziewał. - Mogłabyś to zrobić? - wyszeptał. W oczach Lolth zapłonął szkarłatny ogień. - Nie wątp w moją moc - syknęła. - Ciekawie byłoby zoba- czyć złotego dridera, pierwszego w historii! Czy tobie również odpowiadałaby taka przemiana, Kymilu Nimesinie? Przerażenie ścisnęło serce Kymila, gdy rozważał tę groźbę. Elfi mędrcy utrzymywali, że Lolth może zmieniać swoich dro- wich wyznawców w straszliwe istoty będące pół-elfami, pół-pa- jąkami. Nie mógłjednak zdecydować, co właściwie jest bardziej przerażające - sama transformacja czy możliwość, że jakimś spo- sobem znalazł się w sferze wpływów Lolth. Nigdy wcześniej nie 86 Evermeet: Wyspa Elfów zastanawiał się nad taką możliwością, najwyraźniej nie pomyśle- li o niej również ci, którzy go tu uwięzili. Mimo wszystkiego, co zrobił, nic w życiu Kymila Nimesina nawet nie sugerowało, że może szukać bogów poza Seldarine. A jednak w jego komnacie stała Lolth, piękna ponad wszelkie wyobrażenie i wypełniająca otoczenie ciemną, kuszącą mocą. Nie wątpię w ciebie - wykrztusił. Dobrze - zamruczała bogini. - W takim razie słuchaj uważ- nie. Uwolnimy cię z tego więzienia pod warunkiem, że udasz się tam, gdzie my nie możemy. Bogowie Seldarine nie pozwolą nam bezpośrednio zaatakować Evermeet, ale ty możesz zebrać elfy, które będą mogły i to zrobią. Ale jak? - spytał Kymil. - Na całym świecie jest zaledwie kilka elfów, które nie zabiją mnie w chwili, gdy mnie zobaczą. Są inne światy i zamieszkuje je wiele elfów - powiedziała bogini. Zaśmiała się na widok oszołomienia malującego się na twarzy Kymila. - Wy, faerie, jesteście tak zakochani w sobie, że uważacie się za jedyny żyjący Lud i zapomnieliście o swojej hi- storii - zaszydziła. - Przybyliście na Torii jako najeźdźcy, pra- gnąc pozbyć się tych, którzy przybyli wcześniej. Myślisz, że je- steście jedynymi elfami, które tak uważają? Kymil z trudem skoncentrował umysł na takiej możliwości. - Złote elfy? - spytał niepewnie. Lolth zaśmiała się ponownie, rozkosznie i szyderczo. - Ach, jesteś bezcenny... i przewidywalny. Tak, na innych świa- tach są złote elfy. Przygotowałam paru dla ciebie. Chodź i sam zobacz. Niemal wbrew własnej woli Kymil podszedł do bogini. Kłę- biąca się masa Ghaunadaura rozdzieliła się, by umożliwić mu przejście. Kymil podszedł ostrożnie i spojrzał w kulę, którą Lolth wyczarowała z powietrza. Obraz pozbawił go tchu. Na niebie, tak ciemnym, że niemal dorównywało obsydiano- wej skórze bogini drowów, walczyły dwa dziwne pojazdy latają- ce. Załogę pierwszego, zgrabnego i uskrzydlonego, przypomina- jącego wyglądem olbrzymiego motyla, stanowiły elfy mogące uchodzić za bliskich krewnych Kymila. Drugi był potężnym stat- 87 Elaine Cunningham kiem pancernym, na którym kłębiły się dobrze uzbrojone istoty wyglądem przypominające orki, lecz walczące z inteligencją i dys- cypliną, którą nie mógłby się pochwalić żaden ork na Torilu. Scro - wyjaśniła Lolth. - To rasa bystrych, potężnych orków z innego świata, a walczą z Imperialną Elfią Marynarką. Jak wi- dać, wkrótce pokonają ten statek. Chciałbyś poznać naturę tego motylego statku i elfów na nim? - mówiła dalej lekko szyderczym tonem. - To ci, którzy przeżyli śmierć swojego świata. Scro napadły na ich ojczyznę i całkowi- cie ją zniszczyły. Te elfy rozpaczliwie szukają domu. Podążą za elfim arystokratą, który im go zaproponuje, i nie będą zbytnio rozpaczać, jeśli przy okazji będą musiały podbić królestwo. To samo zrobili twoi przodkowie, kiedy uciekli z ginącego świata. Ty zrobiłbyś to samo, gdybyś został rzucony na nowy świat. Elfy takie jak ty wierzą, że władza to ich święte prawo. Kymil próbował opanować mętlik w głowie, wpatrując się uważnie w rozgrywającą się przed nim walkę na śmierć i życie. Rozmach i skomplikowanie obrazu, jaki malowała przed nim bogini, choć na pierwszy rzut oka dziwaczne, dobrze pasowały do jego własnych opinii. Nie było mu trudno je przyjąć. - Co chcesz, żebym zrobił? Lolth uśmiechnęła się i zrobiła szybki, skomplikowany gest jedną dłonią. Komnatę wypełnił smrodliwy dym, a z niego wy- szło kolejne przerażające bóstwo. Kymil nie był tchórzem, ale cofnął się przed złą mocą, jaką był Malar, Władca Bestii. Awatar był potężny - ponad dwa razy większy od Kymila i uzbrojony w straszliwe szpony oraz rogi, których końce zdawa- ły się ostre jak elfie miecze. Okrywało go czarne futro. Malar przyglądał się elfowi z pogardą w szkarłatnych oczach. Choć jego sylwetka w ogólnym zarysie przypominała niedźwiedzia, bóstwu brakowało pyska i widocznych ust. Owłosiona skóra otaczająca jego otwór gębowy zadrżała, gdy Malar wydał z siebie pogardli- we prychnięcie. Ale Władca Bestii, w przeciwieństwie do swojej mrocznej so- juszniczki, nie marnował czasu na powitanie elfa czy szydzenie 88 Evermeet: Wyspa Elfów z niego. Górując nad delikatną Lolth, Malar pochylił się i postu- kał jednym szponiastym palcem w kulę. - Popatrz tu, elfie - powiedział szorstkim głosem. - Drugi sta- tek elfów, zabrany z Arborianny, nim spłonęła. Załogą są moi wy- znawcy... gobliny, kilka nisko urodzonych orków... a dowodzi nimi jeden elfi mag. Statek nie jest wystarczająco duży ani dobrze uzbrojony, by zmienić przebieg bitwy, ale ma na pokładzie żyją- cą broń, która może zniszczyć statek scro. Potwór, który będzie zabijał i zabijał, aż nikt nie pozostanie przy życiu. Nakarmisz go moimi wyznawcami, a potem wypuścisz na statek scro. Elfy uznają cię za wybawiciela. Ale najpierw zabij elfiego maga, żeby cię nie wydał. Kymil wpatrywał się w boga. - Chciałbyś, żebym zdradził tych, którzy cię wyznają, i ka- żesz mi zdradzić jednego z mojego ludu? Wypowiedziawszy te ostre słowa, Kymil zaczął się bać, że w ten sposób podpisał na siebie wyrok śmierci. Ku jego ogrom- nemu zaskoczeniu dwójka bogów wybuchła głośnym i szczerym śmiechem. Ghaunadaur dołączył do nich na swój sposób, gdyż gęsta masa też zaczęła burzyć się i wypuszczać bąble w ponurej parodii śmiechu. Wreszcie straszliwy chór zamilkł, a Lolth otarła załzawione oczy i odwróciła się do oszołomionego elfa. Kilka goblinów i orków to niska cena za to, co możesz nam dać. Powiedz tylko słowo, a umieścimy cię na tym statku. Reszta należy do ciebie. Mam poprowadzić inwazję na Evermeet - powiedział oszo- łomiony Kymil. Czyż nie takie były twoje zamiary? Czyż nie takie było two- je marzenie? Z dodatkowymi siłami złotych elfów z Arborianny nie będziesz miał kłopotów z odsunięciem klanu Moonfiower i rządzeniem Evermeet. Jeśli mój plan ma się powieść, będę musiał się skontaktować z kilkoma sojusznikami, na samym Evermeet i w całym Faerunie - stwierdził z wahaniem Kymil. - Czy będzie to możliwe? W odpowiedzi Lolth wyjęła garść klejnotów z jakiejś kieszeni ukrytej w fałdach czarnej jedwabnej sukni. Dała je Kymilowi. 89 Elaine Cunningham - Na pewno je rozpoznajesz. To klejnoty komunikacji, bardzo podobne do tych, które sam nie raz wykorzystywałeś z dobrym skutkiem. Powiedz mi, z kim chcesz się skontaktować, a ja upew- nię się, że te klejnoty trafią do ich rąk. Kymil z namysłem pokiwał głową. To był dobry plan i miał szan- se powodzenia. Zbierze wsparcie z różnych stron, po czym spad- nie na Torii, by samemu poprowadzić morską inwazję na Everme- et. Pozostało jednak jeszcze jedno pytanie, i to bardzo poważne. - Czemu wspieracie moje ambicje? - spytał bez ogródek. - Wydaje mi się, że w oczach Lolth i Malara jeden elf niczym nie różni się od innego. Bogini wzruszyła ramionami. - Ja i moje dzieci nie mamy wstępu na Evermeet, a jego kró- lowa jest ulubienicą Corellona. Zniszczenie Amlaruil z Everme- et będzie wystarczającą zapłatą za haniebne sojusze, które muszę zawrzeć. Bez obrazy, wielki Malarze. Zwierzęcy bóg chrząknął. Kymil odniósł wrażenie, że Malar ma podobne zdanie w tej sprawie. To część, ale nie całość moich zmartwień - stwierdził ostroż- nie elf. - Kiedy już zaczniecie niszczyć Evermeet, czy będziecie chcieli przestać? Bystry jesteś - zauważyła z aprobatą Lolth. - Odpowiedź, jak słusznie podejrzewasz, brzmi „nie". Bardzo chciałabym, żeby morze pochłonęło tę przeklętą wyspę! Ale obawiam się, że na tę przyjemność będę musiała poczekać. Nie mam jeszcze mocy, by zniszczyć Evermeet. Niemniej jednak, postaram się mieć z tego jak najwięcej przyjemności. Ponura, naga ambicja w głosie bogini zmroziła Kymila. Nie wiedział, jakie zamiary kryła bogini w swym mrocznym sercu - i tak naprawdę nie chciał wiedzieć - ale jakimś sposobem uwie- rzył, że zrobi wszystko, co zaproponowała. On sam zawarł kilka nieprawdopodobnych sojuszy, żeby dotrzeć do celów, które do tej pory osiągnął, i honorował je tak długo, jak długo służyły jego celom. Widział swoje własne zdecydowanie odbijające się w szkarłatnych oczach Lolth. - To, co rozkażecie, zrobię - powiedział po prostu. 90 Księga druga Srebro i złoto Nikt, nawet najmędrsi i najszacowniejsi elfi mędrcy nie są w stanie stwierdzić z pewnością, kiedy i skąd pierwsze elfy przy- były na Torii. Ale istnieją opowieści o czasach dawno minio- nych, gdy elfy uciekały tysiącami z rozdzieranego wojną Faerie, magicznej krainy istniejącej w niewidzialnych cieniach tysiąca światów. Pieśni i historie, które opowiadają o tych czasach, są równie liczne jak gwiazdy. Nikt, kto żyje obecnie, nie potrafi opowie- dzieć historii, która zadowoliłaby mędrców poszukujących sta- rożytnej wiedzy niczym kochanek badający twarz ukochanej łub marzyciele wpatrujący się, zadumani, w nocne niebo. Lecz czasem z takich niewielkich opowieści wyłania się wzór, niczym pojedyncze kamienie lub płytki tworzące mozaikę, lub ty- siące jaskrawych nici łączących się w gobelin. - Wyjątek z listu Kriiosa Halambara, Mistrza Lutnika w Kolegium Bardów Nowego Olamn w Waterdeep ' 6 Tkanie sieci (Czas smoków) zwycięstwie zostali pokonani. Elfy z Tintageer - to znaczy te, które przetrwały długie oblężenie, następującą po nim bitwę i kończą- cy ją straszliwy magiczny kataklizm - tuliły się do siebie i obserwowały, jak wściekłe morze rozrywa na kawałki po- zostałe jeszcze statki najeźdźców. Na wyspie nie pozostał nawet jeden wróg. Wszyscy zostali zrzuceni we wzburzoną wodę przez magiczny atak, którego siła znacznie przewyższyła to, czego spo- dziewali się ci, którzy go wyczarowali. Nawet teraz elfią wyspą wstrząsały gwałtowne dreszcze, jakby sama ziemia czuła nadal strach - lub też przeczuwała zagładę. - Drzewa! - wykrzyknęła nagle jedna z kobiet, wskazując na linię palm, które kołysały się dziko nad brzegiem morza. Jej towarzysze spojrzeli i przez wymęczoną grupę przeszedł szmer konsternacji. Przed bitwą te drzewa rosły wzdłuż szero- kiej alei mijającej świątynię Angharradh - ulicy, która niegdyś znajdowała się kilka setek kroków od brzegu oceanu. Na oczach przerażonych elfów wzburzone fale wspinały się coraz wyżej i wyżej wzdłuż wzorów w kształcie rombów, które znaczyły pnie palm. - Na wzgórze tańców. Natychmiast! - rozkazał elfi młodzik. Jego głos, baryton tuż po mutacji, załamał się na ostatnim słowie i wzniósł do dziecinnego sopranu. Ale elfy od razu go posłuchały. Zrobiłyby to nawet gdyby pro- pozycja chłopca nie była tak oczywiście rozsądna. Choć Durothil dopiero co wyrósł z dziecięctwa, był najmłodszym bratem króla - i ostatnim, który pozostał z królewskiego rodu Tintageer. Co 93 Elaine Cunningham więcej, w młodym księciu było coś, co wywoływało szacunek, mimo młodego wieku i niepewnego tonu głosu. Elfy odwróciły się od zrujnowanego miasta i pospiesznie ru- szyły przez zasypane gruzem zagajniki w stronę wzgórza tańców. Najwyższy punkt miasta stanowił najlepsze możliwe schronie- nie, póki nienaturalnie wysokie wody nie opadną. W miarę zbliżania się do szczytu wzgórza elfy szły coraz spo- kojniej, a ich wymęczone twarze rozpogadzały się. Z tym świę- tym miejscem łączyły się ich najlepsze wspomnienia i najpotęż- niejsza magia. Tu spotykali się, by świętować zmiany pór roku, śpiewać stare pieśni i tańczyć z samej radości istnienia, by zbie- rać światło gwiazd i tkać z niego cudowne zaklęcia, które błogo- sławiły i wzmacniały Lud lub dodawały magii ich dziełom. Ale przypomniana radość była zbyt krótka. Ziemia pod ich stopami zaczęła drżeć, po czym wstrząsnęła raz, gwałtownie, jakby z bólu. Po wstrząsie nastąpiła dziwna cisza, którą przerywał jedynie cichy szum dochodzący od strony odległego horyzontu. Elfy spoj- rzały w stronę morza i zrozumiały, że drżenie wyspy było jej przedśmiertnymi drgawkami. Z zachodu nadchodziła ogromna ściana wody. Elfy wpatrywały się, oszołomione i milczące, w pędzącą w ich stronę śmierć. - Musimy zatańczyć - poganiał ich Durothil, potrząsając naj- bliższą elfką, jakby chciał ją obudzić. Bonnalurie, jedyna pozo- stała przy życiu kapłanka Angharradh, wpatrywała się w niego przez chwilę, nim jej przepełniony smutkiem umysł pojął sens jego słów. Jej oczy rozjaśniły się i zapłonął w nich ogień zde- cydowania. Razem zebrali elfy i wyjaśnili im swój rozpaczliwy plan. Pod kierunkiem kapłanki pozostałe przy życiu elfy utworzyły krąg i zaczęły podążać za nią, stawiając kroki jednego z najpo- tężniejszych elfich zaklęć. Wszyscy połączyli się w tańcu, nawet młodzi i ranni, choć nie znali wysokiej magii, do jakiej należało to zaklęcie, i choć ryzyko dla nich oraz dla ich kapłanki było ol- brzymie. 94 Evermeet: Wyspa Elfów Kiedy jej podopieczni w pełni dopasowali się do rytmu tańca, Bonnalurie zaczęła śpiewać. Jej srebrzysty sopran dźwięczał nad wyspą, wzywając moc jej bogini, zbierając pasma magii emanu- jące od każdego z elfów i splatając je w jednym celu. Zaklęciem, które kształtowała, było Poszukiwanie, wystarczająco potężne, by odsunąć zasłony oddzielające światy, by odnaleźć miejsce mocy podobne do tego, na którym teraz tańczyły elfy... i by otworzyć drogę do tego nowego świata. W zwykłych warunkach jedynie najpotężniejsi elfi magowie odważyliby się rzucić takie zaklęcie, i to wyłącznie przy wsparciu kręgu. Choć Bonnalurie nie była czarodziejem, wiedziała o sztuce więcej niż większość kapłanów. Pojmowała ogrom zadania, którego się podjęła i cenę, jaką bę- dzie to ją kosztować. I nie tylko ją - tylko część z elfów, które tańczyły razem z nią, bezpiecznie przejdzie srebrną ścieżką. Jeśli zaś chodzi o innych... cóż, Bonnalurie do ukształtowania tego zaklęcia będzie potrzebować każdego oddechu i pulsu magii. Jeśli zawiedzie, wszystko przepadnie. Pochwycone przez magię, elfy tańczyły niemal w ekstazie. Nie wiedziały, co robią, a jednak jakimś sposobem znajdowały miej- sce wewnątrz wyłaniającego się wzoru tańca. Jeden po drugim, zaczynały śpiewać, podchwytując wątek pieśni Bonnalurie i do- dając do niego magię własnej życiowej esencji. Niektóre z elfów bledły i zaczynały przypominać widma, gdy pochłaniało je rzu- cane zaklęcie. Ale żadna stopa nie zawahała się, a ich wspólna pieśń rzucała wyzwanie nadchodzącej śmierci. Tańczyli i śpie- wali długo po tym, jak nie byli już w stanie usłyszeć własnych głosów, zagłuszanych przez ryk nadchodzącej fali. Na tancerzy padł cień, gdy ściana wody zasłoniła zachodzące słońce. Wtedy morze spadło na wyspę, popychając elfy na srebr- ną ścieżkę, którą utkała ich magia. Nawet tam morze zdawało się podążać za nimi, gdyż wybuch mocy, który ich tam popchnął, był niczym czarne, bezlitosne fale. Po, jak się zdawało, całej wieczności, Durothil wylądował na nieznanym brzegu z siłą tak wielką, że ból przeszył wszystkie kości jego ciała. Ignorując cierpienie, młody elf przetoczył się do tyłu i przykucnął ze sztyletem w dłoni. Zielonymi oczyma przyj- 95 Elaine Cunningham rżał się okolicy w poszukiwaniu niebezpieczeństwa. Gdy nic nie zauważył, zmusił się do przyjrzenia tym elfom, które przetrwały magiczną podróż. Durothil nie widział Bonnalurie wśród oszołomionych ocala- łych. Nie spodziewał się tego. Choć magia była dla nich równie naturalna, jak powietrze, którym oddychali, niewiele elfów było- by w stanie przetrwać w oku tak potężnego sztormu. Zebranie i przekazywanie tak potężnej magii wymagało wielkiej siły, dłu- gotrwałego szkolenia i olbrzymiej dyscypliny. Krąg wysokich ma- gów, działających razem, mógłby kształtować takie moce i kiero- wać nimi bez negatywnych efektów. Ale Bonnalurie działała sa- modzielnie i przekazywała magiczną burzę przez samą siebie. Została przez nią porwana. Durothil przysięgał sobie, że później ocalali z Tintageer będą opłakiwać odejście kapłanki i śpiewać pieśni o jej odwadze i po- święceniu dla Ludu. Ale nie teraz i jeszcze nie przez wiele dni. Durothil czuł ucisk w gardle od zbyt wielu niewyśpiewanych ża- łobnych pieśni. Ze wszystkich elfów Tintageer, wyspy o najwspanialszej cy- wilizacji i najliczniejszej populacji na całym Faerie, mniej niż setka przeżyła bitwę, by zatańczyć na świętym wzgórzu. Z nich przetrwała mniej niż połowa. Nie był to dobry początek, ale prze- cież przeżyli i odbudują się. Durothil odetchnął głęboko i rozejrzał się po swoim nowym królestwie. Nie miał wątpliwości, że to on będzie rządził - prawo i odpowiedzialność należały do niego z racji urodzenia. Dobro- byt tego ludu, na dobre i na złe, był w jego rękach. Choć był mło- dy, postara się, by w tej nowej krainie rozwijali się. Była to piękna okolica, zauważył, równie dzika i surowa, jak bajeczna północ Faerie. Widok z miejsca, w którym stał, nieduże- go płaskowyżu na szczycie potężnej góry, zapierał dech i pobudzał wyobraźnię. Olbrzymie góry, tak wysokie, że ich szczyty ginęły w grubych warstwach chmur, stały niczym strażnicy, na północy i zachodzie sięgając dalej, niż Durothil był w stanie zobaczyć. Spojrzenie młodego elfa zsunęło się na kamieniste zbocza po- niżej i porastający większość góry gęsty sosnowy las. Dalej, w do- 96 Evermeet: Wyspa Elfów linie, rzeka płynęła zakolami przez soczystą zieloną łąkę, a kry- stalicznie czysta woda odbijała różowe i złote promienie zacho- dzącego słońca. Durothil z namysłem pokiwał głową, odetchnął głęboko i wy- prostował się. Zauważył, że powietrze jest rzadkie i ostre, w ni- czym nie przypomina wilgotnych, pachnących kwiatami wiatrów, które pieściły jego utracony dom. Ale ostry wiatr wydawał się żywy, pełen magii, która wcale nie różniła się od miejsca, gdzie został wychowany. Na tym nowym świecie magia była silna i mło- dy elf już widział swoje miejsce w magicznej tkaninie. Gdzie była magia, elfy mogły się rozwijać. W swoim czasie ta kraina stanie się prawdziwym domem. - Faerun - wyszeptał Durothil, dodając wznoszący akcent, któ- ry zmienił elfie słowo określające jego ojczyznę w coś nowego, a jednak znajomego. Odwrócił się w stronę swego ludu i nabrał otuchy, gdy ujrzał swoje własne zadziwienie - i pojmowanie - odbijające się w kilku elfich twarzach. Pod kierownictwem Durothila elfy zabrały się do pracy. Kilku pomniejszych kapłanów przeżyło, podobnie kilku magów. Ci zaję- li się rannymi, korzystając z balsamów i zaklęć, które im pozosta- ły. Ci, których zapasy magii wyczerpały się, ofiarowali modlitwę lub pocieszenie tym, których zdruzgotała utrata ojczyzny i tym, których oszołomił nowy, nieznany świat, w którym się znaleźli. A był on dziwny, zgadzał się w milczeniu Durothil, mimo uspo- kajającej obecności magicznego Splotu. Nawet kamień pod ich stopami był dziwny. Płaskowyż był zadziwiająco płaski, niemal idealnie równy, i najwyraźniej stworzony z jednej skały. Jego po- wierzchnia była śliska i gładka, błyszcząca niczym wypolerowa- ny marmur. A jednak od czasu do czasu zdarzały się dziwne wy- brzuszenia. Młody elf, jak zawsze ciekawy, podszedł do krawę- dzi płaskowyżu, wyciągnął sztylet zza pasa i zaczął nim odłupy- wać jedno z tych wybrzuszeń. Kamień był kruchy jak szkło i odłu- pał się bez trudu, ukazując dziwny, zwęglony kształt. Durothil szybko uwolnił z kamienia delikatną metalową obręcz. Podniósł ją, zauważając przepływające przez nią ciche brzę- czenie magii. Kiedy już wyciągnął obręcz, zauważył poniżej błysk 97 Elaine Cunningham metalu, najprawdopodobniej miecza. Kilka kolejnych uderzeń sztyletu potwierdziło domysły. Marszcząc czoło, Durothil uniósł magiczną obręcz do zachodzącego słońca i oglądał ją ze wszyst- kich stron, próbując domyślić się jej przeznaczenia. - Karwasz - stwierdził męski głos z dziwnym akcentem z pół- nocnego Faerie. Mówca, wysoki elf o włosach barwy płomienia, pochylił się i wyjął obręcz z ręki Durothila, nawet nie pytając go o pozwolenie. Po chwili przyglądania się ogłosił: - Powiedział- bym, że to elfia robota. Miecz też. Durothil wzruszył ramionami, choć przypuszczał, że starszy elf ma rację. Sharlario Moonflower był kupcem - pewnie raczej piratem - który miał pecha zawinąć do portu w Tintageer kilka chwil przed atakiem armady. Wyglądem zupełnie nie przypomi- nał złocistych, eleganckich mieszkańców Tintageer. Skóra Shar- laria była blada niczym pergamin, co ostro kontrastowało z jego ognistą czupryną i oczami o barwie nieba. Dziwny wygląd i jesz- cze dziwniejsze maniery. Sharlario, którego otwartość i szcze- rość graniczyły z nieuprzejmością, za nic sobie miał wyrafino- wane tradycje i protokół dworskiego życia. W tej chwili jednak zdawał się w pełni podzielać zainteresowanie młodego księcia przedmiotami zatopionymi w kamieniu. Metalowa obręcz i miecz. Jak się tu znalazły? - zastanawiał się na głos Sharlario. Jego błękitne oczy rozszerzyły się gwałtow- nie, jakby odpowiedź uderzyła go z siłą ciosu w głowę. Jednym płynnym ruchem podniósł się i odwrócił twarzą do pozostałych. Ty, kapłanko, zbierz razem dzieci - krzyknął przynaglającym tonem. - Wy wszyscy, schodzić z góry najszybciej, jak się odwa- życie. Znajdźcie kryjówki, najlepiej małe jaskinie, a jeśli ich nie będzie, to gęste drzewa. Pomóżcie rannym. Pospieszcie się! Durothil chwycił elfa za ramię. - Jakim prawem tu rozkazujesz? - spytał oburzony. Blady elf zrzucił rękę Durothila i podniósł osmaloną metalo- wą obręcz. - Pomyśl, chłopcze! Ten karwasz i ten miecz nosiła jakaś elf- ka. Zginęła w wybuchu gorąca, które zmieniło ją w pył oraz sto- piło kamień i ziemię. Jak myślisz, co było tego przyczyną? 98 Evermeet: Wyspa Elfów Mimo prędko wypowiadanych słów i przynaglenia w tonie Sharlaria, Durothil przyglądał mu się przez chwilę w milczeniu. Elfi królowie nie mówili i nie działali w pośpiechu, a młody książę pragnął zachowywać się odpowiednio dystyngowanie. Jednocze- śnie zastanawiał się, zupełnie bez związku, dlaczego Sharlario uznał, że poprzedni właściciel karwasza był kobietą. - Czy nie masz pojęcia o magii? - odparł w swoim czasie Du- rothil. - W bitwie na zaklęcia między magami o wystarczająco wielkiej mocy, jest... Sharlario przerwał mu krótkim, zirytowanym przekleństwem. - Przestań bełkotać, chłopcze... w okolicy jest smok. W takim razie to ty wydaj rozkaz odejścia, ale zrób to, póki twój lud jesz- cze żyje! Oczy Durothila rozszerzyły się, gdy dotarła do niego prawda. Smoczy ogień - mruknął, wpatrując się w przypominający szkło kamień i w końcu pojmując, w jakie niebezpieczeństwo się wpakowali. Róbcie tak, jak powiedział pirat i pospieszcie się! - krzyk- nął do oczekujących elfów, ignorując oburzone spojrzenie Shar- laria. Gdy elfy ruszyły wypełniać jego polecenie, Durothil osłonił oczy dłonią i spojrzał na zachód. Tam znajdowały się najbardziej poszarpane szczyty. Wedle starych opowieści smoki miały swoje leża w górach. Na wyspie, która była jedynym domem Durothila, smoków nie było, lecz legend słyszał wiele. Według wszelkich przekazów smoki były istotami o potężnej mocy i magii. Najpraw- dopodobniej istota, która zniszczyła to miejsce, mogła również wyczuć zaklęcie, które sprowadziło tu elfy i właśnie w tej chwili mogła się zbliżać, by sprawdzić, co się stało. I rzeczywiście - niewielki punkcik na tle złocistego nieba wkrótce przyjął złowrogi kształt. W ich stronę zbliżał się smok, jego czerwone łuski błyszczały w blasku zachodzącego słońca. Durothil zdusił nagły, paraliżujący strach i spróbował ocenić, ile czasu zajmie smokowi dotarcie do nich. Zbyt mało, stwierdził ponuro. Smok nadleci, nim uciekające elfy dotrą do linii drzew, i bez trudu wszystkie je wyłapie. 99 Elaine Cunningham Młody książę wyciągnął miecz. Szeroko rozstawił nogi, uniósł ostrze i wykrzyczał wyzwanie. Krótki płomień nie mógł stopić kamienia, myślał Durothil. Smoczy ogień, który przekształcił szczyt góry, musiał trwać bar- dzo długo. Jego zadaniem było upewnienie się, że następny wy- buch ognia będzie trwał wystarczająco długo, by pozbawić smo- ka sił i dać elfom czas na ucieczkę. Kupi ten czas, ściągając smo- czy ogień na siebie. Młody książę nawet nie pomyślał o innym rozwiązaniu. Umrzeć dla swojego Ludu było ostatecznym obowiązkiem każdego elfiego króla. Ku jego zaskoczeniu Sharlario Moonflower stanął przy nim z mieczem w gotowości. Lecz niebieskie oczy starszego elfa skie- rowane były nie na smoka, lecz na inne, bliższe zagrożenie. Siedem przypominających elfy istot leciało w stronę zniszczo- nej góry, unosząc się na skrzydłach niczym wielkie orły. Dwa trzymały między sobą rozciągniętą sieć i spadały w stronę obroń- ców z wyraźnie wrogimi zamiarami. Nim Durothil zdążył zareagować na ten drugi atak, Sharlario odepchnął go brutalnie z drogi. Młody elf zatoczył się i wypadł poza krawędź płaskowyżu. Zaczął staczać się po stromym zbo- czu, szaleńczo machając rękami, by czegoś się uchwycić. Ale zbocze było gładkie i śliskie od stopionego kamienia, który spły- nął po nim po ostatnim ataku smoka. Spadał w dół i w dół, tak szybko, jakby zsuwał się po jednym z wodospadów Tintageer. Na dnie nie czekała na niego jednak łagodna mgiełka ani ciepła woda. Kiedy gładki kamień wreszcie się skończył, Durothil zaczął podskakiwać i odbijać się na nie- równej ziemi. Widział zbliżającą się w jego stronę stertę głazów, ale nie był w stanie jej uniknąć. Nie poczuł, jak się zatrzymuje, lecz przeszył go ból niczym nagły, oślepiający błysk. Jasność stopniowo ustępowała szarej pustce nicości. Ostatnim obrazem w oszołomionych oczach Du- rothila, nim zupełnie zatonął we mgle, był Sharlario, otoczony siecią i szarpiący się niczym ryba na haczyku, niesiony przez uskrzydlone elfy. 100 Evermeet: Wyspa Elfów Koło pór roku przetoczyło się wiele razy, nim młody książę w końcu powrócił do swego ludu. Grupa myśliwych, złotych elfów, odnalazła go w głębokim lesie, wpatrzonego w rośliny rosnące w ukrytych miejscach z koncentracją, która sugerowała, że nie ma żadnych innych myśli ani trosk. Choć myśliwi zadawali mu wiele pytań, Duro- thil nie był w stanie im powiedzieć, gdzie przebywał przez te wszystkie lata. Po prostu nie pamiętał - mijające lata nie miały żadnego znaczenia dla Durothila, który w sercu i duszy pozo- stał tym samym młodym księciem, który uratował swój lud z umierającej wyspy Tintageer. Choć Durothil cieszył się z ponownego znalezienia się pośród elfów, nie spodobały mu się zmiany, jakie zaszły podczas jego nieobecności, nie czuł się też zbyt dobrze w nowym miejscu, któ- re znalazł dla siebie Lud. Zaklęcie rzucone przez jego lud na odległej Tintageer było prawdziwym Poszukiwaniem. Odnalazło miejsce mocy, wzgórze tańca podobne do świętego miejsca w ich ojczyźnie. Przez wiele setek lat mieszkający tu klan leśnych elfów zbierał światło gwiazd i magię na płaskowyżu na jej szczycie. Wielu z tego magicznego ludu zginęło podczas jednej nocy letniego przesilenia od ogniste- go oddechu czerwonego smoka, który nazywał siebie Panem Gór. Ci, którzy pozostali przy życiu, przyjęli przybyszów w swoim leśnym domu. I elfy z Tintageer, dumny, złocisty lud ze starożyt- nego południa Faerie, zmieszały się z tymi dzikusami. Ku wielkiej uldze Durothila nie wszyscy przejęli miejscowe zwyczaje. Niektóre z elfów dumnie trzymały się we własnym gro- nie i próbowały zasiać nasiona swojej magii, sztuki i kultury w le- śnej glebie. Co zadziwiające, jednym z nich był Sharlario Moon- flower. Rudowłosy wojownik przeżył i poślubił kobietę z Faerie, od- daną kapłankę Sehanine Księżycowy Łuk. Urodziła im się cała gromadka hałaśliwych elfiątek, z których większość odziedziczyła bladą skórę i ogniste włosy po ojcu. Niemal bez wyjątku człon- kowie tego nowego, rozwijającego się klanu wraz z matką odda- 101 Elaine Cunningham wali cześć Bogini Księżyca. Inni już zaczynali nazywać ich „księ- życowymi elfami". Jeśli chodzi o Sharlaria, często opowiadał o avarielach, uskrzy- dlonych elfach, które go uratowały, i o cudach Aerie, magiczne- go, ukrytego w górach królestwa, do którego go zabrali. Opowia- dał o pomocy, jakiej im udzielił w walce z czerwonym smokiem i wygnaniu go z północnych gór. Avariele byli zaledwie jedną z wielu ras elfów w tej nowej krainie, twierdził Sharlario, i opo- wiedzieli mu o innych klanach, które zamieszkiwały ten ląd. Grupy elfów mieszkały w całym lesie, inne na gorącym południu, a na- wet w głębinach dalekiego morza. To doświadczenie ukształtowało przyszłość Sharlaria, a mo- że tylko ją potwierdziło. W rodzinnych stronach był kupcem, który żeglował po morzach, zbierał wieści i przewoził towary do odległych elfich krain. Wciąż był wędrowcem, gdyż opo- wieści avarieli pobudziły jego wyobraźnię. Nic go nie mogło zadowolić, póki nie zobaczył na własne oczy całego Faerunu. On i jego dzieci często wyjeżdżali, by badać swój nowy świat, szukając przygód i innych przedstawicieli swego gatunku. Przy- wożone przez nich opowieści były wspaniałymi historiami z ga- tunku tych, które rodzice przekazują dzieciom niczym tytuły lub bogactwo. Elfy z przyjemnością słuchały opowieści Sharlaria, lecz nie- wielu wierzyło w istnienie avarieli. Nikt z leśnego ludu nie wi- dział takich istot, a sam pomysł uskrzydlonych elfów wydawał się zbyt fantastyczny, by w niego uwierzyć. Nawet sam Sharlario już nigdy więcej nie zobaczył żadnego z nich, najwyżej w snach. Nie przeszkadzało mu to jednak utrzymywać, że avariele nadal go strzegą. Spośród wszystkich elfów tylko Durothil nie żartował sobie z fantazji księżycowego elfa. On również widział skrzydlate elfy. Zgodnie z niewypowiedzianą umową on i Sharlario nigdy więcej nie rozmawiali o tamtym dniu-w rzeczy samej, właściwie wcale nie rozmawiali. Kiedy Durothil powrócił po długiej i niewyjaśnionej nieobec- ności, odkrył, że jego lud przyjął zwyczaje miejscowych i już nie 102 I Evermeet: Wyspa Elfów potrzebuje ani nie pragnie, by rządził nimi król. Nie było korony, o którą Durothil mógłby walczyć, ale mimo to nie mógł pozbyć się poczucia, że ze wszystkich elfów lasu to Sharlario byłby naj- groźniejszym pretendentem do korony. Tego nigdy nie mógł za- pomnieć. Była jeszcze kwestia utraconych lat. Durothil rozumiał fanta- zje księżycowego elfa lepiej, niż sam by chciał. Nigdy nie wi- dział strzegących Sharlaria avarieli, ale przez następne lata czę- sto widywał przez mgnienie oka srebrne wilki, nadnaturalnie wiel- kie stworzenia, które podążały za nim przez las niczym cienie. I przez wszystkie lata życia jego sny nawiedzała nocna pieśń wil- ków i niewyraźne wspomnienia łagodności zmiennokształtnych elfów, które mówiły na siebie lythari. Te umykające wizje i głę- boka blizna, która, ukryta przez gęste złote włosy, rozciągała się u podstawy czaszki, były jedynym, co pozostało po pierwszych latach jego pobytu na Faerunie. W miarę upływu lat Durothil nauczył się pozostawiać cienie przeszłości za sobą. Ponieważ nie został wezwany do rządzenia, ( elf wszystkie swoje wysiłki poświęcił zgłębianiu Sztuki. Mimo ostrych bólów głowy, które nie przestawały go męczyć, osiągnął mistrzostwo w magii. Splot, który wyczuł tego pierwszego dnia na Faerunie, z łatwością przychodził na jego wezwanie, i Duro- thil szybko zwiększał swoje umiejętności i moc. Posiadał rów- nież olbrzymią, najwyraźniej instynktowną znajomość ziół i elik- sirów - być może efekt jego utraconych lat - co również mu po- magało. W przeciągu kilku dziesięcioleci Durothil stał się najpo- tężniejszym magiem w północnych lasach. Sharlario Moonflower nie zaprzestał wędrówek i często po- wracał do lasu z wieściami o innych elfach, które napotkał. Część była uciekinierami z Faerie lub innych światów. Inne były dziw- nymi, pierwotnymi istotami, które zamieszkiwały drzewa i wody, i które najwyraźniej zrodziła sama ziemia. A choć wiele z tych dzikich klanów ostrożnie podchodziło do przybyszów, nie stano- wiły zagrożenia. I dobrze, gdyż na Faerunie trwały przygotowania do innej wojny. Elaine Cunningham W krainie bogatej w magię i liczne dzikie tereny na niebie rzą- dziły smoki i walczyły między sobą o władzę nad górami i lasa- mi. Niektóre z nich traktowały elfy jak bydło lub robactwo, które można zjadać lub zabijać, gdy tylko przyjdzie ochota. Wiele el- fich osiedli padło ofiarą ich zachcianek i zostało zniszczonych równie dokładnie, jak przed wielu laty tamto święte wzgórze w czasie nocy letniego przesilenia. Smok znany zielonym elfom jako Pan Gór był jednym z najbardziej żarłocznych. Inne smoki były łagodniejsze, lecz niewiele z nich zastanawiało się nad mniej- szymi istotami zamieszkującymi ich z trudem zdobyte ziemie. Miały inne, ważniejsze troski - walkę z przedstawicielami wła- snego rodzaju. Zajadłe i pełne goryczy były te wojny o ziemię i każdej wio- sny coraz mniej smoków leciało na chłodną północ. Rozpaczli- wie pragnąc osiągnąć zwycięstwo - a może rozpaczliwie pragnąc przeżyć - część smoków zaczynała zastanawiać się nad innymi rozwiązaniami. Kiedy Durothil pojął naturę tego konfliktu, zauważył też ścież- kę, która mogła doprowadzić go do odzyskania przynależnych mu z urodzenia praw. Zaczynał spędzać coraz więcej czasu na szczycie góry, gdzie on i Sharlario wiele lat temu spotkali przera- żającego Pana Gór. Czerwony smok został pokonany i wygnany, to prawda - ale jego czas znów nadejdzie. Jak kiedyś, będzie rządził górami, i tym razem połączone wysiłki elfów i avarieli Sharlaria nie zapobiegną jego powrotowi. A kiedy nadejdzie ten dzień, on, Durothil, zdobędzie władzę na skrzydłach pana smoków. 104 7 Brat przeciw bratu HB3JS5JJ ą na świecie rzec/y, myślał Sharlario Moonflower, Lf K-i-«S którymi nie można się znudzić. Wielobarwne płomie- ni^* ^|/i nie ogniska w obozie, przyjemność słuchania, jak Ma^m^^M pierworodny syn śpiewa ballady, które były stare już wtedy, gdy jego przodkowie chodzili po Faerie, pokusa miejsc, których jeszcze nie odwiedził. Takie rzeczy Sharlario uważał za błogosławieństwo bogów. Ale choć noc była ciepła i pełna tych błogosławieństw, księżycowy elf z trudem koncentrował się na pieśni płynącej ze srebrnej liry syna. Minęły niemal trzy stulecia od czasu, gdy Sharlario został wy- rwany z Faerie i rzucony na ten odległy brzeg. Był to długi czas, nawet na miarę elfów, a jednak lata mijały aż za szybko. Sharla- rio westchnął i rzucił do ogniska kolejny kawałek wyrzuconego na brzeg drewna. Jego syn, Cornaith, podniósł wzrok. Wyraz twarzy ojca spra- wił, że pieśń zamilkła. Młody elf instynktownie wyciszył struny liry. - Wydajesz się zmęczony, ojcze - powiedział Cornaith. - Czy mam przerwać, byś mógł odpocząć? Księżycowy elf uśmiechnął się z trudem. Dość zmęczony, chłopcze, lecz wątpię, by tej nocy sny przy- niosły mi odpoczynek. Zaczyna brakować czasu, zbyt wiele po- zostało do zrobienia. A jednak w czasie tej podróży wiele osiągnęliśmy - powie- dział poważnie młody elf. - Opuściliśmy góry mniej niż dwa lata temu, a zdążyliśmy nawiązać stosunki dyplomatyczne z nie mniej niż dziesięcioma osadami zielonych elfów. To zadziwia- 105 Elaine Cunningham jące, nawet jak na ciebie. Z pewnością mamy wystarczająco wielu sojuszników, by stawić czoła każdemu czekającemu nas wyzwaniu. Nigdy nie walczyłeś ze smokiem - stwierdził po prostu Shar- lario. - Modliłbym się, byś nigdy nie musiał, ale byłoby to jak modlitwa, by zima nie nadeszła. Czas ma swój własny bieg i lata wygnania smoka niemal dobiegły końca. Stwór powróci, co do tego nie mam wątpliwości. A my go przepędzimy, jak zrobiłeś to wcześniej - dodał zde- cydowanym tonem syn. Sharlario nie odpowiedział. Rzadko mówił o tamtej dawnej bitwie, chyba żeby zapewnić inne elfy, że czerwony smok został wygnany i nieprędko powróci. Niewielu wierzyło w jego opowieść o avarielach, więc nie miał powodu, by wgłębiać się w szczegóły jego pomocy skrzydlatym elfom. I z żadnego powodu by tego nie zrobił. Cena za to zwycięstwo była olbrzymia i zbliżała się pora spłacenia długu. Na ile wierzysz w opowieści o Ilythiiri? - spytał Comaith, od niechcenia uderzając w struny swojej liry. - Jeśli o mnie cho- dzi, nie potrafię uwierzyć, że południowe elfy są aż tak potężne i pełne ambicji, jak słyszeliśmy. Nie potrafię też uwierzyć w hi- storię o okrucieństwie, jakiego się rzekomo dopuszczali. Uwierz - stwierdził kobiecy głos dochodzący z cieni za ogniskiem. Oba elfy podskoczyły na ten dźwięk. Dłoń Sharlaria instynk- townie powędrowała do rękojeści sztyletu u pasa. Gdy podnosił się ostrożnie, zauważył oszołomiony wyraz oczu syna i dobrze go zrozumiał. Cornaith niczego nie kochał bardziej od muzyki, a w tym jed- nym słowie było więcej melodii niż w niejednej arii czy balla- dzie. Podobnie jak wszystkie elfy, Sharlario bardzo kochał pięk- no i instynktownie ciągnęło go do nieznanej mówczyni. A jednak przywołał do umysłu zaklęcie odwracające magiczny atak i trzy- mał dłoń na rękojeści sztyletu. - Jeśli przybywasz w pokoju, jesteś mile widziana przy na- szym ognisku - powiedział. 106 Evermeet: Wyspa Elfów Cienie poruszyły się i w kręgu światła pojawiła się elfka. Mimo trwającej stulecia kariery dyplomaty, Sharlario nie mógł powstrzy- mać opadającej szczęki. Ich gość był bez wątpienia najpiękniejszą istotą, jaką kiedy- kolwiek widział. Jej twarz była bez wątpienia elfia, z wyraźnymi kośćmi policzkowymi i delikatnie ukształtowanymi rysami, lecz skóra miała odcień bezgwiezdnej nocy. Była wyższa od innych elfów - miała dobrze ponad sześć stóp wzrostu - a jej długie nogi były nagie pod krótką, powiewną tuniką z czarnej tkaniny, która poza czarnym płaszczem z kapturem była jedynym jej odzieniem. Pomijając wielkie, srebrne oczy, którymi poważnie się w niego wpatrywała, była północą w postaci elfki. Sharlario miał dziwne uczucie, że widzi ucieleśniony cień. - Dziękuję ci za powitanie, Sharlario Moonflowerze - po- wiedziała kobieta swoim niskim, melodyjnym głosem. Nim księżycowy elf otrząsnął się z szoku usłyszenia własnego imie- nia, ich gość odrzucił płaszcz. Włosy o barwie światła gwiazd spłynęły po jej nagich czarnych ramionach w świetlistych fa- lach. Jej włosy otaczała srebrzysta aura, cudowne, magiczne światło, którego nie dało się wyjaśnić jedynie odbiciem pło- mieni ogniska. Cornaith, który wstał razem z ojcem, by przywitać gościa, opadł na jedno kolano. Na jego twarzy malował się podziw. Patrzył na hebanową boginię - bo z pewnością nią była -jakby była odpo- wiedzią na pytanie, które czuła każda dusza, a którego słowa nie mogły wypowiedzieć. - Pani - powiedział niskim, pełnym szacunku głosem. - Cóż takiego uczyniliśmy, że zostaliśmy tak pobłogosławieni? Jak mo- żemy ci służyć? Czy możemy poznać twoje imię? Bogini spojrzała na młodszego elfa i jej poważna twarz zła- godniała. - Twoja pieśń była piękna, Cornaithcie Moonflowerze. Przy- ciągnęła mnie tutaj i osłodziła moje wygnanie. Odpowiem na wszystkie wasze pytania, ale najpierw usiądźcie. -Na jej twarzy pojawił się psotny uśmiech. - Ten kamień, na którym klęczysz, nie może być zbyt wygodny. 107 Elaine Cunningham Kiedy Cornaith zawahał się, bogini opadła na ziemię i ułożyła długie nogi w sposób, w jaki mogłoby usiąść dziecko. Poklepała ziemię obok siebie w geście zaproszenia, po czym zmarszczyła czoło na widok nadal czujnego Sharlaria. - Zwą mnie Eilistraee, Mroczną Dziewicą. Nie żądam od was posłuszeństwa ani czuwania - powiedziała cicho. - Przychodzę jako przyjaciel i poszukująca przyjaciół. Odłóżcie na bok broń i zadziwienie, i porozmawiajmy. Musicie wiedzieć o pewnych sprawach, jeśli chcecie stawić czoła Ilythiiri. Smutek w jej głosie sprawił, że Sharlaria aż zabolało serce. Zrobił, jak sobie życzyła. Wspomniałaś o wygnaniu, pani - zauważył. - Wybacz mi, ale nigdy nie słyszałem o czymś takim. Skąd zostałaś wygnana i, jeśli wolno mi zapytać, dlaczego? Ostatnio z południa - stwierdziła bogini. - Wiele z tamtej- szych elfów oddaje cześć Vhaeraunowi. Mogliście o nim nie sły- szeć, został odrzucony przez Seldarine, kiedy Faerie wciąż było młode, i niewielu z Ludu zna jego imię. Jego wyznawcy są tacy jak on, wystarczająco dumni, by wierzyć, że przeznaczona jest im władza, i wystarczająco okrutni, by dążyć do niej nie bacząc na cenę. Im jest ich więcej, tym większa jest moc Vhaerauna. Z każdym plemieniem, które niewolą Ilythiiri, z każdym miastem, które niszczą, wpływy Vhaerauna rozlewają się niczym plama krwi po tej krainie. W końcu stał się wystarczająco silny, by osią- gnąć to, czego najbardziej pragnie. Bogini milczała przez długą chwilę, wpatrując się w dogasa- jące ognisko. Vhaeraun mnie nienawidzi. Żąda, by jego wyznawcy dręczyli i niszczyli wszystkich, którzy podążają za mną. Chciałby zniszczyć i mnie, gdyby miał taką moc. Jeszcze jej nie ma. Aleja muszę odejść. Jeśli potrzebujesz wyznawców, bądź pewna, że nie obawiam się tego Vhaerauna - zaczął mówić Cornaith. A powinieneś. - Eilistraee wzrokiem uciszyła młodego elfa. - Choć Vhaeraun jest młodym bogiem, jest próżny i złośliwy, szybko zwraca się przeciw tym, którzy nie oddają mu czci. A te- go nie wolno wam zrobić. 108 Evermeet: Wyspa Elfów - Nie miałem takiego zamiaru - stwierdził z naciskiem księ- życowy elf. - Aż do tej nocy nie pragnąłem niczego innego, jak tylko podążać drogą mej matki i czcić Sehanine Księżycowy Łuk. Eilistraee ze smutkiem potrząsnęła głową, odpychając wiarę w oczach młodego elfa. Jestem zaszczycona, że myślisz o mnie, Cornaithcie Moon- flowerze, ale nie odrzucaj wiary w Sehanine. Nie, posłuchaj - powiedziała, ucinając jego sprzeciw. - Bogowie doświadczają czasu w sposób, którego nie pojmiecie. Niektórzy z nas słyszą echa rzeczy, które jeszcze się nie wydarzyły w śmiertelnej egzy- stencji. Przewidziałam, że większość z tych, którzy oddają mi cześć, podobnie jak ja będzie wygnańcami, wędrowcami, którzy nigdy nie odnajdą drogi do elfiego domu. Elfy, wygnane z Arvandoru? - spytał ostro Sharlario. - Nie- możliwe! Srebrne oczy bogini zamgliły się, jakby odwróciły się od czasu i przestrzeni, by patrzyć w wizje niedostępne śmiertelnym. Nie, nie Arvandor. Będzie jeszcze jedna ojczyzna. Musi być jeszcze jedna ojczyzna - powiedziała, a jej głos nabrał mocy. - Nadchodzi burza, Sharlario Moonflowerze, gdy dzieci jednego ojca staną się zaciekłymi wrogami. Tak było i tak będzie, raz za razem. Czyny bogów przepływają przez czas i dotykają ich dzieci. Wkrótce śmiertelne elfy poznają ból i zamęt, które rozdarły Seldarine. Ten Vhaeraun musi być zaiste potężny, by skłonić swoich wyznawców do takiego konfliktu - stwierdził Sharlario zmartwio- nym głosem. Srebrne oczy Eilistraee znów skoncentrowały się na ognisku. - Nie Vhaeraun - wyszeptała, a na jej pięknej twarzy malo- wała się głęboka troska. - Przybędą inni mroczni bogowie, i to wkrótce. Żaden z Moonflowerów nie znalazł słów, by odpowiedzieć na to stwierdzenie. Przez długi czas cała trójka siedziała na ziemi, a ciszę przerywał jedynie trzask dogasających węgli, ciche od- głosy nocnych istot i szmer pobliskiego morza. - Jest jeszcze jedna rzecz, o której powinniście wiedzieć i się bać - stwierdziła w końcu bogini. - Wysoka magia, która sprowa- 109 Elaine Cunningham dziła was do tego miejsca, może być cudowna. Może być również wykorzystywana do czynienia wielkiego zła. Przekonacie się, że to prawda, jeśli odwiedzicie Atorrnash. Wy, którzy nigdy nie mieli- ście powodu, by obawiać się magii, musicie nauczyć się z ostroż- nością podchodzić do niej i do tych, którzy się nią posługują. Atorrnash? - powtórzył Cornaith. To wielkie miasto, niecałe trzy dni drogi na południe stąd. Odnajdziecie tam wielkie bogactwo, potężną magię i tych, któ- rzy zaproponują wam sojusz w walce ze smokami. Ostrożnie pod- chodźcie do takich darów, przy niektórych jest ukryta cena. Bogini podniosła się nagle i podniosła oczy do nieba. W górze świecił księżyc w pełni, a jego promienie przeświecały przez koro- ny drzew, pod którymi elfy rozbiły obóz. Eilistraee wyciągnęła rękę i dotknęła palcem promyka światła, a na jej twarzy pojawił się wy- raz głębokiej koncentracji kogoś, kto słucha odległych głosów. - Zostałam tu zbyt długo. Powinniście dowiedzieć się jeszcze więcej, ale ja muszę już odejść. Strzeżcie się. - Z tymi słowami wskoczyła na promień księżyca i znikła. W powietrzu pozostał jesz- cze przez chwilę słaby blask, po czym znikł niczym zgaszona świeca. Sharlario miał wrażenie, że nigdy wcześniej ciemność nie była tak przytłaczająca, jak po odejściu Eilistraee. Mimo jasnego światła księżyca i blasku dogasającego ogniska, mimo obecności ukochane- go syna, elf odczuwał pustkę ostrzejszą niż kiedykolwiek wcześniej. Spojrzał na Cornaitha i w oczach syna ujrzał ból rozstania. To wyjaśniało, jak sądził, dlaczego bogowie tak rzadko objawiali się swojemu Ludowi - wiedzieli, jaką pustkę pozostawiało ich odejście. Sharlario podniósł się gwałtownie i kopnięciem rozrzucił do- gasające węgle. - Chodź - stwierdził. - Od Atorrnash dzieli nas jeszcze trzy dni drogi. Młodszy elf spojrzał na niego zdziwiony. Nie słyszałeś, co mówiła bogini Eilistraee? Ostrzegała nas, że kryje się tam zło. Mówiła nam również o mocy. I przecież nie kazała nam się trzymać z dala od niego - zauważył Sharlario. 110 Evermeet: Wyspa Elfów Ponieważ był uczciwym elfem, w duchu przyznał, że słowa te miały uciszyć jego własną niepewność, nie tylko sprzeciw syna. * * * Przed zachodem słońca trzeciego dnia po spotkaniu z Mrocz- ną Dziewicą, Moonflowerowie dotarli do bram Atorrnash. Cor- naith, który nigdy wcześniej nie widział miasta o takich rozmia- rach i wspaniałości, obserwował wszystko rozszerzonymi oczy- ma i w takim zadziwieniu, że ojciec więcej niż raz musiał przy- pominać mu o ich misji - i godności. Ale połajanki Sharlaria nie były znów tak ostre, gdyż on sam od- czuwał podziw na widok miasta Ilythiiri. Na Faerie widział cudowne budowle, które elfia magia może stworzyć z kryształu, korala lub żywych drzew, potężne zamki z marmuru i księżycowego kamienia. Nigdy jednak nie widział nic, co choćby przypominało Atorrnash. Miasto znajdowało się na samej krawędzi morza, z trzech stron otaczała je długa, wąska zatoka, która wrzynała się głęboko w ląd. Wiele z budynków stworzono z ciemnego kamienia - nie wykuto ich w kamieniu, jak miasta krasnoludów, ani zbudowano z ka- miennych płyt, jak to lubiły niziołki. Kamień, z którego powsta- ły, wyłonił się z ziemi w postaci gotowych budynków. Na gład- kim kamieniu błyszczały ułożone w precyzyjne wzory klejnoty, czasami tworzące skomplikowane mozaiki, które pokrywały całe ściany, a nawet trotuary. Najcudowniejszy był jednak olbrzymi zamek z surowego czarnego kamienia, którego wieżyczki wzno- siły się wysoko w chmury. Fortecę otaczał wysoki mur, zamyka- jący w swym obrębie potężną posiadłość. Podobny, lecz niższy mur z czarnego granitu otaczał całe miasto, ściana zupełnie po- zbawiona spojeń i pęknięć. Wszystko wskazywało, że była to jed- na i ta sama skała. Sharlario nie mógł tego zrozumieć, a mur tyl- ko zapowiadał tajemnice, które czekały na nich wewnątrz. Podczas kolejnych dni po przybyciu do Atorrnash, Sharlario zaczynał się domyślać, jak mogły powstać dziwne kamienne mury i budowle. Już na samym początku zauważył, że z zatoką jest coś bardzo nie tak. Wody były zbyt niespokojne jak na takie osłonięte miejsce, wzburzone nawet przy odpływie i w spokojne dni. Gdy zapadła 111 Elaine Cunningham noc, a z południa wiały gorące i suche wichry, morze wyło niczym zagubiona, oszalała dusza. Zatoka Banshee, tak jąnazywali Ilythiiri, i pewnie nie bez powodu. Szeptano, że wiele elfów zginęło od mocy magii, która rozerwała ziemię, by stworzyć miasto, a jeszcze wię- cej przepadło, gdy morze ruszyło wypełnić rozpadlinę. Sharlario czuł obecność tych niespokojnych dusz w głosie morza. W samym przybyciu Moonflowerów do miasta nie było jed- nak nic, co mogłoby przypominać o tej ponurej historii. Strażni- cy bram spytali ich, co sprowadza ich do miasta, i grzecznie wy- słuchali, gdy Sharlario poprosił o możliwość spotkania się z przy- wódcami Atorrnash w imieniu elfów z Tintageer z północnych gór. Strażnicy posłali gońców do Fortecy Ka'Narlista - czarnego zam- ku, który górował nad miastem - i nim barwy zachodu zblakły na niebie, Moonflowerowie zostali umieszczeni w luksusowych kom- natach gościnnych siedziby miejskiego arcymaga. Przez wiele dni nie mieli okazji spotkać się z Ka'Narlistem. Arcymag przysłał przeprosiny, wraz z zapewnieniami, że zajmie się nimi, jak tylko pozwoli mu na to nawał pracy. W międzycza- sie, jak powiedzieli im służący, mogą swobodnie korzystać z kom- nat gościnnych i ogrodów i zwiedzać miasto jako goście Ka'Na- rlista. Na rynkach szybko się dowiedzieli, że nie wolno im doty- kać żadnych towarów, ani nawet zatrzymywać się zbyt długo przy jakimkolwiek kramie - cokolwiek i wszystko, co im się spodoba- ło, natychmiast było im wręczane jako prezent. Zgodnie z do- świadczeniem Sharlaria, elfie kultury dzieliły starożytny zwyczaj wymiany podarków, a w wielu miejscach wedle wspaniałości daru oceniano dającego. Tu jednak hojność przewyższała wszystko, co Sharlario kiedykolwiek widział. Co dziwniejsze, żaden z Ily- thiiri nie chciał przyjąć podarunku od nich. Ciekawość księżycowego elfa rosła w miarę upływu czasu. Duża część elfów z Atorrnash była równie ciemnoskóra, jak bo- gini Eilistraee. Te ciemne elfy, jak zauważył, sprawowały naj- ważniejsze pozycje w mieście, podczas gdy przedstawiciele ja- śniejszych ras byli odźwiernymi, sklepikarzami i służącymi. Shar- lario nigdy wcześniej nie widział tak wyraźnych granic między przedstawicielami różnych ras elfów, i martwiło go to. Podobnie 112 Evermeet: Wyspa Elfów wielka liczba dziwacznie wyglądających istot, które tłoczyły się na targach i ulicach. Podczas swoich podróży Sharlario napotkał wiele różnych dziwnych i cudownych stworów, i wciąż zaskaki- wała go różnorodność życia na Faerunie, ale to przekraczało jego doświadczenie. Naturalna wrażliwość na magię kazała mu po- dejrzewać, że w stworzeniu tych istot swój udział miała Sztuka. Zauważył również, że w oczach napotkanych Ilythiiri pojawiał się strach, gdy próbował rozmawiać o takich sprawach. Dziwne było również odosobnienie, w jakim Ka'Narlist trzy- mał swoich gości. Mieszkania dla gości były obszerne, a ogrody pełne pięknych kwiatów i grających fontann, jakich Sharlario nie widział od czasu utraconej wyspy Tintageer. Na ich wezwanie była niewielka armia służących, gotowa spełnić każde ich żądanie, mie- li dla siebie wszelkie luksusy i rozrywki, jakich mogli zapragnąć. Nie mogli mieć żadnych uwag do gościnności arcymaga, a jednak ich komnaty znajdowały się poza murami otaczającymi Fortecę Ka'Narlista. Nawet tereny zielone, dobudówki i padoki otaczające zamek oddzielał od części gościnnej wysoki czarny mur. Dlatego też, kiedy w końcu otrzymali wiadomość, iż Ka'Narlist się z nimi spotka, Sharlaria wcale nie zdziwiło, że audiencja od- będzie się nie w samej fortecy, lecz w ogrodzie gościnnym. W ramach przygotowania Sharlario i Cornaith odziali się zgod- nie z miejscowym zwyczajem w szaty z delikatnej tkaniny i klej- noty, które podarowali im zbyt hojni kupcy. Cornaith zabrał ze sobą również złotą harfę - niemal bezcenny instrument, który głośno podziwiał, zanim jeszcze poznał nieunikniony rezultat takiej kur- tuazji. Nigdy nie zapomni porażonego wyrazu twarzy właścicielki harfy, gdy uprzejmymi słowy nalegała, by wziął jej instrument. Kiedy cień słonecznego zegara padł na runę oznaczającą usta- loną godzinę, bez żadnej zapowiedzi czy fanfar pojawił się Ka'Narlist. U jego boku stał czujny samiec wemika - podobnej do centaura istoty o ludzkim torsie połączonym z ciałem potęż- nego lwa. Przez swą płową skórę, koci nos i grzywę gęstych czarnych włosów wemik robił wyjątkowo niezwykłe wrażenie. Ale po pierwszym zaskoczeniu Moonflowerowie skoncentro- wali się na arcymagu. 113 Elaine Cunningham Ka'Narlist był ciemnym elfem. Jak większość elity miasta miał szkarłatne oczy i białe włosy. Jednak w przeciwieństwie do więk- szości z nich nie obnosił się ze swoim bogactwem i statusem. Nosił prostą białą tunikę, spodnie i buty, które pasowałyby poszukiwa- czowi przygód. Na jego dłoniach nie było pierścieni, a długie włosy zaplótł w prosty warkocz związany rzemykiem. Choć o wie- le drobniejszej budowy niż Sharlario, i tak emanował aurą ol- brzymiej mocy. Arcymag przywitał ich elegancko i zadał kilka pytań na temat elfów z północy. Zauważywszy harfę Cornaitha, poprosił go o za- śpiewanie i wydawał się prawdziwie zadowolony z występu mło- dego elfa. Co więcej, poważnie wysłuchał prośby Cornaitha, by harfę zwrócono właścicielce i nakazał swemu słudze-wemikowi, by zajął się tym jeszcze tego samego dnia. Mimo całej tej kurtuazji Sharlario zachował ostrożność. Jego odpowiedzi na pytania gospodarza były oględniejsze, niż to miał w zwyczaju, a księżycowy elf przez cały czas instynktownie szu- kał w słowach arcymaga dodatkowych warstw znaczenia. Doszedł do wniosku, że zrobiłby tak nawet bez ostrzeżeń Eilistraee. W ciemnym elfie było coś, co wzbudzało niepewność. - To bardzo piękny sztylet - zauważył Ka'Narlist, wskazując na długi nóż wsunięty w cholewkę Sharlaria. - Nie sądzę, bym kiedykolwiek widział coś podobnego. Przypominając sobie lokalne zwyczaje, księżycowy elf wysunął nóż zza cholewki i podał go, rękojeścią do przodu, czarodziejowi. Należy do ciebie, jeśli uczynisz mi ten zaszczyt i przyjmiesz tak skromny dar. Z przyjemnością- odparł ciemny elf. Odsunął fałdę tuniki, ukazując pas, przy którym wisiał zdobiony klejnotami sztylet i dwa jedwabne woreczki. Wyjął sztylet z pochwy, by mieć miejsce na dar Sharlaria, po czym podał go gościowi. Broń była niezwykle piękna, ostrze połyskiwało niczym atłas, zaś w bogato rzeźbioną rękojeść wprawiono wielki rubin. Sharlario ukłonił się i przyjął wspaniały sztylet, zastanawiając się przy tym, dlaczego arcymag świadomie i celowo podziwiał mniej wartościową broń. Sztylet za pasem księżycowego elfa był 114 Evermeet: Wyspa Elfów wyraźnie widoczny i niemal równie piękny, jak ten, który wła- śnie podarował mu Ka'Narlist. Zastanawiał się, co oznaczała taka nierównowaga. - W naszym kraju wymiana broni to znak zaufania - stwier- dził arcymag, uśmiechając się lekko. - W niektórych okoliczno- ściach jest również zobowiązaniem do służby lub wsparcia. Tego Sharlario się nie spodziewał, ale miało to pewien sens. - Jakiej służby ode mnie oczekujesz? W szkarłatnych oczach Ka'Narlista pojawiło się rozbawienie. - To nie była moja intencja, możesz być tego pewien. Wręcz przeciwnie. Zawędrowaliście daleko od domu, i jakiś cel bez wąt- pienia wam przyświecał. Mówiąc otwarcie, pomogę wam, jeśli będę mógł. A przynajmniej mogę wam odpowiedzieć na wasze pytania. Podejrzewam, że macie ich wiele - dodał przenikliwie. Księżycowy elf z namysłem pokiwał głową. Jako dyplomata znał wartość wieści z odległych miejsc. To, co właśnie podaro- wał Ka'Narlistowi było warte wiele razy więcej od sztyletu z ru- binową rękojeścią. Kusiła go również propozycja informacji w za- mian i bardzo chciał dowiedzieć się, jak arcymag wyjaśni pewne szczególne zwyczaje Atorrnash. Słyszałem, że wielu z Ludu w tej krainie oddaje cześć Vhaerau- nowi. Niewiele wiem o tym bogu i chciałbym dowiedzieć się wszystkiego, co możesz mi o nim powiedzieć. Vhaeraun! - Kąciki warg Ka'Narlista uniosły się w pogar- dliwym uśmiechu. - Pomniejsze bóstwo, parweniusz. Jego wy- znawcami są złodzieje, zbóje i łotrzykowie wszelkiego rodzaju. Ja sam nie chcę mieć z nim nic do czynienia. To pocieszające - mruknął Sharlario. Dla tych, którzy pragną zrozumieć źródło mocy, zaczerpnąć z samego serca siły życiowej, istnieje tylko Ghaunadaur, Staro- żytny - mówił dalej Ka'Narlist. Spojrzał w stronę wemika, jakby dzielił się z nim niewypowiedzianą tajemnicą. - Ty i twój syn może jeszcze będziecie mieli okazję przyjrzeć się obrzędom na cześć pierwotnego boga. Sharlario wcale nie uznał tego za pocieszające, choć nic nie wiedział o Ghaunadaurze. 115 Elaine Cunningham Zastanawia mnie jeszcze jedna rzecz - powiedział. - Nie mogłem nie zauważyć różnic między elfami ciemnymi i jasnymi. W innych miejscach widziałem różnice klasowe między rodem królewskim, arystokracją a pospólstwem, ale to są kwestie uro- dzenia i wychowania. A różnice w Atorrnash nie? - odparł czarodziej. - To naprawdę prosta sprawa. Naturą rządzą pewne niezmienne prawa. Dzięki swym kłom i pazurom lew zawsze pokona kozę. W swoim czasie morskie fale rozbiją w proch skałę. A kiedy ciemne elfy mieszają się z ja- śniejszymi rasami, ich potomkowie zawsze są podobni do ciemniej- szego rodzica. Zawsze jest tak samo... to, co jest potężniejsze, zwy- cięży. Nasza liczba stale się zwiększa, przez narodziny i przez pod- bój. Ciemne elfy są rasą dominującą, tak zadecydowali bogowie - zakończył rzeczowym tonem Ka'Narlist. - Oczywiście, bez obrazy. Przeprosiny były tak zwodnicze, że Sharlario nie skomentował. - Natura rzeczywiście jest pełna cudów - mówił dalej. - Sama różnorodność mieszkańców Atorrnash każe obserwatorowi za- stanawiać się nad płodnością natury. W szkarłatnych oczach Ka'Narlista migotało rozbawienie. Delikatnie powiedziane. Jak dobrze przypuszczasz, natura nie miała wiele wspólnego z większością tych dziwacznych stworów, które tłoczą się na ulicach - powiedział arcymag z nutą niechęci. W takim razie kto? W tym mieście jest wielu czarodziejów, którzy eksperymen- tująz potężną magią i przy okazji tworzą wypaczone istoty wszel- kich rodzajów. W takich sprawach jest sztuka i nauka, lecz więk- szość czarodziejów zajmuje się nimi niczym kucharka wrzucają- ca do garnka kawałki mięsa i zioła. Efektem jest przerażająca mie- szanina, którą sami widzieliście. Ty również robisz takie rzeczy? - spytał Cornaith. -Robię takie rzeczy, ale nie „również". Lepiej. O wiele le- piej. Robięje tak, jak powinno sieje robić. Moje badania są roz- ległe, a efekty wyjątkowe. Ka'Narlist umilkł na chwilę, by dodać wagi swoim słowom. - Możecie uznać te stwierdzenia za objaw mojej dumy - mó- wił dalej obłudnie - ale wspominam o moich pracach tylko dlate- 116 Evermeet: Wyspa Elfów go, że według plotek jesteście również kupcami, nie tylko dyplo- matami. Pomyślałem, że może was zainteresować zakupienie pewnych niezwykłych niewolników. W moich stajniach jest kilka intrygujących ras. Sharlario spojrzał na syna ostrzegawczo, nakazując wyraź- nie oburzonemu młodzieńcowi, by powściągnął swój język. On sam był równie przerażony, jak Cornaith, ale wiedział, że wy- powiedzenie tego na głos na pewno nie przyniesie nic dobrego, a może dużo złego. Stulecia wędrówek nauczyły go, by uważ- nie się przyglądać, długo zastanawiać i wypowiadać dopiero po poważnym namyśle. Ale choć Sharlario upominał siebie same- go, by powstrzymać się z oceną kultury, którą tak słabo znał, zaczynał pojmować, w jaki sposób może spełnić się proroctwo Mrocznej Dziewicy. - Mimo różnic klasowych mieszkańcy Atorrnash z pewnością zjednoczyliby się, by stawić czoła wspólnemu zagrożeniu - za- uważył Sharlario. Uznał, że dawno już nadszedł czas, by skiero- wać rozmowę na bezpieczniejsze tory. Mag uniósł śnieżnobiałą brew. Na przykład? Na przykład smoki. Czy Atorrnash, waszemu miastu, zagra- żają ich wojny? Raczej nie. W mieście intensywnie korzystamy z magii, a większość smoków uznaje to za nieprzyjemne i szerokim łu- kiem omija miasto. Od czasu do czasu nawiedzają szlaki handlo- we, ale poza sawannami i lasami na północy smoki są co najwy- żej pewną niewygodą. Być może poza tym jednym - poprawił się mag, krzywiąc się nieco, gdy głową wskazał na ledwie widoczną czerwoną plamkę na niebie. Sharlario podniósł wzrok, a wtedy jego serce zabiło mocniej. Pan Gór - powiedział głosem pełnym przerażenia. Masz na myśli Mahatnartoriana, jak zakładam. Tak, jest nieco uciążliwy. Z powodu jego apetytu straciłem sporo bydła... magiczna obrona moich pasterzy jest zbyt słaba przeciwko wiel- kiemu jaszczurowi. Przygotuję lepsze zaklęcia ochronne, kiedy będę miał chwilę czasu. Ale Mahamartorian z pewnością nie 117 Elaine Cunningham jest żadnym zagrożeniem dla waszej ojczyzny, która znajduje się tak daleko. Smok leci na północ, a ja wiem, gdzie się kieruje - stwier- dził ponuro księżycowy elf. - Musimy natychmiast wyruszać. Ach - Ka'Narlist pokiwał ze zrozumieniem głową. - Jak ro- zumiem, macie z nim swoje porachunki? Został pokonany i wygnany przez klan avarieli. Ja walczy- łem u ich boku, gdyż wiązała mnie honorowa przysięga. Avariele? Uskrzydlone elfy - wyjaśnił niechętnie Sharlario, z jakiegoś powodu żałując, że musi o nich mówić. Lecz Ka'Narlist nie wydawał się zwracać większej uwagi na jego słowa - bez wątpienia trudno było go zadziwić, gdyż sam przecież tworzył różne egzotyczne stworzenia. - A teraz smok wraca, żeby wyrównać rachunki. Oczywiście, musicie wracać. Ale jeśli poświęcicie jeszcze godzinę, mój we- mik upewni się, że wyruszy z wami grupa wojowników. Żądnego zemsty smoka nie jest łatwo pokonać. Sharlario przez chwilę czuł pokusę. Nie mógł jednak wyrzu- cić z umysłu łatwości, z jaką arcymag wspominał o charaktery- zującym ciemne elfy stosunku do podboju i dominacji. Instynkt podpowiadał mu, że przyjęcie propozycji Ka'Narlista niemal na pewno przypieczętuje los leśnych elfów. - Dziękuję ci, ale nie mogę czekać. Nie tylko moja rodzina jest w niebezpieczeństwie, ale też wiąże mnie przysięga... - za- czął mówić księżycowy elf. Ka'Narlist przerwał mu uniesieniem dłoni. - Rozumiem cię. Rób, co musisz, i to jak najszybciej. - Cza- rodziej zwrócił się do sług, którzy kręcili się po obrzeżach ogro- du, i kazał im bez zwłoki odeskortować księżycowe elfy do pół- nocnej bramy. - Albo jeszcze lepiej - poprawił się. - Sam poślę was w drogę. Czy kilkanaście dni drogi na północ mijaliście bia- łe klify? Dobrze. Tam was poślę. Czarodziej wyciągnął rękę. Zacisnął ją w pięść, po czym zro- bił szybki, zamaszysty ruch w bok. Zabłysło światło i księżyco- we elfy znikły. 118 Evermeet: Wyspa Elfów Hm - chrząknął wemik, najwyraźniej niezbyt pod wrażeniem takiego rozwiązania problemu gości. - Nie byli ubrani odpowied- nio na szlak. Teraz już są. Wszystko, co do nich należało, jest teraz z ni- mi, podobnie jak większość rzeczy, które otrzymali w mieście. Za wyjątkiem tej harfy - stwierdził Ka'Narlist, wykrzywiając usta i spoglądając z pogardą na instrument. - Przy pierwszej okazji pozbądź się tego brzęczącego paskudztwa. Jak sobie życzysz, panie. Ale elfy... właśnie je wypuściłeś - powiedział wemik, a w jego kocich oczach malowało się pyta- nie. - Miałeś zamiar złożyć ich w ofierze swojemu bogu. Ka'Narlist wzruszył ramionami. - Ściągnij mi kolejną parę jasnych elfów z targu niewolników... Ghaunadaurowi taka zamiana nie będzie przeszkadzać. Z elfów z północy będę miał inny pożytek. Czekał, aż wemik zada pytanie, lecz niewolnik tylko patrzył na niego... albo przez niego. Ka'Narlist zaśmiał się. - Jesteś uparty, Mbugua. Widzę, że chcesz wiedzieć, ale mógł- bym cię wychłostać do krwi, a ty byś nie zapytał. Dobrze. Jak wiesz, ciemne elfy nie są jedynymi z ludu, którzy posługują się potężną magią. Nasi rozbójnicy ostatnio byli nieco zbyt gorliwi i konflikt między rasami zaczyna się zaostrzać. W swoim czasie zacznie się wojna, a jasne rasy mają się za co mścić. W obecnej sytuacji wynik takiej wojny wcale niejest pewien. A jednak, jeśli nasi goście mówili prawdę... Tu Ka'Narlist uniósł pytająco brew. Wemik wiedział, czego się od niego oczekuje. Wśród swojego ludu był szamanem i na- dal dobrze umiał czytać w sercach i duszach tych, którzy go ota- czali. Niewolnik niechętnie pokiwał głową. Mówili prawdę. W takim razie bardzo bym chciał dostać parę takich skrzy- dlatych elfów. Sharlario Moonflower jest kupcem. Być może uda- łoby się go przekonać, by dostarczył mi kilka. Wemik nawet nie pytał, po co jego panu takie egzotyczne istoty - zamkowe podziemia i tereny wokół pełne były efektów 119 Elaine Cunningham magicznych eksperymentów Ka'Narlista. I wystarczająco do- brze znał swojego pana, by przypuszczać, co ten ma na myśli. Stworzysz latające ciemne elfy - stwierdził Mbugua. Nocni łowcy - potwierdził czarodziej, a jego szkarłatne oczy zamgliły się od wizji przyszłej chwały. - Jaka by z nich była wspa- niała armia! Niewidoczni na tle nocnego nieba, uzbrojeni w oręż i magię ciemnych elfów! Wernik potrząsnął głową, nie po to, by wyrazić wątpliwości, lecz by pozbyć się z umysłu straszliwego obrazu. - Ale rudy to szlachetny elf. Nie przyprowadzi ci swoich skrzy- dlatych braci jako niewolników. Ka'Narlist tylko uśmiechnął się w odpowiedzi. - Mało którego kupca nie przekona wystarczająco dużo złota i klejnotów. Ale powiedzmy, że masz rację co do naszego rudo- włosego przyjaciela. Czy już zapomniałeś, jak sam trafiłeś do tej twierdzy? Czy już zapomniałeś o napaści, która wtrąciła w nie- wolę twój klan i niemal zniszczyła sawannę? Czy blizny po mo- ich łańcuchach już znikły z twych nadgarstków i łap? Czy smród płonącego futra twojej partnerki przestał nawiedzać twoje sny? Wernik nie zareagował na szyderstwa ciemnego elfa. Dobrze wiedział, że nie może, choć gardło bolało go od powstrzymywa- nia ryków bólu i wściekłości. Posłałeś swoich jeźdźców, by podążyli za rudymi elfami - mruknął Mbugua, kiedy już mógł się odezwać. Nic tak prymitywnego. Posłałem z nimi klejnot wróżenia. Po cóż innego miałbym wymieniać książęcą broń na błyskotkę wie- śniaka - wyjaśnił ciemny elf. - Jeśli opowieści Sharlaria Moonflo- wera są prawdziwe, to Mahatnartorian spróbuje odzyskać swoje górskie królestwo i zemścić się na tych avarielach, tych skrzydla- tych elfach. Chciałbym obserwować te istoty w walce, poznać ich siłę i zwyczaje. Jeśli te skrzydlate elfy okażą się obiecujące, podą- żę za Sharlariem do ich kryjówek. Kiedy będę ich potrzebować w swej własnej wojnie, poślę jeźdźców, by ich zebrali. Ta wojna... czy nadejdzie już wkrótce? Choć wemik bardzo się starał, nie był w stanie pozbawić swe- go głosu nuty nadziei. W takim konflikcie zawsze istniała szansa, 120 Evermeet: Wyspa Elfów że jego pan zostanie pokonany - a dla niego i jego klanu nadej- dzie wolność. Uśmiech ciemnego elfa szydził z tych marzeń. - Nie przez następne tysiące lat, mój wierny sługo -powiedział cicho. - Ale nie martw się z tego powodu... wciąż będę żył i wciąż będę miał moc, a mój lud bez trudu zwycięży w bitwie. A ty, mój drogi wemiku, nadal będziesz na tym świecie, by być świadkiem tego zwycięstwa... w tej, czy innej postaci. To ci obiecuję! * * * Gdy nad wschodnimi wzgórzami wstał świt, Durothil siedział skulony na zniszczonym płaskowyżu, który niegdyś był uświęco- nym wzgórzem tańca. Elfi mag pozostawał bez ruchu, za wyjąt- kiem zielonych oczu, które przyglądały się niebu na południu. Od lat spędzał o tej porze kilka godzin na górze, pełniąc straż i umacniając swoje plany oraz zdecydowanie. Zajęło mu sporo czasu odkrycie, co właściwie robi Sharlario Moonflower. Księżycowy elf bez ustanku podróżował, wyszuku- jąc elfie wspólnoty i zapewniając sobie ich pomoc w nadchodzą- cej walce. Z tego, co udało się dowiedzieć Durothilowi, wielki czerwony smok, który zniszczył tę górę, został pokonany i wy- gnany przez uskrzydlone elfy z pomocą Sharlaria. Wedle wszel- kich opowieści smoki w walce i zachowaniu kierowały się pew- nymi kodeksami. Czerwone smoki były zdradzieckimi istotami, które robiły to jedynie z wielką niechęcią- i zwykle później od- powiednio się mściły. Czas wygnania niemal się skończył. Ten poranek wstał jasny i słoneczny, ale wiatr był ostry i niósł ze sobą obietnicę nadchodzącej zimy. Durothil podniósł się i za- czął chodzić, machając rękami, by się ogrzać. Podszedł do kra- wędzi płaskowyżu i ponad niskimi wzgórzami spojrzał na połu- dniowe niebo. Nadal nie było widać żadnego znaku, zapowiada- jącego zbliżanie się czerwonego smoka. Znad krawędzi urwiska podniósł się wiatr, przynosząc ze sobą dziwny zapach. Zaskoczony Durothil zmarszczył nos i próbował go rozpoznać. Był tam ostry aromat piżma połączony ze słodka- wą nutą kojarzącą się z drzewami cytryny kwitnącymi niegdyś w królewskich ogrodach Tintageer. 121 Elaine Cunningham Nagle Durothil odkrył, że patrzy prosto w parę olbrzymich żół- tych oczu. Wstrząs sprawił, że nie mógł się poruszyć, ale jedno- cześnie jego wyszkolony umysł zwracał uwagę na szczegóły - te oczy były wielkości jego głowy i miały pionowe źrenice. Prze- pełniała je złośliwa inteligencja, a osadzone były w straszliwym gadzim łbie pokrytym łuskami o barwie starej krwi. Gdy oszołomiony elf tak stał i się wpatrywał, kąciki paszczy istoty uniosły się w czymś podobnym do uśmiechu. Z wilgotnych, ostrych kłów uniosła się para. - Musisz się jeszcze dużo nauczyć o smokach, maleńki - za- grzmiała istota, podkreślając swój komentarz chmurką śmierdzą- cego siarką dymu. - Mamy skrzydła, to prawda, ale mamy też łapy! Wszyscy spodziewają się, że ostrzeże ich trzask poszycia i brzęk łusek, podczas gdy w rzeczywistości nawet lampart nie porusza się ciszej. Durothil w oszołomieniu potrząsnął głową. To spotkanie nie mia- ło się odbyć w taki sposób. Cała jego magia i wszystkie staranne przygotowania były zamknięte w jakimś niedostępnym kącie jego umysłu, zamkniętym przez paraliżujący strach. Elfi mag oczywiście wiedział, że nie wolno patrzyć smokowi w oczy, i nigdy by tego nie zrobił, gdyby stwór go nie zaskoczył. Teraz był równie bezbronny, jak złapana w pułapkę mysz czekająca na atak drapieżcy. Smok rozłożył skrzydła z odgłosem przypominającym uderze- nie pioruna, a później zaczął nimi rytmicznie łomotać, unosząc się w powietrze. Zaczął powoli zataczać kręgi, nie spuszczając z Durothila hipnotyzującego spojrzenia i zmuszając elfa do ob- racania się razem z nim. W końcu Mahatnartorian opadł pośrod- ku płaskowyżu, uniósł rogaty łeb i poniuchał powietrze. - W okolicy jest ciekawa magia, elfie. To twoja? Durothil pokiwał głową, mimo prób oparcia się mocy stwora. Smok usadowił się, opierając pierś na przednich łapach i owi- jając ogon wokół pokrytego łuskami ciała. Coś w tej pozie przy- wołało do umysłu elfa zupełnie nie pasujący obraz znudzonego domowego kota. - Chciałbym zobaczyć magię, którą przygotowałeś przeciw mnie - mówił dalej Mahatnartorian tonem, jakim król mógłby 122 Evermeet: Wyspa Elfów zażądać występu od mało znanego błazna. - Pokaż, co umiesz, elfiku. Och, nie wyglądaj na tak zaskoczonego... ani tak pełnego nadziei. Najlepsi czarodzieje na południu nie potrafili mi zaszko- dzić. Moja odporność na magię jest zbyt wielka - dodał zadowo- lonym z siebie tonem. - W takim razie, jak Sharlario Moonflower cię pokonał? Słowa wyszły z jego ust, nim Durothil zastanowił się nad konsek- wencjami. Gdy przeklinał swój przerażony język, smok zmrużył oczy. - Masz szczęście, elfiątko, że jestem w nastroju do zabawy - zagrzmiał złowrogo. - Ależ jak najbardziej, zabaw mnie. Mam nadzieję, że twój magiczny atak będzie łaskotać... odzwyczaiłem się od chłodnego powietrza północnych krain i zdrowy śmiech mógłby mnie przyjemnie ogrzać. Durothil poczuł, że uścisk smoka na jego umyśle słabnie. Jak tylko był w stanie się poruszyć, oderwał spojrzenie od tych peł- nych złośliwości oczu. Potem sięgnął do wyłożonej mchem sa- kiewki i ostrożne wyjął niewielki sześcian. Odetchnął głęboko i zaczął nucić inkantację, którą przygotowywał przez całe lata. Smok przysłuchiwał się, a jego potężny łeb chwiał się w po- gardliwym kontrapunkcie do rytmu elfiego zaśpiewu. Gdy jed- nak magiczne moce zaczęły się zbierać, rogate czoło smoka zmarszczyło się w zaskoczeniu i konsternacji. Elf koncentrował swoje wysiłki nie na smoku, lecz na jakimś przedmiocie... i czymś jeszcze, co Mahatnartorian nie do końca potrafił zidentyfikować. Gdy nucenie Durothila przyspieszyło i osiągnęło szczyt, elf podniósł rękę i rzucił jakimś niewielkim przedmiotem w smoka. Nieduża kula lepkiej zieleni rozpłaszczyła się na opancerzonym boku smoka. Mahatnartorian przyjrzał się całemu bałaganowi i z niedowie- rzaniem uniósł brew. - To najlepsze, co byłeś w stanie zrobić? Rozczarowujesz mnie, elfiątko. Mogłeś przynajmniej... Smok przerwał gwałtownie, gdy przez ochronny pancerz na- gle przeszyło go zimno, ostre niczym zęby rywala. Spojrzał w dół i ujrzał, że plama zieleni rozprzestrzenia się. Smok wyciągnął koniec ogona i spróbował zdrapać dziwną substancję. Jego ogon 123 Elaine Cunningham w niej utknął - choć bardzo się starał, nie mógł go uwolnić z ela- stycznej materii. Rycząc z wściekłości Mahatnartorian stanął na tylnych łapach, by przednimi drapać w rozrastający się śluz, lecz nawet jego po- tężne szpony nie potrafiły go zatrzymać. Rozgorączkowany smok załopotał skrzydłami w instynktownej próbie zerwania się do lotu i szukania bezpieczeństwa w swoim legowisku. Podmuchy wichru sprawiły, że elf zatoczył się do tyłu i znalazł się niebezpiecznie blisko krawędzi płaskowyżu. Ale wszystko na próżno, było już za późno. Tylne łapy smoka przylepiły się do góry. Po kilku chwilach Mahatnartorian został w całości zamknięty w olbrzymim sześcianie, który zajmował nie- mal cały płaskowyż. Durothil podniósł się. Jego pierś unosiła się ciężko, oddychał z trudem. Ostrożnie obszedł nadal szarpiącego się smoka, staran- nie unikając jego spojrzenia. W końcu smok usadowił się, wy- raźnie zrezygnowany, a jego potężna szczęka poruszała się lek- ko, jakby próbował coś powiedzieć. Przez chwilę panowała ci- sza, nim fala przeszła przez sześcian i dotarła do jego zewnętrz- nej krawędzi. - Jak to zrobiłeś? Jaką magią się posługujesz? Głos smoka był dziwnie zmieniony przejściem przez sześcian - stłumiony i przekształcony, aż brzmiał bardziej jak bełkotanie pijanego krasnoluda niż potężny, wibrujący bas, niemal równie przerażający, jak smoczy wzrok. Dla Durothila był jednak słod- szy od kołysanki syreny. Ja nie posługuję się taką mocą... ja jedynie proszę. Ponie- waż elfia magia nie wystarczyłaby przeciwko tak potężnemu wro- gowi, odnalazłem moc starożytnego boga, by wykorzystać ją prze- ciwko wielkiemu Mahatnartorianowi. - Odpowiedź była ekstra- wagancka, lecz Durothil był w szczerym nastroju... i znał legen- darną wprost próżność czerwonych smoków. Bóg. Hm. - Smok wyglądał na nieco ułagodzonego tą infor- macją. -No dobrze. Teraz, skoro zostałem pokonany... choć po- winieneś wiedzieć, że nie jest to tradycyjna metoda pokonywania smoków... czego żąda ode mnie twój bóg? 124 Evermeet: Wyspa Elfów Informacji - zaczął mówić elf. - Słyszałem plotki o srebr- nych smokach na północy. Uznaj je za potwierdzone. Twoja część nie jest taka prosta. Muszę wiedzieć, gdzie jest ich legowisko. I potrzebuję jaja. Kiedy uda mi się zdobyć jajo i wylęgnie się z niego smok, będziesz wolny. Ramiona smoka uniosły się gwałtownie i opadły, a przez sześ- cian przeszedł dreszcz. Chwilę później przez lepką barierę prze- szedł jego pogardliwy śmiech. Kolejne serie drżeń nadchodziły szybko jedna po drugiej, za- powiadając siłę wypowiadanych słów. - W takim razie, elfi głupcze, będę siedział w tym sześcianie na zawsze. Nie masz najmniejszej szansy powodzenia. Czy kie- dykolwiek widziałeś smoczycę strzegącą jaj? Nie, oczywiście, że nie, bo wciąż żyjesz i stoisz tu przede mną z tym denerwują- cym uśmieszkiem na twarzy. W słowach smoka było więcej prawdy, niż chciał przyznać Durothil. Zdobycie żywego jaja było najtrudniejszą częściąjego planu. Masz inną propozycję? Zdobędę to jajo dla ciebie - zaproponował smok. - Wypuść mnie teraz, a odnajdę i zabiję srebrną smoczycę. I tak bym to zro- bił, bo chcę dodać tereny łowieckie srebrnych do własnego tery- torium. Możesz uznać dostarczenie jaja za wypełnienie rozkazu przez pokonanego. To trochę niestandardowe, ale cóż w tym spo- tkaniu jest normalne? Durothil zastanawiał się nad tym. - Jaką mam pewność, że dostarczysz mi żywe jajo? A nawet, że to będzie smocze jajo... bo w końcu jakie doświadczenie mam w takich sprawach? Mogę nagle znaleźć się z kocięciem manti- kory na głowie. I co powstrzyma cię przed zwróceniem się prze- ciw mnie i mojemu ludowi, kiedy już dostarczysz mi jajo? Śmiech, który wydostał się z sześcianu, był zabarwiony praw- dziwym podziwem. - Uczysz się, elfiątko. W takim razie zawrzyjmy umowę, przy czym swoją część będziesz musiał wypełnić dopiero wtedy, gdy 125 Elaine Cunningham szczęśliwie złączysz się więzią ze swoim srebrnym pisklęciem. Potem wykorzystasz jakiś podstęp, żeby sprowadzić na tę górę Sharlaria Moonflowera. Jeśli to zrobisz, uznam, że umowa została wypełniona. Reszta leśnych elfów będzie mogła żyć w spokoju. - Nie mogę zdradzić jednego z mojego ludu! - sprzeciwił się elf. -Naprawdę? A jednak domagasz się, bym w twoich rękach złożył jednego z mojego. Z tego co wiem... na ile mnie to obcho- dzi... równie dobrze możesz chcieć pociąć srebrnego bachora na kawałki do zaklęć albo złożyć go w ofierze temu twojemu bogu. To Ghaunadaur, prawda? - zauważył przenikliwie smok. - Te- raz, jak się nad tym zastanawiam, jesteś idealnym wprost przy- kładem istoty, która ściągnęłaby uwagę Starszego Boga. Pełen ambicji, bystrzejszy od większości przedstawicieli swojego ga- tunku, może trochę łotrzyk. Pragniesz spróbować nowych rze- czy, może trochę naciągnąć granice. Pełen siły życiowej, którą tak ceni Ghaunadaur... i tak jej pragnie. - Wiedziałeś o tym jednym małym warunku, prawda? - mó- wił dalej smok. Kącikiem jednego uwięzionego oka bestia zauważyła zdziwie- nie na twarzy Durothila. Przez gęsty śluz, dar starożytnego, złego bóstwa, przepłynął gromki śmiech. -Nie wiedziałeś! Na szpony Tiamat, jesteś większym głup- cem niż się wydajesz! Myślisz, że ktoś taki jak Ghaunadaur ob- darzyłby cię takimi darami i nie zażądałby nic w zamian? Och, zażąda, możesz założyć się o cokolwiek zechcesz. Zażąda ofiary z siły życiowej, twojej własnej lub kogoś innego. Czemu więc nie przekonać Ghaunadaura, żeby zastanowił się nad tym Sharla- rio Moonfloweremjako odpowiednią ofiarą? W taki sposób spła- cisz dwa długi jedną monetą. Umowa stoi? Durothil stał bez ruchu, cichy, oszołomiony i ponad wszystko zawstydzony. Wiedział tylko, że Ghaunadaur jest starożytną mocą, która go wyszukała i zaproponowała pomoc w jego dążeniu do wspierania ludu i rządzenia nim. Powinien był rozpoznać złą na- turę Ghaunadaura. Powinien był domyślić się, jakiej usługi zażą- da od niego bóg. Powinien był, ale tego nie zrobił, gdyż tak bar- 126 Evermeet: Wyspa Elfów dzo zaślepiła go żądza władzy. Ale ta żądza, sama w sobie, nie była przecież zła. Na pewno nie. Uwolnię cię teraz - usłyszał Durothil swoje słowa - i wszyst- ko będzie tak, jak powiedziałeś, poza jednym dodatkowym wa- runkiem. Sprowadzę do ciebie Sharlario Moonflowera, kiedy wy- szkolę smoka, żeby nosił mnie na grzbiecie. A jeśli mi się to nie uda, powrócę dokładnie po dwudziestu latach od dnia wyklucia się. I tego dnia Ghaunadaur dostanie swoją elfią ofiarę. Zgoda. - Głos smoka był pełen satysfakcji. Elf z ciężkim sercem zanucił modlitwę odwracającą działanie boskiego zaklęcia i uwolnił smoka z mocy Ghaunadaura. Smok natychmiast uniósł się w niebo, a jego skrzydła szumiały głośno, gdy niosły go w stronę legowiska skazanego na zgubę srebrnego smoka. Wpatrzone w niebo oczy Durothila były zamglone, gdyż przy- glądał się nie triumfującemu Mahatnartorianowi, lecz własnemu utraconemu honorowi. * * * Kiedy Sharlario i jego syn powrócili do leśnego domu, usłyszeli wiele pochwalnych słów na cześć ich bohatera Durothila. Jak się zdawało, elfi mag uwięził czerwonego smoka potężnym zaklęciem i znów go wygnał. Wiele z elfów zostało ostrzeżonych przez ryki uwięzionego smoka. Część była świadkami tej sceny, gdyż pora- nek był słoneczny, a płaskowyż doskonale widoczny z lasu. Sharlario czuł ulgę na wieść o uratowaniu swojego ludu, ale jednocześnie był zaskoczony. Czyż Ka'Narlist, arcymag z potęż- nego Atorrnash, nie powiedział, że temu smokowi nie można za- szkodzić elfią magią? Księżycowy elf szanował umiejętności Du- rothila, ale nie sądził, by magia złotego elfa była potężniejsza niż ta, którą posługiwano się w południowych krainach. Być może, uznał Sharlario, Durothil po prostu wykorzystywał swoją moc z większym opanowaniem i odpowiedzialnością. W końcu oznaką prawdziwej wielkości było nie tylko posiadanie mocy, ale też świadomość, jak i kiedy należy z niej korzystać. Księżycowy elf nie był bardzo zaskoczony, kiedy Durothil za- czął unikać pochwał swojego ludu i spędzać coraz więcej czasu 127 Elaine Cunningham samotnie. Sharlario doskonale to rozumiał. On nigdy nie był już taki sam po spotkaniu z Mahatnartorianem. Przez każdą noc trzech setek lat, które minęły od tamtego czasu, smok nawiedzał jego sny. Nie było nocy, by Sharlario nie widział znów pięknej uskrzy- dlonej elfki, w której się zakochał, złapanej w płomień przezna- czony dla niego i spadającej na ziemię. W ataku szału bojowego, jakiego nigdy wcześniej nie zaznał ani nawet nie był świadkiem, Sharlario zmusił dwóch z avarieli do zaniesienia go nad smoka, by mógł spaść na jego grzbiet. Podczas gdy smok leciał - wiele mil nad górami - Sharlario wspiął się na jego łeb i przywiązał do jednego z rogów. Zwisając z niego, opadł na pysk smoka i przy- cisnął miecz - oraz swoją twarz - do jednego z gadzich oczu. Jego gniew był tak wielki, że nie przebił go nawet strach. Wspomnienie tego złowrogiego oka teraz Sharlaria przeraża- ło. Podobnie obietnica zemsty smoka, gdy czas wygnania się skoń- czy. To wszystko nawiedzało jego sny i plamiło każde szczęście, które znalazł od tamtej chwili. Poślubił kobietę z Faerie i poko- chał ją. Ich wspólne życie pełne było cichych radości i wspólne- go śmiechu. Mimo to każdej nocy Sharlario wędrował między ciałami zabitych avarieli i płakał nad utratą tak wielu z tego cu- downego ludu. Mimo to każdej nocy widział twarze ukochanej żony i dzieci nałożone na te zwęglone i połamane ciała. Tak, Shar- lario rozumiał potrzebę Durothila, by w samotności leczyć rany. Dlatego też przez kilkanaście księżyców z szacunkiem trzy- mał się z dala od maga. Po jakimś czasie jednak uznał, że może lepiej przysłużyć się złotemu elfowi, jeśli da mu możliwość po- rozmawiać z kimś, kto go rozumie. Udał się więc do wieży maga i był bardzo zaskoczony, kiedy Durothil przyjął go z przyjaźnią i zadowoleniem. Złoty elf wła- snoręcznie nalewał mu wina i zadawał wiele pytań na temat ostat- nich podróży Sharlaria. Szczególnie interesowała go historia smoczych wojen i jaki wpływ takie rzeczy miały na jego lud. - Jesteś dyplomatą... czy kiedykolwiek zastanawiałeś się, co można by osiągnąć dzięki sojuszowi elfów i dobrych smoków? - spytał go Durothil. Sharlario zamrugał, zaskoczony taką sugestią. 128 Evermeet: Wyspa Elfów Zbyt niebezpieczne. Nie wszystkie smoki są złe, to prawda, ale czemu jakikolwiek smok miałby w ogóle zainteresować się ludem? Jakie korzyści moglibyśmy zaproponować istotom o ta- kiej mocy i magii? Elfia magia jest potężna i subtelna - odparł mag. - Choć w niczym nie przypomina ataku smoka, może uzupełnić i wzmoc- nić naturalną broń istoty. Działając razem, mag i smok mogą oka- zać się potęgą. Od dawna marzę o stworzeniu armii smoczych jeźdźców. Ale pomyśl o potencjalnym odwecie na elfach, jeśli wtrąci- my się w wojny smoków! To fakt - przyznał Durothil. - Lecz jeśli wystarczająco wiele dobrych smoków i elfów połączy wspólny cel, być może będziemy mogli działać dla pożytku i przeżycia obu stron. Liczba smoków zmniejsza się... nie mogą pozwolić sobie, by nadal walczyć między sobą na taką skalę, bo całkowicie się wyniszczą. W umyśle Sharlaria pojawił się nagle straszliwy obraz - ciem- ny elf Ka'Narlist na grzbiecie wielkiego czarnego jaszczura. - Ale jeśli szlachetne elfy zawrą sojusz ze smokami, źli czaro- dzieje wkrótce podchwycą ten pomysł. I co wtedy z nami będzie? Durothil podskoczył, jakby księżycowy elf go uderzył. Przez dłuższą chwilę siedział w milczeniu, wpatrując się w twarz gościa. - Czy słyszałeś o czarodzieju wśród ludu, który przeszedłby na stronę zła? - spytał przyciszonym głosem. -Ależ tak - zapewnił go ponuro Sharlario. Opowiedział zło- temu elfowi o Atorrnash i spotkaniu z ciemnym elfem Ka'Narli- stem. Durothil przysłuchiwał się temu z przerażoną fascynacją. A ten sztylet, który ci dał... masz go teraz przy sobie? Nie. Z jakiegoś powodu nie lubię go nosić i trzymam go w do- mu, w skrzyni. Dlaczego pytasz? Złoty elf nie odpowiedział, lecz przez dłuższą chwilę milczał, najwyraźniej zatopiony w myślach. Po chwili wstał i poprosił go- ścia, by za nim podążył. Domem Durothila była wieża, która całkowicie mieściła się w pniu żywego drzewa. Od leśnych elfów nauczył się magii za- 129 Elaine Cunningham chęcania drzew, by rosły w określony sposób, i dowiedział się, jak żyć w harmonii z potrzebami swego żywego domostwa. Jak na standardy wioski, jego mieszkanie było imponujące, z kilko- ma komnatami umieszczonymi jedna nad drugą w pniu potężne- go drzewa, a innymi ukrytymi w jego konarach - choć te ostatnie przypominały bardziej portal wymiarowy niż cokolwiek, co wy- myśliły leśne elfy. Durothil poprowadził gościa do jednej z tych magicznie stworzonych wież. Sharlario podążył za swoim gospodarzem do potężnej komna- ty, która wyglądała jak dokładna kopia płaskowyżu - z jednym wyjątkiem. W wielkim gnieździe, chronionym przed wyjątkowo realistyczną iluzją słońca i wiatru przez kamienną alkowę, znaj- dowało się olbrzymie, cętkowane, skórzaste jajo. Sharlario podszedł ostrożnie bliżej. Z niedowierzaniem spoj- rzał w twarz złotego elfa. -To smocze jajo! - Srebrnego smoka - zgodził się Durothil. - Niedługo się wy- kluje. Ja będę tym, na co padnie pierwsze spojrzenie smoczątka. Uzna mnie za swojego rodzica, przynajmniej na początku. Póź- niej wychowam smoka, by poznał swój rodzaj i jego zwyczaje, ale nauczę go również elfiej sztuki - magii, muzyki, tańca, znajo- mości gwiazd i sztuki wojennej. W końcu nauczę go nosić mnie na swoim grzbiecie i współdziałać ze mną. Złoty elf podszedł do jaja i poklepał je z czułością. - Widzisz przed sobą pierwszego jeźdźca smoków Faerunu. Będą inni. Do tego potrzebuję jednak twojej pomocy. Sharlario pojmował to wszystko z trudem. -Jak? - Mam dziedziców, ale wydaje się, że mamy sobie nawzajem mało do powiedzenia. Ty masz dobry kontakt z młodymi elfami i całą gromadkę niespokojnych synów i córek. Pomóż mi wyszko- lić tego smoka, a później uczyć młode elfy. Razem zgromadzimy doświadczenie, ja jako jeździec smoków, ty jako nauczyciel tych, którzy nadejdą po mnie. Przez wiele lat starałem się osiągnąć ten cel - powiedział poważnie Durothil. - To najlepszy sposób, jaki mogłem wymyślić, by pokonać złe smoki. 130 Evermeet: Wyspa Elfów W głowie Sharlaria pojawił się obraz zabitych avarieli. Powo- li pokiwał głową, po czym stanął obok maga. Jakby w geście przy- sięgi położył dłoń na jaju smoka. * * * Mijały lata i smoczyca Durothila okazała się wszystkim, cze- go spodziewał się mag... i jeszcze czymś więcej. Z kompletnym brakiem oryginalności - bez wątpienia wywołanym podnieceniem z okazji narodzin smoka - Durothil nazwał ją Srebmoskrzydła. Stała się dla niego tak droga, że Sharlario czasami podejrzewał, iż mag kocha swą srebrną córkę bardziej niż własne złote dzieci. Z pewnością rozumiał ją o wiele lepiej. Rozmawiali w myślach, w sposób przypominający elfią więź. Srebrny jaszczur szybko wyrósł z rozkosznego małego smo- czątka na inteligentną, pełną namysłu istotę, która uczyła się wszystkiego, czego mogli ją nauczyć elfi rodzice, z radością da- leko wykraczającą poza wrodzoną elfią miłość do nauki i pięk- na... i wojny. Srebmoskrzydła i Durothil pracowali razem nad zaklęciami i atakami, których nie byłby w stanie odeprzeć samotny smok lub elf. W miarę upływu lat cała trójka poznała jeszcze jed- ną rzecz, którą elfy i smoki zyskiwały na takiej więzi - przyjaźń. Przez niemal dwadzieścia lat smoczyca uczyła się latać w ogra- niczonej przestrzeni magicznego wymiaru Durothila. Obserwo- wała świat poza nim przez kule wróżenia, które stworzyła razem ze swoim mentorem, i próbowała ukryć swój rosnący niepokój. W końcu nadszedł dzień, gdy Durothil uznał ją za gotową do wyruszenia w świat zewnętrzny. Na prośbę złotego elfa Sharlario wyruszył jako pierwszy na szczyt góry. Durothil przygotował zaklęcie, które miało przenieść smoka i jeźdźca z magicznego domu na świat poza nim, ale naj- pierw potrzebował informacji o wiatrach, gdyż tego nie mógł oce- nić przez kule wróżenia. Sharlario miał wyruszyć jako pierwszy i przekazać potrzebne informacje. Księżycowy elf opuścił wioskę, kiedy było jeszcze ciemno, gdyż Durothil uznał, że najlepiej będzie, jeśli Srebmoskrzydła spróbuje lotu wczesnym rankiem, gdy powietrze jest jeszcze względnie spokojne. Sharlario wspinał się po ciemku na górę, 131 Elaine Cunningham pewnie niczym lampart. Idąc, zmuszał się, by nie myśleć o bi- twie, która zaczęła się tam trzy stulecia wcześniej. W chwili, gdy Sharlario dotarł na szczyt, powietrze wypełnił znajomy ryk. Koszmar stał się rzeczywistością- Mahatnartorian przebił poranne chmury i spadł na niego z szumem krwawych skrzydeł. Nie było czasu na ucieczkę- Sharlario już czuł gorąco odde- chu wielkiego jaszczura. Ponieważ nie mógł zrobić nic innego, wyciągnął swój miecz i czekał, by zginąć śmiercią godną wo- jownika. Ale smoka nie zadowolił szybki cios - wyszedł z lotu nurko- wego i rzucił w elfa dużym przedmiotem. Sharlario opadł na zie- mię i przetoczył się, gdy przedmiot rozpadł się na odłamki szkła i wielobarwną magię. W stronę elfa potoczył się dysk, kawałek delikatnego zielonego marmuru na tyle mały, by zmieścić się w je- go dłoni. Oczy Sharlaria rozszerzyły się, gdy rozpoznał podsta- wę jednej z kul wróżących, które stworzyli Durothil i Srebrno- skrzydła. Szyderczy śmiech smoka odbijał się echem od gór i Sharlario wiedział, że został zdradzony. Moonflower nie był przygotowany na głęboki ból, jaki przynio- sła ta świadomość. Choć dawny książę nigdy nie ukrywał swej opi- nii, że złote elfy z samej racji urodzenia są lepsze od wszystkich pozostałych, przez te lata, gdy pracowali razem, stali się wspólni- kami, a nawet przyjaciółmi... tak przynajmniej sądził Sharlario. Księżycowy elf podniósł się i przeszedł na środek płaskowy- żu. Odwinął kulę, którą dał mu Durothil, by mógł przekazywać potrzebne informacje. Ustawił ją tam, by zdradziecki złoty elf mógł nacieszyć się swoim triumfem. Potem znów wyciągnął miecz i czekał na smoka. I śmierć. Mahatnartorian zaczął krążyć. Sharlario dowiedział się wy- starczająco wiele na temat smoków, by rozumieć, co nadchodzi- ło. Czerwony zbierał moc, podsycał wewnętrzne ognie, przygo- towując się do zionięcia o straszliwej mocy. Księżycowy elf czekał, ze zrezygnowaniem przyjmując swój los. Żył wystarczająco długo i zbliżał się już czas wezwania do 132 Evermeet: Wyspa Elfów Arvandoru. Nie tak chciał się pokazać swoim bogom, ale wybór nie należał do niego. Nagle Sharlario wzdrygnął się i zmrużywszy oczy wpatrzył się w srebrną plamkę niemal niewidoczną na tle chmur. Po chwili nie miał już wątpliwości - to Srebrnoskrzydła pikowała na jego napastnika, leciała niczym strzała w stronę o wiele większego czer- wonego. Wargi księżycowego elfa wykrzywiły się w grymasie niezgo- dy, gdy cudowna istota, którą wyszkolił i którą kochał, spadała niczym kamień na grzbiet czerwonego smoka. Nim udało jej się przeciąć skórzaste skrzydła, jaszczur przetoczył się w locie i po- chwycił młodą samicę w swoje szpony. Dwa smoki obracały się razem, próbując znaleźć zabójczy chwyt. Była to nierówna walka i skończyła się szybko. Głowa Srebr- noskrzydłej poleciała do tyłu, jej smukłą szyję niemal rozszarpa- ły kły czerwonego jaszczura. Błyszczące skrzydła słabo uderzały powietrze, a bezwładne ciało zaczęło wypadać ze szponów czer- wonego smoka. Ałe upadek Srebrnoskrzydłej zatrzymał się gwałtownie, a jej ciało wydawało się podskakiwać, jakby przywiązane do szpo- nów Mahatnartoriana elastyczną liną. Ryk wściekłości potrząsnął ziemią pod stopami Sharlaria, gdy czerwony smok bezskutecznie próbował pozbyć się swojej ofiary. Sharlario przyglądał się w zadziwieniu, jak wielki smok zwal- nia lot. W końcu szkarłatne skrzydła przestały się poruszać i po- łączone stwory zaczęły opadać w stronę gór. W stronę jego góry. Księżycowy elf obrócił się i uciekł, na wpół zbiegając, na wpół ześlizgując się po zboczu. Kiedy dotarł do pierwszego z drzew, przytulił się do niego i ścisnął je, jakby zależało od tego jego życie. Uderzenie wstrząsnęło górą i niemal oderwało elfa od pnia. Kiedy wszystko ucichło i uspokoiło się, Sharlario powrócił na szczyt góry, by pożegnać się ze swoją smoczą przyjaciółką. Ku jego zdziwieniu na górze leżały trzy zmiażdżone istoty, połączo- ne dziwną, lepką zieloną substancją. 133 Elaine Cunningham Mahatnartorian jako pierwszy uderzył w górę i jego ciało zo- stało zmiażdżone pod ciężarem Srebrnoskrzydłej. Na jej grzbie- cie siedział Durothil. Poruszył się lekko i jego szybko gasnące spojrzenie padło na twarz Sharlaria. - Nie - ostrzegł chrapliwym głosem, gdy księżycowy elf chciał się do niego zbliżyć, by mu pomóc. - Więzy Ghaunadaura nie są dla takich jak ty. Poczekaj... zaraz znikną. I rzeczywiście, lepka substancja błyskawicznie znikała. Gdy tylko mag uwolnił się z więzów, Sharlario podszedł do niego, by sprawdzić, co może zrobić. Rozciął podartą i zakrwawioną tuni- kę złotego elfa, i już wiedział, że cokolwiek mógłby zrobić, było- by to bezużyteczne. Wszystkie kości klatki piersiowej elfa zosta- ły zmiażdżone i poruszenie go tylko przyspieszyłoby koniec. W kąciku ust Durothila zaczęła się zbierać szkarłatna piana. Wyszkól innych - wyszeptał. - Przysięgnij! Przysięgam - powiedział księżycowy elf z sercem pełnym winy z powodu swych podejrzeń. - Przyjacielu... przepraszam. Myślałem... Wiem. - Uśmiech Durothila byl słaby i autoironiczny. - Nie przejmuj się. Wszystko dobrze, przyjacielu. Widzisz, Ghauna- daur dostał swoją ofiarę. * * * Dopiero po wielu latach Sharlario pojął znaczenie ostatnich słów Durothila. Nigdy nie powiedział pozostałym elfom o związ- kach maga ze złym bogiem Ghaunadaurem, ani o swoich podej- rzeniach, jak blisko innego rozwiązania tej kwestii był Durothil. Ale nie było potrzeby kalania wizerunku ich bohatera, ani też tłumienia entuzjazmu młodych elfów, które zobaczyły, że nawet młody smok, wyszkolony przez elfy, ma szansę pokonać wielkie- go i złego jaszczura. W ostatecznym rozliczeniu, uznał Sharla- rio, tak naprawdę liczyły się nie tylko szlachetne wybory, jakich dokonywała dana osoba, ale też pokusy, jakie musiała pokonać, by dojść do tego miejsca. Według takiego kryterium oceny książę Durothil był zaiste bo- haterem. 134 wsm 8 Z Otchłani R5?c"v3 zare błocko, które wypełniało Otchłań, nagle spęcz- ML ^^8 niało. Pojawiła się spora bańka, która pękła, a w za- B^^SUjI tęchłe powietrze poleciała chmura siarkowego dymu Cn^l i pecyny śmierdzącego błota. Istota, która niegdyś była boginią Araushnee, odruchowo uchyliła się, nawet jednej myśli nie poświęcając wybuchowi. Była już przyzwyczajona do takich rzeczy, gdyż Otchłań stanowiła jej dom od bardzo długie- go czasu. Podobnie jak większość tanar'ri, przyjęła nowe imię. Była teraz Lolth, Królową Demonicznych Otchłani. A dokładniej mówiąc, podbiła sporą część Otchłani i była uważana za jedną z najpotęż- niejszych tanar'ri tego szarego świata. Całe legiony przerażonych istot drżały na jej widok i pospiesznie wypełniały jej polecenia. Władza Lolth obejmowała nie tylko mieszkańców Otchłani, ale też część bogów, którzy przybyli do tego miejsca z własnej woli lub zostali wygnani. Jej walka z Ghaunadaurem była długa i pełna goryczy. Pierwotne Zło nie był jednym z bogów, których nakłoniła do pomocy w próbie obalenia Corellona. Przybył na Olimp niepro- szony, przyciągnięty przez ambicje Araushnee ijej olbrzymią dumę, a został wpuszczony przez zło, które mieszkało w jej ser- cu. Bardzo ucieszyło go jej wygnanie z Arvandoru, gdyż pożądał niespokojnej energii, którą miała w sobie Araushnee, i pragnął ją w siebie wchłonąć. Starożytny bóg podążył za nią z Olimpu do Otchłani i tam pró- bował ją wpierw uwieść, a później zdobyć - żadna z prób się nie powiodła. W ataku wściekłości Ghaunadaur zabił wielu ze swych 135 Elaine Cunningham potężnych wyznawców, a wielu innych pozbawił inteligencji. Całe gatunki przestały istnieć, a inne zostały zmienione w przypomi- nające ślimaki stwory bez własnych myśli i woli. Przez to jednak Ghaunadaur pozbawił się dużej części własnej mocy. Winę za to zrzucił na Lolth. Był teraz jej wrogiem i rywalem we wszystkim. Jednak nawet on, starożytne bóstwo, musiał uznać moc Lolth. Nie był jedynym bóstwem, które tak zrobiło - nawet ta żałosna Kiaranselee oddawała cześć Królowej Demonów. Lolth z niesmakiem spojrzała w stronę zakątka Otchłani, gdzie rządziła bogini nieumarłych. Kiaranselee była tak jak ona ciemną elfką, ale mówiła o sobie „drowka". Jej wyznawcy byli żałosny- mi cieniami samych siebie, złych elfów ze starożytnego świata, których Kiaranselee zabiła i zmieniła w bezmyślne sługi. Kiedy bogini nie spędzała czasu na odległych światach, poniewierając swoimi drowimi dziećmi, zadowalało ją rządzenie swoim mroź- nym zakątkiem Otchłani. Oddawała cześć Lolth, ponieważ nie miała innego wyboru. W tym miejscu rządziła dawna bogini prze- znaczenia ciemnych elfów. I tak oto się stało, że ta, która niegdyś była Araushnee, posia- dła wszystko, czego niegdyś pragnęła, lub tak jej się wydawało: władzę ponad wszelkie wyobrażenie, własne królestwo, bogów klęczących u jej stóp, potężne istoty z drżeniem spełniające jej kaprysy. Lolth stłumiła ziewnięcie. Ta Otchłań była taka przewidywalna. Podbiła ją, rządziła i by- ła tak znudzona, że raz czy dwa miała pokusę nawiązać rozmowę z którymś z nieumarłych poddanych Kiaranselee. Miała władzę, lecz odkryła, że ta nie zadowala jej pragnień. - Przeklinam cię, Corellonie, i wszystkich twoich poddanych - mruknęła Lolth, jak to robiła już wiele razy przez te wszystkie stulecia, które minęły od jej wygnania. Niepokojąco piękna tanar'ri opadła na tron, który jej poddani wyrzeźbili z wielkiego wysuszonego grzyba. Wsparłszy brodę na dłoni, zaczęła ponownie rozważać swój los. Nic z mocy, którą zdobyła w Otchłani, nie mogło równać się z jej utraconym statusem. Nie była już nawet boginią, tylko tanar'ri. 136 Evermeet: Wyspa Elfów Jej postać była przyjemniejsza, a władza większa niż istot zamiesz- kujących to miejsce, ale nie była taka, jak wcześniej. Żadna moc w tym szarym, pełnym grzybów planie nie mogła wymazać nieza- płaconego długu Corellona. Nagle Lolth wyprostowała się, a jej szkarłatne oczy zapłonęły natchnieniem. Oczywiście! Teraz, kiedy zyskała moc, odzyska boski status. Drogę do tego celu wskazał sam Ghaunadaur - Sta- rożytny szukał nowych wyznawców, żeby odzyskać moc. Czemu ona nie mogła zrobić tego samego? Jako tanar'ri Lolth nie mogła powrócić na Olimp. Nawet jako bogini może nigdy nie zdobyć tyle mocy, by wejść do Arvandoru jako zdobywca. Ale będzie atakować Seldarine na swój sposób. Zniszczy ich śmiertelne dzieci. * * * Minęły stulecia od śmierci wielkiego maga Durothila i odej- ścia mistrza smoczych jeźdźców Sharlario Moonflowera do Arvandoru. Ich potomkowie nie mówili już o Faerie, chyba że jako miejscu z legend. Faerun stał się ich prawdziwym domem, stworzyli wspaniałą kulturę, która czerpała wiedzę i tradycję ze źródeł wszystkich światów, z których uciekli ich przodkowie. Niektóre z leśnych elfów żyły tak, jak przez niewypowiedzia- ne stulecia, lecz wiele elfów opuściło las, by wybudować miasta wspaniałością dorównujące nawet legendarnemu Atorrnash. Ukry- te wśród drzew lub przytulone do górskich zboczy niezwykłe miasta z kryształu i kamienia księżycowego, o ulicach wykłada- nych szlachetnymi kamieniami, były domem dla rzemieślników, uczonych, muzyków, magów i wojowników. Te elfy tworzyły cudowne dzieła sztuki i magiczną broń oraz zdobywały olśnie- wające umiejętności w sztukach walki. W tych ośrodkach nauki rozwijała się wysoka magia. Powsta- ły pierwsze kręgi - grupki potężnych magów, którzy razem mogli rzucać zaklęcia niewyobrażalne dla pojedynczego elfa. Każdy krąg miał swoją siedzibę w wieży, która wkrótce stawała się central- nym punktem każdej elfiej wspólnoty. Jedną z najczęściej wyko- rzystywanych funkcji takich wież była możliwość szybkiego prze- kazywania informacji z jednej elfiej enklawy do drugiej, co nie 137 Elaine Cunningham pozwalało na izolację wspólnot. Mimo coraz większych proble- mów z Ilythiiri na południu, wydawało się, że Lud Faerunu osiąg- nie zadziwiającą jedność. Ale właśnie to bogactwo i moc ściągnęły wiele dodatkowych niebezpieczeństw na elfy. Rozbójnicy z południa, ciemne elfy, robili wypady na północ, atakując szlaki handlowe i wioski. Nie- którzy z tych zbójców osiedlili się daleko na północy, w nocy ata- kując, a w ciągu dnia ukrywając się w jaskiniach. Ataki smoków nadal trwały, lecz dzięki wysokiej magii i smo- czym jeźdźcom wydawało się, że elfy zastąpią smoki w roli do- minującej rasy Faerunu. Ale też to nie potężnej magii południa ani potęgi smoków musiały się bać najbardziej - ich najbardziej niebezpiecznym wrogiem okazały się orki. Przez wiele lat przypominały samotne wilki, które od czasu do czasu kradną kozę z dalekiego pastwiska. Orki atakowały elfy, kiedy tylko je napotkały. Większość elfich wspólnot, nawet małe wioski, była jednak bardziej niż dobrze wyposażona w broń i ma- gię - i umiejętność posługiwania się oboma - by odeprzeć takie sporadyczne ataki. Ale orki były niezwykle płodne. Od czasu do czasu ich liczba wzrastała tak bardzo, że ich klany wylewały się z górskich kryjó- wek i tworzyły hordę, która niczym szarańcza spadała na krainy, pożerając i niszcząc wszystko po drodze. Jesienią w Roku Śpiewających Syren orki wyruszyły w licz- bie większej niż elfy kiedykolwiek widziały. Opanowały północ- ne równiny i weszły głęboko w lasy. Miasto Occidian - wielkie centrum muzyki i tańca - zostało podbite przez orki, które na- stępnie zbliżyły się do bram starożytnego miasta Sharlarion. W tym czasie Fortecą Durothila władała arcymag Kethryllia. Ta wojowniczka-mag znana była również jako Amarillis, co w ję- zyku elfów oznaczało „Ognisty Kwiat" - częściowo ze względu na rude włosy, częściowo na gniew, jaki objawiała w bitwie. Jak wiele innych elfów, Kethryllia przez swoje długie życie studiowała wiele sztuk, lecz wszystkie swe umiejętności skupi- ła na jednym wielkim dziele. Przez dziesięciolecia tym dziełem było wykucie i zaczarowanie wielkiego miecza. Zaledwie dwie 138 Evermeet: Wyspa Elfów noce wcześniej w rytuale zbierającym światło gwiazd i magię na górskim płaskowyżu znanym jako Skok Smoczych Jeźdź- ców, zakończyła pracę. Przez wiele lat mistycy przewidywali, że miecz ten, Dharasha - „przeznaczenie" - odegra ważną rolę w historii Ludu. Jakież zadanie będzie dla niego lepsze niż obrona ich miasta? W swojej wieży Kethryllia słyszała zrozpaczone szepty swo- jego ludu i odgłosy gorączkowych przygotowań do wojny. Ich umiejętność posługiwania się bronią była ich ostatnią linią obro- ny, gdyż Wieża Maga była pusta i cicha. Krąg połączył się z od- ległymi braćmi i siostrami w wieży Occidian, by pomóc w obro- nie miasta. Ale orki i ich nieznani sojusznicy w niewytłumaczal- ny sposób przerwali zaklęcia ochronne i Wieża Occidian została zdruzgotana. Powracająca fala magii zabiła również wysokich magów z Sharlarion. Dlatego też elfy musiały polegać na swojej broni i bitewnej magii, i na tych, którzy dobrze umieli się nimi posługiwać. Wśród nich najważniejsza była Kethryllia Amarillis - pieśni i legendy o jej wyczynach podążały za nią niczym cień. Przez stulecia swojego życia księżycowa elfka pomagała od- pychać orcze hordy, walczyła z grupami ciemnych elfów i pomo- gła w wytropieniu, a później zabiciu zielonego smoka, który nę- kał podróżnych odwiedzających ich leśne miasto. Stawiła nawet czoła mrocznej magii - takiej, która potrafi ożywić umarłych, zmieniając ich w bezmyślnych, prawie niepowstrzymanych wo- jowników. Kethryllia straciła siostrę i niemal własne życie z rąk nieznających zmęczenia zombie. Odpowiedzią na to całe zło były potężne zaklęcia, którymi obłożyła Dharashę. Ale minęło wiele lat, od kiedy Kethryllia brała udział w bi- twie. Od jakiegoś czasu zaczynała się zastanawiać, czy nie nad- szedł już czas na ustatkowanie się i założenie własnego klanu, nim wezwanie do Arvandoru stanie się zbyt silne. Na wargach Kethrylli pojawił się uśmiech, gdy pomyślała o Anarallathu, radosnym kapłanie Labelasa Enoretha, z którym łączyła ją więź silniejsza od przyjaźni czy pasji, choć tego im też nie brakowało. Nadszedł czas, by wzięli ślub. Nie była już mło- da, nawet biorąc pod uwagę elfie podejście do spraw młodości, 139 Elaine Cunningham choć wciąż była równie smukła i ruda, jak w młodości. Już daw- no temu powinni sformalizować swój związek. Przygotowując się do bitwy, Kethryllia nawet nie pomyślała o możliwości, że więzy miłości mogą zostać przerwane tego wła- śnie dnia, a klan, który chciała założyć, zginie nienarodzony. Elfka szybko założyła skórzaną przeszywanicę, a na nią długą kamizelę z niewielkich płytek ze srebra i spiżu - cudowny pan- cerz, niemal równie wygodny, jak kolczuga, a w dodatku będący hołdem dla spiżowych i srebrnych smoków, które służyły jako strażnicy miasta. Smoczy jeźdźcy, druga linia obrony miasta, znaj- dowali się jednak daleko na południu, gdzie para czarnych smo- ków niszczyła okolice, by stworzyć nowe terytorium dla swojego dojrzewającego miotu. Wysocy magowie zginęli, smoczy jeźdźcy byli daleko. Ta walka należała do Kethrylli i kobieta uświadomiła sobie, że nie może się jej doczekać. Wsunęła miecz do nowej pochwy, a noże do pochew w butach i na ramionach. Pod wpływem impulsu pod- niosła starożytny sztylet - cudowną, wysadzaną klejnotami broń, którą niedawno odkryła owiniętą w tkaninę i ukrytą w jednej ze skrzyń w odległym kącie Fortecy Durothila. Wedle legendy nale- żał niegdyś do jednego z założycieli miasta. Weźmie go teraz, w obronie miasta i dziedzictwa Sharlaria Moonflowera. Tak przy- gotowana, schowała ogniste warkocze pod skrzydlatym hełmem i wyszła na dziedziniec. Miasto było dziwnie ciche, choć niemal wszystkie zamieszka- łe w nim elfy znajdowały się na swoich pozycjach, gotowe do walki. Stali w zwartym szyku. Po pierwsze, potężna ściana elfów tarczowników wokół granic miasta - Sharlarion nie miał murów z kamienia czy drewna, gdyż wtapiał się w las. Za tą pierwszą linią obrony znajdowali się łucznicy. Ziemia przed nimi błysz- czała od gotowych strzał, a ich kołczany były równie wielkie i peł- ne, jak kosze rolników podczas żniw. Zaraz za łucznikami stały elfy uzbrojone w miecze i włócznie. Ta grupa szybko pozbędzie się orków, które się przedrą. Następny krąg obrońców stanowili ci, którzy posługiwali się magią - żadni wysocy magowie, ale i tak byli potężni. Obok stali kapłani gotowi do zajęcia się rannymi. 140 Evermeet: Wyspa Elfów Nawet dzieci poruszały się z cichą pewnością - przynosiły wia- dra wody, miażdżyły zioła na okłady, zwijały bandaże. Kethryllia pokiwała głową przyglądając się gotowym do wal- ki elfom. Zajęła miejsce wśród wojowników i wraz z nimi słu- chała złowrogiego odgłosu zbliżającej się hordy orków. Kiedy pierwsza linia wroga znalazła się w polu widzenia, przez elfy przeszedł szmer konsternacji. Orki maszerowały odważnie szlakiem handlowym w precyzyjnym szyku. Towarzyszyły im inne oddziały, które utrzymywały szyk na tyle, na ile pozwalały im gęste zarośla. To nie było typowe zachowanie orków. Kethryllia, która z pierwszej ręki znała taktykę hordy, od razu wiedziała, że ich ruchami kieruje jakaś wyższa inteligencja. A ponieważ orki sza- nują siłę zdecydowanie bardziej niż inteligencję, ich nieznani dowódcy musieli posiadać i jedno, i drugie - i to w dużej ilości. Po raz pierwszy Kethryllia poczuła, że jej pewność co do wy- niku walki zaczyna się chwiać. Orki zatrzymały się gwałtownie. W tylnych szeregach zaczął się jakiś ruch, lecz elfy nie były w stanie rozpoznać jego przy- czyn. Nagle wśród drzew zabrzmiał głośny huk. Olbrzymia pło- nąca strzała przeleciała z sykiem i jękiem nad głowami orków i zaczęła opadać łukiem w stronę miasta. - Balista - szepnęła z niedowierzaniem Kethryllia. Orki do- piero zaczynały tworzyć proste długie łuki, które udało im się podpatrzyć u elfich wrogów. Gdzie poznali taką broń? Całe szczęście, że elfi czarodzieje spodziewali się płonących strzał, choć nieco mniejszego rozmiaru. Jasnowłosa kobieta skie- rowała kryształową laskę w stronę spadającego płomienia i wy- krzyczała jedno słowo. Z laski wystrzelił biały płomień, który ruszył na spotkanie czerwonego. Płomień balisty został natych- miast zamrożony, sam pocisk wisiał przez chwilę w powietrzu, świecąc niczym olbrzymia magiczna pochodnia z bursztynu i rubi- nu. W końcu spadł i rozbił się na kamiennym dziedzińcu elfiego domostwa. Po nim poleciały kolejne płonące pociski, każdy z tym samym efektem. Kiedy napastnicy pojęli, że ta taktyka im nic nie daje, 141 Elaine Cunningham przez orczą hordę przeszedł straszliwy, grzmiący rozkaz. Dzie- siątki zwierzęcych istot z wrzaskiem rzuciły się do ataku. Ściana tarcz opuściła się i łucznicy posłali w stronę atakują- cych deszcz strzał. Ich pociski były morderczo celne i orki pada- ły niczym zboże pod kosą. Stwory nadchodziły fala za falą, i za każdym razem powalali ich elfi łucznicy. Wkrótce napastnicy wspinali się na grubą stertę zabitych i na niej sami padali. Liczba zabitych orków była tak wielka, że wkrótce elfy z tarczami zostały zmuszone do cofnięcia się. Kethryllia skrzywiła się, obserwując rzeź. Mimo liczby za- bitych orków, pozostało jeszcze wielu do poprowadzenia ataku. Pomyślała, że elfy mogą zostać pokonane przez własną sku- teczność. Sterty trupów ograniczały ich, spychały elfich obrońców do samego miasta. Nie minie wiele czasu, nim zewnętrzne budynki znajdą się w zasięgu orków. A kiedy napastnicy opanują zewnętrz- ne budowle, bez trudu zdobędą miasto, gdyż większość budyn- ków była połączona skomplikowanymi kładkami, które tworzyły niemal niewidoczną sieć w koronach drzew. Co więcej, ohydny mur zmniejszał skuteczność łuczników. Elfy już nie widziały swoich celów, ale strzelały na ślepo nad stertami zabitych orków, licząc, że spadające strzały trafią w cel. Odgłosy strzał uderzających w niewidoczne drewniane i skórzane tarcze sugerowały, że taktyka ta nie jest zbyt skuteczna. Nagle Kethryllia pojęła strategię hordy. Orki celowo wyko- rzystywały ciała braci jako most do zwycięstwa. Wkrótce przej- dą przez szczyt sterty w liczbie, której nawet elfi łucznicy nie będą w stanie zdziesiątkować. Cóż, elfy po prostu muszą ich w tym przegonić. Kethryllia wysoko uniosła miecz. - Do mnie! - krzyknęła. - Do mnie, wszyscy, którzy chcą prze- nieść bitwę między szeregi orków! Zapadła cisza, gdy wojownicy przyglądali się najwyraźniej pragnącej bohaterskiej śmierci elfce. Wtedy Anarallath przebił się przez kapłanów i stanął u jej boku. 142 — Evermeet: Wyspa Elfów Spojrzała z niedowierzaniem na ukochanego - nie był tchó- rzem, lecz nie był też szkolony do tego rodzaju walki. Anarallath uśmiechnął się i wzruszył ramionami. - Może zaczynam już tęsknić za Arvandorem - powiedział z wymuszoną wesołością. Potem jego twarz stała się śmiertelnie poważna i uniósł głos, by usłyszeli go wszyscy elfi wojownicy. - Jeśli nie będziemy walczyć, niedługo Arvandor będzie jedynym domem, jaki pozostanie Ludowi! Słowa Anarallatha poruszyły wojowników, którzy jak jeden mąż stanęli u boku srebrnej elfki. Skoro nieuzbrojony kapłan miał odwagę stawić czoła orczej hordzie, oni nie mogli być gorsi. Kethryllia podejrzewała, że taki właśnie cel miał Anarallath. Elfi kapłan uśmiechnął się z zadowoleniem do swojej ukocha- nej i przyjął krótki miecz od jednego z wojowników. -1 co, Ognisty Kwiecie, poprowadzisz ten atak, czyja mam to zrobić? - Idziemy razem - odpowiedziała z głęboką wdzięcznością. A potem, ponieważ nie mogła się powstrzymać przed odegraniem się, dodała: - Ale postaraj się dotrzymać mi kroku. Śmiech Anarallatha utonął w donośnym okrzyku bojowym Kethrylli. Księżycowa elfka wspięła się na mur powalonych or- ków i rzuciła się na kolejną falę atakujących. Taki rozwój sytuacji zaskoczył orki i powstrzymał ich szaloną szarżę. Ale tylko na chwilę - odsłoniły kły w dzikim grymasie i z nową siłą rzuciły się na elfich wojowników. Orki lubiły zabi- janie elfów na wiele różnych sposobów, ale niewiele było dla nich tak satysfakcjonujących, jak walka wręcz. Zwinne elfy obracały się i przeskakiwały, zadając kilka ciosów za każdy cios o wiele wolniejszych orków. Kethryllia zdawała się być wszędzie, jej wielki miecz błyszczał, odbijając topory wro- gów. A gdzie ona szła, był i Anarallath. Nie był tak dobrym wo- jownikiem, jak ona, lecz związek umysłu i duszy, jaki dzielili ko- chankowie, pozwalał im działać razem równie gładko, jakby byli magami z Wieży wyszkolonymi do wspólnego rzucania zaklęć. W miarę upływu czasu Kethryllia zaczynała się zastanawiać, czy była to rzeczywiście tak mądra strategia. Elfi wojownicy zo- 143 Elaine Cunningham stali uwięzieni między martwymi orkami a napastnikami. Szczę- ściem dla elfów okazała się olbrzymia liczba orków, która zda- wała się coraz bardziej działać przeciw nim. Tak bardzo chciały dopaść elfich wrogów, że niemal deptały po orkach z przodu, by dotrzeć do wybranego przeciwnika. Ich topory i włócznie często trafiały w ciała innych orków - czy to przypadkiem, czy z czystej niecierpliwości. W końcu bitwa się skończyła. Większość elfich obrońców zginęła, a z setek orków maszerujących na Sharlarion pozostało tylko kilka dziesiątek. Ocalali z hałasem uciekali przez las. - Oby przywitały was kły lythari - mruknęła Kethryllia, cho- wając miecz do pochwy. Wtedy właśnie ujrzała dowódcę orków. Plama ciemności, któ- rą uznała za leśny cień, wydostała się spomiędzy gęstego listowia i wyprostowała. Była dwa razy wyższa od elfa, a jej rogata głowa przypominała Kethrylli toczącego pianę z pyska, oszalałego z żą- dzy krwi dzika. Potężne ciało przypominało orka, lecz z bezwło- sego torsu wyrastała dodatkowa para muskularnych ramion. Poza płonącymi szkarłatnymi oczami istota miała przytłumioną barwę wysuszonego drewna. Istota z Otchłani wydała z siebie ryk straszliwszy od smocze- go i uniosła dwie pary szponiastych łap w przygotowaniu do ma- gicznego ataku. - Jeszcze nie pokonaliście Haeshkarra! - zagrzmiał stwór. Tego Kethryllia się nie spodziewała. Gdy wojowniczka stała bez ruchu, oszołomiona, Anarallath wezwał braci i siostry kapła- nów, by do niego dołączyli. Rzucił się do przodu, unosząc święty symbol Labelasa Enoretha i nucąc najpotężniejsze zaklęcie wy- gnania znane kapłanom z Sharlarion. Jeden po drugim, kapłani przyłączali się do pieśni. Pod ich zmasowanym atakiem las za tanar'ri zaczął rozpływać się w wir szarej mgły. Potężna postać zaczęła się chwiać, po czym rozpły- nęła się do postaci półprzezroczystej mgiełki, nieuchronnie wcią- ganej przez wir. Tanar'ri Haeshkarr wrzasnął z wściekłością czując przyciąga- jącą go bramę. Nagle zebrał się w sobie i zbyt szybko nawet dla 144 Evermeet: Wyspa Elfów elfiego oka rzucił się do przodu i pochwycił kapłana, który go pokonał. Niemal równie prędko bestia i Anarallath znikli. Bez chwili zastanowienia czy wahania, Kethryllia rzuciła się do działania. Pobiegła niczym jeleń w stronę niknącej bramy i za- nurkowała w Otchłań. Wojowniczka znalazła się w krainie kłębiącej się szarej mgły. Odległe krzyki i jęki odbijały się echem w zatęchłym powietrzu, ale nie było w niej ani śladu życia, poza olbrzymimi grzybami przycupniętymi w błocku. Nagle mgła rozstąpiła się, ukazując tanar'ri Haeshkarra. Dwo- ma ze swoich rąk przytrzymywał wyrywającego się Anarallatha, przerzuconego przez ramię niczym zabity jeleń. Stwór uniósł jedną z wolnych dłoni i wskazał na Kethryllię. - Zabijcie ją, a potem przyjdźcie do mnie - warknął do ko- goś niewidocznego dla Kethrylli. Znajomość wroga nic by nie zmieniła, gdyż elfka już biegła w stronę tanar'ri. Ale gęsta sza- ra mgła zamknęła się wokół demona i uwięzionego elfa niczym płaszcz. Nad głową Kethrylli zabrzmiał pusty ryk. Wojowniczka uchy- liła się, gdy przez mgłę przebił się latający stwór wielkości orła. Odskoczyła na bok i wpatrzyła się w paskudną mgłę. Sześć wykrzywionych, uskrzydlonych istot unosiło się nad jej głową, okrążając ją niczym kruki oceniające posiłek, jaki ofeaije im świeże pole walki. Kethryllia wyciągnęła miecz i cięła kolejnego zbliżającego się impa. Ale istota była wystarczająco zwinna, by uniknąć ciosu. 1 tak się to ciągnęło, impy zaczepiały ją z każdej strony. Elfka wkrótce uświadomiła sobie, że nie pokona tych istot, póki unosiły się w powietrzu. Kethryllia celowo spowolniła miecz, parę razy nie sparowała i przyjęła kilka ciosów kłami i pazurami stworów. Kiedy tylko uznała, że może przekonać stwory, iż została pokonana, upadła twarzą do ziemi na bulgocące błocko. Miecz leżał przy jej bez- władnych palcach. Impy wylądowały i zaczęły ostrożnie krążyć wokół niej. Je- den z nich rzucił się do przodu i ostrożnie dziabnął ją w rękę. Kethryllia zmusiła się do zachowania absolutnego bezruchu. 145 Elaine Cunningham Gdacząc z dziką radością, impy zbliżyły się do niej, by się po- żywić. Kethryllia chwyciła Dharashę i zatoczyła krąg mieczem, wy- korzystując jego pęd do podniesienia się do pozycji siedzącej. Potężne ostrze rozcięło dwa ze stworów. Inne impy zaskrzeczały i próbowały odlecieć. Ale elfka nadal się obracała, jednocześnie podnosząc się na równe nogi. Po trzech obrotach z mieczem w dło- ni pięć impów zginęło. Skoczyła w stronę jedynego impa, któremu udało się wznieść w powietrze i z trudem pochwyciła jego kostkę. Stwór był sil- niejszy niż się spodziewała i pociągnął ją ostro do przodu. Upa- dli jednocześnie, lądując twarzami w błocie. Ale imp zerwał się natychmiast i zaczął kuśtykać do przodu - ciągnąc za sobąelfkę. Wojowniczka próbowała unieść rękę z mieczem, ale gęste bło- to, przez które ciągnął ją imp, nie pozwalało jej się uwolnić. Za- czepiła nogami o jeden z grzybów z nadzieją, że to spowolni stwo- ra. Delikatna roślina natychmiast się rozerwała, posyłając w po- wietrze chmurę gryzących, smrodliwych zarodników. Oczy Ke- thrylli paliły, jakby skunks trysnął jej w twarz swoją wydzieliną. Oślepiona i obolała księżycowa elfka nie poddawała się jed- nak. Może uda się jej pochwycić tego impa i zmusić go do do- prowadzenia jej do swego pana. W ostateczności może zniszczyć sługi tanar'ri i mieć nadzieję, że ściągnie to na nią jego gniew. Nie wiedziała, jak inaczej mogłaby odnaleźć tanar'ri i ukochanego w tej olbrzymiej szarej przestrzeni. Nagle jej ramię zostało poderwane do góry z siłą wystarczają- cą, by wyrwać je boleśnie ze stawu. Imp rozpaczliwie pragnął uwolnić się od niej i znów zerwał się do lotu. Kethryllia nadal nic nie widziała, ale wiedziała, gdzie się za- machnąć. Podniosła się na równe nogi, w czym pomógł jej roz- paczliwie machający skrzydłami imp, i zakreśliła łuk Dharashą. Zabrzmiał krótki, przeraźliwy krzyk, a potem spłynęła na nią go- rąca jucha. Elfka odrzuciła część impa, którą nadal trzymała w ręku i chwiejąc się wyszła z parującej, smrodliwej kałuży. Schowała miecz do pochwy, zamiast wbić go w ziemię - nie była bowiem 146 Evermeet: Wyspa Elfów pewna, czy ruchome błocko pod jej stopami nie wyrwie go z jej rąk - i zajęła się swoimi ranami. Najpierw zdrową ręką chwyciła za ramię i wepchnęła kość na swoje miejsce - ból był ostry, a ramię przez wiele dni będzie obo- lałe, lecz w nadchodzącej bitwie ta ręka będzie jej potrzebna. Zrobiwszy to, poszukała w torbie eliksiru leczenia, który nosił każdy elfi wojownik z Sharlarion. Zębami wyciągnęła zatyczkę, nalała odrobinę na dłoń i wmasowała w powieki piekących oczu. Pomogło jej straszliwe, otępiające zimno Otchłani, które ja- kimś sposobem łagodziło ból i przyspieszało powrót wzroku. A może po prostu zaczęła zauważać zimno, kiedy ból ustępo- wał. Niezależnie od tego, jaka była kolejność, wilgotne, chłod- ne powietrze zrobiło się nagle lodowate - a zimne wiatry niosły ze sobą smród, jakiego Kethryllia nie potrafiłaby sobie wcześ- niej wyobrazić. Zamglonymi i wciąż bolącymi oczami wojowniczka ujrzała stojącą przed sobą piękną, czarnoskórą elfkę, wyższą i bardziej straszliwą niż jakakolwiek śmiertelna istota, drżącą od tłumionej wściekłości. Mimo zimna podobna do elfa istota miała na sobie jedynie powiewne czarne chusty i taką ilość srebrnej biżuterii, że zachwyciłby się nią każdy smok. Po obu stronach bogini stał oddział elfów o pustych oczach, z których część była już mocno zgniła. Choć niegdyś wszyscy mieli czarną skórę, teraz większość z ich twarzy wyblakła do sza- rości. Tam, gdzie skóra odpadła, pokazywało się zielone ciało, a nawet kości. Gardło Kethrylli ścisnęło przerażenie, gdy przyglądała się tym nienaturalnym istotom. Wszystkie nieumarłe elfy były dobrze uzbrojone, a choć walczyłyby beznamiętnie, wykorzystywałyby wszystkie umiejętności nabyte podczas całego życia. Kethryllia już kiedyś walczyła z żywymi ciemnymi elfami i wiedziała, jak przerażające mogły być te umiejętności. Księżycowa elfka odwróciła się do wysokiej ciemnej elfki i za- częła szybko mówić. - O wielka bogini, nie chcę walczyć z tobą ani z żadnym z two- ich wojowników. Natychmiast opuszczę twoje włości, jeśli tylko 147 Elaine Cunningham sobie tego życzysz... powiedz mi tylko wcześniej, gdzie mogę znaleźć tanar'ri Haeshkarra. Haeshkarra? - powtórzyła elfia istota wysokim, nadąsanym głosem. - Jest sługą Lolth. Jaką sprawę masz do niego? Zemstę - stwierdziła ponuro Kethryllia i ze zdumieniem zo- baczyła rozpalającą się w szkarłatnych oczach bogini szaloną wesołość. Światło zgasło równie szybko, jak się pojawiło. Smiertelniczka - zaszydziła ciemna elfka. - W czym mo- żesz się przydać wielkiej bogini Kiaranselee? Wielu pożąda ze- msty, lecz tylko niewielu ma środki i wolę, by jej dokonać! W takim razie pozwól mi się wykazać - stwierdziła spokoj- nie wojowniczka, gdyż w jej umyśle pojawił się plan. - Wyślij przeciw mnie trzech, nie, pięciu swoich nieumarłych wojowni- ków. Jeśli uda mi się ich pokonać, być może będę miała pewną wartość w twojej własnej zemście na Lolth. Zgadywała, ale najwyraźniej trafiła w cel. Bogini z zadowole- niem klasnęła w dłonie, po czym palcem wskazała na kilku ciem- noskórych niewolników. - Zabijcie ją, zabijcie ją, zabijcie ją, zabijcie ją - rozkazała wysokim głosem. Pięciu z zombie uniosło broń i zbliżyło się do Kethrylli. Księ- życowa elfka uniosła zaczarowany miecz i rzuciła się na najbliż- szego z nich. Stwór zablokował cios z szarpnięciem, ale precy- zyjnie, Kethryllia Wysoko uniosła złączone ostrza, obróciła się w bok i mocno kopnęła stwora w kolana. Wysuszona kość pękła i nieumarły upadł na ziemię. Elfka opuściła z zamachem miecz. Gdy tylko zaczarowane ostrze dotknęło ciała nieumarłego wo- jownika, stwór rozsypał się w proch. Bogini Kiaranselee krzyknęła, Kethryllia nie wiedziała, z ra- dości, czy z wściekłości. Nie miała też czasu, by się nad tym za- stanawiać. Księżycowa elfka zablokowała wysokie cięcie kolej- nego zombie, po czym odwróciła się i sparowała pchnięcie inne- go nieumarłego, któiy skradał się z tyłu. Przykucnęła i zręcznym machnięciem nogą przewróciła obu. Nim zdążyli wstać, przebiła pierwszego, a później drugiego. 148 Evermeet: Wyspa Elfów Pozostała para zombie rzuciła się na Kethryllię, nim tej udało się wstać. Odtoczyła się na bok, a później z powrotem, płazem miecza uderzając najbliższego z nieumarłych. Ten również na- tychmiast rozpadł się w proch. Księżycowa elfka poderwała się na równe nogi i stawiła czoła ostatniemu z niewolników. Po chwili i on zaznał wreszcie spokoju - jeśli stertę śmierdzącego pyłu można uznać za wiekuisty odpoczynek. Dysząc ciężko, Kethryllia odwróciła się do ciemnoskórej bogi- ni. Wiedziała, że nawet w najlepszym wypadku-wypoczęta i w peł- ni zdrowa - nie pokonałaby pięciu ciemnych elfów. Ale Dharasha została zaczarowana, by niszczyć nieumarłych samym dotykiem. Nie miała takiej mocy nad innymi mieszkańcami Otchłani. Keth- ryllia uznała jednak, że bogini nie musi o tym wiedzieć. Bogini zemsty i nieumarłych zaczęła klaskać. - Dobra robota, śmiertelniczko! Nawet tanar'ri nie pokonały- by moich najlepszych sług z taką łatwością! Kethryllia uniosła miecz do czoła w geście szacunku. - W takim razie rozkazuj mi i powiedz, jak mam przysłużyć się zemście mojej i twojej. Gwałtownie zmieniając nastrój, bogini wyprostowała się i przy- jęła królewską pozę. - Najpierw przysięgnij mi wierność - zażądała. - Wyznawaj mnie w życiu i po nim, a zawsze będziesz pierwszą wśród mych sług. Księżycowa elfka zawahała się - w końcu chodziło tu o życie Anarailatha. Choć jej pierwszym odruchem było zgodzić się na wszystko, czego żądała wyraźnie szalona i bez wątpienia zła bo- gini, Kethryllia odkryła, że nie jest w stanie tego zrobić. - Przysięgałam Corellonowi Larethianowi, panu magii i sztu- ki walki - powiedziała stanowczo. - W tej sprawie będę ci służyć najlepiej, jak potrafię, lecz nie mogę przysięgać wierności żad- nemu innemu bogu. Ku jej zdziwieniu błysk złości w oczach bogini nie zmienił się w gniew. - Corellon Larethian - powtórzyła wesoło. - Och, jak to za- boli! Dobrze, śmiertelniczko, powiem ci, gdzie możesz znaleźć 149 Elaine Cunningham Haeshkarra. Pragnę tylko jednej zapłaty: przy każdym zabijanym tanarYi deklaruj, że czynisz to w imieniu swego boga! * * * Lolth ściskała oparcia swojego grzybowego tronu i wpatry- wała się w sadzawkę wróżenia, którą stworzyła z czarnego błota. Przyglądała się z wściekłością i niedowierzaniem, jak śmiertelna elfka przebija się przez hordę potężnych tanar'ri. Po zabiciu każ- dego ze stworów elfka ogłaszała, że jest to zwycięstwo Corellona Larethiana. I każde jej zwycięstwo było niczym cios sztyletem w dumę Lolth. Nie uświadamiając sobie nawet, co robi, piękna tanar'ri zsu- nęła się ze swego tronu i uklękła na krawędzi sadzawki, przyglą- dając się z niedowierzaniem, jak płomiennowłosa elfka unosi je- den miecz przeciwko czterem dopasowanym ostrzom potężnego Haeshkarra - tanar'ri, któremu nawet Lolth rozkazywała dość dyplomatycznie. Wbiła paznokcie głęboko w błocko, gdy patrzyła, jak potężna istota pada - a zwycięska elfka wpada w ramiona śmiertelnika, którego złocista uroda zbytnio przypominała samego Corellona. Pierwszym impulsem Lolth było odnaleźć i zabić śmiertelni- ków, którzy odważyli się wejść do jej królestwa. Pragnienie zabi- cia rycerza Corellona paliło ją niczym gorączka - pierwsze praw- dziwe gorąco od wielu, wielu lat, jakie poczuła w tym świecie półmroku i wiecznej rozpaczy. Ale wystarczająco wiele pozosta- ło z przebiegłej Araushnee, by zatrzymać dłoń tanar'ri - przynaj- mniej do chwili, gdy oceni, jak najlepiej przysłużyć się swoim celom. Lolth przyglądała się z namysłem, jak elfi kochankowie ru- szają w stronę, z której przyszła kobieta. W swoim czasie odnaj- dą bramę prowadzącą z powrotem do ich śmiertelnego świata. Jeśli ich nie powstrzyma, najpewniej uciekną z Otchłani. Ale to nie znaczy, myślała Lolth, że uciekną przed nią. Serce tanar'ri zaczęło szybciej bić, gdy rozważała różne moż- liwości. Podąży za tym potężnym rycerzem Corellona i kapła- nem, którego czyste serce było paskudną plamą światła na krajo- brazie Otchłani. Jeśli te elfy były reprezentatywnymi przedstawi- 150 Evermeet: Wyspa Elfów cielami Ludu, który pozostawili za sobą, gdzie lepiej rozpocząć zemstę na Corellonie i jego cennych dzieciach? Wargi Lolth wygiął uśmiech. A tam, gdzie były elfy, byli rów- nież potencjalni wyznawcy. Miała niewielką nadzieję na zepsu- cie elfów takich jak te, które widziała dzisiaj, ale czyż nawet zła i szalona Kiaranselee nie miała swoich wyznawców? Lolth może podążyć za elfimi kochankami do świata, który był ich domem i zobaczyć, co uda jej się tam osiągnąć. Bogini jeszcze raz zajrzała do sadzawki wróżenia. Przywołała w niej obraz ognistowłosej wojowniczki i złocistego mężczyzny, którego uratowała. Lolth przyglądała się, jak para triumfalnie wyłania się w zniszczonym lesie i jak przebijają się przez rzeź, jaką pozostawił po sobie tanar'ri Haeshkarr. Lolth była zaintry- gowana - nie wiedziała, że służący jej demon miał na wyposaże- niu tak interesujące narzędzia, jak horda orków. Zniszczenia wśród elfów były bardzo satysfakcjonujące. Lolth przypomniała sobie o Malarze i jego pragnieniu, by zdobyć orczych wyznawców. Zastanawiała się, jak sobie radzi i czy nie nadszedł czas, by znów go odwiedzić. Przyglądając się temu światu Lolth poczuła przyciąganie zna- jomej obecności. Rozpoznała je z trudem jako jedynego elfiego boga, od którego nie do końca oddaliła jąjej nowa natura tanarri - swojego syna, Vhaerauna. Zaciekawiona, nakazała sadzawce odnaleźć terytorium młodego boga. Scena zmieniła się ze zdeptanego elfiego lasu w miasto oto- czone przez długą, wąską zatokę. Tutaj również trwała wojna, lecz dopiero jej początek, nie zaś ponure zakończenie. Bogini przyglądała się z głębokim zainteresowaniem, jak hordy ciemno- skórych elfów przygotowują się do bitwy. W powietrzu była roz- koszna nuta zła, splot ciemnej magii, który koncentrował się wo- kół jednego ciemnego elfa. Lolth wpatrzyła się z zaciekawieniem w przywódcę elfiej ar- mii, ciemnego elfa imieniem Ka'Narlist. Choć wyglądał na mło- dego i pełnego życia, Lolth wyczuwała, że jest starożytną istotą, utrzymywaną przy życiu zdecydowanie dłużej niż zwyczajny elf dzięki sile magii. Źródło tej niewiarygodnej mocy fascynowało 151 Elaine Cunningham Lolth - czarodziej nosił kamizelkę kolczązręcznie uplecionąz me- talu i czarnych pereł, z których każda zawierała esencję i magię zabitego morskiego elfa. Rozkoszny ten elf! Bogini weszła między jego myśli i odkryła, że jego umysł nie jest zamknięty przed takimi, jak ona. To, co wyczytała, było od- powiednio ponure - Ka'Narlist był całkowicie zachłanny i wy- starczająco potężny, by sądzić, że może spełniać swoje zachcian- ki bez wahania i ograniczeń. Tym, czego pragnął, była moc - moc magiczna i moc pochodząca z podbijania i niewolenia jaśniej- szych ras elfów - lecz jego ostateczny cel wymagał mocy niemal boskiej. Był wystarczająco próżny, by wierzyć, że jest ona w je- go zasięgu. Lolth właściwie go polubiła. Uśmiechnęła się, obserwując wiekowego, przemyślnego elfa. Aprobowała jego ambicje i z zainteresowaniem przyglądała się temu, co mógł jej zaoferować - potężna armia gotowa i chętna do zmiażdżenia jaśniejszych elfów, magia, która niemal dorów- nywała boskiej, wyznawcy, którzy wkrótce mogą należeć do niej. To, że odbierze go Ghaunadaurowi, którego teraz wyznawał, jesz- cze zwiększało jego wartość. Na myśl o Pierwotnym Złu ciemną boginię przeszedł dreszcz złości, lecz tym razem jej gniew skierowany był na nią samą, nie zaś na inną istotę. Podczas gdy ona zajmowała się zdobywaniem potężnego królestwa w Otchłani, jej podbici poddani znaleźli sobie ciekawsze rzeczy do roboty gdzie indziej. Już nie. Przed sobą Lolth widziała możliwości o wiele bar- dziej interesujące niż torturowanie istot z Otchłani. Ten ciemny elf Ka'Narlist jej się podobał. Być może nadszedł czas, by wzięła sobie nowego małżonka. Nie wątpiła, że przyjmie ją z radością™ w końcu pasowali do siebie jak dwie ciemne perły. Może nawet urodzi mu dzieci, a czemu nie? Nie była pierwszym bogiem sku- szonym przez śmiertelnika i najpewniej nie będzie ostatnim. A dzieci, które mogą spłodzić - ach, możliwość wprowadzenia takiego rozkosznego zła do rasy elfów! Takie elfy zdepczą dzieci Corellona, podbiją świat i będą rodzić wyznawców dla Lolth, wyznawców, których przyjmie z dumą! 152 Evermeet: Wyspa Elfów Mroczne i olbrzymie ambicje Ka'Narlista dodały ognia jej własnym. Lolth znów stanie się boginią. Ona, która niegdyś tkała nić przeznaczenia ciemnych elfów, poczuła, że w jej dłoniach znów znalazło się wrzeciono losu. Scena w sadzawce wróżącej zmieniła się znowu, powracając do lasu i pary elfich kochanków. Z cynicznym śmiechem Lolth przyglądała się, jak pozostali przy życiu mieszkańcy elfiej osady przyjmują wojowniczkę i jej kochanka jak bohaterów. Niewiele rzeczy Lolth lubiła bardziej niż mroczną ironię. Bar- dziej satysfakcjonująca niż nienawiść, bardziej subtelna od ze- msty, oto była przed nią i to w wielkich ilościach! Co pomyślały- by sobie te elfy, zastanawiała się, gdyby wiedziały, jakie oczy podążyły za ich ukochaną Kethrylliądo ich leśnego domu? Gdy- by wiedziały, jakie zło sprowadziła na nich odwaga i oddanie pło- miennowłosej wojowniczki? W tej właśnie chwili Lolth poczuła znajome pulsowanie zła dochodzące z sadzawki. Sięgnęła w jego stronę, szukając jego źródła. Starożytny sztylet za pasem Kethrylli pulsował delikatną, złowrogą mocą. Po chwili zaskoczenia bogini rozpoznała źródło zła - sztylet został posłany na północ przez samego Ka'Narlista, wiele stuleci temu. Czarodziej czekał z rzadką cierpliwością, aż ktoś odnaj- dzie ukryty sztylet i założy go jako symbol szacunku dla szla- chetnego elfa, który niegdyś był jego właścicielem. A Ka'Narlist, wyczuwając energię, przygotowywał swoich wojowników do wymarszu. Ironia nad ironie! Lolth odrzuciła głowę do tyłu i zaśmiała się z mrocznej roz- koszy. Ach, jak dobrze wybrała nowego małżonka! Przynajmniej raz nie zazdrościła Sehanine ani Angharradh ich miejsca u boku Corellona. Ona, Lolth, znalazła sobie bardziej odpowiedniego partnera! 153 Roztrzaskanie ffl ijały stulecia, podczas których dzieci Lolth z co- raz większą siłą i zajadłością atakowały dzieci Co- rellona. Ich wrogość była tak wielka, że jasne rasy elfów, złote, srebrne i zielone, odrzuciły wzajem- ną rywalizację, by wspólnie szukać wybawienia od ciemnych wrogów. Zebrali się całymi setkami w samym sercu Faerunu, wysocy magowie elfiego ludu. Wszystkie jasne rasy elfów - prócz mor- skich, których magia dawno temu skurczyła się niemal do zera - przysłały swoich najlepszych i najpotężniejszych magów na Miej- sce Zgromadzenia. Na szerokiej równinie, wiele lat wcześniej przygotowanej do tego celu, elfy spotkały się, by przygotować najpotężniejsze za- klęcia, jakich kiedykolwiek byli świadkiem. Na terenach otacza- jących to miejsce wyrosły wioski i wspólnota kupiecka, których jedynym celem było przygotowanie i wspieranie tego wydarze- nia. Dla elfów z Miejsca Zgromadzenia - gdyż pod taką nazwą było znane od dzieciństwa najstarszych elfów wciąż pozostają- cych w świecie śmiertelnych - ten dzień był dziełem ich życia. Choć przybyły tu setki magów, każdy spotkał się z przyjęciem godnym awatara Seldarine. Przez stulecia elfy, które stworzyły Miejsce Zgromadzenia, tru- dziły się nad wybudowaniem Wieży potężniejszej niż kiedykol- wiek wcześniej widział ich świat. Zbudowana z białego granitu, który odbijał nieuchwytne barwy nieba, była wyższa od najsza- cowniejszego dębu. Duże, kręcone schody pięły się wzdłuż całej wewnętrznej ściany wieży, a na każdym stopniu wyrzeźbiono ka- 154 Evermeet: Wyspa Elfów mienne siedzisko i imię maga, który na nim zasiądzie. Razem ci magowie rzucąjedno zaklęcie. Nigdy wcześniej tak wielu wysokich magów nie zgromadziło się w jednym miejscu. Razem mieli moc, by niszczyć światy - lub by je tworzyć. Z tkaniny magii, z samego Splotu elfy pragnęły stworzyć nowy, cudowny świat, który należałby tylko do nich. Nie wszystkie elfy Faerunu ich popierały. Napięcia między Ily- thiiri a jasnymi elfami z północy wzrastały z każdym mijającym rokiem. Decyzja, by wyłączyć ciemne elfy z tego wielkiego za- klęcia tylko zwiększała wrogość między rasami. A jednak w szcze- gólności złote elfy były niewzruszone. Stworzą wyspiarskie kró- lestwo. Ta wyspa, którą wyrocznie nazwały Evermeet, będzie miej- scem, gdzie żaden ciemny elf nie będzie miał dostępu, będzie schronieniem dla dzieci Corellona. Ciemnoskórzy wyznawcy bogini Eilistraee uznali to za szczególnie dotkliwą ironię, ale ich głosy utonęły w nieustannym chórze złotych elfów pragnących, by powróciła chwała Faerie. Protestowali również ci, którzy studiowali starożytną wiedzę, gdyż niepokoiły ich opowieści przodków przekazywane przez stu- lecia. Historię utraconej Tintageer, zniszczonej przez zaklęcie tak potężne, że pochłonęło całą wyspę, opowiadano jako ostrzeżenie w każdej wiosce. Ale większość elfów uznawała to za legendę. A nawet jeśli to była prawda, jaki to miało związek z nimi? Cał- kowicie ufali swojej magii i wizjom starszych, którzy postrzegali wyspę jako prawdziwe przeznaczenie Ludu. W końcu nadszedł dzień rzucania zaklęcia. W cichych godzi- nach przed świtem magowie przybyli w milczeniu do wieży i zajęli przypisane im miejsca, by czekać na przybycie elfa, który przyj- mie i ukształtuje moc. Przed wielu laty mnóstwo zaklęć rzucała podobna grupa el- fich kapłanów. Oni wybrali spośród siebie jednego, by służyłjako Centrum - maga, który zbierał nici magii ze wszystkich części kręgu i koncentrował je na jednym celu. Co dziwne, osoba wybrana do tego celu tym razem nie była nawet magiem, ale drobną dziewczyną, dziką elfką znaną jako 155 Elaine Cunningham Gwiezdny Liść. Ta chętnie przyjęła swój los, a choć ze smut- kiem opuszczała swój las. była pilną uczennicą i dobrze znosiła szkolenie przez magów. Żaden z elfów ze Zgromadzenia nie mógł nie przyznać, choćby niechętnie, że Gwiezdny Liść jest najlepszym i najpotężniejszym Centrum, jakie kiedykolwiek znali. Leśna elfka zajęła swoje miejsce pośrodku podstawy wieży i zaczęła długą, powolną medytację, która pozwalała jej odna- leźć miejsce w Splocie należące do każdego z magów w Wieży. Z zamkniętymi oczami obracała się powoli, zbierając każde pa- smo magii i pozwalając, by przepływało przez nią do wspólnego miejsca mocy. Oczami umysłu widziała migoczący Splot tak wy- raźnie, jakby został wyrzeźbiony na nocnym niebie. Kiedy wszyst- kie elfy zostały odpowiednio dostrojone, Gwiezdny Liść zaczęła inwokację. Niczym fale potężnego oceanu, kadencje pieśni wznosiły się i opadały, gdy elfy zbierały moc Splotu i kształtowały go zgod- nie ze swą wolą. Śpiewały i śpiewały, przez cały dzień i długą noc. Gdy wstał Dzień Narodzin, zaklęcie zaczęło zbliżać się do szczytu. Sama Wieża kołysała się, gdy magia Splotu przepływała przez zebranych. Magowie tak bardzo skoncentrowali się na za- klęciu, że z początku nie zauważyli, iż przepływ mocy nabiera własnego pędu. Gwiezdny Liść poczuła to jako pierwsza. Elfy nie tylko wyko- rzystywały Splot, lecz były jego częścią - i elfka poczuła, jak dusze wysokich magów zaczynają się niebezpiecznie odrywać od materii życia. W tej właśnie chwili zakończyło się rzucanie zaklęcia. A jed- nak przepływ mocy trwał dalej i dalej, a elfy nie potrafiły się od niego uwolnić. Wieża zatrzęsła się, jakby dwaj olbrzymi bogowie rzucali nią między sobą jak zabawką, a ryk i wycie uwolnionego zaklęcia zmieszało się z kakofonią na zewnątrz. Swoimi wyostrzonymi zmysłami Gwiezdny Liść wyczuwała cierpienie ziemi, gdy prze- szywał ją wstrząs za wstrząsem. Widziała, jak jedyny ląd Faeru- nu roztrzaskuje się na kawałki, jego potężne fragmenty odrywają 156 Evermeet: Wyspa Elfów się i znów rozpadają na części, tworząc wyspy na niegdyś nie- skalanym oceanie. Widziała zniszczenie potężnych miast, zapa- danie się łańcuchów górskich w morze, olbrzymie przypływy, rzucające przerażony Lud i inne istoty na setki nowonarodzonych brzegów. Wszystko to widziała, gdyż w tej chwili Gwiezdny Liść była jednością ze Splotem. A jednak stała samotna. Ziemskie postacie magów zostały po- chłonięte przez magię, a ich życiowa esencja stała się paliwem dla wywołanego przez nich kataklizmu. Ale Gwiezdny Liść wciąż była w stanie wyobrazić sobie słabo świecący zarys sieci magii, którą stworzyli. Wyciągnęła przed siebie dłonie, wzywając moc, która niegdyś była wysokimi ma- gami Faerunu. Wołała ich, błagała, przekonywała i żądała, wy- korzystując sztukę, której poświęciła swoje życie. Trzymała ich mocno, gdy nieuchronnie znikali. Gdy ostatni błysk ich wspólnego światła znikł z jej umysłu, gdy ciemność zalała nawet jasny wzór Splotu, ostatnią myślą Gwiezdnego Liścia był starożytny las, ojczyzna, którą musiała opuścić, by stworzyć nową. * * * Kiedy Gwiezdny Liść się obudziła, leżała na zimnej podłodze ciemnej i cichej Wieży. Podniosła się z trudem, próbując bezsku- tecznie odepchnąć wypełniającąjej umysł mgiełkę bólu i wyczer- pania. Pierwszą myślą, która przyszła jej do głowy, było, że Zgro- madzenie zawiodło. Gdy w jej umyśle ucichł głuchy ryk, usłyszała dźwięk niesły- szalny dla uszu - nieme brzęczenie tuż przy niej. Gwiezdny Liść zamrugała i wirujące światła przed jej oczami znikły. Teraz mo- gła skoncentrować się na przedmiocie. W płytkiej misie, która wyglądała na wyrzeźbioną z pojedyn- czego niebieskozielonego klejnotu, rosło małe drzewo - niewiel- ki dorosły dąb, doskonała miniatura z malutkimi, migoczącymi złotymi i zielonymi liśćmi. Gwiezdny Liść z namysłem dotknęła srebrzystej kory i natychmiast poczuła niemal przytłaczającą falę miłości i rozpoznania. Instynktownie wiedziała, że w drzewie tym żyją dusze wysokich magów i że są zadowolone. 157 Elaine Cunningham Ale jak to może być? - mruknęła. - Zadowolenie, kiedy za- wiedliśmy? To nie tak - powiedział łagodny głos za jej plecami. - Przy- najmniej nie do końca. Gwiezdny Liść odwróciła się, a wtedy jej oczy rozszerzyły się z podziwu i przerażenia. Przy niej stały dwa złotowłose elfy, zbyt piękne, by były śmiertelnymi istotami. Mężczyzna miał na sobie pancerz, a we wspaniałym mieczu, którzy przypasał do boku, wi- rowały światełka niczym tańczące gwiazdy. Kobieta, która miała na sobie wspaniałą suknię i aż świeciła od klejnotów o barwie światła gwiazd, podeszła bliżej i podniosła oszołomioną elfkę na nogi. Gwiezdny Liść od razu zrozumiała, że widzi najpotężniejszych elfich bogów i opadła na ziemię w geście głębokiego szacunku. - Powstań i posłuchaj, co mamy ci do powiedzenia. Zostałaś wybrana do tego zadania pod naszym kierownictwem - powie- działa jej Angharradh. - Niegdyś w krainie, która mnie wyzna- wała, kapłani i magowie rzucili zaklęcie, które niemal ich znisz- czyło. Niektórym wydarzeniom bogowie nie mogą zapobiec, gdyż wtedy odebraliby swym śmiertelnym dzieciom wszelką możli- wość wyboru. Tym razem jednak zrobiliśmy, co mogliśmy. Z twoją pomocą. Elfka spojrzała na malutkie drzewo. -Co to jest? - Drzewo Dusz - odpowiedział spokojnie Corellon Larethian. - Strzeż je dobrze, gdyż odegra ważną rolę w zapewnieniu Ludo- wi domu na tym coraz mniej przyjaznym świecie. Ukryj je na Evermeet, w bezpiecznym miejscu. W oczach Gwiezdnego Liścia zapłonęła nadzieja. - Evermeet? Istnieje? Gdzie jest? Corellon dotknął palcem czoła elfki. Natychmiast ujrzała oczyma duszy wirujący świat, na którym widziała rozdarte i roz- rzucone pozostałości tego, co było Faerunem, jednym konty- nentem. Na morzu niczym szmaragd świeciła niewielka wyspa, oddzielona od mas lądu po obu stronach szerokim przestworem wód. Na jej oczach podarty Splot zaczął się naprawiać - na 158 Evermeet: Wyspa Elfów wielkiej części świata przygasł, to prawda, lecz na wyspie był jasny i piękny. Wtedy Gwiezdny Liść znalazła się na samej wyspie. Jej pięk- no wycisnęło jej łzy z oczu, gdyż było tu wszystko, czego mógł zapragnąć elf - głębokie, starożytne lasy, zielone łąki, wesoło szemrzące rzeki, nieskalane białe plaże, towarzystwo leśnych zwierząt i magicznych istot, i radosnej, pełnej energii magii, któ- ra wypełniała powietrze niczym blask słońca. Gwiezdny Liść dotknęła Drzewa Dusz, pragnąc podzielić się tą wizją z elfami, które zginęły, by powołać ją do życia. Jednak nam się udało - szepnęła z radością. Jeśli o to chodzi, nie jestem taka pewna - stwierdziła suro- wo Angharradh. - Kiedy wyjdziesz z wieży, szybko pojmiesz, co miałam na myśli. Czy masz pojęcie, jak wielu z Ludu zginęło? Jak bardzo zmienił się świat? To prawda, że Evermeet jest częściowo rezultatem mocy, którą ty i inni wyrwaliście ze Splotu Życia. Ale ona sama by nie wystarczyła, zbyt wiele z mocy czaru zostało pochłonięte przez zniszczenia, które nastąpiły. Z braku lepszego wyjaśnienia mo- żesz powiedzieć, że Evermeet jest częścią Arvandoru, mostem między światami i wspólnym dziełem śmiertelnych elfów i ich bogów. Nie przypisuj sobie zbyt wiele zasługi... nie powinnaś też brać na siebie całej winy - dodała bogini łagodniejszym gło- sem. - To, co się stało, było zapisane. Twoim zadaniem jest upewnić się, że Lud znajdzie drogę do swojej tak ciężko oku- pionej ojczyzny. Gwiezdny Liść pokiwała głową. Własnymi rękami zasadzę Drzewo Dusz na Evermeet - przy- rzekła. Nie, to nie tak - ostrzegł ją Corellon. - Masz go strzec i chronić, to prawda. Ale Drzewo Dusz ma inne przeznaczenie. Może nadejść czas, gdy elfy zapragną powrócić na kontynent lub też nie będą miały innego wyboru. W tym drzewie kryje się moc wysokiej magii, moc, która w tej właśnie chwili opuszcza ziemię. W swoim czasie jedynie na Evermeet będzie można rzu- cać takie zaklęcia. Dusze w tym drzewie i te jeszcze nienaro- 159 Elaine Cunningham dzone elfy, które zdecydują się wejść do niego zamiast powró- cić do Arvandoru, dadzą Ludowi drugą szansą na Faerunie. Gdy drzewo zostanie zasadzone, nie będzie go już można przenieść. Moc w jego wnętrzu pozwoli elfom rzucać zaklęcia wysokiej magii w jego cieniu, który z każdym rokiem będzie rósł, i w roz- miarach, i w mocy. Pamiętaj, co ci powiedziałem i przekaż moje słowa temu, kto przejmie od ciebie straż nad drzewem - powiedział surowo Corellon. - Drzewa Dusz nie można traktować lekkomyślnie i sa- dzić pod wpływem kaprysu. Będę pamiętać - obiecała elfka. I tak też zrobiła, modląc się w duszy, by nigdy nie nadeszła konieczność posadzenia Drzewa Dusz. Jej serce i dusza przepełnione były wizją Evermeet i pew- nością, że nic poza Arvandorem nie może zająć jego miejsca w ser- cach Ludu. 160 10 Powrót do domu W imo zniszczeń wywołanych przez Roztrzaskanie, elfy powoli odbudowywały się. W swoim czasie znów roz- kwitły w wielu rozmaitych krainach, które niegdyś były Faerunem. Stara nazwa pozostała, lecz opisy- wała teraz tylko jeden z lądów. Setki elfich wspólnot zaginęło w chaosie i zniszczeniu Roz- trzaskania. Leśna wspólnota Sharlarion przetrwała jednak nie- mal w całości. Te szczęśliwe elfy zwiększyły swoją liczbę i roz- przestrzeniły się w otaczających lasach, wzgórzach i nizinach, w swoim czasie tworząc królestwo znane jako Aryvandaar. Była to epoka potężnej magii i w całym Aryvandaarze niczym jaskry na łące wyrastały wieże wysokich magów. Te potężne krę- gi stworzyły wiele wspaniałych dzieł magii - broń, posągi bo- gów, które śpiewem witały świt lub tańczyły w świetle gwiazd, klejnoty przechowujące potężne zaklęcia. Najprawdopodobniej najpotężniejszym z tych dzieł były magiczne bramy łączące spo- łeczności na lądzie z Evermeet. Choć większość elfów była zadowolona ze swoich domów, nie przestawały myśleć o Evermeet. Wyspiarska ojczyzna była ważną częścią ich elfiej tożsamości, podobnie jak osobistego prze- znaczenia każdego elfa. „Obyś ujrzał Evermeet" było częstym błogosławieństwem, gdyż oznaczało życzenie adresatowi długiego śmiertelnego życia zakończonego w czasie i miejscu wybranym przez samego elfa. W rzeczy samej, wiele elfów pielgrzymowało na Evermeet, nim odpowiedziało na wezwanie Arvandoru. Mimo ważnej roli Evermeet w sercach i umysłach Ludu, Rada Starszych ogłosiła, że nie nadszedł jeszcze czas na osie- 161 Elaine Cunningham dlenie się na wyspie. Inne sprawy w pełni zajmowały elfy na lądzie. W tym czasie złote elfy dzierżyły większość władzy w Ary- vandaarze, choć członkami Rady Starszych byli wartościowi przedstawiciele wszystkich jasnych ras elfów. Złoci władcy byli dumni z osiągnięć swojego królestwa i bardzo pragnęli rozsze- rzać jego granice, by zwiększać cuda Aryvandaaru i dzielić je z innymi. To jednak, co zaczęło się jako wspaniała wizja, wkrót- ce zmieniło się w kolejne fale brutalnej i zajadłej wojny. Przez stulecia Wojny o Koronę pustoszyły krainę od północ- nych lasów do spieczonego słońcem południa. Zniszczenia były tak potężne i rozprzestrzenione, że wieczna chwała Aryvanda- aru - a właściwe samo jego przetrwanie - zaczęły być niezbyt pewne. Dodatkowym problemem elfów była nowa i potężna bogini, która zdobyła moc na południu, mroczna bogini, której jedynym celem zdawało się całkowite zniszczenie jasnych ras elfów. Na jej rozkaz Ilythiiri zaczęli w dużej liczbie udawać się na północ, skradając się przez tunele i pęknięcia, które Roztrzaskanie stwo- rzyło pod powierzchnią ziemi. Gdy Ilythiiri zbliżyli się do serca wzgórz i gór, napotkali opór wielu krasnoludzkich klanów, które przez wiele stuleci ciężko pra- cowały, by zaprowadzić porządek w chaosie podziemnego świa- ta. Długie i zajadłe były walki między tymi rasami i wiele kra- snoludów zginęło. Niektórzy z tego ludu uciekli na północ i pra- gnęli stworzyć nowy dom na wzgórzach Aryvandaaru. Tych przy- jęły elfy, choć nieufnie. Aryvandaar został poważnie osłabiony i nawet krasnoludzcy sojusznicy byli lepsi od losu, jakiego oba- wiało się wielu Starszych - całkowitego zniszczenia starożytne- go królestwa. Nadszedł czas, by Evermeet stało się królestwem, do którego elfy będą mogły uciec, jeśli pojawi się taka potrzeba, bezpieczną przystanią, której będą mogli łatwo bronić. I tak oto Rada wybra- ła kilka szlachetnych rodów, by zaczęły zasiedlać ich ojczyznę. Jak można się było spodziewać, ród Durothil został wybrany jako pierwszy. Podobnie dwa inne potężne rody złotych elfów, 162 Evermeet: Wyspa Elfów Evanara i Alenuath. Z księżycowych elfów wybrano Amarillis, Moonflower i Le'Quelle. Zadaniem każdego z tak uhonorowa- nych rodów było wybrać tych, którzy udadzą się na Evermeet i tych, którzy pozostaną na kontynencie. Ale szlachetne rody nie były jedynymi wybrańcami - każdy ród zabierał ze sobą sługi spośród pospólstwa, wojowników pochodzących w większości z mniej potężnych klanów lojalnych wobec wielkich szlachec- kich rodów, oraz pewną liczbę elfów znających się na rzemiośle. Szewcy, bednarze, jubilerzy i sokolnicy byli równie ważni dla elfiego królestwa, jak szlachetne rody, które nim rządziły i go broniły. Po długich debatach ustalono, że Evermeet rządzić będzie jego własna Rada Starszych. Każdy ze szlachetnych rodów bę- dzie miał dwa miejsca. Przewodniczącym Rady miała zostać Keishara Amarillis, wysoki mag uznawany za wartościowego spadkobiercę słynnej bohaterki srebrnych elfów. Choć wiele klanów złotych elfów było rozczarowanych, że zaszczyt ten nie przypadł ich rodowi, większość zgadzała się, że Keishara była najlepszym wyborem - i osobą, którą zaakceptują zarówno złote, jak i srebrne elfy. Nadszedł dzień, gdy duża grupa osadników -jakieś dwie setki elfów - ruszyła na zachód. Nie mieli zbyt wiele bagażu, tylko rzeczy konieczne na czas podróży, jak również pewną liczbę wy- jątkowych, odziedziczonych przedmiotów w rodzaju ksiąg, ma- gicznej broni i wspaniałych instrumentów muzycznych. Evermeet zapewni im wszystko, czego będą potrzebować i elfy były pew- ne, że już wkrótce wybudują miasto dorównujące tym w Aryvan- daarze. W rzeczy samej, wyspa nie była pozbawiona obecności elfów. Dzikie elfy żyły na Evermeet od dnia jego stworzenia, wiele stuleci wcześniej. Wedle kapłanów Seldarine tak ustanowili sami bogowie. Leśne elfy żyły w harmonii z ziemią i jednocześnie dostrajały Splot do wyjątkowego elfiego tonu. Wyspa wymagała obecności złotych i srebrnych elfów, by oczyścić i nadać formę tej magii. Od jednego nowiu do kolejnego elfy podróżowały na zachód. W końcu usłyszeli szum morza i ruszyli na południe wzdłuż wy- 163 Elaine Cunningham sokiego, pełnego głazów wybrzeża, aż wzniosła się nad nimi po- tężna góra. W tym miejscu, na równinie między dwoma lasami, znaj- dowała się głęboka przystań. Wyruszające w morze elfy czę- sto tu lądowały, cumując statki do podwodnych pirsów przy pomocy morskiego ludu i mieszkających wzdłuż wybrzeża morskich elfów. Elfy z Aryvandaaru z dużym zainteresowaniem przyglądały się portowi. W przeciwieństwie do ich miast, to miejsce nie- wiele różniło się od otaczającej go dziczy. W rzeczy samej, wę- drowiec, który trafił tu przypadkiem, nic by nie zauważył. Wśród elfów były jednak i te, które udawały się na wiosenny targ i któ- re wiedziały, jak szybko w cieniu góry potrafił wyrosnąć ruchli- wy jarmark. Górę przecinały tunele starożytnego krasnoludz- kiego królestwa, a na wzgórzach i w lasach mieszkały niziołki. Kiedy najgorsze lody stopniały, na targu pojawiali się nawet nieliczni ludzcy handlarze z prymitywnych plemion z dalekiej północy. Teraz jednak był środek lata i nawet statki, które za- niosą ich na Evermeet, kryły się w nadmorskich jaskiniach na południu. * * * Elfy nie musiały długo czekać, nim pierwszy statek pojawił się na tle bezkresnego błękitu morza i nieba. Rolim Durothil przy- glądał się z podziwem, jak elfi statek wpływa do portu. Była to pełna gracji jednostka wykonana z lekkiego drewna, a jej dziób miał kształt głowy olbrzymiego łabędzia. Bliźniacze żagle wzno- siły się niczym skrzydła nad relingiem - właściwie cały statek wyglądał, jakby zrywał się do lotu. Serce Rolima przepełniło podniecenie. To była przygoda i oka- zja, na którą czekał całe życie. Był trzecim synem patriarchy rodu Durothil i jako taki nie mógł liczyć na odziedziczenie pozycji w Aryvandaarze. To, co posiadał, sam zdobył mieczem i rozu- mem. Jako wojownikowi, który przeżył straszliwe Wojny o Ko- ronę, nie brakowało mu własnego bogactwa i sławy. A teraz on, który walczył o rozszerzenie wpływów Aryvandaaru, miał zdo- być sobie własne miejsce w dziczy Evermeet. ? 164 ???H????monmhmmmm Evermeet: Wyspa Elfów Od kiedy ogłoszono, kto zostanie przewodniczącym Rady, Ro- lim w milczeniu przeżuwał wściekłość, że zaszczyt ten przypadł srebrnemu elfowi. Tytuł powinien należeć do niego z racji uro- dzenia oraz talentów i osiągnięć. Evermeet powinien rządzić Durothil. To dla Rolima było jasne i proste. Spojrzał z ukosa na Keisharę Amarillis, która stała z rękami opartymi o wąskie biodra i obserwowała zbliżający się statek. Nie była młoda - przeżyła już pięć lub sześć stuleci - ale całkiem przystojna. Wysoka i szczupła, o stanowczym spojrzeniu szarych oczu i ognistych lokach charakterystycznych dlajej klanu. Przy- cięła je krótko i teraz otaczały jej pięknie ukształtowaną głowę niczym czapeczka. Przyglądając się przewodniczącej Rady, Rolim zaczął zasta- nawiać się nad możliwością innej drogi do władzy. W swoich pod- różach cieszył się towarzystwem imponującej liczby pięknych pa- nien i dumny był ze swych umiejętności w szlachetnej sztuce uwo- dzenia. Ta nieco przejrzała piękność wpadnie w jego ręce w cza- sie krótszym niż spędziła w samotności. Bez trudu ją zdobędzie i wywrze na nią wpływ... Jakby przyciągnięta przez jego rozważania, Keishara odwró- ciła się i spojrzała prosto w jego intensywne i nierozważne spoj- rzenie. Rolim podejrzewał, że jego myśli aż za jasno malowały się na jego twarzy. Cóż, nic złego się nie stało, pomyślał, odpy- chając ukłucie zawstydzenia. Chociaż nie pragnął rozpoczynać kampanii o Keisharę w tak otwarty sposób, dzięki temu będzie miała o czym myśleć podczas morskiej podróży. Ale Keishara nie zarumieniła się ani nie krygowała, jak to robiły wiejskie panny, które Rolim oczarowywał całymi dziesiątkami. Jeśli już, wyglądała na lekko rozbawioną. Rozbawioną! W tej właśnie chwili Rolim ogłosił wojnę - wojnę osobistą i ukrytą, ale przez to nie mniej poważną. Żaden elf z rodu Ama- rillis nie będzie bezczelnie nad nim panował. Kiedyś myślał, by pozwolić Keisharze zachować swoją zaszczytną pozycję, lecz teraz było to poza wszelką dyskusją. Zdobędzie władzę, każdym sposobem, jaki się nadarzy. 165 Elaine Cunningham Delikatna dłoń na jego rękawie sprawiła, że otrząsnął się z mrocznych myśli. Rolim obrócił się i spojrzał z góry na swoją narzeczoną, nieokreśloną szarą myszkę z pomniejszej gałęzi kla- nu Moonflower. Podobno była wysokim magiem, a ponieważ Rolim miał niewielkie zdolności magiczne, które mógłby prze- kazać swoim dzieciom, ojciec poradził mu, by wziął sobie za żonę kobietę, której mocne strony będą dla niego dopełnieniem. Ro- lim zgodził się, gdyż w słowach ojca była pewna mądrość. Jeśli Durothilowie z Evermeet mają zdobywać władzę i wpływy, po- winni wprowadzić do swojej linii magię. Mimo to, gdyby Rolim ujrzał dziewczynę przed podpisaniem aktu zaręczyn, pewnie nie sięgnąłby tak szybko po pióro. Mój panie Rolimie - zaczęła przepraszającym tonem. Co się stało, moja pani... - Przerwał gwałtownie, gdyż imię przyszłej żony nie chciało mu przyjść do głowy, tak bardzo po- chłaniały go własne ambicje. Elfka zarumieniła się, ale nie skomentowała tego nietaktu. - Nasza eskorta jest gotowa przewieźć nas na statek - powie- działa, wskazując na niedużą łódź i dwa morskie elfy, które cze- kały na nich przy wiosłach. Przyszła żona Rolima uśmiechnęła się do dziwnie wyglądają- cego elfa, który pomógł im wejść na pokład. - Dziękujemy, bracie. Ty i twój lud jesteście niezwykle uprzej- mi, pomagając ludowi Aryvandaaru dotrzeć do naszego nowego domu. Jeśli kiedykolwiek nadejdzie czas, kiedy będziecie potrze- bowali pomocy mieszkających na lądzie elfów, powołajcie się na naszą rodzinę. To jest Rolim Durothil, który ma zostać moim pa- nem mężem. A ja -powiedziała, spoglądając znacząco na złote- go elfa -jestem Ava Moonflower. Kąciki ust Rolima wygięły się w uśmiechu. Być może żona wybrana mu przez klan i Radę wcale nie była taką myszką, na jaką wyglądała. Z pewnością oczarowała morskie elfy. I nie była też zupełnie pozbawiona uroku - miała olbrzymie, poważne, sza- re oczy i bujne włosy, nie całkiem srebrne, lecz raczej w delikat- nym szarym odcieniu kociego futra. Teraz nie wyglądała też na tak bezbarwną, z urażonym rumieńcem na policzkach. 166 Evermeet: Wyspa Elfów Być może, myślał Rolim Durothil, spoglądając na swojąprzy- szłą żonę, ta podróż jednak okaże się bardziej interesująca, niż się spodziewał. * * * Podróż na Evermeet trwała długo, ale pierwsze kilka dni mi- nęło bez przeszkód. Właściwie to elfy z Aryvandaaru nie miały zbyt wiele do roboty. Statek miał sporą załogę morskich elfów, które zmieniały się przy żaglach i patrolowały morzew poszuki- waniu niebezpieczeństwa. Tylko kapitan statku był mieszkańcem lądu, księżycowym elfem z pospólstwa, którego imienia Rolim nawet nie chciał poznać. Przez większość czasu przyszły patriarcha rodu Durothil na Evermeet zawierał subtelne układy z innymi rodami złotych el- fów. Ci arystokraci spędzali większość czasu rysując plany mia- sta, które tam wybudują. Ponieważ klan Rolima był wśród nich najpotężniejszy, inni dość chętnie przyjmowali jego przywódz- two i słuchali jego sugestii. Rolim nie wiedział i nawet za bardzo nie troszczył się o to, co Ava Moonflower robiła w ciągu dnia. W nocy odpoczywała pod pokładem, w towarzystwie innych kobiet. Na pokładzie nie było zbyt wiele prywatności i Durothil dobrze wiedział, że ich życie jako mąż i żona nie zacznie się, dopóki nie dotrą do ojczyzny elfów. Nie spodziewał się jednak niecierpliwości, jaką zaczynał odczuwać, kiedy tylko zauważył drobną postać swojej przyszłej małżonki. Nie przypuszczał też, że blada, poważna twarz Avy zacznie nawiedzać jego sny i znajdować swoje miejsce pomię- dzy ambicjami i marzeniami o chwale. Pewnej nocy Rolim został wyrwany ze swoich snów przez nie- zwykłą przerwę w zwykłym kołysaniu statku. Usiadł wyprosto- wany i uświadomił sobie, że choć statek nieustannie podskakuje, nie słychać odgłosów deszczu czy wiatru. Zaciekawiony, chwycił płaszcz i pas z mieczem, po czym wspiął się po drabinie na pokład. Kilku napiętych i uważnych majtków stało przy relingu, ich twarze były poważne, a płetwia- ste ręce ściskały broń. Kilka elfów z Aryvandaaru, wciąż zaspa- nych, zebrało się razem na pokładzie. Rolim uświadomił sobie, 167 Elaine Cunningham że to wszyscy wysocy magowie, jacy byli na statku. Wśród nich stała Ava, jej blade włosy były rozpuszczone i otaczały jej twarz niczym burzowa chmura. Rolim pospieszył w stronę magów. Chwycił swoją przyszłą żonę za ramię, i odciągnął ją od pozostałych. Co się dzieje? - spytał ostro. Statek został zaatakowany - wyszeptała, właściwie nie zwra- cając na niego uwagi. Jej zmartwione spojrzenie spoczywało na ponuiych czarodziejach. - Jesteśmy gotowi, by utworzyć krąg, jeśli będzie to konieczne. Musisz mi pozwolić wrócić do pozo- stałych. Jestem Centrum. -Ty? Niedowierzanie w głosie Rolima sprawiło, że policzki Avy za- płonęły. Uniosła brodę i spojrzała mu prosto w oczy. Tak. To nie będzie moja pierwsza walka, choć to pewnie również cię zaskoczy. - Jej gniew znikł i znów spojrzała na ze- branych czarodziejów. - Niestety, magowie mogą zaatakować tylko wtedy, gdy wróg przebije się przez naszą obronę i zaataku- je sam statek! Żałuję, że nie możemy teraz zrobić nic dla mor- skiego ludu, który dla nas walczy! Dobrze płacimy im za ich wysiłki - zauważył Rolim. -1 wy- daje mi się, że niewiele możesz zrobić, by zmienić przebieg bi- twy, której nawet nie jesteś w stanie zobaczyć. Zachowaj swoją magię dla tych, dla których była przeznaczona, pani czarodziej- ko, i nie marnuj czasu ani myśli na te dwunogie ryby. Oczy Avy zapłonęły gniewem. Jej dłoń wystrzeliła do przodu i uderzyła w twarz Rolima z tak wielką siłą, że głowa mężczyzny odskoczyła na bok. Nim Rolim zdążył się zastanowić, instynkty wojownika wzięły górę nad rozsądkiem i oddał jej. Nawet się nie zbliżył. Drobniutka kobieta chwyciła jego nad- garstek obiema rękami i wypowiedziała jedno ostre słowo. W na- stępnej chwili Rolim, doświadczony wojownik złotych elfów, le- żał na plecach na twardym drewnianym pokładzie, a przyszła żona wciskała mu kolano w gardło. - Następne słowo, jakie wypowiesz przeciw komukolwiek z Ludu, będzie twoim ostatnim - poinformowała go Ava spokoj- 168 ?JPUbUBST' Evermeet: Wyspa Elfów nym, cichym głosem. - Wszyscy, którzy są na pokładzie tego stat- ku, zostali wybrani w losowaniu, pod okiem bogów, i każdy ma swój cel i przeznaczenie. Ale ty nie sprowadzisz zamętu i znisz- czenia Wojen o Koronę na ten nowy ląd, to przysięgam na wszyst- kich bogów! Jeśli spróbujesz, będę walczyć z tobą na każdym kroku, mój panie. I odeszła. Rolim podniósł się z trudem i ostrożnie rozejrzał się po pokładzie. Najwyraźniej nikt nie zauważył jego upokorze- nia przez narzeczoną. Wszyscy byli zajęci wciąganiem na pokład rannych morskich elfów, które pływały po rozświetlonej blaskiem księżyca ppwierzchni morza. Przy przeciwległym relingu Ava klęczała przy umierającej wojowniczce, bladymi dłońmi bezskutecznie próbując ścisnąć brzegi śmiertelnej rany kobiety. Łzy spływały po policzkach czarodziejki, lecz jej głos był silny i spokojny, gdy śpiewała starożytne modlitwy, które prowadziły duszę wojownika do Arvandoru, domu wszystkich elfów, jakim miało zostać też Evermeet. Gdy Rolim przyglądał się bezinteresownym, płynącym z głębi serca wysiłkom srebrnej elfki, poczuł nagły, przeszywający ból, jakby coś oderwało się od jego serca. Do środka napłynęło ciepło i światło, niosące ze sobą pokój, którego zawsze mu brakowało, choć nigdy nie miał o tym pojęcia. Bez wahania sięgnął do torby po eliksir leczenia, który nosił ze sobą każdy wojownik z Aryvandaaru. Było to jego własne i oso- biste zabezpieczenie na wypadek, gdyby walka poszła nie tak. Podszedł do Avy i podał jej bezcenną fiolkę. - Dla naszego ludu - powiedział cicho. Wpatrywała się w niego tylko przez moment, lecz w tej wła- śnie krótkiej chwili Rolim ujrzał w jej oczach to, czym mógł się stać. Był to obraz zupełnie inny od tego ukształtowanego przez jego ambicje, ale elf i tak był zadowolony. I w tej właśnie chwili, choć miało minąć jeszcze wiele dni, nim postawił stopę na jego brzegach, Rolim Durothil poczuł się w domu na Evermeet. * * * 169 Elaine Cunningham Bogini Lolth miała dylemat. Przez stulecia żerowała na elfach Aber-torilu i to zajęcie bardzo się jej podobało. Lolth rzadko pamiętała, że kiedyś nazywała boga Vhaerauna swoim synem. Teraz był tylko rywalem. Jeśli chodzi o Eilistraee, Lolth nawet o niej nie myślała. Mroczna Dziewica żyła tak, jak wiele lat wcześniej na Arvandorze - chowała się po lasach i mar- nowała niewielki zapas boskiej magii, pomagając zagubionym podróżnym i elfim łowcom. Lolth wolała rozwijające się miasta południowego Faerunu, gdzie zamęt i intrygi roznosiły się jak wszy. Zaczynała również l lubić mroczne i pokrętne tunele, które zdawały się wprost stwo- rzone do chowania skarbów, przygotowywania zasadzek i zaj- mowania się inną potajemną działalnością. Po otępiającej jedna- kowości Otchłani konflikt między Ilythiiri i jasnoskórymi dzieć- mi Corellona był niczym orzeźwiający napój. Wojny o Koronę stały się dla niej źródłem mrocznej radości. Biorąc to wszystko pod uwagę, Lolth przez ostatnie stulecia nie była tak szczęśliwa jak teraz. Jej podejście do Roztrzaskania było jednak mieszane. Śmier- telne ciało Ka'Narlista zostało porwane przez straszliwe fale, a cu- downe miasto Atorrnash przeszło do legendy. Lolth nie żałowała utraty małżonka, gdyż znudziła nim się wiele lat wcześniej. Męż- czyźni, uznała, nie byli warci zainteresowania. Nie żałowała utraty samego Ka'Narlista, lecz opłakiwała stratę cudownej kamizeli z magią morskich elfów. Istniała też możliwość, że Ka'Narlist zdołał ukryć swoją esencję w jednej z czarnych pereł. Lolth nie podobała się myśl, że ostateczny los złej i pełnej ambicji jednost- ki może nie być aż tak pewny. Inne efekty Roztrzaskania również wywoływały jej mieszane uczucia. Z jednej strony, zniszczyło wielu z jej wyznawców. Jed- nak na każdego zjej elfów, który wpadł do morza lub został zmiażdżony przez spadające kamienie, zginęło co najmniej trzech wyznawców Vhaerauna. Lolth była teraz najpotężniejszym z bo- gów ciemnych elfów. To było zwycięstwo osiągnięte na różnych polach walki, jak dobrze wiedziała Lolth. Ostatnie kilka stuleci pozwoliło jej zdo- 170 ??- Evermeet: Wyspa Elfów być spore doświadczenie w elfiej sztuce walki i jej praktyko- waniu. Ta nowa rozrywka była tak interesująca, że zupełnie porzuciła swą dawną sztukę tkania zaczarowanych gobelinów. Żywe istoty okazały się bardziej interesującymi nićmi dla jej wrzeciona, a wiecznie zmieniające się sieci, które tkali, były dla ciemnej bogini nieskończenie bardziej kuszące od uporządkowanych lo- sów, które niegdyś tkała dla swoich ciemnych podopiecznych. Czas spędzony w Otchłani nauczył ją cenić chaos. Nie była jednak zadowolona z tej całej elfiej ojczyzny. Lolth mogła nie mieć wstępu na Arvandor, ale nie pozwoli, by na tym świecie istniało choć jedno miejsce poza zasięgiem wyciągnię- tych rąk jej ciemnych wyznawców. Choć jednak Lolth bardzo się starała, nie potrafiła znaleźć żad- nego sposobu na zaatakowanie wyspy. Ona sama nie miała wstę- pu na Evermeet tak samo, jak na Arvandor. Te same magiczne bariery, które broniły Świętego Lasu Arvandoru przed złymi bo- gami, chroniły również elfią wyspę. To złościło Lolth, ponieważ była to jeszcze jedna obelga ze strony Corellona Larethiana. Ciemna bogini przysięgła sobie, że w swoim czasie znajdzie sposób zniszczenia Evermeet. Ten cel był naczyniem całej jej zadawnionej wrogości do elfiego boga. W tej chwili jednak inne sprawy pochłaniały uwagę Lolth. Ciemne elfy zostały zepchnięte pod ziemię. Było to nowe teryto- rium do podbicia, nowa magia do poznania. Potomkowie Ka'Na- rlista i Lolth byli teraz znani jako drowy, i byli tak złym i przera- żającym ludem, jak tylko Lolth mogła sobie wymarzyć. W swo- im czasie staną się wystarczająco potężni, by wyjść ze swego mrocznego świata i zdobyć cały Aber-torii. W swoim czasie dro- wy doprowadzą do całkowitego zniszczenia dzieci Corellona na kontynencie. A kiedy tego dokonają, kiedy elfy z Evermeet będą zupełnie same, jej wyznawcy nie będą mieli kłopotów ze zdoby- ciem i opanowaniem wyspy, niezależnie od tego, jak bardzo oka- że się zaczarowana. Tak, Lolth miała wiele do osiągnięcia w tu- nelach i jaskiniach wielkiego Podmroku. 171 Elaine Cunningham W międzyczasie Lolth potrzebowała agenta, który w jej imie- niu działałby na powierzchni ziemi. Ilythiiri, którzy wyprawiali się na daleką północ, przynosili często opowieści o barbarzyń- skich plemionach ludzi - przerażających wojownikach, którzy oddawali cześć zwierzęcym totemom - a czasami o Władcy Be- stii, który im rozkazywał. Wyglądało na to, że Malar, jej stary znajomy, miał spore szczęście. Być może, myślała sobie Lolth, nadszedł czas, by znów zło- żyć wizytę Wielkiemu Myśliwemu i znów rozpalić w jego sercu ogień zemsty. Niech marnuje siły i wysiłki na nękanie „elfiej oj- czyzny", podczas gdy ona skoncentruje się na innych sprawach. I czemu nie? Jeśli tylko popchnie go we właściwą stronę, Ma- lar był wystarczająco sprytny, by poradzić sobie z takim zada- niem. Lolth nie obawiała się, że Władca Bestii wypełni je do końca i okradnie ją z jej chwili zemsty, bo choć od czasu ataku na Co- rellona Malarowi przybyło sprytu i sil, nadal brakowało mu mocy, by rzucić wyzwanie Seldarine. Ale mimo to kilka stuleci udręki z rąk Władcy Bestii może tylko ułatwić ostateczne zdobycie Evermeet. 3 chesa, 1368 RD Danilo Thannowi, ukochanemu siostrzeńcowi mojego ukocha- nego Khelbena przesyła serdeczne pozdrowienia Laeral Sifoer- hand Arunsun. Dan, kochanie! Dziękuję za list i tę rozkosznie głupiutką bal- ladę, jaką dla mnie skomponowałeś. Nawet nie wiesz, z jaką ra- dością przyjmowałam każdą idiotyczną linijką, ponieważ poza tym moja wizyta na Evermeet nie była pełna wesołości. Nie zrozum mnie źle - uważam się za szczęśliwą, że należę do garstki ludzi wpuszczonych na Evermeet. Wiesz oczywiście o mojej długoletniej przyjaźni z królową Evermeet. Nie jestem też jedyną z siedmiu sióstr, która ma swoje kontakty z królową Amlaruil. Syn mojej siostry Dove został tu wychowany, bezpieczny przed tymi (a było ich wielu), którzy krzywdząc go chcieliby zaszkodzić Dove. Wychowany zgodnie ze zwyczajami elfów, teraz żyje w spokoju i zgodnie z honorem jako tropiciel w lasach niedaleko Cienistej Doliny. Nie wiesz jednak, że również moje dziecko znalazło bez- pieczeństwo na elfiej wyspie. Żałuję, że nie mogę zobaczyć wyrazu twojej twarzy, gdy czy- tasz ostatnią linijkę. Przypuszczam, że nie wiedziałeś o moim dziecku. Niewielu ludzi o nim wie. Uznałam, że tak będzie le- piej. Nie spodziewałam się jednak - a powinnam - że moja pięk- na i dzika Maura znajdzie sposób, by stać się powszechnie zna- ną. To, że zrobiła to nieświadomie, jeszcze bardziej pogarsza sytuację. Ale zaczynam od końca. Powinnam zacząć ponownie, tym ra- zem od początku. Znasz moją historię lepiej od innych. Przez wiele lat wędrowa- łam z grupą poszukiwaczy przygód znanych jako Dziewiątka. 173 Elaine Cunningham Odnaleźliśmy artefakt, Koronę Rogów, a ja w swojej dumie uznałam, że moja wola i magia są wystarczająco potężne, by sprzeciwić się zlu, które w niej wyczuwałam. Założyłam Koro- nę, a ona mnie opanowała. Mijały lata, straszliwe lata, pod- czas których utraciłam Laeral i stałam się Dziką Kobietą, Wiedź- mą Północy. Niewiele pamiętam z tamtych lat, co w wielu wy- padkach jest błogosławieństwem. Ale utraciłam też rzeczy, dla przypomnienia których oddałabym stulecia życia. Jedną z nich jest Maura. Nie pamiętam jej spłodzenia. Nie mogę ci powiedzieć, kto jest jej ojcem, nie pamiętam też tych miesięcy, podczas których ją nosiłam. Ojej narodzinach mogę powiedzieć ci tylko trochę wię- cej. Przypominam sobie jedynie straszliwą burzę wokół mojej jaskini, uspokajający głos w pobliżu i głośny płacz dziecka, któ- rego twarzy nie mogę sobie przypomnieć. Moja siostra Dove odnalazła mnie podczas porodu, zaopiekowała się mną, a póź- niej zabrała niemowlę na Evermeet, by tam ją wychowano i chro- niono. W swoim szaleństwie nie potrafiłam się nią zaopiekować, a nikt na Faerunie nie odważył się tego zrobić. Nikt nie wiedział, jaki wpływ mogła mieć Korona Rogów na to biedne dziecko. Ta- kie dziedzictwo przekazałam swojej córce. Ale Maura rozkwitła na Evermeet. Wszelkie zło, jakim mógł ją skazić artefakt, zostało naprawione przez leczącą magię tej pięk- nej krainy. Wyrosła dzika i wojownicza jak każdy leśny elf, a jed- nak zawsze pozostała sobą. Wśród elfów wyróżnia się niczym czerwona róża wśródprzebiśniegów - żywa i zaskakująca w swej urodzie. Nie odziedziczyła srebrnych włosów wspólnych dla mnie i moich sióstr -jest tak ciemna, jak ja jasna, i jeszcze bardziej egzotyczna z wyglądu. Nie mogę ocenić, kim mógł być jej ojciec. Jasnobrązowa skóra i kobiece krąglości sugerują południową krew, ostre kości policzkowe i migdałowe oczy sugerują elfich przodków - choć to akurat mogła równie dobrze odziedziczyć po mnie. Ma w sobie - co przyznaję ze wstydem - odrobinę mojej próżności i umiłowania teatralnych gestów. Maura często zacho- wuje się i ubiera widowiskowo. Poza miłością do szermierki (jest świetną wojowniczką) nie ma wiele wspólnego z elfami. Wlaści- 174 Evermeet: Wyspa Elfów wie tym razem udałam się na Evermeet z myślą, by w końcu za- brać ją do domu, skoro jest już dorosłą kobietą. Ku swemu przerażeniu odkryłam, że moja niespokojna i nie- cierpliwa córka już nie chce wyjeżdżać. Zakochała się w elfie - elfie, którego pochodzenie i pozycja oznaczają, że ze związku tego może narodzić się jedynie smutek. Ostatnio poznałeś tego elfa przez swoje listy - to Lamruil, książę Evermeet. Nie muszę Ci mówić, jak bardzo niezadowolona jest z tej sy- tuacji królowa Amlaruil. Dobrze wiesz, że przez miłość do czło- wieka utraciła swoją ukochaną córkę Amnestrię. Przez wiele lat królowa nie chciała przyjąć do wiadomości istnienia półel- fiej córki Amnestrii. Nawet teraz, choć prywatnie dobrze wyra- ża się o Arilyn, nie chce i nie może uznać Twojej żony za człon- ka swojego rodu, ani też nie może pozwolić jej trafić na elfią wyspę. Elfy z Evermeet, szczególnie złote, uznałyby obecność Arilyn za zagrożenie dla wszystkiego, co jest dla nich cenne - a już szczególnie z powodu jej królewskiej krwi. Nawet przez chwilę nie myśl, że moja osobista przyjaźń z królową czy mój status przyjaciela elfów, a nawet fakt, że należę do Wybrańców Mystry czyni z mojej córki odpowiednią partnerkę dla księcia Evermeet. Maura zrodziłaby mu pólelfie dzieci, a to uznano by za tragedię. W swym liście prosiłeś mnie, bym wyjaśniła Ci, dlaczego elfy odrzucają tych mieszanej krwi. To trudne pytanie, ale odpowiedź powie Ci wiele o naturze i umysłach elfów z Evermeet. Kochasz póleljkę, więc poznałeś cierpienie wspólne dla tych istot, które żyją pomiędzy dwoma światami. Ja również, ponie- waż moja matka była pólelfką. Tak rozpaczliwie pragnęła zna- leźć miejsce dla siebie, że z radością stała się awatarem Mystry, by jej dzieci mogły - tak jak ona - stać się kimś więcej i mniej niż ludźmi. Evermeet przyjęło mnie, ale tylko dlatego, że moje elfie po- chodzenie nie jest widoczne — być może znikło pod tożsamością Wybrańca Mystry. Z miłości do mnie Amlaruil przyjęła na wy- chowanie dziecko Dove i moje, ale pod warunkiem, że ich elfia krew pozostanie w najgłębszej tajemnicy. 175 Elaine Cunningham Opowiem Ci historię o tym, jak poznałyśmy się z Amlaruil. Było to w śnieniu - tym elfim stanie snu na jawie, który daje więcej odpoczynku niż zwykły sen. Jako dziecko często zapadałam w śnie- nie. Nie traktowałam tego jako drzemkę, łecz jako przygodę. Nawet wtedy srebrne ognie Mystry płonęły we mnie jasno i by- łam w stanie robić rzeczy, których żaden w pełni ludzki mag nie był w stanie dokonać. W śnieniu często zapadałam w sam Splot i wyczuwałam istoty, które tworząjego osnowę i wątek. Większość z nich oczywiście była elfami - ludzcy magowie korzystają ze Splotu, ale elfy są jego częścią w sposób, którego żaden człowiek nie pojmie w pełni. Podczas jednej z takich podróży spotkałam Amlaruil. Teraz rozumiem, że Amlaruil łączą z Seldarine więzy równie mocne, jak mnie z Mystrą. Była zaskoczona spotkaniem dziecka w śnie- niu, zadziwiona, że ktoś tak młody posiada tak wielką moc. Po tym pierwszym razie często się spotykałyśmy i stałyśmy się sobie bliższe niż siostry, zanim jeszcze się zobaczyłyśmy. Pamiętam swoją pierwszą podróż na Evermeet. Amlaruil po- słała mi elfi run, pierścień, który umożliwił mi podróż na Ever- meet siłą myśli. Nigdy nie zapomnę wyrazu zmieszania na jej twarzy, gdy ujrzała mnie po raz pierwszy. Wiesz, co zobaczyła - dziewczynę wyższą od wielu mężczyzn, lecz szczupłej budowy, ze srebrno-zielonymi oczami i bujnymi srebrnymi włosami. Różnię się pewnie od większości kobiet, ale od razu widać, że jestem człowiekiem. Po raz pierwszy i ostatni widziałam, jak przyszła królowa wszystkich elfów zupełnie traci panowanie nad sobą. „Jesteś N'Tel-Quess!" wybuchnęła, uroczo nazywając mnie „Nie-Osobą". „Jestem Laeral" odpowiedziałam. Moim zdaniem to musiało wystarczyć. Jestem, kim jestem i inna być nie mogę. Pokiwała głową, jakby to usłyszała i w jakiś sposób podążała za moim tokiem rozumowania. „Ale podróżujesz po Splocie. Mówisz językiem Elfów!" „Moja matka była półelfką "powiedziałam jej, wyjaśniając to ostatnie. 176 Evermeet: Wyspa Elfów Jej twarz natychmiast zmieniła się w uprzejmą maskę. „ Och, tak mi przykro "powiedziała z wielkim uczuciem. Wybuchnęłam śmiechem - nie mogłam się powstrzymać. Mó- wiła to tonem dobrze wychowanej osoby, która właśnie dowie- działa się o jakiejś osobistej tragedii lub rodzinnej niesławie. Tak właśnie Amlaruil traktowała półelfy. Pewnie wciąż tak je traktu- je, co jest typowe dla elfów z Evermeet. Co w takim razie mam zrobić z moją Maura ? Jest równie upar- ta i zawzięta, jak ja, co nie wróży dobrze ani jej, ani Evermeet. Co się stanie, jeśli Lamruil zostanie wezwany, by zasiąść na tro- nie? Żaden z elfów, szczególnie złotych, nie zaakceptuje Maury jako królowej. W rzeczy samej, niechętnie zaakceptowaliby Lam- ruilajako króla, z Maura czy bez. Podobnie jak jego ukochana jest „zbyt ludzki". Dan, przyjacielu, bardzo się martwię o Lud Evermeet. Ich wspaniała izolacja jest delikatna i krucha. Podobnie jak ty oba- wiam się, że może nie przetrwać długo. Zmiana jest nieuchron- na, nieunikniona. W swoim czasie fale rozbiją w proch najtward- szą nawet skalę. Elfy, mimo całej swej mądrości i długowieczno- ści nie rozumieją tego w pełni. Być może związek Lamruila i Mau- ry zmusi ich do ujrzenia tego, co ich otacza. A być może tylko przyspieszy to, czego wiele elfów obawia się ponad wszystko - koniec Evermeet, zmierzch elfów. Och, Dan, tak bardzo żałuję, że tego nie wiem. A skoro już jesteśmy przy żałowaniu, żałuję, że nie zatrzymałam swojej małej Maury, żałuję, że nie wychowałam jej sama z dala od tej pozor- nie niezdobytej, lecz kruchej wyspy. Żałuję, że nie zabrałam jej wcześniej, nim jej dzika uroda przyciągnęła wzrok Lamruila. 1 ża- łuję, że Cię tu nie ma, byś opowiadał mi historyjki, śpiewał głu- piutkie piosenki i jak zawsze mnie rozweselał. Obawiam się, że ten list nie odpowie na Twoje pytania. Ale być może moja historia rzuciła nieco światła na naturę Evermeet. Elfy stworzyły Evermeet, ponieważ pragną pozostać tym, czym są. Ale ich historia jest ciągłą walką pomiędzy tymi, którzy trzy- mają się starożytnych tradycji, a tymi, których odważne wyna- lazki ukształtowały Evermeet. Nawet monarchia była kiedyś 177 Elaine Cunningham radykalną ideą. Niektórzy wciąż ją za taką uważają i w tajemnicy pragnąpowrotu starożytnej Rady. I tak to się splata - walka mię- dzy stałością a zmianą. Ten wątek spostrzeżesz w całej elfiej historii. Nigdzie nie jest on wyraźniejszy niż na Evermeet. I nigdzie nie jest on bardziej rażąco uwidoczniony niż w osobie półelfa. Zacznij od tego, by pojąć naturę tej wyspy. Wkrótce powrócę do Waterdeep - obawiam się, że bez Mau- ry. W międzyczasie ucałuj ode mnie swojego wuja Khelbena. Jego to zirytuje, a przez to rozbawi Ciebie. To, jak mam nadzie- ję, wprawi Cię w odpowiedni nastrój, byś śpiewem poprawił mi humor. A skoro już przy tym jesteśmy, przygotuj się, by pokazać się z jak najlepszej - i jak najgorszej - strony. Po czasie spę- dzonym tutaj rozpaczliwie tęsknię za porywającym wykonaniem „ Sunę i Satyra ". W rzeczy samej, mogłabym naśladować przed- stawione tam hulanki, a i tak nie stępiłoby to do końca ostrza mojej obecnej rozpaczy. Powiedz mi - myślisz, że Khelbena dałoby się przekonać, by wziął w tym udział? Nie, ja też się tego nie spodziewałam. Z najserdeczniejszymi pozdrowieniami Laeral 178 Preludium: Zapadnięcie zmroku 13 mirtula, 1369 RD siążę Lamruil wkroczył do wielkiej sali, gdzie wraz z dworem przebywała jego matka. Był świadom ob- serwujących go wielu par niechętnych oczu. Od dawna nie był na Evermeet - na prośbę królo- wej Amlaruil udał się na kontynent w sprawie, do której nie miał serca. Spędzony tam czas okazał się bardziej interesujący, a sa- mo zadanie bardziej kuszące niż się spodziewał. Jednak nadzieja matki - że nieobecność Lamruila stłumi jego uczucie do Maury - okazała się płonna. Przynajmniej królowa mogła mieć satysfak- cję, że nie dopuściła do rozejścia się plotek. Bogowie świadkiem, że Lamruil zrobił już wystarczająco wiele, by wywołać skandal na dworze. Od czasu powrotu jeszcze bardziej pogorszył swoją reputację. Najwyraźniej pod wpływem kaprysu zdecydował się na naukę magii. Jako uczeń Wież wywołał niechęć kilku potężnych rodów złotych elfów. Żaden z arystokratów nie miał jednak pojęcia, że robi to celowo. W swoich podróżach Lamruil zauważył, że nie- które złote elfy na kontynencie trzymają się tradycyjnych, skraj- nych poglądów. Uznał za mądre posunięcie sprawdzenie, czy nie- którzy z Evermeet nie popierają tych konserwatystów. Ci, któ- rych najbardziej obrażały wybryki młodego księcia byli podej- rzani i należało im się przyjrzeć uważniej. Królowa Amlaruil wiedziała o tej taktyce Lamruila, ale nie aprobowała jej. Jeśli o to chodzi, nie akceptowała większości rze- czy, które ostatnio robił książę. Wiedział z ponurą pewnością, że nie spodobają się wieści, które musi jej przekazać i że zabroni mu zrobić to, co uznał za konieczne. 179 Elaine Cunningham Książę podszedł do podwyższenia i ukląkł na jedno kolano przed tronem matki. Rzadko zjawiasz się na mojej Radzie, synu - powiedziała głosem, który nawet tonem nie zdradzał ciekawości, jaką na pew- no musiała odczuwać. - Czy zrezygnowałeś już ze studiów nad magią, by nauczyć się czegoś o rządzeniu? Nie do końca - odparł smutno. - Muszę porozmawiać z to- bą w sprawie osobistej. Sprawie bardzo przy tym delikatnej. Zauważył niemal niewidoczne drżenie jej powiek - dla cu- downie opanowanej Amlaruil było to równoznaczne z krzykiem paniki. Najwyraźniej myślała, a on właśnie tego chciał, że chodzi tu o jego zakazany związek z Maura. Królowa grzecznie, lecz energicznie wyprosiła wszystkich obecnych z sali. Kiedy zostali sami, zwróciła ponurą twarz w stro- nę swego błądzącego syna. Proszę, nie mów mi tylko, że kolejny półelfi bękart wkrótce skala ród Moonflowerów - stwierdziła zimno. To rzeczywiście byłaby tragedia - odpowiedział równie cie- płym tonem. - Bogowie świadkiem hartu ducha, z jakim znosi- my niesławę, którą przynoszą nam półkrwi bękarty... takie jak córka mojej siostry, Arilyn. Amlaruil westchnęła. Wiele razy spierała siew tej kwestii z Lam- ruilem. Nigdy nie doszli do zgody. Nigdy do niej nie dojdą. Córka Amnestrii dobrze przysłużyła się Ludowi - przyznała królowa. - Ale to nie daje ci pozwolenia na zwiększanie liczby półelfów! Pociesz się w takim razie świadomością, że tego nie zrobi- łem - stwierdził ponuro Lamruil. - Wieści, które ci przynoszę, są o wiele poważniejszej natury. Wyraz twarzy królowej świadczył, że w to wątpi. W odpowiedzi Lamruil podał jej list. - To od męża Arilyn, którego nazywam nie tylko siostrzeń- cem, ale też i przyjacielem. Jest człowiekiem, ale dobrze posłu- guje się językiem. Amlaruil przejrzała elegancko wykaligrafowany list. Gwałtow- nie podniosła głowę. 180 Evermeet: Wyspa Elfów - Kymil Nimesin uciekł Harfiarzom! Jak to możliwe? Lamruil skrzywił się. - Kymil Nimesin ma potężnych i nieoczekiwanych sojuszni- ków. Mędrcy twierdzą, że Lolth i Malar niegdyś zawarli sojusz przeciw Ludowi, choć nienawidzą się niemal tak bardzo, jak nie- nawidzą dzieci Corellona. Wygląda na to, że znów to zrobili. Blada twarz królowej przybrała odcień śniegu. - Powinien był zostać osądzony na Evermeet. Wtedy to nigdy by się nie wydarzyło! W tym punkcie się zgadzamy. -Gdzie jest teraz? Harfiarze nie wiedzą. Czy wciąż ma elfich sojuszników? Szukałeś ich pod wszyst- kimi łóżkami w Evermeet. Kilku, choć nikogo w Evermeet... to znaczy nikogo, kogo mógł bym wskazać bez żadnych wątpliwości - odparł Lamruil. - Z pewnością na kontynencie. Do tego jeszcze niepokojący so- jusznicy. W przeszłości Kymil prowadził interesy z Zhentarima- mi. Zawarł umowę z czarodziejami z Thay. W jakim celu, tego możemy się jedynie domyślać. Tak - powiedziała cicho królowa. Jej oczy wypełniły smu- tek i poczucie straty, których nie przygasiły mijające dziesięcio- lecia. - Aż za dobrze znam cenę ambicji Kymila Nimesina. Młody książę poczuł się niepewnie w obecności tak wielkiego cierpienia. Ale położył dłonie najej ramionach i spojrzał jej w oczy. -Odnajdę zdrajcę, przysięgam. Tak czy inaczej, sprowadzę go na Evermeet, by został osądzony. Amlaruil przy tych słowach przeszedł dreszcz, jak zapowiedź bólu serca, który miał dopiero nadejść. - Jak go znajdziesz, skoro Harfiarze nie mogli? Książę uśmiechnął się ponuro. - Znam Kymila Nimesina. Wiem, czego potrzebuje i gdzie musi się udać, by to odnaleźć. Takie ambicje potrzebują wsparcia wiel- kiego majątku. On i ja znaleźliśmy w elfich ruinach fortunę do- równującą skarbowi czerwonego smoka. Kymil ukrył ją, a ja spróbuję ją odzyskać. Pójdę tam i stawię mu czoła. 181 Elaine Cunningham Może się spodziewać, że to zrobisz. Oczywiście, że tak - zgodził się Lamruil. -1 zastawi na mnie pułapkę. Nie będzie się jednak spodziewać, że ja przewidzę tę pułapkę i wejdę w nią z własnej woli. Amlaruil wpatrywała się w swojego syna. Czemu miałbyś to zrobić? Kymil Nimesin nie szanuje żadnego księżycowego elfa, a mną całkowicie pogardza - stwierdził szczerze książę. - Spo- dziewa się, że wpadnę prosto w jego pułapkę w obronie królowej i kraju. Nie spodziewa się jednak księcia, który pragnie zawrzeć z nim sojusz. Królowa aż krzyknęła z zaskoczenia. - Nie możesz! Lamruil skrzywił się. Tak nisko mnie oceniasz? Nie zawarłbym sojuszu ze zdrajcą, który zabił mojego ojca i siostrę. Nigdy się tego nie spodziewałam. A jednak nie mogę poz- wolić na ten podstęp. Jeśli to zrobisz, nigdy nie zostaniesz władcą Evermeet! Nigdy tego nie oczekiwałem - odparł Lamruil. - Ilyrana jest dziedzicem tronu, a lud ją kocha. Ponieważ na mnie nie ciąży ich opinia, mogę podejmować takie ryzyko w ich imieniu. Pozwól mi poznać plan Kymila i zniszczyć go od wewnątrz - stwierdził poważnie, gdy królowa zaczęła się sprzeciwiać. - Myślisz, że samotny elf, nawet bardzo potężny, odważyłby się działać sam? Jeśli pragnie wypełnić zadanie, które sobie postawił, bądź pew- na, że zrobi to ze wsparciem potężnych sojuszników. A takie so- jusze często doprowadzają do rozwoju łańcucha wydarzeń... łań- cucha, który może równie dobrze ciągnąć się z Kymilem Nimesi- nem lub bez. Nie, myślę, że musimy dowiedzieć się więcej. Królowa wpatrywała się w jego twarz, jakby mogła tam zna- leźć jakiś argument przeciw jego słowom. W końcu, pokonana, westchnęła. - W tym, co mówisz, jest prawda, a nawet mądrość. A jednak żałuję, że nie ma nikogo innego, kto mógłby podjąć się tego zadania! 182 Evermeet: Wyspa Elfów Obawiasz się, że nie jestem do niego odpowiedni? Nie - odparła cicho, ze smutkiem. - Ty jedyny na całym Evermeet jesteś do niego odpowiedni. Nikt inny tak dobrze nie zna naszego wroga. Myślę, że to straszliwy ciężar. Ale konieczny - stwierdził. Amlaruil milczała przez dłuższą chwilę. Tak - powiedziała w końcu. - Tak jest. W takim razie mogę ruszać? - spytał zaskoczony. Ku jego zdziwieniu wargi matki wygięły się w prawdziwym, choć nieco krzywym uśmiechu. A zostałbyś, gdybym ci zabroniła? Nie - przyznał. Królowa roześmiała się krótko, po czym na jej twarzy pojawił się smutek. - Jesteś bardzo podobny do swojej siostry Amnestrii. Nie wie- rzyłam, że zrobi to, co najlepsze dla niej i Ludu. Pozwól mi uczyć się na swoich błędach. Ukryte znaczenie jej słów głęboko poruszyło Lamruila. - Mówisz, że ufasz mi w tej kwestii? Amlaruil wydawała się zaskoczona. - Oczywiście, że ci ufam. Nie wiedziałeś tego? Zawsze ci ufa- łam. Mimo wszelkich psot jest w tobie dużo z ojca. Książę opadł na jedno kolano i wziął jej ręce w swoje. W takim razie ufaj mi aż do końca, błagam cię. Ufaj mi, gdy twoi doradcy będą ci mówić, że nie powinnaś, kiedy twoje zmy- sły będą mówić ci, że nie wolno! Sprowadź do mnie Kymila Nimesina - powiedziała cicho królowa. Lamruil pokiwał głową. Pozbawiona logicznego związku od- powiedź powiedziała mu, że matka rozumie, co miał zamiar zro- bić. Ryzyko było olbrzymie i Amlaruil bez wątpienia miała rację mówiąc, że nawet jeśli mu się powiedzie, nigdy nie zostanie zaak- ceptowany jako król Evermeet. Dla niego nie była to wysoka cena. - W takim razie, za twoim pozwoleniem, ruszam. Królowa pokiwała głową, po czym objęła twarz najmłodszego dziecka dłońmi. Pochyliła się do przodu i pocałowała go w czoło. 183 Elaine Cunningham - Zaprawdę jesteś synem Zaora - powiedziała cicho. - Byłbyś wspaniałym królem! - Z Maura jako królową? - zażartował. Amlaruil skrzywiła się. - Podejrzewam, że nie mogłeś się temu oprzeć, ale i tak powi- nieneś był bardziej się postarać. Idź się pożegnać. Młody książę wstał i ukłonił się głęboko. Odwrócił się i opu- ścił pałac. Odebrał swojego księżycowego konia od koniuszego i szybko ruszył w stronę Ruith. W lasach na południe od tego ufor- tyfikowanego miasta znajdzie swoją ukochaną. Żadne inne miejsce na Evermeet tak Maurze nie pasowało. Została wychowana wśród leśnych elfów na Orlich Wzgórzach, lecz teraz, gdy dorosła, zamieszkała samotnie na lesistym półwy- spie na północ od Leuthilspar, w małej komnacie we wnętrzu ży- wego drzewa. Skaliste wybrzeże i zaśnieżone szczyty otaczające las pasowały do jej dzikiej natury. Bliskość Ruith, fortecy, w któ- rej znajdowała się większość elfiego wojska, zapewniała jej part- nerów do walki, gdy chciała poćwiczyć - co zdarzało się często. Nawet wśród mistrzów rzadko przegrywała. Podniosła wzrok z napięciem, gdy wszedł do jej domu. -1 czego się dowiedziałeś? Możesz wreszcie powstrzymać te głupie gierki wśród mieszkańców miasta? Podczas pobytu w Leuthilspar Lamruil wkradł się w zaufa- nie pewnych złotych elfów i dał im do zrozumienia, że z nie- cierpliwością pragnie zasiąść na tronie. Zasugerował, że z chę- cią ujrzałby abdykację matki i insynuował, że mógłby chcieć przyspieszyć ten krok w inny sposób. Maura wiedziała o tym i sprzeciwiała się temu w sposób, przy którym bladła dezapro- bata Amlaruil. - Dowiedziałem się kilku rzeczy - powiedział niejasno. - W tej chwili nie jest to aż tak ważne. Muszę natychmiast opuścić Evermeet. Pokazał jej list i powiedział jej, co ma zamiar zrobić. Przygo- tował się na wściekłość dziewczyny. Maura go nie rozczarowała. - Dlaczego musisz trudzić się i ryzykować, by sprowadzić tego Kymila Nimesina z powrotem na Evermeet? Zabij go od razu, 184 msn? Evermeet: Wyspa Elfów będziesz miał spokój. Na wszystkich bogów, on zabił twojego ojca! Prawo zemsty należy do ciebie. Przez chwilę Lamruila rzeczywiście kusiło, by zrobić tak, jak mu radziła. - Ale nie jestem jedynym, który ucierpiał. Tę sprawę musi ocenić Lud. Najlepiej im się przysłużę, przyprowadzając zdrajcę przed sąd. Nie mogę się także spieszyć i muszę zrobić wszystko, by odkryć zagrożenia dla tronu. Wściekłość dziewczyny znikła, zastąpiona przez budzący się niepokój. - Zaczynasz brzmieć jak król - powiedziała, a ton jej głosu wahał się między żartem a zmartwieniem. Na twarzy Lamruila pojawił się szeroki uśmiech. Na wyspie jest kilkanaście tysięcy elfów, które z chęcią by to z tobą przedyskutowały - powiedział bez urazy. Ale jednak jest to możliwe. Lamruil wzruszył ramionami, zadziwiony jej nietypową po- wagą. Jestem księciem, to prawda. Teoretycznie jest to możliwe. Ale większość kocha Ilyranę i ona prawdopodobnie zasiądzie na tronie. Nawet jeśli zrezygnuje, najpewniej zostanie wybrany inny elf ze szlachetnego rodu, nie zaś niesprawdzony młodzik. Być może jako regent na twoje miejsce - upierała się Maura. - Wszystko się opóźni, ale efekt będzie ten sam! Książę wziął ją za rękę. - O co w tym naprawdę chodzi? W jej oczach płonął ogień, gdy spojrzała na niego, a jednak w ich szmaragdowej głębi błyszczały łzy. - Król będzie potrzebował królowej. Odpowiedniej królowej. Przez chwilę Lamruil nie wiedział, co powiedzieć. Znał praw- dę kryjącą się w słowach Maury. Nawet gdyby arystokracja zgo- dziła się uznać go królem, nalegaliby, by wybrał jedną spośród nich, by władała razem z nim. Nie znieśliby dzikiej istoty w ro- dzaju Maury na tronie Evermeet, nawet gdyby była czystej krwi elfką. A ona, uświadomił sobie nagle, nie byłaby szczęśliwa w pa- łacu w Leuthilspar. 185 Elaine Cunningham Książę pragnął zetrzeć srebrzyste ślady z policzków Maury, ale wiedział z pewnością prawdziwej miłości, że nie podzięko- wałaby mu za zwrócenie uwagi na jej łzy. - Zaczekaj - powiedział nagle. Odwracając się od niej, wyszedł z drzewa i wbiegł do lasu. Po chwili znalazł to, czego szukał - dzi- ki wawrzyn. Kilka kwiatków nadal trzymało się na roślinie, wypeł- niając powietrze oszałamiającym zapachem. Odciął kilka zdrew- niałych pędów swoim nożem i szybko uplótł z nich wianek. Efekt jego wysiłków nie był w pełni symetryczny, ale wystarczy. Powrócił do dziewczyny i założył jej na głowę koronę z liści i kwiatów. - Jesteś królową mojego serca - powiedział cicho. - Póki ży- jesz, nie wezmę sobie żadnej innej. - A czemu miałbyś? Już brałeś sobie inne - odparła. Lamruil uniósł brew. - Czy to wypada przypominać mi młodzieńcze wyczyny w dzień naszego ślubu? Nie sądzę... takie dyskusje mamy już dawno za sobą. Splotła ręce na piersi i spojrzała na niego ostro. - Nie poślubię cię. Lamruil wyszczerzył się. Jednym palcem podniósł jej upartą twarz do siebie. - Za późno - powiedział wesoło. - Właśnie to zrobiłaś. -Ale... Elf uciszył jej sprzeciwy pocałunkiem. Maura zesztywniała, ale nie odepchnęła go. Po chwili objęła go za szyję i oddała po- całunek z namiętnością graniczącą z rozpaczą. W końcu książę wysunął się z jej objęć. - Już późno. Muszę iść. Maura pokiwała głową. Odprowadziła go na krawędź lasu. Patrzyła, jak schodzi stromą ścieżką do przystani, i przyglądała się nadal, aż statek Lamruila stał się złocistą kropką na horyzon- cie. Przyglądała się oczyma zamglonymi smutkiem, zrodzonym nie tylko ze straty, ale i ze zrozumienia. Po raz pierwszy zrozumiała prawdę o swej miłości. Przezna- czeniem Lamruila było zostać królem - wrastał w tę rolę, choć 186 Evermeet: Wyspa Elfów w sposób, jaki pojęłoby niewiele elfów z Evermeet. Nadejdzie dzień, kiedy będzie gotów. I tego dnia utraci go na rzecz Ever- meet. - Niech żyje królowa Amlaruil - wyszeptała z gorliwością, która nie miała wiele wspólnego z jej prawdziwym szacunkiem dla władczyni Evermeet. * * * Minęło ponad dwa lata, nim Lamruil powrócił na wyspę. Dla elfów nie był to długi czas, lecz każdy dzień i każda chwila były ciężarem dla Maury. Miała swoje zadanie do wykonania. Wraz z Lamruilem mieli jeden cel, a ona wypełniała swoją część zada- nia z determinacją, która zadziwiała jej elfich nauczycieli. Rzu- ciła się w ćwiczenie szermierki z gorliwością równą tej, którą okazywali najbardziej oddani pieśniarze klingi. Robiła to nie tyl- ko dlatego, że w głębi serca była wojownikiem i kochała bitewny taniec, ale dlatego, że w przeciwieństwie do elfów była w pełni przekonana o zbliżającej się wojnie. I dlatego przygotowywała się do niej, wyglądała jej, żyła dla niej. A jednak, kiedy nadeszła, była nieprzygotowana. Wszyscy byli nieprzygotowani, dumne elfy Evermeet. Zagro- żenie nadeszło z miejsca, którego najmniej się spodziewali, ze strony wroga, którego uznawali za zbyt oddalonego, by się nim przejmować. Nadeszli z Dołu - niespodziewani. Drowy. Atak nadszedł od strony północnego wybrzeża wyspy. Przez długąjesienną noc tunele pod starożytnymi ruinami Fortecy Craul- noberów rozbrzmiewały brzękiem broni i cichymi, instynktow- nymi okrzykami, których nie potrafili powstrzymać nawet najod- ważniejsi wojownicy, gdy ostrze wgryzało się w ciało. Ale dźwięki wkrótce zamilkły i zapadła ponura cisza, dowód, że pierwsza bi- twa niemal się skończyła. Niemal została przegrana. Nadeszły posiłki z fortecy w Ruith i z samotnych twierdz na Orlich Wzgórzach. Maura przybyła wraz z nimi, by stać u boku elfów, które ją wychowały i wyszkoliły. Obrońcy walczyli o odzyskanie starożytnego zamku z rąk ciem- noskórych napastników, którzy wylewali się z głębi skał niczym 187 Elaine Cunningham kipiąca, zabójcza lawa. Nadejście świtu zmieniło przebieg bitwy, bo gdy drowy zaczęły się cofać z obawy przed światłem, elfom udało się przebić starożytny mur fortecy. Z nową zajadłościąprze- niosły bitwę do ciemnych elfów, które zdobyły zamek. Wiele ciem- nych ciał leżało wśród powalonych obrońców Evermeet. Z na- dejściem świtu pozostałe przy życiu drowy wycofały się do tune- li, z których przybyły. Zbyt wcześnie dumne elfy ogłosiły zwycięstwo. Pod przywódz- twem Shonassira Durothila podążyły za przeciwnikiem. Niemal wszystkie elfy opuściły swoje pozycje na urwiskach i wzgórzach wokół zamku i weszły do opuszczonej fortecy, by dogonić i znisz- czyć intruzów. Kiedy jednak znalazły się w obrębie murów, wrota zamknęły się za nimi i to tak dokładnie, że bramy i mury zdawały się stopić w jedną nieprzerwaną ścianę kamienia. Zamek otoczyła chmura ciemności, skrywając elfich wojow- ników w nieprzeniknionej mgle i mrożącej krew w żyłach aurze czystego zła. W tej ciemności drowy powróciły, ciche i niewidoczne, uzbro- jone w straszliwą broń i mieszającą w głowach magię. Tu i tam migotały punkciki czerwonego światła, niczym złowrogie błędne ogniki. Te elfy, które uznały je za wrażliwe na ciepło oczy dro- wów, wkrótce odkrywały, że podążają za iluzją. Ich nagrodą był bez wyjątku niewidoczny sztylet wbity w kręgosłup i cichy, szy- derczy śmiech - muzyka równie piękna i straszliwa, jak dzwony mrocznych faerie. Elfy walczyły w ciemnościach i rozpaczy. Walczyli dobrze i dzielnie, ale i tak ginęli. Kilku wojownikom udało się dotrzeć do tuneli. Ci podążyli za drowami w stronę wyspy Tilrith, przez tunele otwarte w wyniku trwającej setki lat pracy mrocznych elfów i dzięki magii. I w ciemności ginęli, gdyż w tunelach wokół fortecy kryły się jedyne dwie istoty, których bano się jeszcze bardziej niż dro- wów. Jedna z nich, piękna mroczna elfka, piszczała z podnie- cenia za każdym razem, gdy ginęło jedno z dzieci Corellona Larethiana. 188 Evermeet: Wyspa Elfów Lolth w końcu dotarła na Evermeet. Choć magia nie pozwala- ła jej postawić stopy na samej wyspie, tunele pod powierzchnią należały do niej. Podobnych ograniczeń nie nałożono na istotę, która jej towa- rzyszyła, straszliwego stwora najbardziej ze wszystkiego przy- pominającego olbrzymiego, trzynogiego karalucha. Potwór ru- szył w stronę twierdzy. Jego długi pysk węszył czujnie wzdłuż ścian tunelu, a twarda niczym stal paszcza żuła pracowicie, gdy istota przebijała się przez kamień, by zmieścić swoje cielsko. Potwór, niemal wielkości smoka i pokryty pancerzem nie do prze- bicia, był aż za dobrze znany wielu elfom z Evermeet. Stwór Malara, Ityak-Ortheel, podążył za Lolth z jej domu w Otchłani. Władca Bestii i Pajęcza Królowa w końcu znaleźli sposób, by połączyć swe siły w ataku na Evermeet. Przerażają- cy elfożerca potrzebował bramy z Otchłani, a Lolth umiała ją stworzyć. Elfożerca rzucił się do góry i przebił się przez kamienną po- sadzkę fortecy. Dziesiątki macek próbowały powietrze, szukając unoszącego się w nim smaku ofiar. Stwór był nieustępliwy, poże- rał żywe i martwe elfy, aż cała budowla była cicha i pusta. Z pręd- kością galopującego konia istota wpadła na starożytny mur. Ka- mień roztrzaskał się i z ciemności otaczającej zamek i grożącej objęciem całego Evermeet wypadła chmura pyłu i gruzu. Przeżył tylko jeden wojownik -jedyny, którego krew nie była wystarczająco elfia, by przyciągnąć elfożercę. Samotna Maura przyglądała się z rozpaczą, jak elfożerca odwraca się od fortecy i rusza na południe w linii prostszej nawet od lotu strzały. Maura aż za dobrze wiedziała, jaki jest jego cel i zamiary. Potwór kierował się w stronę Gaju Corellona, najbliższej elfiej osady-i,nieprzypadkowo,jednegoz miejscmocy Evermeet. Wielu potężnych kapłanów przybywało tam, by uczyć się i modlić, rzu- cać zaklęcia magii kapłańskiej dla dobra Ludu, i kontemplować cuda, jakie czekały na nich w Arvandorze. Tam, między świątynia-, mi Gaju Corellona, elfożerca znów będzie się karmił. To było już wystarczająco przerażające, ale jeszcze jedna przy- naglająca myśl wyrwała Maurę z otępienia wywołanego wyczer- 189 Elaine Cunningham paniem i rozpaczą. Księżniczka Ilyrana, kapłanka bogini Anghar- radh, miała swój dom w Gaju Corellona. Z warg Maury wyrwał się wysoki skrzek, dla ludzkich uszu nieodróżnialny od krzyku orła. Maura, wychowana na Orlich Wzgórzach, znała olbrzymie ptaki i wiele razy słyszała, jak elfy je wzywają. Sama jednak nigdy żadnego nie wzywała, ani też go nie dosiadała. Nie była pewna, czy w ogóle jej się to uda. Nie byłby to jednak pierwszy raz, gdy niedoświadczony wojownik dosiadał takiego wierzchowca i ruszał do walki. Nie musiała długo czekać. Olbrzymi ptak opadł z nieba w prze- rażającej ciszy i usiadł na stercie gruzów, którą pozostawił po sobie elfożerca, gdy przebijał się przez fortecę. Orzeł, rozmia- rów rumaka, był piękny. Ukośne promienie wschodzącego słoń- ca nadawały jego piórom złoty odcień. Był również przerażający, miał zakrzywiony dziób większy od głowy Maury i szpony roz- miarówjej sztyletu. Ptak pytająco przechylił głowę. - Kto ty? Czego chce? - spytał wysokim głosem. Maura dumnie uniosła brodę. Jestem Maura z Evermeet, żona księcia Lamruila i przez małżeństwo córka króla Zaora. Zanieś mnie na pole bitwy, jak twoi przodkowie niegdyś nosili króla. Potrzeba Evermeet jest te- raz większa niż wtedy... większa niż kiedykolwiek. Ty nie elf- zauważył orzeł. Nie. Ale przecież ty też nim nie jesteś. Czy z tego powodu walczysz mniej odważnie o swój dom? Jej odpowiedź najwyraźniej zadowoliła orła. Ptak rozłożył szeroko skrzydła, aż złociste pióra niemal zasłoniły zakrwawio- ny dziedziniec. - Do góry, do góry - ponaglał ją. - Wskakuj, trzymaj się. Po- każemy, jak nie-elfy walczą o Evermeet! 190 Księga trzecia Ciągłość i zmiana „ Wedle niektórych legend Evermeet jest częścią Arvandoru, która zstąpiła na śmiertelny świat. Inni uznają wyspę za most między światami, miejsce, gdzie granica między śmiertelnym i bo- skim rozmywa się. Dla innych jest jedynie łupem, który należy zdobyć. Ale jedno jest jasne - od dnia stworzenia Evermeet stało się starożytną ojczyzną całego Ludu Faerunu. Ta sprawa nie jest prosta do pojęcia i wyjaśnienia, lecz jakaż prawda była całkowi- cie wolna od paradoksów? " - Wyjątek z listu Elashy Evanary, kapłanki Labelasa, kustosza Biblioteki Królowej 11 Niezdobyta edług Malara, Władcy Bestii, wszystkie dzikie okoli- ce należały do jego władztwa. Powinien swobodnie poruszać się po głębokich lasach Evermeet, a wszyst- kie żyjące tam istoty powinny być jego zwierzyną łow- ną. Gdyby do tej zwierzyny zaliczały się również elfy, to i lepiej. Ale zwierzęcy bóg nie miał wstępu do schronienia elfów. Wy- spę chroniła sieć potężnej magii, która nie pozwalała bogom wro- gim Seldarine przypuścić bezpośredniego ataku na dzieci Corel- lona Larethiana. A tym razem nie było zdradzieckiej elfiej bogi- ni, która otworzyłaby mu drogę od wewnątrz. Nie, myślał Malar, nie może dotrzeć na wyspę. Ale być może inni mogli. Kiedyś, dawno temu, koalicja bogów niemal pokona- ła elfi panteon w ich własnym świętym lesie. Czemu nie mógłby teraz zebrać podobnej grupy bogów i kierować wspólnymi wy- siłkami ich śmiertelnych wyznawców? Ostatecznie zniszczy śmier- telne elfy, których samo istnienie przypominało mu o poniżającej klęsce w walce z Corellonem. Morze, doszedł do wniosku Malar, było pierwszą przeszkodą w drodze do sukcesu, i to potężną. Jego wyznawcy w większości byli orkami, ludźmi, którzy kochali polowanie, lub przedstawi- cielami kilkunastu innych ras drapieżców. Ci łowcy żyli na kon- tynencie i nie mieli statków ani umiejętności potrzebnych do prze- bycia wielkiej przestrzeni wód. W swoim czasie może udałoby mu się znaleźć boskich i śmiertelnych sojuszników, którzy mo- gliby to naprawić. Ale wydawało mu się, że pierwszym i logicz- nym krokiem w budowaniu takiego sojuszu było zapewnienie sobie pomocy ze strony istot z głębin. 193 Elainc Cunningham I dlatego Władca Bestii odnalazł zapomnianą, kamienistą wy- sepkę daleko na północ od Evermeet i przyjął postać swojego zwierzęcego awatara. Wysłał wezwanie, po czym usiadł na wy- sokim, stromym urwisku i czekał. Morskie wiatry wokół wyspy zmieniły się w wichurę, a niebo przybrało odcień indygo. Fale podnosiły się i uderzały o podsta- wę urwiska, coraz bardziej rosnąc, aż czarne futro Władcy Bestii przemokło od słonej piany. Kiedy Malar zaczął się obawiać, że wzburzona woda może pochłonąć wysepkę, a wraz z nią jego awatara, z morza podniosła się potężna fala, która przybrała po- stać pięknej kobiety o szalonym spojrzeniu. Bogini Umberlee górowała nad wyspą, kołysząc się na szczy- cie tej olbrzymiej, pochylającej się niebezpiecznie fali. - Czego chcesz ode mnie, mieszkańcu lądu? - spytała dźwię- czącym głosem. Malar przyglądał się bogini morza z pewnym niepokojem. Jej moc i morskie królestwo wykraczały poza jego doświadczenie i zdolność pojmowania. A jednak być może uda mu się znaleźć punkt wspólny albo przynajmniej jakieś pochlebstwo, które zwróci jej uwagę i dopasuje jej cele do jego. Nie będzie to oczywiście pozbawione ryzyka - według wszystkich opowieści bogini fal była niebezpiecznie kapryśna. - Przybywam w pokoju, Umberlee, i przynoszę ci ostrzeżenie. Elfy podróżują po twoich oceanach, by osiąść na Evermeet - za- czął mówić. Z oczu Umberlee wystrzeliła błyskawica i powykręcane, ni- skie śliwy na lewo od Malara zapłonęły. Odważyłeś się mnie wezwać, a teraz mówisz tak, jakbym nie wiedziała, co dzieje się w moim królestwie? - mówiła z wście- kłością. - Cóż mnie obchodzi, że elfy żeglują po morzach, jeśli płacą mi odpowiedni trybut? Ale oni nie tylko podróżują po morzach. Pragną rządzić oce- anem, z Evermeet jako bezpieczną przystanią - upierał się Ma- lar. - Tego dowiedziałem się od bogini elfów. Wodna bogini cofnęła się nieco, jakby zaskoczona, i w oczach jej zapłonął inny rodzaj gniewu. 194 Evermeet: Wyspa Elfów Nikt nie włada oceanami prócz Umberlee! Elfi żeglarze płacą ci trybut, to prawda, ale czczą jedynie własnych bogów. Nawet morskie elfy nie oddają czci tobie, lecz Sashelasowi z Głębin. Tak to już jest - stwierdziła bogini ponurym głosem. - Wiele jest istot zamieszkujących moje oceany, i wszystkie wielbią swoich własnych bogów. Ale wszyscy ci, którzy żyją w moich głębinach lub wyprawiają się na fale, płacą mi trybut i odmawiają modlitwy, by zaskarbić sobie moją wyrozumiałość i by ustrzec się mego gniewu! Czy elfy, które żyją teraz na Evermeet, też tak cię błagają, czy też są zbyt zadowolone z ochrony, jaką dali im ich bogowie? - spytał chytrze Malar. - Aerdrie Faenya otoczyła wyspę takimi zaklęciami ochronnymi, że żadna wichura czy kaprys pogody nie zniszczą wyspy. Dzieci Seldarine wierzą, że Evermeet znajduje się ponad mocami innych bogów. Ajednak Umberlee, jedna z wielkich Bogów Furii, na pewno może coś zrobić, by dać na- uczkę tym zarozumiałym elfom! Malar przyglądał się, jak strzała trafia w cel, jak to zresztą prze- widziała Lolth. On wolałby zmusić Umberlee do pomocy na swój sposób - brutalną siłą i ostrymi szponami, ale jak zauważyła mrocz- na bogini, podczas polowania często nadchodzi czas, gdy zwierzy- nę trzeba skierować do miejsca wybranego przez myśliwego. - Mogłabym zrobić wiele różnych rzeczy - chełpiła się dum- na bogini. - Jeśli na morzach otaczających Evermeet zapanuje chaos, elfy poznają i będą czcić moją moc! Władca Bestii przysłuchiwał się, a Umberlee snuła plany do- tyczące Koralowego Królestwa, potężnej i różnorodnej grupy wro- gów, którzy będą przeszkadzać elfom za każdym razem, gdy te wyruszą na morze. Niektóre z tych istot mogły nawet dostać się na samą wyspę, gdyż ochrona zapewniona przez elfich bogów nie obejmowała - i nie mogła objąć - wszystkich wyznawców innych bogów. Dla zemsty, o którą chodziło Malarowi, śmiertel- nicy dokonają tego, czego bogowie nie mogli. Słuchając przechwałek i planów morskiej bogini, Malar podzi- wiał spryt Lolth, która tak zręcznie zaplanowała, jak wykorzystać moc Umberlee przeciw ich elfiemu wrogowi. Wolał zbyt długo nie 195 Elaine Cunningham zastanawiać się nad końcowym rezultatem ostatniej kampanii bo- gini, ani też rodzącym się podejrzeniem, że on sam również mógł zostać przez nią tak zręcznie zmanipulowany, jak teraz Umberlee. Takie mroczne myśli służyły mu najlepiej, gdy zmieniały się w gniew - wspaniałą, morderczą wściekłość, którą Malar mógł w pełni skoncentrować na dzieciach Corellona Larethiana. W następnych latach duże grupy dziwnych, złych istot zaczęły zbierać się w wodach otaczających Evermeet. Najgorsze z nich były skragi. Te dziesięciostopowe, morskie trolle były niemal nie do pokonania, gdyż z zadziwiającą szyb- kością leczyły się z zadawanych im ran. Bez trudu opanowywały elfi statek, regenerując się szybciej, niż elfy były w stanieje ra- nić. Podpalanie ich tylko przyspieszało zniszczenie statku i po- zostawiało załogę na łasce skragów, które zostały w morzu. Nie- wiele elfów przeżywało próbę przepłynięcia pełnego skragów morza. Podróże między Evermeet a lądem stały się skrajnie nie- bezpieczne i więcej statków ginęło niż docierało do portu. Prócz morskich trolli były jeszcze sahuaginy, mroczni i ohyd- ni ludzie-ryby, którymi kierowała głęboko zakorzeniona niena- wiść do morskich elfów. Wiele bitew rozgorzało pod powierzch- nią morza między tymi starożytnymi wrogami. Przez kilka krót- kich dziesięcioleci spokojne morskie elfy żyjące w pobliżu Ever- meet, które prowadziły elfie statki i patrolowały głębiny morza, zostały niemal wyniszczone. Był to mroczny czas dla elfów z Evermeet. Odcięte od potęż- nego królestwa Aryvandaaru, poza wysyłanymi przez Wieże wia- domościami, pozbawione potężnej bariery ochronnej, jaką za- pewniały niegdyś morskie elfy, ku swemu przerażeniu uświado- miły sobie, że ich święta ojczyzna nie jest, jak niegdyś sądziły, w pełni bezpieczna. * * * Minęło prawie czterysta lat, od kiedy pierwsze statki z Ary- vandaaru minęły górzystą wyspę znaną jako Sumbrar i wpłynęły w głęboką zatokę na południowym wybrzeżu Evermeet. Tu, u uj- ścia rzeki Ardulith, założyły Leuthilspar, „Leśny Dom". 196 Evermeet: Wyspa Elfów Z klejnotów i kryształów, z żyjącego kamienia i potężnych, sta- rożytnych drzew, wysocy magowie Aryvandaaru stworzyli w la- sach Evermeet miasto wspaniałością przewyższające te na Faeru- nie. Budowle Leuthilspar wyrastały z samej ziemi, powiększając się w miarę upływu lat, by pomieścić rozrastające się klany i przy- byłych później osadników. Nawet w swych początkach Leuthilspar było miastem o nieporównywalnej urodzie. Spiralne iglice wystrze- liwały w niebo niczym pełni wdzięku tancerze, a nawet zwykłe uli- ce wykładane były klejnotami wydobytymi z nieznanych głębin. Choć całkowita harmonia wśród elfiej arystokracji pozosta- wała jedynie marzeniem, Keishara Amarillis zupełnie dobrze ra- dziła sobie z utrzymywaniem spokoju między skłóconymi frak- cjami. A kiedy nadszedł jej czas i odpowiedziała na wezwanie Arvandoru, Rolim Durothil przyjął obowiązki przewodniczące- go Rady z pokorą i opanowaniem, które zadziwiłyby wszystkich znających go jako dumnego złotego wojownika z Aryvandaaru. Rolim i jego żona, Ava Moonflower, byli przykładem harmo- nii wśród rodów i ras elfów. Ich rodzina była wyjątkowo duża, a dzieci powiększyły oba klany, Durothil i Moonflower. Te, któ- re wygląd odziedziczyły po patriarsze złotych elfów zostawały zaliczone w poczet rodu Durothil, te zaś, które podobne były do matki, zwiększały liczbę i siłę Moonflowerów. Było to mądre rozwiązanie i piękny przykład, co do tego zga- dzali się wszyscy mieszkańcy Leuthilspar. Niewielu jednak na- śladowało przewodniczącego Rady. Związki między członkami różnych ras stawały się coraz rzadsze, a choć stosunki złotych, srebrnych i dzikich elfów pozostawały przyjazne, różne rasy za- częły oddalać się od siebie. W miarę upływu czasu co odważniejsze elfy zaczynały opusz- czać Leuthilspar i osiedlać się na całej wyspie. Niewielka ich część dołączyła do dzikich elfów mieszkających w głębokim lesie i w pełni oddała się życiu w harmonii ze świętą wyspą. Większość jednak osiedliła się na rozległych, żyznych równinach, by upra- wiać ziemię lub hodować i szkolić szybkie i zręczne rumaki. Na dalekiej północy wyspy znajdowały się poszarpane, zale- sione wzgórza i góry. Utrzymanie się w tak dzikiej północnej kra- 197 Elaine Cunningham inie nie było prostym zadaniem, ale doskonale nadawało się dla pełnego energii rodu Craulnober. Był to pomniejszy szlachetny ród, sprowadzony na Everrneet jako honorowa straż w służbie klanu Moonflower. Głową rodziny była Allannia Craulnober, wojowniczka, która mimo drobnej syl- wetki przeżyła wiele Wojen o Koronę i odpychała fale potworów, orków i ciemnych elfów zagrażające Aryvandaarowi. Aż za do- brze znała grozę pola bitwy i konieczność nieustającej czujności. Rosnące zadowolenie z siebie elfów z Leuthilspar, ich abso- lutne przekonanie, że Evermeet było niezdobytym schronieniem, głęboko martwiły Allannię. Dlatego też wybrała ziemie, które byłyby sprawdzianem jej siły i zmuszały ją do ciągłego ćwicze- nia umysłu i miecza. Wśród ciągłej walki o utrzymanie się na swej dzikiej ziemi, Allannia wychowała swoje dzieci na wojowników. Wśród nich najważniejszy był Darthoridan, jej najstarszy syn. Był on niezwykle wysoki jak na elfa i zbudowany potężniej niż większość ich krewnych. Gdy wciąż jeszcze był chłopcem i nie osiągnął pełni wzrostu, Allannia przewidziała, że żaden miecz ze zbrojowni Craulnoberów nie będzie dla niego odpowiedni. Po- słała wiadomość do najlepszego płatnerza w Leuthilspar i kazała mu wykuć miecz o wielkości i wadze rzadko spotykanych wśród elfów. Nadała mu nazwę „Wyrwany Morzu", z powodów, któ- rych sama właściwie nie rozumiała. W miarę dorastania Darthoridan stawał się coraz bardziej nie- spokojny. Spędzał całe dnie na ciągłych ćwiczeniach, przygoto- wując się razem z matką, braćmi i siostrami do bitwy, która nie nadchodziła. Choć nigdy nie narzekał, czuł się głęboko sfrustro- wany z powodu tego, iż jego życie w Fortecy Craulnoberów kon- centrowało się tylko na jednym. Tak, on i jego rodzina stawali się świetnymi wojownikami, nawet jak na elfie standardy. Mimo to młody elf pragnął stać się kimś więcej. Nie mógł pozbyć się prze- czucia, że umiejętności szermiercze nie wystarczą. Pewnego dnia, gdy ćwiczenia z mieczem dobiegły końca, Dar- thoridan schował Wyrwanego Morzu do pochwy i powędrował na brzeg. Tam spędzał wiele godzin, ignorując tępy ból zmęczo- nych mięśni i sprawdzając swoją siłę i zręczność, wspinając się 198 Evermeet: Wyspa Elfów na strome urwiska. Częściej jednak po prostu siedział i wpatry- wał się w morze, przypominając sobie opowieści przynoszone przez podróżnych z cudownych miast południa. Tego wieczoru był w szczególnym nastroju do rozmyślań, gdyż jego matka ogłosiła, że nadszedł czas, by udał się do Leuthilspar i tam znalazł sobie żonę. Te wieści nie były zupełnie niemiłe dla młodego elfa, lecz perspektywa zmiany marzeń w rzeczywistość nieco go przerażała. W końcu ziemie Craulnoberów znajdowały się daleko od in- nych, a forteca była prostą kamienną wieżą wydźwigniętą ze skał. Darthoridan mało wiedział o zwyczajach i kulturze wielkiego mia- sta. Allannia Craulnober, przejmując się kwestią obrony, nie kon- centrowała się na niczym innym i nie uczyła dzieci niczego poza sztuką wojenną. Darthoridan nie był przygotowany do życia w Leuthilspar i nie miał pewności, czy uda mu się uwieść i zdo- być odpowiednią narzeczoną. Jeśli Allannia postawi na swoim, myślał z mieszaniną frustra- cji i wymuszonego humoru, najprawdopodobniej po prostu wma- szeruje do elfiego miasta, wyzwie na pojedynek odpowiednio wy- glądającą wojowniczkę, pokonają i uniesie na północ. Darthoridan westchnął. Choć obraz ten wydawał się śmieszny, w rzeczywistości młodzieniec nie był przygotowany na nic innego. Gdy zostanie głową klanu, wszystko będzie wyglądać inaczej, przysięgał młody wojownik. Gdyby tylko mógł sam wybierać, jego żona byłaby damą wysokiego rodu o niezwykłym wdzięku. Na- uczyłaby ich dzieci tego, czego on nie był w stanie. Do tego wszyst- kie dzieci Craulnoberów byłyby wysyłane na wychowanie do szla- chetnych rodzin na południu, by poznały sztukę i magię, które kwitły w Leuthilspar. Tam nauczyłyby się panować nad magią, która była ich dziedzictwem - a efekty byłyby o wiele lepsze od tych kilku eksperymentalnych zaklęć, które Darthoridan przygotował w cza- sie wolnym, którego zresztą nie miał zbyt wiele. Mimo słodkich marzeń wypełniających jego umysł, Darthori- dan nie przestawał z uwagą obserwować otoczenia. Zauważył małą plamkę ciemności w nadchodzącej fali. Zmrużył oczy w blasku zachodzącego słońca i próbował rozpoznać, co to jest. Na jego 199 Elaine Cunningham oczach fale rzucały nie stawiającym oporu przedmiotem do przo- du i do tyłu, jakby się nim bawiły, nim wyrzuciły go na brzeg. Darthoridan podniósł się z westchnieniem i zszedł z urwiska na brzeg. Nie miał wątpliwości, co znajdzie. Od czasu do czasu fale wyrzucały na północny brzeg poszarpane ciało morskiego elfa, po- nure świadectwo wojen, jakie trwały pod falami. Nie byłby to pierw- szy raz, gdy oddawał śmiertelne ciało morskiego brata oczyszcza- jącym płomieniom i śpiewał modlitwy, które przyspieszały przej- ście jego duszy do Arvandoru. W takich chwilach przestawał żało- wać godzin spędzonych na ćwiczeniach z mieczem i włócznią. Jak podejrzewał, kolejna ofiara Koralowego Królestwa leżała w płytkiej wodzie, kołysana lekko przez fale. Darthoridan wszedł do wody, wziął martwą elfkę na ręce i zaniósł ją z szacunkiem do miejsca ostatniego spoczynku. Układając kamienie i zbierając wy- rzucone na brzeg drewno na stos, starał się nie myśleć o głębo- kich ranach morskiej elfki, już dawno obmytych z krwi przez morze, ani też jak młodziutka była w chwili śmierci. - Jeśli bitwa nie skończy się, nim nie będą musiały w niej wal- czyć dzieci, już została przegrana - szepnął Darthoridan, cytując słowa swojej matki. I gdy tak pracował, gdy przyglądał się, jak płomienie unoszą się do zachodzącego słońca, modlił się, by taki los nie czekał jego najmłodszych braci i sióstr, ani też dzieci, które miał na- dzieję spłodzić. Ale jeśli na morzach nie zapanuje spokój, jak długo będą mogli unikać podobnego losu? Gdy ogień w końcu się dopalił, Darthoridan odwrócił się i zaczął iść wzdłuż brzegu, mając nadzieję, że łagodny rytm fal ukoi jego serce. Cofający się przypływ pozostawił na brzegu morskie śmieci - połamane muszle, kawałki zatopionych statków, długie pasma wo- dorostów. Tu i tam niewielkie stworzenia spieszyły do morza lub chowały się na noc w niewielkich sadzawkach wzdłuż brzegu. Gdy Darthoridan mijał jedną z takich sadzawek, zauważył dziw- ny kształt kawałka omszałego drewna, które wystawało z wody. Przy- pominało ono olbrzymi, paskudny nos, łącznie z wielkimi nozdrza- mi. Przyjrzał się uważnie, zmrużonymi oczami wpatrując się w kłę- bowisko wodorostów, które unosiło się na powierzchni sadzawki. 200 Evermeet: Wyspa Elfów W umyśle Darthoridana zabrzmiał cichy alarm, jego dłoń się- gnęła do rękojeści Wyrwanego Morzu. Nim jednak udało mu się wyciągnąć miecz, sadzawka wybuchła w fontannie morskiej wody i zabrzmiał ryk niczym rozwścieczonego samca lwa morskiego. Z wody wyskoczył skrag. Darthoridan wpatrywał się w prze- rażeniu jak stwór się unosi. Wysokiego na niemal dziesięć stóp morskiego trolla chroniła gruba, szaro-zielona, cętkowana skóra, jak również dziwna kolczuga z muszli. Przedziwny pancerz grze- chotał złowrogo, gdy skrag uniósł potężne ręce do ataku. Darthoridan instynktownie odskoczył do tyłu. Choć był wysoki, zasięg jego ramienia z mieczem nie dorównywał zasięgowi łap skra- ga. Kostki rąk trolla niemal sięgały ziemi, a choć stwór nie miał broni, jego szpony były przerażające. Jeśli skrag go chwyci, roze- rwie go na strzępy tak, jak zrobił to z młodziutką morską elfką. Elf uniósł Wyrwanego Morzu do pozycji obronnej i czekał na pierwszy atak. Skrag rzucił się do przodu i zamachnął się potęż- nie na elfa. Darthoridan uchylił się przed ciosem i odskoczył. Uniósł miecz wysoko nad głowę i mocno ciął jedno długie, wciąż wyciągnięte ramię trolla. Elfie ostrze wbiło się głęboko i odcięta ręka spadła na piasek. Darthoridan otarł z czoła juchę i znów uniósł Wyrwanego Mo- rzu. I zrobił to w ostatniej chwili, gdyż skrag zaatakował go w ata- ku szału, trzaskając potężnymi szczękami i bełkocąc coś z bólu i wściekłości. Jedyną pozostałą mu ręką sięgnął do gardła elfa. Darthoridanowi udało się odepchnąć atakujące szpony na bok, po czym rzucił się pod nogi stwora i przetoczył na drugą stronę. Zbierając całą swoją siłę, młody elf chwycił miecz jakby to był topór, wydał z siebie niezrozumiały okrzyk bojowy i od tyłu podciął nogę potwora. Wyrwany Morzu trafił w cel, skrag zachwiał się i przewrócił. Teraz to Darthoridan wpadł w szał -jego miecz błyszczał w świe- tle zachodzącego słońca, podnosił się i znów opadał i znowu, i znowu. Rozcinając wroga na kawałki, elf odkopywał lub rzucał okrwawione fragmenty najdalej jak mógł. Troll może się wyle- czyć, ale zajmie mu to więcej czasu i będzie trudniejsze, jeśli będzie musiał zbierać części swojego ciała. 201 Elaine Cunningham Nagły nacisk na nogę odwrócił uwagę elfa od jego zadania. Spojrzał w dół i ujrzał, jak odcięta ręka skraga zaciska się najego kostce. Gdy szpony przebiły się przez but i wbiły w ciało, Dar- thoridan wydał z siebie kolejny bojowy okrzyk, próbując zmie- nić ból i strach w coś, co mógłby wykorzystać. Umieścił ostrze Wyrwanego Morzu między sobą a straszliwą ręką. Wbijając sztych głęboko w piasek, popchnął z całej siły. Miecz wbił się w dłoń skraga, lecz ta nie chciała puścić. Co gorsza, jeden ze szponów zaczął kierować się w stronę ścięgna przy pięcie. Przerażony Darthoridan rzucił się twarzą na piasek. Wolną nogą kopnął miecz, by ten nie upadł razem z nim - miecz pozostał pionowo. W końcu po krótkiej walce oderwał palce skraga od swojego buta. Pozbawiona ciała ręka natychmiast uciekła, biegnąc na swo- ich palcach niczym przerażająca odmiana kraba. Dłoń macała na ślepo, szukając kończyny, od której została odcięta. Dysząc ciężko, elf podniósł się i wyrwał miecz z piasku. Zigno- rował palący ból w nodze i zdusił impuls, by mszcząc się za swoje rany, pobiec za ręką i zmiażdżyć ją. Boleśnie wyraźnie widział, że jego działania nic nie dają. Przez czas tej walki kilka części skraga zdołało się połączyć, a zielono-szare ciało szybko odrastało, za- pełniając luki. Co gorsza, nowe stwory powstawały z fragmentów, które odrzucił najdalej. Tej konsekwencji Darthoridan nie przewi- dział. Wkrótce będzie musiał stawić czoło całej armii skragów. Rzucił okiem w stronę wież Fortecy Craulnoberów, wyraźnie widocznej z brzegu. Wewnątrz jej murów była cała jego rodzina, właśnie przygotowująca się do wieczornego posiłku i godziny lub dwóch spokoju przed udaniem się na spoczynek. Jego młodsze rodzeństwo nie było oczywiście bezradne, ale na pewno nie byli przygotowani do tego rodzaju walki lepiej od niego. A choć Dar- thoridan nie był ekspertem od skragów, podejrzewał, że trolli żad- nego rodzaju nie zadowoli śmierć tylko jednego elfa. Darthoridan odwrócił się i pobiegł w stronę stosu morskiej elfki. Pochwycił wciąż jeszcze palący się kawałek drewna i pobiegł z po- wrotem w stronę rozrastającej się armii skragów. Elf zatrzymał się gwałtownie poza zasięgiem pierwszej istoty i odczepił od pasa 202 Evermeet: Wyspa Elfów małą sakiewkę. Teraz musiał sprawdzić swoją ledwie rozwiniętą magię i odwagę. Elf wysypał zawartość woreczka na rękę. Wytoczyły się z nie- go muszle kilku morskich ślimaków. Darthoridan wypełnił je kie- dyś lotnym olejkiem, a później zamknął otwory cienką warstwą ambry. Z muszli wychodziły cienkie lniane knoty, tylko czekają- ce na podpalenie. Darthoridan jako dziecko bawił się tymi mały- mi, płonącymi pociskami, ale jeszcze nigdy nie wypróbował dzia- łania zaklęć, jakie nałożył na olej. Równie dobrze mógł podpalić sam siebie, zanim jeszcze uda mu się rzucić muszlą w któregoś ze skragów. Niech i tak się stanie, uznał ponuro. Gdyby tak się zdarzyło, pobiegnie w stronę skragów i podpali je własnymi rękami. Jak długo uda mu się powstrzymać stwory przed zniszczeniem ziem Craulnoberów, jego śmierć będzie miała swoją wartość. Włożył knot pierwszej muszli w ogień. Wybuch światła, gorąca i mocy sprawił, że Darthoridan pole- ciał do tyłu. Wylądował na plecach tak twardo, że przez jego koń- czyny przeszedł otępiający ból, który niemal stłumił przeszywa- jące pieczenie dłoni. Mimo to był zadowolony, gdyż wybuchowa broń spełniła swoje zadanie. Młody elf patrzył z ponurą satysfakcją, jak płonące trol- le wiją się na piasku w śmiertelnych drgawkach. Podniósł się i ru- szył wzdłuż płonącego brzegu z ponurym zdecydowaniem, by zniszczyć wszystkie ślady wroga. Elf raz za razem podpalał i rzu- cał muszle, aż po atakujących skragach pozostały jedynie tłuste plamy i sadza na piasku. Później tej nocy Allannia Craulnober w dziwnej ciszy banda- żowała pokryte pęcherzami dłonie swojego syna i dolewała elik- siru leczenia do kielicha korzennego wina, które młodzieniec miał wypić. Darthoridan, przyzwyczajony, że matka wygłasza swoje polecenia z siłą i gwałtownością, której mogły pozazdrościć jej harpie, był stropiony jej zachowaniem. Kiedy miał już pewność, że za chwilę pęknie od napiętego oczekiwania na werbalny atak matki, seniorka rodu w końcu się odezwała. 203 Elaine Cunningham - Przyjdą ponownie, te morskie trolle. A nasza siła nic nam nie pomoże. Jej cichy, pełen namysłu ton zaskoczył Darthoridana. Ogień je zniszczy - przypomniał jej. A jeśli przybędą w większej liczbie? O ile nie chcemy ryzy- kować spalenia fortecy i zniszczenia lasów i wrzosowisk, nie bę- dziemy mogli rozpalić ognia wystarczająco wielkiego, by zatrzy- mać większy atak. Elfka wyprostowała się i spojrzała w zmartwione oczy syna. - O świcie wyruszysz do Leuthilspar i zostaniesz tam wystarcza- jąco długo, by nauczyć się tych wszystkich rzeczy, które tak bardzo pragniesz wiedzieć i tak bardzo udajesz, że wcale cię nie obchodzą. A kiedy będziesz szukać żony, zastanów się, czy nie byłoby mądrze sprowadzić na północ kogoś, kto mógłby nauczyć młodych Craul- noberów magii - powiedziała. - Czas, byśmy poznali coś nowego. Allannia uśmiechnęła się słabo na widok wstrząśniętego syna. -Podnieś szczękę, synu. Dobry wojownik wiele rozumie... i wie, kiedy nadszedł czas, by podzielić się polem walki. * * * W następnych latach skragi i ich sojusznicy, sahuaginy, coraz częściej i coraz bardziej zajadle atakowali elfy. Ale wśród miesz- kańców Evermeet pojawili się przywódcy, wśród nich Darthori- dan Craulnober i jego żona Anarzee Moonflower, córka przewod- niczącego Rady Rolima Durothila. Choć Anarzee nie była wysokim magiem, lecz kapłanką Sashe- lasa z Głębin, dobrze znała się na magii. Posiadała również sporą wiedzę na temat morza i istot, które zamieszkiwały jego głębiny. Kapłanka i wojownik połączyli swoje umiejętności, by wychować i wyszkolić armię elfów, które broniły brzegów mieczem i magią. W miarę upływu czasu Anarzee doszła do wniosku, że to nie wystarczy. Jeżeli elfy miały zatriumfować nad Koralowym Króle- stwem, musiały przenieść wojnę na morze. Ten ciężar przypadł jej, gdyż żaden elf na całym Evermeet nie poradziłby sobie tak dobrze. Przez całe swoje życie Anarzee .czuła szczególne pokrewieństwo z morzem. Wyczuwała jego rytmy równie pewnie, jak większość el- fów fazy księżyca. Nawet jej wygląd przypomniał morze, gdyż jej 204 Evermeet: Wyspa Elfów włosy miały rzadki odcień głębokiego błękitu, a oczy były zmienne, zielono-niebieskie. W dzieciństwie jej ulubionym miejscem zabaw były białe piaski Siiluth, a jej towarzyszami zabaw morskie ptaki, młode selkie i małe morskie elfy, które żyły w pobliżu brzegu. Ale większość z tych dzieci już nie żyła. Nawet mentor Ana- rzee, stary morski elf, kapłan Sashelasa z Głębin, został zabity podczas jednej z wielu bitew z morskimi trollami. Selkie rów- nież odeszły, przeniosły się na dalekie wyspy na północy, gdzie mogły w spokoju wychowywać młode. I dlatego Anarzee, córka dużego i żywotnego klanu, otoczona przecież przez cuda Leu- thilspar, w bardzo młodym wieku pozostała bardzo samotna. Przybycie młodego wojownika Darthoridana Craulnobera zmie- niło wszystko. Zakochali się w sobie niemal od pierwszego wej- rzenia. Anarzee chętnie udała się z nim na północne wybrzeże i ra- zem walczyli z istotami, które zniszczyłyjej świat i zagrażałyjego światu. Wraz z narodzinami Seanchaia, ich pierworodnego, te dwa światy stały się dla Anarzee jednym i tym samym. Wiedziała, że zrobi wszystko, by zapewnić synowi bezpieczną przyszłość. Gdy statek opuszczał bezpieczne doki, Anarzee wpatrywała się w wieże Fortecy Craulnoberów. Bardzo trudno było jej zosta- wić Seanchaia, choć został już odstawiony od piersi i zaczynał chodzić. Gdyby wybór należał tylko do niej, spędzałaby każdy moment jego zbyt krótkiego dzieciństwa ciesząc się swoim syn- kiem, śpiewając mu ulubione piosenki i opowiadając historie, od których świeciły mu się oczy. W końcu za kilka krótkich dziesię- cioleci nie będzie już dzieckiem! Elfka westchnęła, pocieszając się świadomością, że Darthori- dan pozostał na brzegu, by dowodzić tamtejszą armią. Anarzee nalegała, by tam został. Jeśli pierwsze uderzenie się nie powie- dzie, klan - a szczególnie ich syn - musi być chroniony przed zemstą Koralowego Królestwa. Nawet jeśli jej misja się nie powiedzie, nie będzie ostatnia. Sta- tek, na którego pokładzie stała Anarzee, był pierwszym z wielu. Zaprojektowany, by opierać się atakom skragów, uzbrojony w po- tężną magię i ponad setkę wojowników, zada decydujący cios mor- skim trollom i rozpocznie proces odzyskiwania pozycji na morzu. 205 Elaine Cunningham Anarzee przeciągnęła ręką po cienkiej, przezroczystej rurce, która biegła wzdłuż relingu. Skragi mogą zauważyć, że statek wygląda inaczej, ale nigdy nie będą podejrzewać, co ich czeka. A czemu mieliby? Nigdy wcześniej elfi statek świadomie się nie podpalił. Wciąż widzieli wyspę, gdy zaatakowały pierwsze skragi. Sta- tek zatrzymał się gwałtownie, po czym zaczął podskakiwać i ko- łysać się, gdy silne, niewidzialne ręce drapały w jego dno. Anarzee aż za dobrze wiedziała, co robiły stwory. Skragi wcho- dziły na pokład, kiedy było to konieczne, ale wolały zatapiać statki, wyrywając dziury w kadłubie i zmuszając elfy do wyskoczenia za burtę. Ale zewnętrzna strona tego statku była idealnie gładka i bar- dzo twarda - została wyhodowana z kryształu i nie dawała skragom uchwytu. Stwory nie mogły także jej przerwać swoimi zębami lub szponami. Zostaną zmuszone do walki na warunkach elfów. Na wargach Anarzee pojawił się ponury uśmiech. Skinęła naj- pierw na mały krąg magów, a później na łuczników czekających przy rozpalonych piecykach. - To nie potrwa długo - szepnęła. - Zacznijcie zaklęcie. Za- palcie strzały... już! Kiedy to mówiła, kilka par pokrytych łuskami łap chwyciło za reling. Łucznicy zanurzyli groty strzał w ogniu i wycelowali. Ana- rzee uniosła rękę, wpatrując się w kłębiące się skragi. Wyczucie cza- su było najważniejsze -jeśli łucznicy wystrzelą za wcześnie, stwory po prostu skoczą do wody, ogień zgaśnie, a ich ciała się zregenerują. Morskie trolle poruszały się bardzo szybko i często w jednej grupie, niczym potężna ławica ryb. W ciągu dwóch uderzeń ser- ca skragi weszły na pokład. Była to duża grupa - ponad dwadzie- ścia dorosłych trolli. Anarzee opuściła rękę i wrzasnęła: - Teraz! Płonące strzały poleciały w stronę skragów, popychając ich na burtę. Niektóre ze stworów zaczęły wspinać się na reling, instynk- townie kierując się do bezpiecznego morza. Ale wtedy właśnie zostało uwolnione zaklęcie magów. Z od- głosem przypominającym setkę pucharów rozbijających się o ścia- nę, ukryte w relingu kryształowe flakoniki wybuchły, uwalniając 206 Evermeet: Wyspa Elfów ukryty wewnątrz płyn. Wzdłuż relingu podniosła się ściana ognia, nie pozwalając skragom na ucieczkę i podpalając wiele z tych, do których nie dotarły płonące strzały. Płonące trolle, wrzeszcząc i machając rękami, odruchowo cof- nęły się od niesamowitego ognia. Elfi wojownicy rzucili się na nie, otoczeni zaklęciami chroniącymi przed ogniem i gorącem. Walczyli z ponurą zaciekłością, zdecydowani, by żaden skrag nie przebił się przez ich linię. Powoli, nieuchronnie spychali umie- rające trolle z powrotem w płomienie. Anarzee wydawało się, że ogień i walka gorzeją przez całe godziny, lecz tak być nie mogło. Trolle paliły się szybko. Za wo- jownikami magowie z kręgu nadal wyśpiewywali zaklęcia, które podtrzymywały i walczących, i ogień - i nie pozwalały, by pło- mienie przebiły się poza ścianę elfich wojowników. Bitwa zaczę- ła chylić się ku końcowi wcześniej, niż spodziewała się Anarzee. Wtedy pojawiły się sahuaginy. Pierwszy znalazł się na pokła- dzie statku nie z własnej woli. Wrzeszczący sahuagin wypadł ze ściany płomieni - najpewniej został złapany przez towarzyszy i przerzucony przez magiczny ogień. Niczym żywa kula z bom- bardy, sahuagin poleciał w stronę obrońców. Zaskoczony elf uniósł swój miecz na czas, przebijając upada- jącego stwora. Jednak ciężar rybiego stwora sprawił, że i elf się przewrócił. Sahuagin z początku mógł być niechętny, ale teraz już wie- dział, co robić. Szpony i zęby rozrywały twarz i gardło powalo- nego elfa. Nim pozostali odciągnęli stwora od swego brata, ofia- ra już nie żyła. Inne sahuaginy podążyły za nim w podobny sposób, rzucane przez niewidoczne istoty na zewnątrz, spadając na pokład niczym paskudny grad. Niektóre przeżyły upadek i walka rozgorzała na nowo. Anarzee odwróciła się w stronę magów. - Płomienie je spowalniają, ale nie mogą ich zatrzymać! Co jeszcze możecie zrobić? Siwowłosy elf pełniący funkcję Centrum zastanawiał się przez chwilę. 207 Elaine Cunningham Możemy podgrzać wodę wokół statku do wrzenia. Ci, któ- rych to nie zabije, uciekną. A statek? - Zmarszczyła czoło. Istnieje pewne ryzyko - przyznał mag. - Gorąco sprawi, że kryształowy kadłub stanie się bardziej kruchy i delikatny. Ale na- wet jeśli sahuaginy zauważą tę słabość, nie będą w stanie na tyle długo znieść gorąca, by ją wykorzystać. Zróbcie to - stwierdziła krótko Anarzee, gdyż nie chciała marnować czasu na rozmowy. Jeden z sahuaginów przebił się przez rząd wojowników. Jego czarne, płetwowate stopy uderzały o pokład, gdy kierował się w stronę kręgu magów. Kapłanka chwyciła ze stojaka na broń harpun i oparła go o bio- dro. W ostatniej chwili stwór skręcił i machnął pazurzastymi łapa- mi nie w stronę uzbrojonej elfki, lecz jednego z nucących magów. Anarzee przyskoczyła do sahuagina i z całej siły pchnęła. Broń wbiła się w ciało. Kobieta natychmiast puściła drzewce, przerażo- na wrzaskami umierającego stwora, którym jak echo towarzyszył piekielny chór poparzonych sahuaginów w gotującym się morzu. Przez chwilę myślała, że to wszystko ją przytłoczy - smród spalonego ciała trolli, śliska warstwa elfiej krwi i paskudnej ju- chy na kryształowym pokładzie, przenikająca wszystko chmura zła otaczająca morskie istoty. Kapłanka przymknęła oczy i ode- tchnęła z drżeniem. W tej krótkiej chwili wszystko zostało stracone. Umierający sahuagin chwycił najbliższą broń - wciąż dymiące, odcięte ramię morskiego trolla, które leżało na pokładzie obok nie- go. Ostatkiem sił rzucił nim w siwowłosego maga pełniącego funk- cję Centrum w kręgu magów. Sahuagin trafił i łapa skraga zacisnęła się wokół gardła czarodzieja w morderczym uścisku. Dymiące czar- ne szpony odszukały naczynia krwionośne i wbiły się głęboko. Kiedy Centrum zginął, magia kręgu po prostu się rozproszyła. Ściana ognia chroniąca statek zapłonęła wysoko i znikła. Para uno- sząca się z magicznie podgrzanego morza podniosła się i stała się jeszcze jednym obłoczkiem na letnim niebie. W nagłej ciszy elfi magowie rozejrzeli się wokół siebie, oszołomieni i zdezoriento- wani, próbując otrząsnąć się z efektów przerwania zaklęcia. 208 Evermeet: Wyspa Elfów W tej właśnie chwili przez statek przeszedł głuchy huk, a póź- niej następny. Pozostałe przy życiu sahuaginy powróciły, by znów zacząć walkę. Morze było zbyt wielkie i zbyt ruchliwe, by pod- grzana woda długo pozostała barierą. Kapitan elfich wojowników podbiegła do Anarzee. Sahuaginy mają metalową broń - powiedziała z naciskiem. - Mogą przebić się przez osłabiony kadłub. Jeśli znajdziemy się w wodzie, nie będziemy w stanie z nimi walczyć. Nie tacy, jacy teraz jesteśmy - zgodziła się kapłanka. W kilku krótkich słowach opowiedziała wojowniczce rozpacz- liwy plan, który pojawił się w jej umyśle. Kapitan bez wahania zgodziła się i ruszyła przygotowywać swoich żołnierzy na to, co może się z nimi stać. Statek i jego elfia załoga byli skazani na zagładę, ale jeśli taka wola bogów, mogą jeszcze przysłużyć się Ludowi. Anarzee opadła na kolana i zaczęła najbardziej gorliwą mo- dlitwę swojego życia. Prosiła Sashelasa z Głębin nie o wybawie- nie, ale o przemianę. Gdy tak się modliła, powietrze wokół niej zdawało się zmie- niać, stawało się nienaturalnie rzadkie i suche, do tego jej słuch pogłębiał się. Teraz słyszała straszliwy huk i trzask świadczące o pękającym kadłubie, jak również okrzyki i śmiech triumfują- cych sahuaginów. W tej unoszącej się w powietrzu kakofonii kryły się jednak inne, bardziej odległe dźwięki - dochodzące spod po- wierzchni morza. Gdy woda przelała się przez pokład i zalała szatę kapłanki, Ana- rzee odkryła, że nie boi się głębin ani istot, które się w niej kryją. Podniosła się gwałtownie i zerwała z siebie ograniczające ją szaty lądowego elfa. Chwyciwszy harpun płetwiastą dłonią kapłanka - teraz morska elfka - wyskoczyła z ginącego statku do wody. Wszędzie wokół niej nowo stworzone morskie elfy atakowały sahuaginy mieczem i magią. Ten cud ucieszył kapłankę i dodał jej sił w walce, gdyż naturalnie zrodzone morskie elfy nie posia- dały magii! Tego właśnie potrzebowali, by pokonać Koralowe Królestwo. Czemu nie zrozumiała tego wcześniej? Posługujące się magią morskie elfy - cóż za wspaniała obrona Evermeet! 209 Elaine Cunningham Dopiero dużo później, gdy sahuaginy zostały pokonane, a eu- foria zwycięstwa rozpłynęła się, kapłanka pojęła całą głębię swo- jego poświęcenia. Anarzee nie żałowała tego, co zrobiła, inne elfy też jej nie oskarżały. Wszyscy przysięgali bronić Evermeet i postanowili robić to, co przypadło im w losie. Ale co przy tym utraciła! Tego wieczoru kapłanka wyślizgnęła się spomiędzy fal i w ci- szy ruszyła kamienistym wybrzeżem pod Fortecą Craulnober. Tak jak się spodziewała, jej Darthondan siedział tam i wyglądał na morze oczami zaszklonymi z bólu. Zatrzymała się kilkanaście kro- ków od niego i zawołała go cicho. Wzdrygnął się i odwrócił w jej stronę, rękę trzymał na rękoje- ści swego potężnego miecza. Przez dłuższą chwilę tylko się w nią wpatrywał. Na jego twarzy malowało się zaskoczenie, później nagłe uświadomienie i rodzące się przerażenie. Anarzee rozumiała te uczucia. Nie była zdziwiona, że jej uko- chany nie rozpoznał jej od razu, gdyż bardzo się zmieniła. Jej ciało, zawsze smukłe, stało się wydłużone i opływowe, a niegdyś białą skórę plamiły niebieskie i zielone cętki. Z boku jej szyi znaj- dowały się teraz skrzela, zaś palce u rąk i nóg wydłużyły się i łą- czyła je delikatna błona pławna. Nawet wspaniałe szafirowe wło- sy zmieniły się, poza tym splotła niebieskie i zielone kosmyki w jeden warkocz. Tylko zielone niczym morze oczy pozostały takie same. - Rozpoczęło się wznoszenie Iumathiashae - powiedziała ci- . cho, gdyż mieli w zwyczaju omawiać najpierw kwestie zarządza- nia i wojny, nim przeszli do bardziej osobistych trosk. - Wielkie miasto morskich elfów stanie pomiędzy Evermeet a Koralowym Królestwem, gdyż elfom z mórz wokół Evermeet przywrócono wysoką magię. Znów zamieszkamy w morzach i będziemy po- wstrzymywać siły zła. Brzegi Evermeet będą chronione, podróże morskie znów staną się bezpieczne. Powiedz to wszystko Ludo- wi - dokończyła szeptem. Darthoridan pokiwał głową. Nie mógł mówić, gdyż w piersi czuł palący ból. Ale wyciągnął ręce i Anarzee przytuliła go. 210 Evermeet: Wyspa Elfów Przyjmuję swój obowiązek i los - powiedziała przez łzy mor- ska elfka. - Ale, na bogów, jak ja będę za tobą tęsknić! Przecież możesz spędzać dużo czasu na lądzie - wydusił z siebie. Anarzee cofnęła się i potrząsnęła głową. - Nie mogę znieść słońca, a noc to czas, gdy złe istoty są naj- bardziej aktywne, a moje obowiązki najpilniejsze. Zrobię to, co będę mogła i to, co będę musiała. Ten czas zmierzchu, choć tak krótki, będzie należeć do nas. Darthoridan delikatnie uniósł jej płetwiastą dłoń i pocałował cętkowane palce. - Tak to już jest z czasem. Jedyna różnica między nami i inny- mi kochankami polega na tym, że my wiemy to, co oni próbują zignorować. Radość zawsze mierzy się chwilami. Nam to musi wystarczyć. * * * I tak się stało. Każdego wieczoru, gdy promienie zachodzące- go słońca pozłacały fale, Anarzee przybywała, by porozmawiać z ukochanym i bawić się z dzieckiem. Kiedy w końcu musiała oddać Seanchaia niańce, pozostawała w morzu przy fortecy i śpie- wała mu kołysanki. W kolejnych latach kochankowie odkryli, że spotykają się co- raz rzadziej. Darthoridan był często wzywany na południe na na- rady, a Anarzee patrolowała morza, chroniąc swoją ojczyznę. Ale wracała na dzikie północne wybrzeże najczęściej, jak mogła, a sy- nowi dała jedyny dar, jaki mogła mu przekazać - pieśni, których nauczył ją morski lud, syreny i wieloryby, opowieści o honorze i tajemnicach z setki brzegów. I tak oto ów elfi chłopiec wyrósł na jednego z największych elfich minstreli w historii, i to nie tylko ze względu na opowieści i historie o niezwykłej urodzie. Nawet jego imię, Seanchai, za- częło oznaczać bajarza o rzadkich umiejętnościach. Nikt później jednak nie posiadł jego wyjątkowej magii, gdyż we wszystkich jego opowieściach niczym woda i powietrze unosił się szlachet- ny duch Anarzee. 211 12 Sojusz Gwiezdnego Skrzydła f^/-J^I aa* przystanią Leuthilspar ledwie wstawał świt, gdy r\ lŁj \l R°lim Durothil i Ava Moonflower wyślizgnęli się l*# wł m z ^omu' który dzielili od wielu lat. Pozostawili za sobą 1/ tLASTM wielkie zgromadzenie swojego rodu, złotych i srebr- nych elfów, jak również elfów z różnych klanów i ras, którzy przy- byli, by oddać cześć przewodniczącemu Rady Evermeet i jego małżonce, potężnej czarodziejce. Rolim z trudem powstrzymywał się od zastanawiania się nad tym, co zostawiali za sobą. Wraz z Avą zostali pobłogosławie- ni wyjątkowo liczną rodziną. Wychowali siedemnaścioro zdro- wych dzieci, które w swoim czasie obdarzyły ich wnukami w trzecim i czwartym pokoleniu. Ci potomkowie zostali zali- czeni w poczet klanów Durothil i Moonflower. Niektórzy z ich potomków zawarli sojusze z innymi starożytnymi rodami, jak również z przybyszami - elfami, które dotarły na Evermeet drogą morską lub przez magiczne bramy łączące wyspę z ukry- tymi miejscami w elfich królestwach. On i Ava znajdowali szczęście w rodzinie i w sobie nawzajem. Utracili potomków, to prawda. Ich córka Anarzee została oddana morzu, choć na- dal służyła Evermeet jako morski elf, zaś kilkoro wnucząt zgi- nęło w morskich bitwach, które, choć zdecydowanie rzadsze, nadal były ponurym elementem życia na wyspie. Ale Rolim łatwiej znosił te straty, gdyż zawsze miał u boku kogoś tak silnego. Rolim spojrzał na kobietę, z którą dzielił siedem stuleci życia, j Jej szare oczy były pełne spokoju, a w dziwnie matowych, sza- rych włosach w końcu pojawiło się srebro siwizny. 212 Evermeet: Wyspa Elfów Poza tym jednak w jej twarzy niewiele wskazywało na upływ czasu. Ava wydawała się równie młoda, jak w dniu ich ślubu, i w jego oczach o wiele piękniejsza. Para wiekowych elfów razem wspięła się po łagodnym stoku na górę wznoszącą się nad rzeką i miastem. Stali tam przez dłuż- szy czas, spoglądając na miejsce, które było ich domem. Tego dnia, ostatniego na Evermeet, serce Avy przepełniała bole- sna mieszanka radości i smutku. Kochała tę wyspę i zamieszkujący ją Lud, ale była gotowa do odejścia. Wypowiedziała swoje pożegna- nia podczas uroczystości trwającej trzy dni. Nikt nie odprowadził ich na górę. Ten czas należał do nich. Uśmiechnęła się do Rolima i ze zdziwieniem zauważyła jego zmarszczone czoło. Wydawał się bardzo zmartwiony - co ją dziwiło, gdyż przecież czekał ich pokój. Ava wzięła go pod ramię. - Służyłeś Evermeet z honorem, mój panie - przypomniała mu. - A Tammson Amarillis będzie doskonałym przewodniczącym Rady. Dobrze go wyszkoliłeś. Złoty elf westchnął. - Nie martwię się o Tammsona. To mój własny ród i ich gorą- cokrwiści młodzi przyjaciele przysparzają mi trosk. Rolim nie po raz pierwszy mówił jej o tym zmartwieniu. Wśród ich złotych potomków kilku nie było odpornych na rosnącą dumę samozwańczych Ar-TePQuessir - „elfów wysokiego rodu". Ro- lim poważnie się tym martwił. Wiara złotych elfów we wrodzoną wyższość ich gatunku stawała się tak wielka, że młode elfy zbli- żały się do punktu, w którym groziło im upodobnienie się do rzą- dzącej elity Aryvandaar i przyjęcie jej niebezpiecznych postaw. Wielu spośród dwóch lub trzech najmłodszych pokoleń było głęboko niezadowolonych z decyzji, by przewodniczącym Rady ponownie został księżycowy elf. Tammson Amarillis, mimo wszel- kich swoich talentów, nie będzie miał łatwego życia. To już nie twój ciężar - przypomniała mu Ava. - Przekaza- łeś swoje stanowisko Tammsonowi. Wiem. Ale choć oczekuje nas Arvandor, nie jest mi łatwo opuścić Evermeet - odpowiedział ze smutkiem. Mimo to nadszedł już czas. 213 Elaine Cunningham Rzeczywiście nadszedł ich czas i Rolim dobrze o tym wiedział. Z Avą łączyła go głęboka więź dusz, rzadka nawet u elfów, i obo- je poczuli wezwanie Arvandoru wiele lat wcześniej. Ich obowiązki były jednak tak poważne, a poczucie odpowiedzialności za Lud tak wielkie, że zbyt długo odsuwali moment swojego odejścia. Lecz głos Arvandoru, słodki i nieodparty, wzywał ich w każdej godzinie dnia i w każdej chwili śnienia. W końcu potrzeba osta- tecznego powrotu do domu stała się zbyt silna, by mogli jej się oprzeć. Elfy zamknęły oczy i zaczęły medytować. Po pewnym czasie świadomość Rolima stała się wrażliwsza. Z coraz większą ostro- ścią zaczął widzieć, słyszeć i czuć w sposób przekraczający moż- liwości jego śmiertelnych zmysłów. W miarę znikania barier za- uważył ze zdziwieniem, że więź łącząca go z Avą powiększa się i rozrasta, aż w końcu obejmuje całe Evermeet. I na tym się nie skończyło, wędrował dalej i dotykał wspólnot elfów na dalekich lądach. Była to więź przekraczająca wszystko, czego Rolim kiedykol- wiek doświadczył lub o czym słyszał, odczuwał więc zadziwie- nie i pokorę. W tym stanie był wyraźnie świadom myśli i emocji Avy. Jego żona była bardziej przyzwyczajona do takich cudów, gdyż w swym życiu spędziła wiele czasu we wspólnocie magicz- nych kręgów. Ale i ona przyjęła swoje miejsce w większej elfiej wspólnocie z mieszaniną radości i pokory. Rolim w końcu pojął, czym było wezwanie Arvandoru - we- zwaniem do samego serca magii, samego Splotu Życia. Gdy el- fom zaczynały ciążyć stulecia śmiertelnego życia, nie mogły od- rzucić tego wezwania, podobnie jak elfie niemowlę nie mogło odrzucić pragnienia, by zacząć chodzić i mówić. Na wezwanie głębszej wspólnoty trzeba było odpowiedzieć w taki czy inny sposób. Nic dziwnego, że coraz częściej wysokimi magami byli starcy - wiekowe elfy, które przez stulecia stawiały czoła wezwa- niu Arvandoru, by służyć Ludowi w śmiertelnym świecie. Oni swoje poczucie wspólnoty znajdowali w magicznych kręgach. W tych czasach młodzi adepci wysokiej magii - tacy, jak jego praprawnuk Vhoori zdarzali się niezmiernie rzadko. 214 BBtaona Evermeet: Wyspa Elfów Vhoori. Myśli Rolima na chwilę powróciły do śmiertelnego świata, ściągnięte tam przez troskę o błyskotliwego i pełnego ambicji młodego maga. Nie troskaj się. Syn syna twojego syna przyniesie Ludowi wiel- kie cuda i moc tak potężną, że niewielu śmiertelnych na tym świe- cie byłoby w stanieją sobie wyobrazić. Co dziwne, Rolima wcale nie zaskoczył głos w jego głowie, uspo- kajający niczym cichy szum morza. Sięgnął już bowiem poza śmier- telny świat i nawiązał więź ze Starszymi - elfami, które odeszły przed nim. Rolim wyczuwał ich teraz, lecz nie jako kakofonię zmiesza- nych głosów. Było to raczej uczucie, jakby wchodził do wielkiej komnaty i widział powitalne uśmiechy starych przyjaciół. W tym powitaniu był pokój, który wypełnił nienazwane miejsce w jego umyśle, to miejsce, w którym rodziło się każde jego pragnienie. Rolim poczuł, jak Ava bierze go za rękę. Nie czuł właściwie ciepła ani nacisku, gdyż ich ciała zmieniały się stopniowo w prze- zroczyste, świetliste cienie. Wiedział jednak, że Ava trzyma go mocno, gdyż oboje stali się jednością z Ludem. Poranne słońce przebiło się przez kopułę liści, jego skośne promienie przeświecały wśród drzew. Ostatnie srebrne i złote pyłki zawirowały razem, jakby tańczyły na powitanie słońca. * * * Posiadłość Durothilów była jedną z najwspanialszych i najbar- dziej wymyślnych w całym Leuthilspar. Z pewnej odległości przy- pominała stado łabędzi, które przestraszone właśnie podnosi się do lotu. Wystarczyło tylko spojrzeć na wysokie wieże, by wie- dzieć, że mieszkało tu wielu potężnych magów, gdyż wzniesienie z ziemi jakiegokolwiek budynku wymagało wiele mocy. Najnowszy dodatek do budowli był również jednym z najwyż- szych i najbardziej wymyślnych. Dwie spiralne, kryształowe wieże owijały się wokół siebie w sposób, który przypominał, choć nie przedstawiał, parę elfich tancerzy. Z wieży wyrastały elegancko zaokrąglone przypory, z których część łączyła budynek ze świętą ziemią, a inne wyciągały ręce do gwiazd. Wnętrze wieży było mniej wyszukane. Zostało podzielone na mniejsze komnaty, z któ- rych każda miała swój cel przypisany jej przez twórcę. Elaine Cunningham W jednej z tych komnat młody złoty elf, wojownik Brindarry Nierde nerwowo spacerował po komnacie, próbując znaleźć ja- kiś sposób, by przemówić do rozsądku młodemu czarodziejowi. Ten spokojnie siedział przed nim - a raczej unosił się w powie- trzu ze splecionymi nogami i dłońmi opartymi na kolanach. Brin- darry nie umiał się za bardzo zezłościć na przyjaciela, gdyż Vho- ori Durothil uosabiał wszystko, co liczyło się dla Brindarry'ego. Po pierwsze, wygląd czarodzieja był kwintesencją urody złotych elfów-jasna, złocista skóra, włosy czarne niczym noc, wielkie, mig- dałowe oczy o barwie letniej łąki. Jego dłonie były smukłe i zręczne, a ostre, pięknie rzeźbione rysy trójkątnej twarzy przypominały sta- rożytne, zaczarowane rzeźby bogów, które ich przodkowie przywieźli z Aryvandaaru. Vhoori był wysoki, jak jego znamienity pradziad Rolim, i równie smukły, jak ten sławny wojownik. W bardzo mło- dym wieku zajął się magią i już udowodnił swój wielki potencjał. Już służył jako Centrum dla niedużego kręgu magów, a jego towa- rzysze traktowali go z szacunkiem nieproporcjonalnym do wieku i osiągnięć. Większość elfów zakładała, że Vhoori Durothil w swo- im czasie zostanie najpotężniejszym wysokim magiem na całym Evermeet, i tak też go traktowała. Ale w opinii Brindarry'ego młody mag zadowalał się zbyt drobnymi osiągnięciami. - To obelga - wybuchł Brindarry, gdy skończyła mu się cier- pliwość. - Na świętą krew Corellona! Szare elfy rządzą Evermeet, a ty po prostu pozwalasz się nieść wydarzeniom, obojętny niczym chmurki na wietrze. Mag uniósł brew i Brindarry zarumienił się, gdy uświadomił sobie, że prababka jego przyjaciela, wysoki mag Ava Moonflo- wer, należała do tej pogardzanej rasy. „Szary elf było bardziej niż łagodnie obraźliwym określeniem tych z Ludu, których zwykle nazywano księżycowymi bądź srebr- nymi elfami. Niewielka zmiana akcentu zmieniała to określenie na słowo oznaczające „żużel" - to, co jest niskie i pospolite, odpady pozostałe po wytopie cennego metalu, w domyśle „złotych" elfów. W ustach innego elfa określenie „szary" było śmiertelną obelgą. Ale Vhoori najwyraźniej postanowił pominąć to milczeniem. Z gracją wyprostował nogi i stanął na podłodze. 216 Evermeet: Wyspa Elfów A czego byś ode mnie oczekiwał, mój niecierpliwy przyja- cielu? Żebym zaatakował nowego przewodniczącego Rady kulą ognistą, a może powalił go jednym ciosem widmowego miecza? To byłoby lepsze niż nicnierobienie - mruknął Brindarry. - Przecież masz wystarczającą moc, by wziąć się do dzieła! Nie, nie mam. Przynajmniej jeszcze nie. Te tajemnicze słowa były najbardziej dobitnym wyrażeniem ich wspólnych ambicji, na jakie kiedykolwiek pozwolił sobie Vhoori. Oczy Brindarry'ego błyszczały podnieceniem, gdy przy- glądał się przyjacielowi. - Najwyższy czas, żebyś zdobył to, co ci się należy! - wy- krzyknął. - Zbyt długo odgrywałeś rolę chłopca na posyłki! Kąciki ust Vhooriego uniosły się w krzywym uśmiechu. - Chłopiec na posyłki. Nigdy nie słyszałem, by określano to w taki sposób - powiedział łagodnie. - Chyba powinienem zwró- cić ci uwagę, że wysyłanie wiadomości z jednej wieży do drugiej jest ważnym elementem działania kręgów. Owszem, jest to moje podstawowe zadanie, ale biorąc pod uwagę mój młody wiek, Starsi uznali, że najlepiej będzie, jeśli najpierw nauczę się czegoś bar- dzo dobrze, a dopiero później przejdę dalej. Brindarry z irytacją uniósł ręce. Jak spodziewasz się zdobyć władzę w Evermeet, skoro przez cały czas plotkujesz sobie z magami z Aryvandaaru? Cóż, w informacji jest władza. Władza, którą dzielisz z każdym elfem z kręgu - odparł wojownik. Nawet wtedy - odparł Vhoori z tajemniczym uśmieszkiem. - Ale nadejdzie czas, gdy to przestanie być prawdą. Chodź, chcę ci coś pokazać. Mag poprowadził go kręconymi schodami na sam szczyt wie- ży. Pośrodku niedużego pomieszczenia z kopulastym sklepieniem znajdowała się alabastrowa kolumna zakończona przedmiotem przypominającym berło. Miał on długość ramienia elfa, a wyko- nano go z jakiegoś matowego metalu, który nie był złotem ani srebrem, a jego odcień nie miał nazwy nawet w języku elfów, bardzo precyzyjnym w kwestiach estetyki. Zdawało się, że pod 217 Elaine Cunningham jego powierzchnią, pozornie idealnie gładką, znajdują się skom- plikowane rzeźbienia. Było to wspaniałe dzieło sztuki i magii, ukoronowane wielkim, złocistym klejnotem. - Akumulator - stwierdził Vhoori, z miłością głaszcząc me- tal. - Dzięki niemu mogę zbierać moc z każdego zaklęcia, które rzucam. W swoim czasie zbiorę tyle mocy, że będę mógł działać sam i rzucać potężne czary jak jednoosobowy krąg. Brindarry wydał okrzyk radości. A wtedy nie będziesz już musiał słuchać się tych słabeuszy, którzy rządzą i ograniczają korzystanie z magii! Twoja moc bę- dzie ogromna. Bez trudu obalisz uzurpatora Amarillisa - dokoń- czył zadowolony. Nie będzie to tak łatwe, jak ci się wydaje - ostrzegł go Vho- ori. - Tradycja, mój przyjacielu, jest bardzo potężna. Bronią Tam- msona Amarillisa są nie tylko jego własne zalety, same w sobie znaczne, ale też wszystkich jego sławnych przodków. Nawet gdy- by wszystkie niezadowolone złote elfy z tej wyspy walczyły pod moim sztandarem, nie mielibyśmy wielkich szans na zorganizowa- nie udanego zamachu stanu... przynajmniej nie tradycyjnymi me- todami. Nie, czas znaleźć nie tylko nowe moce, ale i nowe sposo- by. I być może - zastanowił się - również nowych sojuszników. Nierde prychnął. A gdzie znajdziesz tych sojuszników? Będę robił to, w czym jestem najlepszy - stwierdził sucho Vhoori. - Będę najlepszym „chłopcem na posyłki", jakiego zna- ło Evermeet. * * * Elfl statek umierał. Kapitan Mariona Leafbower wiedziała o tym, nawet wydając rozkaz ataku odwetowego. Czuła jego śmierć jako fizyczny ból. Przez wszystkie lata pod- róży wśród gwiazd nie napotkała statku, który by się z nim równał. Wyglądem przypominał olbrzymiego motyla, z dwoma parami ża- gli, które migotały wszystkimi odcieniami zieleni, jakie znał jej bujny świat. Te przypominające skrzydła żagle były tak potężne, że kadłub statku - mocna konstrukcja z kilem o długości ponad stu stóp - niemal wśród nich ginął. Mariona odziedziczyła piękny okręt 218 Evermeet: Wyspa Elfów wojenny po wuju, który sam go wyhodował i wykarmił, i kultywo- wała tradycje rodu Leafbower, eksplorując, handlując i podróżu- jąc dla samej radości podróżowania. Znała ten statek równie do- brze, jak kawalerzyści swoje pegazy, i odczuwała jego agonię tak, jakby to był jej ukochany wierzchowiec. Kapitan przyglądała się beznamiętnie, gdy jej załoga ustawia- ła balistę w odpowiedniej pozycji i ładowała katapultę kartaczem. Jej statek był dobrze uzbrojony, miał dwie balisty wystrzeliwują- ce olbrzymie metalowe pociski z precyzją elfiego długiego łuku i katapultę zdolną do wystrzeliwania dużej liczby kartaczy z po- tężną siłą. To jednak nie wystarczy, dobrze o tym wiedziała. Sta- tek umrze, to było pewne, a załoga razem z nim. Ale przynaj- mniej zabiorą ze sobą paru Q'nidarów. Mariona zaklęła pod nosem, obserwując zbliżających się wro- gów. Całe stado leciało w stronę statku w precyzyjnym szyku, je- den za drugim. Q'nidarowie - ohydne, nietoperzowate istoty o roz- piętości skrzydeł równej piętnaście stóp i długich, zakończonych kolcem ogonach niczym u wywerna - były czarne niczym prze- strzeń, w której polowały, lecz ich kryształowe skrzydła migota- ły każdym odcieniem w spektrum widzialnym i podczerwieni. Q'nidarowie byli pożeraczami ciepła, którzy przebywali ogrom- ne odległości między gwiazdami. Porozumiewali się, wydziela- jąc skomplikowane wzory ciepła i energii, które rozumieli inni przedstawiciele ich gatunku. Ich próby „rozmowy" ze statkami podróżującymi wśród gwiazd zwykle kończyły się katastrofą. W rzeczy samej, statki ich przyciągały swoim ciepłem, światłem i aktywnością. Ci Q'nidarowie nie byli jednak jedynie ciekawscy. To była gru- pa myśliwych, która rozpaczliwie pragnęła się pożywić. Mariona rozpoznawała to po niezwykle ciasnym szyku latających potwo- rów. Leciały w jednej linii, nos przy ogonie, by każdy Q'nidar mógł pożywić się ciepłem emitowanym przez istotę przed nim. Ich pierwszy atak na statek był niespodziewany - z pewnej od- ległości wystrzeliły promieniem gorąca tak potężnego, że podpali- ło ochronną bańkę otaczającą statek i utrzymującą życiodajną po- włokę powietrza i ciepła na swoim miejscu. Sternik, który właśnie 219 Elaine Cunningham odpoczywał, czarodziej o znacznej mocy, wyczerpał swój zapas magii, by ugasić płomienie. Udało mu się, lecz wcześniej ich zapas powietrza został niebezpiecznie podgrzany i uszczuplony. Na statku wciąż było gorąco. Włosy Mariony kleiły się w strą- kach do jej czoła, a ból pokrytych pęcherzami dłoni i twarzy był tym silniejszy, że była świadoma wszystkich niedomagań statku. Kryształowy kadłub popękał od nagłego gorąca, zaś skrzydła były osmalone i kruche. Jej statek jeszcze żył, lecz z trudem. Nie prze- żyje kolejnego ataku. A Q'nidarowie zbliżali się, pragnąc podpa- lić statek i karmić się energią płomieni. Mariona poczekała, aż pierwszy Q'nidar znalazł się w ich za- sięgu i wtedy wydała rozkaz. Z pierwszej balisty w stronę stwora poleciał olbrzymi pocisk. Trafił prosto w pierś Q'nidara, a ten poleciał do tyłu, między tych, którzy lecieli za nim. Kilku Q'ni- darom na samym końcu szyku udało się odlecieć na czas, lecz przez kilka chwil większość stworów próbowała uwolnić się z kłę- bu nietoperzych skrzydeł i kolczastych ogonów. W tej właśnie chwili elfy wystrzeliły z katapulty. W stronę splą- tanych Q'nidarów poleciała chmura kolczastych kulek, kawałki łańcucha, połamane gwoździe i inne kawałki metalu. Wrzaski ranionych i umierających potworów rezonowały w atmosferze statku niczym chór z Otchłani. Niektóre z lżej rannych Q'nida- rów skierowały się pospiesznie w stronę najbliższej gwiazdy. Część, podarta i milcząca, dryfowała w mrok przestrzeni. Jeden z nich kierował się prosto w stronę statku. - Wstecz! - krzyknęła Mariona do tuby, która prowadziła z po- kładu do kajuty nawigatorów. Sternik - czarodziej, którego magia w połączeniu z mocami magicznego, przypominającego tron steru dawała moc statkowi - potwierdził przyjęcie rozkazu. Mariona z głęboką troską za- uważyła, że jego głos jest zmęczony. Passilorris zbyt długo był przy sterze. Jego siły i magia były niemal na wyczerpaniu. Statek zatoczył łuk w prawo, gdy sternik manewrował rannym statkiem. Niewystarczająco szybko. Q'nidar opadł na warstwę ochronną statku, jego czarne skrzydła niczym kir otoczyły statek, zaś ciało podskoczyło lekko po zderzeniu z barierą. Warstwa 220 Evermeet: Wyspa Elfów powietrza zmniejszyła się tak bardzo, że stwór wisiał nisko, pod- skakując lekko między skrzydłami statku. Ku przerażeniu Mariony, oczy stwora otworzyły się, skoncen- trowały, a później zwęziły ze złości, gdy spojrzał prosto na nią. Pierś Q'nidara powiększała się powoli, gdy przygotowywał się do wydania ostatniego, zabójczego tchnienia. - Teraz! - wrzasnęła, wskazując na Q'nidara. Załoga balisty rzuciła się na masywną broń, obróciła ją i skie- rowała w stronę nowego zagrożenia. Pocisk wystrzelił do góry i przebił serce stwora. Od martwego Q'nidara po powierzchni bariery ochronnej roz- szedł się blask. Bariera zaczęła się burzyć niczym zaczynająca się gotować woda. Nim magiczna tarcza zdołała zamknąć się nad otworem, w załogę balisty uderzył podmuch gorąca, parząc ją. Mariona zauważyła z ulgą, że pocisk balisty przeszył istotę na wylot, przez co większość gorącego powietrza rozpłynęła się w prze- strzeni. Gdyby tak się nie stało, pełna siła podmuchu mogłaby zabić o wiele więcej elfów. I tak byłoby to dla nich lepsze niż gdyby istota ,.krzyknęła". Przy tak bliskim zasięgu statek zostałby spopielony. Ale ze śmiercią tego Q'nidara zagrożenie nie znikło. Stwory, które wcześniej rozproszyły się i uciekły, zaczynały się przegru- powywać. Mariona widziała światło gwiazd odbijające siew ich skrzydłach, gdy zbierały się do ostatniego ataku. Ostatni atak. Co do tego nie mogło być wątpliwości. - Kapitanie, odebraliśmy przekaz! Głos nawigatora dochodzący z tuby pełen był podniecenia i no- wej nadziei. Serce Mariony zaczęło być szybciej. Wedle jej najlepszej wie- dzy w tym sektorze przestrzeni nie było statków, a na najbliższym świecie nie pojawiła się cywilizacja zdolna do podróży wśród gwiazd. Byłoby cudownie, gdyby się myliła! - Już idę - odpowiedziała i zbiegła po wąskich stopniach pro- wadzących do luku. Najpierw spojrzała na sternika, srebrnego elfa w średnim wieku. Był prawie szary z wyczerpania, tak mocno ściskał oparcia steru, że aż zbielały mu kostki, zupełnie jakby próbował wycisnąć z nie- 221 Elaine Cunningham go jeszcze kilka kropli mocy. Mariona na chwilę położyła mu dłoń na ramieniu i odwróciła się do nawigatora. Shi'larra pochyliła się nad kryształem wróżenia, jej czarne oczy błyszczały na tle wytatuowanej twarzy. Spojrzała na kapitan. - Kryształ pulsował, jakby przyjmował przekaz. To potężna magia, z pewnością elfia, ale subtelnie różniąca się od tego, co znamy. Zgodnie z najnowszym raportem Imperialnej Floty w oko- licy nie ma elfich statków. Mariona od razu zrozumiała wniosek, płynący ze słów nawi- gatora. Od czasu do czasu cywilizacja elfów na jakimś odległym świecie odkrywała własną metodę podróży między gwiazdami. Pierwsze kontakty między tymi prymitywnymi statkami a dobrze rozwiniętą elfią flotą, która rządziła przestrzenią, zwykle silnie wstrząsały nowicjuszami. Istniały szczegółowe protokoły okre- ślające, w jaki sposób powinny przebiegać takie spotkania. Pro- tokół jednak był luksusem, na który zrozpaczona załoga nie mo- gła sobie pozwolić. Elfka położyła dłoń na krysztale, pozwalając, by potężna materia przyjęła jej osobistą magię. A przedmiot bez wątpienia był potężny - kulę wykonano ze skrystalizowanych pozostałości Q'nidara, który rzucił się na gwiazdę. Takie artefakty były rzadkie i potężne, więc uznała się za szczęściarza, gdy znalazła go wśród śmieci unoszących się przy popularnym szlaku handlowym. Teraz kryształ był szansą na odsunięcie całkowitego zniszczenia statku i załogi. Później być może zastanowi się nad kryjącą się w tym ironią losu. - Kapitan Mariona Leafbower z Zielonego Monarcha, okrętu wojennego Imperialnej Elfiej Marynarki - powiedziała rzeczo- wo. - Zostaliśmy zaatakowani i odnieśliśmy poważne straty. Je- steśmy w pobliżu księżyca Aber-torilu. Nawigator przekaże wam dokładne koordynaty. Czy możecie nam pomóc? Zapadła cisza. Lecicie? Jesteście w pobliżu Selune? - spytał melodyjny, bezcielesny męski głos. Wciąż unosimy się wśród gwiazd, zgadza się - odparła Ma- riona, zdziwiona niedowierzaniem w głosie elfa. - Przedstaw sie- bie i swój statek. 222 Evermeet: Wyspa Elfów - Jestem Vhoori Durothil, wysoki mag z Evermeet- stwierdził niewidzialny elf. -1 nie jestem na statku, ale na lądzie. Dokładniej zaś na Sumbrar, niedużej wyspie niedaleko zatoki Leuthilspar. Mariona i Shi'lana wymieniły pełne niedowierzania spojrze- nia. Komunikacja ziemia-statek była niewiarygodnie trudna i wy- magała wysoko zaawansowanej magicznej technologii. Nie wie- działy, że elfy na Aber-torilu posiadły taką magię. Czy macie statki w tej okolicy? - powtórzyła. Nie mamy takich statków - odparł Vhoori. - Ale mogę po- kierować was do bezpiecznej zatoki w pobliżu wyspy. Kolejny podmuch gorącego oddechu Q'nidarów uderzył w co- raz cieńszą osłonę i w kadłubie pojawiło się kolejne pęknięcie. Mariona skrzywiła się. Nasz statek się rozpada. Nie mamy czasu, by zejść na ląd. Nawet gdybyśmy to zrobili, podążyłyby za nami istoty, które pra- gną statku. Obawiam się, że nie mogę wam pomóc w takiej bitwie. Czy możecie zostawić statek wrogom? Czy macie szalupy ra- tunkowe? Shi'larra ponuro pokiwała głową. - To albo nic, kapitanie. Mariona spojrzała z troską na osłabionego maga przy sterze. Gwałtownie podniósł głowę, jakby samą siłą woli próbował po- wstrzymać się przed zaśnięciem. Passilorris nie będzie w stanie nas sprowadzić. Ghilanna nie żyje. Llewellenar nie czuje się o wiele lepiej. Nie mamy innego sternika. Kto to jest sternik? - spytał niewidoczny elf. Kapitan syknęła z irytacją. Jej statek leciał w stronę zagłady, a ten lądowy mag chciał wykładu z ich techniki? Czarodziej - wysyczała przez zaciśnięte zęby. - Jego zaklę- cia dają moc sterowi... swego rodzaju magicznemu krzesłu... a on z kolei daje moc statkowi. Aha. W takim razie może ja mogę wam pomóc. Sprowadź załogę do szalupy i umieść swoje urządzenie komunikacyjne na tym... sterze. 223 Elaine Cunningham Nie możesz kierować sterem na odległość... nawet tym po- mniejszym, na szalupie! Nikt nigdy czegoś takiego nie zrobił - stwierdziła Mariona. Ale to nie znaczy, że nie warto spróbować. Wyczuwam pasmo magii między twoim urządzeniem komunikacyjnym a moim. Spro- wadzę was bezpiecznie - powiedział elf z pewnością w głosie. Ponieważ lepszych pomysłów nie mieli, Mariona odwróciła się do nawigatora. - Wydaj rozkazy, sprowadź wszystkich do szalupy. Ja przyjdę z Passilorrisem. ShiMarra chwyciła kulę wróżenia i pobiegła po schodach. Ka- pitan dała jej kilka minut na zebranie ocalałych i doprowadzenie ich do szalupy - niedużej, otwartej łodzi, która przypominała prze- rośnięty kajak. Byłajednak lekka i szybka - to znaczy, jeśli przy sterze siedział mag o odpowiedniej mocy. Po chwili charakterystyczny sygnał Shi'larry - wysoki, ostry krzyk polującego jastrzębia - poinformował kapitan, że wszyst- ko jest przygotowane. Odetchnąwszy głęboko, ściągnęła niemal nieprzytomnego maga ze steru i przerzuciła go przez ramię. Powietrze w pomieszczeniu natychmiast się rozgrzało, gdy magiczne połączenie między magiem a sterem, choć bardzo sła- be, zostało przerwane. Za kilka chwil warstwa powietrza również się rozpłynie. Mariona wspięła się po schodach i ruszyła chwiej- nie do relingu, gdzie czekała na nich łódź. Musiała poświęcić całą siłę woli, by patrzyć na szalupę, nie zaś na płonące żagle czy stado Q'nidarów, które krążyło wokół statku, wydając z siebie triumfalne skrzeki, gdy czerpały poży- wienie z jego pogrzebowego stosu. Przynajmniej to odwróci ich uwagę, pomyślała Mariona po- nuro, zdejmując Passilorrisa z ramion i podając go innym elfom. W szalupie było zaledwie dziesięcioro elfów - tyle tylko po- zostało po ostatnim ataku. Kiedy jednak Mariona zajęła swoje miejsce, zauważyła trwogę na ich twarzach, gdy wpatrywali się w ster i spoczywającą na nim kryształową kulę. Kryształ świecił olbrzymią wewnętrzną mocą. Wyglądało na to, że ziemski mag jest w stanie zrobić to, co obiecał - powietrze otaczające szalupę 224 Evermeet: Wyspa Elfów było chłodne i świeże, co oznaczało, że do steru rzeczywiście płynęła moc. Wygląda na to, że może się nam jednak udać - mruknęła Mariona. Co do tego, pani kapitan, możesz nie mieć żadnych wątpli- wości. - Głos ich wybawcy brzmiał inaczej, energiczniej, być może pod wpływem mocy, która przepływała przez kryształ. - Za pozwoleniem, nie odezwę się ponownie, póki nie spotkamy się osobiście, chyba że będzie to konieczne. Potrzebuję znacznej koncentracji, by podtrzymać nić magii. Oczywiście - odparła Mariona. - Daj mi znać, jeśli będzie- my mogli zrobić coś, co ci pomoże. Zapadła cisza. - Właściwie jest jedna rzecz - stwierdził ze smutkiem niewi- doczny elf. - Mów mi o gwiazdach i opowiadaj o tym, co zoba- czą twoje oczy podczas podróży do Evermeet. Mariona przecięła liny, którymi przymocowana była szalupa, po czym skinęła na Camerona Pieśń Gwiazd, barda, który wyku- pił sobie miejsce na pokładzie jej statku. Gdy łódź zaczęła unosić się w ciemnościach przestrzeni, usadowiła się wygodnie i słuchała, jak elf stroi lirę - której stanowczo nie pozwolił zostawić na stat- ku - i deklamuje melodyjnie wymyśloną na poczekaniu odę do podróży między gwiazdami. Słuchając go, kapitan pojęła nagle, że życie, które dla niej było oczywiste i naturalne, dla elfa takiego jak Vhoori Durothil było legendą. A to, że ona sama kierowała się w stronę tak prymityw- nego świata, bardzo ją przygnębiało. Mariona ponuro rozważyła ich sytuację. Jej statek został znisz- czony. W najlepszym wypadku minie wiele, wiele lat nim wyho- duje kolejny. Było zupełnie możliwe, że pozostała przy życiu załoga resztę życia spędzi na Aber-torilu. Elfka westchnęła i odwróciła się, by spojrzeć na płonący sta- tek. Jej oczy rozszerzyły się ze zdziwienia - Zielony Monarch był tylko czerwonym płomykiem na tle gwiazd. Odwróciła się do Shi'larry, która przymrużonymi oczami obserwowała coraz mniej- sze światełko. 225 Elaine Cunningham - Jak myślisz, jak szybko się poruszamy? - spytała. Shi'larra wzruszyła ramionami. Trudno mi ocenić bez instrumentów i map. Ale mogę po- wiedzieć, że lecimy co najmniej dwa razy szybciej niż Mo- narch na pełnej mocy. Popatrz na dół - powiedziała nagle, chwytając kapitan za ramię i wskazując na gwałtownie zbliża- jący się świat. - To Aber-toril, już widzę wyspę. Na gwiazdy, nigdy nie widziałam tak zielonego miejsca! I to z takiej wyso- kości! Wkrótce wylądujecie - ogłosił Vhoori Durothil wyczerpa- nym głosem. - Będą na was czekać łodzie gotowe, by zabrać was na ląd. Uzdrowiciele przygotowują zaklęcia i zioła, zajmą się waszymi rannymi. Zioła i uzdrowiciele - mruknęła Mariona, przewracając ocza- mi. - Jeśli już musieliśmy zostać przywiązani do ziemi, mogli- śmy trafić lepiej! Na wytatuowanej twarzy Shflarry pojawił się dziwny uśmiech. Nie szydź, póki nie zobaczysz tego świata - powiedziała ci- cho. - Może okazać się taki, że nie będziesz chciała go opuszczać. O tak. Z pewnością- stwierdziła zjadliwie kapitan. - A jeśli chodzi o ciebie, twój ojczysty świat jest wyjątkowy, gdyż nie ma na nim oceanów. Jesteś przyzwyczajona do niekończących się lasów i sieci potężnych rzek. I teraz mówisz mi, że możesz być szczęśliwa na tej wysepce? Leśna elfka wzruszyła ramionami. Wpatrywała się w zbliżają- ce się coraz szybciej zielone lasy i szafirowe morza. - Mogę powiedzieć ci tylko jedno: mam dziwne uczucie, że wracam do domu - szepnęła. Nim Mariona zdążyła odpowiedzieć na to dziwaczne stwier- dzenie, łódź podskoczyła nagle, gdy niewyszkolony mag próbo- wał spowolnić jej spadanie. Po nim nastąpił kolejny wstrząs, po którym szalupa zaczęła powoli wirować. Kapitan chwyciła krysz- tałową kulę i przycisnęła ją mocno do steru, wołając do innych, by pomogli jej utrzymać artefakt na swoim miejscu. Łódź raz za razem podskakiwała i drżała, gdy Vhoori Duro- thil niezręcznie próbował zwolnić jej spadanie do morza. Mimo 226 Evermeet: Wyspa Elfów to łódź uderzyła w wodę z siłą, która roztrzaskała drewniany ka- dłub i wyrzuciła elfią załogę do wody. Mariona zanurkowała głęboko. Odruchowo machała rękami, próbując odnaleźć i uratować ster. Woda wokół niej była ciemna od krwi, a mocne pulsowanie w skroniach świadczyło, że została ranna w głowę, być może poważnie. Myślała jednak jedynie o ko- nieczności odnalezienia steru. Jeśli go nie znajdzie, już nigdy nie będą podróżować wśród gwiazd. Nagle poczuła, jak małe, silne ręce zaciskają się na jej nad- garstkach, a jej spojrzenie padło na najdziwniejszego elfa, ja- kiego kiedykolwiek widziała. Niebieskowłosa, zielonoskóra ko- bieta uśmiechnęła się uspokajająco i zaczęła ciągnąć ją w stro- nę powierzchni. Mariona spojrzała na dłonie swojego wybaw- cy. Skórę zdobiły niebieskie i zielone pasma, a między nienatu- ralnie długimi palcami wyrastała błona pławna. Choć Mariona była nieco zblazowana po latach podróży i wielu spotkaniach z fantastycznymi istotami z dziesiątków światów, nigdy nie wi- działa istoty, która wydawałaby sięjej równie dziwaczna, jak ta morska elfka. Nim otoczyła ją ciemność, pomyślała jeszcze, że wybrała wy- jątkowo paskudny świat, aby się rozbić. * * * Następną rzeczą, jaką uświadomiła sobie kapitan Mariona Leafbower, były delikatne, miękkie głosy elfów śpiewające jakąś pieśń. W muzyce tej była lecznicza moc, która zdawała się wy- ciągać ból z jej głowy, a letarg z jej kończyn. Mariona ostrożnie otworzyła oczy. Było jej ciepło i sucho, ktoś założył jej jedwabną szatę i ułożył na łożu, które, jeśli oce- niać po wyglądzie tego obok niej, unosiło się nad podłogą i ko- łysało lekko. - Kapitan Leafbower. Mariona znała ten głos. Z trudem przekręciła głowę i spojrza- ła w uśmiechniętą twarz młodego złotego elfa. Nie była w aż tak złym stanie, by nie zauważyć, że najprawdopodobniej był naj- przystojniejszym elfem, jakiego widziała. Mimo to miała waż- niejsze sprawy na głowie. 227 Elaine Cunningham Ster... - zaczęła mówić. Nie przejmuj się nim - stwierdził Vhoori Durothil. - Morskie elfy odnalazły większość części. W swoim czasie odtworzymy go. Tego się nie da zrobić. Nie macie odpowiedniej technologii - odpowiedziała głosem pełnym rozpaczy. Wydaje mi się, że już coś takiego mi kiedyś mówiłaś - od- parł elf z niejaką wesołością. - A jednak tu jesteście. Mariona poruszyła ramionami w geście niemal przypominają- cym wzruszenie. Przyznaję, że wasza magia jest imponująca. Może będzie- my mogli nauczyć się czegoś od siebie nawzajem. Taką mam nadzieję. - Vhoori przerwał i spojrzał na elfy ota- czające jej łóżko. Ci dyskretnie wycofali się. Kiedy pozostał sam z Mariona, powiedział: - Chcesz opuścić ten świat. Mówiłaś to, wiele razy, przez te dni, kiedy leżałaś w leczącym śnieniu. Dni? - wtrąciła z niedowierzaniem. Zgadza się. Większość z twojej załogi już wstała z łóżek i po- znaje okolice. Z przykrością muszę stwierdzić, że jeden elf zgi- nął podczas lądowania. Passilorris - stwierdziła od razu, bez śladu wątpliwości w gło- sie. - Nie byłam pewna, czy przeżyje, niezależnie od sposobu lądowania. - Spojrzała ostro na maga, jakby miał zamiar oskar- żyć sternika o jakąś słabość. - Był bohaterem. Gdyby nie jego wysiłki, wszyscy byśmy zginęli! Został pożegnany z honorami godnymi bohatera - zapewnił ją Vhoori - i ma swoje miejsce w historii Evermeet. Bardzo żału- ję jego straty. Tak wiele chciałbym się od niego dowiedzieć o magii podróży wśród gwiazd. Mariona pociągnęła nosem. Ona i Passilorris nie tak dawno temu byli kochankami, więc uznała, że nie musi współczuć Vho- oriemu Durothilowi utraty potencjalnego nauczyciela. Przełknęła nieoczekiwaną gulę w gardle i z zaciekawieniem rozejrzała się po komnacie. Było to duże, idealnie okrągłe po- mieszczenie o ścianach zrobionych, jak się zdawało, z jednego kamienia. Duże, łukowate okna wyglądały na morze. - Gdzie ja, na piekło, jestem? - spytała. 228 Evermeet: Wyspa Elfów To wyspa zwana Sumbrar. Ten dom należy do mnie, a wszyst- kie elfy, które leczyły cię pieśnią, należą do mojego kręgu. Ma- gia, którą połączyłem się ze statkiem, jest jednak wyłącznie moja. - Przerwał. - Byłoby lepiej, gdyby ta informacja nie opuściła Sumbrar, przynajmniej przez jakiś czas. Dlaczego? Vhoori wyjął z fałdów szaty berło i pokazał je elfce. - Przez wiele lat zbierałem magiczną moc w tym artefakcie. Wykorzystałem większość jego mocy, by sprowadzić was na Evermeet. -I? Elf zawahał się i wpatrzył się w nią zielonymi oczami, jakby ją oceniał. - Moi bracia w magii nie słyszeli o tym urządzeniu. Nie mają pojęcia, że potrafię się posługiwać tak potężną magią. Nie chciał- bym, żeby się o tym dowiedzieli, nim przywrócę Akumulator do poprzedniego poziomu. Śmiech Mariony był zupełnie pozbawiony radości. Niech bogowie bronią, by Starsi zabrali ci zabawkę. A tak przy okazji, ile masz lat? Dziewięćdziesiąt? Sto? Widziałem ponad dwieście wiosen - stwierdził elf z godno- ścią. - I zapewniam cię, że milczenie będzie dla ciebie równie korzystne, jak dla mnie. Kapitan ostrożnie pokiwała głową. Nie była głupia i wiedzia- ła, że należy się liczyć z elfem, który potrafi posługiwać się taką magią. Jeśli Vhoori Durothil miał dla niej jakąś propozycję, przy- najmniej go wysłucha. - Każdy elf na tej wyspie widział, jak wasza łódź spada z nieba. Będą zadawać pytania. Mów im, co chcesz, ale nie wspominaj o moim udziale w tej sprawie. Przynajmniej jesz- cze nie teraz. Gwiezdna podróżniczka spojrzała na niego podejrzliwie. - Co planujesz? Nie myślisz chyba o jakimś ataku na główną wyspę, prawda? Bo jeśli tak jest, to mnie od razu możesz skre- ślić. Nigdy nie walczyłam z elfami i nigdy tego nie zrobię. -1 nie będziesz musiała. 229 Elaine Cunningham Cichy szmer przy otwartych drzwiach zwrócił uwagę Vhoorie- go. Szybko ukrył Akumulator i że skrywaną z trudem niecierpli- wością spojrzał na młodą elfkę przyciśniętą do futryny. O co chodzi, Ester? Jest połączenie z Aryvandaarem, lordzie Durothilu - odpo- wiedziała. - Jesteś potrzebny w kręgu. Vhoori zmarszczył czoło. - Ygrainne może zamiast mnie pełnić funkcję Centrum. Przy- ślijcie mi kogoś, jeśli wieści będą ważne. Elfka ukłoniła się i pospiesznie opuściła komnatę. Aryvandaar - powtórzyła Mariona pytającym tonem. Wielkie i starożytne królestwo, wiele dni morskiej podróży od tej wyspy - wyjaśnił. - Wielu z naszych przodków przybyło z tej krainy. Opowiedz mi - poprosiła. Jej powieki zaczynały ciążyć i z przyjemnością słuchała łagod- nego, melodyjnego głosu elfiego młodzieńca. Oparła się wygod- nie o poduszki i słuchała, jak Vhoori opowiada historie o cudach i wojnach, o krainie piękniejszej i bardziej niebezpiecznej od wszystkich, które znała. Słuchając go, powoli zapadła w śnienie, w zadowoleniu rzadkim dla jej niespokojnego ducha. Była pew- na, że jej sny będą przyjemne. Nagły, przerażający wstrząs wyrwał Marionę z półsnu. Po- derwała się, oszołomiona przez siłę znacznie potężniejszą od pęknięcia kadłuba Zielonego Monarcha. Co dziwne, w komna- cie nie było śladów zniszczeń. Luksusowe wyposażenie pokoju pozostało bez uszczerbku, ptaki nadal śpiewały za oknem. Nie słyszała odgłosów bitwy, nie czuła smrodu dymu i śmierci. Znisz- czenia malowały się jedynie na twarzy Vhooriego - twarz mło- dego maga była blada jak pergamin i wykrzywiona w nienazwa- nym cierpieniu. - Co to było, na dziewięć piekieł? - spytała Mariona. Nim Vhoori zdążył odpowiedzieć, do komnaty wpadł elfi wo- jownik. Jego lniane włosy były wzburzone, a czarne oczy oszalałe. - Vhoori, krąg został zniszczony! Każdy elf, który posługiwał się wysoką magią, znikł... znikł! Całkiem znikł. Nie uwierzyłbym 230 Evermeet: Wyspa Elfów w to, gdybym nie był w komnacie zaklęć i nie widział tego na własne oczy! Czy słyszałeś wieści z Aryvandaaru? - spytał szeptem Wioori. Tak - odparł ponuro wojownik. - To była prośba o pomoc z wieży w Sharlarion... chcieli, żebyśmy natychmiast posłali przez bramy wojowników i magów. A potem było uderzenie, od które- go niemal oszalałem, a później nic. Zupełnie nic. Byłem jedy- nym elfem, który pozostał w komnacie. Co to znaczy? Vhoori gwałtownie odwrócił się od oszołomionego i bełko- czącego elfa, i podszedł do okna. Przez dłuższą chwilę milczał, wyglądając na morze dzielące ich od Evermeet. Po raz pierwszy nie widział urody swojej ojczyzny. Urody, która teraz tym bar- dziej powinna chwytać za serce, gdyż wydarzenia dzisiejszego dnia dodały znaczenia tej elfiej wyspie. Brindarry, być może zbliża się dzień, na który czekałeś. Eyer- meet określi swojąścieżkę, tak jak nigdy wcześniej, a któż może powiedzieć, że ścieżka ta nie będzie leżeć wzdłuż drogi, którą sam sobie wyobraziłeś? A twoje zadanie, kapitan Leafbower, jest teraz jeszcze prostsze. Wszyscy, którzy widzieli, jak statek spada z nieba, są martwi, poza twoją załogą, naszą trójką i morskim ludem, ale oni wiedzą jedynie, że wasz statek został zniszczony przez potężny wstrząs. Bez trudu wymyślimy jakieś wyjaśnienie, które ich zadowoli. Dzięki temu będziemy mogli działać na Sum- brar w tajemnicy, bez obawy, że nasze zadanie zostanie odkryte, a nasze wysiłki powstrzymane. Dziś wszystko się zmieniło - za- kończył cicho. Te słowa pragnąłem usłyszeć - stwierdził Brindarry ze zmarsz- czonym czołem. - Dlaczego więc nie mogę pojąć ich znaczenia? Vhoori odwrócił się do swojego starego przyjaciela i nowej sojuszniczki. - W takim razie powiem to prosto. Brindarry, nasz czas nad- chodzi. Twoje przeznaczenie, kapitan Leafbower, jest nieodłącz- nie związane z moim. Do nikogo innego nie możesz się zwrócić. Widzisz, Wojny o Koronę po wielu latach walki zapłaciły wyso- ką cenę. Starożytne królestwo Aryvandaar upadło. Evermeet, na dobre i na złe, zostało samo. 231 13 Przypływy furii wyspę uderzał lodowaty wiatr, pokrywając czarne futro Władcy Bestii pachnącymi solą soplami. Ma- lar skulił się nieco, na próżno próbując odpędzić zim- no. Przysłuchiwał się z nietypową dla niego cierpli- wością, jak bogini Umberlee ryczy i wrzeszczy z frustracji. Bo- gini morza uderzała pięściami w fale raz za razem, a z każdym ciosem wyspę zalewały fontanny piany. Słudzy Umberlee, przerażające istoty z Koralowego Królestwa, które miały pognębić wypływające na morza elfy, zostały jeśli nie pokonane, to przynajmniej opanowane. Magia powróciła do morskich elfów Evermeet. I to jeszcze dzięki interwencji elfiego boga! Umberlee od dawna była zazdrosna o Sashelasa z Głębin i z powodu tej obelgi ogarnęła ją straszliwa wściekłość. - W morzu żyją inne istoty, którym możesz rozkazywać, czyż nie? - spytał w końcu Malar, gdy jego głęboki głos wreszcie stał się słyszalny ponad rykiem i hukiem fal. Umberlee gwałtownie przerwała wycie. Uspokoiła się trochę, opadła na środek fali i zaczęła zastanawiać się nad tą sugestią. Jej twarz złagodniała nieco, gdy rozważała różne możliwości. - Jest ich wiele - zgodziła się. - W głębinach żyją straszliwe istoty, które z pewnością przybędą na moje wezwanie. Natych- miast je poślę! -1 burze - dodał Malar, odrywając przypominający sztylet sopel, który wisiał u jego brody, nieme świadectwo lodowatej furii bogini. - Nie możesz zdobyć samej wyspy, ale z pewnością mo- żesz utrudnić transport morski. Wiele elfów będzie uciekać przed problemami na kontynencie i żeglować na Evermeet. - Jego 232 Evermeet: Wyspa Elfów czerwone oczy płonęły mocnym, złym światłem. - Nie widzę po- wodu, dla którego mieliby dotrzeć na wyspę. - Ja również - zgodziła się zadowolona bogini. Nagle rzuciła się do przodu i otoczyła ramionami zwierzęcego boga, zalewając go przy tym lodowatą morską wodą. A potem znikła, pozosta- wiając za sobą morze spokojne niczym staw leśnej nimfy. Malar zaśmiał się chrapliwie. Lodowate objęcia morskiej bo- gini były tylko niewielką niewygodą, pomniejszą zniewagą. We- dle jego oceny wszystko szło jak najlepiej. Trwające wiele stuleci Wojny o Koronę były dla Malara głę- boko satysfakcjonujące. Nie rozczarowała go zbytnio porażka ciemnych elfów - czy też drowów, jak je obecnie zwano. Mimo związków z Lolth, Malar nie czuł wielkiej sympatii do żadnych elfów, jasnych czy ciemnych. Dobrze się bawił, obserwując wal- kę drowów z wiernymi dziećmi Corellona Larethiana, ale śmierć ciemnych najeźdźców cieszyła go tak samo, jak rzeź spokojnych leśnych elfów. W rzeczy samej, bawiły go walki wśród elfów. Ten wewnętrzny konflikt nie tylko służył jego celom, ale też był bar- dzo przyjemną rozrywką. Elfom na Faerunie zadano serię niszczących ciosów. Jego wyznawcy - w większości orki i gobliny - nadal będą napasto- wać osady rozrzucone wśród lasów. Nadszedł czas, by ponownie skierować swą wrogość na elfią wyspę. Pozwoli Umberlee robić to, co może, oraz to, co będzie mogła zrobić dla niego. Byli jesz- cze ludzie, którzy nazywali siebie Wilkami Fal, a którzy okazali się obiecującymi zbójcami. Będą świetnym tłem dla gniewu bo- gini morza. A choć ci ludzie właściwie nie byli wyznawcami Malara, bóg miał pewność, że znajdzie jakiś sposób, by skłonić ich do polowania na elfy. Na razie powinno to wystarczyć. A jednak Malar, Władca Bestii, wiedział bardzo dobrze, że nie zawsze będzie się zadowalać oddawaniem innym radości po- lowania i przyjemności zabijania. * * * Anarzee, morska elfka, niegdyś córka i matka jednego ze szla- chetnych rodów księżycowych elfów z Evermeet, płynęła, naj- szybciej jak mogła, na południe w stronę Leuthilspar. 233 Elaine Cunningham Minęły lata od tamtego dziwnego zatonięcia statku na wschod- nich wybrzeżach Sumbrar. Od tego czasu Anarzee nieprzerwanie rozważała wydarzenia tamtego dnia. Oczywiście, zatonięcia stat- ków nie były niczym dziwnym. Sztormy szalejące poza ochronną barierą Evermeet posłały niejeden elfi statek na dno. Morskie elfy z wielkiego Iumathiashae zajmowały się ratowaniem elfów oraz zanoszeniem ponurych wieści rodzinom tych, którym już nie udało się pomóc. Ale w tamtej katastrofie było coś dziwnego. Niesa- mowita siła, z jaką została zatopiona mała łódź, sugerowała, że oto pojawiła się nowa i potężna moc. Dużo czasu zajęło Anarzee zebranie razem odpowiedzi na cią- żące jej pytania. Kiedy w końcu je znalazła, nie wiedziała, co ma zrobić. Płynąc na południe, Anarzee odepchnęła na bok pasmo wodo- rostów dłonią o długich palcach połączonych błoną pławną. Wi- dok jej własnych dłoni już jej nie dziwił. Stała się morską elfką nie tylko z wyglądu, ale też z myśli i odruchów. Mimo to wciąż czuła silną lojalność wobec swoich lądowych rodów. Na dobre czy na złe, Vhoori Durothil był jej krewnym, synem syna jej ro- dzonego brata. Zwrócenie się przeciw niemu było wbrew wszyst- kiemu, co niegdyś uważała za ważne. A jednak jak mogła tego nie zrobić? Morska elfka miała tym większe problemy z podjęciem decy- zji, że nie miała pojęcia, jak Vhoori chciał wykorzystać swoją nową moc. W elfiej magii kryła się niemal nieskończona różno- rodność, i jej wykorzystanie do unoszenia w powietrze różnych przedmiotów nie było niczym dziwnym. Ale magia, która mogła wznieść w powietrze cały statek, która mogła otoczyć go powie- trzem, by był w stanie podróżować między gwiazdami - to była moc większa, niż powinien posiadać jeden elf. Najbardziej jednak martwiła Anarzee tajemnica, jaką złoty elf otaczał swoje działania. Dla elfa - a już szczególnie wysokiego maga - takie trzymanie się na uboczu, z dala od braci i sióstr, było nienaturalne. I, jeśli magowie z potężnej wieży trzymali tak wiele ze swoich prac w tajemnicy, niebezpieczne. Vhoori Duro- thil równie dobrze mógł planować podbicie Evermeet. Ale ze 234 Evermeet: Wyspa Elfów swego domu w morzu mogła dowiedzieć się niewiele, a zrobić nie mogła prawie nic. Po długich rozważaniach postanowiła zwrócić się z tym do Dar- thoridana. On będzie wiedział, co trzeba zrobić. Choć już nie był jej mężem, Anarzee wciąż się do niego zwracała, kiedy tylko mogła, i odkryła, że jego mądrość jeszcze wzrosła wraz z upływem lat. Przez dziesięciolecia od chwili odejścia Anarzee Darthoridan stał się równie dobrym dyplomatą, jak kiedyś wojownikiem. Pod jego przywództwem ród Craulnober zyskał władzę i szacunek. Teraz mieli swoich przedstawicieli w Radzie Starszych - w rze- czy samej, imię Darthoridana wypowiadano wśród innych, gdy elfy z Leuthilspar zastanawiały się, kto może zostać następcą Tammsona Amarillisa. W związku z tym Darthoridan spędzał coraz więcej czasu w Leuthilspar, zajmując się zarządzaniem. Teraz też tam był, jak krótko poinformowała Anarzee jej cór- ka - drugie i ostatnie dziecko, jakie urodziła Darthoridanowi. Morska elfka nie zatrzymała się w Fortecy Craulnoberów. Na- tychmiast ruszyła na południe, i to nie tylko ze względu na powa- gę wiadomości, jaką ze sobą niosła. Wspomnienie tego spotkania znów przeszyło serce Anarzee bólem ostrzejszym niż użądlenie manty. Córkę urodziła dwa lata po przekształceniu w morską elfkę. Ale dzieci zrodzone z rodzi- ców należących do różnych elfich ras nie dziedziczyły rasy po obojgu - w córce Darthoridana i Anarzee nie łączyły się księżyc i morze. Morska elfka urodziła śliczną księżycową dziewczynkę i oddała niemowlę w ręce niani, by ta ją kochała i wychowywała. Pozostawienie kolejnego dziecka niemal złamało serce Anarzee. Na jej nalegania jej małżeństwo z Darthoridanem zostało rozwią- zane, gdyż nie mogła znieść myśli o kolejnej takiej stracie. Jeśli chodzi o Darthoridana, choć Anarzee widywała go coraz rzadziej, zmiana postaci nie zmniejszyła jej miłości do niego. Nie stłumił jej upływ czasu ani smutek z powodu straty dzieci. Tylko czasem był jej kochankiem - a od jakiegoś czasu wcale - ale na zawsze pozostanie jej ukochanym. Ufała, że Darthoridan dobrze wykorzysta informacje o Vhoorim Durothilu, jak ufała mu we wszystkim. 235 Elaine Cunningham Słońce wstało i znów zaszło, a Anarzee dalej płynęła z Forte- cy Craulnober na południe. Tylko z rzadka zatrzymywała się, by coś zjeść lub odpocząć. Kiedy zmęczona elfka w końcu minęła wyspę Sumbrar i wypłynęła na powierzchnię, odkryła, że w por- cie jest pełno świateł. Choć zbliżała się północ, doki i ulice Leu- thilspar jaśniały od świątecznych latarni, kul magicznego ognia i migoczących, ruchomych światełek świadczących o obecności baśniowych istotek-najpewniej chochlików i być może jednego czy dwóch baśniowych smoków. Żadne z tych świateł nie było jednak piękniejsze od tych zdo- biących statek przycumowany w dokach. Na łopoczących żaglach tańczyły zmienne wzory barwnych światełek, zaś kryształowy kadłub w odbitym świetle błyszczał niczym smoczy skarb. Na ten wspaniały widok wargi morskiej elfki wygięły się w smutnym uśmiechu. Uświadomiła sobie, że musi być blisko letniego przesilenia, gdy elfy radowały się i świętowały wszel- kiego rodzaju sojusze. Śluby zwykle zawierano w letnie przesile- nie. Najpewniej ten statek został tak udekorowany, by ponieść świeżo poślubioną parę do nowego domu. Tak też było, gdy Dar- thoridan zabrał ją z Leuthilspar do swojej fortecy na dzikich pół- nocnych wybrzeżach, które oboje pokochali. Uśmiech Anarzee zbladł, gdy w jej umyśle pojawiło się inne, mniej radosne wspomnienie. W tym statku było coś niepokojąco znajomego. Morska elfka wpłynęła do portu i opłynęła statek, by przeczytać nazwę wyrytą na kryształowym dziobie. Gdy jej spoj- rzenie padło na wyraźne runy, zabolało ją serce. Statek nazywał się Wyrwany Morzu. Anarzee zanurkowała i popłynęła szybko w stronę doków, a w my- ślach miała zamęt. Z pewnością to tylko przypadek, że statek ma taką samą nazwę jak miecz Darthoridana! A jednak nie mogła za- przeczyć, iż statek bardzo przypominał ten, który stworzyli razem, by walczyć z morskimi trollami. Statek, na którym Anarzee płynęła w ostanim dniu jako księżycowa elfka. Statek, który niemal stał się jej grobem, odrodził się i był przyozdobiony jak na wesele. Być może Seanchai znalazł sobie narzeczoną. Był już właści- wie w odpowiednim wieku, myślała Anarzee, wspinając się po dra- 236 Evermeet: Wyspa Elfów binie prowadzącej z morza do doków. Kiedy ta myśl pojawiła się w jej głowie, usłyszała słabą, odległą muzykę. Była tak daleko, że z początku nie uświadomiła sobie niezwykłej urody śpiewu. To wszystko miało sens. Jej syn był już znanym bardem i jego ślub przyciągnąłby najwspanialszych muzyków z całego Evermeet. Ale gdyby tak było, czemu nikt jej nie poinformował? Jej lądowa córka unikała jej, ale Seanchai był zaiste dzieckiem jej serca! Nie ożeniłby się, nie informując o tym wcześniej matki. Ze swojego miejsca na drabinie Anarzee przyglądała się gwar- nemu dokowi w poszukiwaniu nieznajomej twarzy. Nie chciała usłyszeć o ślubie syna z ust kogoś, kto niegdyś znał jąjako księ- życową elfkę. Ramiona Anarzee nosiły wiele ciężarów, lecz li- tość była zbyt ciężka dla dumnej elfki. Jej spojrzenie padło na młodego złotego elfa. Wydawał się odpowiedni. Prosty strój sugerował, że należy do pospólstwa. Był bosy i nagi od pasa w górę, a jego ciało miało w sobie siłę kogoś, kto zarabiał na życie ciężką pracą. Gładko ogolona głowa i duże złote obręcze w jednym spiczastym uchu dodawały mu łajdac- kiego, niemal pirackiego charakteru, ale ani ta poza, ani wielki puchar w dłoni nie mogły ukryć faktu, że jest bardzo młody - dopiero od niedawna wyszedł z wieku dziecięcego. Kiedy ona była Anarzee Moonflower, córką przewodniczącego Rady Roli- ma Durothila i żoną Darthoridana Craulnobera, on jeszcze się nie urodził. A i tak raczej nie miałby okazji znaleźć się w tych krę- gach. Młodzik mógł słyszeć opowieść o jej przekształceniu, ale nie miałby powodu, by skojarzyć bohaterską kapłankę wychwa- laną w pieśniach i opowieściach ze zmęczoną, starzejącą się mor- ską elfką. Anarzee wspięła się na pokład i cicho zawołała młodzika. W jego oczach pojawiły się ogniki, gdy na nią spojrzał i niepew- nym krokiem ruszył w jej stronę. Ku zdziwieniu Anarzee młody doker natychmiast mocno ją objął. - Witaj, śliczna panienko - powiedział entuzjastycznie... i zde- cydowanie niewyraźnie. - Przybyłaś z morza, by razem ze mną świętować letnie przesilenie, co? Muszę i ja świętować... muszle poświętować - zaimprowizował, uśmiechając się szeroko z żar- 237 Elaine Cunningham tu, który z pewnością uznał za bardzo dowcipny, a który pokazy- wał, że rzeczywiście jest mocno wstawiony. Anarzee zmarszczyła nos, czując mocny zapach wina w odde- chu chłopaka. - Jeśli uznałeś mnie za panienkę, musiałeś wypić o wiele wię- cej, niż mieści się w tym pucharze - stwierdziła sucho, próbując się wysunąć z jego objęć. Młodzik odsunął się nieco i spróbował skoncentrować zamglo- ne spojrzenie na jej twarzy. - Nie młoda - przyznał. - Ale bardzo ładna. I te niebieskie włosy - dziwił się. Wypuścił ją na chwilę, by pogładzić jeden z wilgotnych loków Anarzee. Morska elfka wyślizgnęła się z jego uścisku i zręcznie uchyli- ła przed drugą próbą objęcia. Jedną ręką chwyciła go za ramię, zaś drugą wyciągnęła z torby naszyjnik z różowych pereł i zama- chała mu przed twarzą. - Koniec tych głupot! Będą twoje, jeśli udzielisz mi pewnych informacji. To piękny prezent na noc przesilenia dla ślicznej pan- ny - zasugerowała, chcąc złagodzić rozczarowanie malujące się na twarzy młodzika. - A z pewnością będziesz potrzebował ta- kiej błyskotki! Noc jest jeszcze młoda. Na te słowa jego twarz rozjaśniła się. Pytaj o co chcesz, a ja odpowiem najlepiej, jak mogę. Czyja to procesja ślubna? - spytała głośno, by zagłuszyć zbliżających się muzyków. Pan z północy. Klan Craulnober. Piję jego zdrowie! - Po- wiedziawszy to, młody elf uniósł puchar. Przez chwilę wyglądał na zdziwionego, po czym skrzywił się, gdy znów uświadomił so- bie, że kielich jest pusty. Czyli to Seanchai - mruknęła ze smutkiem. Nie, nie bard - poprawił ją chłopak. - Ten z Rady. Darthori- dan. Nie słyszałaś o nim? To sławny wojownik. Zepchnął skragi z powrotem do morza, naprawdę, i dał sahuaginom powód, by bali się Evermeet! Niektórzy mówią, że będzie nowym przewod- niczącym Rady - mówił dalej z dumą, najwyraźniej zadowolony, że może jej przekazać takie informacje. 238 • Evermeet: Wyspa Elfów Anarzee już go nie słuchała. Czuła, że na jej sercu zaciska się obręcz. Mocno zacisnęła palce na trzymanym naszyjniku. Deli- katna nić pękła i perły posypały się niczym opadające płatki. - Ej! - sprzeciwił się młodzik, widząc, jak nagroda mu ucie- ka. Rzucił się na ziemię i zaczął zbierać toczące się perły. Anarzee obróciła się i pobiegła w odległy kąt doków. Rozra- dowany tłum niemal dotarł na nabrzeże. Nie chciała spojrzeć w twarz kobiety, która zajęła jej miejsce w sercu Darthoridana. Morska elfka wskoczyła do wody i zanurkowała głęboko. Pły- nęła gorączkowo, jakby mogła uciec przed pełną świadomością tego, co właśnie utraciła. Kiedy wydawało jej się, że serce pęknie jej z bólu i wysiłku, zatrzymała się i przycisnęła do grubego pasma morskiej trawy, aż znów mogła oddychać. Kiedy tylko odzyskała siły, gwizda- niem i cmokaniem wezwała do siebie delfina. Wkrótce zbliżyła się do niej smukła szara postać. Delfiny były przyjaciółmi morskich elfów, a tego osobnika nawet znała. Zaczął krążyć wokół elfki, ocierając się o nią przyjaźnie w sposób przy- pominający Anarzee zachowanie kotów, które niegdyś trzymała dla towarzystwa i pocieszenia. Ten jeden raz jednak wiecznie psotny uśmiech zwierzęcia nie przywołał uśmiechu na twarz elfki. Delfin chyba wyczuwał jej nastrój, gdyż gwałtownie potrzą- snął głową, a później przechylił ją, jakby chciał się o coś spytać. Zabierz mnie jak najdalej stąd, poprosiła w jego języku. W odpowiedzi delfin przekręcił się nieco, nastawiając w jej stronę płetwę grzbietową. Anarzee chwyciła ją i przytuliła się do delfina, który wyruszył na otwarte morze. Oszołomiona i zasmucona elfka nie zwracała uwagi na upływ czasu ani przepłyniętą odległość. Ale wydawało jej się, że nie minęło ich wiele, gdy delfin nagle się zatrzymał. Zwierzę spojrzało w górę, w stronę odległego nieba, gwiżdżąc z zaskoczeniem i przestrachem. Anarzee podążyła za jego spojrzeniem. Przez grubą warstwę wody wyraźnie widziała księżyc w pełni. Na jej oczach jednak przepłynęło nad nimi wielkie, okrągłe coś, tak gwałtownie odci- nając światło, że wydawało się, jakby jakiś potężny stwór po- łknął księżyc. Światło wróciło równie nagle, błyszcząc przez po- 239 Elaine Cunningham ruszoną wodę w sposób przypominający Anarzee drżące z prze- rażenia dziecko. Widmo przepłynęło nad nimi z zadziwiającą szybkością, ale nie tak szybko, by Anarzee nie zauważyła czterech masywnych nóg i ogona, które nadawały istocie taką prędkość. Smokożółw? spytała delfina. Ten szybko, nerwowo pokiwał głową. Po chwili wahania powiedział jej, że musi wznieść się na powierzchnię i zaczerpnąć powietrza. Choć Anarzee sama nie miała takiej potrzeby, popłynęła z del- finem. Nie poprosił ją o to, ale wyczuwała, że nie ma ochoty zbli- żać się do miejsca, gdzie przepłynął smokożółw. Delfiny się ich bały i nie bez powodu. Istoty te widywano rzadko, lecz wszyscy mieszkańcy morza znali ich moc. Smokożółwie posiadały bar- dzo dużą, choć czasem trudną do pojęcia, inteligencję. Anarzee wolała się nawet nie zastanawiać, co ściągnęło tego osobnika w pobliże Evermeet. W rzeczy samej, smokożółw płynął prosto w stronę elfiej wyspy. Gdy zbliżali się do powierzchni, Anarzee zwróciła uwagę na wstrząsające nią niezwykłe turbulencje - o wiele większe niż mógłby wywołać przepływający smokożółw. Na górze przywitał ich lodowaty wiatr z północy, zalewały ich niespokojne fale. A przecież niebo było jasne i bezchmurne, a gwiazdy świeciły jasno niczym świąteczne lampiony w Leuthilspar. To, co tak wzbu- rzyło morze, z pewnością nie było zwyczajnym sztormem. Anarzee została pochwycona przez dużą falę i podrzucona wysoko. Nim wpadła z powrotem do morza, ujrzała odległy, ja- sno oświetlony statek sunący na północ po spokojnym morzu. Anarzee straciła dech, gdy rozpoznała statek Darthoridana. Ból jednak został natychmiast zastąpiony przez ulgę. Sama Aerdrie Faenya chroniła wody wokół Evermeet przed sztormami. Jej uko- chany był bezpieczny w rękach potężnej elfiej bogini. Jego ślub- ny statek nie zostanie porwany przez tę burzę, chyba że świado- mie wyjdzie na niespokojne morze. Albo zostanie do tego zmuszony. Nagle morska elfka zrozumiała, co planował smokożółw. Za- nurkowała głęboko i rozpaczliwie wezwała delfina z powrotem. 240 Evermeet: Wyspa Elfów Muszę zobaczyć tamten statek. Musimy wyskoczyć nad fale! błagała go. Delfina nie dało się łatwo przekonać. Przez dłuższą chwilę kłócili się ostrymi cmoknięciami i gwizdami, od których morze wokół nich wypełnił wir wibrujących dźwięków. W końcu delfin ustąpił i po- zwolił, by Anarzee chwyciła jego płetwę grzbietową. Dwoje miesz- kańców morza płynęło ze wszystkich sił i rzuciło się do skoku. Trzymając się skaczącego delfina, Anarzee ujrzała, jak statek jej ukochanego nagle skręca gwałtownie na wschód. Było tak, jak się obawiała - smokożółw wypychał Darthoridana na pełne morze. Nie wahając się ani chwili, elfka zostawiła delfina i pospie- szyła w stronę skazanego na zagładę statku. * * * Noc prawie się już skończyła, gdy jednomasztowa łódka Vho- oriego Durothila przybiła do przystani Sumbrar. Na głównej wy- spie nadal trwało świętowanie letniego przesilenia. Wszyscy mieszkańcy Evermeet, nie tylko elfy każdej rasy, ale też inne ba- śniowe istoty, które uczyniły z wyspy swój dom, w najdłuższy dzień lata oddawali się muzyce i tańcom, ucztowaniu i święto- waniu. Choć Vhoori nie był przeciwnikiem radowania się, pra- gnął jak najszybciej powrócić na swoją wyspę, do swojej wieży i pochłaniającej każdą chwilę pracy. Osiągnięcia Vhooriego przerosły wszystkie pierwotne oczeki- wania. Szczególnie niezwykłe były jego umiejętności w dziedzi- nie magicznej komunikacji. Wiele razy przewidział zbliżające się niebezpieczeństwo i ostrzegał przed nim, a był w tym tak sku- teczny, że cała wyspa-przyczółek została oddana pod jego wła- danie. Miał tam swoje koszary spory oddział wojska, a kilkana- ście latających statków było stale w gotowości. Jednak najpotęż- niejszą barierą ochronną Sumbrar była chyba magia jego kręgu. Wieża Vhooriego Durothila stała się jedną z największych w kra- inie elfów. Wielu młodych magów ubiegało się o honor nauki u wysokiego maga Sumbrar. Na Evermeet jednak wiele elfów obawiało się rosnącej potęgi Vhooriego Durothila i mówiło o niebezpieczeństwach wiążących się z odizolowaniem wieży wysokiego maga i wątpliwej mądro- 241 Elaine Cunningham ści umieszczenia tak wielkich sił w rękach jednego elfa. Najgło- śniejszym z nich był Darthoridan Craulnober. Vhoori zazgrzytał zębami na myśl o swoim rywalu. Na ostatnim spotkaniu Rady, nie dalej jak czternaście dni wcześniej, Darthoridan długo i kwieciście opowiadał o niebezpieczeństwach wynikających z rosnących podziałów między różnymi rasami elfów. Był nawet na tyle bezczelny, by wspomnieć, że tylko złote elfy przyjmowano do wieży Sumbrar i tylko złote elfy stanowiły załogę tego przyczółka. Była to prawda. W oczach Vhooriego była to jedynie kwestia pre- ferencji i wygody, lecz Darthoridan odmalował to jako niebezpiecz- ny spisek. Nasiona podejrzenia zostały zasiane w wielu żyznych umysłach księżycowych elfów. Na to Vhoori nie mógł pozwolić. Mag nie mógł pozwolić, by ktoś zaczął się wtrącać do jego pracy i w żad- nym wypadku nie chciał odpowiadać przed jakimś szarym elfem. A to nie było jeszcze najgorsze z tego, co zrobił Darthoridan. Ten parweniusz Craulnober zdobywał coraz większe poparcie w Radzie, niektórzy nawet mówili, że może zostać jej przewod- niczącym. Vhoori Durothil uważał, że zaszczyt ten należy się jemu. Odpowiednio też wybrał ślubny prezent dla Darthoridana. Nieco pocieszony przez tę myśl, mag wysiadł z łodzi i pospie- szył do najwyższej komnaty swojej wieży. Tam właśnie przecho- wywał Akumulator, jak również wiele innych magicznych przed- miotów, które stworzył lub zebrał. Nawet teraz, w najciemniej- szej godzinie nocy, komnata będzie jasna od połączonego blasku setek łagodnie świecących kul. Gdy Vhoori wszedł do komnaty, odkrył, że nie jest sam. Przed jedną z takich kul siedziała Mariona Leafbower, wpatrując się weń intensywnie. Na jej twarzy malowała się dojmująca tęsknota. Vhoori zatrzymał się gwałtownie, zaskoczony obecnością ka- pitan w swojej prywatnej komnacie. Następnie zaczął się mar- twić, co też elfka mogła w niej zobaczyć. Każda magiczna kula była oknem, a niektóre z nich pokazywały widoki przeznaczone tylko dla jego oczu. Jak się jednak mógł domyślić, kapitan wpatrywała się w kulę pokazującą gwiazdy za Selune. Mag odchrząknął. 242 Evermeet: Wyspa Elfów - Jeśli chciałaś popatrzyć na gwiazdy, kapitan Leafbower, wystarczyło, byś wyszła z wieży. To moja prywatna komnata. Nie ma powodu, byś tu była. Mariona podniosła wzrok. Kąciki jej ust wygięły się w krzy- wym uśmiechu, gdy zauważyła konsternację swojego gospodarza. - Nie ma powodu? - powtórzyła sucho. - Jest noc letniego prze- silenia, Vhoori. Może przyszłam tu, by poświętować razem z tobą. Musiała minąć chwila zaskoczenia, nim mag pojął prawdziwe znaczenie tego komentarza. Nie potrafił sobie wyobrazić jakiej- kolwiek bliskości z tą elfką o ostrym języku, ale dobrze poznał jej skłonność do mówienia różnych rzeczy tylko po to, by wytrą- cić go z równowagi. Razjej się udało. Teraz po prostu odgryzał się w podobny sposób. - Jestem zaskoczony, że zauważyłaś zmianę pór roku, nie mó- wiąc już o przesileniu - powiedział spokojnie Vhoori. - Być może dostroiłaś się do tego świata bardziej, niż chcesz się przyznać. Mariona wygięła wargi. Mało prawdopodobne! Im szybciej strząsnę z butów pył tego przeklętego miejsca, tym będę szczęśliwsza! - Podniosła się gwał- townie i podeszła do maga z rękami opartymi na biodrach. - A skoro już przy tym jesteśmy, kiedy mogę odejść? Odejść? -Nie udawaj głupiego! - warknęła. - Pierwszy statek już prawie wyrósł. Oryginalny ster został odbudowany i sprawdzo- ny pod falami. Warstwa powietrza wytrzymała, statek jest w pełni manewrowalny. Mogę opuścić to miejsce i chcę to zrobić na- tychmiast. Vhoori westchnął. - Wiele razy o tym rozmawialiśmy, kapitan Leafbower. Tak, jeden statek jest gotowy do podróży między gwiazdami. Ale po- wiedz mi, kim go obsadzisz? Kto oprócz ciebie chce się udać w tę długą podróż? Shi'larra? Mariona spojrzała z wściekłością na maga, ale nie mogła za- przeczyć jego słowom. Swojej nawigator nie widziała już od lat. Shi'larra stwierdziła, że jej nowy dom całkowicie jej odpowiada i znikła w głębokich lasach Evermeet. 243 Elaine Cunningham Leśna efka nie była jedynym członkiem załogi Zielonego Mo- narcha, który się tu zadomowił. Jeden po drugim, elfy wymykały się na główną wyspę, uzbrojone w listy polecające od samego lorda Durothila. Kapitan syknęła z frustracji. Głupcy najpewniej spędzili tę noc, tańcząc pod gwiazdami i nawet przez chwilę nie wspominając dni, kiedy między nimi podróżowali! Do Otchłani z nimi. Z pewnością istnieje inny sposób uciecz- ki z tej skały. - A co z twoimi czarodziejami? - spytała niechętnie. Przez te wszystkie lata, które minęły od ich upadku, Vhoori dowiedział się co nieco o tajemnicach podróży między gwiazda- mi, głównie drogą eksperymentowania, i przekazał je kilku mło- dym magom ze swojego kręgu. Każdy z nich mógłby ją dopro- wadzić tam, gdzie chciała. Mariona w swoim czasie widziała lep- szych sterników, ale widziała też i gorszych. A wojownicy z Sum- brar byli elitarną jednostką, doskonale wykształconą w sprawach statków i morza. Z pewnością część z nich chciałaby podróżo- wać między gwiazdami. W służbie Imperialnej Marynarki Elfów była chwała i przygoda, a nawet wiele skarbów. - Moi podwładni doskonale znają swoje miejsce i są z niego zadowoleni - stwierdził Vhoori. - A tak naprawdę, jaki elf chciał- by opuścić Evermeet, chyba że udając się do Arvandoru? Mag mówił prosto, spokojnie, jakby przedstawiał jej dobrze znaną prawdę. I tak rzeczywiście było, przyznała niechętnie Ma- riona. W tej właśnie chwili kapitan pojęła, jak próżne było jej tak długo hołubione marzenie. Zaklęła głośno i uderzyła pięścią w najbliższą kulę. Bezcen- ny, magiczny kryształ przeleciał przez komnatę i roztrzaskał się o ścianę. W oczach maga zapłonął gniew. Mariona uniosła głowę i spoj- rzała na niego z góry, jakby zachęcając go do uderzenia. W tej chwili gniewu, poczucia straty i absolutnej frustracji z radością przyjęłaby zabójczy cios. Ale twarz Vhooriego złagodniała. Podszedł do niej i łagodnie położył jej dłoń na ramieniu. 244 Evermeet: Wyspa Elfów - Nie utraciłaś gwiazd. Gdybyś tylko otworzyła serce, znów doświadczyłabyś ich cudu. Elfka odwróciła się od niego i rzuciła na fotel. Nigdy wcze- śniej nie czuła się tak całkowicie pokonana. Wszystkie te lata na tej zapomnianej przez bogów skale, i po co? Nigdy stąd nie odejdę, będę uwięziona na Sumbrar aż do śmierci! Ten świat jest wielki, kapitan Leafbower. Poznałem ciebie i twoją naturę, a od twej dawnej załogi poznałem reputację twe- go żądnego przygód klanu. Nie zadowala cię dłuższe pozostawa- nie w jednym miejscu. Ale morza Aber-torilu, rozrzucone lądy i starożytne kultury, czyż nie jest to warte zbadania? Jeśli tylko zapragniesz, sprawię, byś dostała statek i załogę. W otępiałym umyśle Mariony pojawił się błysk zaciekawie- nia. Nie była to przestrzeń między gwiazdami, ale mimo to... - Nie sądzę, byście mieli porządne mapy i wykresy gwiazd - mruknęła. Vhoori zdusił uśmiech. - Jeśli o to chodzi, możesz ocenić to sama. Moja biblioteka jest do twojej dyspozycji. Mam wykresy gwiazd, ale być może będziesz w stanie je ulepszyć. Z pewnością masz wiedzę, której nikt z Evermeet nie dorówna. Twoje dzieło będzie kierować elfi- mi statkami przez wiele stuleci. - Przerwał, jakby nagle w jego umyśle pojawiła się wątpliwość. - To znaczy, jeśli poradzisz so- bie z kierowaniem morskim statkiem. Sądzę, że żeglowanie przez nieskończoną pustkę jest prostsze niż zajmowanie się prądami i wiatrami. W oczach kapitan zapłonęły iskierki. - Chodziłam po pokładach morskich statków, kiedy ty byłeś jeszcze w pieluszkach, a poza tym... Przerwała gwałtownie, gdyż mag zaczął się śmiać na całe gar- dło. Uświadomiwszy sobie, że ją podpuszczał i, co ważniejsze, świadomie przypomniał jej o czasach i pracy, które kochała, Mariona uśmiechnęła się niechętnie. - Skoro już o tym wspomniałeś, nie miałabym nic przeciwko żeglowaniu po tych wodach! 245 Elaine Cunningham Z tym słowami chwyciła jedną z wielu kul przedstawiających morze i rzuciła ją do maga. Vhoori chwycił ją i zajrzał do środka. Jego oczy rozszerzyły się, przyjrzał się uważniej. - No, ciekawe. Wygląda na to, że mój prezent dla Darthorida- na Craulnobera okazał się zaiste trafiony - mruknął. Zaciekawiona Mariona podniosła się i ponad ramieniem Vhooriego spojrzała w głąb kuli. Wewnątrz magicznej sfery ujrzała obraz statku, wyhodowanego z kryształu niczym elfi okręt wojenny. Żagle, połyskujące wielobarwnymi światłami, zwisały luźno, łopocząc bezradnie we wzbierającym wietrze mimo wszelkich wysiłków efiej załogi, która pracowała przy szotach. Kolejna grupa elfów zebrała się na rufie, strzelając do olbrzymiej istoty, która wpychała statek w dziwny, niena- turalny sztorm. Stwór, wyglądający jak olbrzymi żółw, już był wystarczająco dziwny. Ale jeszcze dziwniejsza, przynajmniej dla Mariony, była niewidzialna granica oddzielająca spokojne morze od sztormu. Smokożółw chce zniszczyć statek - myślał na głos Vhoori. Nie wydawał się szczególnie niezadowolony. Nie o to chodzi - stwierdziła kapitan. - Popatrz tylko na jego rozmiar! Mógłby roztrzaskać kadłub kilkoma machnięciami ogo- na. I założyłabym się o swój najlepszy sztylet, że ten smok ma również inną ciekawą broń. Oddech - przyznał Vhoori. - Gdyby smokożółw zechciał, mógłby posłać na statek chmurę rozgrzanej pary, która z pewno- ścią zabiłaby większość załogi. -1 najpewniej przy okazji uszkodziła statek - odparła Mariona. - A tego nie chce. - W takim razie czego chce? - spytał mag. Nie podobał mu się kierunek, w jakim szła rozmowa. Kapitan stuknęła palcem w kulę. - Trzy statki - powiedziała, wskazując na trzy plamki ciepła i koloru na odległym morzu. - Jak się domyślam, ci ludzie chcą twojego statku. Smokożółw jest ich sojusznikiem... albo, co bar- dziej prawdopodobne, wszyscy są na usługach tego, kto wywołał tę czarodziejską pogodę. 246 Evermeet: Wyspa Elfów - To nie robota czarodzieja - stwierdził Vhoori, uważnie przy- glądając się burzy szalejącej w kuli. Statki, które zauważyły by- stre oczy Mariony, już pojawiły się w pełni w jego polu widze- nia. Były długie i płytkie, każdy miał jeden wielki, kwadratowy żagiel. Należały do piratów z północy, prymitywnych ludzi, któ- rym brakowało magii koniecznej do stworzenia takiego sztormu. Istniało tylko jedno wyjaśnienie dla takiej wichury - było to dzieło samej Umberlee. Z jakiegoś powodu kapryśna bogini uzna- ła cel rabusiów za swój własny. Dzięki jej mocy z małych, ciężkich statków wyciśnięto wszyst- ko, co się dało. Żagle były wydęte najmocniej, jak się dało, nie ryzykując rozerwania tkaniny. Nawet maszty wydawały się gro- zić złamaniem. Piraci, mogę się założyć. Będą chcieli zdobyć elfi statek w ca- łości - stwierdziła Mariona w odpowiedzi na pytanie Vhooriego, nim ten zdążył je sformułować. - Łatwiej im będzie prześlizgnąć się przez obronę Evermeet w elfim statku, by atakować inne stat- ki lub nawet pustoszyć nadbrzeżne miasta. Na to nie możemy pozwolić - powiedział Vhoori. Podniósł spojrzenie na Marionę i w jej oczach, niczym w lustrze, widział taką samą ponurą determinację. Obiecałeś mi statek. Potrafię żeglować po tych wodach - stwierdziła, wskazując na kulę i wzburzone morze. W to nie wątpię - odparł Vhoori. - Ale nie zdążylibyśmy dotrzeć do elfiego statku na czas, by im pomóc. Przynajmniej nie morzem. Chodź. - Odwrócił się i szybko wyszedł z komnaty. Elfka z namysłem zmarszczyła czoło. Później jednak dotarło do niej znaczenie słów Vhooriego i jej oczy zapłonęły dziko. Dorównała kroku magowi. Powiedziałeś „my". Będziesz walczyć? Tej nocy pierwszy gwiezdny statek Evermeet wyruszy w dzie- wiczy rejs - odparł mag. - Któż będzie lepszym sternikiem? Kapitan pokiwała głową. - Dobrze. Masz więcej mocy niż jakikolwiek sternik, z którym podróżowałam. Ale pamiętaj, ja jestem kapitanem i ta bitwa nale- ży do mnie. Czy jeszcze pamiętasz, jak się przyjmuje rozkazy? 247 Elaine Cunningham - To nie jest mój mocny punkt - stwierdził sucho. - Ale ow- szem, ta bitwa należy do ciebie... a zwycięstwo do mnie. Mariona spojrzała z ukosa na maga. Nie obchodziło ją, kto przypisze sobie zwycięstwo. Jej wystarczyła perspektywa wej- ścia na pokład powietrznego statku. W głosie Vhooriego była jed- nak dziwna nuta, która jej się nie podobała, i której nie ufała. Szykowało się coś więcej niż tylko nieuchronna bitwa ze smoko- żółwiem, trzema pirackimi statkami i wściekłą morską boginią - jakby to nie wystarczyło! Aby się uspokoić, Mariona powtórzyła w myślach jedną ze swoich ulubionych maksym: „Jeśli coś jest proste, nie warto tego robić." Jak podejrzewała, gdyby oceniać wedle tej zasady, jej dzisiejsze zadanie może się okazać zaiste wiele warte. * * * Gdy Anarzee płynęła w stronę statku ukochanego, padł na nią duży cień, zasłaniając księżyc. Następny pojawił się po chwili. Morska elfka zatrzymała się, by spojrzeć do góry, i ujrzała mija- jący ją trzeci statek. Ludzkie statki. Morska elfka widziała je już wcześniej i do- brze wiedziała, jacy ludzie na nich pływali. - Piraci - mruknęła, a przez wzburzone morze popłynęły bą- belki. Udział smokożółwia był teraz oczywisty. Ponieważ żaden ludz- ki statek nie mógł nieproszony przebić się przez magiczne barie- ry chroniące Evermeet, piraci zawarli umowę z morskim potwo- rem. Anarzee zastanawiała się, co też takiego ludzie zapropono- wali smokożółwiowi w zamian za dostarczenie elfiego statku. Najpewniej skarby, gdyż obietnica elfów do pożarcia nie miała sensu - gdyby to był jedyny cel smokożółwia, z pewnością mógł- by to zrobić bez pomocy ludzkich piratów. Anarzee przekręciła się w wodzie i popłynęła do góry, mocno zagarniając rękami wodę. Przebiła powierzchnię i unosiła się tam, oceniając sytuację. Elfi wojownicy na pokładzie Wyrwanego Morzu rozpaczliwie walczyli ze swoim wielkim przeciwnikiem. Magia nie była do- brym rozwiązaniem przy tak niewielkich odległościach. Zaklęcia 248 Evermeet: Wyspa Elfów wystarczająco potężne, by zaszkodzić istocie, z pewnością przy okazji zniszczyłyby statek. Ich strzały,"nawet potężne pociski z ba- listy odbijały się od pancerza smokożółwia. Jedyne wrażliwe punkty, jakie stwór posiadał, były ukryte pod wodą. Zupełnie jakby jego myśli były echem myśli Anarzee, Darthori- dan przeskoczył przez reling statku i rzucił się w stronę potwornego żółwia. W dłoni trzymał długą metalową rurę, z której wystawał kol- czasty grot włóczni. Drugą włócznię miał przypiętą na grzbiecie. Anarzee wstrzymała oddech. Atak Darthoridana był odważ- nym i rozpaczliwym ruchem. Na pancerzu żółwia wyrastało wie- le kościanych grzebieni i kolców, i Darthoridan mógłby równie dobrze skakać w gęstwę uniesionej do ciosu broni. Ale Darthoridan wylądował pewnie i natychmiast zaczął wę- drować wzdłuż środkowego grzebienia w stronę głowy stwora. Morska elfka krzyknęła cicho z ulgi. Ramię Darthoridana mocno krwawiło, ale przynajmniej przeżył skok. Zaczęła płynąć w stronę smokożółwia, nie odrywając wzroku od dzielnego wo- jownika, którego kochała. Wtedy właśnie smokożółw znów popchnął statek. Siła uderzenia sprawiła, że Darthoridan się zachwiał - elf przewrócił się i przeto- czył po grzbiecie stwora. Uderzył w jeden z grzebieni wyrastających wzdłuż krawędzi pancerza. Nawet się nie podniósł, lecz wykorzy- stując grzebienie jako uchwyty zaczął okrążać potworną wyspę, kie- rując się w stronę otworu, z którego wyrastała potężna przednia łapa. Anarzee ponuro pokiwała głową. Harpun Darthoridana strze- lał ze znaczną siłą. Gdyby udało mu się przebić przez fałdy twar- dej skóry na nodze smokożółwia, mógłby przebić serce stwora. Mimo ran Darthoridan poruszał się bardzo szybko. Po chwili dotarł do celu. Zaczepiwszy nogi na jednym z grzebieni, opuścił siebie i harpun do wody. Morska elfka usłyszała cichy trzask, nie- siony przez wodę. Noc przeszył straszliwy ryk. Smokożółw stanął dęba niczym gniewny ogier, a później odwrócił się i zaczął kręcić potężną gło- wą, szukając źródła ataku. Spojrzenie jego żółtych oczu padło na elfa trzymającego się krawędzi pancerza. Gadzie oczy zwęziły się ze złością, stwór odchylił głowę do tyłu i kłapnął szczęką. 249 Elaine Cunningham Darthoridan jednak wrócił już na pancerz i zaczął wspinać się ku środkowi, gdzie znajdował się poza zasięgiem gada. Smokożółw zmienił taktykę i zaczął się przetaczać. Raz i drugi jasny pancerz najego brzuchu błysnął w blasku księżyca, gdy stwór pragnął pozbyć się uciążliwego elfa. Obrót stwora wywołał bliźnia- cze fale, które pochwyciły elfi statek i popchnęły go jeszcze bardziej w stronę wzburzonej wody - i zbliżających się szybko piratów. Anarzee jęknęła i popłynęła jeszcze szybciej, choć wiedziała, że niewiele może zrobić. Kiedy Darthoridan wpadnie do wody, morski potwór zabije go jednym kłapnięciem paszczy. Gdy wreszcie żółw się wyprostował, elfi wojownik nadal trzy- mał się środkowego grzbietu, uparty niczym pąkla. Nie mógł jed- nak robić tego zbyt długo - z wodą spływającą po pancerzu stwora mieszał się strumyk jasnej krwi. Żaden wojownik nie może bez końca ignorować takich ran. Nagle morze wokół Anarzee uspokoiło się. Nienaturalne wi- chry ucichły, a wysokie, spienione fale rozpłynęły się w morzu, pozostawiając tylko łagodne zmarszczki. Anarzee usłyszała gar- dłowe okrzyki zaskoczenia, gdy piraci trymowali żagle, by do- stosować je do słabszego wiatru. Już go nie potrzebowali, za- uważyła Anarzee, gdyż za chwilę dotrą do statku Darthoridana. Przez chwilę morska elfka poddała się rozpaczy. Gdy jednak wpatrywała się w coraz spokojniejsze morze, w jej głowie poja- wiła się myśl, tak jasna i wyraźna, jakby sam Sashelas z Głębin szepnął jej do ucha. Bez granicy wyraźnie oznaczonej przez wzburzone fale, lu- dzie nie domyśla się, gdzie znajdują się niebezpieczne tarcze! Morska elfka zaczęła nucić kapłańskie zaklęcie, modląc się o iluzję, która zmieni spokojne wody otaczające Evermeet w zwierciadło - zwierciadło pokazujące nadal niespokojne fale sztormu Umberlee. Anarzee zakończyła zaklęcie i zanurkowała głęboko - uderze- nie serca przed tym, jak jeden z pirackich statków uderzył w ma- giczną barierę. Błysk światła zmienił dogasającą noc w południe, a sam statek w pochodnię. Morska elfka zanurkowała głęboko, by uciec przed 250 Evermeet: Wyspa Elfów nagłym uderzeniem gorąca i uniknąć piratów, którzy przeżyli pierw- sze uderzenie i wyskoczyli - lub zostali wrzuceni - do morza. Huk i trzask ognia, ryk wściekłego smokożółwia, rozpaczliwa szarpanina rannych ludzi - to wszystko wypełniło zmysły Ana- rzee niczym triumfalny chór. Zbyt późno zwróciła uwagę na wi- bracje mówiące o nowej obecności w pobliskich wodach. Instynk- townie przechyliła się na bok i wtedy właśnie otarła się o nią smukła szara sylwetka. Przez chwilę Anarzee myślała, że to delfin wrócił, by dołą- czyć do bitwy. Ale szorstka skóra, która boleśnie otarła się o jej ramię, mogła należeć tylko do jednego zwierzęcia. Rekiny, przy- wabione przez hałas bitwy i zapach przelanej krwi, przybyły się pożywić. Anarzee wyjęła zza pasa nóż i zanurkowała jeszcze głębiej. Odcięła pęd wodorostu i szybko przewiązała ramię obtarte przez rekina. Nie było tam wiele krwi i dużo więcej nie będzie, ale na- wet kilka kropel w wodzie mogło oznaczać jej śmierć. W tej chwili rekiny doprowadzała do szaleństwa jej obfitość w wodzie. Przez dłuższy czas będą zajęte piratami. Niewiele rekinów jednak kie- dykolwiek tak się nasyciło, by zrezygnować z polowania na swój ulubiony posiłek - rannego morskiego elfa. Z nożem w zębach popłynęła w stronę potężnych kształtów malujących się na tle płonącego nieba. Smokożółw znów skiero- wał swoją uwagę na elfi statek i bez ustanku popychał go w stro- nę otwartego morza - i dwóch statków, które już czekały na swój łup. Z nogi potwora spływał wąski strumyczek krwi, z każdą chwi- lą coraz mniejszy. Strzał Darthoridana jedynie drasnął skórę żół- wia. Anarzee musiała poradzić sobie lepiej. Morska elfka skierowała się w stronę potężnego ogona. Chwy- ciła jego czubek, podciągnęła się wyżej i mocno ścisnęła go noga- mi. Jedną ręką wyjęła nóż spomiędzy zębów i wbiła go głęboko w ogon. Z całej siły pociągnęła w dół, mocno rozrywając skórę. Smokożółw znów ryknął. Straszliwy dźwięk wywołał drżenie wody i nawet na chwilę przerwał ponurą ucztę rekinów. Anarzee trzymała się mocno, gdy stwór gwałtownie machał ogonem w wo- dzie. Kiedy to nie wystarczyło, uniósł ogon nad wodę i podrzucił 251 Elaine Cunningham go do góry jednym ostrym ruchem. Morska elfka puściła się i po- zwoliła, by pęd poniósł ją na pancerz żółwia. Nie miała tyle szczęścia, co Darthoridan. Przeszyły ją fale bólu, gdy uderzyła twarzą o kościsty grzbiet. Ale zmuszając się do ru- chu, zsunęła się z krótkiego wyrostka, który ocierał się boleśnie o jej kość biodrową i podniosła się na czworaki. Ignorując prze- szywający, otępiający ból, zmusiła się do spojrzenia na ranę. Pły- nęła krew, zbyt wiele krwi. W morzu pełnym rekinów taka rana musi okazać się śmiertelna, tego była pewna. Ale być może uda jej się przeżyć wystarczająco długo, by wypełnić zadanie. Nadal na czworakach, morska elfka przeniosła się do miejsca, gdzie leżał Darthoridan. Był ranny gorzej, niż z początku myśla- ła, i niemal stracił przytomność. Policzkowała go, krzyczała i bła- gała, aż w końcu skoncentrował na niej spojrzenie. Anarzee - wyszeptał. - O moja biedna, utracona miłości. Tyle rzeczy mam ci do powiedzenia... Nie ma czasu - przerwała mu ponuro. Jedną poszarpaną ręką wskazała na elfi statek. Znalazł się poza barierą i piraci wpadli na jego kryształowy pokład. - Ludzie nie mogą zdobyć tego statku! Wiesz, jak go wykorzystają. Kobiecy krzyk, pełen bólu i przerażenia, wzniósł się ponad odgłosy bitwy. Darthoridan zaklął głośno, gdy dwaj ludzie wy- ciągnęli z luku szarpiącą się elfkę. Jaskrawa suknia kobiety i wia- nek z letnich kwiatów wiszący krzywo na jej rozczochranych włosach nie pozostawiał wiele wątpliwości co do jej tożsamości. Darthoridan podniósł się z trudem, lecz nie pobiegł od razu na pomoc swojej nowej żonie. Chwycił harpun i wsunął nową włócz- nię do rury. Anarzee wiedziała, o co mu chodzi, zupełnie jakby wypowiedział swoje myśli na głos. Jego pierwszym zadaniem było utrzymanie statku w rękach elfów. Póki smokożółw żył, statek był stracony. Morska elfka spojrzała na wzburzone morze, gdzie rekiny na- dal się karmiły. Żaden lądowy elf nie był wystarczająco zwinny, by ich uniknąć. Jeśli Darthoridan spróbuje powstrzymać smokożół- wia, z pewnością zginie i wszystkie jego wysiłki pójdą na marne. Anarzee chwyciła harpun zdrową ręką. 252 Evermeet: Wyspa Elfów Idź - rozkazała, wskazując na drabinkę sznurową, którą pi- raci zawiesili na kryształowym kadłubie statku. Jesteś ranna - sprzeciwił się, w końcu zauważając krew pły- nącą po cętkowanej skórze. Umieram - odpowiedziała po prostu. - Odejdź i pozwól mi dobrze umrzeć. Musisz uratować statek i tych, którzy na nim są. Nim Darthoridan zdążył odpowiedzieć, morska elfka zeszła po skorupie smokożółwia i zanurkowała. Księżycowy elf ode- tchnął ciężko i ruszył w górę skorupy, w stronę głowy stwora. Choć potwór wypełnił już swoje zadanie - elfi statek został wypchnię- ty za ochronne bariery - pozostawał w pobliżu, krążąc wokół stat- ku niczym rekin. Darthoridan poczekał, aż stwór wróci do miejsca, gdzie wisia- ła drabinka piratów. Skoczył, a spadając chwycił się dolnego szczebla. Siła uderzenia o kryształowy kadłub była niemal obez- władniająca, podobnie tępe pulsowanie w rozerwanym ramieniu. Ale podciągnął się i przetoczył przez reling na pokład. Wokół niego trwała bitwa, krwawa i zajadła. Elfy walczyły o życie. Ale towarzysze Darthoridana nie byli wojskiem, lecz gru- pą przyjaciół i krewnych, którzy postanowili towarzyszyć mło- dej parze w podróży na północ. Statek podskoczył, gdy pochwyciła go fala. Darthoridan chwy- cił reling, by utrzymać się na nogach i nagle odkrył, że znajduje się oko w oko ze smokożółwiem. W oczach stwora płonęło sza- leństwo, a jego pysk był szeroko otwarty i utrzymywany w takiej pozycji przez harpun wbity w jego podniebienie. Żółw nie mógł zamknąć pyska, gdyż groziło to wbiciem włóczni w mózg. Darthoridan zauważył również smukłe, płetwiaste dłonie ści- skające podstawę włóczni. Anarzee nie udał się morderczy strzał, ale zdeterminowana morska elfka postanowiła dopaść cel, nawet jeśli oznaczało to wpłynięcie mu do pyska! Przez chwilę miał nadzieję - Anarzee bezpiecznie wepchnęła oszczep, więc być może uzna zadanie za spełnione i ucieknie do wody. Kiedy ta myśl pojawiła się w jego umyśle, z pyska smokożółwia wylecia- ła chmura pary, którą promienie wschodzącego słońca zabarwiły na czerwono. Stwór wydał z siebie zduszony ryk i wysoko uniósł 253 Elaine Cunningham łeb. Bezwładne dłonie Anarzee puściły włócznię i znikły w szkar- łatnej mgle. Darthoridan przeciągnął dłonią po oczach, ocierając łzy i przyj- rzał się bitwie. Załoga jednego z pirackich statków już znalazła się na pokładzie Wyrwanego Morzu, a drugi statek się zbliżał. Elfy wkrótce zostaną pokonane. W stronę zbliżających się piratów z chmur wyleciało srebrne pasmo. Darthoridan sapnął na widok pocisku z balisty, który roz- trzaskał jedyny maszt statku. Maszt przewrócił się, miażdżąc jedną z drewnianych burt i przykrywając piratów całunem żagla. Elf spojrzał w tamtą stronę. Ku jego zaskoczeniu ich wybaw- cą okazał się powietrzny statek, błyszczący i na pewno elfiej ro- boty, który spadł na piratów niczym żądny zemsty motyl. * * * Mariona Leafbower aż krzyknęła z radości, gdy pocisk z bali- sty trafił w cel. Pełne frustracji lata na Sumbrar zostały zapomnia- ne, radowała się lotem i zbliżającą się bitwą. - Niezły strzał - skomentował dobrze znany głos za jej ple- cami. Kapitan obróciła się na pięcie i ujrzała Vhooriego Durothila, przyglądającego się bitwie z chłodnym dystansem. W objęciach trzymał laskę zakończoną świecącym, złocistym klejnotem. Kto jest przy sterze? - warknęła. Chandrelle nieźle sobie radzi - odparł mag. - Nikt poza mną nie doprowadziłby tego statku tak szybko na pole bitwy, lecz w tej chwili inne moje umiejętności są bardziej potrzebne. Poradzę sobie z walką! Z tym też? - spytał, wskazując laską na rozwścieczonego smokożołwia. - Kiedy musisz stawić czoła dwóm wrogom, czyż nie lepiej wystawić jednego przeciwko drugiemu? -Ale... -Koniec! - zagrzmiał Vhoori. - Zrobię to, co muszę. Pro- wadź bitwę, jak uważasz za słuszne, ale nie przeszkadzaj mi. Mariona cofnęła się o krok, zaskoczona gwałtownością, czy- stą mocą głosu złotego elfa. Ten jeden raz nie miała ochoty się z nim kłócić. 254 ? Evermeet: Wyspa Elfów Mag skierował laskę w stronę morskiej istoty i zaczął nucić. W rytm jego słów światło klejnotu stawało się coraz silniejsze. Ku zaskoczeniu Mariony, złoty elf śpiewał zaklęcie wezwania i związania, wykorzystując magię jako ramę dla łagodnych słów przyjaźni i obietnicy - wypowiadanych do smokożółwia! Powietrzny statek zbliżył się i Mariona widziała włócznię wbitą w pysk wielkiego gada. Stwór nie był bezpośrednim zagrożeniem dla elfów, ale nie był też zbyt przydatnym sojusznikiem. O czym myślał Vhoori? Nie miała czasu zastanawiać się nad tą kwestią. Choć statek piracki, który zaatakowała, był poważnie uszkodzony i szybko nabierał wody, sporej liczbie piratów udało się przebić przez płótno. Ostatni nieuszkodzony statek zawrócił, by im pomóc. Wkrótce walczące elfy zostaną przygniecione ich liczbą. Mariona pochyliła się nad tubą. - Sternik, posadź nas na wodzie, najbliżej elfiego statku, jak się odważysz! Odwróciła się na pięcie, gotowa, by wykrzykiwać rozkazy do załogi. Oni jednak już zabrali się za swoje zadania - podnosili niższe żagle, przygotowywali bosaki i liny, zbierali broń. Mario- na poczuła ukłucie żalu -jakie wspaniałe przygody mogła dzie- lić z takimi elfami w przestrzeni! Myśl ta jednak szybko znikła, odegnana przez bliską perspektywę bitwy. Zbliżali się do powierzchni. Kapitan szeroko rozstawiła nogi i przyjęła zadziwiająco niewielki wstrząs, gdy osiedli na morzu. Podeszła do relingu. Chwyciwszy zwiniętą linę, zatoczyła nią nie- wielki krąg i rzuciła. Kotwiczka na jej końcu zaczepiła się o bur- tę walczącego statku. Poleciały inne liny i większość złotych el- fów z jej załogi zaparła się o pokład i ciągnęła, przybliżając oba elfie statki do siebie. Mariona nie czekała, aż zetkną się kryształowe burty. Kiedy tylko zbliżyli się wystarczająco, przeskoczyła dzielącą ich wodę i rzuciła się do walki. Słońce wyszło zza horyzontu, malując morze szkarłatem i zło- tem. Noc odeszła, a wraz z nią resztki sił. Darthoridan już nie 255 Elanie Cunmngham był w stanie walczyć. Był absolutnie wyczerpany, nie tylko z po- wodu ran i zwyczajnego zmęczenia, ale też przytłaczającego po- czucia winy i smutku. Anarzee pozostała mu wierna, podczas gdy on myślał tylko o powiększeniu klanu i podniesieniu wła- snej pozycji. Z tych powodów wziął sobie nową żonę - damę z dobrej rodziny o wielu wspaniałych cechach. Jej uroda, umie- jętność gry na harfie i składania pieśni czyniły ją ozdobą jego zamku i dworu. Miała też pomóc w powiększeniu rodu Craul- nober, gdyż była młoda - młodsza nawet od jego syna - i mogła mu urodzić wiele dzieci. Jej brzuch już zaokrąglał się pod znisz- czoną suknią. Darthoridan odszukał ją wzrokiem. Stała oparta plecami o maszt i z paniką w oczach przyglądała się szalejącej wokół bi- twie. Przycisnęła ręce do ust, jakby powstrzymując okrzyki prze- rażenia. Nie, z pewnością nie była wojowniczką. Darthoridan usłyszał, jakby z dużej odległości, brzęk upada- jącego miecza i głośne łupnięcie. Słabo uświadamiał sobie, że to miecz wypadł z jego dłoni, a on sam znalazł się na kolanach. Elf usłyszał, jak jego żona woła go po imieniu. Zdołał jeszcze podnieść głowę i zobaczyć opadające w jego stronę ostrze. Nic więcej nie mógł zrobić. Ponad hałasem bitwy zabrzmiał jęk metalu uderzającego o me- tal. Szczupła, siwowłosa elfka pojawiła się w ostatniej chwili, by zatrzymać ostrze pirata swoim własnym. Wysoko uniosła złączo- ne miecze. Nim pirat zdążył zareagować, wpadła na niego, ude- rzyła go czołem w twarz i wysoko podniosła kolano. Odskoczyła tanecznym krokiem, a mężczyzna skulił się, klnąc głośno. Elfia wojowniczka wysoko uniosła miecz i opuściła go na kark pirata. Uniosła znów broń, kopnięciem odpychając zbliżającego się brodacza. Mężczyzna potknął się i zamachał rękami, próbu- jąc utrzymać równowagę. Nim jednak zdołał stanąć prosto i pod- nieść swój miecz, elfka obróciła się na pięcie. Darthoridan nie widział samego ciosu, lecz ujrzał, jak mężczyzna upada z pode- rżniętym gardłem. Waleczna elfka rozejrzała się w poszukiwaniu kolejnej walki, jednak nic już dla niej nie pozostało. Ich wybawcy - same złote 256 Evermeet: Wyspa Elfów elfy w mundurach straży Sumbrar- wyrzucali ostatnich ludzi do morza. Walka się skończyła i Darthoridan w końcu pozwolił sobie zapaść w kuszącą ciemność. Gdy go opływała, poczuł, jak chłodne, delikatne dłonie głaszczą go po twarzy. - Anarzee - szepnął. Dłonie zatrzymały się gwałtownie. -Anarzee nie żyje, mój panie - powiedziała jego nowa żona. - Zabił ją smokożółw. To było takie straszne! Darthoridan przypomniał sobie wszystko. Na smutek będzie czas później. Nawet ciemność musiała poczekać, gdyż musiał rozegrać jeszcze jedną bitwę. Pomóż mi wstać - wychrypiał. - Musimy zebrać wojowni- ków i wykończyć tego potwora! Spokojnie, lordzie Craulnoberze - powiedział znajomy głos. - Potwór, jak go nazywasz, żyje, ma się dobrze i jest teraz so- jusznikiem Ludu. - Jakby chcąc to udowodnić, Vhoori Durothil podniósł dwa kawałki włóczni, którą Anarzee umieściła z takim trudem na miejscu. Darthoridan z niedowierzaniem wpatrywał się w spokojną, zło- cistą twarz maga z Sumbrar. Ten potwór zabił Anarzee Moonflower, twoją krewną! To wielka strata i dołączę do wielu, którzy będą opłakiwać jej odejście. Ale potrzebujemy sojuszników takich, jak ten smo- kożółw i nie możemy pozwolić, by smutek zaćmił nam rozum. Jeśli mi wybaczysz, muszę jeszcze wzmocnić nasz sojusz. Mag podszedł do relingu. Pozostaje jeszcze jedno pytanie, wielki Zhorntarze - zawo- łał. - Co zaproponowała ci morska bogini w zamian za twoją pomoc? Być może Lud może dać ci to samo, a nawet więcej. Umberlee obiecała mi bogate królestwo, którym mógłbym rządzić zgodnie ze swymi życzeniami - odpowiedział smokożółw głębokim, dźwięcznym głosem. Z każdym jego słowem z wody unosiła się para. - Wszystkie przepływające statki miały odda- wać mi haracz, a gdybym zdecydował się na polowanie, mógł- bym się zabawić! 257 Elaine Cunningham - Będziesz to miał i więcej jeszcze - obiecał mag. - Będziesz : mógł patrolować morza wokół Evermeet, a każdy statek nie ma- jący elfich run wyrzeźbionych w dole kadłuba będzie twoim pra- wowitym łupem. Wszelkie skarby, które odbierzesz napastnikom, . będą należeć do ciebie. To królestwo będzie należeć do ciebie i przekażesz je swoim dziedzicom. Możesz być z tego sławny, lub pozostać w tajemnicy, jeśli wolisz. Zgoda? Jesteś szalony - powiedział ze złością Darthoridan. - Za- prosiłbyś lisa, żeby zamieszkał w kurniku? Stwór będzie kiero- wał się swoją naturą i elfie statki również padną jego ofiarą! Zhorntar nawet nie dotknie elfiego statku - stwierdził mag pewnie. Skąd możesz to wiedzieć? Vhoori w odpowiedzi wyciągnął rękę i wyjął starożytny, zdo- I biony klejnotami sztylet zza pasa Darthoridana. Wyszeptał kilka dziwnych słów i wrzucił go do morza. Darthoridan spojrzał w tamtą stronę. Płynął tam smokożółw. Sztylet zatopił się głęboko w jego pancerzu - wystawała jedynie jego rękojeść i pulsujące magią klejnoty. Teraz będę mógł go obserwować - stwierdził Vhoori. -1 bądź spokojny, nawet jeśli odwrócę wzrok, ostrze zatonie głębiej i od- najdzie drogę do serca Zhorntara, gdyby kiedykolwiek uległ po- kusie polowania na elfy. Ładna ozdoba - przyznał smokożółw, przekręciwszy głowę, by podziwiać klejnoty. - Ale co z moimi dziedzicami? Mogą wyjąć go z twojego pancerza po twojej śmierci. Jest zaczarowany i wysunie się dla twojego wybranego następcy. - Dobrze. Zgadzam się- stwierdził smokożółw i znikł w morzu. Oczy Darthoridana płonęły, gdy odwrócił się do maga. - Dałeś mi ten sztylet w prezencie ślubnym, żeby mnie obser- wować! -1 powinieneś się z tego cieszyć - oparł złoty elf. - Gdybym tego nie zrobił, zginąłbyś, a statek znalazłby się w ludzkich rękach. Była to prawda, ale wojownik nadal podejrzliwie przyglądał się Vhooriemu. 258 Evermeet: Wyspa Elfów Nie wierzę, że dałeś mi taki prezent, ponieważ dobrze mi życzyłeś. Przyszedłem ci na pomoc, czyż nie? - stwierdził niecierpli- wie mag. Darthoridan pokiwał głową. W takim razie czego ode mnie chcesz? Po pierwsze, milczenia. Nikt nie powinien wiedzieć o flocie Gwiezdnych Skrzydeł ani o najnowszym obrońcy Evermeet - powiedział Vhoori, wskazując w stronę spokojnego morza. - Po drugie, poparcia. Pragnę zostać kolejnym przewodniczącym Rady. Darthoridan roześmiał się, krótko i bez prawdziwej wesołości. Dowodzisz statkami, które latają, posiadasz magię wystar- czającą, by związać jedną z najpotężniejszych morskich istot... Tak naprawdę, to dwie - wtrącił mag. - Wody na północ od Sumbrar patroluje kraken. Księżycowy elf wysoko podniósł ręce. - Po co ci moje poparcie? Przecież możesz po prostu wziąć sobie to, co chcesz! Vhoori Durothil potrząsnął głową. Nadal nie rozumiesz. Nie chcę zdobywać, ale służyć. Mocą, którą posiadam, będę posługiwał się dla dobra Evermeet. Zgodnie ze swoim kaprysem - stwierdził sarkastycznie Dar- thoridan. Zgodnie ze swoim prawem! - Zwykle spokojny głos maga był pełen pasji. - Klan Durothil jest najstarszy i najbardziej sza- cowny ze wszystkich na tej wyspie. Nasi przodkowie rządzili Aryvandaarem, a wcześniej samym Faerie. Czas Rady się koń- czy. Evermeet musi mieć władcę, godnego władcę z godnej i sprawdzonej dynastii. A kto jest lepszy niż ja i mój ród? - Chcesz zostać królem - stwierdził oszołomiony Darthoridan. Vhoori nie sprzeciwił się. - Dobrze rządziłem Sumbrar. Evermeet mi się należy. Jest jesz- cze coś więcej - powiedział, gdy księżycowy elf chciał zaprote- stować. - Dzięki swej magii mogę spoglądać między gwiazdy, pod powierzchnię morza i w głąb kręgów, które zbierają się w każ- dym zakątku tego świata. Czasami widzę błysk tego, co wydarzy 259 Elaine Cunningham się w przyszłości. I mogę ci powiedzieć z całą pewnością: Ever- meet będzie miało króla. - A przewidziałeś także, że to ty będziesz tym królem? Mag wzruszył ramionami. - Być może jestem przesadnie pewien siebie, chcąc zdobyć tron Evermeet. Ale bardziej prawdopodobne, że robiąc to tylko przyspieszam swoje przeznaczenie. Mówię ci to wszystko, po- nieważ jesteś ważnym głosem w Radzie. Twoje słowo wiele zna- czy. Przysięgnij mi lojalność, a w zamian będziesz władał pół- nocnymi wybrzeżami w imieniu korony. Zdobędziesz władzę i szacunek, o których inne rody srebrnych elfów mogą tylko po- marzyć. Nim Darthoridan zdążył odpowiedzieć, poczuł delikatny ucisk na ramieniu. Spojrzał w twarz żony. Pokiwała głową, a na jej pięk- nej twarzy malowało się zdecydowanie. - Jeśli przysięga lojalności wobec Durothila da naszemu ro- dowi szacunek i wysoką pozycję, zrób to, mój panie. Księżycowy elf był zbyt zmęczony, żeby się kłócić. Nie mógł sprzeciwiać się wizji Vhooriego ani pragnieniu żony, by osią- gnąć wysoką pozycję na dworze. Czyż nie chciał tego samego? Czyż nie tego pragnął przez całe życie? - Zgoda - powiedział krótko. - Ale strzeż się, jeśli nie bę- dziesz rządził dobrze. Vhoori uśmiechnął się zadowolony. - Nie ma na to wielkich szans. Evermeet staje się tym, czym miało być. Świt, który widzisz przed sobą, jest świtem nowej i, jeśli wybaczysz mi to określenie, złotej ery. 260 14 Smoczy lot eśne drzewa trzęsły się, gdy Malar, Władca Bestii, wy- krzykiwał w nocne niebo swoją wściekłość. Warcząc i przeklinając wędrował niespokojnie po lesie i spra- wiał, że góry Faerunu drżały echem jego gniewu. Ten las, położony daleko w głębi lądu był teraz jego leżem. Nie dla niego odległe wyspy i wściekłe morskie fale. Skończył z Umberlee, a ona z nim. Dwa razy bogini morza zawiodła oczekiwania Malara. Nie cho- dziło o to, że Umberlee brakło mocy - po prostu była zbyt kapry- śna. Brakowało jej koncentracji Malara. Dręczenie żeglarzy u sło- necznych wybrzeży Chult było dla niej równie zabawne, jak po- pychanie ludzkich piratów do napaści na Evermeet. Jeśli coś jej się nie udało, bogini po prostu wzruszała spienionymi ramionami i kierowała swoją uwagę gdzie indziej. Morza Aber-torilu były szerokie i samotna elfia wyspa nie przyciągała uwagi Umberlee na zbyt długo. Malar zastanawiał się, czy sam kiedykolwiek będzie w stanie myśleć o czymś innym. Mijające stulecia niewiele zmniejszyły jego nienawiść do elfów i nie stępiły pragnienia, by pokonać Corellona Larethiana. Widział jednak coraz wyraźniej, że zdoby- cie Evermeet nie będzie proste. Władca Bestii w końcu się zmęczył i opadł na ziemię. Oparł- szy porośniętą czarnym futrem głowę o pień starego dębu, wpa- trzył się złymi czerwonymi oczyma w ciemność bezksiężyco- wej nocy. Dawno nie widział nocy tak ciemnej. Cienka warstwa chmur zasłaniała gwiazdy. To cieszyło Malara, gdyż światło gwiazd było źródłem magii i radości dla przeklętych elfów. 261 Elaine Cunningham W swym obecnym nastroju nie potrzebował takiego wspomnie- nia swoich wrogów. Uwagę rozzłoszczonego boga przyciągnął błysk różowego światła na wschodnim niebie. Zmrużył oczy, próbując sobie przy- pomnieć, co było w nim takie znajome. Nagle Malar cofnął się o wiele lat i przypomniał odległe czasy, czasy straszliwego znisz- czenia dokonywanego przez najpotężniejszych myśliwych zna- nych temu światu. Bóg poderwał się na równe nogi i przebiegł przez las. Kiero- wał się w stronę najbliższej góry i nie ustawał, aż pozostawił za sobą granicę lasu. W końcu stanął tuż pod szczytem. Przed nim leżało nocne niebo, mroczna pustka pozbawiona wszelkiego świa- tła poza jednym. Nowa gwiazda wzniosła się wysoko w niebo, potężna i wy- starczająco jasna, by świecić nawet przez mgłę. Wisiała nad gó- rami, świecąc jak pojedyncze szkarłatne oko. Malar uniósł wyso- ko ręce i krzyknął triumfalnie. Było tak, jak myślał. Zabójca Kró- lów powrócił. Być może niektórzy bogowie obserwowali rytm gwiazd i prze- widywali cykliczne nadejście jasnej szkarłatnej gwiazdy. Malar nie był takim bogiem. Pamiętał jednak jedną bardzo ważną rzecz. Z nieznanych powodów, gdy Zabójca Królów świecił jasno nad Faerunem, smoki zbierały się i zrywały do lotu, Malar wreszcie wiedział, jak najlepiej zemścić się na Evermeet. Bóg zaczął tańczyć w słabym czerwonym świetle Zabójcy Kró- lów. Pasma boskiej magii wyruszyły na poszukiwanie wyznaw- ców Władcy Bestii, by wejść w sny tych, którzy nasłuchiwali. Wszystkim kapłanom i szamanom Malar przekazał tę samą wia- domość: Zbierzcie wiernych. Nadszedł czas na Wielkie Łowy. * * * Horda orków przebijała się przez las, nie próbując nawet ukryć swojej obecności lub stłumić wydawanych przez siebie dźwięków. Nie miało to większego sensu. Przez krainę biegła smocza ścieżka, szeroki pas zwęglonego, pozbawionego życia lasu. 262 Evermeet: Wyspa Elfów - Nie wiem, czemu tędy idziemy - mruknął młody, szaroskóry ork, wlokący się blisko końca grupy. Była to jego pierwsza wy- prawa i jak na razie nie spełniła jego oczekiwań. Wielkie Łowy, jeszcze czego! Nie zabili jeszcze nawet jednego elfa. Czworo- nożnej zwierzyny łownej też nie było za wiele. Jego towarzysz, równie niedoświadczony, wzruszył ramio- nami. Vapgard mówi iść, to idziemy. Tu nic nie ma - narzekał szary. - Czemu smoki muszą palić las? Hmf! Nie pamiętasz głodnej zimy? Dużo śniegu. Za dużo wilków na południu. Orkom trudno znaleźć łup. Szary ork chrząknął. Oczywiście, że pamiętał. Był za młody, by uważano go za wojownika, ale nie za młody na polowanie. Uszy nadal bolały go na wspomnienie ciosów matki, gdy dzień po dniu wracał do jaskini z pustym workiem. To co my wtedy robili? - dopytywał się jego towarzysz. Aha! - Ork odsłonił zęby, gdyż w końcu pojął, o co chodzi. - Jedne orki paliły las. Inne orki, mnóstwo, mnóstwo, czekały przy rzece. Słyszałem, że brat Vapgarda płynie łodziami rzeką. Łodzie niosą wiele orków- więcej niż wiele. Czekają. My idziemy z ty- łu. - Ork zatrzymał się w marszu i wepchnął swoją włócznię w gru- bą warstwę popiołu. Podniósł szponiaste ręce. - Oni, my - po- wiedział, wskazując najpierw jedną, a potem drugą ręką. Z dzi- kim grymasem klasnął w dłonie. Zmiażdżymy ich - zgodził się z zadowoleniem szary. Tak zachęcony, młody ork maszerował bez słowa narzekania przez resztę dnia. Późnym popołudniem horda pozostawiła za sobą zniszczony las. Zwęglone drzewa ustąpiły miejsca zaroślom, a te łące. Z przodu grupy zabrzmiało podniecone wycie, które falami przesuwało się do tyłu. Orki ruszyły biegiem. Szary czekał, aż fala ruchu dotrze do niego, by mógł też pobiec - i zabijać. - Dawno po wszystkim - chrząknął, kiedy w końcu mógł opu- ścić włócznię. Wybiegł na łąkę i zauważył, że trawa była nie 263 Klaine Cunningham tylko wysuszona i krucha od oddechu smoka, ale też śliska od ' krwi. Zatrzymał się gwałtownie, by nie potknąć się o coś, co 1 wyglądało jak udziec bawołu. Pewnie kęs, który wypadł z pys- ] ka smoka. Horda zdążyła się rozproszyć i ork mógł lepiej przyjrzeć się j polu bitwy. Nie na to miał nadzieję. Pole było pełne ciał - częściowo leśnych istot, których smo- ] ki nie zjadły, lecz przede wszystkim elfów. Niektóre zostały roz- 1 szarpane przez potężne kły i szpony, niektóre spalone ogniem, j inne jeszcze stopione kwasowym oddechem czarnych smoków. ] Rzeź ta była całkiem przyjemnym widokiem, ale nie dawała im ! rozrywki ani satysfakcji. Młody ork chciał zabijać. Musiał za- ] bijać. Odsłoniwszy kły, zaczął krążyć po polu bitwy, naśladując star- sze orki, które kopały i szturchały ciała elfów. Od czasu do czasu jeden z nich znajdował elfa, który jeszcze dychał. Każde takie odkrycie ogłaszane było triumfalnym rykiem, po którym nastę- pował odgłos uderzeń maczugami i włóczniami. Status młodego orka sprawił, że znalazł się on zbyt daleko z tyłu hordy i przybył zbyt późno, by zdobyć jakieś trofeum. Kie- dy na polu bitwy z drugiej ręki w końcu zapadła cisza, pomyślał, że to wcale nie jest polowanie. Byli bardziej jak kruki i wilki, sprzątali po smokach. Szary wzruszył ramionami. Kruki i wilki - to nie takie złe. A jeśli dzisiaj nie mógł zabijać elfów, to niech będzie jutro. Rzeka znajdowała się zaledwie pół dnia marszu na południe. Wzdłuż jej brzegów znajdowała się spora elfia osada. Choć miała umocnione mury i magię, upadnie. A jak mogła nie upaść? Leśne elfy, łucznicy i wojownicy stanowiący pierwszą linię obrony, zginęli. Co więcej, smoki zwykle podążały wzdłuż biegu rzeki i smoczy ogień z pewnością zniszczył część mu- rów, może nawet przewrócił te przeklęte Wieże. A w hordzie było bardzo, bardzo wiele orków, które niemal oszalały po pierwszym posmaku rzezi. Jutro elfie miasto. Jutro radość polowania i duma z wielu zdo- byczy będąjego. 264 Evermeet: Wyspa Elfów * * * Chandrelle Durothil, potężna córka przewodniczącego Rady Evermeet, przeprowadziła swój krąg przez kolejne zaklęcie we- zwania. Mimo głębokiego skupienia przy rzucaniu zaklęcia sły- szała charakterystyczne odgłosy smoczego lotu za oknami wieży - uderzenia potężnych skrzydeł, krzyki i ryki wydawane przez potężne istoty, gdy krążyły i nurkowały. Wyczuwała również potężne pulsowanie magii w powietrzu. Na całym Aber-torilu żadna istota, nawet elfy, nie była z natury tak magiczna jak smoki. Jedynie odrodzenie smoczych jeźdźców, zjednoczenie smoków i elfów, niewiarygodne połączenie magii, dawało elfom szansę na przeżycie w obliczu zbliżających się or- czych hord. Elfy Faerunu nie były jedynymi istotami, które ucierpiały z po- wodu smoczych lotów. Wojny między różnymi rasami smoków były długie i kosztowne. Obecnie złe smoki z południa - głównie czerwone, wśród nich kilka mniejszych, lecz nie mniej niebez- piecznych czarnych - zbierały się w niezwykłej liczbie, by ru- szyć na północ. Po drodze celowo niszczyły terytoria spokojnych jaszczurów. Spiżowe smoki odkrywały, że ich sadzawki zmienia- ły się w chmury pary i pozostawało po nich jedynie popękane, pozbawione życia dno. Płomienie topiły kamień, zamykając wej- ścia do jaskiń srebrnych i złotych smoków, więżąc wiele z nich wewnątrz. Chandrelle była jednym z pierwszych elfów, które przeszły przez nowe bramy, jakie w ostatnich latach połączyły Evermeet z lądem. Jej mąż, nowoprzybyły daleki krewny również noszący nazwisko Durothil, pomógł ustanowić bramę między Evermeet a miastem, z którego pochodził. Teraz to miasto leżało niemal w ruinach. Niegdyś było pięk- nym miejscem, chronionym przez mury i potężną magię, a znaj- dującym się na brzegach szerokiej, bogatej w pstrągi rzeki. Smo- czy ogień zniszczył gospodarstwa i lasy, i wybił potężne dziury w murach. Jedna z dzielnic doszczętnie spłonęła. Jedynie mythal, potężna magiczna tarcza, uchronił miasto przed całkowitym znisz- czeniem. 265 Elaine Cunningham Ale Wieża stała nadal. Wysocy magowie połączyli siły z dzie- j siatkami magów przysłanych z Evermeet, by pomóc w jej utrzy- i maniu. Śpiewali potężne zaklęcia, które wzywały i wiązały do- I bre smoki. W dawnych czasach smoczy jeźdźcy szkolili swe wierz- chowce od urodzenia, tworząc z nimi głębokie, mistyczne więzi. Na to nie mieli teraz czasu. Podniecone okrzyki dochodzące z miasta poinformowały ma- gów o ich sukcesie. Chandrelle zręcznie odcięła dopływ mocy i uwolniła magów z kręgu. - Przybyło jeszcze siedem - powiedziała głosem nadal wibru- jącym mocą. - Teraz wystarczy smoków dla nas wszystkich. Razem z innymi magami Chandrelle pospiesznie opuściła wieżę, by przywitać nowoprzybyłych. Jeden ze smoków, złota smoczyca, zrobił krok do przodu i pochylił głowę w geście sza- cunku. < Słyszeliśmy, co planujecie - stwierdziła smoczyca głosem, od którego wieża zadrżała. - To szaleństwo. Jest konieczne - upierała się Chandrelle. - Twój lud nie może samotnie walczyć ze smokami, my również. Potrzebuje- my waszej umiejętności lotu, by dogonić i otoczyć tych, którzy lecą na północ. Wy potrzebujecie naszej wysokiej magii, by ich zatrzymać. A kiedy zostaną zabici? Co wtedy? Wtedy wasz lud znów będzie mógł mieszkać w pokoju, a my, elfy, będziemy mogli odbudować nasze miasta. Smoczyca potrząsnęła złotą głową. Tak wiele mocy, tak mało mądrości - szepnęła. Nie pomożesz nam? - naciskała Chandrelle. Mamy niewielki wybór. Wasza magia zmusiła nas do przy- bycia... i zmusza większość nas do służenia. Chandrelle nie była zachwycona takim stwierdzeniem, ale to musi wystarczyć. Szybko objaśniła nowym smokom ich część pla- nu. Wyniesiono prowizoryczne siodła i nałożone je na grzbiety istot. Dziś czas na lot ćwiczebny. Może być tylko jeden. Gdy Chandrelle wspięła się na grzbiet swojego smoka, pod- niecenie mieszało się z drżeniem. Smoczy jeźdźcy używali magii 266 - Evermeet: Wyspa Elfów od stuleci, lecz nigdy wcześniej krąg nie próbował się połączyć ze smoczych grzbietów! Skrzydła istoty rozpostarły się z głośnym hukiem. Nim Chan- drelle zdążyła odetchnąć, smok znalazł się w powietrzu. Jako wysoki mag Evermeet i przez lata spędzone w wieżach Aryvandaaru, Chandrelle widziała wiele cudów. Żaden z nich nie mógł się jednak równać z ekscytacją smoczego lotu. Wznosili się w górę jak odwrócona spadająca gwiazda. Po krótkiej chwili mia- sto było niewyraźne, niczym zapomniany sen, a rzeka zmieniła się we wstążkę. Elfka odrzuciła głowę do tyłu i zaśmiała się. Gdy chmury leżały pod nimi niczym sterty śniegu i mgły, smok opuścił się i zaczął krążyć. Inne smoki przebiły się przez obłoki i jeden po drugim zajęły swoje miejsca w szyku. Czas zacząć rzu- canie zaklęcia. Chandrelle zatonęła głęboko w sobie, szukając magii, która przez nią przepływała, a później wyszukała umysły innych ma- gów. Jednego po drugim, ściągała ich do Splotu. Elfka zebrała pasma i splotła je w jedno niszczycielskie zaklęcie - najpotęż- niejszy czar od czasów tego, który wedle legendy roztrzaskał Je- den Ląd. Z pierwszym brzaskiem następnego dnia magowie i ich smo- cze wierzchowce zabrali się za ostatnie przygotowania. Wszyscy byli w ponurym nastroju, choć próba zaklęcia poszła dobrze. Być może właśnie dlatego, że poszła tak dobrze. Ogromne zniszcze- nia, jakie mieli zamiar wywołać, nie były zbyt przyjemną per- spektywą. Mimo to ponad sto par smoków i jeźdźców zerwało się tego ranka do lotu. Wznieśli się wysoko w powietrze, aż znaleźli się daleko nad chmurami, a później z magicznie zwiększoną szyb- kością skierowali się na północ. Nie było im trudno podążać śladami smoczego lotu. Złe smo- ki, czasami szukając zwierzyny, która doda im sił, czasami z czystej radości niszczenia, paliły i mordowały wszystko, co napotkały na swojej drodze. Smoki te były czarne i czerwone, a zwęglony i zalany krwią krajobraz był ich ponurym odzwier- ciedleniem. 267 Elaine Cunningham Przed południem smoczy jeźdźcy dogonili swój cel. Horda złych smoków leciała nisko nad ziemią, radując się zniszczeniem. Na tej wysokości wiatry były kapryśne, a powietrze gęste od mgły zmieszanej z dymem płonących lasów. Złe smoki nie mogły le- cieć tak szybko jak te, które ich goniły. Na znak Chandrelle smoczy jeźdźcy rozproszyli się i utwo- rzyli szeroki krąg na hordą smoków poniżej. Lecieli w starannym szyku, niczym olbrzymie stado złotych i srebrnych gęsi. Elfi magowie zaczęli śpiewać, przywołując magię i tworząc z niej krąg. Razem utworzyli wirujący stożek powietrza i magii, burzę, jakiej nigdy nie zaznał ten świat, i posłali ją w stronę smo- ków poniżej. Nie było ostrzeżenia i migrujące smoki nie miały czasu uciec przed atakiem. W jednej chwili powietrze wypełniały jedynie od- głosy ich własnej roboty - huk i trzask płonących lasów, odległe krzyki strachu i bólu leśnych istot, ich własne triumfalne ryki. Wszystkie one zostały stłumione, nagle i całkowicie, przez opa- dający stożek magii. Wirujące wichry pochwyciły smoki i zaczęły nimi obracać. Wiele zginęło w pierwszym uderzeniu dźwięku i mocy. Ich po- tężne ciała były niczym pałki, którymi wicher uderzał w ich na- dal żywych towarzyszy. Ale zniszczenia tu się nie skończyły. Płonące drzewa zostały wyrwane z korzeniami i wessane w wir. W krótkiej chwili wiru- jąca chmura przybrała przerażający odcień czerwonawej szaro- ści, mieszaniny dymu i krwi. Złote i srebrne smoki instynktownie uciekły przed mocą, oba- wiając się, mimo wczorajszego sukcesu, że one same również mogą zostać wciągnięte przez zabójczą magię. Wir zniknął równie nagle, jak się pojawił. Na zniszczoną ziemię spadł przerażający deszcz czerni i szkarłatu, gdy zabi- te smoki - być może aż dwie setki - zostały wypuszczone przez wir. I tak samo nagle Chandrelle zaczęła spadać. Magia, którą stwo- rzyła, znikła. Po raz pierwszy w życiu zaklęcie rozproszyło się tak szybko, że nie zdążyła się wycofać. Nadal była świadoma 268 Evermeet: Wyspa Elfów loni ściskających lejce smoka, lasu przelatującego poniżej. Jej iało było bezpieczne, ale jednak spadała. Czarodziejka instynktownie pojęła, co się wydarzyło. Śmierć ak wielu smoków, tak wielu magicznych istot, poważnie mru- żyła materię Splotu. Jej własna magiczna esencja, wpleciona n rzucane zaklęcie, została wyrwana ze świata śmiertelnych ra- !em ze smokami, które zabiła jej magia. Nie żyła. Jej ciało po prostu jeszcze tego nie pojęło. Jakby z wielkiej odległości Chandrelle patrzyła, jak jej ciało staje się przezroczyste i rozpływa się w złociste pyłki. Jej smo- czy wierzchowiec wydawał się oszołomiony i zmieszany przez nagłe zerwanie magicznej więzi, którą dzielili. Stwór skręcił gwał- townie - i wpadł prosto na szacownego srebrnego smoka. Odgłos ich zderzenia odbił się echem nad zniszczoną ziemią. Jeździec srebrnego został zrzucony, mag gwałtownie bezradnie machał rękami i koziołkował, spadając w stronę gwałtownie zbli- żającej się ziemi. Para smoków szarpała się rozpaczliwie, próbu- jąc rozdzielić plątaninę skrzydeł i elfich uprzęży. Rozdzielili się zbyt późno. Kiedy smoczycy Chandrelle w koń- cu udało się rozpostrzeć skrzydła, potężny pień sosny przebił jej ciało niczym włócznia. Przebita smoczyca szarpała się jeszcze przez chwilę, po czym poddała się- plama matowego złota na tle zwęglonego krajobrazu. Srebrny smok zaczął szybować, ale nie miał gdzie uciec. W pobliżu nagle podniosły się płomienie, pod- sycone przez wiatr. Krótki i rozpaczliwy lot smoka skończył się w grubej ścianie czarnego dymu - wiatry wciągnęły go w kryjące się za nią huczące piekło. * * * Vhoori Durothil, przewodniczący Rady Evermeet, w milcze- niu przysłuchiwał się ponurym wieściom z wieży Sumbrar. Stado smoków kierowało się na północ przez Faerun, nisz- cząc wszystko po drodze. Wiele elfich osad zostało zniszczonych, czy to przez same smoki, czy też idące za nimi orki i gobliny. - A co ze smoczymi jeźdźcami? - spytał. - Moja córka Chan- drelle przedstawiła mi swój plan. Posłaliśmy jej na pomoc wielu wysokich magów. 269 Elaine Cunningham Odpowiedzią na jego słowa była długa cisza. Stary przyjaciel maga, Brindarry Nierde, w swojej dziedzinie zdobył niemal równie wysoką pozycję, jak Vhoori. Złoty elf do- wodził teraz nie tylko garnizonem na Sumbrar, ale wszystkimi wojownikami Evermeet. Mag westchnął i odchylił się do tyłu. Aż za dobrze znał to światełko w oczach Brindarry'ego - niemal szaleńczą żądzę walki. Najwyraźniej wojownik miał jakiś plan. Co proponujesz? Nie możemy ignorować cierpień Ludu. Między wyspą i kon- tynentem jest tylko kilka magicznych bram. Proponuję, byśmy stworzyli ich więcej. Dużo więcej. Ich stworzenie nie jest proste i nigdy nie należy lekkomyśl- nie z nich korzystać. Koszty magicznej podróży są wysokie. A koszty, jakie ponoszą elfy na kontynencie, nie są? - odparł Brindarry. - Musimy posłać wojowników, by stawili czoła or- kom, i kręgi magów do walki ze smokami. A co z Evermeet? Jeśli zrobimy tak, jak proponujesz, jej obro- na zostanie znacznie uszczuplona. Brindarry prychnął. Nie sądzę. Pod twoim przywództwem wyspa została zabez- pieczona przed wszelkimi atakami. Kiedy ostatni raz widziano skraga albo sahuagina? Kiedy ostatni raz wrogi statek zbliżył się do wyspy? Dzięki Strażnikom i flocie Gwiezdnych Skrzydeł ża- den wróg nie może się zbliżyć. Powiedzmy, że ja się z tobą zgadzam - stwierdził Vhoori. - Ale nawet jeśli, to Rada z pewnością będzie przeciwna. To ją rozwiąż. Ich czas minął. Mag zastanawiał się nad tym. Zgodnie z elfią tradycją najlep- szą formą rządów była Rada składająca się z szacownych star- szych, ciało udzielające rad w zgodzie ze wspólną wiedzą i mą- drością, nie zaś zmuszające siłą do wykonywania ich rozkazów. Choć Lud prawie zawsze postępował zgodnie z ich radami, bar- dzo cenił indywidualność i wolność wyboru jednostki. Elfy z Ever- meet sprzeciwią się wszystkiemu, co uznają za próbę ogranicze- nia tych starodawnych praw. 270 Evermeet: Wyspa Elfów Z drugiej strony kłopoty na kontynencie sprawią, że wiele elfów sięgnie po broń. Niektórzy z nich od niedawna żyli na Evermeet i większość pozostawiła krewnych w okolicach zniszczonych przez smoki. Inne elfy wierzyły w jedność Ludu i w obronie obcych wal- czyłyby równie zajadle, jak w obronie krewnych. Niezależnie zaś od sytuacji osobistych, wszystkich mieszkańców Evermeet łączyło poczucie przeznaczenia i świadomość swojego w nim miejsca. Evermeet było nadzieją i przystanią dla wszystkich elfów. W cza- sach ciemności należy nieść tę nadzieję tym, którzy byli w zbyt ciężkiej sytuacji, by jej samodzielnie szukać. Nawet jeśli Rada za- głosuje przeciw, wystarczy niewielka zachęta, by elfy w wielkiej liczbie ruszyły na pomoc odległym krewnym. A kiedy na Evermeet niemal zabraknie wojowników i magii, kiedy szlachetne rody z Rady będą zajęte gdzie indziej, Vhoori Durothil ogłosi się królem. Kto mu się sprzeciwi, gdy walki się skończą? Nawet najbardziej kłótliwy szary elf z Rady nie będzie miał szans. - Zacznij zbierać siły - stwierdził Vhoori. - Zbiorę kręgi i na- tychmiast zaczniemy tworzyć bramy. W zniszczonym elfim mieście Brindarry Nierde stał w goto- wości ze swoimi wojownikami. Na początku smoczego lotu Chan- drelle Durothil zauważyła zbliżające się orki i poinformowała go o tym przez jeden z klejnotów komunikacyjnych swojego ojca. Brindarry był gotów do bitwy, a właściwie nie mógł się jej do- czekać. Całe życie spędził na Evermeet i dlatego nie miał okazji wal- czyć z odwiecznym wrogiem Ludu. W jego wyobrażeniach tego dnia on i jego podwładni na nowo odegrają legendarną bitwę Co- rellona Larethiana z Gruumshem Jednookim. Jego elfy z pewno- ścią zwyciężą tak samo jak Corellon i w legendach i chwale do- łączą do elfiego boga walki. Nagle złoty elf poczuł dziwne mrowienie. Coś się zmieniło, coś ważnego. Miał wrażenie, jakby deszcz i mgiełka letniego deszczu znikły w mgnieniu oka, pozostawiając po sobie zupełnie suche i czyste niebo. Dla wyostrzonych zmysłów elfa powietrze nagle stało się... rzadkie. Puste. 271 Elaine Cunningham - Mythal - wydyszał elf, pojmując, co się stało. Magiczna tar- cza, która chroniła miasto przed zniszczeniem, przestała istnieć. Wojownik poczuł chwilę paniki. Wierzył w umiejętności swo- je i swoich wojowników, ale był też świadom, że koszt klęski będzie ogromny. Jeśli obrońcy padną, brama do Evermeet pozo- stanie otwarta. Brindarry nie potrafił sobie wyobrazić, że orki kiedykolwiek mogłyby postawić stopę na wyspie. Wojownik chwycił klejnot komunikacyjny łączący go z Chan- drelle Durothil. Kamień był zimny i cichy, jego magia znikła. Chandrelle nie żyła. Smoczy jeźdźcy nie powrócą, by wspomóc ich w bitwie połączeniem smoczej i elfiej magii. Brindarry miał jeszcze jeden magiczny klejnot, nawet potęż- niejszy. Wyjął spod tuniki złoty wisiorek i ze wszystkich sił skoncentrował się na wprawionym weń dużym, gładkim kamie- niu. Po chwili pojawiła się w nim przystojna twarz Vhooriego Durothila. Nie mieli wiele czasu na słowa ani na wyjaśnienia. W mieście już rozbrzmiewał brzęk broni wzdłuż popękanych murów i gło- śny huk bombard, gdy orki próbowały przebić się przez bramy. - O co chodzi, przyjacielu? - spytał Vhoori. - Słyszę bitwę. Czy potrzebujesz pomocy? Więcej wojowników, magii? Co mogę zrobić? Wtedy właśnie potężna drewniana brama popękała i orki wla- ły się do miasta niczym woda przez przerwaną tamę. Brindarry wyciągnął miecz i wypowiedział ostatnie słowa do ukochanego przyjaciela. - Możesz zrobić tylko jedno. Zamknij bramy do Evermeet. * * * Minęły dwa dni, nim siedem smoków i ich elfi towarzysze do- wlekli się do miasta. Ocaleli odkryli, że rzekę wypełniają ciała tysięcy zabitych, ulice są czerwone od zaschłej krwi, piękne bu- dynki zmieniły się w sterty gruzu. Nawet Wieża, dumny spadko- bierca tradycji wysokiej magii starożytnego Aryvandaaru, zosta- ła obalona i zniszczona. Tej nocy elfy rozbiły obóz w zniszczonym mieście. Nawet smo- ki położyły się na pustych dziedzińcach i rynkach, próbując opa- 272 ~ i::J; Ennueti Wyspa Elfów trzyć swoje rany i zebrać myśli. Baśniowe istoty, które przeżyty bitwę, były oszołomione przez uboczne efekty zaklęcia. Pozostali przy życiu magowie nie mogli się zgodzić, co mają właściwie zrobić. Magiczne bramy zostały zamknięte - w taki sposób nie mogli dotrzeć na Evermeet. Było mało prawdopodob- ne, by wkrótce powstały nowe bramy. Wyspiarskiemu królestwu brakowało czarodziejów i wojowników. Ci wysocy magowie, któ- rzy pozostali na Evermeet, mieli teraz ważniejsze rzeczy do ro- boty, a wojowników było zbyt mało, by bronić bram przez ewen- tualną inwazją. Jedno było jasne - osobista moc każdego z pozo- stałych przy życiu magów zdecydowanie się zmniejszyła. Znisz- czenie złych smoków być może rzeczywiście uratowało życie wielu elfom, lecz uszkodzenie materii Splotu było nie do oszaco- wania. W kolejnych latach opuszczeni magowie Evermeet rozpro- szyli się niczym liście na wietrze. Niektórzy zostali w pobliżu rzeki, by odbudować miasto lub ruszyli w głąb lasu w poszuki- waniu innych elfich osad. Jeszcze innych oczarowała próbka smoczego lotu i pozostali ze swoimi wierzchowcami, tworząc z nimi więź. Niedługo po tym, jak szkarłatna gwiazda znana jako Zabójca Królów nieopłakiwana znikła z nieba, na niebiosach pojawił się nowy cud. Grupka niedużych światełek zaczęła podążać za księ- życem w jego wędrówce po nocnym niebie, niczym gąski idące za swoją matką. Poeci nazwali ten fenomen Łzami Selune. Nikt do końca nie wiedział, czym były ani co znaczyły. Niektóre z elfów na ten wi- dok nabrały otuchy, przypominając sobie legendy, wedle których Lud zrodził się ze zmieszanej krwi Corellona i łez księżyca. Zmniejszająca się liczba elfów, zniszczenie tak wielu starożyt- nych kultur - to wszystko miało się skończyć, tak twierdzili. Inni upierali się, że Łzy Selune to znak boskiej łaski, oznaka aprobaty dla wspaniałego rozwoju magii, do jakiego doprowa- dziły elfy. A tak naprawdę pojawienie się tych ciał niebieskich oznacza- ło, jeśli już, raczej koniec ery. 273 Elaine Cunningham Powoli, lecz nieuchronnie wysoka magia opuszczała konty- nent. Pozostało tylko kilka odizolowanych enklaw takiej magii - Las Darthiir, Zimowa Puszcza, Splątane Drzewa, Evermeet. Nie- którzy elfi mędrcy przewidywali, że wkrótce tego typu zaklęcia- mi będzie można posługiwać się jedynie na Evermeet. Gdy te ponure przewidywania stawały się coraz bardziej realne, wyspa zaczęła mieć zupełnie nowe znaczenie dla elfów. Vhoori Durothil mylił się w bardzo wielu sprawach. Nigdy nie zasiadł na tronie Evermeet, choć on i jego potomkowie przez długi czas pełnili funkcję przewodniczącego Rady. Zaś próba pomocy pokazała, że zasoby Evermeet nie są nieograniczone. W jednym Durothil miał jednak absolutną rację- nadchodziła nowa era. Nie była to jednak złota era, którą przewidywał, lecz czas wielkich kłopotów i zamieszania. Evermeet stawało się co- raz ważniejsze, podczas gdy elfom na kontynencie żyło się coraz trudniej. Wiele elfów sądziło, że łzy księżyca - te same, które wedle legendy miały doprowadzić do ich narodzin - równie dobrze mogą oznaczać ich koniec na Faerunie. ? 274 llflamerula, 1368 RD Danilo Thannowi przesyła pozdrowienia Athol ze Świecowej Wieży. Niechętnie. No dobrze, przeczytałem twój ostatni list i poprzedni, i jesz- cze kilka poprzednich. W rzeczy samej, wolę się nie zastanawiać, jakie musisz mieć rachunki za pergamin i atrament. Ale pewnie tak musi być. Jeśli masz wykonać to zadanie i wy- konać je dobrze, musisz być nieustępliwy i szczodry w poszuki- waniu informacji. To oczywiście nie oznacza, że nie możesz pisać zwięźle. Przede wszystkim zacznij od wycinania wszelkich pięknych ozdóbek i pochlebstw. Nie wątpię w Twoją szczerość, lecz takie drobiażdżki wywołują u mnie tylko zgrzytanie zębów. Być może wynika to z faktu, iż aż za dobrze pamiętam, jak wiele razy upie- rałeś się, że ta, która nadała mi imię, musiała seplenić. Niech i tak będzie. Z przykrością muszę Cię poinformować, iż nie mogę Ci prze- słać woluminu, o który ostatnio prosiłeś. To starożytna księga, prawdopodobnie jedna z pięciu najstarszych w bibliotece i jej delikatne strony i okucia nie przetrwałyby podróży. Mogłem je- dynie wynająć skrybę do jej skopiowania. Załączam kilka przy- kładowych stron. Jeśli będziesz z nich zadowolony, wynajmę ją do dokończenia pracy. Rozsądną zapłatą za takie zadanie będzie 5000 sztuk złota - kosztowałoby to dużo więcej, ale skrybą jest studentka pierwszego roku. 1 tak nadal jestem tańszy od brzydkiej kurtyzany, by zacyto- wać jedno z Twoich młodzieńczych powiedzonek. Choć muszę przyznać, że właściwie nie wiem, dlaczego męczę Cię swoim skąp- stwem - w końcu wydaję Twoje pieniądze, nie swoje. 275 Elame Cunningham Zwracam ci w tym liście ten atrament w proszku, który mi po- słałeś. Być może rzeczywiście świeci w ciemnościach, ale nie mam ochoty stawać znów w miejscu, gdzie niegdyś trafił mnie piorun. Załączam wyjątek z księgi „ O ostrzach i krwawym honorze", o którą mnie prosiłeś. Pozdrawiam Athol Bezbrody * * * Był to czas człowieka. Wielu elfom wydawało się, że ludzie rozkwitają we wszystkich dziedzinach, podczas gdy oni, dzieci Corellona, nikną. Podczas gdy liczba Ludu malała niczym piasek przesypujący się w klepsydrze, ludzie rozrastali się z nieprzyzwoitą szybkością. Elfie wspólnoty chowały się w głębi lasów, zaś ludzie opanowy- wali wszystkie krainy i wszystkie klimaty. Gdy wysoka magia sta- ła się czymś rzadkim i utrzymywanym w tajemnicy, ludzcy mago- wie odkryli starożytne zwoje, które pomogły im w krótkich latach życia osiągnąć niezwykłą moc. Potężne ludzkie królestwa powsta- wały... i upadały. Bajeczny Netherił był już tylko wspomnieniem, lecz z jego popiołów powstali królowie-magowie, którzy teraz rządzili osadami i miastami na północy. Ludzie wchodzili coraz głębiej w łasy, pragnąc osiedlić się wśród starych drzew i w przy- jemnych dolinach, które były ostatnim schronieniem elfów na Faerunie. Kontakty między ludźmi a elfami stawały się coraz częstsze. Półełfy, niegdyś rzadkie i żałosne istoty, będące zwykle wynikiem zbrodni wojennych, stawały się niemal zwyczajne. Elfy nie były całkiem pewne, jak zareagować na taki rozwój sytuacji, brako- wało im też jednomyślności w kwestii traktowania wszechobec- nych ludzi. Wszyscy jednak zgadzali się co do jednego - Evermeet musi pozostać świętym miejscem Ludu. Niewielu ludzi w ogóle wiedziało o istnieniu Evermeet. Więk- szość z tych, którzy słyszeli opowieści, uznawali wyspę za elfi 276 Evermeet: Wyspa Elfów wymysł, legendarne miejsce pełne cudów, piękna i harmonii. Nie- którzy jednak, przeważnie żeglarze, mieli powody, by wierzyć, że na dalekich zachodnich morzach coś istnieje. Ci, którzy zapuści- li się zbyt daleko w stronę zachodzącego słońca, napotykali strasz- liwe burze, grupy wojowniczych morskich elfów i magiczne ba- riery wszelkich rodzajów. Ci wylewni ludzie - to znaczy ta garst- ka, która w ogóle to przeżyła - zaczynali coraz częściej mówić o bogatym wyspiarskim królestwie na morzu. Obraz Evermeet, który wyłaniał się z tych opowieści, pozosta- wał pod wpływem ludzkich doświadczeń z elfami Faerunu. Lu- dzie sądzili, że wyspa, jeśli w ogóle istniała, była miejscem nie- skalanej urody i pełnym harmonii, gdzie elfy wspólnie zajmowa- ły się sztuką magii i walki, i razem kontemplowały cuda nieba i lasów. Prawda była nieco inna. Przez tysiąclecia szlachetne rody złotych elfów walczyły o kon- trolę nad rządzącą Radą Starszych. Przez większość czasu wy- grywał klan Durothil, ale jego prawa były kwestionowane przez rody Nierde, Nimesin i Starym. Do tego księżycowe elfy też nie miały zamiaru zrezygnować z władzy i wpływów. Te konflikty między rasami i klanami nigdy nie przerodziły się w otwartą wojnę, lecz wyspa stalą się gniazdem intryg. El- fia kultura, niegdyś koncentrująca się na tworzeniu piękna i za- pewnianiu silnej obrony, teraz koncentrowała się na sztuce politycznych manewrów. Każdy klan starał się prześcignąć po- zostałe w bogactwie, siłach militarnych i zapasach magicznej broni. Jak można się domyślić, w owym czasie największym centrum elfiej kultury nie było wcale Evermeet, lecz lasy Cormanthoru. Gdy ambitne złote elfy zaczęły to sobie uświadamiać, wiele z nich zaczęło opuszczać wyspę i osiedlać się w bogatych miastach Cormanthoru. Jednak nawet tam rozwijały się różnice między klanami. Nie- rde byli generalnie bardziej skłonni do kompromisów z księżyco- wymi i leśnymi elfami, które były tam wcześniej. Tolerowali na- wet obecność ludzi, niziołków i krasnoludów w leśnych wspól- 277 Elaine Cunningham notach. Bardziej ksenofobiczne złote klany - między innymi Sta- rym, Nimesin i Ni 'Tessine - głośno ogłaszały potrzebę izolacji. Po długich debatach Elfia Rada Cormanthoru otworzyła las dla ludzkich osadników. Wzniesiono Stojący Kamień jako pomnik pokoju i współpracy między różnymi rasami. Ta część historii jest dobrze znana. Jednak wiele lat przed tymi rokiem, rokiem wyda- rzeń tak wielkich, że zaczęto według niego liczyć upływ czasu, miały miejsce inne, bardziej sekretne wydarzenia, które miały ukształtować los elfiej rasy. Gdy wreszcie skończyły się długie lata Wojen o Koronę (około -9000 wedle Rachuby Dolin), niektóre elfy zaczęły się obawiać, iż taki okres konfliktów może powrócić w historii elfów. Posta- nowiły zrobić wszystko, co w ich mocy, by zapobiec takiej katas- trofie. W owym czasie żył w Cormanthorze stary elfi wieszcz imie- niem Ethlando, ocalały ze starożytnego królestwa Aryvandaar. Uważał on, iż coraz większe podziały wśród różnych ras elfów mogą doprowadzić do zniszczenia ich wszystkich. Ethlando żył o wiele dłużej niż zwykłe elfy i wkroczył już w drugie tysiąclecie swojego życia. Wierzono, że łączą go szczególne związki z Selda- rine, gdyż jego wizje okazywały się bezbłędne. Jego słowo, na- wet w drobnych kwestiach, było szanowane. Często w wypadku konfliktów między co bardziej kłótliwymi klanami proszono go o opinię i osądzenie sprawy. W latach, gdy trwała gorąca debata nad przyszłością Cor- manthoru, Ethlando ogłosił, że Evermeet ma rządzić jeden ród królewski - to, jak twierdził, było wolą bogów. Przedstawiony przez niego plan wyboru tego klanu, byl tak skomplikowany i tak zależny od magii poza zasięgiem śmiertelnych magów, iż Rada uznała, że Seldarine rzeczywiście przemawiali ustami wieszcza. W jednej kwestii jednak byli stanowczy - Ethlando nalegał, by tylko księżycowe elfy mogły ubiegać się o ten zaszczyt. Lecz w Cormanthorze przewagę miały złote elfy i klasa rządząca zde- cydowała, iż wszystkie szlachetne rody - pomijając oczywiście drowy - które zechcą, mogą ubiegać się o tron Evermeet. 278 Evermeet: Wyspa Elfów Wybrano trzystu najlepszych zbrojmistrzów i każdego z nich zobowiązano do stworzenia jednego miecza. Choć każdy rzemieśl- nik miał pewną dozą swobody, kilka cech pozostało niezmien- nych. Wszystkie miały być dwusiecznymi szerokimi mieczami, a w rękojeści każdego miał znajdować się duży księżycowy ka- mień. Ze wszystkich szlachetnych kamieni znanych elfom, księży- cowy kamień był najczystszym, najdoskonalszym przewodnikiem magii. A jednak twórcy mieli nie umieszczać w swoich mieczach żadnych zaklęć. To, twierdził Ethlando, nadejdzie później, we właściwym czasie. W roku Stojącego Kamienia miecze zostały ukończone. W swo- im czasie kwestia elfiego rodu panującego zostanie ustalona po- nad wszelką wątpliwość. 279 Preludium: Pogłębiają się cienie (1371 RD) rebrna smoczyca zanurkowała w stronę Sumbrar, le- cąc z niebezpieczną prędkością w stronę wysokiej, zaokrąglonej Wieży. Była Strażnikiem i jej zadaniem było ostrzeganie elfów przed zbliżającym się niebez- pieczeństwem. Miała powody, by sądzić, że to ostrzeżenie może nadejść zbyt późno. Jej błyszczące skrzydła uderzały w powietrze, by zatrzymać jej rozpaczliwy lot, zaś szponiaste łapy zaczepiły się wokół fan- tazyjnych rzeźb, które otaczały kopułę wieży Sumbrar. Smoczy- ca owinęła skrzydłami gładkie kamienne ściany, by ustabilizo- wać swoją pozycję, po czym wyciągnęła głowę i zajrzała przez wysokie, łukowate okno w górnej części wieży. Tam zbierali się magowie, by rzucać zaklęcia w Kręgu. Miała tylko nadzieję, że nie umrą ze strachu, kiedy w oknie nagle pojawi się jej potężna, srebrna głowa! Jednak ku jej zaskoczeniu komnata była pusta. Cicha. Żadni magowie nie zebrali się, by stawić czoła zagrożeniu. Z początku smoczyca myślała, że może o tym nie wiedzieli. Po chwili jednak jej bystry słuch wychwycił grzmienie głęboko w jaskiniach pod Sumbrar, a zmysły poczuły nagły przypływ magii dochodzącej z głębin wyspy. Na oczach Strażnika z trwającego całe wieki snu zerwało się sześć starożytnych smoków i wzniosło w powietrze. Z oszołomie- niem przyglądała się, jak legendarni bohaterowie jej gatunku zry- wają się do lotu niczym z kart księgi. Jej zadziwienie szybko zmieniło się w przerażenie. Napisano, iż jedynie w chwilach naj- głębszego niebezpieczeństwa zostaną wezwani Śpiący. 281 Elaine Cunningham Strażniczka rozpostarła srebrne skrzydła i uniosła się w nie- bo, kierując się w stronę Orlich Wzgórz. Tam odszuka smoczych jeźdźców i dowie się, jaki los spotkał jej elfiego partnera. Sho- nassir Durothil nie odpowiedział na jej bezgłośne wezwanie. Choć bała się odpowiedzi, musiała wiedzieć, co czekają, a właściwie i całe Evermeet. Daleko od brzegów Evermeet, w zupełnie innej wieży, stoją- cej w cieniu jedynej góry Waterdeep, inna ze strażników Ever- meet potrząsnęła srebrną głową i zawyła z bólu i frustracji. Khelben Arunsun, ludzki mag, który władał tą wieżą, podszedł bliżej i delikatnie zdjął zaciśnięte palce kobiety z pozłacanej ramy jej zaczarowanego zwierciadła. To nic nie da, Laeral - powiedział stanowczo, chwytając kobietę za ramiona i odwracając ją twarzą do siebie. - Wszędzie jest tak samo. Wszystkie bramy na Evermeet zostały zamknięte. Ani ty, ani ja, ani ktokolwiek inny nie możemy nic z tym zrobić. Ale ta brama jest inna! Nikt nie powinien być w stanie jej zamknąć. Nie pamiętasz, jak bardzo się męczyliśmy, żeby ją ukryć i przenieść? Gdyby w tym świecie cokolwiek poszło tak, jak powinno, a nie tak, jak wyszło, najprawdopodobniej wszyscy zginęlibyśmy pod wpływem wstrząsu - powiedział Khelben bez wesołości. - Laeral, wszystko bym oddał, żeby było inaczej. Musisz zrozu- mieć, że ta bitwa o Evermeet jest wyłącznie w rękach jego ludu. Kobieta jęknęła i przytuliła się do arcymaga. - Moglibyśmy to zmienić, Khelben. Ty i ja, moje siostry. Musi być jakiś sposób! Mag pogłaskał Laeral po srebrzystych włosach. Ich dziwny odcień ujawniał elfie pochodzenie kobiety i przypominał o wię- zach, jakie łączyły ją z Evermeet. Choć wydawało się to niepraw- dopodobne, ludzka czarodziejka i elfia królowa przed wielu laty zostały przyjaciółkami i Laeral nosiła na palcu elfi run oznacza- jący, że jest zaufaną królowej Evermeet. Ale nawet magia pier- ścienia została uciszona, jego magiczny blask zgaszony przez dziwny całun, jaki otoczył odległą wyspę. 282 Evermeet: Wyspa Elfów Evermeet zaiste było samo. - Wierz w elfy - poradził jej arcymag. - Zniosły już wiele burz i w tej również dotrą do portu. Laeral wysunęła się z objęć Khelbena. - Jest coś jeszcze - wyszeptała, a po jej policzkach spływały łzy. - Och, jest coś jeszcze. Nigdy nie mówiłam ci o Maurze... ? ł + Lecąc wysoko nad drzewami Evermeet, Maura ściskała złoci- ste pióra i leżała nisko nad szyją wielkiego orła. Jej czarne włosy unosiły się na wietrze, a twarz była ponura, gdy wpatrywała się w ziemię, szukając oznak przejścia elfożercy. W końcu zauważyła potwora, gdy przechodził przez strumień, rozchlapując wodę. Jej kropelki połyskiwały w porannym słońcu. Tam! - krzyknęła do swojego orlego wierzchowca. Odwa- żyła się nawet puścić jedną rękę, by wskazać kierunek. - Leć za tym czymś. O. Duży robal - zauważył orzeł, spoglądając na sklepioną skorupę olbrzymiego elfożercy. - Jak przebijemy skorupę, bę- dzie mięso dla wielu orłów. My nie-elfy z tym walczymy? Później. Najpierw musimy polecieć do Gaju Corellona i ostrzec przed nim tamtejsze elfy. Wiesz, gdzie to jest? Hmf. Znam każdą króliczą norę. Ty mówisz, ja znajduję. Zaraz walczymy, tak? - Wkrótce - zgodziła się Maura. Orzeł wykonał ostry zwrot, gdy elfożerca skręcił na wschód. Maura mocniej ścisnęła pióra, gdy ptak przyspieszył. Straciła oddech, a siła wiatru niemal zerwała ją z jej miejsca. Choć orzeł był szybki, dopiero po kilku chwilach udało mu się przegonić potwora. Maurze wydawało się, że minęła cała wiecz- ność, nim ujrzeli elfie świątynie. Posadź mnie tam - krzyknęła, wskazując na świątynię z zie- lonego kryształu. Nie tam - sprzeciwił się orzeł. - Widzę wrogów elfów nad rzeką, dużo, dużo. Ludzie-ryby, bardzo źli. Walczymy teraz, tak? Walczymy teraz, nie! - wrzasnęła Maura i puściła się jedną ręką, żeby uderzyć pięścią w grzbiet orła. - Ostrzegamy elfy! 283 Elaine Cunningham Ptak spojrzał na nią zaskoczony przez ramię. - Dziwnie mówisz. Maura jęknęła z czystej frustracji. Pochyliła się do przodu i szybko zaczęła mówić do ucha orła. - Twój lud słyszał o elfim królu? Jego córka jest w jednym z tamtych budynków. Jeśli jej nie zabierzemy, wielki robal jązje! Orzeł wydał z siebie przeszywający okrzyk, który dorówny- wał Maurze w złości, a znacznie przekraczał mocą. - Robal nie zje pisklęcia Zaora - obiecał ponuro. Bez ostrze- żenia zatoczył ciasny krąg i zanurkował. Pędzący wiatr szarpał ubraniem Maury i oślepił ją, wyciska- jąc jej łzy z oczu. Schowała twarz w piórach na szyi ptaka i przy- cisnęła się do niego ze wszystkich sił. Nagłe, gwałtowne bicie skrzydeł ostrzegło ją o nieuchronnym lądowaniu. Uniosła głowę i zmrużyła oczy. Nagle otwarła je bardzo szeroko, ignorując bo- lesny wiatr. Lecieli prosto w paszczę elfożercy. Maura nie mogła wiele zrobić, lecz instynktownie wyjęła nóż zza pasa, by rzucić go w tę olbrzymią, żarłoczną paszczę - choć wątpiła, by to było choć niewygodą dla stwora. Nie była też prze- konana, czy atak orła wystarczy. Ptak najwyraźniej myślał, że jego wielkie szpony i ostry dziób są odpowiednie. W przeciwień- stwie do Maury, nie widział elfożercy w działaniu. - Do góry! Do góry! - krzyknęła. Orzeł zareagował na nacisk w jej głosie. Przechylił skrzydła, by pochwycić pod nie wiatr i zaczął się wznosić. Za późno. Macka pochwyciła orła za nogę. Ptak zatrzymał się gwałtownie, lecz Maura nie. Przeleciała przez głowę orła i wylą- dowała boleśnie wśród kwiatów jednego ze świątynnych ogrodów. Ignorując ból przeszywający wszystkie jej kończyny, kobieta zerwała się na równe nogi ze sztyletem w ręku. Powietrze wypełnił deszcz złocistych skrzydeł i wściekłe wrza- ski pochwyconego orła. Potężny ptak dzielnie walczył, lecz mimo wszelkich jego wysiłków potwór powoli, lecz nieuchronnie przy- ciągał go do swej żarłocznej paszczy. Maura uniosła sztylet i ru- szyła biegiem. 284 Evermeet: Wyspa Elfów - Nie! - ostrzegł ją orzeł, gdy jego spojrzenie padło na „nie- elfkę". - Znajdź pisklę Zaora! Kobieta zawahała się na chwilę. Nie miała w zwyczaju zosta- wiać przyjaciół ani uciekać przed walką. - Idź! - wrzasnął orzeł. Został mocno pociągnięty w stronę potwora. Zabrzmiał przerażający trzask i jedno z jego potężnych skrzydeł opadło. Maura odwróciła się i pobiegła w stronę wieży, która była świątynią Angharradh. Już jednak w trakcie biegu zaczęła my- śleć, że pewnie jest zbyt późno. Jeśli Ilyrana choć trochę przypo-. minała swojego młodszego brata, nie wykorzysta kapłańskich zaklęć, by uciec z tego miejsca. Księżniczka spróbuje powstrzy- mać elfożercę, nawet za cenę swojego życia. Maura odkryła, że w zupełności się z tym zgadza, mimo iż śmierć Ilyrany oznaczałaby, że Maura z całą pewnością straci Lamruila ze względu na jego obowiązki wobec rodu i korony. Ta myśl sprawiła, że poczuła w piersiach tępy ból, lecz jej smutek wydawał się czymś małym w porównaniu ze złem, które groziło jej przybranemu domowi. Całym sercem rozumiała wy- bór, który podjął Lamruil i który z całą pewnością podejmie Ily- rana. Maura też nie mogła zrobić nic innego. Jeśli będzie w sta- nie pomóc Ilyranie, zrobi to. * * * Sahuaginy fala za falą wlewały się na wybrzeża Evermeet, opanowując elfie statki i wychodząc na ląd, by walczyć z elfami na poczerwieniałych wybrzeżach. Bitwa trwała dwa dni. Kiedy w końcu niektórym stworom udało się przebić przez szeregi elfich obrońców, weszły w głąb lądu, płynąc wzdłuż rzeki Ardulith aż do serca Evermeet. Za nimi nadeszły skragi, potworne istoty, które z ponurą radością pożerały każdą istotę, jaka padła pod szponami i trójzębami lu- dzi-ryb. Wzdłuż rzeki wieśniacy i rybacy przygotowywali się do obro- ny. Na brzegach Ardulith zapłonęły ogniska, a do nieba wznosiły się chmury tłustego dymu, gdy elfi wojownicy oddawali płomie- niom zabite morskie trolle. 285 Elaine Cunningham W wodach wokół wybrzeży Evermeet morskie elfy próbowa- ły powstrzymać falę najeźdźców. Jednak one również zostały za- skoczone przez potężny, wielostronny atak. Te morskie elfy, któ- re akurat wyszły w morze, walczyły ze wszystkich sił, inne jed- nak zostały uwięzione w koralowym mieście przez potężne siły oblężnicze. Kraken i smokożółw patrolujące wybrzeża nieźle się pożywiły, ale nawet one nie mogły powstrzymać istot wylewają- cych się na elfie brzegi. Elfia marynarka, cud wszystkich oceanów, radziła sobie nieco lepiej. Na wodach poza magicznymi tarczami Evermeet elfie okręty wojenne i łabędzie statki walczyły przeciwko potężnej flocie pira- tów. Posyłali statek za statkiem w objęcia Umberlee. A co jeszcze ważniejsze, otworzyły bezpieczny kanał dla kilku statków, które ucie- kały w stronę Evermeet, gonione - rzekomo - przez piratów. - Głupcy - zauważył Kymil Nimesin, przyglądając się bitwie rozgrywającej się za jego statkiem. Kapitan Blethis, człowiek dowodzący okrętem flagowym Wła- ściwe Miejsce, nerwowo oblizał wargi. To już prawie koniec naszej floty, lordzie Nimesin. Wkrótce pozostanie tylko sześć statków. To wystarczy - stwierdził spokojnie złoty elf. - Elfie statki skierują się do różnych portów, jak ustaliliśmy. Jeden wyląduje na plażach Siiluth, a stamtąd nasze siły pomaszerują w głąb lądu i zajmą Drelagarę. Następny popłynie do Nimlith i zdobędzie to miasto. Dalej na północ, zdobywamy Dalekie Łąki. To zwycię- stwo jest kluczowe, ze względu na zapasy jedzenia i konie, któ- rych będziemy potrzebowali, by ruszyć na południe i w głąb lądu. Na wschodzie atakujemy z trzech punktów: Thayczycy popłyną do północnego miasta Elion, by zniszczyć drowie ścierwo, które zdobyło tamtejszą fortecę... użyteczność ciemnych elfów już się skończyła. Z tego, co słyszałem o drowach, to zadanie może być trud- niejsze niż by się wydawało - mruknął Blethis. Kymil Nimesin spojrzał na niego z ukosa. - A słyszałeś również o magii czerwonych czarnoksiężników? Dobrze pasują do siebie... w mocy i ohydzie. Tych paru, którzy 286 Evermeet: Wyspa Elfów przeżyją to spotkanie, łatwo będzie się pozbyć. Problem z tą in- wazją- dokończył sucho - polega nie na samym zdobywaniu, ale na tym, jak najlepiej pozbyć się sojuszników. Kapitan milczał, choć słowa elfa sprawiły, iż zaczął się zasta- nawiać, jak on i inni ludzie będą sobie radzić, kiedy wyspa zosta- nie już zdobyta. Przyjmiemy kapitulację Fortecy Jasnej Włóczni w Ruith - mówił dalej elf. - A ten statek, jak planowaliśmy, wejdzie do za- toki Leuthilspar, by opanować dwór. W twoich ustach wydaje się to takie proste - skomentował Blethis. Wcale takie nie było! - warknął elf. - Przez całe życie, przez ponad sześćset lat przygotowywałem się do tego ostatniego ata- ku. Zdobyłem i wydałem całe fortuny, by go opłacić, zawierałem sojusze, których smród przez wieczność będzie kalać moją du- szę! Ty usłyszałeś to, co miałeś wiedzieć. Wierz mi, kiedy mó- wię, że nasze statki wylądują w krainie, która została zniszczona niemal do końca. Niemal, ale nie zupełnie - dodał Kymil. - W przeszłości Lud odbudowywał się, mając mniej, niż im zostawimy. W tym tyglu elfy zostaną oczyszczone i złoto w końcu wzniesie się ponad żużel. Evermeet zostanie odbudowane jako obraz staro- żytnego Aryvandaaru. I z tego miejsca elfy znów wyruszą, by zdobywać i podbijać. Blethis pomyślał, że elf nie mówił wcale do niego. Kymil Ni- mesin recytował litanię, znów przeżywał wizję, która ukształto- wała stulecia jego życia. Czy w tym obrazie była prawda, a na- wet zdrowy rozsądek, tego człowiek nie był w stanie ocenić. * * * Gdyby Kymil Nimesin mógł zobaczyć bitwę rozgrywającą się wśród świątyń Gaju Corellona, być może nawet on zacząłby wątpić w sens swojej misji. Nawet jego ślepa gorliwość nie mogła usprawiedliwić uwolnienia wściekłości Malara w elfiej ojczyźnie. Elfożerca przebił się przez krąg głazów i dziesiątki wiją- cych się macek wyciągnęły się w stronę szamana leśnych el- 287 Elaine Cunningham fów, który recytował zaklęcie ochrony. Niedbale niczym kur- tyzana odrywająca winogrona z kiści, potwór wrzucał jedne- go elfa po drugim do swojej paszczy. Kilka elfów uciekło do lasu. Większość została i walczyła z nim bronią ze stali, wiary lub magii. Księżniczka Ilyrana wyglądała ze swojego okna w wysokiej wieży świątyni Angharradh na rzeź poniżej. Z jej wspomnień wyłonił się obraz ostatniego razu, gdy widziała tego stwora - podczas straszliwego zniszczenia elfów na wyspach Moonshae. To, co wydarzyło się tego dnia, wykraczało poza wszelkie prze- rażenie, a najgorszy był widok niebieskowłosego elfiego chłopca znikającego w tej głodnej paszczy. Nigdy nie wiedziała, którego z jej młodszych braci spotkał ten los, nie udało się jej też dowie- dzieć, czy drugi bliźniak jakimś sposobem przeżył. Znów prze- szyło ją poczucie porażki i całkowitej bezradności młodej, nie- sprawdzonej kapłanki. Młoda ludzka kobieta, odziana w szkarłat i zdecydowanie roz- czochrana, wskoczyła do komnaty. Dopiero po chwili Ilyrana roz- poznała w niej córkę Laeral Przyjaciela Elfów. Kobieta wsparła pięści na biodrach i wpatrzyła się w księż- niczkę. W moim mniemaniu możesz walczyć lub uciec - ale musisz się zdecydować natychmiast! Maura, prawda? - spytała swym łagodnym głosem Ilyrana. Nie na długo, jeśli nie zdecydujesz się działać. - Kobieta wyjęła miecz i stanęła w drzwiach. Przez chwilę księżniczka myślała, że Maura chce ją zmusić do ucieczki. Nagle jednak uświadomiła sobie, że wcale tego nie chce. Zostanie i będzie walczyć. Maura, która wpatrywała się w twarz księżniczki, z satysfak- cją pokiwała głową. - Zrób, co musisz. Ja będę stała na straży, jak długo będę w stanie. Elfia kapłanka sięgnęła po nici magii, które wiązały jąz Arvan- dorem. Jej umysł wypełniła znajoma obecność z cichym połaja- niem, jednocześnie napełniając jej otępiałe myśli ciepłem i siłą. 288 Evenneet: Wyspa Elfów Zapadła głębiej w modlitwę, otwierając się w całości na obec- ność Angharradh, jej bogini. Tajemnica, którą Ilyrana rozważała przez całe życie, nagle pojawiła się przed nią w całej jasności. Angharradh, bogini, któ- ra była trzema, a jednak jedną, wcale tak bardzo nie różniła się od innych bogów Seldarine. Nie różniła się też zbytnio od wyjąt- kowej magii, która podtrzymywała istnienie Evermeet. Wielu, a jednak jedność. Być może magowie nie byli jedynymi elfami, które mogły wezwać połączoną moc kręgu. Ilyrana zamknęła oczy i jeszcze bardziej zatopiła się w modli- twie i medytacji, aż moc bogini zdawała się przepływać przez nią niczym powietrze, wiążąc ją srebrnymi nićmi sieci. Sięgnęła, wyszukując moc innych kapłanów i kapłanek. Raz za razem, do- tykała zaskoczonych umysłów rozpaczliwie modlących się ka- płanów Hanali Celanil, Aerdrie, Sehanine Księżycowy Łuk - tych bogiń, których esencja znajdowała się Angharradh. Było ich wie- lu, a jednak stali się jednością, tak jak narodziła się bogini. Gdy w całym gaju pojęto zaklęcie Ilyrany, kapłani i kapłanki wszystkich bogów Seldarine podążyli za wzorem księżniczki, dodając siłę swoich modlitw i magii temu nie do końca śmiertel- nemu dziecku Angharradh. Ilyrana zebrała ich połączoną moc, instynktownie tworząc z niej nową i straszliwą postać bogini. W odpowiedzi na ich zbiorowe modły z ziemi Evermeet powstała wojowniczka odziana w błysz- czącą zbroję płytową. Wysoka niczym stary dąb, trzymała w dło- ni włócznię wielkości masztu statku. Wojowniczka nie cofnęła się, gdy zbliżył się do niej elfożerca, tylko wbiła grot włóczni głęboko w paszczę potwora. Z całej siły popychała drugi koniec drzewca w dół, przechylając go do zie- mi. Potem zaparła się piętami i trzymała. Włócznia wbiła się głęboko, gwałtownie zatrzymując potwora. Choć potężne drzewce zgięło się niczym naciągnięty łuk, choć drew- no skrzypiało, jęczało i trzeszczało z wysiłku, wojowniczka nie wypuszczała go. Nagle rzuciła się do tyłu, wypuszczając włócznię. Gdy opuszczony koniec włóczni wyskoczył do góry, stwór został odrzucony w przeciwną stronę. Przetoczył się, wylądował 289 Elaine Cunningham na zaokrąglonym grzbiecie i zaczął się szarpać niczym przewró- cony żółw. Trzy potężne nogi machały w powietrzu, a macki wiły się, ale potwór nie mógł się wyprostować. Jedna z macek pochwyciła wojowniczkę, owijając się wokół jej ramienia i przyciągając ją do siebie. Magiczna elfka wyjęła nóż i odcięła kończynę, a później oderwała mackę od ręki. Na jej ramieniu, w miejscu, gdzie wczepiły się przylgi, pojawiły się krwa- we pręgi, lecz wojowniczka nie zwracała na to uwagi. Wyjęła zza pasa jedwabną sieć i zakręciła nią. Sieć poleciała nad potwora i otoczyła go srebrzystą pajęczyną magii. Odwróci- ła się do wieży i skinęła głową obserwującej ją elfiej księżniczce, która nadała jej postać i materialność. I znikła, a wraz z nią el- fożerca. Znikło też wielu kapłanów, gdyż ich duch był związany w ma- gii. Ze wszystkich elfów, którzy połączoną mocą stworzyli wo- jowniczą boginię, pozostała tylko Ilyrana. Jej duch jednak również uleciał. Gdy Maura uklękła przy nie- ruchomej księżniczce, zauważyła krwawe pręgi na jej białym ra- mieniu. Kobieta wyjrzała przez okno i zawołała o pomoc. Pozostali przy życiu kapłani przybiegli natychmiast, lecz nic, co zrobili, nie wywarło żadnego wpływu na przypominający śmierć sen Uyrany. W końcu ponuro przygotowali księżniczkę do podróży do Leuthilspar. Jeśli ktoś był w stanie zrozumieć to niepojęte stopie- nie śmiertelnego elfa z bogiem, to sama królowa Amlaruil. Maura poszła z nimi. Zajmując się księżniczką, z przerażeniem i fascynacją obserwowała, jak na nieruchomym ciele elfki poja- wiają się nowe rany. Wyglądało na to, że gdzieś, w jakiejś bitwie, której świadkami byli tylko bogowie, Ilyrana walczyła nadal. 290 Księga Czwarta Ród królewski „ Obowiązek wobec klanu i rodziny, ludu i ojczyzny - oto praw- dy, które kierują życiem i rozgrzewają waleczną krew Ludu Mo- onshae. W swoim życiu jednak nauczyłem się, że honor, tak waż- ny dla mego górskiego rodu, jest niczym w porównaniu honorem elfów. Ta prawda sprawia, iż jestem pokorny w obliczu tego cu- downego ludu - i, jak muszę przyznać z całą szczerością, bar- dziej niż odrobinę mnie przeraża. " - Fragment listu Carreigha Macumaila, kapitana Chodzącego we mgle, przyjaciela Ludu 15 Księżycowe ostrza (-9000 RD) I eremonię odebrania królewskich mieczy ustalono na zmierzch wieczoru poprzedzającego letnie przesile- nie - czas potężnej magii. W lasach Cormanthoru I zebrały się szlachetne elfy z całego Aber-torilu. Wraz z nimi przybyli wysocy magowie, trzy setki, po jednym na każdy z mieczy. Kiedy słońce zaczęło chylić się ku zachodowi, wszyscy zebra- li się w szerokiej dolinie. Tam oczekiwał ich Ethlando, stojący w potężnym kręgu mieczy zwróconych rękojeściami na zewnątrz. Magowie również zajęli swoje miejsca w pobliżu broni, nie do- tykając jednak ich błyszczących sztychów. Powietrze wypełniał nastrój oczekiwania - zdawało się, że nawet ptaki ucichły, słuchając jak Ethlando magicznie wzmoc- nionym głosem opisuje wreszcie pełną rolę mieczy. - Wiele lat temu sam Corellon Larethian obdarował mnie za- klęciem - zaczął mówić Ethlando głosem dźwięcznym i pewnym siebie mimo zaawansowanego wieku, z malowniczym akcentem utraconego Aryvandaaru. - Tego zaklęcia nauczyłem tych ma- gów. Dzięki niemu te miecze będą obdarzone dwiema cechami, których nie posiada żadna inna magiczna broń: możliwość zade- cydowania, jakie moce będzie posiadać i możliwość oceny, kto jest godny posługiwać tymi mocami. Stary mag powoli, uważnie przyjrzał się zebranym elfom. Wi- dział malujące się na każdej twarzy pewność siebie i oczekiwa- nie. Wszyscy wydawali się przekonani, że są warci tego zaszczy- tu. Ethlando miał nadzieję, że nie zginie zbyt wielu, nim dowie- dzą się, że jest inaczej. 293 Elaine Cunningham - Każdy klan wybrał i przysłał tu swoich przedstawicieli. Wie- lu, którzy dziś sięgną po miecz, pochodzi ze starożytnych rodów i z dumą może wskazać wielu słynnych przodków. To wspaniała rzecz, lecz miecze nie będą oceniać w ten sposób. Na kilku twarzach pojawiły się grymasy zdziwienia lub kon- sternacji, gdy elfy rozważały te słowa. Jak inaczej można wybrać królewski ród, jeśli nie ze względu na jego pochodzenie? Ethlando uznał to za dobry znak. - Dzisiaj miecze wybiorą swoich pierwszych panów. W swo- im czasie wybiorą wartościowy klan z zapewnioną sukcesją. Wi- dzicie, te ostrza są dziedziczne, mają być przekazywane warto- ściowym spadkobiercom tak długo, jak długo linia nie wygaśnie. Dobycie miecza w miarę upływu czasu będzie coraz trudniejsze, gdyż miecz będzie wybierał tylko tych z potencjalną siłą i cha- rakterem koniecznymi, by odpowiednio posługiwać się wszyst- kimi jego mocami. Z każdym kolejnym pokoleniem zadanie bę- dzie coraz trudniejsze. Jak będziemy wiedzieć, że miecz nas wybrał? Ethlando odwrócił się do młodego elfa, który zadał to pytanie. Jeśli nadal będziesz żył, to znaczy, że jesteś go wart. Wieszcz pozwolił, by po tych słowach zapadła cisza. - Tak, miecze... księżycowe ostrza... odbiorą życie każde- mu, kogo uznają za niegodnego. Może wydawać się to wam zbyt surowe, lecz pomyślcie o wielkiej mocy tych broni po upływie dziesięciu pokoleń! Potrzebne są odpowiednie środki ostrożności, by ich magia nie wpadła w złe ręce i nie została nieodpowiednio wykorzystana. Kiedy miecz wybierze swoje- go właściciela, tylko on będzie mógł wyjąć go z pochwy i to przeżyć. Elfy ostrożnie pokiwały głowami, rozważając wszystkie kwe- stie praktyczne związane z zabezpieczeniem tak potężnej broni. Nikt się jednak nie odezwał, wszyscy uważnie czekali na kolejne słowa wieszcza. - Każdy elf może zrezygnować z odziedziczonego zaszczytu. Nie jest to przymus i nigdy nie będzie. Musicie jednak wiedzieć jeszcze jedno: ci, którzy wezmą do ręki księżycowe ostrze, złożą 294 Evermeet: Wyspa Elfów jednocześnie przysięgę służenia Ludowi. Zapłacą za to wielką cenę. Magia, którą każdy posiadacz dodaje do miecza to ta część Splotu, którą każdy elf nazywa swoją własną. Będziecie służyć mieczowi i Ludowi po śmierci, nie zaznacie radości Aryvanda- aru. Jednak nie jest to wyrok na wieczność - dodał szybko Eth- lando. - Kiedy miecz wykona swoje zadanie, przejdzie w stan uśpienia. Opuści go magia, a esencja wszystkich jego właścicieli uleci do Arvandoru. Ethlando przerwał, by każdy z elfów pojął ogrom tego, czego się podejmują, po czym zajął się sprawą, przez którą wszyscy się tu zebrali. - Księżycowe ostrza wybiorą królewski ród na dwa sposoby. Po pierwsze, miecze zmniejszą możliwość wyboru. Po paru ty- siącleciach tylko kilka wartościowych klanów nadal będzie mia- ło ostrza. To one właśnie wyznaczą sukcesję dla godnych tego elfów. Istnieje możliwość, że za kilka tysięcy lat niektóre klany będą miały więcej niż jedno ostrze w służbie Ludowi. Po drugie, moce, jakimi nasycony będzie każdy z mieczy, określą przydatność klanu do rządzenia. Niektóre miecze staną się potężny- mi broniami dla wysoko wyszkolonych wojowników, inne zaczną przypominać laski magów napełnione magiczną mocą. Jeden, a mo- że dwa albo trzy staną się mieczami odpowiednimi dla króla. Ethlando pozwolił, by jego słowa odbijały się echem. - Chcę was prosić tylko o jedno. Nie jest to rozkaz bogów, lecz moja własna prośba. Nie pozwólcie, by więcej niż dwa elfy z waszego klanu dziś zginęły. Jeśli tego zapragniecie, nieodebra- ny miecz może zostać zatrzymany przez wasz klan dla jakiegoś przyszłego posiadacza, który wykorzysta go w służbie Ludowi. Ale zrozumcie też, że te rody, którym dziś się nie uda, mają małą szansę na zdobycie tronu Evermeet. Teraz macie czas, by przemówić, jeśli macie jakieś pytania. Nie podejmujcie tej decyzji lekkomyślnie. Żaden elf nie zostanie uznany za gorszego, jeśli zdecyduje się nie sięgnąć po księżyco- we ostrze, teraz lub kiedykolwiek. Jest wiele sposobów, by słu- żyć Ludowi. To tylko jeden z nich. 295 Elaine Cunningham Jak mógł się spodziewać, nie usłyszał nic poza niespokojnymi poruszeniami elfich stóp, zaś na twarzach nie malowało się żad- ne uczucie poza pewnością wyniku - i niecierpliwym oczekiwa- niem na rozpoczęcie. Ethlando uśmiechnął się smutno. - Dobrze. To są ostatnie słowa, które ode mnie usłyszycie. Gdy zakończy się rzucanie zaklęć, magowie zajmą się ceremonią wy- boru. Starożytny mag zamknął powoli oczy, a po chwili zaczął nu- cić dziwną melodię. Jeden po drugim, magowie kręgu dołączali do niego. Na oczach zadziwionego tłumu Ethlando zaczął świe- cić słabym błękitnym blaskiem. Jego postać stała się przezroczy- sta i migotała zbierającą się mocą. Nucący magowie, sami zacza- rowani, zaczynali dodawać słowa do zaklęcia, słowa, jakich ża- den śmiertelny elf nie słyszał ani nie wypowiedział nigdy wcze- śniej. Postać Ethlanda nabrała wysokości i mocy, gdy zaklęcie czerpało magię ze Splotu, a mądrość od bogów. W końcu zaklęcie skończyło się pojedynczą, dźwięczną nutą. Świecąca postać Ethlanda rozerwała się na kawałki, jakby był kryształem roztrzaskanym przez dźwięki. Światło, które było Eth- landem, wystrzeliło niczym promienie z czerwonego słońca. Nie- bieskie pociski magii i mocy popłynęły do każdego z księżyco- wych ostrzy. Miecze nagle ożyły magią i zapłonęły mocnym nie- bieskim światłem. Przyglądające się temu elfy gwałownie podniosły dłonie do oczu, by zasłonić je przed nagłym rozbłyskiem. Kiedy ich wzrok przyzwyczaił się do magicznego światła, zobaczyli, że choć księ- życowe ostrza wciąż świeciły, Ethlando znikł. Znaczenie tego było jasne dla wszystkich. Było tak, jak po- wiedział Ethlando - moc księżycowych ostrzy zostanie ukształ- towana z esencji szlachetnych elfów, które będą się nimi posługi- wać. Pierwszą mocą, która tworzyła podstawę dla wszystkich następnych, była umiejętność obserwowania i oceniania. Któż lepszy do tego zadania, jak nie sam szlachetny mędrzec? Przez chwilę panowała pełna szacunku cisza, po czym ode- zwał się jeden z wysokich magów. 296 Evermeet: Wyspa Elfów - Trzy setki mieczy, trzy setki elfów. Niech klany, które aspi- rują do władzy, wystąpią. Bez wahania wystąpili pierwsi przedstawiciele rodów. Elfy utworzyły krąg wokół świecących ostrzy, przyklękły i pomodliły się krótko do bogów. Na znak magów, jak jeden mąż sięgnęli po księżycowe ostrza. Dolinę przeszyło błękitne światło, wybuch sprawił, że staro- żytne drzewa zadrżały. W następującej później ciszy podniosło się mniej niż dwustu elfów ze świecącymi ostrzami w dłoniach. Inni zginęli, porażeni magicznym ogniem. Na twarzach każdego ze świadków malowało się niedowie- rzanie i przerażenie. Zabite elfy były jednymi z najwspanialszych wojowników, największych magów! Jeśli oni nie byli warci, któż był? A jednak odpowiedź stała przed nimi. Sto siedemdziesiąt dwa elfy wsunęły księżycowe ostrza do pustych pochew i odeszły z krę- gu. Ich twarze rozjaśniała nie duma, lecz podziw. Wysoki mag znów się odezwał. - Te rody, które życzą sobie spróbować po raz wtóry, mogą to zrobić. Najpierw jednak zabierzcie swoich zmarłych i wspomi- najcie ich z dumą. W ich śmierci nie ma dyshonoru. Niektóre istoty są stworzone do latania, inne do pływania, a jeszcze inne do po- lowania. Nie każdy elf jest obdarzony potencjałem, by władać i nie każdy klan niesie w sobie nasiona przyszłych królów i kró- lowych. Było jednak wyraźne, że większość obecnych elfów czuła, iż to ich klan zasługuje na ten zaszczyt. Każdy z rodów, którym się nie udało, wysłał kolejnych członków. Tym razem przeżyły tylko dwa elfy. - Księżycowe elfy - mruknęła Claire Durothil, młody mag, czwarta w kolejności do ustalenia sukcesji jej rodu. — Wszyscy, którzy noszą miecze, to księżycowe elfy! Co to znaczy? Jej pytanie przeszło przez tłum, a szepty wkrótce zmieniły się w okrzyki. W końcu Wyniesiony, elf stojący na czele Rady Cormanfhoru, wystąpił do przodu, by uspokoić zagniewane elfy. 297 Elaine Cunningham - To prawda, iż Ethlando zasugerował, że tylko księżycowe elfy należy poddać tej próbie - przyznał. - Argumentował, iż jako rasa księżycowe elfy są, dzięki swojemu temperamentowi i skłon- nościom, najlepiej przygotowane do kontaktów z innymi rasami. My, elfy, staliśmy się nieliczni wśród licznych. Ethlando obawiał się, że władcy, którzy próbowaliby zignorować rzeczywistość zmieniającego się świata, nie mieliby wyczucia i wiedzy niezbęd- nych do zapewnienia bezpieczeństwa Evermeet. -1 wiedząc to, pozwoliłeś nam spróbować? - spytała ostro Claire Durothil. Wyniesiony westchnął. - Czy ta wiedza zmieniłaby wasz wybór? Nawet teraz, czy jest wśród was ktoś, kto chciałby spróbować po raz trzeci? Cisza, która zapadła, trwała długo. W końcu dziesięć złotych elfów wystąpiło, by sięgnąć po zaszczyt dla swojego rodu. Przerażone elfy przyglądały się, jak cała dziesiątka zostaje zwęglona. Kiedy klany zabrały pozostałości swoich zabitych krewnych, Claire Durothil wystąpiła do przodu. - Zabieram to ostrze w imieniu klanu Durothil. To moje pra- wo, zgodnie ze słowami Ethlanda. Choć nie twierdzę, iż rozu- miem wszystko, co wydarzyło się tego dnia, być może przezna- czeniem złotych elfów nie jest rządzenie Evermeet. Ale jestem pewna, że w mojej rodzinie było wiele wielkich i szlachetnych elfów i będzie ich więcej. Dajcie mi to ostrze, a gdy nadejdzie właściwy czas, sięgnie po nie ktoś z mojego rodu. Mag wsunął ostrze do pochwy i podał uciszoną broń złotej elfce. Claire bez wahania i strachu zabrała je i powróciła do swe- go ponurego klanu. Kilka innych złotych elfów podążyło za jej przykładem. Nime- sinowie, NiTessine i Statymowie odebrali tego dnia swoje ostrza. Wszystkie elfy w milczeniu przyznały, że jest w tym zaszczyt, gdyż z pewnością nadejdzie czas, kiedy miecz wybierze swojego prawowitego właściciela. A Ethlando nie powiedział przecież, że niemożliwe jest, by złoty elf zasiadł na tronie, a jedynie że jest to nieprawdopodobne. 298 Evermeet: Wyspa Elfów Rytuał trwał jeszcze długo w noc. Niektóre klany księżyco- wych elfów zdobyły kilka ostrzy - nawet kilku elfom z pospól- stwa udało się zdobyć tej nocy magiczne ostrze, a wraz z nim prawo do założenia szlachetnego rodu. Nikt nie protestował, nie próbował kwestionować wyników, gdyż wszyscy wyraźnie wi- dzieli działającą wśród nich moc. Większość ze złotych elfów zdecydowała się poczekać na swój czas, przeczekać proces wy- boru. Niewielu z nich wierzyło, że zostali całkowicie wyłączeni. Gdy nad doliną wstał świt, nie pozostał ślad magii, śmierci ani elfów, których krewni zdobyli jedno lub drugie. Lud powrócił do domów, by rozważać to, co się wydarzyło. Minie wiele lat, nim zostaną wybrani władcy Evermeet. Jednak każdy elf, który nosił księżycowe ostrze, wiedział, że niezależnie od kwestii dziedzi- czenia, czeka go wielka przyszłość. 299 Królewski miecz m a lasy Evermeet padał śnieg. Duże, puszyste płatki wirowały i obracały się, spadając wśród nagich drzew. Kilka płatków przykleiło się do włosów Zaora Mo- onflowera. Wyglądały niczym lodowate gwiazdy na tle gęstych, ciemnoniebieskich loków elfa. Zaor jednak nie zwracał uwagi na piękno lasu ani niezwykły widok, jakim sobą przedstawiał. Był elfem w sile wieku, a w cią- gu dwustu lat życia wiele widział i dokonał. Choć mijające lata nie pozostawiły na nim wielu śladów, nikt, kto na niego spojrzał, nie pomyliłby go z nieopierzonym młodzikiem. Po pierwsze, Zaor był niezwykle wysoki i prawie tak umię- śniony, jak ludzki wojownik. Ze wzrostem sporo ponad sześć stóp był olbrzymem wśród elfów. Również jego wygląd był uderzają- cy, gdyż jego włosy miały nietypowy dla księżycowych elfów odcień głębokiego, świetlistego błękitu, którzy przywodził na myśl szafiry lub wzburzone morze. Tylko w oczach Zaora nie było młodości. Również były błę- kitne, ze złotymi cętkami, lecz ich naturalny blask stłumił głębo- ki, przejmujący smutek. Te oczy widziały więcej bitew, więcej śmierci i więcej grozy niż większość elfów w jego wieku i star- szych. Zaor przebywał na Evermeet od niedawna. Był jednym z nie- wielu ocalałych po upadku Myth Drannor, którzy szukali spoko- ju na wyspie. Zaorowi jednak Evermeet nie dało spokoju. Choć od ostatnie- go oblężenia minął ponad rok, w jego uszach wciąż rozbrzmie- wały krzyki umierającego Myth Drannor i wciąż czuł w sobie 300 Evermeet: Wyspa Elfów pustkę, niczym fizyczny ból, gdy podtrzymujący cudowne mia- sto mythal został zniszczony. W rzaciy samej, w towarzystwie wyspiarskich elfów Zaor odna- lazł jedynie gorycz. Mieszkańcy bajecznego Leuthilspar ze swoimi niekończącymi się błahymi intrygami i głęboko zakorzenionym po- czuciem wyższości, po prostu go drażnili. Być może gdyby zużyli choć ćwierć zgromadzonego przez siebie bogactwa i marnotrawio- nej energii na pomoc Myth Drannor, miasto by nie upadło. W chwili, gdy ta myśl pojawiła się w jego umyśle, Zaor wiedział, że nie ma w niej wiele prawdy. Całe życie walczył z wrogami, którzy napierali na cudowne miasto. To było jego zadanie i jego powołanie. Był tropicielem, a lasy otaczające Myth Drannor należały do niego. A ponieważ był tropicielem, nie znajdował się za murami podczas ostatniego oblężenia i przeżył ostatnią, straszliwą bitwę. Zaor Moonflower przeżył, lecz poczucie winy z powodu przeżycia ciążyło mu jak kamień. To nie było w porządku, że on przeżył, podczas gdy wiele ty- sięcy - a właściwie cała cywilizacja - zginęło. Czuł, że nie może pozwolić, by wydarzyło się to ponownie. A jednak elfy z Ever- meet - tak bardzo podobni do mieszkańców Myth Drannor w swo- jej dumie i samozadowoleniu - były w takim samym niebezpie- czeństwie, jak utracone miasto. Zaor westchnął i opuścił wzrok na świeży śnieg, pragnąc, by jego umysł stał się podobny do gładkiej, nienaruszonej powierzchni. Zmrużył oczy na widok dziwnego śladu. Opadł na jedno kola- no, by przyjrzeć mu się uważniej. Ślad przypominał odcisk koń- skiego kopyta, lecz był lekko rozszczepiony i o wiele delikatniej- szy. Właściwie nie był to odcisk, lecz migoczący cień na śniegu. Tylko jedna istota mogła pozostawić taki ślad. Przepełniło go zadziwienie - uczucie, o którym Zaor sądził, że na zawsze opu- ściło jego serce. W ciszy, ostrożnie, tropiciel podążył za srebrzy- stymi śladami w głąb lasu, na pokrytą śniegiem polankę. Widok zaparł mu dech w piersiach. Dwa jednorożce - cudow- ne istoty o sierści tak białej, że niemal nie wyróżniała się na tle nieskalanego śniegu - oderwały się od tła. Potruchtały w stronę środka polany, podrzucając srebrzyste rogi i rżąc cicho. 301 Elaine Cunningham To samo w sobie było zadziwiające, lecz Zaor odkrył, że bar- dziej niż jednorożce interesują go dwie młode elfki, które z wy- ciągniętymi rękami czekały na te piękne stworzenia. Obie były księżycowymi elfkami, a oceniając po ich wyglą- dzie, należały do jakiegoś religijnego zgromadzenia. Odziane w proste białe szaty, na których nosiły białe płaszcze, miały w so- bie spokój, który przychodzi jedynie po wyczerpującym treningu i dzięki wielkiej dyscyplinie osobistej. W swych śnieżnych sza- tach, z mleczną skórą i rudymi włosami wyglądały niczym rzeź- by z lodu i płomienia. Zaor przyglądał się, wstrzymując oddech, jak jednorożce pod- chodzą i trącają pyskami ręce dziewcząt. Jedna z nich, wysoka elfka z włosami spadającymi bezładnie na ramiona, wskoczyła na grzbiet swojego wierzchowca. - Chodź, Amlaruil - zawołała, gdy jej towarzyszka się cofnę- ła. - Na co czekasz? Jednorożce nas zaakceptowały... możemy na dobre zostawić za sobą duszne wieże i takie tam, i w końcu poszukać przygód! Na twarzy drugiej dziewczyny malowała się tęsknota, jednak potrząsnęła głową, jednocześnie głaszcząc srebrzystą grzywę jed- norożca. - Wiesz, że nie mogę, lalantho. To twoje marzenie i życzę ci dobrze, lecz moje miejsce jest gdzie indziej. - Uśmiechnęła się do przyjaciółki. - Myśl o mnie od czasu do czasu, kiedy już zo- staniesz kapitanem jeźdźców jednorożców. Dziewczyna imieniem lalantha prychnęła, jakby rozbawiła ją taka wizja wspaniałej przyszłości. Ja chcę tylko odrobiny rozrywki i otwartego nieba! Rok i dzień, tyle tylko zgadza się służyć jednorożec! A później wyru- szę na kolejną przygodę. Możemy postawić stopy na drodze, ale nie zawsze możemy zadecydować, gdzie ta droga nas zaprowadzi - powiedziała po- ważnie Amlaruil. Wyciągnęła rękę i pogłaskała baśniowego ru- maka przyjaciółki. - Myślę, że odnalazłaś nie partnera na roczną służbę, lecz swoje przeznaczenie. Oczy Ialanthy rozszerzyły się. 302 Evermeet: Wyspa Elfów - Przewidziałaś to dla mnie, prawda? Dziewczyna zawahała się. Jeźdźcy jednorożców są potrzebni - powiedziała ostrożnie. - Myślę, że ten jednorożec dobrze wybrał. Ty przecież umiałaś jeź- dzić, zanim jeszcze nauczyłaś się chodzić, a do miecza wyciągałaś ręce jeszcze wcześniej! Nikt w Wieżach nie może się z tobą równać, jeśli chodzi o jazdę i szermierkę. Któż byłby lepszy od ciebie, by ożywić stare zwyczaje, wyszkolić wojowniczki i nimi dowodzić? Zaiste, któżby? - powtórzyła ironicznie Ialantha. Jej twarz spoważniała, wyciągnęła rękę do przyjaciółki. Uścisnęły swoje ręce z powagą wojowników. Ialantha założyła biały kaptur, by ukryć płomienne włosy i ści- snęła boki jednorożca piętami. Stwór stanął dęba, unosząc w po- wietrze kopyta delikatne niczym padający śnieg. Szybko niczym myśl jednorożec i jego jeździec zniknęli w lesie. Drugi, pozba- wiony jeźdźca rumak podążył za nimi niczym cień. Po chwili Amlaruil odwróciła się w stronę zarośli, gdzie kulił się Zaor. - Możesz wyjść - powiedziała głosem dźwięcznym niczym dzwonek. - Nic ci nie zrobię. Pierwszą reakcją Zaora była mieszanka zaskoczenia i nieza- dowolenia, że elfka tak łatwo go zauważyła. Ironia w jej wypo- wiedzi nawet go rozbawiła. Dziewczyna dopiero co wyrosła z dzieciństwa, była szczupła niczym brzoza i wydawała się deli- katna jak sen. Mogła ważyć połowę tego co on, gdyby tylko była kompletnie przemoczona. Zaor podniósł się i wyszedł na polanę, zatrzymując się zgod- nie z zasadami przyzwoitości kilka kroków od niej. Udało mu się ukłonić w sposób, który, jak sądził, nie uczyni mu zbytniego dyshonoru. - Zaor Moonflower, w służbie etrielle - powiedział, używając grzecznego określenia elfki szlachetnego pochodzenia i charakteru. Duże, niebieskie oczy dziewczyny zapłonęły niczym gwiazdy. - O! W takim razie jesteśmy krewniakami! Ja również należę do klanu Moonflower. Jak to możliwe, że nigdy się nie spotka- liśmy? 303 Elaine Cunningham Zaor z trudem wytrzymał jej spojrzenie. - Niedawno przybyłem z Cormanthoru. Przygotował się na zwyczajową lawinę pytań, oficjalne wyrazy współczucia lub też słowa pochwały, jakimi zalewano „bohaterów" Myth Drannor. Ku jego uldze dziewczyna tylko pokiwała głową. To wszystko wyjaśnia. Nazywam się Amlaruil. Słyszałem. Wiem. - Piękny uśmiech rozświetlił jej twarz i dodał tyle uroku, że Zaor musiał opuścić wzrok, by się na nią nie gapić. Jeszcze przed chwilą wydawała się chudym dzieciakiem z długi- mi złocistorudymi warkoczami i wielkimi, poważnymi oczami. Krótki uśmiech zmienił jej twarz w obraz bogini. Zaor przez chwilę zbierał myśli. Mówiłaś coś o Wieżach. Tak. Jestem adeptem wysokiej magii w Wieżach Słońca i Księżyca. Są niedaleko stąd. Tropiciel zmarszczył czoło. - Nigdy nie widziałem tych wież. -1 nie zobaczysz, o ile nie będziesz wiedział, gdzie ich szu- kać. - Dziewczyna roześmiała się, widząc wyraz twarzy Zaora. - Nie obrażaj się. Magia, która chroni wieże, ukrywa je nawet przed wzrokiem ptaków i leśnych nimf. Ale nie przejmuj się, kiedyś je zobaczysz. Zaor uniósł brwi, słysząc to dziwne stwierdzenie. W jej głosie była dziwna nuta, gdy wypowiadała te ostatnie słowa, oddalony ton nieobecny w jej wcześniejszych słowach. Wydajesz się tego bardzo pewna. Czy umiesz czytać w moż- liwościach? - spytał, by sprawić dziecku przyjemność. Czasami - powiedziała zupełnie poważnie. - Jest mi łatwiej, jeśli ta osoba nosi przedmiot o dużej mocy. Nie wiem, dlaczego, ale tak właśnie jest. Jej wzrok spoczął na mieczu u boku Zaora. Choć był schowa- ny w pochwie, jego ozdobna rękojeść z księżycowym kamieniem była wyraźnie widoczna. Nim Zaor domyślił się, jakie są jej za- miary, dziewczyna wyciągnęła rękę i przeciągnęła koniuszkami palców po gładkiej, mlecznej powierzchni kamienia. 304 Evermeet: Wyspa Elfów Z głośnym przekleństwem Zaor szarpnął się do tyłu. Nikt nie mógł bezpiecznie dotykać tego miecza poza jego posiadaczem - z pewnością głupie dziecko o tym wiedziało! Ale ona najwyraźniej nie wiedziała. Amlaruil przyglądała mu się oczami rozszerzonymi z zaskoczenia. Po chwili Zaor uświadomił sobie, że nic sięjej nie stało. Smukłe palce, które powinny sczernieć od zabójczej magii, były równie gładkie i białe, jak zimowy śnieg. Z jakiegoś powodu to wstrząsnęło Zaorem niemal równie moc- no, jak myśl, że dziewczyna mogła zginąć z powodu jego nie- ostrożności. - Nie powinnaś dotykać takiego miecza - powiedział jej suro- wo. - To księżycowe ostrze i może oznaczać śmierć dla każdego poza swoim właścicielem. Oczy Amlaruil jeszcze bardziej się rozszerzyły. - Księżycowe ostrze. O, to wiele wyjaśnia... - Umilkła nie- pewnie, a jej spojrzenie uciekło na bok. - Naprawdę coś widziałaś, prawda? - spytał zaintrygowany. Dziewczyna pokiwała głową, jej twarz była poważna. - To królewski miecz. Kto włada tym mieczem, będzie rów- nież władał Evermeet. Zaor wpatrywał się w nią, nie chcąc uwierzyć w słowa, które wy- powiedziała z taką niesamowitą pewnością Jednak w dziewczynie było coś, co dodawało wagi jej słowom. Uwierzył jej, choć nie chciał. - We mnie nie ma nic z króla - stwierdził ponuro. Jak to moż- liwe? Ostatecznym obowiązkiem elfiego króla było zginąć za swój lud. Myth Drannor zginęło, a on stał tutaj, cały i zdrowy, oddalo- ny o pół świata na polanie Evermeet. - Moje dzieci, być może któregoś dnia będą służyć... o ile oczywiście ich matka może wyrównać moje braki. - Być może - powtórzyła tonem, który nie zdradzał jej uczuć. Zaor odepchnął niepokojące stwierdzenie dziewczyny i skon- centrował się na czymś, co było mu bliższe. - Dotknęłaś tego miecza i nic ci się nie stało. Jak to możliwe? Nagle Amlaruil przestała tak bardzo przypominać dziecko, jak jeszcze przed chwilą. Na śniegu jej policzków pojawił się deli- katny rumieniec. 305 Elaine Cunningham Tego nie mogę powiedzieć - wyszeptała. Nie możesz, czy nie chcesz? - dopytywał się Zaor. Znów ten promienny uśmiech. Tak - powiedziała tylko. Elfy razem wybuchły śmiechem. Zaorowi zdawało się, że cię- żar, który tak długo nosił w sercu, nagle stał się łatwiejszy do zniesienia. Po chwili zamilkli i wpatrywali się w siebie jeszcze przez dłuż- szą chwilę. Amlaruil pierwsza przerwała milczenie. Muszę powrócić do Wież. Zbyt długo mnie nie było. Spotkamy się znowu? Dziewczyna zawahała się, jakby nie wiedziała, co odpowie- dzieć. Potem powoli, zdecydowanie, wyciągnęła rękę i zacisnęła palce na rękojeści miecza Zaora. I odeszła, znikając w lesie równie szybko i cicho, jak tajemni- cze jednorożce. W białej ciszy leśnej polany Zaor pochylił głowę i próbował pojąć to, co właśnie się wydarzyło. W ciągu kilku krótkich chwil jego życie całkowicie się zmieniło. Jeden ciężar - straszliwe po- czucie winy i smutek - został zdjęty. Jego miejsce zajął jeszcze większy ciężar. Wizja Amlaruil przekraczała wszystko, co Zaor kiedykolwiek sobie wyobrażał. Mimo to odkrył, że nie ma ochoty przed nią uciekać. Tropiciel odwrócił się i szybkim, zdecydowanym krokiem skie- rował się na południe. Wszystko, co wiedział i wycierpiał, wszyst- kie lekcje, jakich nauczył się ku swemu żalowi - tym wszystkim się podzieli. Znajdzie sposób, by zadowolone z siebie elfy z Leu- thilspar usłyszały, co ma do powiedzenia. Evermeet nie podzieli losu Myth Drannor - nie za życia Zaora Moonflowera. Składając to milczące przyrzeczenie, Zaor wyciągnął księży- cowe ostrze - królewski miecz - z pochwy. Wcale się nie zdzi- wił, widząc na jego ostrzu nową runę. Wizja Amlaruil była teraz jego wizją, a magiczny miecz odpowiedział potrzebną mocą. Już nie bał się oczekującego go przeznaczenia ani w nie nie wątpił. Ten, kto włada mieczem, będzie władać również Evermeet. 306 Evermeet: Wyspa Elfów * * * Keryth Blackhelm potrząsnął głową. To się nie uda, Zaor - stwierdził ze smutkiem. - Jestem za młody, jeszcze nie dożyłem pierwszego stulecia! Nie pochodzę też ze szlachetnej rodziny. Na bogów, nie potrafię nawet podać imienia swojego ojca, nie mówiąc już o wywodzeniu swoich przodków od Faerie i dalej jeszcze! Straż Leuthilspar nie chce takich jak ja i dobrze o tym wiesz. Wiem, że jesteś najlepszym strategiem, jakiego kiedykolwiek poznałem - upierał się tropiciel. Keryth uśmiechnął się krzywo i uniósł kubek, jakby wznosił toast za siebie samego. -1 mam najsilniejsze ramię. - To sprawdzimy innego dnia - odparł wesoło Zaor. - Ale je- śli nie chcesz zdecydować się na walkę, którą masz szansę wy- grać, to może jednak zmienię swoje zdanie na temat twoich zdol- ności strategicznych! Przyjaciele zaśmiali się. Ich trzeci towarzysz, drobny, srebr- nowłosy księżycowy elf w wieku Kerytha spojrzał z namysłem na Zaora. Masz jakiś plan - zauważył. Plan? Nie określiłbym tego aż tak poważnie - stwierdził su- cho Zaor. - Być może pomysł. Jeśli się uda, wtedy nazwiemy go planem. Zgoda. W takim razie jaki jest twój pomysł? Wydaje mi się, że każdy elf musi udowodnić swoją wartość i że żadna chwila nie jest tak dobra jak ta. Myronthilar Silverspear pokiwał głową, jakby te słowa miały sens. Odstawił kubek i rozejrzał siępo tawernie spokojnymi srebr- nymi oczyma. Na Corellona, wygląda jakby piła tu połowa miejskiej straży! Bez wątpienia ta połowa, która jest właśnie na służbie - wtrą- cił Keryth. Tym lepiej. - Zaor odwrócił się do Myronthilara. - Ty przo- dem? Drobny elf uniósł srebrną brew. 307 Elaine Cunningham - Ależ oczywiście. Myron lekko zeskoczył ze stołka i powędrował do miejsca, j gdzie grupka strażników, samych złotych elfów, pochylała się le- niwie nad stołem zarzuconym kielichami i butelkami. Jeden z nich i spojrzał na księżycowego elfa z butnym uśmiechem, po czym dał < kuksańca sąsiadowi. Powiedział coś, co wywołało śmiech całej grupki. Obserwując to, Zaor podniósł dłoń do warg, by ukryć uśmie- szek. Dumne elfy zasługiwały na lekcję na temat wagi otwartego umysłu i uważnej obserwacji. Gdyby mieli na tyle rozumu, by j nie kierować się pierwszym wrażeniem, nigdy nie zignorowaliby drobnego księżycowego elfa. W każdym ruchu Myronthilara była zadziwiająca ekonomia, precyzja i celowość w każdym kroku i geście. Był niczym sztylet - smukły, wyostrzony, doskonale wyważony... i zabójczy. Efekty tego spotkania, myślał sobie Zaor, będą świetnym początkiem niezbędnej reedukacji mieszkańców Evermeet. Myronthilar zatrzymał się i poważnie spojrzał na zebranych. - Miło mi cię widzieć, Saido Evanaro - powiedział grzecznie, zwracając się do nagle ostrożnej złotej elfki. - Obawiam się, że przynoszę złe wieści. Myth Drannor upadło. Kobieta zmrużyła oczy. -A ja dobrze o tym wiem. Byłam tam aż do końca ostatniej bitwy! - Tak, słyszałem, jak minstrele wyśpiewują tę historię- stwier- dził Myron. - Opłaceni minstrele. Ale wedle innych opowieści uciekłaś jak szczur. - Rozejrzał się po eleganckim szynku. - Oczy- wiście, oni nigdy nie będą występować w tak wspaniałym lokalu. Twarz Saidy zaczerwieniła się z wściekłości. Jak śmiesz! Nigdy w życiu nie zostałam tak obrażona! Właściwie nie jest to prawda. Naprawdę powinnaś posłu- chać również innych opowieści bardów - poradził Myron. Jeden ze strażników zerwał się na równe nogi i stanął nad drob- nym księżycowym elfem. - Uważaj, co mówisz. Saida Evanara jest moją krewną - po- wiedział niskim, złowrogim tonem. 308 Evermeet: Wyspa Elfów - Przyjmij wyrazy współczucia - odparł księżycowy elf. - Ale oczywiście krewnych sobie nie wybieramy, więc nie będę ci z te- go robił wyrzutów. Elf skrzywił się i powolnym, dramatycznym ruchem sięgnął po miecz. Na jego twarzy pojawił się wyraz całkowitego zmie- szania, gdy jego palce zacisnęły się na pustej pochwie. Zdzi- wienie szybko zmieniło się w czystą panikę, kiedy ujrzał stalo- we ostrze wycelowane w jego gardło. Bardzo znajome stalowe ostrze. Myron był od niego szybszy w wyciąganiu broni - i to jego własnej! Księżycowy elf uniósł „pożyczone" ostrze do czoła w szyder- czym salucie. Saida zasyczała z wściekłości i zerwała się na równe nogi. Nim zdążyła wyjąć swoją broń, Myron rzucił jej ukradzione ostrze. Chwyciłaje instynktownie i zrobiła wypad. Księżycowy elf uchylił się, obrócił i sparował drugi atak Saidy -jej własnym mieczem. Wolną ręką Saida sięgnęła do pochwy, nie chcąc uwierzyć wła- snym oczom. Rzeczywiście była pusta. Zmrużyła ze złością oczy. Szybki jesteś, szary - przyznała wojowniczka przyjmując pozycję szermierczą. - Ale kiedy z tobą skończę, będziesz my- ślał, że skopał cię rumak. Słyszałem o tym - stwierdził spokojnie Myron. - Naprawdę powinnaś dobierać sobie kochanków mniej skłonnych do rozgło- śnego ubolewania nad swoimi doświadczeniami. Wystarczy! - warknął strażnik, którego miecz trzymała Sa- ida. - Na Corellona, wygarbuję ci skórę na grzbiecie! Wściekły elf skoczył na Myronthilara. Nawet się do niego nie zbliżył. W rzeczy samej, nawet nie dotknął podłogi. Nagle od- krył, że z trudem chwyta powietrze, jego stopy unoszą się nad ziemią, a on sam patrzy w oczy największego elfa, jakiego kie- dykolwiek widział - niebieskowłosego olbrzyma, który unosił go nad ziemią, jedną ręką trzymając go za kołnierz munduru, ni- czym chłopczyk podnoszący szczeniaka za skórę na karku. - Jak widzisz, ąuessir jest już zajęty - stwierdził Zaor, okre- ślając Myrona słowem przeznaczonym dla szacownych elfów. - Jeśli zwyczajem straży jest walczyć dwóch lub trzech najedne- 309 Elaine Cunningham go, proszę bardzo, wybierz sobie towarzyszy, a ja będę wielce zobowiązany. Twarz elfa, już czerwona od łapanego z trudem powietrza, stała się fioletowa z wściekłości. Trzej strażnicy zerwali się i rzucili mu się na pomoc. Księżycowy elf od niechcenia rzucił w nich towarzyszem i wszyscy czterej upadli razem na stertę. Myron i Saida na serio zabrali się do walki i brzęk ich broni wypełniał tawernę ponurą muzyką. Dwaj pozostali strażnicy pod- nieśli się od stołu, by przyjąć wyzwanie niebieskowłosego elfa. Sięgnęli po miecze, lecz obaj odkryli, że ich pochwy są puste. Obrócili się gwałtownie. Za nimi stał Keryth z mieczem w każ- dej dłoni. Przepraszam - powiedział grzecznie, po czym minął zasko- czone elfy i podał jedno z ostrzy Zaorowi. Drugi miecz odwrócił i wręczył go właścicielowi. Przepraszam za tę niewygodę, ale wiecie, mój przyjaciel nie może walczyć z wami swoim własnym mieczem. Widzicie, to mało odpowiednie, walczyć księżycowym ostrzem w knajpianej bój- ce... i to przeciw tak szlachetnym elfom jak wy. Z niemal komiczną jednomyślnością strażnicy wpatrzyli się w miecz u boku Zaora. Na ich twarzach malowała się mieszanka zmartwienia i rodzącego się szacunku. Jeden z elfów, czarnowłosy mężczyzna z insygniami kapitana, podniósł się na równe nogi. Rękawem wytarł krew z policzka i przyjrzał się Zaorowi z praw- dziwym szacunkiem. - W takim razie, o co ci chodzi? - Chciałbym prosić o przyjęcie do straży - stwierdził Zaor. Kapitan zaśmiał się sucho. Wybrałeś niezwykły sposób, by to zrobić! Czemu po pro- stu się do mnie nie zgłosiłeś i nie powiedziałeś, że jesteś księ- życowym wojownikiem? Żaden oddział ani regiment by ci nie odmówił. A gdybym tak zrobił, czy pomyślałbyś o przyjęciu również moich przyjaciół? Nie - przyznał kapitan. - Choć są równie szybcy i uzdolnie- ni, jak inne elfy pod moim dowództwem. 310 Evermeet: Wyspa Elfów Zaor z grzeczności nie wykazał błędów w rozumowaniu ka- pitana. W takim razie cała nasza trójka - upierał się. Złoty elf wzruszył ramionami. Zrobione. W tej właśnie chwili zabrzmiał głośny huk. Odwrócili się i ob- serwowali, jak Saida zaciska zęby i wyciąga miecz wbity w żyjące drewno ściany tawerny. Myronthilar, który właśnie uniknął jej wy- padu, z przesadną cierpliwością przyglądał się swoim paznokciom. - Jeszcze jedno. Odwołaj swoją porucznik, zanim stępi ostrze miecza swojego krewniaka - poprosił sucho Zaor. Kapitan pociągnął nosem, jakby niechętnie się zgadzając. Spoj- rzał z ukosa na niebieskowłosego elfa. - To, co twój przyjaciel powiedział o odwadze Saidy Evanary w bitwie... czy było w tym choć ziarno prawdy, czy też tylko z niej szydził, żeby skłonić ją do walki? Zaor wzruszył ramionami. To musisz ocenić sam. Słowa Myronthilara Silverspeara miały swój cel i dobrze mu posłużyły. Saida Evanara jest twoją pod- władną. Nie mnie ją oceniać. W porządku. - Kapitan uniósł dłonie do ust i krzyknął: - Prze- stańcie! Myron zareagował natychmiast, tanecznym krokiem wycofał się poza zasięg przeciwniczki i opuścił miecz. Pochylił głowę w stronę Saidy w pełnym szacunku geście jednego wojownika do innego, oznaczającym koniec ćwiczeń. Ale kobieta stała nadal z mieczem uniesionym do ciosu i cia- łem drżącym z wściekłości i niezdecydowania. Powiedziałem „przestańcie"! - warknął kapitan. Podszedł do elfki i chwycił ją za nadgarstek. Saida spojrzała na niego uważ- nie, a później uspokoiła się. Rozkaz - zgodziła się, po czym dodała: - Nie uderzyłabym, kapitanie. Złoty elf popatrzył jej w twarz. - Nie byłbym tego taki pewien - mruknął. Puścił jej nadgarstek i odwrócił się. 311 Elaine Cunningham - Idziemy do koszar straży. Musicie się dużo nauczyć. Trzy księżycowe elfy uśmiechnęły się do siebie triumfalnie i ruszyły za kapitanem. Jednak złoty elf obrócił się na pięcie i prze- szył spojrzeniem grupę strażników, która pozostała z tyłu. - Mówiłem - stwierdził ponuro - do was. * * * Lady Mylaerla Durothil, przerażająca matriarchini jednego z najpotężniejszych klanów złotych elfów w mieście, z zaintere- sowaniem przyglądała się gościowi. Nie była młodą elfką i już przed wielu laty pozostawiła za sobą środek śmiertelnego życia. Ale nie była aż tak stara, by nie zwró- cić uwagi na urodę elfa, który siedział przed nią. Jeśli młody ka- pitan straży miał w sobie tyle uroku, by marnować go na starą elfkę, czemu nie dać mu szansy, by go wykorzystać? Co więcej, jego plan ją intrygował. Jesteś pewien, że Ahskahala Durothil jest moją krewną? - spytała Mylaerla. Bez wątpienia - stwierdził stanowczo Zaor. - Przebada- łem drzewo genealogiczne rodu Durothil i mogę cię zapewnić, że podobnie jak ty, jest bezpośrednim spadkobiercą Rolima Du- rothila, który jako jeden z pierwszych osiedlił się na Evermeet. Jej przodkowie walczyli przeciw smokom w roku Wielkich Ło- wów Malara. Jest godnym następcą tych sławetnych elfów, co więcej, jest najlepszym smoczym jeźdźcem, jakiego kiedykol- wiek widziałem. Naprawdę? W takim razie, jakim sposobem przeżyła upa- dek Myth Drannor, w przeciwieństwie do tak wielu świetnych wo- jowników? Było to pytanie trudne, lecz bardzo ważne. Równie ważny był sposób, w jaki Zaor sformułuje odpowiedź. - Ahskahala nie ma wiele cierpliwości do nawyków i trosk mieszkańców miast - powiedział ostrożnie. - Wolała mieszkać w dzikich miejscach i służyła Ludowi Cormanthoru strzegąc jego przyczółków. Bez niej miasto upadłoby o wiele wcześniej. Wię- cej niż jedną bandę orków czy goblinów spotkał koniec dzięki jej wysiłkom. Alejej smok został ranny na początku oblężenia i wraz 312 Evermeet: Wyspa Elfów z nim została uwięziona w jego górskim leżu. Kiedy w końcu mogli odlecieć, bitwa już się skończyła. - Hm. Jak możemy skontaktować się z tym smoczym jeźdźcem? Zaor z szacunkiem przechylił głowę. Umiejętności rodu Durothil, jeśli chodzi o komunikację są legendarne. Nie sądzę, by to zadanie było wielkim wyzwaniem dla waszych magów. Mądre słowa. Ale dlaczego uważasz, że będzie chciała teraz przybyć na Evermeet? - spytała bystro stara elfka. - Jakie korzy- ści dla siebie może tu znaleźć? Władzę? Honor? Bogactwo? Ahskahala widziała, jak upadajedna elfia kultura. Nie życzy tego kolejnej. Mylaerla zamrugała, zaskoczona szczerością młodego wo- jownika. Myślisz, że jest możliwe, by Evermeet czekał los Myth Drannor? A ty nie? Przez dłuższą chwilę oba elfy przyglądały się sobie uważnie. Potem Mylaerla oparła się wygodniej na krześle, a zjej twarzy jakby opadła maska. - Masz więcej racji niż wiedzy na temat pewnych spraw, Za- orze Moonflowerze - powiedziała z goryczą. - Nie mogę ci na- wet powiedzieć, jak bardzo męczy mnie ciągła troska klanu Du- rothil o różne magiczne bzdury. Nie zawsze tak było. Pierwszym smoczym jeźdźcem był Durothil - ten Durothil. Wiedziałeś o tym? Nie czekając na odpowiedź, wysyczała dosadne przekleństwo i potrząsnęła głową z frustracją. - Mój klan to potomkowie Durothila, a czym się staliśmy? Zniewieściałymi, przywiązanymi do wież nieudacznikami, któ- rzy marnują krótkie stulecia życia na wykorzystywanie magii do wymiany plotek i zaglądania do cudzych sypialni! Phi! Zaor pochylił się do przodu. - Na Evermeet żyją smoki, prawda? Mylaerla zastanowiła się nad tym. - Tak sądzę. Słyszałam, że niedawno wysoko nad Orlimi Wzgó- rzami widziano złotego i parę srebrnych. - Uniosła pytająco brew. - 313 Elaine Cunningham Jeśli Ahskahala jest taka, jak mówisz, wątpię, by miała kłopoty z wy- szkoleniem smoków do tego zadania. Martwię się czym innym: jak poradzi sobie z Durothilami z Evermeet i im podobnymi? - Twojemu rodowi nie będzie łatwo - przyznał Zaor. Elfka pokiwała głową. - Dobrze - stwierdziła z ponurą satysfakcją. - W takim wy- padku od razu po nią poślemy. Słysząc w jej głosie pożegnanie, Zaor podniósł się, by wyjść. Mylaerla westchnęła ciężko. Coś w tym dźwięku sprawiło, że Zaor zamarł w połowie eleganckiego pożegnalnego ukłonu. Wy- prostował się i spojrzał jej w oczy, zachęcająco kiwając głową. - Ta wizyta przypomniała mi o wielu sprawach, których nie powinnam zapomnieć. Po pierwsze, za długo byłam w mieście. Minęło wiele lat od chwili, gdy wspinałam się po zboczach Or- lich Wzgórz. Nawet nie mam pewności, czy na Evermeet nadal żyją smoki! - Spojrzała na Zaora z dziwnie niepewnym uśmie- chem. - Powiedz mi coś, młodziku, czy myślisz, że ktoś taki jak ja mógłby jeszcze dosiąść grzbietu smoka? Gdy to mówiła, w jej oczach pojawił się wyraz tęsknoty, a jej starzejąca się twarz złagodniała. Lecz dojmująca tęsknota w ni- czym nie złagodziła stali w jej głosie i siły samej jej obecności. Zaor nie mógł powstrzymać się od uśmiechu. - Pani, nie sądzę, by jakiś smok mógł cię przed tym powstrzymać! Zaskoczona elfka wybuchła radosnym śmiechem. Uśmiecha- jąc się ciepło, wstała i wyciągnęła rękę do młodego wojownika jak jeden poszukiwacz przygód do drugiego. - W takim razie wszystko ustalone. Smoczy jeźdźcy staną się strażnikami Evermeet. Brzegi będą bezpieczne. - Z wolą bogów - dodał gorąco Zaor. Mylaerla przechyliła głowę. Wiesz, nie żartowałam, kiedy mówiłam o nauczeniu się tej sztuki. Ale ty? Czy dołączysz do tych, którzy dosiadają wiatru? Niestety nie. Moje obowiązki są innej natury. Lady Durothil przyglądała mu się przez dłuższą chwilę i z na- mysłem pokiwałagłową. - Tak. Tak rzeczywiście może być. 314 s!T^ i l7 Dziedzice przeznaczenia la wielu elfów Evermeet Wieże Słońca i Księżyca były uosobieniem elfiej kultury. Ukryte w głębi lasu Wieże, otoczone przez cudow- ne ogrody, wybudowano z białego kamienia, który został wyniesiony przez magię z samego serca elfiej ziemi. Tu właśnie przechowywano najpotężniejsze artefakty stworzone przez elfy. Tu zbierali się czarodzieje i wysocy magowie, by pro- wadzić badania i kontemplować, by rzucać zaklęcia w kręgach i nauczać obiecujących uczniów. Ze wszystkich uczniów Wież żaden nie był bardziej obiecują- cy od Amlaruil Moonflower. Magia przepływała przez dziew- czynę równie naturalnie, jak deszcz z letniej chmury. Magowie w głębi serca wierzyli, że może stać się najpotężniejszym ma- giem od czasów legendarnego Vhooriego Durothila. Już zaczy- nano ją przygotowywać do zajęcia miejsca Jannalora Nierde, Wielkiego Maga Evermeet. Niektórzy w Wieżach nie sądzili jednak, by przeznaczenie młodej elfki było tak pewne. Wśród nich była zielona elfka Na- kiasha, wyjątkowo zdolna zaklinaczka, która przyjęła na siebie rolę mentorki i powierniczki Amlaruil. Jak to miały w zwyczaju, dwie elfki po skończonej pracy ru- szyły na spacer ścieżkami, które wiły się wśród terenów Wież. Szły w milczeniu, by lepiej nacieszyć się pięknem tego wieczoru. Rześkie powietrze wypełniał śpiew ptaków, a granie świerszczy i innych leśnych istot zapowiadało nadchodzącą noc. Była to ta pora dnia, którą obie lubiły najbardziej, gdy ostat- nie, długie promienie słońca otaczały wszystko złocistą mgiełką. 315 Elaine Cunningham Nakiasha miała jednak wrażenie, że jej młoda przyjaciółka jest rozproszona i zupełnie oddalona od ich małego, zamkniętego światka magii i nauki. - Gdzie dzisiaj jesteś, dziecko? - spytała zaklinaczka. Amlaruil spuściła wzrok na żwirowaną ścieżkę i to nie dlate- go, że miała ochotę kontemplować elegancką nawierzchnię. Rze- czywiście, była ona niezwykła, gdyż „żwir" tworzyły kawałki marmuru w odcieniach przedstawiających wszystkie dobre rasy elfów - złotym, srebrnym, zielonym dla dzikich elfów i niebie- skim dla morskiego ludu. Jakaś kapryśna magia sprawiała, że kolory wiecznie się zmieniały. W tej chwili jednak Amlaruil chcia- ła tylko uniknąć wzroku nauczycielki. Przepraszam, Nakiasho - szepnęła. - Wybacz mi, proszę, nieuwagę. Dzisiejsze lekcje już się skończyły. Chciałam się tylko do- wiedzieć, czy z tobą wszystko w porządku - stwierdziła zakli- naczka. Mówiąc to, spojrzała w górę na twarz dziewczyny, co nie było wcale taki proste, gdyż Amlaruil była niezwykle wysoka. Bystra Nakiasha zauważyła rumieniec na twarzy dziewczyny. Na Hanali! Chyba się nie zakochałaś? Amlaruil spojrzała na nauczycielkę spod opuszczonych rzęs. Czy byłoby to takie złe? Pewnie nie. - Nakiasha wzruszyła ramionami. - Choć oczy- wiście, niektórzy tutejsi magowie mogą się martwić, że twoje wiosenne zauroczenie będzie przeszkadzać ci w nauce. To dziw- ne - dodała szorstko - że z takim podejściem złote elfy nie wy- marły już dawno temu! Kim jest ten chłopak? Laeroth? To dobry wybór, jest bardzo zdolny. Dziewczyna odpowiedziała wzruszeniem ramion. Laeroth też był uczniem i jej dobrym przyjacielem. Mimo to nie mogła sobie nie wyobrazić młodego maga obok Zaora Moonflowera. Choć Laeroth miał niemal sześć stóp wzrostu - prawie tyle, co Amlaru- il - w porównaniu z wojownikiem wydawał się mały. Amlaruil podejrzewała, że w jej oczach zawsze tak będzie wyglądał. Mimo to dziewczęce pragnienia niewiele miały wspólnego z rozproszeniem Amlaruil. Przez cały dzień była dziwnie niespo- 316 Evermeet: Wyspa Elfów kojna. Jej duch czuł się niczym jastrząb szarpany przez zbyt silne wiatry. Z westchnieniem zatrzymała się u stóp Totemu, pomnika du- chowej magii charakterystycznej dla zielonych elfów. Amlaruil przyjrzała się potężnej rzeźbie, zatrzymując wzrok na każdym wyraziście przedstawionym zwierzęciu totemicznym. Totem chro- nił tereny Wież w sposób, jaki niewiele elfów w pełni rozumiało. Aż do tego dnia Amlaruil często znajdowała pocieszenie w jego wielkim cieniu. Teraz jednak, z niezrozumiałych powodów zaczę- ła się zastanawiać, czy totem - lub cokolwiek innego - wystarczy. - Wedle standardów złotych elfów to prymitywna sztuka - zauważyła sarkastycznie Nakiasha - nikt jednak nie może zaprze- czyć jego mocy! Totem chronił Wieże przed zaklęciami rywali przez wiele stuleci. Amlaruil pokiwała głową, choć wiedziała, że w czasach osła- bionej magii walki na zaklęcia między wieżami występowały je- dynie w opowieściach minstreli. Choć takie wyzwania mogły być częste przed Roztrzaskaniem, na Evermeet nie odbyła się żadna magiczna bitwa. Nakiasha poklepała ją po ramieniu. Już prawie czas na wieczorny posiłek. Idź i zobacz się ze swoim kawalerem. Ty nie idziesz? - Amlaruil spojrzała na starszą elfkę. Nakia- sha rzadko poświęcała czas najedzenie lub odpoczynek, i jej kości były nagie niczym drzewa w zimie. Dziewczyna często zastana- wiała się, z jakiego źródła zaklinaczka czerpie nieograniczoną energię. Raz o to zapytała. Nakiasha uśmiechnęła się tylko i od- powiedziała, że ona też w swoim czasie pozna tę tajemnicę. Jak się spodziewała, zaklinaczka potrząsnęła głową. Czeka mnie praca. Oczywiście, słyszałaś o Akumulatorze i wiesz, że absorbuje on magiczne energie samego Evermeet. Z ja- kiegoś powodu moc artefaktu wzrasta, niemal buzuje od energii! Jeszcze nie wiemy dlaczego, a musimy się dowiedzieć. Czułam coś niezwykłego - przyznała Amlaruil. Naprawdę? - spytała zaklinaczka, z namysłem wpatrując się w dziewczynę. - Jeśli coś jeszcze poczujesz, znajdź mnie natych- 317 Elaine Cunningham miast. Ale teraz idź i się odśwież. Być może będziemy potrzebo- wać twojej młodości i mocy. Nakiasha uśmiechnęła się, lecz mimo to dla Amlaruil jej sło- wa brzmiały bardziej jak ostrzeżenie niż komplement. Elfka ruszyła ścieżką prowadzącą do Wieży Księżyca. Wieża Słońca poświęcona była zbieraniu magii i rzucaniu zaklęć, zaś Wieża Księżyca służyła skromniejszym, bardziej osobistym po- trzebom. Tu właśnie znajdowała się część mieszkalna, nieduże komnaty poświęcone kontemplacji lub nauce, jak również kuch- nia i jadalnia. Wszystkie posiłki spożywano przy wąskim, spiral- nym stole wypełniającym niższą salę. Laeroth czekał na nią przy drzwiach. Amlaruil po raz kolejny zauważyła, że w młodym magu jest coś nie z tego świata. Nie chodziło tylko o jego wygląd, choć i ten był niezwykły. Laeroth niepokojąco przypominał starożytne rzeźby przedstawiające mieszkańców Faerie. Wysoki i niezwykle szczupły, składał się z samych ostrych kątów i niezwykłego wdzięku. Oczy miał czar- ne i skośne, a nad nimi równie skośne czarne brwi. Jedynie czu- pryna pszenicznych włosów, zawsze rozczochrana, wydawała się w pełni należeć do świata śmiertelnych. Młody mag skoczył na Amlaruil i chwycił ją za ramiona. - Gdzieś ty była? Czekałem na ciebie chyba z godzinę! Ogień w jego czarnych oczach zaniepokoił dziewczynę, szcze- gólnie biorąc pod uwagę jej ostatnią rozmowę z Nakiasha. - Jeśli chodzi o zasadzki, ta była raczej słabo przygotowana - powiedziała z uśmiechem, próbując zmienić ton rozmowy na weselszy. - Zwykle napastnik nie pokazuje się przed samym atakiem. Laeroth puścił ją i przeciągnął długimi palcami przez rozczo- chrane włosy. Księżyc wzeszedł. Wkrótce będzie wystarczająco ciemno, by to zobaczyć. Co zobaczyć? Młody mag wziął ją za ramię i poprowadził kawałek od Wieży. - Tu światła są za jasne, zasłaniają gwiazdy - wyjaśnił. - My- ślę, że musimy pójść do lasu. 318 Evermeet: Wyspa Elfów Amlaruil podążyła za nim bez słowa, poruszona jego natar- czywością. Dwójka elfów weszła między drzewa i wyszła na ukry- tą polanę, gdzie Amlaruil spotkałajednorożca-i swoje niepraw- dopodobne, kłopotliwe przeznaczenie. Laeroth zatrzymał się i wskazał na nocne niebo. - Powinien tam być, między czwartą a piątą Łzą Selune, tro- chę na północ. Elfka wpatrzyła się w niebo, nie widziała jednak nic poza gwiazdami, które były jej przyjaciółmi. Gdy jednak wpatrzyła się uważniej, rzeczywiście zauważyła coś nowego. Słaby i odle- gły, bardziej duch gwiazdy niż prawdziwy blask, chował się wśród świetlistych łez niczym szkarłatny cień. - Na bogów! - westchnęła. - Zabójca Królów! Laeroth pokiwał głową, a jego wąska twarz była ponura. Czyli ty też go widzisz. Tak myślałem, ale musiałem być pewien. Zwykle jego ścieżka przecina Faerun daleko na wscho- dzie, na wysokości Kara-Tur. Nigdy wcześniej nie widziano go na Evermeet. Co to znaczy? Chciałbym wiedzieć - odparł Laeroth. - Ta zagadka będzie trudna nawet dla magów. Amlaruil patrzyła na niego. Będzie trudna! Nie powiedziałeś nikomu? Odkryłem to dopiero tego wieczoru. Właściwie, to światło zobaczyłaś dopiero ty. - Zawahał się. - Trudno mi to wyjaśnić, ale myślę, że wyczułem obecność gwiazdy. To znaczy, wyczułem coś. Cały dzień spędziłem w bibliotece, przeszukując księgi w poszu- kiwaniu jakiejś wskazówki. Nadszedł czas na kolejne pojawienie się Zabójcy Królów, więc... - zamilkł i wzruszył ramionami. Oczy Amlaruil rozszerzyły się. - Akumulator! Może pojawienie się Zabójcy Królów pomo- że wyjaśnić wzrost magii. Nakiasha będzie chciała się o tym dowiedzieć! Oboje pospieszyli w stronę Wieży Słońca i powiedzieli zakli- naczce, co zobaczyli. Nakiasha poprowadziła ich do Komnaty Tysiąca Oczu. 319 Elaine Cunningham Tam znaleźli Jannalora Nierde, wpatrującego się w długą lu- netę. Soczewka skierowana była na przeciwległą ścianę, lecz Amlaruil wątpiła, by zajmował się podziwianiem wiszącego tam gobelinu. Magiczny przyrząd mógł zobaczyć właściwie dowolne miejsce na Evermeet. Jannalor oderwał wzrok od lunety i z powagą wysłuchał ich słów. - Mam nadzieję, że się mylicie - stwierdził, gdy skończyli. - Ale i tak popatrzmy. Wielki Mag zanucił inkantację i skierował lunetę w stronę wysokiego, łukowatego okna. Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w obraz, po czym przesunął soczewkę w prawo i w lewo, jak- by przyglądał się niebu. Nagle mag przerwał, zesztywniał i zaklął cicho, lecz gorąco. Wyprostował się i gestem kazał Amlaruil zajrzeć do lunety. Dziewczyna zajrzała przez okular i ujrzała jasny, srebrzysty blask Selune. Gdy tak się wpatrywała, na tle księżyca pojawił się kształt niczym olbrzymi nietoperz. Podążyły za nim kolejne, tak wiele, że niemal zasłoniły blask. Przerażenie ścisnęło gardło Amlaruil, gdy uświadomiła sobie, że patrzy na najstraszliwsze istoty na Aber-torilu. - Stado smoków - szepnęła ochryple. Czyli to właśnie wyczuwała. Magiczne istoty miały potężną aurę i niektórzy magowie mogli wyczuć ich bliską obecność. Najwyraźniej Akumulator też to potrafił, gdyż artefakt najwyraź- niej wchłaniał część mocy smoków. Gdzie są? - spytała, odsuwając się, by Laeroth też mógł spojrzeć. Daleko na morzu, bogom niech będą dzięki - odparł zmar- twionym głosem Jannalor. - Ale lecą prosto w stronę Evermeet. Musimy przesłać informacje o ataku w każdy zakątek wyspy! Ale Evermeet chronią magiczne tarcze, stworzone przez sa- mego Corellona - sprzeciwił się Laeroth. Myśl, chłopcze! - warknął mag. - Jaka istota jest bardziej magiczna od smoka? Tarcza, która mogłaby powstrzymać moc setki smoków, zatrzymałaby również przepływ Splotu Magii. 320 Evermeet: Wyspa Elfów Gdyby Evermeet było tak chronione, nie moglibyśmy się posłu- giwać magią. W rzeczy samej, zginęlibyśmy tak samo, jak ro- baczki świętojańskie, które beztroskie dzieci zbierają i zbyt dłu- go pozostawiają pod szkłem. Uwierz mi, będzie atak. Nakiasha wzięła dziewczynę za ramię. - Chodź, dziecko. Niech złoty elf zajmie się wysyłaniem wia- domości. My musimy stworzyć krąg i pomóc wojownikom, na ile potrafimy. * * * Drzwi do biura Horitha Evanary otworzyły się gwałtownie, uderzając z hukiem o żywy kamień ściany. Kapitan Horith nie był wcale zaskoczony, gdy do środka wpadł Zaor Moonflower. Wysoki, niebieskowłosy księżycowy elf szyb- ko awansował w straży Leuthilspar i wkrótce poprosił o przenie- sienie do fortecy Ruith. W krótkim czasie uczynił ze swojego oddziału najlepszych wojowników wśród wielu, którzy szkolili się i stacjonowali w murach Fortecy Jasnej Włóczni. Zaor był lubiany przez swoich żołnierzy, lecz nie zawsze okazywał szacu- nek dla rangi i wiedzy dowódców twierdzy. - Słyszałem o zbliżającym się stadzie smoków. Czemu jesz- cze nie wezwałeś smoczych jeźdźców? - spytał młody elf. Kapitan spojrzał zimno na swojego najbardziej obiecującego i najbardziej kłopotliwego oficera. Ł- Masz na myśli oddział dowodzony przez te staruchy z Du- rothilów? Nie sądzę. Ta bitwa... jeśli w ogóle jakaś będzie... na- leży do mnie. -Nie możesz mówić poważnie! Nigdy nie widziałeś znisz- czeń, jakie może uczynić szalejący smok. Ja tak. Ta sprawa wy- chodzi daleko poza rywalizację między klanami i osobistą dumę! Uważaj, co mówisz - stwierdził zimno złoty elf. - Zapew- niam cię, że mam wszystko pod kontrolą. Jeźdźcy Durothilów nie muszą się o tym dowiedzieć. Nawet nie posłałeś im wiadomości? - spytał z niedowierza- niem Zaor. Rozzłoszczony kapitan Horith podniósł się... i natychmiast tego pożałował. Trudno było okazywać autorytet wobec elfa, który był 321 Elaine Cunningham od niego o ponad głowę wyższy. Choć podejrzewał, że Zaor Mo- onflower byłby przerażający, nawet gdyby był o połowę niższy. - Sytuacja jest pod kontrolą- powtórzył z naciskiem złoty elf. - Smoczy jeźdźcy nie są potrzebni, podobnie jak twoja obec- ność, kapitanie Zaorze, w moim biurze. Możesz odejść. Ale księżycowy elf się nie poddawał. - Piesi wojownicy nie mają większych szans w walce z jed- nym smokiem, nie mówiąc już o stu. Wiesz to równie dobrze, jak ja. W takim razie, co masz zamiar zrobić? Gdy Horith zawahał się, Zaor gniewnie uderzył pięścią w jego biurko. To sprawa moja tak samo, jak twoja! Mam stu elfów pod swoim dowództwem i będę przeklęty jak drów, jeśli pozwolę im pomaszerować ślepo na śmierć! Jeśli masz plan, powiedz o nim! Flota gwiezdnych skrzydeł - przyznał niechętnie Horith. - Gwiezdne statki, okręty wojenne, które żeglują wśród chmur rów- nie zwinnie, jak zwykłe statki na morzu. Są trzymane w tajemni- cy w morskich jaskiniach pod Sumbrar. Poza członkami Rady i za- łogą statków, niewiele elfów o nich wie. Zaor cofnął się o krok, próbując pojąć ten cud. Ile statków? Dziesięć. Wszystkie z dobrą załogą i uzbrojone - powiedział z dumą złoty elf. - Nie istnieją doskonalsze okręty wojenne, na tym świecie i żadnym innym. Jeśli będzie taka potrzeba, sam będę dowodził bitwą z okrętu flagowego. Mimo to, jakie szanse ma dziesięć statków wobec stu smo- ków? - Zaor potrząsnął głową. - Nie, lady Mylaerla musi natych- miast zostać ostrzeżona. - Obrócił się na pięcie i wyszedł z biura. Jeśli to zrobisz - wysyczał kapitan - postaram się, byś został zdegradowany. Zaor nie zatrzymał się. - A jeśli tego nie zrobię - powiedział z ponurą pewnością, gło- sem, który odbijał się echem wśród korytarzy - wszyscy będzie- my martwi. Pozostawiając złotego elfa krztuszącego się z wściekłości, Zaor pospieszył korytarzami Fortecy Jasnej Włóczni w stronę stajni. 322 Evermeet: Wyspa Elfów Na sąsiednim pastwisku czekał jego koń. Nie było to zwykłe zwierzę, lecz księżycowy koń, magiczna istota poruszająca się z dużą prędkością. Będzie jej potrzebował, gdyż Orle Wzgórza znajdowały się niemal pięćdziesiąt mil na zachód, a zbyt wiele czasu zostało zmarnowane przez dumę Horitha Evanary. Zaor wskoczył na grzbiet ogiera i myślą kazał mu ruszyć. Gdy jechali ulicami do zachodnich bram, spojrzenie księżycowego elfa padło na okrągłą wieżę z białego marmuru, jeden z najpiękniej- szych budynków Ruith. Była to Wieża Pegazów. Na jego oczach skrzydlate konie i ich jeźdźcy krążyli nad miastem i lądowali na płaskim dachu wieży, ćwicząc niekończące się, skomplikowane manewry, które uczyniły z nich legendarne siły obronne. Przez chwilę Zaora kusiło, by zatrzymać się i spróbować prze- konać złotego dowódcę do przyłączenia się do jego buntu. Ale wiedział, że mu się to nie uda, a poza tym wątpił, by dwie dzie- siątki uskrzydlonych koni miały wielki wpływ na sto rozszala- łych smoków. Zaor odwrócił się i wyjechał przez jedną z przypadkowo po- jawiających się bram w przezroczystych murach Ruith. Poczuł ulgę księżycowego konia, gdy opuścili miasto. Ogier popędził w stronę wzgórz, po czym ze zręcznością kozicy wspiął się na pierwsze poszarpane zbocze. Księżycowy elf zatrzymał się przy wejściu do jaskini i zsiadł z konia. Zachęcił zwierzę do udania się na łąki na zachód od gór - jeśli wszystko pójdzie tak, jak miał nadzieję, w nadchodzącej bitwie nie będzie potrzebował takiego wierzchowca. Kiedy magiczna istota znalazła się bezpiecznie poza jego po- lem widzenia, Zaor zdjął z haka przy wejściu do jaskini skręcony spiżowy róg. Uniósł go do warg i zagrał trzy krótkie nuty. Nim umilkły ostatnie echa, Zaor odkrył, że patrzy w dwie pary złotych oczu. Jedna należała do Ahskahali Durothil, a druga do Haklashary, szacownego złotego jaszczura, który był jej partne- rem. W tej chwili Zaor nie był w stanie stwierdzić, które z nich było bardziej przerażające. Dziwne, niemal gadzie oczy elfki były jedyną plamą koloru w niej całej. Białoskóra i białowłosa, odziana w jasną kolczugę 323 Elaine Cunningham i srebrzystoszarą tunikę, Ahskahala przypominała swoją włócz- nię - wysoka, smukła, zabójcza. W bursztynowych oczach smo- ka było więcej ciepła i mniej niebezpieczeństwa. Wojowniczka wysłuchała z zaciśniętymi wargami ostrzeżeń Zaora. Mogę stawić czoła stadu z trzydziestoma smoczymi jeźdź- cami - powiedziała w końcu. - Ale mówię ci, że to nie wystar- czy. Większość smoków to młodziki. Nawet gdyby tak nie było, liczby są przeciw nam. Być może gwiezdne skrzydła zmienią układ sił- powiedział Zaor, jednak nawet dla niego samego jego słowa brzmiały pusto. Haklashara odchrząknął, a był to straszliwy, zgrzytliwy dźwięk, przypominający Zaorowi rodzącą się lawinę. - A co z olbrzymimi orłami, które gnieżdżą się w wysokich górach? - zaproponował jaszczur. - Wiele razy ci mówiłem, elf- ko, że je również można przekonać do ćwiczenia razem z wami, elfami. W najgorszym wypadku zdejmą część ciężaru obrony Evermeet z barków smoków! Elfka patrzyła ze złością na swojego wierzchowca. - To nie czas na tę starą piosenkę! Nawet gdybyś miał rację... a pamiętaj, nie mówię, że ją masz.:, nie ma na to czasu. Takie ptaki muszą rozpocząć szkolenie od chwili, gdy się wyklują. Ża- den niewyszkolony orzeł nie będzie umiał współpracować z el- fim jeźdźca. -1 vice versa - wtrącił wyniośle smok. Mimo iż rozmowa ta miała charakter kłótni, słowa smoka spra- wiły, że w umyśle Zaora pojawił się rozpaczliwy pomysł. Wie- dział, że wszystkie istoty, które mieszkały na Evermeet, były bli- sko związane z magiczną wyspą. Zwyczajny orzeł broniący swe- go gniazda jest straszliwym przeciwnikiem. W górach, które no- siły ich imię, mieszkało może nawet pięćdziesiąt olbrzymich or- łów. Jeśli uda mu się przekonać te istoty, by dołączyły do walki, mogą mieć szansę. Kto jest przywódcą olbrzymich orłów? - spytał Haklasharę. Hm. - Smok uniósł łapę i jednym potężnym szponem z na- mysłem stukał się po policzku. - Jak sądzę, Szum Wichru. 324 Evermeet: Wyspa Elfów Wiesz, gdzie go znaleźć? Czy możesz mnie tam zanieść? Ją - poprawił smok. - Szum Wichru to samica i ma tempera- ment równie paskudny, jak ta dwunoga przed tobą. A jeśli chodzi o twoje pytania, to dwa razy tak. Wiem, gdzie jest jej gniazdo i cię tam zabiorę. - Potężna istota wysunęła się z jaskini zręcznie niczym wąż, po czym pochyliła się, by Zaor mógł wejść na jej grzbiet. Pozwolisz innemu elfowi się dosiąść? - spytała zadziwiona Ahskahala. Smok spojrzał na swoją elfią partnerkę z czystym zadowole- niem. - Tylko elfowi, który ma na tyle rozsądku, by rozpoznać sło- wa mądrości, kiedy je usłyszy - powiedział przebiegle. Na jego twarzy pojawiła się tajemnicza mina i już poważniej dodał: -1 tyl- ko elfowi, który nosi taki miecz. Nim Ahskahala mogła się sprzeciwić, smok rozłożył szeroko skrzydła i wyskoczył w powietrze. Nagłe uderzenie wiatru niemal zerwało Zaora z miejsca. Moc- no obiema rękami chwycił łęk siodła, trzymał się ze wszystkich sił i klął z wojskowym polotem. Wśród huku wiatru zabrzmiał niski, zgrzytliwy śmiech. - Przyzwyczajaj się do tego, królu elfów - poradził mu smok. - Choć wstyd mi się do tego przyznawać, nurkująca Szum Wi- chru leci nawet szybciej ode mnie! Haklashara wznosił się tak długo, aż pod sobą widzieli jedy- nie warstwę chmur. Nagle złożył skrzydła i zataczając krąg, za- czął opadać w dół. Gdy wypadli spośród chmur, oczy Zaora rozszerzyły się z czy- stego przerażenia. Smok leciał z niesamowitą prędkością w stro- nę gładkiej skalnej ściany. Głęboki, huczący śmiech jaszczura odbijał się echem wśród wzgórz. Kiedy Zaor był już pewien, że widzi cienie drzew Arvan- doru, Haklashara gwałtownie skręcił i z zadziwiającą lekkością i łatwością opadł na dużą skalną półkę. Wiatr nadal szumiał Zaorowi w uszach, gdy wyskakiwał z siodła. Mimo to niemal ogłuszył go wysoki krzyk, wrzask tak potężny, że aż 325 Elaine Cunningham wstrząsnął skałami i sprawił, że po zboczu poleciały kamienie. Ma- chając skrzydłami, Szum Wichru rzuciła się na intruzów. Ostrze Zaora z sykiem wysunęło się z pochwy. Elf uniósł miecz do obrony i nie cofnął się. Otoczyła go aura mocy wyglądająca jak świetlista błękitna mgieł- ka. Magia, niczym pochwycona błyskawica, rozświetlała pokryte runami ostrze. Jednak Zaor nie zaatakował niezwykłego ptaka. Olbrzymia orlica, wyższa od rumaka i pokryta złocistymi pió- rami, była wspaniała w swej wściekłości. Zaor miał tylko nadzie- ję, że Szum Wichru, podobnie jak Haklashara, rozpozna moc magicznego miecza i przeznaczenie elfa, który go nosił. Szum Wichru zatrzymała się tuż przed świetlistą aurą. Machała mocno skrzydłami i wpatrywała się w smoka wściekłymi złotymi oczami. Podmuchy wiatru, jakie tym wywoływała, groziły przewró- ceniem Zaora mimo ochronnej tarczy magii, jaką dawał mu miecz. Czemu przychodzisz do mojego gniazda, smoku? - spytała orlica wysokim, dźwięcznym głosem. - Przynosisz mnóstwo nie- bieskiej magii, elfa z mieczem. Po co? Chcesz ukraść jaja, jesteś za późno! Jaja wyklute, pisklęta wyrośnięte! Dzieci nie tutaj - latają daleko! Uważasz mnie za szpaka albo wiewiórkę? Nie jestem zło- dziejem gniazd i dobrze o tym wiesz! - zahuczał oburzony smok. Zaor zrobił krok do przodu. - Nie obwiniaj Haklashary o to najście, królowo Szum Wichru. Evermeet potrzebuje ciebie i twoich silnych dzieci. Orlica przechyliła głowę i przyjrzała się elfowi. Kto ty? Jak na istotę o tak legendarnym wzroku, zadziwiająco wol- no zauważasz to, co stoi przed tobą - zauważył sucho smok. - Nie rozpoznajesz mocy miecza, prawda? Pulsuje, jakby był ser- cem Evermeet! „Mnóstwo niebieskiej magii", akurat! To jest król elfów, ty pierzasta idiotko! W końcu przybył. Sam Zaor nigdy by tak o sobie nie powiedział, nie chciał też tego potwierdzać. Ku jego uldze Szum Wichru bez pytania przy- jęła słowa smoka. - Czemu przychodzisz do mojego gniazda, królu? 326 Evermeet: Wyspa Elfów - Przybywam, by przynieść ci wieści o wielkim niebezpieczeń- stwie dla ludu twojego i mojego - oświadczył elf. - Nie jesteś nocnym ptakiem, więc być może jeszcze się o tym nie dowie- działaś. Na wschodnim niebie świeci jaskrawa czerwona gwiaz- da. Gdy tak się dzieje, złe smoki często zbierają się w stado i od- dają się niszczeniu. Tym razem kierują się prosto na Evermeet. Musimy je powstrzymać, nim dotrą na wyspę. Wielka orlica zastanowiła się nad tym. Czego chcesz od Szumu Wichru, elfi królu? Jesteś królową swojego rodzaju. Poprowadź ich do bitwy. Niebezpieczeństwo będzie wielkie - stwierdził poważnie - i wielu z twego ludu nie powróci. To samo dotyczy wszystkich, którzy będą walczyć, czy to orłów, czy smoków, czy elfów. Nie mamy jednak innego wyboru, gdyż inaczej czeka nas wszystkich śmierć. Hm. Orły nigdy nie walczyły ze smokami - zastanawiała się Szum Wichru, lecz w jej głosie nie było strachu. -Aja tak - stwierdził Zaor - i ufam, że wasze umiejętności wystarczą do tego zadania. Jeśli będziesz walczyć u mego boku, razem możemy ich odepchnąć. - Zaufanie, elfi królu? Szum Wichru przez chwilę wpatrywała się w elfa, a z jej dzi- kich oczu nie dało się nic wyczytać. Nagle rzuciła się na niego, jej zakrzywiony dziób kierował się prosto do jego gardła. Ufając swojemu instynktowi, Zaor nie zadrżał ani nie spróbo- wał sparować ataku. Potężny dziób zatrzasnął się o włos od jego twarzy. Niemal oko w oko, orzeł i elf przyglądali się sobie na- wzajem. Wielka orlica cofnęła się. Bardzo jesteś odważny, elfi królu- stwierdziła z aprobatą. - Ufasz SzumowiWichru, Szum Wichru ufa tobie. Orły będą wal- czyć u boku elfów i smoków. Skoro to już ustalone - wtrącił smok - pozwolę sobie odejść. Ahskahala nie jest najbardziej cierpliwym z elfów, a jej charak- ter nie poprawia się w miarę zbliżania się bitwy. Wasze wysoko- ści. - Bez ironii wielki smok pochylił swoją rogatą głowę do orła i elfa, po czym zeskoczył z półki. 327 Elaine Cunningham SzumWichru również rozpostarła skrzydła. - Chyba nie masz zamiaru iść, co? To szybko rozwiązywało kolejny problem Zaora -jak przeko- nać wielką orlicę, by pozwoliła mu latać na swoim grzbiecie. Elf wspiął się na jej szerokie ramiona i usiadł tuż za potężną złocistą głową. Z przeszywającym okrzykiem orlica wzniosła się w niebo. W Wieży Słońca Amlaruil przyłączyła się do innych magów w zaklęciu poszukiwania. Połączone w kręgu elfy sięgnęły przez wiele mil, nad otwartym morzem, do smoków, które bez ustanku leciały w stronę Evermeet. Było ich około siedemdziesiąt. Wiele ze smoków nosiło ślady długiego lotu - łuski zmatowione lub stopione, skrzydła poszar- pane przez sztormy i morskie wichry, skóra na szyi zwisająca w luźnych fałdach nad wychudzonym ciałem. W odpowiedzi na dziwny przymus smoczego lotu, wielkie istoty przelatywały wiel- kie odległości bez odpoczynku i jedzenia. Elfy jednak nie wzięły sobie bardzo do serca tego świadectwa zmęczenia smoków. Stwory były teraz zdesperowane i w swym przymusie dotarcia do Evermeet z pewnością wykorzystają wszystkie siły przeciwko obrońcom. Gdy elfy próbowały wchłonąć przerażający obraz smoczego lotu, na ich potężnym magicznym płótnie pojawił się inny cud. Amlaruil westchnęła, gdy po raz pierwszy ujrzała flotę gwiezd- nych skrzydeł. Było ich dziesięć, same okręty wojenne, i leciały w stronę smoków niczym potężne motyle. Ich smukłe kryształowe kadłu- by przecinały niebo równie szybko, jak smoki, a ich błyszczące, jaskrawe podwójne żagle chwytały każdy wiatr. Na oczach Amlaruil szkarłatny statek, pierwszy z floty, wy- strzelił ze swej balisty. Olbrzymi pocisk z żelaznym grotem pole- ciał w stronę pierwszego z czarnych smoków. Ku zaskoczeniu elfki czarny jaszczur zręcznie pochwycił włócznię jedną z przednich łap. Natychmiast przycisnął jądo ciała, żeby nagle zatrzymany pocisk nie uszkodził tej jednej kończyny. Potem smok zręcznie obrócił broń, niczym elfi wojownik obra- 328 Evermeet: Wyspa Elfów cający laską. Smok wysunął potężny czarny język i polizał ostry czubek. Powietrze wypełnił syk i smród palącego się metalu, gdy kwas czarnego smoka zaczął przeżerać żelazny grot. Trzymając broń niczym oszczep, stwór cofnął się i rzucił pociskiem z balisty z po- wrotem w stronę pierwszego statku. Okręt zrobił ostry zwrot, lecz skażona broń przebiła się przez prawe skrzydło. Poszarpana dziura rozszerzała się, gdy kwas prze- żerał szkarłatne skrzydło. Stopione krople spływały niczym krew na pokład poniżej. Krzyki rannych elfów rozbrzmiewały echem. Statek zachwiał się i zaczął spadać w stronę oczekującego morza. Pozostałe statki szybko zmieniły szyk, tworząc linię obronną między wyspą a zbliżającymi się smokami. Powietrze nieustan- nie wypełniał huk, gdy katapulty wypuszczały kartacze w stronę zbliżających się smoków. Zabójczy ostrzał odniósł niejaki efekt. Cztery istoty, wirując, spa- dły do morza, ich skrzydła były podarte i bezużyteczne. Ale pozo- stałe, nawet jeśli zostały ranne, leciały dalej. Prowadził ich młody czerwony smok, duży samiec. Pancerz otaczający potężnąpierś wydął się, gdy stwór przygotowywał się do zabójczego podmuchu. Ognista tarcza, już! Głos Jannalora Nierde, rozkazujący i zdesperowany, zabrzmiał w umysłach wszystkich członków kręgu. Wysocy magowie zain- tonowali słowa ochronnego zaklęcia. Z pyska stwora wystrzelił płomień, strumień ognia, który zda- wał się ciągnąć w nieskończoność, fala gorąca i zniszczenia. Po- tężna, zakrzywiona tarcza, która chroniła statki, odbiła płomień, lecz w krótkiej chwili pierwotnie niewidzialna bariera rozgrzała się do czerwoności, a na jej powierzchni pojawiły się bąble, ni- czym na topiącym się szkle. Większość ze zbliżających się smoków przeleciała pod odbi- tymi falami ognia. Poszybowały pod statkami, pozwalając, by przeszywające gorąco i płomienie wznosiły się nad nimi. Jedynie dwa smoki zostały pochwycone i wyrzucone wysoko w niebo. Całkiem nieźle, pomyślała z ulgą Amlaruil. Statki przetrwały spotkanie z najgorszą bronią smoków i znajdowały się teraz po- 329 i Elaine Cunningham nad większością jaszczurów, co było całkiem niezłą pozycją obronną. Okręty wojenne natychmiast zaczęły zmieniać szyk. Statki na zewnętrznych krawędziach skierowały się na zachód, inne podą- żyły za nimi, aż w końcu cała dziewiątka utworzyła krąg. Smoki jednak nie znały takiej organizacji. Ze wszystkich stron rzuciły się na statki w nagłym, straszliwym, nieustającym ataku. Znikła też wszelka nadzieja na zorganizowaną obronę. Czaro- dzieje na pokładach wszystkich statków rzucili się do kontrata- ków. Potężne kule ognia uderzały w czerwone smoki, a napoty- kając na ogień w odpowiedzi, z głośnym hukiem wybuchały wie- lobarwnym światłem. Zaczarowane strzały z łuków należących do dawnych bohaterów, a przekazywanych z pokolenia na poko- lenie, kierowały się w stronę wrażliwych oczu i szeroko otwar- tych paszcz jaszczurów. Krąg robił co mógł, kierowany przez Jannalora udzielał swo- jej siły jednemu elfiemu atakowi po drugim. Ale smoków było po prostu zbyt wiele. Atakowały elfie statki magią, nurkowały i chwy- tały obrońców w szpony, kłami i pazurami rozszarpywały żagle, potężnymi ciałami uderzały w kryształowe kadłuby. Walczyły w szale, napędzane przez własny głód i zniewalające, tajemnicze żądze smoczego lotu. Pozycja obronna gwiezdnych skrzydeł nie pomagała magom, ponieważ nie było jednego, skoncentrowanego ataku, który mo- gliby wspomóc. Jeden po drugim, statki ginęły roztrzaskane smo- czym ogniem, stopione przez chmurę kwaśnego oddechu lub zo- stawały tak uszkodzone i pozbawione załogi, że musiały powoli opadać na powierzchnię morza. Nagły przypływ magii, niczym promienie słońca przebijające się przez zimowe chmury, zalał połączone umysły elfów z kręgu. Razem wznieśli się myślami w górę, by odkryć jego źródło. W stronę bitwy w ścisłym szyku leciało trzydzieści złotych i srebrnych smoków, każdy z elfim wojownikiem na grzbiecie. Usta Amlaruil wygiął triumfalny uśmiech. Rozpoznała strasz- liwą lady Mylaerlę Durothil. Matriarchini siedziała na szacow- nym srebrnym i wyglądała, jakby urodziła się do walki. Ponura, 330 Evermeet: Wyspa Elfów 'ozy(;ara ejf^a p0 jej prawicy mogła być jedynie legendarną Ahska- dą. Jeśli tacy bohaterowie walczyli o Evermeet, zwycięstwo musi J to rkrótce nadejść! Podi Gdy jednak Amlaruil przyglądała się przebiegowi bitwy, jed- ^oiocześnie udzielając swej magii kręgowi, gdy Jannalor tworzył "ci/ieć mocy wspierającej smoczych jeźdźców niczym przyjazny viatr, pojęła, że bitwa nie zostanie łatwo wygrana, fro Smoczy jeźdźcy spadli z góry na napastników, atakując ich Jtamagią. Ale złe smoki odpowiadały własną straszliwą bronią. Wśród fy-straszliwego zamieszania krwi, stali, płomieni, dymu i magii, pary ie-olbrzymich istot siłowały się na niebie. Czasem złączone smoki "h wypadały z ognistych chmur i znikały w oczekującym ich morzu. »- Ponad rykiem walczących smoków i odpowiadającymi mu - okrzykami elfich wojowników, zabrzmiał wysoki, przenikliwy głos. Olbrzymie orły, niektóre dorównujące swoim rozmiarem smokom, spadły z nieba. Prowadziła ich wspaniała złocista sa- mica, a na jej grzbiecie siedział Zaor Moonflower. Niebieskie włosy otaczały jego głowę niczym burzowa chmura, a trzymane przez niego księżycowe ostrze świeciło magicznym ogniem. Amlaruil instynktownie sięgnęła do niego. Jej magia wzmoc- niła jego ramię, gdy ciął kłapiącą paszczę czerwonego smoka. Miecz odepchnął smoczą głowę na bok, a zakrzywiony dziób to- warzyszki Zaora wbił się głęboko we wrażliwą szyję. Młoda elfka poczuła wzbierającą w pobliżu magię i zwróciła uwagę na niedużego czarnego smoka, który przygotowywał się do ataku na orlego jeźdźca. Amlaruil wyczuła ochronną tarczę księżycowego miecza i wezwała ją swoją mocą. Smok wystrzelił smrodliwy strumień kwasu, który trafił w tarczę magicznego ostrza i zmienił się w śmierdzącą chmurę z taką łatwością, z jaką kubek wody zmienia się w parę, gdy wyleje się go na palenisko krasno- ludzkiej kuźni. Amlaruil wchodziła coraz głębiej w magię miecza Zaora, od- krywając jego tajemnicę i dodając swoją magię do jego siły. Nie- świadomie opuściła swoje miejsce w kręgu i związała się o wiele głębszymi i bardziej tajemniczymi więzami. W odległym zakąt- ku umysłu nadal słyszała głos Jannalora, wciąż wyczuwała pełne 331 Elaine Cunnłngham zastanowienia myśli magów koncentrujących się na wzmacnia- niu nowego, potężnego centrum, które niespodziewanie pojawiło się w trakcie bitwy. Zaor zdawał się być wszędzie, jego miecz błyszczał, wznosił się i opadał, gdy walczył ze smokami. On i wspaniały orzeł dzia- łali razem niczym jedna istota. Amlaruil niewyraźnie słyszała głos elfa, gdy wykrzykiwał słowa zachęty i polecenia dla orlicy o od- powiednim dla niej imieniu SzumWichru. Co więcej, wyczuwa- ła, jak charakterystyczna moc elfiej wyspy pulsuje w księżyco- wym ostrzu Zaora i wiąże razem obrońców. Była to magia, którą dobrze znała, gdyż przepływała w jej ciele i śpiewała w żyłach. Nie tylko ona wyczuła moc Zaora i jego miecza. Inne orły, a nawet smoczy jeźdźcy, otoczyli księżycowego elfa, a moc kró- lewskiego miecza wydawała się sięgać do nich i napełniać otu- chą każde dziecię Evermeet. Orły atakowały bez ustanku, wbijając dzioby w smocze gar- dła i rozszarpując skrzydła szponami długimi i ostrymi niczym miecz. Ptaki nurkowały w grupach po dwa lub trzy i uderzały w smoki, tak jak smoki wcześniej atakowały elfie statki. Nie wszystkie wielkie ptaki przeżyły. Smoczy ogień trafił jed- nego z orłów podczas opadania, napełniając powietrze chmurą złotych piór i smrodem zwęglonego ciała. Inny spadł do morza z bezwładnym skrzydłem zwisającym nad długim, krwawym cię- ciem tak głębokim, że ukazywało kości. Ale bitwa wreszcie się skończyła. Jeden elfi statek, tuzin par smok-jeździec i mniej niż dwie dziesiątki wielkich orłów pole- ciały powoli w stronę wyspy. Pozostawili za sobą niebo ciemne od dymu, a morze wciąż dymiące i burzące się od płonących el- fich statków i olbrzymich wojowników. Powoli, łagodnie, Jannalor Nierde przejął kontrolę nad krę- giem z rąk młodej elfki. Mamy jeszcze jedno zadanie, które pochłonie resztki naszych sił. Wszyscy byliście związani z magią dobrych smoków - wiecie, że te, które przeżyły, są bez wyjątku ciężko ranne. Musimy wpro- wadzić je w leczniczy sen, inaczej nie przeżyją, powiedział ponu- ro Wielki Mag. 332 Evermeet: Wyspa Elfów Zabiorę połowę kręgu - powiedzmy samych mężczyzn - do wieży na Sumbrar. Tam z pewnością zatrzymają się najciężej ranne smoki, gdyż to najbliższy ląd. Są tam ukryte jaskinie, gdzie mogą spać. Nakiasha, weż resztę na Orle Wzgórza, i zrób to samo. W odpowiedzi elfy wyszły z kręgu i odnowiły magiczne wię- zi, tym razem w dwóch grupach. Wraz z innymi kobietami, Amla- ruil skoncentrowała się na zaklęciu, które przeniesie je po srebr- nej ścieżce magii na Orle Wzgórza. Po raz pierwszy doświadczyła magicznej podróży - nagle oto- czył ją wir białego światła. Pochwycona przez światło, Amlaruil ze wszystkich sił trzymała się nici magii, które wiązały ją z krę- giem - i głębszej, bardziej osobistej więzi, która wskazywała jej miejsce, gdzie musiała się udać. Gdy magia rozproszyła się, Amlaruil poczuła powiew chłod- nego wiatru na twarzy. Ostrożnie otworzyła oczy i odkryła, że razem z kręgiem stoi w połowie zachodniego zbocza góry. Nad nią krążyło pięć srebrnych smoków i jeden wielki złoty. Za nimi niczym cienie podążały orły. Złoty smok wyraźnie miał kłopoty, jedno jego skrzydło zosta- ło poważnie uszkodzone. W miejscu, gdzie stopione łuski spły- nęły niczym płynne złoto z ranionego boku, pokazało się ciało. Ahskahala nie wyglądała o wiele lepiej. Jej twarz była czarna od sadzy i zaschłej krwi, a większa część tuniki spłonęła. Zaor i je- go orzeł trzymali się blisko rannego boku smoka. Zmysłami wciąż dostrojonymi do wojownika, Amlaruil słyszała jego głos, czuła moc miecz, połączone w harmonii, gdy zachęcali coraz słabsze- go smoka do dalszych wysiłków. Smok, którego Zaor nazywał Haklashara, opadł na ziemię. Uderzył w nią zbyt mocno i boleśnie zsunął się po kamienistym zboczu. Jego głowa, teraz pozbawiona jednego z dumnych, wy- giętych rogów, odwróciła się do tyłu, by przyjrzeć się elfiej part- nerce. Na gadzim pysku pojawił się dziwnie zadowolony uśmiech, gdy zauważył, że Ahskahala nadal trzyma się w siodle. Amlaruil podbiegła do nich i pochwyciła spadającą elfkę. - Musisz porozmawiać ze smokiem, pomóc mu znaleźć drogę do jaskini - powiedziała, opuszczając Ahskahalę na ziemię. - 333 Elaine Cunningham Wprowadzimy go w głęboki, magiczny sen. Wyleczy się i znów ' będzie mógł służyć Evermeet. Zaczerwienione oczy wojowniczki wpatrzyły się w Amlaruil. - Dołączę do niego - wychrypiała. -Ale... - Dołączę do niego - powiedziała mocniejszym głosem Ah- ! skahala, tonem nie dopuszczającym sprzeciwu. - Haklashara i ja wyleczymy się razem i razem obudzimy. Musisz to zrobić, magu! i Łagodna dłoń spoczęła na ramieniu Amlaruil. Nie musiała : podnosić wzroku, by wiedzieć, że to Zaor. - Inaczej ona tego nie przeżyje - powiedział cicho. Młoda elfka pokiwała głową. Zaor wziął smoczego jeźdźca na ręce i cała trójka podążyła do jaskini, a za nim ciężko ranny smok. Gdy znaleźli się daleko w głębi góry, Ahskahala kazała im się zatrzymać. Zacisnęła zęby, kiedy Zaor delikataie opuścił ją na ziemię, po czym z zadowoleniem obejrzała kamienną komnatę i smoka, który owinął się wokół niej niczym olbrzymi kot przy- gotowujący się do drzemki. - Dobrze. Zostaniemy tu, aż potrzeba Evermeet będzie tak wielka, jak tego dnia. Kiedy i jeśli nadejdzie taki dzień, wezwij nas. Wojowniczka zdjęła pierścień z dłoni i podała go Zaorowi. Wypowiedz moje imię, panie, a smoczy jeźdźcy odpowie- dzą na twoje wezwanie. Jeśli bogowie będą łaskawi i ten dzień nie nadejdzie wkrótce, musisz oddać ten pierścień temu, kto bę- dzie rządził po tobie. Ty wiesz - stwierdził zaskoczony Zaor. Na poczerniałej twarzy elfki pojawił się uśmiech. Jeśli ktoś tak tępy jak Haklashara może zobaczyć, kim je- steś, myślisz, że ja nie potrafię? Słyszałem to, elfko - zahuczał smok. Z cichym śmiechem Ahskahala oparła się o pokryty łuską bok towarzysza. - Zabieraj się do roboty, magu. Jesteśmy bardzo zmęczeni. Amlaruil na chwilę opanowała czysta panika. Zaklęcie, które musiała rzucić, było wysoką magią, czarem tak potężnym, że bez- 334 Evermeet: Wyspa Elfów piecznie można go rzucać jedynie w kręgu. A to tylko jeśli cho- dzi o zaklęcie dla smoka - posłanie elfa w niekończące się śnie- nie było o wiele trudniejsze. A jednak, co innego mogła zrobić? Smok i elfka zginą, nim Amlaruil zgromadzi resztę elfów, którzy zresztą pewnie zajmo- wali się innymi smokami. Elfka odetchnęła głęboko dla uspokojenia i zatonęła głębo- ko w magii. Wezwała zaklęcie, jej ciało kołysało się, a dłonie poruszały zręcznie, gdy nuciła, wzywała magiczne nici i splata- ła je w odpowiedni wzór. Pracując, czuła, jak srebrna sieć na- biera kształtu, po czym okrywa parę wojowników niczym cie- pły koc. Pochwycona przez magię, Amlaruil nie miała pojęcia o upły- wie czasu. Nie czuła też głodu ani wyczerpania, które często męczyły magów po pracy w kręgu. Jeśli już, przepływ magii ją odświeżał. Niemal niechętnie odłączyła się od zaklęcia i pozostawiła Ahskahalę i jej smoczego przyjaciela we śnie. Bez słowa wyszła wraz z Zaorem z jaskini. Gdy w końcu dotarli na zbocze, było ono opustoszałe, a odle- głe wzgórza barwiły promienie zachodzącego słońca. - Inni musieli wrócić do wież- szepnęła Amlaruil. - Pracując razem, mogli skończyć wcześniej niż ja sama. Po chwili milczenia Zaor wziął ją za rękę. - Wiesz, czułem cię przy sobie w czasie bitwy. Twoją magię, twoją siłę. Elfka pokiwała głową. Więź, która wtedy ich połączyła, nadal śpiewała w jej krwi i wypełniała jej duszę. Na jej wargach poja- wił się nieśmiały uśmiech, gdy spojrzała w uważne oczy wojow- nika i ujrzała w nich taką samą wiedzę. Amlaruil nie powróciła tej nocy do Wież, a Zaor nie skierował się na południe do fortecy w Ruith. W kamiennej komnacie w ser- cu Evermeet, skąpani w łagodnym blasku królewskiego miecza, przyznali wreszcie to, co czuli od pierwszego spotkania. Tej nocy, słowem i czynem, z radością złożyli przysięgę na przyszłość. Należeli do siebie nawzajem, a razem do Evermeet. 335 Elaine Cunningham Z nadejściem brzasku kochankowie pożegnali się, każde za- dowolone z wiedzy, że ich wspólne przeznaczenie z pewnością doprowadzi ich z powrotem do siebie. Amlaruil długo stała u wylotu jaskini i przyglądała się, jak wojownik schodzi po zboczu, kierując się w stronę pozostałych przy życiu smoczych jeźdźców, którzy zebrali się w dolinie. Mimo wszystkiego, co Zaor powiedział jej o pożegnaniu z For- tecą Jasnej Włóczni, Amlaruil nie obawiała się, że czeka go na- gana. Po pierwsze, statek kapitana Horitha Evanary został znisz- czony, roztrzaskany na kawałki przez spadającego smoka. Nawet gdyby kapitan przeżył, nie mógłby zaprzeczyć, że Zaor Moon- flower był jednym z prawdziwych bohaterów tej bitwy. Bez smo- czych jeźdźców, bez olbrzymich orłów, stado złych smoków przebiłoby tarcze Evermeet i spustoszyło wyspę. Co więcej, Amlaruil wierzyła w przeznaczenie, jakie zdradzi- ło jej księżycowe ostrze Zaora. Jego przeznaczeniem było rzą- dzić, i jej też, wraz z nim. Jej myśli wypełniały słodkie marzenia, gdy wezwała srebrną ścieżkę, która miała zanieść ją do Wież. Kiedy jednak ustąpiło wirowanie i pęd magicznej podróży, przywitał ją odgłos pełnej cierpienia elfiej żałoby. Wysokie, pozbawione słów jęki wypełniały powietrze, gdy elfy z Wież oddawały się smutkowi. Amlaruil podkasała spódnice i po- biegła do Wieży Słońca. Wpadła do niższej komnaty, gdzie stał samotny elf, odziany w szaty Wielkiego Maga, z głową zasłonię- tą kapturem. Jannalor! Co się stało? Co jest nie tak? - krzyknęła. Cicho, dziecko. - Ku zaskoczeniu Amlaruil, głos nie należał do Jannalora, lecz do Nakiashy. Leśna elfka odwróciła się do mło- dej czarodziejki i opuściła kaptur zasłaniający jej załzawioną twarz. - Nie wypowiadaj jego imienia, gdy jego dusza jest tak blisko Ever- meet, bo może odwrócić się od Arvandoru z miłości do ciebie. Dla młodej elfki wydawało się to niemożliwe. Przez całe jej życie - prawie trzy i pół stulecia - Jannalor Nierde władał Wie- żami Słońca i Księżyca. Jego spokojna obecność była równie stała i przewidywalna, jak świt. 336 i Evermeet: Wyspa Elfów - On nie mógł umrzeć! - sprzeciwiła się. - Zginął razem z innym magami, którzy zaczarowali smoki - powiedziała ze smutkiem Nakiasha. - Zadanie było zbyt wielkie, a magia łącząca nas wszystkich zbyt wyczerpana przez bitwę i du- że odległości między nami. Nie byłaś częścią kręgu, więc nie wie- działaś. Ale każdy z pięciu magów, który udał się z nami na Orle Wzgórza, zajmował się srebrnym smokiem w osobnej, oddalo- nej sali w jaskiniach. Czułam, jak umierają, gdy zaklęcie zostało dokonane, ale nic nie mogłam zrobić. Amlaruil wpatrywała się w swoją mentorkę ze zmieszaniem i smutkiem. Wśród magów było wielu jej przyjaciół i najbliższych krewnych. W takim razie dlaczego ty i ja żyjemy? To nie wydaje się możliwe. To nie jest... W porządku? - dokończyła starsza elfka. - Nie myśl, że wiele razy nie zadawałam tego samego pytania. Ale to tak, jak- byś wątpiła w wolę bogów. Ty i ja, Amlaruil, niesiemy w sobie szczególne błogosławieństwo Seldarine. Jak myślisz, ile mam lat? Dziewczyna zamrugała, zaskoczona nagłym przeskokiem. - Minęła już połowa twojego życia, być może to już twoje piąte stulecie. Nakiasha prychnęła. - Podwój to i będziesz bliżej. Z tobą będzie podobnie. Nie patrz z takim niedowierzaniem! Żyłaś trzy stulecia i więcej, a jednak ci, którzy cię widzą, uznają cię za ledwie wyrosłą z dzie- cięctwa. A twoja moc? Nie powinnaś być w stanie sama rzucić zaklęcia na smoka, a jednak to zrobiłaś. Przeżyłaś, choć nawet ci złączeni w kręgu nie mogli znieść przepływu mocy. To trud- na prawda, ale musisz się do niej przyzwyczaić, bo to twoje przeznaczenie. Podobnie jak to. Leśna elfka zsunęła płaszcz Wielkiego Maga i podeszła, by założyć go na ramiona Amlaruil. - Taka była wola tego, który władał tymi Wieżami, byś została jego następczynią. Ja tylko zajmowałam się nim do czasu twoje- go przybycia. 337 Elaine Cunningham Amlaruil wpatrywała się w swoją mentorkę, nie mogąc pojąć tego, co usłyszała. Ale ja już złożyłam inną przysięgę - wyszeptała. Naprawdę? - Nakiasha spojrzała na nią bystro. - Ach, rozu- miem. Ten młody wojownik, którego wspierałaś podczas bitwy, zgadza się? -Ale mimo to - mówiła dalej zaklinaczka, nie czekając na odpowiedź - czy twoja przysięga była przysięgą młodego ko- chanka, czy też tej, która pragnie służyć całemu Ludowi? Muszę między nimi wybierać? Być może. Palce Amlaruil zacisnęły się na fałdach płaszcza Wielkiego Maga, jakby nie była pewna, czy go przyciągnąć, czy też odrzu- cić na bok. Nie mogła jednak zaprzeczać słowom Nakiashy. Obiet- nice, które ona i Zaor wymienili tej długiej, słodkiej nocy nadal grały w jej sercu i będzie im wierna. Złożyli przysięgę sobie na- wzajem - i Evermeet. W głębi serca Amlaruil wiedziała, że jest prawdziwą królową Zaora. Lecz jego z pewnością czekała długa i trudna droga, nim zostanie ogłoszony królem Evermeet. Być może najlepiej posłu- ży jego przeznaczeniu, jeśli przyjmie to, co zostało na nią nało- żone przez poprzedniego Wielkiego Maga. Elrka uniosła głowę w nieświadomie rozkazującym geście. - Musimy zebrać magów. Tak wielu z nas odeszło i jest wiele do zrobienia, by odbudować siłę Wież i dodać ducha tym, którzy pozostali. Na twarzy Nakiashy pojawił się słaby uśmiech, jednocześnie dumny i smutny. Jannalor Nierde dobrze wybrał - Amlaruil wy- pełniała rolę tak, jakby była do niej stworzona. Zaklinaczka po- chyliła głowę w geście szacunku i podążyła za nowym Wielkim Magiem na dziedziniec. 338 18 Dla dobra Ludu f^^SSyi Ify siedzące przy stole Rady Starszych z oszołomie- «f ŁZ2Łi a niem przyglądały się, jak lady Mylaerla Durothil zdej- Bl ^59 B muje płaszcz symbolizujący jej funkcję, L^^^Sll - Nie patrzcie z takim osłupieniem - stwierdziła sucho elfka. - W ostatnich latach tytuł przewodniczącego Rady był w dużej mierze honorowy. Szczerze mówiąc, mogę żyć bez tego zaszczytu. Durothilowie nigdy nie zaniedbywali obowiązków - powie- dział gniewnie Belstram Durothil. Ja też nie - odparła matriarchini. - Ostatnia bitwa pokazała mi, jak mogę najlepiej służyć Ludowi. Do życia na dworze pasu- ję gorzej niż do roli dowódcy, i nie obrażając nikogo mogę stwier- dzić, że towarzystwo smoków wolę od każdego z elfów w tej kom- nacie - dodała, spoglądając znacząco na swojego ciotecznego pra-prawnuka. Belstram zarumienił się ze złości i odwrócił wzrok. Rezygnując z funkcji przewodniczącego - mówiła dalej lady Durothil - nie sugeruję, że sama Rada powinna zostać rozwiąza- na. Ale uwierzcie mi, jej rola, podobnie jak moja własna, musi się zmienić. Lady Durothil - przerwała Saida Evanara wyniosłym gło- sem. - Z tobą czy bez ciebie Rada rządziła Evermeet przez nie- wypowiedziane stulecia. To tradycja. To, co sugerujesz, jest ab- surdalne. Naprawdę? - spytała cierpko stara elfka. - Być może czas spędzony na Orlich Wzgórzach dał mi dystans konieczny do zo- baczenia pewnych spraw wyraźniej. Chcecie dyskutować o ab- surdzie? Proszę bardzo. Podczas gdy pod moją nieobecność ta 339 Elaine Cunningham Rada dyskutowała o podjęciu odpowiednich działań, podczas gdy dowódcy różnych oddziałów troszczyli się o osobistą chwałę, sta- do smoków zbliżyło się o dzień żeglugi do naszych brzegów! Twój własny krewny, Horith Evanara, zginął w bitwie. Gdyby nie po- stąpił tak, jak postąpił, gdyby nie ruszył do walki bez zasięgnię- cia opinii Rady i wezwania smoczych jeźdźców, nie musieliby- śmy teraz wybierać jego następcy! - Jeśli o to chodzi, nie widzę powodu, dla którego Rada po- winna rozważać tę kwestię. Dowództwo powinno przypaść mnie - stwierdziła Saida, wybierając z przemowy lady Durothil jedną rzecz, która interesowała ją osobiście. - Być może od niedawna jestem na Evermeet, lecz w moim klanie jestem następna po Ho- ritcie stopniem i doświadczeniem. Klan Nierde nie jest jedynym, w którym rodzą się zdolni wojownicy - zauważyła Francessca Silverspear. - A ty, Saido, nie jesteś jedynym obecnym tu elfem, który walczył w obronie Myth Drannor! To prawda, ale chciałabyś żebyśmy w jedno popołudnie od- rzucili wszystkie tradycje? - spytała gniewnie Saida. - Przez stu- lecia klan Nierde rządził Ruith i dowodził Sumbrar! -Ajak teraz wygląda Ruith? - spytał Montagor Amarillis, młody szlachcic z ognistorudymi włosami charakterystycznymi dla jego klanu. - Co z Sumbrar? Flota gwiezdnych skrzydeł zo- stała niemal doszczętnie zniszczona. Wielu magów z Wieży Sum- brar zginęło, ratując pozostałe przy życiu smoki. Nasze rezerwy broni i magii zostały poważnie uszczuplone przez działania ostat- niego Evanary z Fortecy Jasnej Włóczni. Ja przynajmniej nie chciałbym, by kultywowano dziedzictwo Horitha Evanary! Saida spojrzała z zimną wściekłością na księżycowego elfa. Amarillisowie zawsze byli ambitni, Montagorze. Byłbyś szczęśliwy, gdyby dowództwo wojsk Evermeet zostało wyrwane z rąk złotych elfów. Zaraz zaczniesz się upierać, że nadszedł czas, by całe Evermeet poddało się władzy króla, księżycowego elfa! Dokładnie tak myślę i dlatego właśnie wezwałam dziś Radę - stwierdziła stanowczo lady Durothil, zmieniając szyderstwo Saidy w stwierdzenie faktu. 340 Evermeet: Wyspa Elfów Pozwoliła, by cisza, która w tym momencie zapadła w kom- nacie, podkreśliła wagę jej kolejnych słów. Wiem, że wiele szlachetnych rodów, szczególnie klany zło- tych elfów takie jak mój, będą temu przeciwne. Ale wszyscy wiemy, że ten czas kiedyś nadejdzie. Ja twierdzę, że nadszedł tu i teraz. To prawda, że gdyby jeden głos dowodził wszystkimi siłami Evermeet, bylibyśmy w stanie lepiej reagować na nagłe zagroże- nie - przyznał Yalathanil Symbaern. - Zgodnie z raportem lady Durothil losy bitwy zmieniły się, gdy dowództwo przejął młody Zaor Moonflower. Mogę tylko mówić o tym, co wiedziałem, ale sądzę, że gdyby Myth Drannor rządził jeden, dobry władca, nie zaś skłócona Rada, jego los mógłby być zupełnie inny. Evermeet musi się uczyć i iść do przodu. Kilku członków Rady z namysłem pokiwało głowami. Gdyby tę opinię wypowiedział księżycowy elf, nie zostałaby przyjęta tak otwarcie. Ale ród Symbaern był starożytny i szacowny, nawet jeśli sam czarodziej był nowym głosem w Radzie. Yalathanil i kil- ku innych ocalałych członków jego klanu uratowało się po upad- ku Myth Drannor i osiedliło na Evermeet. On sam był szanowany ze względu na swoje umiejętności i mądrość. Zgadzam się z opinią lady Durothil na temat Zaora Mo- onflowera - dodała Keerla Hawksong, stara minstrelka, która przewodziła klanowi srebrnych elfów. - Zapewnienie pomocy olbrzymich orłów było mistrzowskim posunięciem. Po tym zwy- cięstwie członkowie mojego klanu dyskutują z królową Szum- Wichru o możliwości stworzenia stałych oddziałów Orlich Jeźdźców. Oddalamy się od sedna sprawy - zauważył Montagor Ama- rillis. - Wedle naszej przewodniczącej Rady nadszedł czas, by Lud Evermeet wybrał królewski ród. Według mnie Rada powin- na to już dziś poddać pod głosowanie! Młodzi mają tak mało szacunku dla historii - stwierdziła sucho lady Durothil. - Zapomniałeś, że wybór zostanie dokona- ny nie przez Radę, lecz wolą bogów, zinterpretowaną przez za- czarowane miecze? 341 Elaine Cunningham Zapomnieć? To mało prawdopodobne - prychnęła Saida - biorąc pod uwagę, że ród Amarillis wciąż ma żyjące księżycowe ostrze! Podobno Montagor Amarillis ma w sobie coś z wieszcza. Być może w swych marzeniach widzi się jako króla. W tej sprawie zadecydują bogowie - stwierdził pobożnie Montagor. - Prawdą jest, że ostrze Amarillisów nie ma właści- ciela. Moja babka, Chin'nesstre, była jednym z dowódców For- tecy Jasnej Włóczni, którzy wyruszyli z flotą gwiezdnych skrzy- deł przeciw najeźdźcom. Zginęła od smoczego ognia, a jej miecz został znaleziony wśród zwęglonych pozostałości statku. Miecz twojej babki nie jest jedynym księżycowym ostrzem w posiadaniu Amarillisów, które służy Ludowi - zauważyła Fran- cessca Silverspear. Mówiąc to, wojowniczka dotknęła księżyco- wego kamienia w rękojeści swojego miecza. - Wiem o tym, gdyż walczyłam u boku twoich krewnych. Kiedy upadło Myth Dran- nor, zginęło wielu bohaterów, w tym księżycowi wojownicy. Nie- które z tych mieczy nadal nie mają właścicieli, inne zaginęły. Skąd mamy wiedzieć, że jeden z tych zaginionych mieczy nie miał należeć do przyszłego króla? - spytała ostro Saida Eva- nara. - Jak możemy podjąć teraz taką decyzję, skoro nie wiemy, gdzie znajdują się wszystkie księżycowe ostrza? Musimy zaufać bogom - stwierdził stanowczo Mi'tilarro Aelorothi. Słowa złotego elfa miały tak wielką wagę, że wszyst- kie sprzeciwy umilkły, gdyż patriarcha starożytnego rodu był jed- nocześnie najwyższym kapłanem Corellona Larethiana. Decyzja została podjęta - powiedziała zdecydowanie lady Durothil. - Poślijcie wieści do wszystkich klanów Evermeet i wszystkich elfów na kontynencie, które noszą księżycowe ostrza. W dniu letniego przesilenia wszyscy zbiorą się na łąkach otacza- jących Drelagarę. Montagor nagle skoncentrował się na stojącym przed nim pu- charze. - Jak sama zauważyłaś, lady Durothil, moja znajomość historii jest być może niezadowalająca. Powiedz mi, co się stanie, jeśli więcej niżjeden klan udowodni posiadanie księżycowego ostrza odpowiedniego dla władcy? 342 Evermeet: Wyspa Elfów Twarz Mylaerli Durothil spoważniała. Będzie tak, jak zawsze w tej kwestii: zadecydują bogowie. Każdy miecz ma określone moce, a elf, który nim włada, musi być godzien swojego ostrza. Ten, kto posiada najpotężniejszy miecz i najlepiej się nim posługuje, zdobędzie tron. Czy to znaczy, że elfy szlachetnej krwi będą musiały wal- czyć ze sobą? - spytał wyraźnie przerażony Montagor. Uśmiech elfki był zdecydowanie ironiczny. - A kiedy, młody lordzie Amarillis, robiliśmy cokolwiek innego? Na całym Evermeet nie ma miejsca dorównującego urodąDre- lagarze. Niewielkie miasto, symetrią i skromnym pięknem wy- równywało brak wspaniałości. Domy wybudowano z białego marmuru, magicznie wydźwigniętego z głębi Evermeet, a otaczały je rozległe, łagodnie falujące łąki, rozciągające się na ponad sześć- dziesiąt mil. Łąki ze wszystkich stron były otaczone przez lasy, a cudowne białe plaże Siiluth znajdowały się o zaledwie dzień konnej jazdy. Na łąkach Drelagary swój dom miały księżycowe konie, te magiczne białe zwierzęta, sojusznicy i przyjaciele elfów. W dniu letniego przesilenia księżycowe konie były równie widoczne, jak elfy. Ich gładka sierść błyszczała w blasku świtu, gdy kręciły się wśród zebranych elfów i jaskrawych jedwabnych pawilonów, przyjmowały pieszczoty dzieci i podrzucały ukwieconymi grzy- wami niczym gospodarze elegancko przyjmujący swoich gości. Elfy z całego Evermeet zebrały się na łąkach Drelagary, a prócz nich również przedstawiciele innych elfich społeczności. Wybór dynastii rządzącej Evermeet był sprawą całego Ludu. Wiele z dzikich elfów z tej okazji wyszło z głębin lasu, choć nikt nie potrafił ocenić ich prawdziwej liczby. Baśniowy lud trzy- mał się cieni na krawędzi lasu lub zbierał pośród rozrzuconych na łąkach drzew. Niczym jelenie, byli niemal niewidoczni, póki się nie poruszyli. Przybyli również przedstawiciele morskich elfów. Nosili amu- lety ułatwiające im oddychanie powietrzem, by również mogli być świadkami ceremonii. 343 Elaine Cunningham Oczywiście, księżycowe elfy bardzo rzucały się w oczy. Każdy klan zebrał się pod barwną flagą swojego rodu. Posia- dacze księżycowych ostrzy będą ubiegać się o honor władzy, i dlatego te właśnie rody dostały najlepsze miejsca w samym środku. Zjawiły się również wszystkie klany złotych elfów, choć było wyraźnie widoczne i z cicha komentowane, iż wielu z nich nie wyglądało na zadowolonych z perspektywy nieuniknionych rzą- dów srebrnych elfów. W Drelagarze zebrali się przedstawiciele innych baśniowych ras, gdyż król Evermeet miał być władcą ich wszystkich. Potęż- ni wojownicy centaurów stali na krawędziach lasów, spogląda- jąc z ostrożnością na srebrzyste sylwetki lythari - nieuchwytne, zmiennokształtne elfy-wilki. Jednorożce i pegazy bezgłośnie wy- mieniały plotki. Baśniowe smoki podfruwały nad łąką, niektóre bawiły się i robiły dowcipy elfom, inne śmiały się radośnie, krą- żąc wokół delegacji chochlików, jakby zaganiały stado malut- kich, latających owiec. Skrzaty usadowiły się wygodnie na li- ściastych ramionach olbrzymiego drzewca, starożytnego, rozum- nego drzewa, które przyglądało się ceremonii z pełną powagi cierpliwością. Honorowe miejsce w samym niemal środku przeznaczono dla delegacji Wież Słońca i Księżyca. W swym prywatnym pawilo- nie Amlaruil przygotowywała się do ceremonii z większą niż zwykle dokładnością. Pozycją Pani Wieży niemal dorównywała przyszłemu władcy. To było jej pierwsze publiczne wystąpienie i wielu skoncentruje na niej swoją uwagę. Amlaruil chciała dobrze reprezentować Wieże, lecz jej przy- gotowania miały również inną, bardziej osobistą motywację. Minęło kilka miesięcy od czasu, kiedy z Zaorem złożyli sobie przysięgę podczas upojnej nocy po bitwie. Nie widziała go od tamtego czasu. Wszystko musi być odpowiednie na ich pierwsze spotkanie. Elfka starannie ułożyła rudozłociste włosy w loki i założyła klejnoty przekazywane przez niezliczone pokolenia. Jej suknia, choć piękna, uszyta z jedwabiu w kolorze letniego nieba, nie była 344 Evermeet: Wyspa Elfów tak ważna, gdyż zakryje ją powiewny płaszcz oznaczający jej sta- nowisko. -1 bardzo dobrze - wyszeptała Amlaruil. Jej wargi wygięły się w tajemniczym uśmiechu. Choć w życiu, które spało w jej coraz bardziej wypukłym brzuchu, znajdowała jedynie radość, chciała, by Zaor widział przede wszystkim ją, a nie dziecko, któ- re będzie jego dziedzicem. Jego królewskim dziedzicem. Tego Amlaruil była pewna niczym wschodu słońca. Podczas kilku miesięcy w roli Wielkiego Maga, pod opieką zaklinaczki Nakiashy nauczyła się akceptować niezwykły związek między jej duchem a bogami Seldarine. Związana z Evermeet w sposób, jakiego jeszcze nie pojmowała, Amlaruil rozumiała i rozpozna- wała moc miecza Zaora. Dla Amlaruil Zaor był królem Evermeet. Ten dzień tylko potwierdzi ten fakt. - Pani? Głos Nakiashy, dochodzący zza ściany pawilonu, wyrwał Amlaruil z rozmyślań. Podniosła płaszcz i szybko udrapowała go na ramionach. - Wejść - powiedziała, zmuszając się do przybrania maski spokoju, nim odwróciła się do swej mentorki. Nakiasha odsunęła zasłonę namiotu i przyjrzała się młodej elfce z matczyną dumą. - Wyglądasz prześlicznie, dziecko - powiedziała, na chwilę zapominając o oficjalnych formułkach związanych z pozycją Amlaruil. - Nadszedł czas ceremonii i musisz zająć swoje miej- sce wśród członków Rady. Amlaruil kiwnęła głową i wyszła za zaklinaczką z pawilonu. W swoim obecnym stanie podekscytowania miała wyczulone zmysły i była świadoma spojrzeń, które podążały za nią, gdy wspinała się na przeznaczone jej miejsce na podwyższeniu. Po raz pierwszy pojawiła się na jakiejkolwiek uroczystości jako Pani Wież, a elfy, co zrozumiałe, były ciekawe nowego Wielkiego Maga. Jednak nawet bez płaszcza Amlaruil przyciągałaby spojrzenia. Była wyjątkowo wysoka - wyższa o głowę od większości elfów - 345 Elaine Cunningham i poruszała się z niezwykłą gracją, dzięki której robiła jeszcze więk- sze wrażenie. Jej rudozłote włosy miały niezwykły, uderzający odcień i bez krzty próżności Amlaruil wiedziała, że jest uznawana za piękną. Nawet Laeroth, jej przyjaciel mag, najmniej romantycz- ny i najbardziej praktyczny elf, jakiego znała, wspomniał kiedyś, że jej twarz pozostaje we wspomnieniach niczym melodia. Amla- ruil miała nadzieję, że Zaor również tego doświadczył. Zajęła miejsce obok damy z rodu Nimesin, złotej elfki w moc- no zaawansowanej ciąży. Na wargach Amlaruil pojawił się współ- czujący uśmiech, jednak słowa gratulacji zamarły w jej ustach, gdy elfka na przyjazny uśmiech odpowiedziała spojrzeniem tak lodowatym, że mogło zamrozić przypływ. - Cóż, kiedy cię zobaczyłam, już wiem, dlaczego szara dziewka rządzi Wieżami - stwierdziła zimno elfka. - Jannalor zawsze lu- bił ładne buźki i figle w letnie noce! Zakładam, że byłaś jego ulu- bioną zabaweczką. Na twarzy Amlaruil pojawił się rumieniec. - Mnie nie znasz, pani, ale wiesz, że Jannalor Nierde był po- wszechnie szanowany za swą mądrość i honor. Twe słowa są wobec niego głęboko niesprawiedliwe. Gorzkie zmarszczki wokół ust elfki jeszcze się pogłębiły. Przy- glądała się Wielkiemu Magowi z niesmakiem zarezerwowanym zwykle dla na wpół zjedzonych prezentów przynoszonych przez domowego kota. Czy nie wystarczy, że Lud będzie musiał znosić księżyco- wego władcę? Czemu honor Wież również musiał zostać spla- miony? Nie uczyniłam Wieżom żadnego dyshonoru i tego nie zro- bię - odparła Amlaruil. Jej głos był cichy i spokojny, a jednak pełen mocy. Niechęć w oczach złotej elfki zblakła, jakby nagle zrozumia- ła, że łatwa ofiara wcale nie jest taka łatwa. - Ceremonia zaraz się rozpocznie - stwierdziła niechętnie elf- ka, ale wydawała się dziwnie zadowolona z pretekstu, by zakoń- czyć rozmowę i odwrócić się od młodej księżycowej elfki o nie- skalanej godności. 346 Evermeet: Wyspa Elfów Gdy dziedzice pozbawionych właścicieli księżycowych ostrzy wystąpili do przodu, Amlaruil zapomniała o gorzkich komenta- rzach damy z Nimesinów. Choć jej brat sam posiadał taki miecz, nigdy nie widziała ceremonii przyjmowania ostrza. Była piękna i straszliwa. Po ostatnich bitwach pozostało kilka mieczy bez właściciela. Dziesięcioro elfów, samych przedstawi- cieli starych rodów o dobrej reputacji, zobowiązało się do odda- nia mieczom i służby Ludowi. Przeżyło tylko sześciu. Dla dwóch z ocalałych nie był to triumf. Magia mieczy uci- chła i zasnęła w ich dłoniach. Zostali uznani za nieodpowiednich do posługiwania się dziedzicznymi ostrzami, lecz jako ostatni dziedzice rodu zostali oszczędzeni. Wyraz oszołomionego nie- dowierzania na ich twarzach sugerował, że woleliby śmierć niż życie ze świadomością takiej straty. W głębokiej ciszy, która nastąpiła po pierwszym wyborze, czte- ry pozostałe rody księżycowych elfów, których pierwsza i naj- lepsza nadzieja zginęła, spróbowały ponownie i ponownie, by sięgnąć po zaszczyt władania Evermeet. W oczach Amlaruil zebrały się łzy dumy i smutku, gdy patrzy- ła, jak jeden młody elf po drugim występują do przodu i giną, niczym ćmy rzucające się w kuszące ciepło i światło lampy. Żaden z rodów nie poddał się jednak, aż ostatni ich członek pozostał przy życiu, przegrany. Ich księżycowe ostrza po doko- naniu wyboru w końcu zasnęły. W ponurej, pełnej szacunku ciszy, która po tym nastąpiła, lady Mylaerla Durothil powstała, by po raz ostatni odezwać się jako przewodnicząca Rady Evermeet. - Rada Starszych oddaje szacunek wszystkim, którzy wystą- pili tego dnia, by stanąć przed Ludem i bogami Seldarine, i od- ważyli się poddać sprawdzianowi mocy księżycowego ostrza. Żadna niesława nie otacza rodów, które nie zostały wybrane, a na wszystkich, którzy mieli odwagę sięgnąć po księżycowe ostrze czeka miejsce w Arvandorze. Gratulujemy wszystkim nowym księżycowym wojownikom. Złota elfka przyjrzała się stojącej przed nią małej grupce księ- życowych elfów. 347 Elaine Cunningham - Czekające nas zadanie jest jeszcze trudniejsze. Pozostało dwadzieścia i pięć żyjących księżycowych ostrzy. Wedle legen- dy, gdy pozostanie ich dwadzieścia i cztery, królewski miecz ujaw- ni siebie i swojego posiadacza. Jest nas za dużo o jednego i dla- tego królewski ród musi zostać wybrany przez wspólną siłę. Księ- życowi wojownicy, zbierzcie się według rodów. Posiadacze magicznych mieczy przesunęli się, każdy stanął przy sztandarze swojego rodu. We wszystkich prócz dwóch kla- nów było tylko jedno księżycowe ostrze. Z tych dwóch ród Mo- onflower wydawał się silniejszy. Pod sztandarem błękitnej róży zebrało się ich troje. Giul- lio, dużo starszy brat Amlaruil wydawał się czuć niepewnie pod spojrzeniami tylu oczu. Drobnej budowy, niepewny, uczo- ny elf preferował samotność i oddawał cześć Labelasowi Eno- rethowi, bogu lat. Giullio był doskonałym panem swojego księ- życowego ostrza, które posiadało moc leczenia i dodawania ducha, lecz nie nadawał się na króla. Jedynie z wielkim tru- dem dał się przekonać do przybycia do Drelagary. Thasitalia, daleka ich krewna, była poszukiwaczką przygód, która nigdy wcześniej nie postawiła stopy na elfiej wyspie. Wedle jej wła- snych słów bardzo chciała ją opuścić. Miała w sobie niespo- kojnego ducha, a jej miecz stworzony był do samotnych bi- tew. Trzeci był Zaor, o głowę i ramiona wyższy od wszystkich pozostałych elfów. Młody wojownik miał w sobie cichą pew- ność siebie, gdy oczekiwał na decyzję, której zręby stworzono wiele stuleci wcześniej. Klan Amarillis miał dwa żyjące księżycowe ostrza. Jeden z nich, niedawno odnaleziony w ruinach starożytnego Aryvanda- aru, tego dnia został wzięty w posiadanie przez czerwonowłosą dziewczynkę imieniem Echo. Drugim posługiwał się mag z kontynentalnej osady Splątane Drzewa. Poprzez swoją liczbę klan Moonflower pokazał pewną suk- cesję i przez to zdał pierwszy test, wymagany dla królewskiego rodu - zaczęła mówić lady Durothil. Za pozwoleniem, pani, muszę się sprzeciwić - przerwał głos z tłumu. 348 Evermeet: Wyspa Elfów Przez zebranych przeszedł szmer, gdy do przodu wystąpił Montagor Amarillis i dołączył do swych krewnych. Księżycowy elf był dziwnie blady, a jego twarz wydawała się biała niczym śnieg pod czupryną czerwonych włosów charakterystycznych dla jego rodu. Odpiął pas i uniósł wysoko ukryty w pochwie miecz, obracając go powoli, by wszyscy obecni mogli zobaczyć księży- cowy kamień wprawiony w rękojeść. - Ten miecz należał do mojej babki. Jej wolą było przekazać go mnie. W rodzie Amarillis są trzy żyjące księżycowe ostrza, co sprawia, że jesteśmy równi Moonflowerom. Lady Durothil wpatrywała się oszołomiona w młodego szlach- cica. Dlaczego nie wziąłeś udziału w ceremonii? Prawem każdego elfa jest zrezygnować z odziedziczonego ostrza - stwierdził spokojnie Montagor. - Domagam się prawa do zachowania tego miecza dla mojego najstarszego dziecka, jesz- cze nienarodzonego. Montagor odwrócił się do swoich krewnych. Te szlachetne elfy nie pochodzą z Evermeet i powiedziały mi, że nie pragną tu pozostać ani rządzić. Jeśli król ma pochodzić z Amarillisów, będzie z mojej krwi. - Spojrzał na troje elfów pod sztandarem błękitnej róży. - Czy Moonflowerowie podobnie do- szli do porozumienia? Nie pragnę władzy i nie przyjęłabym jej, nawet gdyby mija zaproponowano - ogłosiła czystym, niskim głosem Thasitalia. -A ty, Giullio? - zachęciła lady Durothil. W odpowiedzi kapłan wyjął księżycowe ostrze i zasalutował nim Zaorowi. - To było jasne - stwierdził Montagor z zadowolonym uśmie- chem na twarzy. - Ja również złożę przysięgę Zaorowi Moonflo- werowi, jeśli zgodzi się przyjąć i uszanować prawa klanu Ama- rillis. Zaor wystąpił do przodu i stanął przed czerwonowłosym ary- stokratą. - Honor rodu Amarillis jest niekwestionowany - stwierdził zaskoczonym głosem. - Ale o jakich prawach mówisz? 349 Elaine Cunningham Prawach do władzy - stwierdził stanowczo Montagor. - Miecze Myth Drannor stwierdzają, że prawo to należy do nas tak samo, jak do was. Jeśli się temu sprzeciwisz, wiedz, że ród Mo- onflower nie będzie mógł sprawować władzy bez sprzeciwów. Chciałbyś, żebym podzielił królestwo? - spytał Zaor. Chciałbym połączyć rody - sprzeciwił się Montagor. - Weź moją siostrę, Lydi'aleerę, za żonę i królową, a my uznamy spra- wę za załatwioną. Szlachcic wyciągnął rozkazująco rękę. Spod sztandaru z zie- lonym delfinem oznaczającego pawilon rodu Amarillis wyszła drobna elfka o złocistych włosach. Montagor wziął ją za rękę, którą potem, w symbolicznym geście skierował w stronę Zaora. Oszołomiony wojownik patrzył z góry na dziewczynę. Była bardzo piękna, choć jej blade włosy odróżniały ją od rudych Amarillisów. Suknię miała w kolorze wiosennej zieleni - wedle legendy koloru przeznaczonego dla elfich władców - a na jej włosach spoczywał wieniec z kwiatów, jakby już szykowała się do ślubu. Wpatrując się w pannę, Zaor w milczeniu przeklinał Monta- gora za postawienie go w takiej trudnej sytuacji. Spojrzał w stro- nę miejsca, gdzie siedział Wielki Mag. Niebieskie oczy Amlaruil pozostawały bez wyrazu, a jej twarz była zupełnie nieruchoma. Nawet jej poza nic nie mówiła ojej myślach, gdyż powiewny płaszcz ją zasłaniał. Ponieważ nie mógł odmówić uznania dziewczyny, Zaor przy- jął podaną mu dłoń i pochylił się nad nią w ukłonie. Jednak kiedy tylko pozwoliła na to przyzwoitość, wypuścił smukłą białą dłoń i znów odwrócił się do Montagora. -Jestem zaszczycony propozycją związku zAmarillisami i zgodą tej szlachetnej damy - powiedział ostrożnie. - Lecz de- cyzja, kto będzie rządzić Evermeet nigdy nie należała do mnie. Księżycowe ostrza muszą zdecydować. - Wybrałbyś walkę między naszymi klanami zamiast zjedno- czenia? - spytał z niedowierzaniem Montagor. - Jaka byłaby cena takiej wojny krwi dla Evermeet? Moonflowerowie i Amarilliso- wie to starożytne rody związane z wieloma innymi klanami. Craul- 350 Evermeet: Wyspa Elfów noberowie z pewnością ruszą wam na pomoc, a za nimi pospól- stwo z północy, które jest wobec nich lojalne! Niedawno przyby- li Silverspearowie sąz wami związani, podobnie jak pochodzący z pospólstwa nowy kapitan straży Leuthilspar! Ale Hawksongo- wie, Erothowie, Alenuathowie, ich łączą więzy krwi z Amarilli- sami. Zastanów się nad tym, co chcesz rozpocząć. Walka, jeśli ma do niej dojść, nie musi dotyczyć tych wszyst- kich elfów! - sprzeciwił się Zaor. - Tylko posiadacze księżyco- wych ostrzy muszą walczyć o tron. Ja zrzekłem się swojego na korzyść dziedzica. Chcesz, by sprawa rządzącego rodu poczekała, aż będę miał syna lub córkę, którzy będą mogli rzucić ci wyzwanie? Czy sto lub więcej lat opóźnienia posłuży Evermeet? Zaor z wielkim trudem pohamował swój temperament. Roz- poznawał kolejne warstwy wyrafinowania w słowach elfa i nie czuł się na siłach, by je skontrować. Poza tym w słowach Monta- gora było wystarczająco wiele prawdy, by go zaniepokoić. Od- rzucenie sojuszu z Amarillisami być może nie wywoła wojny, ale na pewno doprowadzi do głębokiej niechęci i podziału wśród księżycowych elfów. A wiele rodów złotych elfów z wielkim za- pałem wykorzysta sugestię Montagora, by utrzymać swoje pozy- cje w Radzie przez jeszcze kilka dziesięcioleci. - Wydaje mi się, że kwestii tej nie możemy rozwiązać mię- dzy sobą. Powinienem skonsultować się z Radą Starszych i swoimi doradcami - stwierdził Zaor. - Spotkajmy się ponow- nie tego wieczoru, gdy Łzy Selune będą w połowie nieba. Być może przypomnienie, że wszyscy pochodzimy z krwi Corello- na i łez Pani Księżyca pomoże nam w zjednoczeniu, które jest konieczne. Montagor ze złości zacisnął zęby, lecz nie mógł odmówić tak rozsądnej i pobożnej prośbie. Pochylił głowę w stronę Zaora - ukłon między równymi sobie, nic więcej. - Zgadzam się. Niech stanie się tak, jak proponujesz. Odwrócił się i odszedł, pozostawiając Lydi'aleerę samąz księ- życowym elfem. Zaor ukłonił się młodej elfce i odszedł, niepew- ny, gdzie właściwie ma się udać. 351 Elaine Cunningham Lady Mylaerla chwyciła go za ramię i pociągnęła do swojego pawilonu. - Wysłałam gońców, by zebrali tych, z którymi chciałbyś się skonsultować: niektórych spośród Starszych, przywódców wo- jowników, paru kapłanów i magów, twoich zaufanych przyjaciół - powiedziała, siadając na fotelu. - Wkrótce tu przybędą. Myślę, że najlepiej będzie, jeśli najpierw porozmawiamy w cztery oczy. Zaor nerwowo spacerował po namiocie. Co sądzisz o pretensjach Montagora? Wykazuje się większą subtelnością, niż bym się po nim spo- dziewała - przyznała. -1 jest w dobrej pozycji, by spełnić swoją groźbę i opóźnić wybór panującego rodu. A możliwość wojny klanów Moonflower i Amarillis? Mało prawdopodobne. Ale wiesz, że wiele złotych elfów jest niezadowolonych z wyłączenia z procesu wyboru. Spośród wszystkich rodów księżycowych elfów, Amarillisowie mogą li- czyć na ich największą lojalność. Przewodniczący Rady, jeśli nie pochodzili z rodu Durothil, przeważnie byli Amarillisami. Ten ród to jeden, niemal nieprzerwany ciąg wojowników, ma- gów, legendarnych bohaterów. Jeśli odwrócisz się od sojuszu z Amarillisami, możesz zniechęcić do siebie większość Ever- meet. Uwierz mi, Montagor wie, czego odmówisz, jeśli odmó- wisz przyjęcia ręki LydFaleery. A to samo w sobie jest wystar- czającym powodem obrazy dla Amarillisów, a wraz z nimi więk- szości Evermeet. Nie pragnę urazić tej dziewczyny - powiedział z głęboką frustracją Zaor - ale poślubić ją pragnę jeszcze mniej! -To niegodziwe ze strony Montagora, by postawić ciebie i swoją siostrę w takiej sytuacji - zgodziła się elfka. - A jednak Lydi'aleera to rozsądna kandydatka na królową, nawet pomijając jej pochodzenie. Jest piękna i dobrze wychowana. Doskonale śpiewa i dobrze zna się na sztuce. Wielu uznałoby ją za ozdobę dworu. A, oto są i pozostali - powiedziała, zapraszając do środ- ka niedużą, ponurą grupkę zebraną przy wejściu do jej pawilonu. Gdy elfy wchodziły, Zaor obserwował, jak się grupują. Człon- kowie Rady stali razem, tworząc niedużą grupkę po drugiej stro- 352 Evermeet: Wyspa Elfów nie namiotu. Jego przyjaciele, Keryth Blackhelm, który dowo- dził teraz strażą Leuthilspar, i Myronthilar Silverspear, kapitan straży, stanęli u jego boku, wspierając go bez słów. Jedynie Amlaruil stała sama, równie izolowana i samotna, jak Wieże, którymi rządziła. Zaor nie potrafił spojrzeć jej w oczy, bojąc się tego, co mogłyby zauważyć zebrane elfy. Mógł sobie jedynie wyobrażać, jak Montagor Amarillis wykorzystałby wie- dzę, że Zaor już oddał swoje serce - i to elfce ze swojego klanu! Zwrócił się do Rady: Czy jako grupa będziecie wspierać żądania Moonflowerów? Jak moglibyśmy, skoro zadanie księżycowych ostrzy po- zostało niewypełnione? - spytał w odpowiedzi Yalanthanil Sym- baern. Francessca Silverspear prychnęła i splotła ręce na piersi. To niech się wypełni! Niech ten szczeniak Amarillis wycią- gnie swoje księżycowe ostrze, jeśli się odważy, a później niech odważy się walczyć z Zaorem o tron! Nie możemy go do tego zmusić - stwierdził stanowczo Mi 'ti- larro Aelorothi, zaciskając złote palce na symbolu Corellona La- rethiana wiszącym nad jego sercem. - Zasady wyboru królew- skiego rodu zostały nam dane przez bogów. Amarillis postępuje zgodnie z zasadami. Widzicie, jak to jest - stwierdziła sucho lady Durothil, spo- glądając z irytacją na Zaora. - Rada nie może się zdecydować w tej kwestii ani w żadnej innej. A Montagor Amarillis gra na tych podziałach niczym mistrz minstrel na swojej harfie. Zaor pokiwał głową i odwrócił się do Kerytha Blackhelma. - Znasz umysły wojowników z Leuthilspar. Co sądzisz? Czy mogę utrzymać Evermeet bez wsparcia Amarillisów? Kapitan rozważył to. - Wojownicy cię szanują. Nie wątpię, że w bitwie podążą za tobą. Martwi mnie raczej pokój. Obaj jesteśmy wojownikami, Zaorze, ale żaden z nas nie rozumie tej bezkrwawej wojny mię- dzy szlachetnymi rodami. Chcesz prawdy? Nie. Nie wierzę, byś mógł rządzić bez Amarillisów. A w każdym razie nie tak, jak to powinno wyglądać. 353 Elaine Cunningham Zaor milczał przez chwilę, pochyliwszy głowę, i próbował znaleźć wyjście z tej plątaniny. W końcu podniósł wzrok, a jego spojrzenie padło na Amlaruil. - Przyjaciele, chciałbym skonsultować się z Panią Wieży - powiedział cicho. - Dziękuję wam wszystkim za radę. Nie bę- dziecie musieli długo czekać na moją decyzję. Lady Durothil spojrzała na pozbawioną wyrazu twarz Amla- ruil Moonflower, po czym przyjrzała się uważnie wojownikowi. Wydawała się głęboko zatroskana tym, co zobaczyła. Powstała spiesznie. - Chodźcie wszyscy - powiedziała energicznie. - Im szybciej wyjdziemy, tym szybciej Zaor podejmie decyzję. Amlaruil siedziała w milczeniu, podczas gdy złota elfka wy- prowadzała wszystkich z pawilonu, równie nieustępliwie i sku- tecznie, jak owczarek Craulnoberów wyprowadzający stado pół- nocnych owiec z pastwiska. - Ona wie - stwierdziła Amlaruil, kiedy w końcu zostali sami. - Wie i nie aprobuje tego. - Lady Durothil była przewodniczącym Rady przez wiele lat - wyjaśnił szybko Zaor. - Wie, jak szlachetne rody zareagują na wieść o naszej miłości. Spędziła całe życie wśród arystokracji i ich intryg. Co tylko dodaje wagi jej opinii. To nie ma znaczenia. Nic z tego nie ma znaczenia. - Zaor w kilku krokach przebył dzielącą ich odległość i wziął jej chłod- ne dłonie w swoje ręce. - Amlaruil, złożyliśmy sobie przysięgę. Niezależnie od tego, co się stanie, chcę ją spełnić! Dla mnie nie ma nikogo poza tobą. Spojrzenie Amlaruil było smutne, lecz spokojne. - Jeśli nie zgodzisz się na ten sojusz z Amarillisami, wojna między klanami, właśnie to zagrożenie, któremu księżycowe ostrza miały zapobiec, jest możliwa. Nawet jeśli będziesz rządzić w po- koju, obrażenie Amarillisów z całą pewnością uniemożliwi ci wypełnienie tego właśnie zadania, do którego zostałeś wybrany: zjednoczenia elfów. Musisz zrozumieć, że klan Amarillis jest jed- nocześnie łącznikiem i buforem między elfami księżycowymi 354 Evermeet: Wyspa Elfów a złotymi. Bez Amarillisów równie dobrze możesz wziąć berło i koronę, i wręczyć je Durothilom. Łagodnie wysunęła dłonie z uchwytu Zaora. - Bogowie wybrali cię królem Evermeet. Wybrali mnie do pomocy, więc muszę ci pomóc. Wielki Mag Wież uklękła przed przerażonym elfem. - Ślubuję swoją osobistą wierność, jak również Wież Słońca i Księżyca, Zaorowi, królowi Evermeet, i Lydi'aleerze, jego kró- lowej. Obyście żyli długo i rządzili dobrze. - W jej oczach błyszczały łzy, lecz głos był zdecydowany. Nim Zaor zdołał się odezwać, Amlaruil zniknęła. Tylko słaby blask magii w powietrzu i ślad dwóch łez na udeptanej ziemi pa- wilonu zdradzały, że jeszcze przed chwilą tam była. Księżycowy wojownik wypadł z namiotu, gorączkowo szuka- jąc wzrokiem rudozłotych włosów Amlaruil wśród tłumu. Nigdzie jej nie widział. Lady Durothil podeszła do niego i chwyciła go za ramiona, wpatrując się w jego zrozpaczoną twarz. Na jej twarzy malowała się ulga zmieszana z współczuciem. Dobrze wybrałeś - powiedziała łagodnie. Nic nie wybierałem! - wybuchnął. Przez chwilę cała strata i cierpienie księżycowego elfa malowały się w jego oczach. Pani Wież zachowała się z honorem - powiedziała cicho lady Durothil. - I zdjęła z twoich ramion największy ciężar... ciężar wyboru. Zrobiła to, co musiała, a teraz ty musisz to zrobić. Zaor milczał przez dłuższą chwilę. - Zawsze słyszałem, że od przywódców wymaga się wielkich poświęceń. Gdybym miał jakiekolwiek pojęcie, czego będzie się ode mnie wymagać, w życiu bym tego nie zapragnął! - powie- dział z pasją. Stara elfka westchnęła. - Jeśli bogowie są łagodni, być może właśnie zniosłeś to, co najgorsze. Ale chodź, inni czekają. Przez resztę tego lata magowie Wież Słońca i Księżyca wyko- rzystywali swoją magię do tworzenia dworu Evermeet. Pałac 355 Elaine Cunningham Księżycowego Kamienia, cudowna budowla z marmuru i księ- życowego kamienia, nakryta złotymi dachami, wznosiła się z serca Evermeet. Dla Amlaruil praca ta miała słodko-gorzki smak. Choć rado- I wała się, widząc Zaora jako króla, jej udział w jego władzy nie był taki, jakiego się spodziewała. Gdy minęło lato i ziemię opuściły jaskrawe barwy jesieni, i Amlaruil udała się na wygnanie, by przygotować się do narodzin córki. Jedynie Nakiasha towarzyszyła jej tej nocy, gdy dziedzic Zaora krzyknął po raz pierwszy, i była świadkiem zmieszanych łez radości i utraty. W kolejnych miesiącach Amlaruil znajdowała olbrzymie po- ; cieszenie w córce. Nie mogła jednak przestać myśleć, że to dziec- ko zostało jej jedynie wypożyczone. Więzi Amlaruil z Seldarine były głębokie i mistyczne, lecz wydawało jej się, że jej niemowlę jest bardziej dzieckiem bogów niż śmiertelnych elfów. Od samych narodzin llyrana była dziwnie milcząca, a jej wiel- kie, błękitne niczym morze oczy pełne powagi i stare. Dziew- czynka nie przypominała żadnego z rodziców - była drobniutka i blada, jej skóra zdawała się mieć odcień niebieski, a śnieżno- białe dziecinne loki wydawały się zabarwione najbledszą ziele- nią. Amlaruil nazwalają llyrana, co oznaczało „opal". Amlaruil nigdy nie powiedziała, kto jest ojcem. Ponieważ była elfką szlachetnego rodu, magiem i Wielki Magiem Wież, nikt nie ważył się zwrócić jej uwagi w tej kwestii. Dziecko było jej, a je- śli któryś z mieszkańców Wież chciał spekulować na temat toż- samości ojca, robił to wyjątkowo dyskretnie. Amlaruil już zdo- była szacunek i miłość większości z młodych magów. Pojmowa- li, że chce zachować dziecko z dala od obcych oczu i wiedzy, i chronili swoją panią i jej córkę tak, jak chronili całe dziedzic- two Wieży. Żaden z magów nie rozumiał jednak, że niechęć Amlaruil opar- ta była na czymś mroczniejszym niż tylko dyskrecja i pragnienie zachowania prywatności. Machinacje, jakie miały miejsce ostatniego lata podczas wy- boru króla, otworzyły jej oczy na prawdziwe oblicze arystokracji 356 Evermeet: Wyspa Elfów Evermeet. Pani Wież starannie obserwowała skomplikowane spra- wy dworu. A im więcej się dowiadywała, tym bardziej się mar- twiła, nie tylko o Zaora, ale i o całe Evermeet. * * * - Montagor, naprawdę uważam twoją propozycję za szcze- gólnie idiotyczną, nawet biorąc pod uwagę, że jesteś szarym elfem - prychnęła Vashti Nimesin. - Jesteś dla mnie mniej uży- teczny niż Lydi'aleera dla klanu Amarillis! Z pewnością wiesz, że wszyscy potomkowie Zaora zostaną uznani za członków kla- nu Moonflower. Możesz przywoływać każdego od dawna zmar- łego bohatera Amarillisów, którego tylko sobie przypomnisz, ale tonie nie zmieni! Dziedzic Amarillisów sączył wino ze swojego pucharu, kupu- jąc czas na zebranie myśli. Spędził wiele dni, próbując wkraść się w łaski bogatego i wpływowego klanu Nimesin. W końcu udało mu się zorganizować zaproszenie na jedno z elitarnych przyjęć Vashti. Oceniając po jej pogardliwym tonie, pomyłką byłoby zbyt szybko liczyć na sukces. - Być może dziecko mojej siostry będzie Moonfiowerem - przyznał - lecz Lydfaleera nadal należy do rodu Amarillis! Kró- lowa może znacząco wpłynąć na królewską politykę. Lady Nimesin prychnęła. A ty pewnie stwierdzisz, że jest wystarczająco inteligentna, by to zrobić? Ta mała idiotka? Lydi'aleera zawsze się mnie słuchała- stwierdził stanowczo Montagor. - Mówię ci, wiele możecie zyskać dzięki sojuszowi z Amarillisami. Elfka przyjrzała się z namysłem młodemu księżycowemu el- fowi. Vashti Nimesin była świadoma ambicji Montagora i w rze- czy samej aprobowała większość kroków, które podjął, by umoc- nić wpływ swojego rodu na nowopowstałym dworze. Wepchnię- cie Zaorowi tej mdłej dziewki było mistrzowskim posunięciem. Trzeba też przyznać Montagorowi, że szukał również związków z potężnymi klanami złotych elfów. Lady Nimesin widziała jednak wyraźnie, że Montagor nie cał- kiem dorównywał swoim szlachetnym przodkom. Nieskrywane 357 Elaine Cunningham pragnienie władzy było jego słabością - i czyniło z niego narzę- j dzie bardziej nawet użyteczne niż jego mdła siostra. Vashti Nimesin uśmiechnęła się. - Właściwie możesz mi wyświadczyć pewną przysługę. Mój ] syn, Kymil, ma duży potencjał i w magii, i w walce. Chciałabym, 1 by szkolił się w Wieżach Słońca i Księżyca. Być może mógłbyś 1 go tam zaprowadzić i przedstawić go rządzącemu magowi? Montagor ukłonił się głęboko. - Z przyjemnością- powiedział szczerze, choć nie miał wielu 1 złudzeń co do powodów prośby lady Nimesin. Najwyraźniej nie 1 podobał jej się fakt, że wieżami włada księżycowa elfka i nie chcia- | ła o nic prosić Amlaruil Moonflower. Posyłając dziedzica Arna- I rillisów jako swojego chłopca na posyłki, Vashti podkreśli swoją I wysoką pozycję i pogardę dla księżycowych elfów. Niech i tak się stanie. To odpowiednia cena za łaski Nimesi- j nów. Montagor spojrzał na Kymila Nimesina, który stał z małą grup- I ką młodych złotych elfów. Był wyjątkowo przystojnym młodzień- I cem, złocista skóra charakterystyczna dla jego rasy kontrastowa- ! ła z hebanowym blaskiem oczu i włosów. Wciąż był jednak dziec- 1 kiem, zbyt młodym, by przyjęto go do wieży. Wtedy właśnie spojrzenie Kymila zetknęło się z zaciekawio- I nym wzrokiem Montagora. Księżycowy elf cofnął się, wstrzą- 1 śnięty czystą złością tych oczu. Chwila minęła, tak szybko, że i Montagor zaczął się nawet zastanawiać, czy nie wyobraził sobie j tego pełnego nienawiści spojrzenia. Młody Kymil grzecznie przy- i był na wezwanie matki, a jego twarz była czystą uprzejmością, gdy przywitał dziedzica Amarillisów. Montagor Amarillis odprowadzi cię do Wież, synu - stwier- ' dziła lady Nimesin zadowolonym głosem. - Wyruszysz o brza- sku. Upewnij się, że przyniesiesz swojemu Ludowi i rodowi sam zaszczyt. Tak, matko - odpowiedział machinalnie chłopak. W jego twarzy i głosie nie było niczego, co sugerowałoby, że jest czymś więcej niż tylko świadomym swych obowiązków sy- nem, a w ukłonie w stronę srebrnego elfa nie kryło się szyder- 358 Evermeet: Wyspa Elfów stwo. A jednak Montagor czuł się niepewnie, przyglądając się młodemu elfowi. Od czasu do czasu Montagor zauważał mignięcie czegoś, co mogło się wydarzyć. Nie sięgnął po księżycowe ostrze, gdyż po- dejrzewał, że nie przeżyje próby. Teraz, spoglądając na Kymila Nimesina, miał takie samo przeczucie nieuchronnej śmierci. W mgłach przyszłości chłopca coś się poruszało, coś, czego Montagor nie mógł zobaczyć ani uchwycić. I tak jednak to coś sięgało do niego, dręczyło go straszliwymi możliwościami. Księżycowy elf odepchnął niepewność. Księżycowe ostrze, ze swojąpotężnąi zabójczą magią, było czymś, czego należa- ło się bać. Ten chłopiec jednak był jedynie wyrostkiem. Mon- tagor Amarillis z pewnością go przewyższał pod każdym względem. I tak oto następnego ranka obaj ruszyli w stronę Wież, jak roz- kazała lady Nimesin. Kymil dobrze radził sobie w siodle, ale pod- czas podróży na północ zachowywał dziwne milczenie, nie zada- wał pytań ani nie gadał, czego Montagor spodziewałby się po chłopcu w jego wieku. W końcu cisza zaczęła męczyć Montagora. - Sam przez jakiś czas szkoliłem się w Wieżach - stwierdził. - Jeśli chciałbyś się czegoś dowiedzieć, z przyjemnością ci od- powiem. Chłopiec spojrzał na niego z ukosa. Nie, dziękuję - odpowiedział grzecznie. - Poradzę sobie. Masz przyjaciół w Wieżach? - dopytywał się Montagor. - Nie sądzę, by było tam wiele elfów w twoim wieku. Przynajmniej jeden - odpowiedział ponuro Kymil. Skrzywił się, jakby nawet tym krótkim stwierdzeniem ujawnił zbyt wiele. Montagor był zaintrygowany. Nie wiedziałem, że magowie z Wież przyjmowali dzieci. Od czasu do czasu magom rodzą się dzieci - stwierdził rze- czowo chłopiec. - A czasem wyjątkowo zdolne dzieci przyjmo- wane są wcześniej. Tanyl Evanara, mój daleki kuzynjest w moim wieku i niemal mi dorównuje w walce i magii. Będziemy uczyć się razem. 359 Elaine Cunningham - Aha. A jak chcesz wykorzystać tę magię, którą zdobędziesz? - spytał księżycowy elf protekcjonalnym tonem charakterystycz- nym dla rozmowy z kimś bardzo młodym. W kącikach warg złotego elfa pojawił się twardy uśmiech. - A co byś powiedział, lordzie Amarillis, gdybym zdradził ci, że wykorzystam ją do zniszczenia tej parodii, jaką jest ród kró- lewski księżycowych elfów, i przywrócenia Rady? - spytał ci- cho. - Oczywiście, tylko dla podtrzymania rozmowy. Naturalnie, nigdy nie zrobiłbym czegoś takiego. Jedynie głupiec chowałby takie zdradzieckie myśli lub wyjawiał je bratu królowej... nie wspominając już o tym, że również ty zyskałbyś na takim obro- cie spraw. Amarillis nigdy nie zasiądzie na tronie, ale z pewno- ścią mógłbyś zostać przewodniczącym, gdyby Rada powróciła. Oczywiście, znów tylko dla podtrzymania rozmowy. Montagor zamrugał, zaskoczony skomplikowaniem intrygi w słowach chłopca. Był ostrzegany, kuszony, grożono mu - i to wszystko na raz. Na jego oczach jednak z twarzy młodego elfa znikł przebiegły wyraz i pozostała tylko gładka, złocista maska twarzy Kymila. Montagora przeszedł dreszcz, a za nim nastąpiła fala odrazy do siebie za udział w doprowadzeniu tego dziecka do Wież. Co- kolwiek się stanie, on będzie miał w tym swój udział. Kymil to właśnie zasugerował. Nagle księżycowy elf zaczął wątpić w swoją umiejętność kon- trolowania, a nawet pojmowania ambicji tego klanu złotych el- fów. Lecz iglice Wież były już wyraźnie widoczne dla całej eskorty. Niech się stanie, co ma się stać, było już za późno, by za- wrócić. Minęło kilka lat, nim Montagor Amarillis znów został wezwa- ny przed oblicze Vashti Nimesin. Gdy przybył, elfka była bardzo podekscytowana. - Zaczęło się - powiedziała mu prosto. - Pierwszy z szarych pretendentów do tronu został zabity. A ty, mój przyjacielu, to umożliwiłeś! 360 Evermeet: Wyspa Elfów Montagor wpatrywał się w złotą elfkę. - Zaor nie żyje? Vashti roześmiała się szyderczo. Nawet twoja siostra nie może się tak bardzo zbliżyć do kró- la, by sprawić taki cud! Nie, mówię o córce Zaora. Moja siostra, królowa, nie ma dzieci - stwierdził zdziwiony księżycowy elf. O tym dobrze wie całe Evermeet! - prychnęła lady Vashti. - Krew Amarillisów się rozwodniła i w dzisiejszych czasach po- traficie wydać z siebie jedynie jałową królową. Nie, Zaor ma bę- karta, i to z samą Panią Wież! Amlaruil Moonflower ma dziecko? - spytał Montagor. -1 je- steś pewna, że to dziecko Zaora? O tak. Podejrzewałam, że jest w ciąży, już kiedy jązobaczy- łam podczas wyboru króla. Wtedy zakładałam, że to świąteczny bachor albo wynik ubiegania się przez nią o łaski Jannalora Nie- rde... na plecach - stwierdziła wulgarnie lady Vashti. - Ale posta- rałam się, żeby sprawdzić tę dziewkę. Ona i Zaor byli razem w od- powiednim czasie. Istnieje magia zdolna wyjawić tożsamość ojca dziecka... Spojrzała z ukosa na przerażonego księżycowego elfa. A jak myślisz, dlaczego tak bardzo chciałam umieścić syna w Wieżach? Przecież nie po to, żeby uczył się magii u stóp szarej elfki, zapewniam cię! Kymil zamordował córkę Amlaruil - powtórzył oszołomio- nym głosem Montagor. No, jednak tego elfa da się czegoś nauczyć - powiedziała dama głosem ociekającym sarkazmem. - Ilyrana Moonflower nie żyje albo stanie się to wkrótce. Ponoć uważa się bardziej za kapłankę niż za maga. Opuściła Wieże, by udać się do Gaju Corellona, jakby to była jakaś święta pielgrzymka. Kymil przy- słał mi wiadomość. Co doprowadza nas do twojego udziału w tej sprawie. Nie będę miał z tym nic wspólnego! - stwierdził Montagor. Podziwu godna postawa, ale nieco spóźniona - odparła su- cho lady Vashti. - Kiedy odprowadzałeś Kymila do Wież, cał- 361 Elaine Cunningham kiem otwarcie opowiedział ci o swoich zamiarach. Mówił mi, że I nie próbowałeś go przekonywać ani nie wyraziłeś sprzeciwu. I Uznaliśmy twoje milczenie za zgodę, podobnie jak każdy, kto teraz o tym usłyszy. Opowiedz o tym, a tylko się pogrążysz. Księżycowy elf, zupełnie pokonany, opadł na krzesło. Vashti Nimesin uśmiechnęła się zimno. - Minie wiele dni, zanim zaczną szukać Ilyrany. W tym czasie trucizna, przez którą zapadła w sen, dopełni swego działania. Wszy- scy założą, że dziewczyna, która nigdy wcześniej nie opuściła Wież, po prostu zgubiła drogę w lesie i zginęła. Choć nikt raczej nie bę- dzie podejrzewać spisku, w razie czego dostarczysz Kymilowi ali- bi. Opuścił Wieże dzień przed wyjazdem Ilyrany. Jeśli ktoś za- eznie się dopytywać, powiesz, że polował na terenie twojej posia- dłości na Orlich Wzgórzach, jako twój zaproszony gość. Montagor miał zamęt w głowie, gdy próbował złożyć razem tę układankę. Całe jego życie opierało się na małych intrygach, niekończących się próbach zdobycia władzy i wpływów, jednak nigdy nie spodziewał się, że jeden elf może świadomie zabić dru- giego dla własnej korzyści. Nie chciał mieć w tym żadnego udzia- łu, lecz obawiał się, że rzeczywiście został w to całkowicie wplą- tany, jak utrzymywała Vashti Nimesin. A z drugiej strony, co straci, jeśli Nimesinom się uda? Z pew- nością złotej elfce nie wystarczy śmierć córki Zaora. Lydi'aleera będzie następna w kolejce - może nawet lady Nimesin zażąda pomocy Montagora w tej sprawie! A skoro już do tego dojdzie, co powstrzyma ją przed wyeliminowaniem wszystkich kandyda- tów z klanu Amarillis, kiedy już pozbędzie się Moonflowerów? Nie, po tej ścieżce Montagor nie mógł bezpiecznie stąpać. Musi skierować kroki Vashti Nimesin na inną. - Obawiam się, że sprawa zaszła zbyt daleko, by proponowa- ne przez ciebie proste rozwiązanie wystarczyło - stwierdził po- ważnie Montagor. - Jak wiesz, moja siostra, królowa, jeszcze nie zrodziła dziedzica tronu. Nie tylko ty zauważyłaś spojrzenia, ja- kimi wymienili się Zaor i Amlaruil Moonflower podczas wyboru króla, i nie tylko ty zaczęłaś szukać możliwych potomków króla z nieprawego łoża. 362 Evermeet: Wyspa Elfów Co ty mówisz? - spytała elfka. Lydi'aleera wie, że córka Amlaruil jest dziedziczką Zaora i już podjęła pewne kroki, by sprowadzić dziecko do pałacu na wychowanie. I tu leży problem. Śmierć nowicjuszki może zostać uznana za wypadek. Śmierć potencjalnej dziedziczki tronu z pew- nością ściągnie więcej uwagi niż ty czyja moglibyśmy znieść. Jak to możliwe? Byłeś zaskoczony na wieść o dziecku Amla- ruil! Montagor rozłożył ręce. Wybacz mi to oszustwo, pani. Musiałem udawać niewiedzę, by poznać pełen zasięg twojej wiedzy. To delikatna kwestia, je- stem pewien, że to rozumiesz. Czy Lydi'aleera była już w tej sprawie u króla? Czy on wie o dziecku? Tak - stwierdził stanowczo Montagor, modląc się w duchu, by zdążył na czas dotrzeć do siostry i przekonać ją do swojego planu. Złota elfka z rozpaczą załamała ręce. Wszystko jest stracone! Gdybyśmy o tym wiedzieli, Kymil wybrałby inny sposób. Jeszcze można to wszystko odwrócić - powiedział z naci- skiem Montagor. - Kymil musi odnaleźć księżniczkę, nim truci- zna zadziała i przyprowadzić ją do pałacu. Przysięgnę, że działał w imieniu Lydi'aleery. Nimesin chłopcem na posyłki szarej elfki - prychnęła Vashti. To lepsze niż uznanie za mordercę i zdrajcę - przypomniał zimno Montagor. - I nie myśl, że możesz mnie w to zamieszać. Pomagałem swojej siostrze w poszukiwaniu dziedzica, ona to potwierdzi! W tym zadaniu udowodniłem swoją wierność rodo- wi królewskiemu, postawiłem ją ponad troski i pragnienia klanu Amarillis! Biorąc to pod uwagę, nikt nie uwierzy, że spiskowa- łem z tobą przeciwko księżniczce krwi. Nie, tylko Nimesinowie odpowiedzą za ten czyn, uwierz mi! Dał elfce czas, by rozważyła nowe zagrożenie. - Jest jednak sposób, by Nimesinowie uniknęli zamieszania w skandal - powiedział cicho. - Więcej niż jeden klan złotych 363 Elaine Cunningham elfów opuścił Evermeet i udał się do Cormanthoru... w ciągu ostat- nich dwóch tygodni wszyscy członkowie rodu NiTessine udali się na kontynent. Dołączcie do nich i szukajcie tam władzy, którą straciliście na wyspie. Jeśli to zrobicie, przysięgam na życie i ho- nor, że nigdy nie ujawnię waszego udziału w tej sprawie. Lady Vashti wpatrywała się w niego z czystą nienawiścią. - Dobrze - stwierdziła w końcu. - Kymil przyprowadzi bę- karta i zaciskając zęby odegra rolę bohaterskiego wybawiciela. Potem ja i cały mój ród opuścimy wyspę. Ale nie myśl, że choć na chwilę przestaniemy działać dla dobra Ludu! Na te słowa Montagora przeszedł znajomy dreszcz, gdyż uj- rzał w nich cień czynów jeszcze niedokonanych. Szybko jednak pocieszył się sukcesem tego dnia. Kiedy już pozbędzie się Nimesinów z wyspy, z pewnością bez trudu unik- nie wszelkich ataków. W końcu, czyż Evermeet nie była niezdo- byta? Lydi'aleera nie będzie zadowolona z takiego rozwoju sytuacji, lecz była pragmatyczna. Zapewnienie dziedzictwa tronu było żywotną kwestią- taka była pierwsza lekcja księżycowych ostrzy. Poza tym, jako jałowa żona nie mogła na zawsze pozostać królo- wą. Evermeet musi mieć następcę tronu, co do tego zgadzały się nawet złote elfy. Montagor podniósł się. - Za pozwoleniem, lady Nimesin, udam się teraz do pałacu. Królowa musi wiedzieć, że księżniczka jest już w drodze, wcze- śniej, niż się spodziewaliśmy. Spiesząc przez ulice Leuthilspar w stronę Pałacu Księżyco- wego Kamienia, Montagor zauważył sucho, że jego ostatnie sło- wa do Vashti Nimesin były bardziej prawdziwe niż elfka mogła się spodziewać. 364 Wieże Słońca i Księżyca mlaruil siedziała samotnie w swojej komnacie w Wie- ży Księżyca, przyglądając się oprawionemu obraz- kowi, który trzymała w dłoni. Był to niewielki por- tret Ilyrany jako dziecka, namalowany kilka lat wcze- śniej przez jednego z uczniów jako prezent dla Pani Wież. Amlaruil przyglądała się twarzy jedynej córki, szukając, co robiła bardzo często, jakiegoś widocznego związku z nią i Za- orem. Ale Ilyrana zawsze i wszędzie była jedynie sobą. Elfka nigdy nie widziała tak dziwnie pięknej tonacji, jak u Ily- rany. Dziewczyna bardzo przypominała opal, od którego pocho- dziło jej imię - czysto biała, lecz z nutą innych barw, które zdawa- ły się nieraz odbite z innego źródła. Jej regularne rysy miały naj- bledszy odcień błękitu, delikatny róż barwił wargi i zagłębienia policzków, a w białych lokach migotał ślad zieleni. Ilyrana była niemal równie piękna - i równie odległa -jak sami bogowie. Amlaruil z westchnieniem odłożyła portret, w milczeniu łaja- jąc się za straszliwe, otępiające poczucie straty, jakie czuła z po- wodu nieobecności córki. Po prostu jest samolubna! W chwili, gdy pojawiła się ta myśl, Amlaruil wiedziała, że nie jest to prawda. Tęskniłaby za Ilyrana, gdyby dziewczyna udała się do Gaju Corellona pobierać nauki kapłanki, lecz byłaby zado- wolona, wiedząc, że córka podąża wybraną przez siebie ścieżką. Nie znajdowała spokoju w świadomości, że Ilyrana nie mogła spełnić swoich pragnień i została zabrana na dwór w Leuthilspar, by zostać wychowana jak przystoi księżniczce. Amlaruil wierzyła, że ma powód do zmartwień. Ilyrana odzie- dziczyła po matce jedno -jej więzi z Seldarine były silne i głę- 365 Elaine Cunningham bokie, tak bardzo, że dziewczyna często wydawała się oddalona od otaczających ją śmiertelnych elfów. Jak poradzi sobie wśród płytkich, pozbawionych znaczenia spraw dworu w Leuthilspar? W pałacu królowej Lydi'aleery dziwna i niesamowita Ilyrana bę- dzie niczym jednorożec w zagrodzie albo skrzat pod szkłem! Ciche pukanie do drzwi przerwało pełne goryczy rozważania maga. - Pani? Rozkazano mi poprosić cię na wieczorny posiłek - zabrzmiał niepewny męski głos zza drzwi. Amlaruil wzdrygnęła się z poczuciem winy. Już wieczorny posiłek? Ten dzień niezauważalnie przeszedł jej między palcami. Nie po raz pierwszy. Wstała, wygładziła fałdy płaszcza i zaprosiła chłopca do środ- ka. Tanyl Evanara, młody złoty elf, którego smukłe kończyny sugerowały niezwykły wzrost i wdzięk w przyszłości, wślizgnął się do komnaty. Wybacz, że ci przeszkadzam, pani - powiedział, zauważa- jąc portret Ilyrany. Nic się nie stało - odparła energicznie Amlaruil, łagodząc słowa uśmiechem. - Zrobiłeś tylko to, co ci kazano, i jak zwykle dobrze. Ufam, że nauka idzie ci dobrze. Na twarzy chłopca pojawił się szeroki uśmiech. Shanyrria Alenuath mówi mi, że zostanę pieśniarzem klingi, jeśli tylko zechcę! Mówi, że mam do tego i zdolności, i głos! Jestem pewna, że ma rację - odparła Amlaruil, choć zasta- nawiała się, czy młoda pieśniarz klingi nie powiedziała tego ra- czej pod wpływem impulsu niż mądrości. Shanyrria miała taką tendencję. Choć z drugiej strony, Tanyl dobrze sobie radził i z bronią, i z magią pieśni - być może rzeczywiście przeznaczona mu była droga pieśniarza klingi. Pieśniarze klingi łączyli magię, muzykę i walkę w wyjątkowej elfiej sztuce walki i na swój sposób byli uosobieniem elfich wojowników. Pieśń klingi była jednak nie tylko sztuką walki, ale i filozofią. Amlaruil nie mogła sobie wyobrazić towarzyskiego Tanyla jako jednego z tych zamkniętych w sobie wojowników. 366 Evermeet: Wyspa Elfów - Jestem pewna, że Shanyrria ma rację, co do twego potencja- łu - powtórzyła Amlaruil - lecz pamiętaj, że sam musisz wybrać swoją ścieżkę. To, że potrafisz coś robić, nie oznacza jeszcze, że musisz to robić. Chłopiec zmarszczył czoło, rozważając tę radę. Będę pamiętał - stwierdził poważnie. Później się ukłonił i z elegancją dworzanina podał Amlaruil ramię. Mam cię odprowadzić na posiłek. Musisz jeść, Nakiasha tak powiedziała - dodał z uśmiechem i nagle znów wyglądał jak chło- piec, którym przecież był. Najwyraźniej radowała go kryjąca się w tym sugestia braterstwa - nawet piękna Pani Wież musiała się kogoś słuchać! Tłumiąc swój własny uśmiech, Amlaruil przyjęła podane przez Tanyla ramię i zeszła z nim po kręconych schodach prowadzą- cych do jadalni. Po drodze cały czas zastanawiała się, czyjej wypowiedziane ze szczerego słowa skierowane do tego utalentowanego chłopca miały oparcie w prawdzie. Czy ona rzeczywiście sama wybrała ścieżkę, którą podążała? A Ilyrana czy nawet Zaor? Właściwie, ktokolwiek? Ciche rozmowy wypełniające jadalnię prawie zupełnie umil- kły, gdy w wejściu pojawił się Wielki Mag. Amlaruil uśmiechnę- ła się i skinęła głową zebranym elfom, co oznaczało, że mogą kontynuować. U boku dumnego Tanyla przeszła do samego środka spiralnego stołu. Gdy zajęła miejsce wśród nich, nagle opadła ją fala straszliwej, przejmującej pustki. Nic z tego nie wydawało się prawdziwe, ani zebrane elfy, ani jedzenie na talerzu, ani na- wet jej obecność w tej komnacie. Amlaruil nabiła na widelec kawałek dziczyzny i udawała, że je. Nagle zauważyła pełne dezaprobaty spojrzenie Belstrama Durothila. W jej głowie pojawiła się niepokojąca myśl. Młody szlachcic miał wysoką pozycję w swoim klanie i nawet zasiadał w Radzie, póki ostatnio nie postanowił opuścić dworu w Leuthilspar, by uczyć się magii w Wieżach. Belstram był również bliskim krew- nym Mylaerli Durothil, tej aż zbyt spostrzegawczej matrony, któ- 367 Elaine Cunningham ra widziała, co wydarzyło się między Zaorem i Amlaruil w dniu koronacji Zaora. Lady Durothil była teraz jednym z najbardziej zaufanych generałów, lecz mogła powiedzieć swojemu krewnia- kowi o „z trudem odwróconej katastrofie", która zagroziła soju- szowi między Moonflowerami a Amarillisami. Być może to wła- śnie Belstram dowiedział się prawdy o ojcu Ilyrany i przekazał wiadomość o królewskim dziedzicu do Pałacu Księżycowego Kamienia. Jego pojawienie się w Wieżach dziwnie zbiegło się z tym w czasie. Amlaruil opuściła wzrok na talerz. To nie poprawi sytuacji, jeśli pozwoli, by gorycz pojawiła się w jej oczach, i obrazi kolej- nego członka klanu Durothil. Wielu z nich wierzyło, że to jeden z ich klanu - a przynajmniej inny złoty elf- powinien władać Wieżami zamiast Amlaruil. Dobrze się czujesz, pani? - spytał grzecznie Belstram. Nie, i dobrze o tym wiesz. Na dłuższą chwilę zapadła cisza, nim Amlaruil uświadomiła sobie, że wypowiedziała te pełne goryczy słowa na głos. Elfka odetchnęła głęboko i zmusiła się do spojrzenia złotemu elfowi w oczy. Wybacz mi, lordzie Durothilu, i wy wszyscy - powiedziała wyraźnym głosem docierającym do wszystkich zakątków sali. - Wypowiedziałam to bez myśli i celu. Byłam zbyt zajęta swoimi sprawami. To się nie powtórzy. Cieszę się, słysząc te słowa, lady Amlaruil. Czy to oznacza, że nie będziesz pozostawać w odosobnieniu w Wieżach? - naci- skał Belstram. - Musimy zająć się tą kwestią - mówił głośno dalej, uciszając pomruki sprzeciwu zebranych magów. - Pani Amlaruil nie opuściła terenów Wież od prawie piętnastu lat, od chwili narodzin córki. W rzeczy samej, do niedawna poza tymi murami nie wiedziano, że ma dziecko. Amlaruil podniosła się zręcznie. - A teraz, kiedy wie o tym cały świat? - spytała zduszonym głosem. - Cóż dobrego z tego przyszło? Złoty elf podniósł się ze swojego miejsca i podszedł do wście- kłej kobiety. 368 Evermeet: Wyspa Elfów - Królewski ród ma dziedzica - powiedział cicho Belstram. - To było potrzebne. Tym, czego teraz potrzebuje Evermeet, pani, jest Wielki Mag. Kilku z zebranych aż sapnęło, słysząc taką obelgę, inni podnie- śli się, by zaprotestować. Co było do przewidzenia, Shanyrria, pie- śniarz klingi, wyciągnęła miecz, pragnąc bronić honoru Pani Wież. Amlaruil spojrzała z góry na złotego elfa, zaskoczona jego odwagą, by rzucić jej wyzwanie w obecności wszystkich zebra- nych magów. Ku swemu zaskoczeniu jednak w twarzy Belstrama nie wyczytała wrogości ani nawet ambicji, lecz głęboką i praw- dziwą troskę. W jego oskarżeniach kryła się jednak prawda. Na jej wargach pojawił się smutny uśmiech. Dziękuję ci, lordzie Durothilu - powiedziała cicho. - Dzię- kuję ci za szczerość. Twoje słowa są ostre, lecz prawdziwe. Nie byłam Wielkim Magiem, na jakiego zasługuje Evermeet. Nie zrozumiałaś mnie - odparł Belstram, najwyraźniej praw- dziwie przerażony słowami Amlaruil. Jeszcze bardziej zaskoczył ją, gdy ukląkł przed nią na jedno kolano. Umierasz, pani - powiedział bez ogródek. - Z każdym mija- jącym dniem przybliżasz się do Arvandoru. Evermeet potrzebuje Wielkiego Maga, a ty świadomie pozbawiasz nas chyba najwięk- szego maga z tych, którzy rządzili wieżami. Kiedyś sądziłem, że Jannalor Nierde niemądrze wybrał swojego następcę. Jeśli nie zejdziesz z tej ścieżki, udowodnisz, że miałem rację. Przez dłuższy czas komnatę wypełniała głęboka i absolutna cisza. W końcu Nakiasha głośno sapnęła. - Najwyższy czas, by ktoś poza mną powiedział w tych kom- natach coś rozsądnego - stwierdziła uparta zaklinaczka. - Co prowadzi mnie do ważnego pytania. Jesteś całkowicie pewien, Belstramie, że nie jesteś zielonym elfem w przebraniu? Wyraz konsternacji na twarzy Durothila sprawił, że leśna elf- ka wybuchła głośnym śmiechem. Wesołość Nakiashy była zaraźliwa, wkrótce rozbrzmiała echem w całej jadalni, gdy elfy odkryły, że śmiech daje im bardzo po- trzebne wyzwolenie emocji. Nawet Belstram zmusił się do za- wstydzonego uśmiechu i powrócił na swoje miejsce. 369 Elaine Cunningham Amlaruil, poruszona i zawstydzona przez prawdę w słowach Belstrama, również zajęła swoje miejsce i naprawdę zmusiła się do przełknięcia jedzenia. W miarę upływu wieczoru radosny na- strój zmienił zwykły wieczorny posiłek w święto, gdyż młoda czarodziejka była bardzo kochana, a elfy czuły ulgę, że ktoś wy- powiedział na głos ich zmartwienia. Dużo później, gdy elfy tańczyły w ogrodach Wieży pod nie- bem pełnym gwiazd, Amlaruil wyślizgnęła się do lasu, by rozwa- żyć wydarzenia i rozważania tego dnia. Podążając za instynktem, udała się na polanę, na której poznała Zaora. Stała tam długo w milczeniu, wspominając pierwsze spotka- nie z Zaorem i wizję, którą miała tego dnia. Wspominała rów- nież noc, gdy Zabójca Królów pokazał sięjej i Laerothowi, pusz- czając w ruch serię wydarzeń, które ostatecznie doprowadziły do wyboru elfiego króla. Dużo później tego wieczoru odnalazł ją tam Zaor, skierowany tu przez Nakiashę. Gdy król elfów spojrzał na swoją utraconą ukochaną, zrozumiał, dlaczego zaklinaczka po niego posłała. Zmiana w Amlaruil była przerażająca i niemożliwa do pomy- lenia z niczym innym. Zaor był raz świadkiem odejścia elfa do Arvandoru. Jego własny ojciec, tropiciel, który spędził całe życie w obronie lasów Myth Drannor, po prostu rozpłynął się w powie- trzu, pozostawiając po sobie migoczące srebrzyste pyłki. Z Am- laruil działo się podobnie. W słabym blasku gwiazd jej smukła postać wydawała się niemal przezroczysta. Zaor widział blade cienie tych migotliwych pyłków - nie tylko srebrnych, jak by się spodziewał, ale też złotych, niebieskich, zielonych, a nawet kilka obsydianowych. Zaor nie zastanawiał się nad tym, gdyż w jego oczach Amlaruil była niekoronowaną królową wszystkich elfów. Poczuł głęboki smutek z powodu straconych lat - nie tylko pu- stych lat spędzonych w Pałacu Księżycowego Kamienia, lecz też stuleci rozciągających się przed nim, pozbawionych jego jedynej miłości, jego prawdziwej królowej. - Wracaj do nas, Amlaruil - powiedział cicho. Elfka odwróciła się, słysząc jego głos. Niebieskie oczy miała rozszerzone z zaskoczenia, a jedną dłoń uniosła do gardła. Przez 370 Evermeet: Wyspa Elfów chwilę wpatrywała się w Zaora, jakby nie była do końca pewna, czy nie przywołała go myślą. Później na jej twarzy pojawił się uśmiech. - Wciąż poruszasz się cicho niczym tropiciel, panie. Poruszyła się, by przyklęknąć, lecz Zaor w kilku szybkich kro- kach znalazł się u jej boku. Chwycił ją za ramiona i przyciągnął do siebie. - Co ty robisz? - spytał szorstkim, gniewnym głosem. Amlaruil zamrugała. - Chciałam odpowiednio oddać cześć królowi Evermeet - stwierdziła sucho. -Nie to! Ty odchodzisz, zostawiasz Evermeet za sobą. Nie pozwolę na to! Elfka westchnęła, poruszona przez cierpienie w głosie Zaora i prawdę w jego słowach. Oparła głowę na ramieniu mężczyzny. Przytulił ją. - Obiecaj mi, że zostaniesz - powiedział łagodniej. - Przysię- gnij, że pozostaniesz na Evermeet tak długo, jak długo będziesz potrzebna. Amlaruil podniosła głowę i spojrzała mu w oczy. - To trudne zobowiązanie, panie, i nawet król Evermeet nie ma prawa go żądać. - Mimo to sądzę, że jesteś w stanie go dotrzymać. Wypowiadając te słowa Zaor uświadomił sobie kryjącą się w nich prawdę. Wszystkie elfy starzały się powoli, lecz czas do- tknął Amlaruil wyjątkowo łagodnie. Pomijając fryzurę i smutek w oczach, wciąż była smukłą elfią dziewczyną, którą ujrzał tak wiele lat temu. A od kiedy zobaczył Ilyranę, prześladowało go podejrzenie, że dziewczynka nie jest do końca śmiertelna. Bogo- wie dotknęli jego córki. Zaor wyczuwał, jeśli nawet nie w pełni pojmował, głębokie więzi llyrany z Seidarine. A poprzez Ilyranę głębiej pojął naturę jej matki. Jeśli tylko Amlaruil się na coś zde- cydowała, mogła tego dokonać. Amlaruil milczała przez dłuższą chwilę, jakby ona też była świadoma prawdziwości jego słów. - Przysięgam - powiedziała w końcu. 371 Elaine Cunningham Ze słabym uśmiechem wysunęła się z objęć Zaora. - Co u Ilyrany? To było dziwnie pocieszające, rozmawiać o ich dziecku, jak- by byli zaślubionymi kochankami, którzy spotkali się po krótkiej rozłące. Zaor żałował tylko, że nie ma Amlaruil zbyt wiele do powiedzenia. - Ilyranę trudno poznać - przyznał. - Nie jest zimna czy nie- grzeczna, a jednak trzyma się na uboczu. - Czy przyzwyczaiła się do życia na dworze? Zaor westchnął. Powierzchownie rzecz biorąc, tak. Maniery ma nieskazitel- ne i jest wyjątkowo piękna. Mimo iż nie jest jeszcze w odpowied- nim wieku, młodzi szlachcice ustawiają się w kolejce, by zabie- gać ojej łaski. Ale kiedy nie jest na lekcjach lub na dworze, nie ma wiele wspólnego z kimkolwiek w pałacu. Królowa jest dla niej miła? - spytała ostrożnie Amlaruil. Nie chciała zadawać tego pytania, ale musiała wiedzieć. Lydi'aleera nie jest niemiła. Nie wie jednak, jak postępować z Ilyraną. Nie rozumie jej. Ja zresztą nie jestem w tym wiele lep- , szy-dodał. Amlaruil słyszała w jego głosie poczucie winy. - Nie możesz się obwiniać. Ilyraną jest dla ciebie obca. Ten wybór należał do mnie, na dobre czy na złe. - Powinnaś była mi powiedzieć - stwierdził cicho Zaor. Elfka potrząsnęła głową, rozumiejąc, co chciał jej powiedzieć. Gdybym powiedziała ci w dniu, kiedy zostałeś królem, że noszę twoje dziecko, nigdy nie zgodziłbyś się na sojusz z Amarillisami. A teraz królestwo jest bezpieczne, obrona Evermeet silna jak ni- gdy wcześniej, a nawet najbardziej skłonne do zwady złote elfy z niechętną dumą mówią o swoim królu. Czy doszłoby do tego wszystkiego, gdybyś odrzucił Lydi'aleerę i poślubił kuzynkę? Ale jakie to ma znaczenie w porównaniu z tym, co utraciliśmy? Ma znaczenie! - powiedziała Amlaruil z nagłą pasją. - Nie odrzucaj tego, co osiągnęliśmy, ani nie odbieraj znaczenia ofia- rom, które musieliśmy ponieść! Gdybym nie wierzyła, że to, co zrobiłam jest dobre dla Evermeet, nie zniosłabym tego życia! 372 Evermeet: Wyspa Elfów Zaor znów wziął rozgniewaną elfkę w ramiona, uspokajając ją łagodnymi słowami i delikatnymi dłońmi. Lata, które minęły, przestały mieć znaczenie i Zaor poczuł, jak budzi się w nich zna- jomy, wspólny płomień. Kiedy myślał, że dłużej tego nie zniesie, Amlaruil oderwała się. Spojrzała mu w oczy. - Jak to się stało, że nie masz dziedzica w małżeństwie? - spy- tała cicho. Elf skrzywił się, lecz nie próbował uchylić się od odpowiedzi. - Być może brak mi twojego oddania Evermeet, Amlaruil. Są jednak pewne obowiązki, których nie potrafię wypełnić. Jeśli umniejsza mnie to jako króla, niech tak będzie. LydFaleera zgo- dziła się na ten związek wiedząc, czym on jest - politycznym sojuszem i niczym więcej. Nim wzięliśmy ślub, z całą szczero- ścią powiedziałem jej, co będzie między nią a mną, a czego nie będzie. Nie mogę być inny niż jestem. -Ajaki jesteś? - wyszeptała Amlaruil. Czytała odpowiedź w jego oczach, ale musiała usłyszeć słowa. Twój - odparł. - Tylko twój. Na tę noc - zgodziła się, biorąc go za ręce i pociągając go za sobą na leśne posłanie z grubego, zielonego mchu. Nie - odpowiedział cicho Zaor. - Na zawsze. * * * W następnych miesiącach Amlaruil wypełniła obietnice tam- tej nocy w sposób, który zaskoczył nawet jej najbardziej zago- rzałych zwolenników. W końcu opuściła Wieże i wędrowała po Evermeet z niedu- żym kręgiem magów, sprawdzając synów i córki szlachetnych i pospolitych rodów. Ci, którzy mieli talent, byli przyjmowani, niezależnie od pochodzenia. To nie zachwyciło wszystkich elfów, szczególnie potężnych rodów złotych, którzy czuli, że i tak dużo utracili. Amlaruil miała gotową odpowiedź dla tych niespokojnych i zadowolonych mło- dzików. Podczas spotkania w dzień letniego przesilenia na łąkach Drelagary przedstawiła wyreżyserowaną magiczną bitwę między kręgiem magów a potężnym wojennym czarodziejem Yalanthi- lem Symbaernem. 373 Elaine Cunningham Choć wszyscy rozumieli, że przerzucanie się czarami było pomyślane jako rozrywka, moc magicznej laski Yalanthila, poka- zana przed liczne zebranymi czarodziejami i arystokratami osią- gnęła efekt, jakiego spodziewała się Amlaruil. Magiczne przedmioty, upierała się, nie były jedynie rodzinny- mi skarbami, które należało zbierać i ukrywać. Były ważną czę- ścią elfiej kultury, dziedzictwem wszystkich elfów. Obiecała wsparcie Wież dla wszystkich poszukiwaczy przygód, którzy chcieli odnajdywać artefakty w ruinach elfich cywilizacji i dla rzemieślników, którzy tworzyli nowe. Wynikiem była gorączko- wa aktywność, a porty Leuthilspar wkrótce pełne były statków płynących na wschód, by odzyskać chwałę przeszłości. Zainspirowane przez Wielkiego Maga elfy zaczęły z nową ochotą zajmować się magią. Jak jednak Amlaruil wkrótce się na- uczyła, zachęcanie elfów do rozwijania swoich mocnych stron było proste. Radzenie sobie z ich porażkami to zupełnie inna kwestia. Gdy klany konkurowały ze sobą w poszukiwaniu magicznej mocy, dzieci szlachetnych rodów zachęcano do coraz większych osiągnięć. Niektóre z dzieci posyłanych do Wieży w innych cza- sach by się tam nie znalazły. Wśród nich najtrudniejszy był Ren- nyn Aelorothi. Młody złoty elf stawał się coraz większym problemem. Jak wielu z jego rodu, Rennyn był dumny ze swojego szlachetnego pochodzenia, a nawet arogancki. W przeciwieństwie jednak do większości elfów miał wokół serca barierę, która nie pozwalała mu na nawiązywanie głębszych więzi. Klan Aelorothi był zdecy- dowany, by ich syn został wysokim magiem, jednak głęboka ma- giczna wspólnota kręgu była poza jego zasięgiem. Przez jakiś czas Amlaruil próbowała zająć go w inny sposób. On jednak nie miał najmniejszego zamiaru uczyć się sztuki pie- śniarza klingi od Shanyrri Alenuath, twierdząc, że nie zostanie uczniem księżycowego elfa. Miał niejaki potencjał w zaklęciach bojowych i prostych iluzjach, lecz w miarę jego szkolenia coraz jaśniejsze stawało się, że po prostu był niezwykle mało utalento- wany we wszystkich rodzajach magii. 374 Evermeet: Wyspa Elfów Miejsc w Wieżach było za mało i obiecujące elfy musiały cze- kać na swoją kolej. Inni magowie zaczynali domagać się wyrzu- cenia Rennyna. Amlaruil nie chciała jednak tego robić, i to nie tylko z obawy przed obrażeniem potężnego rodu Aelorothi. Wi- działa w Rennynie wiele wartościowych cech. Choć jego umie- jętności nie były wysoko cenione przez elfią kulturę, zaczynała widzieć rolę, w jakiej mógłby się spełnić. W dniu, gdy wezwała go do swoich prywatnych komnat, Ren- nyn stawił się przed nią ze sztywną dumą kogoś, kto widział, jak nadchodzi jego przeznaczenie i postanowił stawić mu czoła. Wiesz, że jestem oddana służbie tym Wieżom, lecz jako pierwsza przyznam, że nie są one całym Evermeet - zaczęła mó- wić Amlaruil, zaskakując młodego elfa. - Sąjeszcze inne ważne zadania do wykonania. Sądzę, że elf o twoich uzdolnieniach le- piej poradzi sobie, jeśli wyjdzie poza Wieże. A jakie to miałyby być umiejętności? - spytał z goryczą Ren- nyn. - Jestem nieudanym magiem, choć próbujesz to osłodzić złotymi słówkami. To nie tak - sprzeciwiła się Amlaruil. - Nauczyłeś się posłu- giwać się różnymi rodzajami magii. Nie nadajesz się na wysokie- go maga, z tym się zgodzę, ale z odrobiną pomocy odpowiednich urządzeń poradzisz sobie z każdym magicznym zadaniem, jakie- go się podejmiesz. Zdjęła z dłoni pierścień i podała mu go. - Na ścianie za tobą jest zwierciadło. Załóż pierścień i wy- obraź sobie, że musisz porozmawiać z leśnym elfem, którego nie znasz. Elf spojrzał na nią z niedowierzaniem, lecz zrobił to, o co go poprosiła. Odwrócił się do zwierciadła i zaraz się cofnął, zasko- czony obcą twarzą, jaka na niego spojrzała. Patrzyły na niego niezgłębione czarne oczy, umieszczone w jego własnej twarzy, lecz miedzianej w odcieniu i ozdobionej zielonymi i brązowymi tatuażami. Złociste włosy stały się brązowe, a zdobiły je pióra i korale. Rennyn uniósł dłoń do twarzy i z zaskoczeniem zoba- czył, że odbicie w lustrze naśladuje jego gest. Amlaruil uśmiechnęła się. 375 Elaine Cunningham - Magia pierścienia dobrze do ciebie pasuje. Masz naturalny talent, Rennyn, by wydawać się innym niż naprawdę jesteś. Wi- działam, jak oczarowałeś dziewczynę uśmiechem, a paroma sło- wami przekonałeś żołnierza, że jesteś jego towarzyszem i przy- jacielem. A jednak, wybacz mi, ty wcale nie byłeś tak poruszony. Trzymasz się z dala od tych, z którymi tak łatwo się zaprzyjaź- niasz i dajesz tylko to i dokładnie to, co chcesz im dać. A dziew- czyna i żołnierz, gdyby cię sobie opisali, nie domyśliliby się, że to ta sama osoba. Amlaruil pochyliła się do przodu, jej twarzy była poważna. Mam dla ciebie zadanie, w którym możesz okazać się mi- strzem. Choć może nie wydawać się tak wspaniałe jak doradca czy czarodziej, dla Evermeet jest równie ważne. Chcę, żebyś był oczami i uszami Wież. Będziesz podróżował po całym Evermeet i do odległych krain, i przesyłał mi wieści o sprawach, o których powinniśmy wiedzieć. Chcesz, żebym został szpiegiem? - spytał, bardziej z zasko- czeniem niż z dezaprobatą. Ukrytym dyplomatą - zgodziła się. - Umiesz dobrze oce- niać sytuację i podejmować odpowiednie decyzje, a gdyby te dwa talenty cię kiedykolwiek zawiodły, twoje umiejętności walki po- winny być więcej niż wystarczające. Twoje pierwsze zadanie bę- dzie bardzo ważne i nie powierzyłabym go elfowi o mniejszych talentach. Amlaruil wstała i zrzuciła płaszcz. Jedwabne fałdy sukni opi- nały jej zaokrąglony brzuch. - Jak widzisz, znów noszę dziecko - powiedziała spokojnie, obejmując dłońmi brzuch, jakby trzymała w kołysce nienarodzo- ne życie. - Nim minie zima, urodzę królowi Zaorowi bliźnia- czych synów. Zostaną wychowani w tajemnicy przez moich dale- kich krewnych i wyszkoleni wśród wojowników Fortecy Craul- noberów. Będziesz im towarzyszyć jako strażnik i upewnisz się, że bezpiecznie dotrą na miejsce. Nikt nie może poznać ich tożsa- mości ani twojej. - Amlaruil uśmiechnęła się, widząc zaskocze- nie elfa. - Dałabym ci zadanie tak bliskie memu sercu, gdybym myślała że jest ktoś lepszy? 376 Evermeet: Wyspa Elfów Rennyn z wysiłkiem przestał się na nią gapić z otwartymi ustami. A król? Zaor wie o moim wyborze i akceptuje go - powiedziała mu Amlaruil. - Kiedy to zrobisz, możesz wyruszyć na kontynent. Pierścień jest także elfim runem, stworzonym przez mnie. Za- czarowałam go tak, że w każdej chwili będziesz mógł ze mną rozmawiać. A w chwili wielkiego niebezpieczeństwa natych- miast przeniesie cię magicznie na Evermeet. Pokażę ci, jak wy- korzystać te moce. Ale najpierw - zaproponowała - pokaż mi przebranie, które wykorzystasz podczas podróży do Fortecy Craulnoberów. Rennyn odwrócił się do zwierciadła. Słaby, sardoniczny uśmiech pojawił się na jego wargach, gdy przyjrzał się swemu zmienionemu wyglądowi. Był teraz księżycowym elfem, biało- skórym i srebrnowłosym. Jego sylwetka była cięższa, niemal ludz- ka, a ręce i ramiona sugerowały potężną siłę. - Wybacz mi, pani - mruknął - ale wątpię, by moi rodzice zaakceptowali taką przemianę. Amlaruil stanęła obok niego i położyła mu rękę na ramieniu. - Zaufaj mi ze swoją rodziną, jak ja zaufałam ci ze swoją - stwierdziła stanowczo. - Powiem Aelorothim tyle, ile muszą wiedzieć, by zrozumieli, jak bardzo ważny jest ich syn dla Ever- meet. Twoi krewni są szlachetni, utrzymają wszystko w tajem- nicy i będą tylko z dumą twierdzić, że Rennyn podróżuje z misją od króla. Elf odwrócił się i ukłonił Amlaruil. Dziękuję ci za to, że pozwoliłaś mojej rodzinie zachować twarz. Myślisz, że taka była moja intencja? - spytała. - Jesteś wy- jątkowym elfem, Rennynie, o niezwykłych talentach. A choć słu- żysz królowi Zaorowi, będziesz też moim osobistym przedstawi- cielem i strażnikiem moich synów. To nie jest zadanie, które przy- dzieliłabym lekkomyślnie. Rycerz królowej - wyszeptał z namysłem Rennyn, a w jego oczach zapłonęła duma. 377 Elaine Cunningham Amlaruil uniosła brew. Nie sądzę, by królowa Lydi'aleera podziękowała ci za takie określenie. Lydi'aleera to mdły głupiec - odpowiedział Rennyn bez jadu. Wzruszył ramionami. ?*? Wybacz mi, ale mam wrażenie, że to ty, nie Lydi'aleera Amarillis, jesteś prawowitą królową Evermeet. I nie mówię tego tylko ze względu na dziedziców, jakich dałaś Zaorowi. Nim Amlaruil zdołała zareagować na to stwierdzenie, Rennyn wyciągnął miecz i położył go u jej stóp. - Będę służył tobie i twoim dzieciom, w tajemnicy i z hono- rem, ukryty rycerz ukrytej królowej - powiedział i ukląkł przed nią. Być może sprawiło to oczekiwanie płonące w oczach młode- go elfa, być może jego rozpaczliwe pragnienie, by uwierzyć w war- tość swoją i jej, w każdym razie Amlaruil podniosła miecz i z peł- ną szacunku powagą ogłosiła Rennyna Aelorothi rycerzem Ever- meet. A kiedy wyszedł, odkryła, że wcale tego nie żałuje. Amlaruil z powrotem zarzuciła na siebie maskujący płaszcz Wielkiego Maga. Nim powróciła do obowiązków, zatrzymała się na chwilę i z namysłem spojrzała w zwierciadło. Wydawało jej się, że na jej czole rysuje się niewyraźny cień korony. I zastanawiała się, czy pierścień Rennyna nie pozwalał mu przypadkiem przebijać wzrokiem iluzji, a nie tylko je two- rzyć. Młody elf widział prawdę, którą ona dopiero zaczynała poj- mować - choć władała tylko Wieżami Słońca i Księżyca, w ser- cu i duszy była prawdziwą królową Evermeet. Bogowie to wie- dzieli - bo czyż jako dziewczynka nie dotknęła księżycowego ostrza Zaora, królewskiego miecza, jakby należał do niej? Cóż to znaczyło, jeśli nawet elfy jej nie rozpoznawały i nie uznawały. Wciąż będzie służyć - ukryta królowa, tak nazwał ją Rennyn, lecz nadal królowa. Zadowolona Amlaruil opuściła komnaty, by znów zająć się rządzeniem Wieżami. 378 20 Okna na świat mlaruil próbowała surowo spojrzeć na stojących przed nią dwóch identycznych nicponiów. Ich zmierz- wione niebieskie głowy zwieszały się nisko, a gołe nogi nerwowo szurały po błyszczącej marmurowej podłodze. Trudno jej było jednak przywołać choćby namiastkę mat- czynego gniewu na kolejny wybryk chłopców. Właściwie to z trudem powstrzymywała się od wzięcia ich obu w ramiona i wybaczenia im od razu wszystkich wcześniejszych i przy- szłych uchybień. Xharlion i Zhoron, jej bliźniaczy synowie, byli niewielkimi replikami ojca. Mocno zbudowani i uparci, odziedziczyli ostre rysy Zaora - aż po dołek w brodzie - i charakterystyczne szafiro- we loki. Amlaruil nie mogła powstrzymać się od tęsknego uśmie- chu, gdy na nich patrzyła, co było rzadkim błogosławieństwem. Chłopcy, jesteście pod opieką państwa Craulnoberów - przy- pomniała im z udawaną surowością. - Macie być im posłuszni, jak mnie i macie pilnie uczyć się wszystkiego, czego każą się wam uczyć. Ale taniec? - wykrzyknął Xharlion, wypluwając słowa z wy- raźną pogardą. - Po co to wojownikom Evermeet? Zwyczajem Craulnoberów jest uczyć wszystkie młode elfy pod ich opieką zasad dworskiego życia, nie tylko umiejętności potrzebnych na polu walki - przypomniała im Amlaruil. -1 jest to, mogę dodać, zwyczaj, z którym całkowicie się zgadzam. Ży- cie nigdy nie ogranicza nas do jednego tylko zadania, a elf szla- chetnego rodu musi być w stanie poradzić sobie w różnych sytu- 379 Elaine Cunningham acjach. A tak właściwie, co macie przeciw tańcowi? Jest dla el- fów tak samo ważny i tak samo naturalny jak magia! - Cóż, obie te rzeczy w połączeniu nie są takie złe - zauważył Zhoron, a w jego niebieskich oczach migotały psotne ogniki. Bliźniacy spojrzeli po sobie. Ich plecy zatrzęsły się, gdy za- częli chichotać, przypominając sobie wydarzenia tego poranka. Amlaruil z trudem powstrzymywała się przed dołączeniem do nich. Wizja poważnej i spokojnej Chichlandry Craulnober wrzesz- czącej i łapiącej się za spódnice prawie ją rozbroiła. Nie powinniście byli zaczarować lady Chichlandry, żeby tań- czyła na suficie zamiast na podłodze - łajała ich. Lady Kurzanoga - zaimprowizował Zhoron, i bliźniacy znów się rozchichotali. - Mówię ci, ona powinna nosić dłuższe panta- lony! -1 do tego tańczy jak kurczak, naprawdę - dodał Xharlion. Podniósł wysoko ręce, zamachał łokciami niczym skrzydłami i zrobił kilka drobnych kroków gawota. Na jego drobnej twarzy malowała się niesamowicie dokładna imitacja napiętego, afekto- wanego uśmiechu lady Chichlandry. Amlaruil w końcu pozwoliła sobie na chichot, na co bliźniacy odpowiedzieli identycznymi uśmiechami spiskowców. - Nie pomyślcie sobie nawet przez chwilę, że to aprobuję - ostrzegła chłopców. - Niezależnie od waszej opinii na temat ta- necznych umiejętności lady Chichlandry... czy też jej nóg, jeśli o to chodzi... musicie okazywać jej należy szacunek. Straszenie i zawstydzanie waszej gospodyni nie jest zachowaniem, którego się po was spodziewam. Szczere rozczarowanie w jej głosie w końcu zepsuło dosko- nałe humory chłopców. Przeprosili ją niewyraźnie, a kiedy Am- laruil pozwoliła im odejść, rzeczywiście wyszli z komnaty i po- szli korytarzem prowadzącym do ogrodu, zamiast jak to mieli w zwyczaju wyskoczyć przez otwarte okno. Po chwili jednak znaleźli drewniane miecze i zaczęli się nimi okładać z wielką ochotą, wydając z siebie okrzyki wojenne tak donośne, że zmusi- łyby do zastanowienia nawet dobrze uzbrojonego ogra. Amlaruil westchnęła, przyglądając się walczącym chłopcom. 380 Evermeet: Wyspa Elfów Praca w Wieżach zbytnio mnie od nich oddala. Tutaj się wiele nauczą, pani - zapewnił ją Rennyn Aelorothi, wychodząc z cienia, by stanąć obok elfki. Złoty elf często odwie- dzał Fortecę Craulnoberów i zaczął traktować bliźniaków jak swoich osobistych podopiecznych. - Na całym Evermeet nie ma lepszego szermierza od Elanjara Craulnobera. Czarodziejka odwróciła się z uśmiechem do Rennyna. - Nigdy nie spodziewałam się, że usłyszę takie stwierdzenie z ust złotego elfa! - zażartowała z niego. Rennyn odpowiedział wzruszeniem ramion. - Przez te ostatnie dziesięć lat wiele widziałem. Nic nie jest tak proste, jak mi się kiedyś wydawało, a złote elfy nie są wcale takimi wzorami, za jakie się uważamy. Inne elfie kultury, choć bardzo różnią się od Evermeet, też są godne szacunku. -Tak mówiłeś już wcześniej. Opowiedz mi więcej o elfach z Moonshae - zachęciła go, wiedząc, że jej młody doradca bar- dzo chce o tym opowiedzieć, gdyż niedawno powrócił z podróży na wyspy. - To świetni wojownicy i doskonali jeźdźcy; na końskim grzbiecie są zręczni niczym centaury - zaczął mówić z wielkim entuzjazmem Rennyn. - Ich magia również różni się od naszej i jest w dużej mierze częścią tej ziemi. Nawet elf miałby proble- my ze znalezieniem ich doliny, gdyż magia ukrywa jąprzed wzro- kiem postronnych. - Przerwał. - Właściwie, ta ukryta dolina mogłaby być odpowiednim miejscem, z którego niespokojni mło- dzi książęta mogliby zacząć poznawać świat. Amlaruil z namysłem pokiwała głową, przyglądając się wal- czącym bliźniakom. Ich zabawa przeszła od czystego wyłado- wywania nadmiaru energii do zajadłego sporu. Na jej oczach obaj odrzucili miecze i skoczyli na siebie. Upadli razem, prze- toczyli się i zaczęli uderzać się pięściami i kopać. Na całe szczęście dla spokoju umysłu Amlaruil bliźniacy więcej szkód czynili kwiatowym grządkom lady Craulnober niż sobie na- wzajem. - Są zbyt podobni do swojego ojca i będą musieli odnaleźć lub stworzyć swoje własne królestwa - zastanawiała się. - Oba- 381 Elaine Cunningham wiam się, że na Evermeet nie ma dla nich przyszłości, ponieważ to Ilyrana ma odziedziczyć tron. Dolina Synnoria może potrzebować takich wojowników, jaki- mi staną się Xharlion i Zhoron - stwierdził Rennyn. - Na razie elfy są tam bezpieczne, ale boję się o nich, gdyż ludzie coraz liczniej zamieszkują wyspę. Być może obecność młodych książąt pomoże ich przekonać do otwarcia bramy między Evermeet a ich doliną. Świetny pomysł - pochwaliła go. - Dobrze sobie poradzi- łeś, Rennyn, tworząc więzi z innymi osadami elfów i szkoląc Ahmaąuissarów do podążania za twoim przykładem. Elf ukłonił się. - Dziękuję ci za twoje słowa, pani. Przypomniały mi one jed- nak o mej obawie, że wkrótce stracimy jednego z naszych agen- tów. Nevartha Ahmaąuissara. -O? Pragnie pozostać w Wysokim Lesie w towarzystwie pewnej młodej elfki. Ach. - Amlaruil z sympatią pokiwała głową, nawet jeśli trud- no było jej to sobie wyobrazić. Nevarth był łotrzykowatym i lek- komyślnym elfem, który zmieniał ukochane szybciej, niż zmie- niał się księżyc. - Poznałeś tę dziewczynę? Na twarzy Rennyna pojawiło się zakłopotanie. - Tak. Jest bardzo piękna i bardzo czarująca. Chyba mogę się domyślić, dlaczego tak ujęła Nevartha. Amlaruil rozumiała wahania swojego agenta. Choć doskonale znała siłę młodzieńczej miłości, wiedziała również, że Nevarth długo i ciężko pracował, by zdobyć miejsce wśród doradców Wielkiego Maga. Nie odrzuciłby tego z taką łatwością. Być może powinnam wezwać go z powrotem i spróbować dowiedzieć się czegoś więcej o jego intencjach. To byłoby mądre. Jeśli pozwolisz, pani, wolałbym nie być obecny, kiedy będziesz z nim rozmawiać. - Rennyn przerwał; znów wyglądał na zakłopotanego. - Nie podziękuje mi za wypo- wiadanie się przeciwko jego ukochanej. Jest o nią bardzo zazdro- sny i nawet oskarżył mnie, że próbuję stanąć między nimi, by samemu zdobyć jej łaski. 382 Evermeet: Wyspa Elfów Amlaruil skrzywiła się. To nie było podobne do Nevartha. Coraz mniej wyglądał na elfa zakochanego, a coraz bardziej na zaczarowanego. - Skontaktuję się z nim natychmiast przez pierścień, który nosi. Odejdź, Rennyn, a ja obiecuję, że nie ujawnię źródła swoich in- formacji. Złoty elf ukłonił się i opuścił komnatę. Gdy Amlaruil została sama, dotknęła pierścienia na małym palcu i wypowiedziała imię swojego agenta, a po nim magiczną frazę. Minęło kilka chwil, nim Nevarth odpowiedział. Wydawał się niezwykle rozproszony, nawet zniecierpliwiony. Amlaruil, coraz bardziej zatroskana, nalegała, by natychmiast się z nią spotkał, w niedużej altanie nad brzegami Jeziora Marzeń, gdzie Wielki Mag często spotykała się ze swoimi agentami. Gdy blask pierścienia zgasł, a wraz z nim umilkły niechętne obietnice Nevartha, Amlaruil uniosła spódnice i wybiegła do ogro- du, obecnie pola walki chłopców. Miała tylko czas na krótki uścisk i szybkie przypomnienie o wymaganym od nich zachowaniu, nim obowiązki po raz kolejny odciągnęły ją od tych, których kochała. * * * - Czemu musisz iść? Nevarth Ahmaquissar przestał wciągać buty na wystarczająco długą chwilę, by spojrzeć tęsknie na elfkę zwiniętą wśród jedwab- nych poduszek dzielonego przez nich łoża. Nawet tuż po przebu- dzeniu była oszałamiająca - najpiękniejsza księżycowa elfka, jaką widział. Gęste kruczoczarne włosy były nadal zmierzwione od jego dotyku, zaś skóra smukłego, nagiego ciała miała odcień śmietanki. Jakby wyczuwając chwilę jego słabości, Araushnee uroczo wydęła wargi, po czym zapraszająco poklepała poduszki obok siebie. Kim jest dla ciebie ta Amlaruil? Nie spieszyłeś się tak, kiedy ja cię wzywałam - powiedziała głosem przypominającym Ne- varthowi jednocześnie wino i ciemny aksamit. Spieszyć się? - Elf wyszczerzył się. - Nigdy! Ciebie trzeba smakować, ukochana. A jednak mnie zostawiasz. 383 Elaine Cunningham Tylko na chwilą - powiedział uspokajająco. - Mam sprawę do załatwienia na Evermeet, a potem wracam. A kiedy to zrobię, już nie będę musiał odchodzić. Śliczne słówka - prychnęła Araushnee. - Jak wielu dziew- czynom śpiewał tę piosenkę sławny minstrel Nevarth? Elf chwycił jej dłoń i uniósł ją do ust. - Moje serce należy do ciebie i tylko do ciebie - powiedział z prostą godnością, tak różną od jego zwykłego przekomarzania się. - Wiesz, że to prawda. Araushnee uniosła drugą dłoń i przeciągnęła palcem po pier- ścieniu, który Nevarth nosił na małym palcu. To zostaw mi to na pamiątkę do czasu powrotu. Ten pierścień. Nie mogę. - Zawahał się, jakby zastanawiając się, jak wiele może jej powiedzieć. - Oddałbym ci go i wszystko inne, ale nie mogę. Pierścień jest zaczarowany. Nikt inny poza mną nie może go nosić, nawet nie można go zdjąć z mojego palca za mojego życia, a kiedy zginę, jego magia zginie wraz ze mną. Dziewczyna uniosła hebanową brew. - Potężna magia jak dla prostego minstrela. - Owszem - odparł, a choć czekała, nic więcej nie wyjaśnił. Po chwili Araushnee westchnęła i zdjęła pierścień z własnej dłoni. - Jeśli ty nie chcesz mi dać pamiątki, przynajmniej noś moją! Zabierz go ze sobą na Evermeet i myśl o mnie, kiedy będziesz na niego patrzyć. Nevarth z chęcią wyciągnął do niej rękę. Spojrzał na pierścień, który wsunęła na jego środkowy palec, zauważając, że obrączka powiększyła się, by dopasować się do jego większej dłoni. Ka- mień, rubin, zdawał się patrzyć na niego niczym pełne złości szkar- łatne oko. Nevarth zamrugał i potrząsnął głową, jakby chciał po- zbyć się dziwnego obrazu. Kiedy znów podniósł wzrok, w pier- ścień wprawiony był po prostu śliczny czerwony kamień, równie jaskrawy, pełen życia i cudownie ognisty, jak elfka, która dzieliła jego łoże i trzymała jego serce w swoich białych dłoniach. Araushnee podniosła się, objęła go za szyję i uniosła twarz do ostatniego pocałunku. Elf pożegnał ją gorąco. Kiedy się w końcu 384 Evermeet: Wyspa Elfów odsunął, jego uśmiech mówił, że nie będzie potrzebować pier- ścienia, by dobrze ją pamiętać. Elfka patrzyła, jak Nevarth wstępuje na srebrną ścieżkę ma- gii i czekała, aż zupełnie zniknie ślad ciepła, który pozostawił za sobą. Wtedy sama zaczęła się zmieniać. Hebanowa barwa jej włosów zaczęła znikać, rozpływając się po jej skórze ni- czym rozlany atrament. Gwałtownie nabrała wzrostu i mocy. Jej ciało stało się bardziej zmysłowe, błyszczało w świetle lam- py niczym wypolerowany obsydian, gdy podniosła się z łóżka i podeszła do komody. Wyjęła z niej misę do wróżenia o bar- wie krwi. Gdy uklękła i wpatrzyła się w nią, jej wielkie błękit- ne oczy stały się szkarłatne jak pierścień, który dostał od niej Nevarth. Istota znanaw dawnych wiekach jako Araushneez uwagą wpa- trywała się w misę, a ostatnie ślady jej śmiertelnego przebrania rozpływały się. Nawet bystrym wzrokiem drowa awatar bogini Lolth nic nie widział. Zresztą, wcale się tego nie spodziewała. Magia strzegąca Evermeet była potężna i subtelna, Lolth nie po- trafiła się przez nią przedostać. Nic, czego próbowała ona sama lub jej agenci nie było w stanie przebić się przez tarczę, którą Corellon chronił swoje dzieci. Cóż, Araushnee - albo Lolth, jak była teraz nazywana - miała swoje dzieci, a żadne z nich nie tkało sieci tak doskonale jak ona sama. Pod krainami zasiedlonymi przez dzieci Corellona, pod morzami, po których żeglowały, jej lud mieszkał w labiryncie tu- neli tak skomplikowanych i pogmatwanych, że nawet oni sami nie znali wszystkich ich tajemnic. Przez wiele setek lat drowy próbowały znaleźć pod morskim dnem przejście do Evermeet. I nigdy im się nie udawało, gdyż zaklęcia wprowadzenia w błąd chroniące wyspę były potężne. Więcej niż raz wieloletnia praca zostawała zniszczona przez morze zalewające świeżo wykopany tunel. Jak dotąd Evermeet pozosta- wało poza zasięgiem Lolth. Ale Nevarth, biedne, oczarowane elfiątko, w końcu to zmieni. Jak wielu spośród elfów Evermeet, poświęcił się spełnianiu woli tej parweniuszki, tej Amlaruil. 385 Elaine Cunningham Lolth nienawidziła Wielkiego Maga Evermeet z pasją, która 1 niemal dorównywała jej nienawiści do Corellona. Ajednak była 1 niemal wdzięczna księżycowej elfce. W końcu to Amlaruil otwie- rała okna łączące Evermeet z resztą Aber-torilu. Okna wykorzystane w odpowiedni sposób mogły być dwukie- runkowe. Nie było dla Lolth drobiazgiem przyjęcie awatara tak różnego od jej natury, nie było drobiazgiem odgrywanie uwodzicielskiej księżycowej elflci. Lecz jeśli jej gambit się powiedzie, nagroda będzie warta wszelkich poświęceń. A gdy Nevarth powróci do swej „ukochanej", Lolth będzie czerpać dodatkową przyjemność z zabijania go - powoli i zwra- cając uwagę na wszelkie możliwe niuanse bólu. Na ciemnej twarzy bogini pojawił się uśmiech zadowolenia. Nawet w porównaniu z jej głównymi namiętnościami - przepeł- niającą nienawiścią do elfów, rządzą władzy i nieugaszonym pra- gnieniem zemsty - oddanie Nevartha wobec Amlaruil było po- tężne. Lolth sprawi wielką przyjemność uświadomienie mu, że nie tylko został zdradzony, ale i sam zdradził Evermeet. * * * Biały wir i pęd magicznej podróży ucichły, zastąpione przez głęboką zieloną mgłę. Gdy obraz wyostrzył się, Nevarth Ahma- ąuissar poczuł, jak znajoma magia lasów Evermeet wyciąga się do niego jakby w powitaniu. A jednak coś było nie tak. Elf słyszał słaby dźwięk, piski i krzyki jakby rannego zwierzęcia. Podążył za nimi, aż znalazł się u wejścia do głębokiej, szerokiej jamy. Znajdował się w niej olbrzymi dzik, krwawiący z wielu ran i niemal oszalały z bólu i przerażenia. Nevarth skrzywił się. Wykopywanie wilczych jam nie było elfim zwyczajem, gdyż zwierzę mogło zostać w nich ranne i bezradne. Przyglądając się rannemu dzikowi, uświadomił sobie, że to było coś jeszcze gorszego. Wyglądało na to, że rany dzika zostały zadane przez elfie włócznie i strzały. Zwie- rzę zostało celowo zranione i pozostawione w jamie. Ale dla- czego? 386 Evermeet: Wyspa Elfów Nagle usłyszał cichy odgłos elfich butów, sugerujący, że od- powiedź może wkrótce nadejść. Nevarth wskoczył w gęste po- szycie i niewidoczny skulił się, nadstawiając uszu. - Czy pułapka jest gotowa? - spytał melodyjny elfi głos, wy- kształcony i należący do młodego mężczyzny. Nevarth przesunął się, próbując zobaczyć mówiącego, lecz gęsta zasłona liści mu to uniemożliwiła. Wszystko jest tak, jak ustalono - odparł inny mężczyzna. - Król Zaor przybędzie, i to sam. Tego jestem pewien. Kiedy przej- dzie między bliźniaczymi dębami, a musi, żeby dotrzeć do altan- ki, liny podniosą sieć pod dzikiem. Zwierzę zostanie uwolnione z pułapki, a jego ból i panika sprawią, że zaatakuje wszystko w za- sięgu wzroku. Żaden elf, nawet sam Zaor Moonflower, nie pora- dzi sobie z rannym dzikiem! Jest przerażający i w doskonałym nastroju do walki - stwier- dził pierwszy elf. - Dobrze sobie poradziłeś, Fenian. Mam nadzieję, że stwór jest zbyt oszalały z bólu i wściekło- ści, by poddać się zaklęciom króla - stwierdził zmartwionym to- nem ten, którego nazwano Fenian. - Mój ojciec znał Zaora w Cor- manthorze. Mówił, że Zaor nie miał sobie równych wśród tropi- cieli. Myślisz, że może opanować tego dzika? Elf roześmiał się. - Wątpię w to. A nawet jeśli Zaorowi uda się opanować lub zabić zwierzę, nie powróci bez trudu do Leuthilspar. Czekają go inne pułapki. A jeśli pojawi się taka potrzeba, to cóż, z dużą przy- jemnością sam to zrobię. Matka prosiła mnie, bym sam nie zabi- jał księżycowego elfa, ponieważ zawsze istnieje możliwość od- krycia, ale z przyjemnością wykorzystałbym okazję do walki. Czyż nie przysięgałem dopilnować, by każdy z szarych pretendentów do korony został zniszczony? Nevarth nie mógł tego dłużej znieść. Wyskoczył ze swojej kry- jówki z mieczem w ręku i rzucił się w stronę zdrajców. Obaj zaskoczeni unieśli wzrok, gdy wypadł na nich księżyco- wy elf. Nevarth ze zdziwieniem uświadomił sobie, że zna jedne- go z nich. Fenian NiTessine przed wielu laty opuścił z całą ro- dziną Evermeet i udał się do Cormanthoru. Drugi, młodszy elf 387 Elaine Cunningham również wydawał się znajomy, choć Nevarth nie potrafił przypo- mnieć sobie jego imienia. Oba elfy wyjęły miecze. Bez słów odsunęły się od atakujące- go elfa, zmuszając Nevartha do wyboru celu. Księżycowy elf wybrał Feniana i ruszył w jego stronę, unosząc miecz do ciosu z góry. Zgodnie z przewidywaniem Nevartha, Fenian uniósł swoje ostrze, by sparować cios. Księżycowy elf opuścił swój miecz z siłą wystarczającą, by z ostrza Feniana poleciały iskry. Nim zdrajca zdołał odzyskać równowagę i uwolnić broń, Nevarth wyciągnął zza pasa długi nóż i wszedł pod złączone ostrza. Drugi elf ciął mocno, głęboko rozcinając wierzch dłoni Ne- vartha i niszcząc jego zabójczy cios. Księżycowy elf gwałtownie cofnął ręce i jakimś cudem udało mu się uderzyć drugiego na- pastnika w twarz. Odsunął się i stanął przed dwoma złotymi elfa- mi. Ci zbliżyli się niczym polujące koty, trzymając przed sobą miecze. Nevarth robił, co mógł, lecz jego dwa ostrza nie wystarczały przeciwko mieczom złotych zdrajców. Raz za razem przebijali się przez jego zasłonę, a ich klingi pozostawiały długie, krwawe ślady na jego ramionach, piersi, twarzy. Mimo to Nevarth walczył dalej, nie tylko o swoje życie, ale i o życie króla. Musiał przeżyć albo Zaor wejdzie w pułapkę zdrajców. Kobiecy głos zawołał go po imieniu i Nevarth nagle zrozu- miał, że wygrał. - To Amlaruil, Wielki Mag - poinformował przeciwników, wypowiadając słowa między szybko wymienianymi ciosami. - Już nie żyjecie. Na twarzy młodszego elfa pojawiła się głęboka nienawiść, lecz odsunął się od Nevartha. - Fenian, między drzewa! Niech królewska dziwka znajdzie swojego martwego rycerza. Możesz jązdjąć z łuku, kiedy będzie go żałować. Nevarth uznał to za lekką przesadę, zważywszy na to, że dale- ko mu jeszcze było do śmierci. W chwili, gdy ta myśl pojawiła 388 Evermeet: Wyspa Elfów się w jego głowie, złoty elf rzucił się do przodu, a jego miecz poruszał się tak szybko, że po jego przejściu w powietrzu zdawał się pozostać srebrzysty ślad. Nevarth nie poczuł ciosu, lecz był świadomy pędzącej w jego stronę skrwawionej ziemi. Jakaś od- legła część jego umysłu widziała, jak złoty elf chowa miecz do pochwy i znika w lesie. Próbował ostrzec Amlaruil, próbował odgonić ją machnię- ciem ręki, próbował powiedzieć „nie", kiedy przy nim uklękła. Ale jego ciało było tak strasznie zimne ijuż nie reagowało na jego rozkazy. Żadne słowa nie wychodziły z jego rozdartego gardła. Przez chwilę pomyślał o swojej Araushnee, lecz co dziwne, nie potrafił sobie przypomnieć jej twarzy. Blask opuszczał jego oczy, aż w końcu pozostał mu tylko obraz świecącego rubinu na dłoni i głębokie, straszliwe poczucie klęski. Amlaruil zginie przez niego. Tak, zginie, a wraz z nią wszystkie dzieci Corellona, wykrzyk- nął znajomy aksamitny głos w jego głowie. Nevarth usłyszał, jak Amlaruil sapie z zaskoczenia i pojął, że ona również usłyszała te bezgłośne słowa. I odszedł, duch w końcu opuścił jego okrwawione ciało. Amlaruil wpatrywała się z niedowierzaniem w martwego elfa. Miała zamęt w głowie, próbując zrozumieć, co tu się stało. Brał udział w zażartej walce - słyszała brzęk broni z niedalekiej alta- ny. Jego wrogowie nie mogli ujść daleko. A czym był ten strasz- liwy, pełen nienawiści głos, ta ciemna i zła magia otaczająca go niczym wyziewy? Musi poznać odpowiedzi, nieważne jak. Amlaruil odetchnęła głęboko i przygotowała się do tego, co było przekleństwem dla każdego elfa - wtrącenia się w pośmiertne życie drugiej osoby. Opóźnienie przejścia do Arvandoru, niezależnie od powodów, było czymś straszliwym. Lecz Amlaruil miała pewność, że musi to zrobić. Nie była kapłanką, lecz jej związki z Seldarine były głębokie i bezpośrednie. Amlaruil posłała swoje myśli drogą do Arvando- ru, tą samą, którą musiał wędrować Nevarth. 389 Elaine Cunningham W szarej mgle między światem śmiertelnym a nieśmiertelnym wyczuła niepewnego ducha księżycowego elfa. Z naciskiem spy- tała go o to, co się wydarzyło. Nevarth odpowiedział jej bez słów, przekazując jej swoje myśli, obawy i porażki. Podał jej imię, które znał - Fenian - i ostrzegł, że są inni zdrajcy. Wyjawił jej swoje smutki, nadzieje, najgłębsze marzenia. Gdy te informacje wypeł- niłyjej umysł, jej uwagę zwróciła jedna rzecz- imię ze starożyt- nych mitów jej ludu. Amlaruil przepełniło głębokie przerażenie, gdy uświadomiła sobie, co Nevarth sprowadził ze sobą na Ever- meet. Gdy umysł Nevartha odpływał, jego ostatni i najpilniejszy przekaz nie dotyczył jednak bogini Araushnee, a grożącego jej śmiertelnego niebezpieczeństwa. Amlaruil instynktownie odrzuciła ciało Nevartha na bok i od- toczyła się. Dwie strzały, jedna po drugiej, wbiły się w ciało księ- życowego elfa. Czarodziejka zerwała się na równe nogi. Jej oczy płonęły bi- tewnym blaskiem, a ręce były wyciągnięte. Z czubków palców wystrzelił impuls mocy, z syczeniem podążający ścieżką strzał. Wśród drzew zabrzmiał okrzyk bólu, a później szmer liści, gdy niewidzialni wrogowie wycofali się. Przez chwilę Amlaruil kusiło, by za nimi podążyć. Jednak miała inną, ważniejszą sprawę. Zaor był w śmiertelnym nie- bezpieczeństwie. Nevarth nie wiedział o lokalizacji i naturze wszystkich pułapek, jakie zdrajcy zastawili na króla, więc Amlaruil nie miała jak pokrzyżować ich planów. Nie wiedzia- ła też, gdzie może być Zaor ani nie mogła się z nim magicznie skontaktować. Tylko jedna osoba mogła to zrobić. Amlaruil zacisnęła zęby, przygotowując się do czekającej ją konfrontacji. Nigdy jeszcze nie spotkała się z małżonką Zaora, jednak Lydi'aleera nosiła elfi run dostrojony do króla, dar od Wież wykonany przez samą Amlaruil. Wielki Mag wstała i wzięła w ramiona martwe ciało Nevar- tha. Z zamkniętymi oczami wyszeptała frazę, która miała wezwać srebrne nici magii i przenieść ich oboje do samego serca elfiego dworu. 390 Evermeet: Wyspa Elfów W Pałacu Księżycowego Kamienia przywitał Amlaruil brzęk harfy i krzyk przerażenia zmieszanego z niesmakiem. Otworzyła oczy i spojrzała w bladą, zaskoczoną twarz królowej Zaora. Zaklęcie rzucone przez Amlaruil miało ją przenieść do nosi- ciela elfiego runu. Odnalazła królową Lydi'aleerę w chwili, gdy ta była sama i odpoczywała w komnacie pełnej dzieł sztuki i wspa- niałych instrumentów muzycznych. Elfka zerwała się na równe nogi, przewracając zarówno wyściełaną ławę, na której siedziała, jak i stojącą przed nią złotą harfę. Szeroko otwartymi oczami wpatrywała się w zabitego elfa. Z całą godnością, do jakiej udało jej się zmusić, Amlaruil sta- nęła przed małżonką Zaora. Była świadoma niechęci, jaka zapło- nęła w oczach Lydi'aleery, gdy ta rozpoznała gościa, i pogardy na jej twarzy na widok zakrwawionych szat Amlaruil. - Wybacz mi to najście, pani - zaczęła mówić Amlaruil - lecz mam niezwykle pilną sprawę. Musisz natychmiast skontaktować się z królem. Lydi'aleera podniosła brodę. - Kimże ty jesteś, by mówić mi, co mam robić? - spytała z mie- szanką nienawiści i dumy, która mogłaby mrozić krew w żyłach, gdyby Amlaruil nie miała poważniejszych trosk. Czarodziejka chwyciła królową za drobną białą dłoń i odwró- ciła ją tak, by elfi run był widoczny. - Przez ten pierścień możesz rozmawiać z Zaorem. Zrób to albo on zginie! Czekają go zdrajcy i pułapki, nie wiem dokład- nie, ile i gdzie! Ale musi natychmiast zawracać. Natychmiast! Nacisk w głosie Amlaruil w końcu przebił się przez chmurę niechęci, jaka zdawała się otaczać królową. Na jej wargach poja- wi! się drobny, sprytny uśmiech. - Dobrze, zrobię jak mówisz - zgodziła się królowa - ale nie za darmo. Amlaruil zatoczyła się do tyłu, wpatrując się w nią z niedo- wierzaniem. Ustaliłabyś cenę za życie Zaora? - spytała. A czy moje życie nie ma wartości? - zapytała w odpowiedzi Lydi'aleera wysokim, pełnym napięcia głosem. - A co ze mną? 391 Elaine Cunningham Czy jestem tak zupełnie pozbawiona wartości, że muszę siedzieć i patrzyć, jak dziecko innej kobiety zostaje dziedzicem mojego męża? Jeśli teraz nic nie zrobisz, Ilyrana odziedziczy tron szybciej niż ktokolwiek z nas by zechciał - przypomniała czarodziejka, próbując innego podejścia. Nie zmuszaj mnie do przejmowania się tą dziewką - zasy- czała królowa. - Nie mam z nią nic wspólnego i przysięgam, że nie dostanie tronu! Nie dostanie! To jest w rękach bogów. Za to życie Zaora jest w twoich rę- kach. Podaj swoją cenę, byle szybko - stwierdziła Amlaruil, pra- gnąc zrobić wszystko, by uspokoić królową. LydPaleera zdawała się to wyczuwać. Na jej chudej twarzy pojawił się dziki uśmiech. - Dobrze. Chcę, żebyś dała mi eliksir, który sprawi, że Zaor będzie miał w sercu tylko mnie, i inny, który pozwoli mnie - mnie! - począć dziedzica tronu Evermeet! 392 ' Miecz Zaora ak możesz o to teraz prosić? - spytała z niedowie- rzaniem Amlaruil. - Jak możesz myśleć o czymś in- nym niż o tym, że król jest w niebezpieczeństwie! - Dałabym Zaorowi prawowitego dziedzica! -po- wiedziała nieprzejednanie Lydi'aleera. -Z pewnością ty, najwier- niejsza poddana króla, nie powinnaś pragnąć dla niego niczego innego. Zaor już ma dziedzica, dobrze o tym wiesz! Odebrałaś mi córkę. Ile jeszcze ode mnie zażądasz? Tylko odrobiny magii - stwierdziła Lydi'aleera, wzruszając ramionami. - Eliksiru. Zwykła leśna wiedźma czy wiejska staru- cha mogłaby zmieszać razem parę ziół i osiągnąć ten sam efekt. Skoro w to wierzysz, to czemu żądasz ode mnie tej magii, jeśli nie z czystej złośliwości? Na bladej twarzy Lydi'aleery pojawił się rumieniec. Pamiętaj o swoim miejscu, magu, i uważaj, jak się do mnie odzywasz! Moje miejsce jest w Wieżach - stwierdziła przez zaciśnięte zęby Amlaruil. - Pozwól, bym tam powróciła. Królowa zrobiła krok do przodu z ręką wyciągniętą tak, by Amlaruil widziała zaczarowany pierścień. Jej jasne oczy były zde- cydowane. - To idź. Ale wiedz, że jesteś śmiercią swojego ukochanego króla! Daj mi, czego pragnę, a ja ostrzegę go o niebezpieczeń- stwie. Jeśli nie przysięgniesz, że zrobisz to, co powiedziałam, on zginie i będzie stracony dla nas obu. Wolę to, niż gdyby miało pozostać tak, jak jest. 393 Elaine Cunningham Dwie elfki patrzyły sobie w oczy w niemej, pełnej goryczy bi- twie. W końcu Amlaruil pochyliła głowę, pokonana. - Masz moją obietnicę. Ostrzeż króla, a ja zrobię ci twoje elik- siry. Uśmiechając się triumfalnie, królowa uniosła pierścień do warg i wypowiedziała jedno słowo. Pierścień zaczął świecić słabym blaskiem. Po chwili w komnacie zabrzmiał głos Zaora. -Jak mogę ci służyć, królowo Lydi'aleero? - spytał oficjal- nym, odległym głosem. Mój panie królu, mam poważne wieści - stwierdziła królo- wa, a jej wargi wykrzywiał grymas, gdy spojrzała na Amlaruil. - Czy jesteś sam, by móc ich wysłuchać? Nikogo ze mną nie ma. Na te słowa troska Amlaruil jeszcze się pogłębiła. Co opętało króla, by samotnie ruszyć do lasu? Gdzie byli jego żołnierze? Gdzie był Myronthilar Silverspear, jego zaprzysiężony strażnik? Musisz natychmiast wracać - powiedziała Lydi 'aleera. - Zło- ci zdrajcy zaplanowali, by przydarzył ci się wypadek. To wysoce nieprawdopodobne - stwierdził zniecierpliwio- ny król. Królowa zacisnęła zęby. - Ale to prawda. Jest ze mną ktoś z Wieży Słońca i Księżyca. Magowie wykryli ten spisek i przysłali wieści. Na chwilę zapadła cisza. - Nie mogę powrócić do pałacu, ale dziękuję magom za ich pracę. Amlaruil rzuciła się do przodu i chwyciła królową za rękę. Zaorze, musisz! - powiedziała z naciskiem. - Zastawili na ciebie pułapki! Sama widziałam jedną, w pobliżu altanki nad Je- ziorem Marzeń, a jeden z moich agentów słyszał, jak spiskowcy rozmawiają o innych! Czekają na ciebie również uzbrojone elfy, wiem o dwóch, ale może być ich więcej. Dlaczego jesteś sam i nie zostawiłeś żadnych informacji o tym, gdzie się udajesz? Amlaruil? - spytał, a w jego głosie była nadzieja. - Słysza- łaś coś o naszych synach? Xharlionie i Zhoronie? Jeszcze żyją? Nagle czarodziejka pojęła, co ściągnęło króla do lasu. 394 Evermeet: Wyspa Elfów Dzisiaj byłam w Fortecy Craulnoberów - zapewniła go. - Chłopcy mają się dobrze i są bezpieczni. To był tylko okrutny podstęp, by ściągnąć cię do lasu! Bogom niech będą dzięki - westchnął Zaor. - Natychmiast wracam do Leuthilspar. Światło pierścienia Lydi'aleery zgasło. - Nie uwierzyłby w ostrzeżenie pochodzące z moich ust - stwierdziła z goryczą królowa. - O, nie. On słucha jedynie mat- ki swoich dzieci! Cóż, już niedługo nie będziesz jedyną o tej pozycji. Amlaruil nie skomentowała tego. Za pozwoleniem, muszę powrócić do Wież. Przyślę ci elik- siry. O, nie - powiedziała cicho królowa. - Przyniesiesz je sama i włożysz w moje dłonie. Gdyby tylko było możliwe zrobienie tego bez uchybiania dobrym manierom, kazałabym ci zostać i przyglądać się efektom, od pierwszego łyku wina do narodzin prawdziwego dziedzica Evermeet! Wielki Mag odwróciła się, nie mogąc znieść okrucieństwa ma- lującego się na twarzy kobiety. Wybiegła z komnaty nie zwraca- jąc uwagi na godność, i wpadła prosto na czerwonowłosego elfa, który właśnie wchodził do środka. Montagor Amarillis chwycił ją za łokcie, by uchronić jąprzed upadkiem. - Lady Moonflower- powiedział nieco szyderczym tonem. - Zaskoczył mnie twój widok tutaj, zwłaszcza że król nie jest obec- ny na dworze. Jak ufam, z księżniczką wszystko w porządku? Amlaruil oderwała się od niego, nagłym, rozpaczliwym ge- stem uniosła ręce do góry i znikła w rozbłysku srebrnego pło- mienia. Arystokrata zamrugał. - No, no. Niezwykle krzykliwe, jak na naszą panią czarodziej- kę. Musiała bardzo chcieć oddalić się od naszego towarzystwa. Coś ty tym razem zbroiła, siostrzyczko? Uśmiechając się niczym najedzony śmietanką kot, Lydi'aleera wzięła go pod ramię i wyprowadziła na balkon. W czasie spaceru 395 Elaine Cunningham opowiedziała mu, co się wydarzyło. Montagor słuchał z otwartymi ustami słów królowej. Kiedy skończyła, zaśmiał się cicho i z nie- dowierzaniem potrząsnął głową. - Dobra robota, siostrzyczko! Nie spodziewałbym się po to- bie takiego sprytu. Królowa spojrzała na niego spokojnie. Miałam doskonałego nauczyciela. Montagor w odpowiedzi ukłonił się lekko. Skoro tak dobrze sobie radzisz, pójdę sobie. - Nie, zostań - zachęciła go królowa. - Zaor wróci najwcze- śniej jutro. Potrzebuję twojej rady, jak najlepiej pozbyć się tej przeklętej llyrany. A skoro już przy tym jesteśmy - tu ton królo- wej zmienił się na zdecydowanie mniej przyjemny - możesz mi wyjaśnić, dlaczego nie usłyszałam ani słowa o najnowszych ba- chorach Amlaruil. A kiedy już skończysz, możesz zacząć się za- stanawiać, jak sprawić, by twój przyszły siostrzeniec nie miał potrójnej konkurencji do należnego mu tronu! * * * Gdy Amlaruil opuściła pałac, jej pierwszym pragnieniem było natychmiast powrócić do Fortecy Craulnoberów i znów na wła- sne oczy zobaczyć, że jej synowie są rzeczywiście bezpieczni i nic nie grozi im ze strony złotych zdrajców. Wiedziała, że cze- kają tam na nią, zdrowi, szczęśliwi i ubrudzeni po swojej bójce jak dwa prosiaki. To nie miało sensu, byłoby tylko pofolgowa- niem osobistym kaprysom, niczym więcej. Musiała dotrzymać obietnicy, niezależnie od tego, ile to bę- dzie ją kosztować. W zamkniętej komnacie w wieży czytała starożytne księgi mądrości ludowych i zielarstwa, łącząc stare opowieści z mocą swojej magii. Pracowała przez całą noc i większość poranka. W końcu trzymała w dłoniach dwie nie- wielkie buteleczki, spełnienie marzeń Lydi'aleery - i śmierć jej własnych. Serce Amlaruil było ciężkie, gdy wezwała magię, która znów zaniesie ją do pałacu. Tam znalazła Lydi'aleerę w towarzystwie brata, spacerującą z nim ramię przy ramieniu po wspaniałych ogro- dach otaczających pałac. 396 Evermeet: Wyspa Elfów Amlaruil nagle uderzyło, że jeśli Zaor zostanie magicznie oczarowany przez królową, Montagor zyska znaczne wpływy na dworze. Wedle plotek królowa we wszystkim słuchała brata. Cóż, na to nic na razie nie mogła poradzić. Amlaruil oddała eliksiry królowej i odeszła tak szybko, jak się pojawiła. A po dro- dze zabrała ze sobą Ilyranę - nie ufała Lydi'aleerze w kwestii zapewnienia jej córce bezpieczeństwa. Jeśli królowa była gotowa zaryzykować życiem męża, by zdobyć upragnionego dziedzica, do czego zdolna była się posunąć, by pozbyć się wszelkich moż- liwych kandydatów do tronu jej dziecka? Z największym możliwym pośpiechem Amlaruil zebrała troje swoich dzieci i ponownie powierzyła je swojemu agentowi Ren- nynowi. Nim zapadł zmrok, stała na szczycie murów Fortecy Craulnoberów i patrzyła, jak ich statek kierujący się w stronę bez- piecznych Wysp Moonshae znika jej z oczu. Serce Amlaruil było ciężkie, gdy powróciła do Wież. Nie tyl- ko straciła tego dnia miłość Zaora przez magię, którą sama stwo- rzyła, nie tylko została rozdzielona z trójką dzieci, ale też czuła się wyobcowana na Evermeet. Przerażające wydarzenia na leśnej polanie na zawsze zniszczyły jej poczucie bezpieczeństwa, które zawsze uznawała za swoje prawo. Wydawało jej się nie do pomyślenia, by elf odgrywał rolę skry- tobójcy i by jej własne dzieci musiały szukać schronienia gdzie indziej. Było to odwróceniem wszystkiego, co uważała za praw- dziwe - czyż Evermeet nie zostało stworzone przez bogów jako ostateczne schronienie wszystkich elfów? Tej nocy, gdy szukała odpoczynku w śnieniu, Amlaruil nawie- dził przerażający sen. Znów stała na murach Fortecy Craulnobe- rów, lecz nie patrzyła na statek o białych żaglach unoszący się na spokojnym morzu. Zamek był spalony i poczerniały, całkowicie cichy i dziwnie pozbawiony życia, zaś na morzu unosiły się po- zostałości tuzina elfich statków. Amlaruil obudziła się nagle, opanowana przez straszliwe prze- konanie, że jej sen nie był tylko projekcją jej pełnych troski my- śli. Ubrała się szybko i przywołała magię, która miała zanieść ją do fortecy krewniaka. 397 Elaine Cunningham Wstawał świt, gdy zeszła z magicznej ścieżki na dziedzińcu starożytnego zamku Craulnoberów. Amlaruil miała bardzo dziw- ne uczucie, że wstępuje w sen na jawie. Wszystko wyglądało dokładnie tak, jak w jej wizji. Starożyt- ne mury były popękane i poczerniałe. Nie przywitała jej żadna oznaka życia. Wydawało się, że cała rozwijająca się, pełna życia wspólnota została zmieciona podmuchem smoczego ognia. Zimne poranne powietrze przeszył cichy krzyk. Amlaruil po- spieszyła w stronę dźwięku, który zdawał się dochodzić spod zie- mi. Pociągnęła ciężkie drzwi zamykające wejście do najniższego poziomu zamku i zbiegła po kręconych schodach. W małej kom- nacie w dalekim zakątku zamku odnalazła dwie żywe dusze - starego elfa, zbyt starego na wojownika i zapłakane niemowlę. Gdy Amlaruil weszła do środka, elf podniósł wzrok. Na tle usmolonej twarzy jego oczy były czerwone. Minęła chwila, nim rozpoznała w nim Elanjara, patriarchę klanu Craulnober i szer- mierza, który zgodził się uczyć tej sztuki jej dwóch niesfornych synów. Co tu się stało? - spytała i uklękła u boku elfa. Spojrzenie Elanjara stwardniało. Zostaliśmy napadnięci przez istoty z Dołu. -Nie - powiedziała z niedowierzaniem Amlaruil. - Jak to możliwe? Mieszkańcy Podmroku nigdy nie postawili stopy na wyspie! - I tego nie zrobili... jeszcze - odparł elf. - Znasz wyspę Til- rith, prawda? Amlaruil pokiwała głową. Niewielka wysepka znajdująca się na północ od ziem Craulnoberów wyglądem bardzo przypomina- ła północ Evermeet. Było to dzikie miejsce, ze skalistymi wzgó- rzami pełnymi jaskiń. Craulnoberowie i ich dzierżawcy trzymali na wyspie owce, a część sług mieszkała na niej przez cały rok, by zajmować się stadami. Amlaruil nagle uświadomiła sobie, że wła- śnie w tym czasie rodziły się jagnięta, a owce strzyżono z zimo- wego runa. Większość wieśniaków i arystokratów udała się na Tilrith, by pracować, a później świętować. - Zostali zaatakowani na wyspie - szepnęła przerażona. 398 Evermeet: Wyspa Elfów - Większość zginęła razem z owcami - powiedział z głęboką goryczą Elanjar. - Kilku udało się uciec. Drowy podążyły za nimi, nie na statkach, lecz magicznie. Zesłali na statki i na ten zamek niewyobrażalnie potężną ognistą burzę. Ci, którzy pozostali tu- taj, zmienili się w popiół. Przeżyłem tylko ja dzięki magii swoje- go miecza - dodał, dotykając świecącej rękojeści księżycowego ostrza Craulnobcrów. - To niemowlę, mojego wnuka Elaitha, trzy- małem w objęciach, kiedy spadła na nas ognista burza. On i ja pozostaliśmy jako jedyni z tego klanu. - Elf opuścił osmaloną głowę, jakby to stwierdzenie odebrało mu ostatnie siły. Amlaruil położyła mu delikatnie dłoń na ramieniu, po czym wyjęła dziecko z jego objęć. Odsunęła zwęglony kocyk, by popatrzyć na niemowlę. Jej wargi wygięły się w nieświado- mym uśmiechu. Mały Elaith był ślicznym chłopcem o wiel- kich, poważnych bursztynowych oczach i czuprynce srebrnych loczków. - To dziecko jest moim krewnym - powiedziała cicho. - Jego rodzice chronili moje dzieci, teraz ja zrobię to samo dla ich dziec- ka. Elaith będzie moim wychowankiem i przysięgam na wszyst- kich bogów, że będzie dla mnie równie cenny, jak dzieci z mojej krwi. Pozna magię w wieżach i zostanie wychowany na dworze Leuthilspar jak przystoi szlachetnie urodzonemu elfowi, dziedzi- cowi Craulnoberów. Spojrzała na Elanjara. Chodź. Muszę zabrać was obu do Wież. Drowy powrócą po nadejściu zmroku. Forteca Craulnoberów jest niemal niezdobyta - stwierdził Elanjar, marszcząc z troską czoło. - Jeśli drowy opanują twier- dzę, będą mogły z niej atakować całą wyspę! Nie postawią stopy na Evermeet - zapewniła go Amlaruil, pomagając elfowi wstać. - Choćbyśmy potrzebowali każdego wo- jownika i każdego maga na Evermeet do wykonania tego zada- nia, zatrzymamy ich na Tilrith i na zawsze zamkniemy ich tunele! * * * Zaor, samotnie i na piechotę, przeszedł przez północną bramę Leuthilspar i szybkim krokiem ruszył w stronę pałacu. Nie uszedł 399 Elaine Cunningham daleko, nim u jego boku, niczym niewielki szary cień, pojawił się Myronthilar Silverspear. - Mówiłem ci, żebyś na mnie czekał - mruknął król. -1 tak też zrobiłem - zapewnił go przyjaciel. - Ta sprawa, która wyciągnęła cię z pałacu i która była tak ważna, że nikt nie mógł ci towarzyszyć... już po wszystkim? . Zaor spochmurniał. - Wydaje się, że dopiero się zaczyna. Czy Amlaruil już opu- ściła pałac? Wojownik zawahał się. Przybywała i opuszczała go więcej niż raz od twojego odej- ścia, a od kiedy przyniosła wieści, że jesteś w niebezpieczeń- stwie, brat królowej jest bardzo widoczny w pałacu. Patrzy na pałacowe pokojówki, jakby wybierał sobie wieczorną rozryw- kę i przygląda się skrzyniom, jakby zastanawiał się, gdzie naj- lepiej umieścić płaszcze i buty na zmianę. Mówię ci, nie podo- ba mi się to. Zawsze z niechęcią odnosiłeś się do Montagora Amarillisa - zauważył Zaor. - Gdyby chciał zgłosić pretensje do tronu, zro- biłby to dwadzieścia pięć lat temu. Montagor nie nadaje się na króla i dobrze o tym wie. Ale może marzy mu się rola regenta - stwierdził ponuro Myron. - Jego nadzieje na dziedzica z krwi Amarillisów niemal znikły, gdyż księżniczka Ilyrana zbliża się do odpowiedniego wieku. Nim upły- nie rok, zostanie namaszczona na twojego dziedzica. Zaor zatrzymał się gwałtownie. Myślisz, że księżniczka jest w niebezpieczeństwie? Lady Amlaruil tak uważa - odparł Myron. - Zabrała księż- niczkę i razem z bliźniakami wysłała ją w bezpieczne miejsce. I poprosiła mnie, bym spotkał się z tobą najszybciej jak mogę, nie łamiąc danego słowa. - Jego twarz spoważniała. - Czy to prawda? Czy ktoś targnął się na twoje życie, tutaj, na Evermeet? - Wątpisz w słowa Wielkiego Maga? - spytał sucho Zaor. Jak się spodziewał, na twarzy Myronthilara pojawił się wyraz szacunku. - Nie, w tej sprawie i każdej innej - powiedział cicho. 400 Evermeet: Wyspa Elfów - Dziękuję ci za zaufanie, przyjacielu - zabrzmiał zza ich ple- ców kobiecy głos. Obaj wojownicy podskoczyli i obrócili się do mówiącej. Na ich twarzach malował się identyczny wyraz zmartwienia, że zo- stali zaskoczeni. Litując się nad potężną mieszanką męskiej i el- fiej dumy, Amlaruil wyciągnęła rękę i dotknęła pierścienia na dłoni Myronthilara. - Elfi run, który ci dałam, pozwala mi odnaleźć cię, kiedy jest to konieczne - wyjaśniła. - Gdybym tylko miała wystarczająco dużo rozsądku, by dać go także Zaorowi i nie martwić się przy- zwoitością i pozorami! Ale są inne sprawy, które wymagają wa- szej uwagi, panowie. - W kilku krótkich słowach opowiedziała im o inwazji na Tilrith. Twarz Zaora pociemniała. - Wszystkie siły Evermeet natychmiast pomaszerują na pół- noc. Czy możesz zabrać nas do pałacu, pani? Amlaruil przywołała magię, która przeniosła całą ich trójkę do sali Rady Zaora. Z szybkością i skutecznością doświadczone- go wojownika, Zaor posłał gońców do wszystkich zakątków Ever- meet, by zebrać wojsko. W końcu odwrócił się do Amlaruil, która w milczeniu stała u jego boku. Czy możesz sprowadzić krąg na północne wybrzeże? Bę- dziemy potrzebować potężnej magii, by zapieczętować tunele. Jeśli Tilrith musi zostać zatopione w morzu dla zapewnienia bez- pieczeństwa Evermeet, niech i tak się stanie. Zrobimy to - zapewniła go. W tej właśnie chwili drzwi do komnaty otworzyły się gwał- townie i LydPaleera wpadła do komnaty, a zaraz za nią Monta- gor. Jej oczy zapłonęły, gdy spojrzała na Amlaruil, a uśmiech stał się koci. Niespiesznymi ruchami sięgnęła po karafkę wina i nala- ła dwa kielichy. Wyjęła buteleczki zza szarfy, trzymając je tak, by Amlaruil mogła je zobaczyć i pojąć jej zamiar. - Witaj z powrotem, mój panie. Napijesz się ze mną, by uczcić twój powrót? - zagruchała. Zaor potrząsnął głową. 401 Elaine Cunningham - Nie mogę tu zostać. Nie słyszałaś wieści ani choć nie podej- rzewałaś, że coś jest nie tak? W pałacu wszystko się gotuje, na 3 ulicach kłębią się żołnierze. To nie czas na świętowanie. Zadowolenie znikło z twarzy królowej. Nie wyjeżdżasz przecież, prawda? Natychmiast. Północnym wybrzeżom grozi inwazja, tym ra- zem nie sahuaginów, lecz istot z Dołu. -Nie. To niemożliwe - powiedziała Lydi'aleera, a jej oczy rozszerzyły się ze strachu. - Chciałbym, żeby tak było - stwierdził ponuro król. - Ale nie musisz się martwić. W pałacu będziesz bezpieczna - zapewnił ją, nie znając prawdziwego źródła jej troski. Ukłonił się obu elf- kom i wyszedł z komnaty. Lydi'aleera odwróciła się do czarodziejki. To twoja robota - wysyczała. - Zawsze odbierasz mi Zaora! A teraz spiskujesz przeciwko mnie, nawet jeśli oznacza to sojusz z drowami! - Królowa uniosła rękę, jakby chciała rzucić w Am- laruil kielichem. Dość! - powiedziała cicho Amlaruil. Lodowata wściekłość kryjąca się w tym jednym słowie zmroziła królową. Amlaruil zrobiła krok do przodu, jej oczy płonęły. Nie waż się oskarżać mnie o zbrodnie, których dopuściłaś się ty, i tylko ty spośród zebranych w tej komnacie. Mówisz o zdra- dzie? To mów o królowej, która nie podniosła palca, by uratować swojego męża, dopóki jej życzenie nie zostało spełnione. Muszę dać Zaorowi dziedzica - powtórzyła uparcie elfka. Może i go dasz, ale nie dzięki mojej mocy, teraz czy kiedy- kolwiek - przysięgła Amlaruil. - Magia eliksiru płodności nie przetrwa tej nocy, magia eliksiru miłości też zmniejsza się z upły- wem czasu. Jeszcze może uda ci się wepchnąć Zaora do łóżka, ale drogi do jego serca nie znajdziesz! Straciłaś swoją szansę, a ja drugiej ci nie dam. - Odwróciła się. Nie pozwoliłam ci odejść - warknęła królowa. Wielki Mag odwróciła się do niej, w jej niebieskich oczach płonął gniew. 402 Evermeet: Wyspa Elfów Mam ważniejsze troski niż twoja próżność i konieczność uciekania się do magicznie wspomaganego uwodzenia! Już za- pomniałaś, że wyspie, którą ponoć władasz, grozi inwazja? Ja jestem potrzebna, nawet jeśli ty nie. Jak przypuszczam, będziesz walczyć u boku Zaora? - prych- nęła królowa. Uśmiech Amlaruil był zimny. - Naprawdę myślałaś, że magowie z Wieży spędzają cały czas tańcząc pod gwiazdami? Już nie raz wykorzystywałam swoją ma- gię w bitwie. A jeśli pojawi się taka potrzeba, to owszem, wezmę miecz do ręki. Wielki Mag znikła z gniewnym trzaskiem magii. Po chwili ciszy Montagor zrobił krok do przodu, potrząsając głową z oszołomionym podziwem. - Amlaruil w bitwie! To byłby naprawdę niezły widok! Lydi'aleera wyciągnęła rękę i mocno uderzyła brata w skroń. -Zacznij myśleć tym, braciszku! Słyszałeś wszystko. Co te- raz mam zrobić? Montagor przyjrzał jej się uważnie. Pojmujesz wagę narodzin dziedzica z krwi Amarillisów, prawda? Tak, tak, oczywiście! Czy inaczej posunęłabym się tak dale- ko, żeby do tego doprowadzić? Elf pokiwał głową. W takim razie, oto co musisz zrobić. Oczywiście znasz Ada- mara Alenuatha. Czy kiedykolwiek zauważyłaś, jak bardzo przy- pomina Zaora? Nie - odparła. - Budową zupełnie nie dorównuje Zaorowi, podobnie jak reszta mieszkańców wyspy. Może „bardzo" to lekka przesada - przyznał. - Ale Ada- mar jest księżycowym elfem, wojownikiem, do tego mocno zbu- dowanym, choć nie dorównuje Zaorowi wzrostem. Ma te same dziwne barwy, niebieskie włosy i złociste plamki w niebieskich oczach. Gdybyś uwiodła Adamara, dziecko powinno wystarcza- jąco przypominać Moonflowerów, by zostało uznane za potom- ka króla. 403 Elaine Cunningham Lydi'aleera aż sapnęła. Nie możesz mówić poważnie! Czemu nie? A umiesz wymyślić coś innego? Ale nawet gdybym chciała zrobić coś takiego, Adamar ni- gdy się nie zgodzi. -1 znowu, czemu nie? Jesteś bardzo piękna. Adamar cię po- dziwia, wiem o tym. Elfka niecierpliwie wzruszyła ramionami. -1 co z tego. Adamar jest wierny królowi. Pokładanie się z żo- ną Zaora byłoby dla niego aktem zdrady państwowej i osobistej. Nie zrobiłby tego, nawet gdyby pragnął mnie bardziej niż powie- trza, którym oddycha! Montagor uśmiechnął się chytrze. - Może nadszedł czas, by sprawdzić moc zaklęcia Amlaruil. Sprawię, by Adamar pod jakimś pretekstem pojawił się w pałacu. Daj mu eliksir w kielichu wina, a on nie oprze się twoim urokom. Lydi'aleera załamała ręce. - Ale później się przyzna! -1 splami honor swój i całego klanu? Publicznie znieważy swo- ją królową? - Montagor uśmiechnął się. - Nie sądzę. Twarz elfa stała się śmiertelnie poważna. -Ale tym się za bardzo nie przejmuj, siostrzyczko. Ada- mar uważa mnie za swojego przyjaciela i radzi się mnie we wszystkich sprawach. Czasem znam jego myśli, zanim on sam jest ich pewien. Jeśli najdzie go ochota na zwierzenia, naj- pierw zwierzy się mnie. Jeśli okaże się to konieczne, wyzwę go na pojedynek w obronie honoru siostry. I nie wątpię, że go wygram. Roześmiała się bez prawdziwej wesołości. Widziałam, jak walczysz, braciszku. Nie możesz równać się z Adamarem. Pojedynek będzie pretekstem - powiedział cicho Montagor, choć płomień w jego oczach sugerował, iż słowa siostry dopie- kły mu do żywego. - Adamar to szlachetny głupiec, będzie uwa- żał, że zasługuje na śmierć. Uzna, że porażka to jedyny odpo- wiedni dla niego koniec i doprowadzi do niej w stopniu więk- 404 Evermeet: Wyspa Elfów szym, niż mógłbym ja. W rzeczy samej, równie dobrze może sam to zrobić i oszczędzić mi niewygody sięgania po miecz. Tak czy inaczej, Adamar zginie. A Zaor będzie miał dziedzica z łona swej prawowitej królowej. LydPaleera milczała przez dłuższą chwilę, wyglądając przez okno oczyma ślepymi na rozgrywające się poniżej przygotowa- nia do bitwy. - Dobrze. Poślij po Adamara - powiedziała bardzo szybko. Odwróciła się do brata z nienawiścią w oczach. -1 oby Lolth uzna- ła cię za jednego ze swoich - dodała jadowitym szeptem. Przekleństwo, najprawdopodobniej najbardziej zabójcze i ob- raźliwe słowa, jakie jeden elf mógł wypowiedzieć do drugiego, jedynie przywołało uśmiech na wargi Montagora. - Niech i tak się stanie, droga siostro. Miej jednak w pamięci, że Otchłań to ogromne miejsce. Bądź ostrożna, kogo skazujesz na potępienie, byś nie została osądzona podobną miarą. Odwrócił się i dumnym krokiem wyszedł z komnaty. Przy drzwiach zatrzymał się, jakby przyszła mu do głowy nowa myśl. Od wielu lat nie widziałem Amlaruil. Jest niezwykle śliczna, prawda? Nic dziwnego, że król ma taką obsesję na jej punkcie. Wynoś się - wydusiła przez zaciśnięte zęby Lydi'aleera. Chwyciła zdobiony klejnotami wazon i uniosła go do rzutu. Montagor jednak jeszcze nie skończył. - Jeszcze jedna rada, siostrzyczko. Oszczędź parę kropli elik- siru na powrót Zaora. Będziesz musiała pójść z nim do łóżka, by ta farsa się powiodła. A bez magii Amlaruil, nawet tej w bute- leczce, nie masz na to szans. Królowa rzuciła w brata wazonem, który jednak dość daleko minął cel i rozbił się o ścianę. Brzęk spadającego kryształu mie- szał się z szyderczym i triumfalnym śmiechem Montagora. W koń- cu dostanie to, czego chciał, a czemu miałby się przejmować, jaką ona zapłaci za to cenę? Mimo wściekłości Lydi'aleera rozumiała brata. Długo starał się, by to osiągnąć i w końcu dostanie, czego chciał - dziedzica trenu Evermeet z krwi Amarillisów. Lydi'aleera również dosta- nie swoją część - własne dziecko, zainteresowanie prawowitego 405 Elaine Cunningham męża, szacunek Evermeet. Czym było małe, konieczne oszustwo w porównaniu z takimi zyskami? * * * Wojska pod dowództwem króla Zaora wygnały drowy z wy- spy Tilrith, a tunele zostały zapieczętowane. Król posłał rów- nież wojowników i magów do jaskini na Sumbrar i w Orlich Wzgórzach, by zamknęli wszystkie możliwe drogi do podziem- nego świata. Pozostawiono jedynie tunele prowadzące do ja- skiń, w których spali smoczy strażnicy Evermeet. Gdyby drowy w jakiś sposób odnalazły do nich drogę, zostaną zaiste odpo- wiednio przywitane. W następnym roku w królewskiej rodzinie narodził się chło- piec. Jeśli nawet niektórzy zastanawiali się nad okolicznościami jego spłodzenia, nie wyrażali wątpliwości na głos. Zaor nie roz- mawiał o tej sprawie nawet z najbliższymi przyjaciółmi, lecz uznał Rhenalyrra za swojego dziedzica i wychowywał młodego elfa tak, by został po nim królem. Mijały lata i Rhenalyrr osiągnął dorosłość. Wszystkie elfy Ever- meet miały wziąć udział w ceremonii uznania go za dziedzica tronu i być świadkiem, jak młody książę przysięga na miecz ojca, który pewnego dnia wzniesie jako król. Gdy dzień ten się zbliżał, nie wszyscy mieszkańcy Evermeet radowali się z zaszczytu, jaki miał być udziałem ich księcia. Ly- dPaleera milkła, gdy tylko ktoś wspomniał o ceremonii. A co Wiel- ki Mag myślała o Rhenalyrze, nie wiedział nikt, gdyż Amlaruil ani słowem nie odezwała się przeciw synowi Zaora, nie zaprze- czała też jego prawom do tronu. Wraz z całym Evermeet Amlaruil przygotowywała się do ce- remonii. Tego dnia zwolniła również z obowiązków wszystkie elfy z Wież, by oni także mogli być obecni. Shanyrria Alenuath, pieśniarz klingi, która uczyła w Wieżach tego wyjątkowego elfiego połączenia szermierki i magii, nie miała ochoty udać się na ceremonię. Z natury była samotniczką i wcale nie lubiła państwowych zgromadzeń ani radosnego wspólnego świętowania. W rzeczy samej, od wielu lat nie postawiła nawet stopy na terenie rodowej posiadłości. Mimo to miała głębokie 406 Evermeet: Wyspa Elfów poczucie przynależności klanowej i w drodze na południe zatrzy- mała się w Leuthilspar, by dołączyć do reszty rodu i razem udać się na ceremonię. Kiedy weszła do rodzinnego domu, zaskoczyła ją dziwna ci- sza. Posiadłość była opuszczona, poza jednym elfem. Jej ojcem. Shanyrria zawsze była blisko z Adamarem i kochała ojca z inten- sywnością graniczącą z więzią. Dlatego też wyczuwała ciężar jego rozpaczy i nagły, ostry ból, który obiecywał wyzwolenie. Żołądek podskoczył jej do gardła, a serce tłukło się w piersiach niczym ptak w klatce, gdy biegła po kręconych schodach do komnaty ojca. Shanyrria odnalazła tam Adamara. Dłonie zacisnął na rodzin- nym księżycowym ostrzu - które wystawało spomiędzy jego że- ber. Wpatrywała się w niego z przerażeniem. To było niewyobra- żalne! Elfy nie odbierały sobie życia, a już z pewnością nie bro- nią symbolizującą honor rodu! - Dlaczego? - spytała po prostu. Przez te kilka chwil, które mu jeszcze pozostały, Adamar w kil- ku słowach opowiedział córce, co się kiedyś wydarzyło. Pieśniarz klingi słuchała z oszołomionym niedowierzaniem, gdy ojciec przyznawał się do własnej hańby i w końcu wyznał przerażającą tajemnicę, do której wyjawienia nie potrafił się wcze- śniej zmusić - że będzie przyczyną śmierci własnego syna. Ksią- żę Rhenalyrr nie jest z krwi Zaora. Królewskie księżycowe ostrze, miecz Zaora, nie należało do niego i wkrótce całe Evermeet bę- dzie świadkiem niesławy rodu Alenuath. Kiedy Adamar umilkł na zawsze, Shanyrria wybiegła z domu i wskoczyła na grzbiet czekającego na nią księżycowego konia. Rhenalyrr może i nie był prawdziwym księciem, ale był jej przy- rodnim bratem. Była mu winna lojalność i ochronę, jaka należała się każdemu członkowi jej klanu. Gdy jednak jej spieniony koń zatrzymał się w dolinie Drela- gary, pieśniarza klingi przywitał chór jęków. Nie musiała pytać, by domyślić się, że Rhenalyrr nie przeżył rytuału. Przepełniona gniewem Shanyrria zeskoczyła z konia i ruszyła w poszukiwaniu zemsty. 407 Elaine Cunningham Wkradła się do pawilonu, gdzie królowa siedziała samotnie, cicho płacząc z bezradności. Bezszelestnie podeszła do rozpa- czającej elfki. Szybkim, gładkim ruchem wyciągnęła miecz i unio- sła go do gardła Lydi'aleery. -Oskarżam cię, Lydi'aleero Amarillis, fałszywa królowo Evermeet, o bycie tchórzem, kłamcą, dziwką i morderczynią mojego ojca, Adamara Alenuatha... i mojego przyrodniego brata, Rhenalyrra. Królowa wpatrywała się w pieśniarza klingi niczym mysz cze- kająca na uderzenie szponów sowy. -Nie wiedziałam... Wiedziałaś - powiedziała gwałtownie Shanyrria. - Wiedzia- łaś, że Rhenalyrr nie jest z krwi Zaora, a jednak milczałaś, gdy on poddawał się próbie księżycowego ostrza! Z pewnością wie- działaś, że nie przeżyje. Był dobrym, szlachetnym młodym elfem - upierała się Ly- di'aleera. - Istniała szansa, że mu się uda. A jeśli jedynym wy- znacznikiem mająbyć księżycowe ostrza, to Amarillisowie mają takie same prawa do godności królewskiej jak Moonflowerowie! Shanyrria wpatrywała się w królową zmrużonymi oczyma. - Powiadają, że jedynie ci naprawdę godni władzy mogą do- tknąć miecza Zaora. Chodź. Szybko cofnęła miecz i wyciągnęła zza pasa nieduży nóż. Jed- ną ręką chwyciła Lydi'aleerę za włosy i zmusiła ją do wstania. Mocno objęła królową ramieniem i przycisnęła nóż do jej żeber. - Wesprę cię w twoim smutku, królowo - powiedziała Sha- nyrria głosem ociekającym ironią- i zaprowadzę cię tam, gdzie musisz się udać. Elfka próbowała się wyrwać, lecz pieśniarz klingi trzymała j< mocno. Co masz zamiar zrobić? - spytała Lydi'aleera. Nic ponad to, co zrobiłaś mojemu bratu. Sięgniesz po mieć Zaora i sprawdzisz, czy jesteś godna, by władać Evermeet. Pc chodzisz z Amarillisów, więc twoje szanse są równie duże, ja Rhenalyrra! -Nie zrobię tego! 408 Evermeet: Wyspa Elfów - Zrobisz - stwierdziła Shanyrria. - Bo jeśli nie, ogłoszę przed całym Evermeet, co zrobiłaś. Zaor cię odeśle, a ty sama i cały twój klan zostaniecie zhańbieni. Albo, jeśli wolisz, mogę zabić cię teraz, a wyjawić wszystko potem. Królowa wpatrywała się w nią, a z jej oczu znikła wszelka na- dzieja. -A jeśli go dobędę i zwyciężę? Czy zachowasz milczenie? - Czy przeżyjesz, czy zginiesz, zadecyduje księżycowe ostrze. Tym się zadowolę. Tak czy inaczej, ty wygrywasz: godną śmierć albo zwycięstwo. To więcej, niż zasługujesz. Ponieważ nie miała innego wyjścia, królowa przeszła z Sha- nyrria do miejsca, gdzie na postumencie leżał miecz Zaora, wciąż świecący słabą błękitną magią. Nim ktokolwiek zdołał odgadnąć jej zamiary, Lydi'aleera chwyciła miecz obiema rękami i zaczęła wysuwać go z pochwy. Równinę rozświetlił rozbłysk straszliwego błękitnego światła. Kiedy zblakło, po elfce pozostał jedynie blady, wirujący popiół. Shanyrria ponuro pokiwała głową nad wyrokiem ogłoszonym przez księżycowe ostrze. Pieśniarz klingi nie czuła żadnej winy z powodu swojego udziału w śmierci królowej. Uznała Lydi'ale- erę za winną, nie tylko śmierci jej brata i ojca, ale też zdrady koro- ny. Uważała za słuszne, iż spotkał ją ten sam los, na który skazała przez dumę, ambicję i tchórzliwe milczenie swego własnego syna. Wielu było świadków śmierci Lydi'aleery. Szepcąc między sobą w oszołomieniu, elfy przypuszczały, że królowa oszalała ze smut- ku lub była zdecydowana udowodnić wartość Amarillisów po klę- sce syna. Shanyrri nie obchodziło, co myślą, jeśli tylko przyjmą jedną podstawową prawdę - Lydi'aleera nie była godna, by rzą- dzić. Nigdy nie była królową Evermeet. Pieśniarz klingi odwróciła się do zebranego tłumu. Wzrokiem odszukała Amlaruil, która stała blada i oszołomiona pośród ma- gów z Wież. Shanyrria ukłoniła jej się głęboko, po czym wyjęła miecz i z szacunkiem uniosła go do czoła. - Królowa nie żyje - powiedziała, a jej głos zdawał się odbi- jać echem w ciszy. Po czym ruszyła do przodu i w geście hołdu położyła swoje ostrze u stóp Amlaruil. 409 Elaine Cunningham - Królowa nie żyje - powtórzyła Shanyrria. - Niech żyje kró- lowa. Zaor od razu zrozumiał wagę chwili. Podszedł do ołtarza i do- był miecza. Jedną rękę uniósł wysoko nad głową, zaś drugą wy- ciągnął do Amlaruil. Czarodziejka zawahała się tylko na chwilę. Podeszła do Zaora i wzięła go za rękę. Dragą dłoń wyciągnęła i chwyciła rękojeść królewskiego miecza. Wzdłuż księżycowego ostrza popłynął niesamowity błękitny blask, który otoczył ich oboje. Stali razem, na oczach całego Ever- meet, połączeni starożytną magią. Jeden po drugim, poważne elfy klękały, by potwierdzić to, cze- mu nikt nie mógł zaprzeczyć. Evermeet w końcu miało prawdziwą królową. ' 410 20flamerula 1368 RD Lordowi Danilo Thannowi przesyła serdeczne pozdrowienia Lamruil, książę Evermeet. Dziękuję za ostatni list, przyjacielu, i za śliczną balladę, którą przysłałeś dla mojej Maury. Dziś jest letnie przesilenie, więc za- chowałem piosenkę, by zaśpiewać ją jako dar dla niej. Niezbyt dobrze gram na harfie, ale ćwiczyłem prosty akompaniament, który dla mnie przygotowałeś, i mam nadzieję, że oddam mu spra- wiedliwość. W kwestii muzyki Maura krytykiem nie jest. Z natury jest równie spokojna, jak wiewiórka na jesieni, i nieczęsto wi- działem, by siedziała bez ruchu wystarczająco długo, aby posłu- chać choć jednego utworu w całości. Niewiele jest jednak ko- biet, które nie wysłuchają do końca pochwały swego uroku i uro- dy, jestem więc pewien, że ten hołd sprawi jej przyjemność. Wygląda na to, że robisz duże postępy w swoim przedsięwzię- ciu. Doskonale rozumiem wyrażaną przez ciebie frustrację, gdyż historia elfów Evermeet jest tak długa i skomplikowana, że żad- ne dzieło nie jest w stanie objąć choć niewielkiej jej części. Ale mimo to jest to szlachetny wysiłek. Prosiłeś, bym napisało królowej. Przypomina to w dużym stop- niu zadanie, jakiego się podjąłeś - cokolwiek i wszystko, co moż- na powiedzieć, nie obejmie wszystkich możliwości. Amlaruil z Evermeetjest czczona i kochana przez zamieszkujące wyspę elfy, zaś szanowana poza nią. Wielu z tych, którzy nie uznają jej wła- dzy politycznej, przyznają, że w głęboko mistycznym sensie rze- czywiście jest Królową Wszystkich Elfów. Królowa jest obrazem tego, co elfy cenią: piękna, wdzięku, magii, mądrości, mocy. A to dopiero początek. Podobnie jak twoja przyjaciółka Laeraljest Wybrańcem bogini Mystry, tak i Amlaruil jest kimś więcej niż 411 Elaine Cunningham śmiertelnikiem. Stoi samotnie w niezwykłym miejscu między elf- \ ką a boginią. Jest również moją matką i jako taka często dopro- wadza mnie niemal do szaleństwa w uświęconej przez wieki tra- ] dycji kontaktów matki i syna. A ja z całą szczerością muszę przy- znać, że odpowiadam pięknym za nadobne. Jednym z największych osiągnięć królowej Amlaruil jest wyj- ście ponad wszelkie błahe konflikty dzielące różne rasy elfów. Złote elfy łączą się z księżycowymi w wychwalaniu jej pod nie- biosa. Zielone elfy podpaliłyby starożytne łasy, gdyby miało to jej pomóc i ją ochronić. Morskie elfy uwielbiająją, a wedle plo- tek władca Koralowego Królestwa wielokrotnie prosił ją o rękę. Mogę to potwierdzić, gdyż podsłuchiwałem jedną z takich prób. Nawet część drowów uznaje Amlaruil za swą prawowitą królo- wą. Nie tak dawno temu królowa w tajemnicy przyjęła wysłanni- ka bogini Eiłistraee. Choć drowy nigdy nie będą mogły postawić stopy na Evermeet, ród Moonflowerów zawarł sojusze z niektó- rymi dobrymi wyznawcami Mrocznej Dziewicy. Pozwól, że opowiem ci osobistą historię, która powinna uzmy- słowić ci wyjątkowy, niezależny od rasy szacunek, jakim elfy da- rzą Amlaruil. Dawno temu, wiele lat przed twymi narodzinami, gdy byłem jesz- cze młodzikiem i dopiero czułem wzbierające soki, świętowałem let- nie przesilenie zgodnie z wielowiekową tradycją naszego ludu - ucztując i śpiewając, bawiąc się i tańcząc. Zgodnie ze zwyczajem królewski ród Moonflower odwiedza zabawy w różnych częściach wyspy - tego lata świętowaliśmy wśród bujnych traw Końskich Pól, które pokrywają dużą część północnego zachodu Evermeet. Poranek dnia letniego przesilenia był jasny i słoneczny, a mnie obdarzyła zainteresowaniem jedna z panien, które tańczyły pod- czas porannych rytuałów. Była to złota elfka z dobrego, jeśli nie szlacheckiego rodu. Wkrótce było dla mnie jasne, że tego roku oddam się wieczornemu świętowaniu w sposób inny niż wcześniej. Oboje w swym młodzieńczym podnieceniu nie mieliśmy ocho- ty czekać na nadejście wieczoru - w końcu dzień letniego przesi- lenia jest najdłuższy w roku! Była starsza ode mnie i miała do- świadczenie w świątecznych hulankach. Obdarzony uśmiechami Evermeet: Wyspa Elfów i słodkimi obietnicami, odkryłem, że stanowczo brakuje mi tej ponoć typowo elfiej cnoty - cierpliwości. Nim wyschła rosa na trawie, wykradliśmy się i znaleźliśmy miej- sce na nasze osobiste świętowanie. Ze wstydem przyznam, że tym miejscem była stodoła jej ojca. W owych czasach jednak nie prze- szkadzał nam ten wyjątkowy brak oryginalności i wyobraźni. Później, gdy wyjmowaliśmy sobie nawzajem siano z włosów i śmialiśmy się z różnych drobiazgów, których w innych okolicz- nościach nie uznalibyśmy nawet w połowie za tak zabawne czy dowcipne, nakrył nas jej ojciec. Zgadza się. Jak na razie wszyst- ko układa się jak w balladzie podrzędnego minstrela, prawda? Elf stal nad nami z ponurą godnością i niemal trząsł się, z tru- dem panując nad złością. „Za pozwoleniem, książę Lamruilu, chciałbym porozmawiać z moją córką w cztery oczy, " powiedział przez zaciśnięte zęby. Zebrałem swoje rzeczy i uciekłem ze stodoły. A co miałem zro- bić? Nie odszedłem jednak daleko, bo choć szanowałem jego pra- wo, by rządzić rodziną tak, jak sobie życzył, nie mogłem pozwo- lić, by dziewczynie stała się jakakolwiek krzywda. I dlatego zaraz za drzwiami zacząłem w pośpiechu zakładać świąteczne ubranie, jednocześnie bezwstydnie podsłuchując roz- grywający się wewnątrz dramat. „Przyniosłaś wstyd sobie i swojej rodzinie, Ełoro "powiedział rolnik tym samym ponuro opanowanym głosem. Mogłem sobie wyobrazić, jak dumnie i zuchwale podnosi zło- tą głowę. „Jak to? Jest dzień letniego przesilenia, a ja jestem dorosła i nie przysięgałam żadnemu mężczyźnie. Mogę robić, co zechcę i nawet mój szacowny ojciec nie może mi się sprzeciwiać w ta- kich sprawach. " „Dobrze wiesz, że nie o to mi chodzi! "zahuczał, w końcu stra- ciwszy panowanie nad sobą. „ Jak mogłaś pokładać się z szarym elfem!? Jak mogłaś!? " Zapadło ciężkie milczenie, do którego, muszę przyznać, doło- żyłem ciężar własnego zaskoczenia. Wtedy moja dziewczyna odpowiedziała. 413 Elaine Cunningham „ Lamruil to książę Evermeet. Kto według ciebie jest godny ze mną sypiać, może sam król? " „Nawet nie wspominaj o takiej zdradzie korony i królowej! Gołymi rękami zabiłbym każdą elfkę, która tak zdradziłaby kró- lową Amlaruil, nawet gdyby to była moja córka!" „ W takim razie jak możesz mieć coś przeciw księciu Lamru- iłowi?" odparła, moim zdaniem całkiem rozsądnie. „Jest synem swojej matki." „I co z tego?" Znów zapadła cisza, gdy wraz z dziewczyną próbowałem po- jąć logikę jej ojca. „Królowa Amlaruil też jest szarą elfką " zauważyła. W powietrzu zabrzmiał głośny policzek. „ Uważaj, jak mówisz o królowej Evermeet!" warknął ojciec. Miałem właśnie wpaść do środka, by bronić dziewczyny przed dalszym maltretowaniem, lecz moja interwencja nie była koniecz- na. Ojciec wypadł ze stodoły, zbyt zagniewany świętokradztwem córki, by zauważyć, jak stoję tam w bieliźnie, jednym niezasznu- rowanym bucie i z mieczem w ręku. Szczerze mówiąc, wątpię, by był pod wrażeniem. I tak to jest. Niezależnie od wrogości między srebrnymi i złoty- mi elfami, Amlaruil pozostaje Królową Wszystkich Elfów. Wysiłki kilku nadgorliwców w rodzaju Kymila Nimesina uczyniły wiele szkód - co moja rodzina może ze smutkiem poświadczyć - ale nie wierzę, by udało im się zburzyć to, co zbudowała Amlaruil. Ależ całą szczerością muszę przyznać, że myliłem się i wcześniej. Na słońce i gwiazdy! Cóż to za ponure stwierdzenie na koniec listu! Pozwól, że zakończę, dziękując ci po raz kolejny za dar pieśni dla Maury, pieśni, która jak ufam doda słodyczy i gorąca mojej nocy letniego przesilenia. Przekaż pozdrowienia Arylin i maleństwu. Nie mogę się doczekać, kiedy was znów zobaczę. Wasz wuj i przyjaciel Lamruil 414 -«. yi Preludium: Nadejście nocy (1371 RD) I hanyrria Alenuath jako jedna z pierwszych zauważyła zbliżającą się na niebieską karawanę. Pieśniarz klingi właśnie ćwiczyła nową grupę potencjalnych uczniów I na wzgórzu w pobliżu Wież Słońca i Księżyca. Ta gru- pa była szczególnie obiecująca, gdyż około połowy z nich wyka- zywało odpowiednie połączenie talentów muzycznych, magicznych i szermierczych potrzebnych do zostania prawdziwym pieśniarzem klingi. Z nich dwoje lub troje może zakwalifikować się na szkole- nie prowadzone przez Wieżę Wschodzącego Słońca. Tam uzdol- nieni pieśniarze klingi próbowali zmienić swoje muzyczne umie- jętności w czarowanie. Ich celem było ni mniej ni więcej, tylko odnowienie starożytnej, niemal zapomnianej sztuki pieśni czarów. Nie było to zresztąjedyne działanie podjęte w odpowiedzi na apel Amlaruil, kiedy byłajeszcze Panią Wież. Jako królowa nadal wspie- rała rozwój elfich sztuk, a Shanyrria była dumna, że bierze w tym udział. Ona sama nigdy nie zostanie pieśniarzem czarów, lecz za- daniem swego życia uczyniła wyszukiwanie obiecujących uczniów i posyłanie ich do Wieży Wschodzącego Słońca. Jedna rzecz była jeszcze bliższa sercu Shanyrri. Na widok sztandaru z bladoniebieską różą niesionego przez karawanę upu- ściła miecz i zapomniała o swoich uczniach. Z przerażeniem i kon- sternacją wpatrywała się w okryte bielą nosze niesione na połu- dnie przez cztery białe pegazy. Wyglądało to zupełnie jak proce- sja pogrzebowa. Błękitna róża to symbol rodu Moonflower, a pe- gazy służyły samej królowej. Shanyrria natychmiast zakończyła zajęcia i zbiegła ze wzgórza do Wieży Słońca. Laeroth Mistrz Run, który zastąpił Amlaruil 415 Elaine Cunningham w funkcji Wielkiego Maga będzie wiedział, czy... Shanyrria nie chciała nawet o tym myśleć. Musiała jednak poznać znaczenie okry- tych bielą noszy. Laeroth będzie wiedział, jeśli to się wydarzyło. Odnalazła wszystkich magów zebranych w oczekiwaniu na Wiel- kiego Maga w dużej komnacie przeznaczonej do rzucania zaklęć. Shanyrria, zbyt niecierpliwa, by czekać, przepchnęła się przez nich i ruszyła w poszukiwaniu Laerotha. Odnalazła starego elfa na gó- rze, właśnie wyjmował Akumulator z ochronnej osłony. Przeraże- nie zacisnęło lodowate palce na gardle elfki, gdy pomyślała o nie- bezpieczeństwie tak wielkim, że konieczne okazało się sięgnięcie po najpotężniejszy ze środków ochronnych Evermeet. Starożytny artefakt przechowywał moc zaklęć rzucanych w jego otoczeniu. Wyczulone zmysły Shanyrri śpiewały w harmonii z mocą- wyjąt- kową magią Evermeet - która emanowała z artefaktu. Laeroth odwrócił się do pieśniarza klingi. - Mam zabrać to do pałacu - powiedział po prostu. - Królowa potrzebuje wszystkich obrońców Evermeet. Shanyrria poczuła głęboką ulgę. Królowa żyje! Chwała bogom! Ale nosze? Księżniczka Ilyrana - powiedział ze smutkiem Laeroth. - Żyje, leczjej duch odszedł... przeniesiony do walki w innym miej- scu. Niosą jej ciało do jej matki, królowej. -Jak... - Ityak-Ortheel - przerwał elf, a jego zwykle łagodny głos był pełen nienawiści. - Stwór Malara, wypuszczony na Evermeet. Ilyrana go zabrała... do Arvandoru, jak mniemam... lecz obawiam się, że większość elfich kapłanów zginęła podczas bitwy. - Spoj- rzał na Akumulator. - Więcej jeszcze nadejdzie. Każde dziecko Evermeet musi stawić czoła tej groźbie albo zginiemy. Jesteśmy sami, gdyż wszystkie magiczne bramy zostały zablokowane. Magowie zebrali się, by sprawdzić, czy uda się to zmienić. Spojrzał na nią. - Masz przyjaciół wśród centaurów. Ostrzeż ich i poproś, by pospieszyli do rzeki i powstrzymali inwazję sahuaginów i skra- gów. Potem pospiesz do Wieży Wschodzącego Słońca i przygo- tuj pieśniarzy czarów do obrony doliny. Zbliża się wielka flota, 416 Evermeet: Wyspa Elfów a jeśli którymś z napastników uda się postawić stopę na lądzie, możesz się domyślić, jakie łupy sobie wybiorą. Shanyrria pokiwała głową. Wieża Wschodzącego Słońca znaj- dowała się w Drelagarze, mieście złotych elfów pośrodku buj- nych łąk, na których mieszkały księżycowe konie. Cudowne zwie- rzęta często bawiły się w morzu i na białych plażach na wschód od ich łąk. Jeśli napastnicy zobaczą takie istoty, z pewnością po- spieszą za nimi do doliny. Jeden księżycowy koń był wart więcej niż skarb czerwonego smoka. Pieśniarz klingi sięgnęła do skórzanej sakiewki u pasa i wyjęła z niego nieduży woreczek zielonego proszku. Splunęła, ugniotła z niego pastę i palcami rozsmarowała ją na policzkach. Nie były to jej zwyczajowe skomplikowane barwy wojenne, lecz na więcej nie miała czasu. Shanyrria i tak robiła imponujące wrażenie. Wyglą- dem nie przypominała większości księżycowych elfów, gdyż była wysoka, szeroka w ramionach, a jej oczy miały barwę bursztynu. Rudobrązowe włosy splatała w dziesiątki warkoczyków zdobio- nych piórami i malowanymi kamiennymi paciorkami. Nawet w ła- godnym nastroju Shanyrria robiła piorunujące wrażenie. Teraz na- wet Mistrz Run, choć nie tchórz czy słabeusz, cofnął się. - Poślij mnie do Wieży Wschodzącego Słońca - zażądała. - Zbiorę pieśniarzy czarów, a potem ruszę do walki u boku centau- rów. Laeroth pokiwał głową i zaczął rzucać zaklęcie, które miało przenieść pieśniarza klingi do odległej Drelagary. Shanyrria ze spokojem przyjęła wir i pęd magicznej podróży i opu- ściła zaklęcie biegiem. Przebiegła przez dziedziniec Wieży, przepy- chając się przez złotych strażników, którzy chcieli jązatrzymać. Krzy- czeli, że krąg właśnie rzuca zaklęcie i nie można im przeszkadzać. Ledwo zdążyła zamknąć drzwi, gdy uderzył w nią wybuch po- tężnej mocy. Shanyrria zatoczyła się do tyłu, ściskając krwawią- ce uszy. Nie było dźwięku ani drżenia, nic, co byłyby w stanie wyczuć nie-elfy, lecz Shanyrria wiedziała bez żadnych wątpliwo- ści, że każdy z elfów Evermeet poczuł siłę tego cichego wybu- chu. Ona sama, tak bardzo dostrojona do cichej muzyki magii, została przezeń ogłuszona. 417 Elaine Cunningham Pieśniarza klingi opanowało przerażenie, gdy uświadomiła so- bie implikacje tego wydarzenia dla Wieży Wschodzącego Słoń- ca. W dawnych czasach całe Wieże wysokich magów ulegały zniszczeniu w wyniku potężnych uderzeń magii. Jeśli to niezna- ne zaklęcie miało taki wpływ na nią, co zrobiło kręgowi pieśnia- rzy czarów? Shanyrria spoliczkowała się kilka razy, by odwrócić swojąuwa- gę od straszliwego, dźwięczącego bólu i skoncentrować się na czekającym jązadaniu. Pospieszyła po kręconych schodach pro- wadzących do komnaty rzucania zaklęć na szczycie Wieży, przy- gotowując się na widok porażonych ciał przyjaciół. Zaskoczenie sprawiło, że zamarła w drzwiach. Grupa złotych elfów - wszyscy byli jej znani, większość sama wybrała i wyszko- liła - stała w kręgu, stykając się czubkami palców. Krąg pozostał nietknięty, nawet w tej chwili usta elfów poruszały siew pieśni cza- rów, której Shanyrria nie była w stanie usłyszeć. Pośrodku stała samotna złota elfka. Shanyrria rozpoznała w niej Pieśniarza Krę- gu, maga-wojownika, który mógł spleść magiczną pieśń w jedno zaklęcie, podobnie jak Centrum łączyło krąg wysokich magów. Nagle Shanyrria pojęła, co się stało. Te elfy były zdrajcami! To Wieża Wschodzącego Słońca zaatakowała. Niszczycielska moc, którą wyczuwała, oznaczała zniszczenie Wież Słońca i Księżyca. Pieśniarz klingi ponuro wyciągnęła miecz i weszła do środka. Evermeet nie miało żadnych sposobów obrony przed wewnętrz- ną zdradą, ale też pieśni czarów nie chroniły przed magią pie- śniarza klingi. Shanyrrii wydawało się słuszne i stosowne, że wielu z nich zginie pod jej ostrzem. Chwyciła najbliższego elfa za złote włosy i poderżnęła mu gar- dło. Zadawszy morderczy cios, cofnęła ostrze tak, by powalić elfa po jego prawej. Shanyrria nie miała wątpliwości co do swo- jego losu. Zginie w tej komnacie. Kiedy jednak przybędzie do Arvadoru, przyprowadzi ze sobą wielu zdrajców, by stanęli przed Radą Seldarine i zostali osądzeni. Żałowała tylko, że umrze przed końcem bitwy, nie wiedząc, jaki będzie los Evermeet. 418 ?-"• -"-""- Księga Piąta Królowa Evermeet „Amlaruil jest nie tylko królową Evermeet. Amlaruil to Evermeet." Elfie przysłowie Amlaruil z Evermeet o nieprzyzwoicie krótkim okresie oficjalnej żałoby po królowej Lydi'aleerze Amlaruil i Zaor zostali za- ślubieni. Elfka została natychmiast ukoronowana, mimo oburzenia rodu Amarillis i niechęci kilku ro- dów złotych elfów. Dla wszystkich jednak było oczywiste, że księ- życowe ostrze dokonało wyboru. Fakt, że Amlaruil urodziła już dzieci Zaorowi, przemawiał na jej korzyść. Montagor Amarillis był wściekły, jednak nie mógł wiele zro- bić, gdyż groziło to wyjściem na jaw jego działań - i niesławy jego siostry. Poza tym zgłosiła się do niego przerażająca pie- śniarz klingi Shanyrria Alenuath i powiedziała mu bez ogródek, że uważa Lydi'aleerę za odpowiedzialną za śmierć jej przyrod- niego brata, rzekomego dziedzica Zaora. Przysięgła, że będzie mieć oko na niego i jego ród, i odpowiednio zareaguje na wszel- kie jego działania przeciwko królewskiemu rodowi. Reputacja Shanyrrii była szeroko znana i Montagor wolał nie ściągać na siebie jej gniewu. Podejrzewał, nawet jeśli nie mógł tego udo- wodnić, że Shanyrria miała wypływ na czyn Lydi'aleery. Jego siostra sama nigdy nie zdecydowałaby się na taki odważny i roz- paczliwy krok. Amlaruil opuściła Wieże, pozostawiając władzę Tanylowi Eva- narze, zaufanemu wojennemu czarodziejowi oraz staremu przy- jacielowi Laerothowi, znanemu obecnie jako Mistrz Run. Choć Tanyl nie należał do wysokich magów, był jednym z najpotęż- niejszych samotnych magów. Amlaruil, zadowolona, że Wieże są w dobrych rękach, w pełni oddała się Zaorowi i wspólnemu wła- daniu Evermeet. 421 Elaine Cunningham Choć niektórzy obawiali się, że wojownik i mag będą ponurą królewską parą, sztuka i muzyka, uwielbiane przez poprzednią królową, rozwijały się jak nigdy wcześniej. Elfi minstrele zaczęli podróżować poza wyspę, przynosząc na Evermeet wiedzę i sztukę z odległych krain. W szczególności in- trygowały elfy nowe instrumenty stworzone przez pomysłowych ludzkich bardów. Do tradycyjnej harfy i fletu dołączyło wkrótce wiele innych instrumentów. Szlachetnie urodzone elfy i minstre- le prześcigali się w wymyślaniu nowych zwrotek popularnych pieśni i już wkrótce grupy elfów zaczęły znajdować przyjemność w żywiołowej, wielogłosowej muzyce tak lubianej przez ludzi. Jako prezent dla nowej królowej magowie Wież przygotowali zaklęcia, które powiększyły i zmieniły Pałac Księżycowego Ka- mienia. Na zamkowych terenach pojawił się potężny ogród-labi- rynt, pełen magicznych obrazów, cicho szemrzących fontann i cu- downych kwiatów. To Nakiasha, mentorka Amlaruil dodała do pałacu element, który pokazywał prawdziwe zrozumienie królo- wej. Leśna elfka przez trzy lata łączyła magię i leśnictwo, by prze- nieść na teren zaniku tę samą leśną polanę, na której Amlaruil i Zaor spotkali się po raz pierwszy. Polana, osadzona niczym klej- not w starym zagajniku, stała się wkrótce ulubionym miejscem odpoczynku królewskiej pary, jak również miejscem najchętniej odwiedzanym przez dzieci, które wypełniały zamek aż po brzegi. Związek Amlaruil i Zaora był niezwykle płodny, niemal z każ- dym nadejściem wiosny ród Moonflower powiększał się o ko- lejnego księcia lub księżniczkę. Ilyrana, która nie lubiła dwor- skiego życia, z chęcią pozostała na Wyspach Moonshae. Bliź- niacy, Zhoron i Xharlion, dorastali, poznając sztukę wojenną wśród elfów z Synnorii. Choć Amlaruil bardzo za nimi tęskni- ła, radowała się każdym nowonarodzonym dzieckiem i poświę- cała się ich szkoleniu. Ich kolejny syn, Chozzaster, wcześnie ujawnił swój magiczny talent i pragnął zostać wysokim magiem, podobnie jak jego mat- ka. Następnej wiosny urodziła się córka, wojownicza rudowłosa dziewczyna, którą nazwali Shandalar na część Shanyrri Alenu- ath. Później były bliźniaczki, Tira'allara i Hhora, piękne, poważ- 422 asHPs Evermeet: Wyspa Elfów ne dziewczęta, które w młodym wieku zdecydowały się zostać kapłankami Hanali Celanil. Następne na świat przyszły Lazziar i Gemstarzah, kolejne bliźniaczki - charakter i skłonności prede- stynowały je do wybrania ścieżki wojownika. Amlaruil nie oddawała się jednak jedynie wychowywaniu dzie- ci. Okazja, by pokazać się jako godna małżonka króla wojowni- ka pojawiła się aż za szybko. Daleko na zachodzie, przy wybrzeżach żyznej i niespokoj- nej krainy znanej jako Tethyr, grupka wysepek zaczęła ściągać piratów niczym miód osy. Archipelag zdawał się stworzony do ukrywania, z tysiącem niedużych wysepek i ukrytych zatok, a do tego leżał między starożytnymi królestwami na południu a kwit- nącymi miastami na północy. W miarę, jak piraci stawali się coraz bogatsi i coraz odważniejsi, zaczęli kierować swe spoj- rzenia w stronę zachodzącego słońca i legendarnych bogactw Evermeet. Od czasu do czasu piracki statek kierował się na zachód i ni- gdy więcej o nim nie słyszano. Sukcesy też się jednak zdarzały, choć piraci przynosili do swych portów głównie dobra i egzo- tycznych niewolników z elfich statków zaatakowanych na peł- nym morzu. Gdy na Nelanther doszły wieści, że elfy z kontynen- tu w tajemnicy uciekają i kierują się na swoją wyspę, piraci za- częli na poważnie patrolować morza. Pewnego wiosennego dnia młody smoczy zwiadowca przy- niósł wieść o zbliżającym się elfim statku, za którym podąża nie- wielka flota piratów z Nelanther. Choć elfi statek był szybki i zwin- ny, piraci zbliżali się i pochwycą go, nim dotrze do tarcz chronią- cych Evermeet. Zaor wezwał trójkę smoczych jeźdźców i rozkazał im ru- szyć na morze i zaatakować piratów. Sam chciał poprowadzić jeźdźców orłów, lecz odległość była zbyt wielka dla olbrzy- mich ptaków. Amlaruil miała jednak swój pomysł. Wyruszyła na niebo w ry- dwanie ciągniętym przez sześć pegazów. Przy sobie miała staro- żytne berło znane jako Akumulator, zawierające w sobie magię tak potężną, że mogła teleportować okręt flagowy z dala od Ever- 423 Elaine Cunningham meet. I tak też zrobiła w pokazie magicznych fajerwerków, które rozświetliły niebo i były widziane od Evermeet aż po Waterdeep. Królowa nie wyjawiła, gdzie dokładnie wylądował statek. To nie powstrzymało minstreli przed spekulacjami, a ody chwalące odwagę królowej dołączyły do tych, które wychwalały jej urodę i wdzięk. Królewska rodzina wkrótce poznała jednak smutek i tragedię. Malar Władca Bestii wypuścił na elfy z Wysp Moonshae swoje najstraszliwsze dzieło. Potwór znany jako elfożerca zaatakował niegdyś bezpieczną dolinę Synnoria. Wiele elfów uciekło przez bramę do Evermeet. Wśród nich była księżniczka Ilyrana, która jednak przyniosła przerażające wieści. Gdy elfi obrońcy wpychali ją do bramy, za- uważyła niebieskowłosego chłopca w jednej z macek potwora. Nie wiedziała, który z jej braci zginął tego dnia, nie poznała też losu drugiego z bliźniaków. Lecz Zhoron i Xharlion byli dla Ever- meet straceni. Nie były to jedyne dzieci Amlaruil i Zaora, których los po- został nieznany. Statek z Lazziar i Gemstarzah na pokładzie za- ginął na morzu, gdy bliźniaczki udawały się z dyplomatyczną misją. Nawet zwykły upływ lat miał swoje znaczenie. Chozzaster w młodym wieku odszedł do Arvandoru, zaś Shandalar, ulubie- nica Zaora, została przypadkowo zabita przez innego ucznia, utalentowanego pieśniarza czarów, podczas szkolenia pieśniarza klingi. Zaor, starzejący się i pełen smutku, zaczynał odczuwać we- zwanie Arvandoru. W miarę upływu lat bezpieczeństwo Evermeet sprawiło, że król wojownik czuł się niepotrzebny, a gdy dzieci odchodziły, Zaor coraz bardziej odsuwał się od codziennego ży- cia w pałacu. Bardziej zainteresowany ogrodnictwem niż rządzeniem, co- raz bardziej oddawał władzę nad Evermeet swojej kompetentnej i najwyraźniej nie starzejącej się królowej. 424 23 Więź aor z Evermeet, mężczyzna, który przeżył więcej lat niż większość elfów, pracował w pałacowym ogro- dzie. Opuścił sekator i przechylił głowę na bok, po- dziwiając efekt swojej pracy. Na samym środku pała- cowych ogrodów posadził szpaler bladoniebieskich róż i nadał im kształt półksiężyca. W słabym świetle letniego zmierzchu rzad- kie kwiaty zdawały się świecić wewnętrznym blaskiem. - Bardzo pięknie - zabrzmiał głos za jego plecami. Głos, któ- ry nadal, mimo upływu stuleci, przyspieszał bicie serca Zaora. Odwrócił się do Amlaruil. Gdy wpatrywał się w jej piękną twarz, przeszyła go mieszanka tęsknoty i bólu. Wyglądała tak samo, jak wtedy, gdy spotkał ją ponad czterysta lat wcześniej. A on? Był starym elfem, bezużytecznym dla Amlaruil i Evermeet, tęskniącym za Arvandorem. Amlaruil postąpiła jeden krok do przodu. Pięści miała zaci- śnięte, a jej twarz płonęła gniewem. Nie myślałam, że kiedykolwiek będę miała okazję nazwać cię hipokrytą! - powiedziała zimnym tonem. - Nie pamiętasz przy- sięgi, jaką na mnie wymogłeś, tak wiele lat temu? Kazałeś mi obiecać, że pozostanę na Evermeet dla dobra Ludu, tak długo, jak długo będzie to konieczne. Jestem stary, Amlaruil - powiedział po prostu - i bardzo zmę- czony. Dość mam opowieści o twoich trzeszczących stawach! - krzyknęła ze złością. - Myślisz, że mnie było łatwo i zawsze przy- jemnie robić to, o co mnie poprosiłeś? Jeśli ja mogłam patrzyć, jak moja młodość mija, każdy rok niczym zmarnowany wiosen- - 425 Elaine Cunningham ny dzień, jeśli znosiłam świadomość, że jesteś zaślubiony innej, czy ty nie możesz zebrać odwagi, by dożyć szacownych lat? Je- steś potrzebny! - Jesteś królową Evermeet i jedynym władcą, jakiego naprawdę potrzebują elfy. -A co z moimi potrzebami, panie? I co tak naprawdę stałoby się z Evermeet, gdybym podobnie jak ty tak bardzo skoncentrowa- ła się na sobie, że nie myślałabym o przyszłości? Które z naszych dzieci możesz sobie wyobrazić na tronie? Tira'allarę? Hhorę? Zaor powoli potrząsnął głową. Kochał swoje córki, ale żad- na z nich nie będzie królową. Jako kapłanki Hanali Celanil od- dawały się kultowi miłości i piękna tak zupełnie, że czasem się o nie martwił. Tira'allara wplątała się w potencjalnie tragiczny związek z młodym złotym elfem, znanym hulaką i darmozja- dem. Zaor podejrzewał, że zainteresowanie młodzika księżnicz- ką wiąże się raczej z jej pozycją i bogactwem-Tira'allara swo- imi klejnotami i posagiem spłacała jego hazardowe długi - niż z samą dziewczyną. A jednak Tira'allara kochała elfa całą swo- ją namiętną, uczuciową naturą. Zaor zastanawiał się, czy prze- żyje czekające ją niechybnie rozczarowanie. A Hhora przygo- towywała się do wyruszenia na odległy Faerun, gdzie była zde- cydowana poślubić przypadkowo napotkanego elfa, którego po- zna podczas świętowania. Evermeet nie ma dziedzica - stwierdziła bez ogródek Am- larail. - Miecz Zaora to miecz wojownika i żadne z pozosta- łych przy życiu dzieci nie przeżyje próby. Musimy dać Evermeet dziedzica. Jestem stary, Amlaruil - powtórzył. Podbiegła do niego i objęła jego pomarszczoną twarz dłońmi białymi i gładkimi jak u dziewczyny. Jej oczy przepełniły łzy, a głęboki smutek złagodził gniew na jej twarzy. - Nie opuszczaj mnie, ukochany - powiedziała z cichym naci- skiem. - Nie zniosłabym tego. Pogłaskał japo błyszczących włosach. - Ty poradzisz sobie ze wszystkim. Nigdy nie znałem nikogo tak silnego. 426 Evermeet: Wyspa Elfów - Razem jesteśmy silni! - powiedziała przynaglająco. - Nie widzisz tego? To, czego dokonaliśmy, dokonaliśmy razem. Więź między nami jest głęboka i niezwykła, ale może być jeszcze moc- niejsza. Zaor wpatrzył się w nią, oszołomiony tym, co mu proponowa- ła. Rzadka i niezwykła elfia więź połączy ich dusze. Będzie go podtrzymywać ten sam boski ogień, który łączył ją z Seldarine - jakim kosztem, tego nie potrafił sobie nawet wyobrazić. Mógłby szczerze złożyć obietnicę, której od niego wymagała. Mógłby przysiąc, że pozostanie na Evermeet tak długo, jak długo będzie potrzebny. - To dzień letniego przesilenia - powiedziała, przytulając się do niego z gwałtownością, która ogrzała jego krew i przyspie- szyła jej krążenie. - Czas na składanie obietnic. Chodź ze mną na naszą polanę, ukochany. Król odkrył, że nie jest w stanie odmówić błaganiu ukochanej. Wziął ją na ręce, nadal silne mimo upływu lat, i wyniósł z ogro- du, jakby znów była jego narzeczoną. Straż pałacowa rozstąpiła się, by mogli przejść, służba i ogrod- nicy rozpłynęli się. Na wszystkich elfich twarzach pojawiły się uśmiechy zrozumienia i radości. Nikt nie widział nic niestosow- nego w obrazie pięknej wiosny w ramionach późnej jesieni. Był dzień letniego przesilenia i złożone obietnice miały swoją wła- sną magię. I tak zaczęło się nowe wspólne życie Amlaruil i Zaora. W następnych latach urodziło im się czworo dzieci. Naj- pierw Amnestria, która odziedziczyła barwy ojca i niezwykłą urodę matki - i coś jeszcze, co nie pochodziło od żadnego z nich. Na przemian radosna i wojownicza, miała w sobie gorączkę, która zdawała się dziwnie nie na miejscu na spokojnym dwo- rze w Leuthilspar. Zandro i Finufaranell, dwaj chłopcy, byli bardziej elfi z natu- ry. Obaj pilnie się uczyli i w młodym wieku udali się do Wież. 1 w końcu Lamruil, słoneczne, czarujące, rozpieszczone najmłod- sze dziecko rodziny. Kiedy był jeszcze chłopcem, nie starszym niż trzydzieści czy czterdzieści lat, już uznał za swoje powołanie 427 Elaine Cunningham poszukiwanie przygód i kobieciarstwo. Lamruil uwielbiał psoty - całe szczęście uwielbienie dla starszej siostry Amnestii nieco go hamowało. W roku, w którym opuścił wyspę w poszukiwaniu przygód i elfich artefaktów, wiele elfów w statecznej stolicy - włączając w to wychowawców Lamruila i jego nauczycieli fech- tunku - odetchnęło z ulgą. Nastrój w pałacu zmienił się po raz kolejny z przybyciem Tha- sitalii Moonflower. Życie poszukiwaczki przygód dobiegało końca i pozostało jej jeszcze ostatnie zadanie, nim mogła odpowiedzieć na wezwanie Arvandoru. Jak każdy elf posługujący się księżyco- wym ostrzem, musiała wybrać dziedzica. Przez wiele tygodni bystrooka elfka o ostrym języku pozosta- wała w pałacu, gorsząc arystokratów i zachwycając młodzież opo- wieściami o swych podróżach. Amnestria była pod szczególnym wrażeniem opowieści o od- ległych miejscach i dziwnych wydarzeniach. Król i królowa przy- glądali się, jak ich córka przysłuchuje się Thasitalii z błyszczący- mi oczami, a Amlaruil czuła dziwny strach, którego nie potrafiła nazwać. Ona i Zaor nie byli wcale zadowoleni, gdy Thasitalia z całego potomstwa Zaora wybrała Amnestrię i uznała ją za dzie- dziczkę swojego ostrza. Jednak zaszczyt posiadania księżycowe- go ostrza był tak wielki, że nikt, a już szczególnie wybrani w taki sposób król i królowa, nie mógł go odrzucić. Wybór należał do Amnestrii, a ona przyjęła miecz z radością i zachwytem - miecz poszukiwacza przygód, samotnego wędrowca. Nie był to pomyśl- ny krok dla córki, którą Amlaruil i Zaor mieli nadzieję zobaczyć na tronie Evermeet. Mimo to Amnestria wydawała się zadowolona z życia w Leu- thilspar. Dziewczyna połączyła surowy reżim ćwiczeń, które miały ją uczynić godną księżycowego ostrza, z nauką szermierki i ma- gii. Jej świat rozpadł się jednak, gdy jej narzeczony, Elaith Craul- nober, opuścił ją i Evermeet bez słowa wyjaśnienia. Przez wiele tygodni po jego odejściu wszyscy w pałacu cho- dzili na palcach wokół porzuconej księżniczki, gdyż ognisty tem- perament Amnestrii był legendarny. Ze wszystkich członków kró- lewskiego rodu jedynie Lamruil odważył sieją odwiedzić. 428 Evermeet: Wyspa Elfów Książę odnalazł siostrę w jej komnatach. Właśnie wrzucała ubrania i biżuterię do skrzyni podróżnej, a na jej twarzy malowa- ła się determinacja. Kiedy Lamruil wszedł do komnaty, spojrzała na niego i skrzywiła się. - Drzwi były zamknięte na klucz i zabezpieczone magią-po- wiedziała sarkastycznie. - Nie spodziewałam się, że znasz się na tyle na magii, by je otworzyć! Lamruil wzruszył ramionami i skinął w stronę przepełnionej skrzyni. I - Co to ma być? Księżniczka zatrzasnęła wieko. - Jadę za nim. - Za kim? Za Elaithem? Spojrzała na brata szyderczo. - Przesłał mi wieści z Waterdeep... czyż to nie miło z jego strony? Dołączył do grupy poszukiwaczy przygód, głównie ludzi. Wyruszył zobaczyć świat. Cóż, mam zamiar być częścią wido- ków, jakie zobaczy! -Aha. Aha? I tyle? Nie będziesz próbował mnie przekonać, że to szaleństwo? A czy to by coś zmieniło? Ponurą twarz Amnestrii złagodził niechętny uśmiech. Z wes- tchnieniem wzruszyła ramionami. - Cóż, pociesza mnie myśl, że przynajmniej jedna osoba w pa- łacu mnie rozumie. - Rozumiem więcej, niż by ci się wydawało - stwierdził Lam- ruil, nagle bardzo poważny. Wyciągnął dłoń i dotknął pasa z mie- czem, który nosiła jego siostra. Został on zapięty o dziurkę dalej niż zwykle, odciśnięcie na prawo od klamry było wyraźnie wi- doczne. Amnestria podążyła spojrzeniem za jego gestem. Zmarszczy- ła czoło i wzruszyła ramionami. Choć była niemal niewypowie- dzianie piękna, nie miała w sobie próżności. -1 co? Jedna dziurka jest równie dobra jak inna, póki dzięki niej mam u pasa miecz i spodnie mi nie spadają. 429 Elaine Cunningham - A skoro już o tym mowa, jak pożegnaliście się z Elaithem? Twarz księżniczki pociemniała. Odwróciła się i zatrzasnęła klamry skrzyni z zupełnie niepotrzebną gwałtownością. - To nie twoja sprawa. Lamruil widział, że rzeczywiście nie zrozumiała. - Minęły cztery księżyce, odkąd Elaith opuścił wyspę - po- wiedział łagodnie. - Nim minie ich wiele więcej, w ogóle bę- dziesz musiała zdjąć ten pas. Amnestria odwróciła się do niego, a jej oczy były rozszerzone z zaskoczenia. Opadła na łóżko i ukryła twarz w dłoniach. - O, jaki ze mnie głupiec! Jak mogłam się nie domyślić? Książę usiadł obok niej. Nienawidził tego, co musiał jej teraz powiedzieć. - Wiem, dlaczego Elaith opuścił Evermeet. Jego dziadek odszedł do Arvandoru i przekazał mu ostrze Craulnoberów. Zasnęło w jego dłoniach, gdyż Craulnoberowie poza nim nie mają dziedzica. Wyprostowała się nagle. Już mają. Przekleństwo! Gdyby tylko zaczekał z sięgnięciem po księżycowe ostrze aż do... Gdyby poczekał, zginąłby - przerwał jej ostro Lamruil. - Miecz go nie zaakceptował. Gdyby był dziedzic, miecz zabiłby go, a ty przechowywałabyś ostrze dla waszego dziecka. Siedzieli w milczeniu, a Amnestria usiłowała uporządkować myśli. To nie wszystko - odezwał się Lamruil niechętnie. Wycią- gnął list zza tuniki. - To przyszło niedawno, od ludzkiego tropi- ciela i towarzysza Elaitha. On twierdzi, że poznał cię trochę z opo- wieści Elaitha i prosi cię, żebyś nie przybywała. Nie mówiłam nikomu, że chcę do nich dołączyć - mruknęła księżniczka. Może on rzeczywiście cię rozumie. Jest coś jeszcze. Grupa poszukiwaczy przygód, do której Elaith dołączył, opuściła mia- sto. Pragną odnaleźć starożytne grobowce Aryvandaaru... i zbez- cześcić je. Oczy Amnestrii zamgliły się z przerażenia, lecz zaraz zapło- nął w nich ogień gniewu. 430 Evermeet: Wyspa Elfów A ten człowiek? Nie akceptuje tego. Spróbuje ich powstrzymać, wszystkimi dostępnymi środkami. Księżniczka pokiwała głową z ponurą aprobatą. -A ja pomogę. A co z dzieckiem? Przez jakiś czas będę mogła nadal podróżować i walczyć. A kiedy już nie będę mogła, odnajdę miejsce, gdzie nikt mnie nie zna i w tajemnicy urodzę dziecko. Bo przysięgam ci na wszyst- kich bogów Seldarine, Elaith nigdy się o nim nie dowie! Raczej oddam niemowlę na wychowanie komuś innemu niż połączę mój ród ze zdrajcą i łotrem! Wpatrywała się w Lamruila, jakby czekając, by się jej sprze- ciwił. - To twoje prawo - powiedział. - Pomogę ci we wszystkim, ale musisz mi obiecać dwie rzeczy. Po pierwsze, musisz mi po- wiedzieć, gdzie jest dziecko. Po drugie, musi zostać wychowane z umiejętnościami i wiedzą niezbędną potencjalnemu królowi. Evermeet może go potrzebować. Amnestria spojrzała na niego wściekle. - Niech to, Lamruil, o czymś takim pomyślałaby nasza matka! Sam zaczynasz mówić jak król. Na twarzy Lamruila pojawił się szeroki uśmiech. - Nie ma mowy - stwierdził, prawdziwie rozbawiony przez ten pomysł. Wstał i wyciągnął rękę, by pomóc jej wstać. - Pomo- gę ci się wymknąć - powiedział cicho. - Bran Skorlsun nie był jedynym, który podejrzewał, że ruszysz za Elaithem. U brzegów Ruith czeka na ciebie statek, a ja przekupiłem wystarczająco wielu pałacowych służących, byś mogła wymknąć się w tajemnicy. Księżniczka w podzięce uścisnęła go krótko i mocno, po czym cofnęła się. Kim jest Bran Skorlsun? Ludzki tropiciel. Posłałem mu wiadomość i powiedziałem, gdzie ma się ciebie spodziewać. Wydaje się dobrym człowiekiem i sądzę, że się polubicie. * * * 431 Elaine Cunningham Lamruil miał na długo zapamiętać te słowa i często ich żało- wać. Amnestria rzeczywiście dołączyła do Brana Skorlsuna i ra- zem udało im się powstrzymać Elaitha i jego towarzyszy. Staro- żytne grobowce Aryvandaaru, miejsce spoczynku śmiertelnych szczątków tych, którzy zginęli w obronie tej cudownej krainy, pozostały nietknięte. Elaith nigdy nie dowiedział się o swoim synu. Dziecko przy- szło na świat w obecności człowieka i w tajemnicy zostało odda- ne na wychowanie. Amnestria zrobiła wszystko, co obiecała. Ale nie powróciła na wyspę. Elfia księżniczka znalazła miłość głębszą niż ta, którą utraciła, i poślubiła Brana Skorlsuna. Na- wiązała z nim więź tak głęboką, jak jej królewscy rodzice. A ro- biąc to, puściła w ruch wydarzenia, które miały mieć ponure kon- sekwencje dla jej rodziny i całego Evermeet. 432 24 Elita 2 chesa 1321 RD lf wyszedł na polanę, niedużą zieloną łąkę otoczoną kręgiem olbrzymich, starożytnych dębów. Ścieżka do- prowadziła go do miejsca rzadkiej urody, które dla I niewyszkolonego oka wydawałoby się nietknięte. Elf nigdy nie widział bardziej zielonego miejsca - pierwsze promie- nie rannego słońca przebijały się przez liście i pnącza, aż nawet otaczające go powietrze zdawało się gęste i pełne życia. U jego stóp do trawy tuliły się szmaragdowe krople. Oczy elfa zwęziły się. Opadłszy na kolana, przyglądał się trawie, aż odnalazł ślad - niemal niewidoczną ścieżkę, gdzie rosa została strząśnięta z się- gających kostek źdźbeł. Tak, jego ofiara tędy przeszła. Szybko podążył ścieżką rosy do miejsca, gdzie wślizgiwała się między dwa potężne dęby. Rozdzielił zasłonę pnączy i mru- gając opuścił polanę. Gdy jego wzrok przyzwyczaił się do świa- tła, zauważył ubitą ścieżkę wijącą się między drzewami. Jego ofiary nie wiedziały, że ktoś ich śledzi, więc czemu nie zdecydowali się na najprostszą drogę? Elf prześlizgnął się przez zarośla i ruszył ścieżką. Niewiele wskazywało, że ktoś przed nim szedł, lecz elf nie był tym zmartwiony. Dwójka, której szukał, mimo swego pożałowania godnego pochodzenia była najlepszy- mi tropicielami, jakich w życiu napotkał. Niewielu byłoby w sta- nie przejść przez gęstą, głęboką trawę, która chroniła polanę i po- zostawić po sobie jedynie ślad strząśniętych kropli rosy. Elf w ciszy skradał się ścieżką, a krew w jego żyłach krążyła szybciej na myśl o czekającym go zwycięstwie, tak długo ocze- kiwanym i tak bliskim. Elfy, szczególnie złote, nie lubiły pośpie- chu, a za tą misją kryły się długie lata planowania, dziesięciole- 433 Elaine Cunningham cia dyskusji i niemal cztery stulecia oczekiwania na właściwy sposób i odpowiednią chwilę. Nadszedł czas ataku, a pierwszy cios zada on. Ścieżka kończyła się przy kamiennym ogrodzeniu i elf znów się zatrzymał, czujny i napięty. Przykucnął przy murze i obser- wował rozgrywającą się przed nim scenę. Za murem znajdował się ogród, piękniejszy niż wszystko, co kiedykolwiek widział. Po szerokim trawniku spacerowały pawie, niektóre z rozpo- startymi ogonami, migoczącymi dziesiątkami niebiesko-zielonych oczek. Jaskrawo ubarwione ptaki kotala świergotały w koronach ukwieconych drzew, które otaczały sadzawkę. Serce elfa prze- pełniła wewnętrzna miłość do piękna, sprawiając, że na chwilę zapomniał o swojej misji. Obserwując ogród, pomyślał, że wspa- niałość scenerii bez trudu uwiodłaby każdego elfa. I tak rzeczywiście było, dokończył, podnosząc wzrok ponad ogród, na odległy zamek, cud z księżycowego kamienia i mar- muru. W jego złotych oczach zapłonęła nienawiść i triumf, gdy uświadomił sobie, że ślady doprowadziły go do samego serca mocy szarych elfów. Starożytna rasa złotych elfów zbyt długo znosiła władzę gorszych od siebie. Elf z nowym poczuciem misji zaczął planować atak. Jego sytuacja właściwie nie mogła być lepsza - zewnętrz- nych ogrodów pałacowych nie patrolowali strażnicy. Gdyby udało mu się dopaść ofiary, zanim zbytnio zbliżą się do pałacu, bez trudu mógłby zaatakować i wycofać się, by znów powrócić i zaatakować. Między nim a pałacem znajdował się olbrzymi labirynt oto- czony żywopłotem z bukszpanu. Doskonale! Na twarzy elfa po- jawił się zły uśmiech. Szara dziewka i jej ludzki pieszczoch we- szli do własnego grobowca. Może minąć wiele dni, nim ich ciała zostaną odnalezione w tym labiryncie. Sytuacja miała też swoje wady. Sam labirynt go nie martwił, lecz do jego wejścia można było dotrzeć jedynie między rabata- mi dzwonków. Kwiaty, uprawianie zarówno dla dźwięku, jak i za- pachu, wydawały z siebie cichą muzykę. Elf słuchał przez chwi- lę, zaciskając zęby. Już widział kiedyś takie ogrody. Rabatki kwia- 434 Evermeet: Wyspa Elfów tów i rzeźby ustawiono w taki sposób, by chwytały i kierowały nawet najmniejszy podmuch wiatru, więc kwiaty bezustannie wygrywały jedną z kilku melodii. Jakakolwiek zmiana w prze- pływie powietrza, choćby drobna, zmieni ich pieśń. W taki oto sposób ogród był pięknym i jednocześnie skutecznym systemem alarmowym. Ponieważ jego cel był niewątpliwie w labiryncie i kierował się w stronę pałacu, elf wiedział, że musi zaryzykować. Przeskoczył przez kamienny murek, przebiegł obok zaciekawionych pawi, po czym prześlizgnął się przez ogród dzwonków z oszczędnością ruchów charakterystyczną dla najlepszych elfich tropicieli. Jak się obawiał, muzyka dzwonków odrobinę się zmieniła. Dla jego wrażliwych uszu zmiana ta była wyraźna niczym dźwięczenie trąb, więc schował się za rzeźbę i przygotowywał na nadejście straży. Minęło kilka chwil i w końcu elf rozluźnił się. Pogardliwie wy- giął usta, wyobrażając sobie pałacowych strażników - prostaków zbyt głupich i pospolitych, by rozpoznać własny muzyczny alarm. Głusi na muzykę, jak wszystkie szare elfy. Elf świadomie zigno- rował fakt, że niewiele elfów, czy to złotych, srebrnych czy zielo- nych, miało tak doskonały słuch, jak on. W końcu był pieśnia- rzem klingi i jednym z elity wyszkolonej w starożytnej sztuce pieśni czarów. Z uśmiechem wszedł do labiryntu. Ogrodowe labirynty zwykle tworzono według jednego wzoru. Po kilku pewnie przebytych zakrętach elf zaczął podejrzewać, że ten jest wyjątkiem. Nigdy nie widział takiego labiryntu. Był ol- brzymi i kapryśny, jego wijące się ścieżki prowadziły z jednego niedużego ogrodu do kolejnego, a każdy był coraz bardziej fan- tastyczny. Z coraz większą konsternacją mijał egzotyczne drze- wa owocowe, fontanny, altanki, kępy jagód, sadzawki z jaskra- wymi rybkami i kolibry ucztujące wśród pnączy o czerwonych kwiatach. Najbardziej uderzające były magiczne obrazy przed- stawiające znajome historie z elfich legend - narodziny morskich elfów, walka ze smokami, upadek gwiezdnego skrzydła. Podbiegł do wejścia do kolejnego ogrodu. Zajrzał do środka i zatrzymał się gwałtownie. Przed nim znajdował się marmurowy postument, a na nim wielka kula wypełniona wodą. Przecież nie 435 Elaine Cunningham mógł jej już raz mijać! Podkradł się bliżej. Wewnątrz sfery szala- ła magiczna iluzja, straszliwa burza, która wstrząsała malutkimi elfimi stateczkami. Na jego przerażonych oczach bogini Umberlee wzniosła się spomiędzy fal, a jej białe włosy unosiły się na wie- trze niczym błyskawice. Na bogów, to znowu narodziny morskich elfów! Nie mógł mieć wątpliwości. Z pewnością nawet najdziwaczniej- szy z labiryntów nie mógł mieć dwóch takich samych obrazów. Elf przeciągnął rękami przez złote włosy, szarpiąc je z pogardy dla siebie. On, elf znany ze swoich rropicielskich umiejętności i talen- tów szermierczych, zgubił się w ogrodowym labiryncie! Nie miał czasu dalej się karcić, ponieważ usłyszał w niedużej odległości ciche trzaski. Podszedł do dużego, okrągłego ogrodu otoczonego kwiatami, które przyciągały całe chmury jaskrawych motyli. Z tego ogrodu, w którego centrum znajdowała się rabata bladoniebieskich róż w kształcie półksiężyca, prowadziło wiele ścieżek. U jednego końca półksiężyca stał stary elfi ogrodnik, przycinający róże, wykazując przy tym więcej entuzjazmu niż wiedzy. Intruz znów się uśmiechnął. Wedle wszelkich wskazówek to był środek labiryntu i jego cel z pewnością tędy przeszedł. Stary ogrodnik mu powie, gdzie poszła dziewka, a jeśli trzeba, to z no- żem na gardle. Elf wkradł się do ogrodu. Na jego widok stado motyli zerwało się do lotu, a ogrodnik podniósł wzrok. W jego srebrno-niebie- skich oczach malowało się zdziwienie. Spojrzał na intruza i mach- nął ręką, po czym odchrząknął, jakby chciał go przywitać. Nie, tylko nie to, pomyślał w panice intruz! Nie może ostrzec teraz jego celu! Z jego dłoni wyleciał sztylet, a na twarzy ogrodnika pojawiło się zdziwienie. Stary elf podniósł rękę do ostrza tkwiącego w piersi i upadł ciężko na ziemię. Spod prostej czapki wysypały się ciem- noniebieskie włosy przetykane srebrem. Niebieskie włosy! Skrytobójca poczuł falę ekscytacji i natychmiast podbiegł do leżącego elfa. Gdy ukląkł przy trupie, jego spojrzenie przycią- 436 Evermeet: Wyspa Elfów gnał błysk złota. Sięgnął po niego. Spod prostej lnianej tuniki ogrodnika wyjął medalion z królewskim godłem. Elf wymacał zatrzask i otworzył medalion. W środku znajdował się obrazek. Patrzyła na niego doskonała, wyjątkowa twarz królowej Amlaruil. Na jej wargach malował się łagodny, bardzo osobisty uśmiech. To prawda! Skrytobójca upuścił medalion i kucnął, z podnie- cenia aż zakręciło mu się w głowie. Dzięki najbardziej szczęśli- wej z pomyłek zabił króla Zaora! Jego osobiste świętowanie przebił głośny krzyk, kobiecy i pe- łen bólu. Elfi skrytobójca jednym szybkim ruchem poderwał się na równe nogi i wyciągnął bliźniacze miecze. Odkrył, że stoi przed nim jego pierwotny cel. Była tak biała i nieruchoma, że wydawa- ła się wyrzeźbiona z marmuru. Żaden rzeźbiarz jednak nie byłby w stanie uchwycić smutku i poczucia winy, które wykrzywiały jej bladą twarz. Jedną dłoń przycisnęła do ust, a drugą ściskała za ramię wysokiego mężczyznę u boku. Ech, los był wyjątkowo sprzyjający, pomyślał elfi skrytobój- ca. Szybko i z dużą pewnością siebie zbliżał się do pary, trzyma- jąc przed sobą miecze. Ku jego zaskoczeniu towarzysz dziewki zachował tyle przytomności umysłu, by zerwać z ramienia my- śliwski łuk i wystrzelić strzałę. Skrytobójca poczuł najpierw ogłuszające uderzenie, a dopie- ro później ból, gdy strzała przebiła jego skórznię i wbiła się w bok, tuż pod żebrami. Spojrzał w dół i zobaczył, że nie weszła głębo- ko i nie przebiła żadnego ważnego organu. Zbierając całą dyscy- plinę wewnętrzną, zmusił się do zignorowania bólu i uniósł mie- cze. Wciąż może zabić dziewkę - zabić ich oboje - i uciec. To będzie wspaniały dzień. - Tędy! Gdzieś bardzo blisko zabrzmiał głęboki kontralt. Krzyk ko- biety ostrzegł pałacowe straże. Skrytobójca słyszał zbliżające się kroki przynajmniej tuzina strażników. Nie może zostać pochwy- cony i przesłuchany. Zginąłby za sprawę i zrobiłby to z radością, lecz szarzy władcy bez wątpienia nie pozwolą mu umrzeć z god- nością. Swą ohydną magią szara królowa z pewnością wyrwie z jego głowy imię jego pana i imiona czekających w gotowości - 437 Elaine Cunningham tu, na Evermeet - pieśniarzy czarów, czekających z cierpliwo- ścią na sygnał do ataku. Elfi skrytobójca zawahał się tylko na chwilę, po czym odwró- cił się i pobiegł w stronę polany i znajdującego się tam portalu. Oddychający z trudem, oszołomiony z bólu i upływu krwi elf wypadł przez krąg błękitnego dymu oznaczający magiczne drzwi. Silne, szczupłe ręce chwyciły go i pomogły mu się po- łożyć. Fenian! Powiedz mi, co się stało! Portal prowadzi na Evermeet - sapnął ranny elf. - Król Zaor nie żyje! Towarzysz elfa wydał z siebie dźwięczny, triumfalny okrzyk, który odbił się echem od gór i przestraszył kilka ptaków. A elfia dziewka? I Harfiarz? - spytał podniecony. Wciąż żyją- przyznał skrytobójca. Wysiłek mówienia spra- wił, że przeszyła go fala bólu. Skrzywił się i zacisnął obie ręce na drzewcu strzały. Spokojnie - pocieszył go przyjaciel. - Amnestria i jej ko- chanek wkrótce podążą za Zaorem. - Łagodnie odsunął dłonie elfa i zaczął wyciągać strzałę. - Widziano cię? Tak - odparł elf przez zaciśnięte zęby. Dłonie na drzewcu znieruchomiały, po czym napięły się. -1 tak dobrze sobie poradziłeś. Szybkim ruchem wbił strzałę pod żebra elfa, w jego serce. Kie- dy życiodajna krew przestała płynąć, wyrwał strzałę i wepchnął ją w ciało elfa pod pierwotnym kątem. Podniósł się i z pewnym żalem spojrzał na trupa. - Ale nie wystarczająco dobrze. Elf szybko zbiegł z góry, spiesząc w stronę anonimowości ludz- kiego miasta. Elfom nie zajmie długo odnalezienie Feniana za magicznym portalem, ale do tego czasu jego już tu nie będzie. Roztopi się w Waterdeep i zacznie szukać sposobu na wykorzy- stanie odkrycia, które dziś poczynił. Do spełnienia życiowej mi- sji potrzebował właśnie portalu na Evermeet. I było w jakiś spo- sób odpowiednie, że to Amnestria, zhańbiona była dziedziczka tronu Evermeet pokazała mu drogę do celu. 438 Evermeet: Wyspa Elfów Kymil Nimesin biegł z uśmiechem, nieświadom dwóch par oczu, które go obserwowały. * * * - To może być ten - myślała na głos Lolth, odwracając się od sadzawki wróżenia, by spojrzeć na długoletniego towarzysza. Malar, Wielki Łowca, prychnął z niesmakiem. -To elf! - A kto byłby lepszy? - odparła. - Plany tych złotych elfów są całkiem sprytne i mogą być właśnie tym, czego potrzebuje- my, by osiągnąć to, czego od tak dawna pragnęliśmy. Na razie go obserwujmy, a jeśli okaże się obiecujący, możemy pomóc mu w wysiłkach. 439 25 Zemsta Malara (1371 RD) ogini Lolth była zadowolona. W tunelu głęboko pod oceanem otaczającym Evermeet wraz z Malarem wpatrywała się z ponurą radością w dużą misę wró- żebną, radując się długo oczekiwaną zemstą na dzie- ciach Corellona Larethiana. Oczywiście, o wiele przyjemniej byłoby oglądać to osobiście, ale bliżej do Evermeet nie mogli dotrzeć. Sieć, jaką Corellon oto- czył wyspę, nie pozwalała złym bogom na zbliżenie się do niej. Nie powstrzymała jednak drowów przed wykorzystaniem bramy, którą Kymil Nimesin umieścił w tak wygodnym miejscu ani też nie zatrzymała zabójczego stwora Malara - elfożercy. Brama. Na ten atak złożyło się wiele elementów, lecz najcięż- szy cios zadała brama. Cudowna rzecz, ta sztuka pieśni kręgu - wykorzystanie pieśni czarów do połączenia wielu magicznych efektów w jeden - szczególnie, jeśli wziąć pod uwagę pomysło- wy sposób, w jaki wykorzystał ją Kymil Nimesin. Pod jego kie- runkiem pieśniarze czarów zebrali moc wszystkich bram prowa- dzących na Evermeet i połączyli ją w jedną bramę, skutecznie odcinając wyspę od zewnętrznych wpływów. Było to mistrzowskie posunięcie i Lolth była pod niejakim wra- żeniem Kymila Nimesina. Złoty elf przez lata zajmował się swo- im planem, odnajdując i szkoląc każdego utalentowanego pie- śniarza czarów, na którego natrafił. Gdyby tylko mogła napełnić swoich drowich wyznawców taką cierpliwością! Jakże szybko zostaliby władcami Aber-torilu! Cóż, wkrótce opanują Evermeet i na jakiś czas to musi jej wystarczyć. Bez wątpienia Malar sądził, że ten stwór ich rów- 440 Evermeet: Wyspa Elfów nież zniszczy, dzięki czemu zwycięży swoją ciemną sojusznicz- kę. Lolth była jednak świadoma możliwości zdrady. Na wszelki wypadek spróbowała nakarmić elfożercę kilkoma swoimi od- danymi wyznawcami i odkryła, że potwór nie ma na nich ocho- ty. Malar wkrótce odwoła istotę, kiedy na Evermeet nie będzie już rozrywki. Spojrzała na Malara. Choć spoglądał w misę, jednocześnie spa- cerował dookoła. To ją denerwowało. Jej drowy dobrze sobie poradziły - z nadejściem dnia ściągnęły wielu elfich wojowni- ków do tuneli, gdzie mogły ich bez trudu zabić - ale potrzebowa- ła elfożercy Malara do całkowitego zniszczenia Evermeet. Bóg nie czuł się wygodnie w tunelach. Jeśli odejdzie i zabierze ze sobą swoją doskonałą zabawkę, gra skończy się jeszcze przed rozpo- częciem. - Tu można dobrze polować - zauważyła, a jej szkarłatne oczy błyszczały, gdy przyglądała się jak dwa drowy powoli obierają elfiego wojownika z ciała. Gdzie się nie obejrzała, w tunelach trwały walki. Malar prychnął, gdyż spektakl nie wywarł na nim wielkiego wrażenia. - Nie jestem kretem, żeby przebijać się przez ziemię w po- szukiwaniu robaków! Nim Lolth zdołała mu odpowiedzieć, obraz w misie zmienił się. Do bitwy dołączył nowy wojownik, olbrzymia elfka przepeł- niona boską mocą. Nim Lolth pojęła groźbę, wojowniczka zręcz- nie pochwyciła elfożercę w sieć. Na jej przerażonych oczach elf- ka i elfożerca znikli. Malar również to widział. Przerażający wrzask Władcy Bestii odbił się echem od ścian tunelu, wstrząsając kamieniami i na chwi- lę przerywając mordercze rozrywki drowów. Lolth szybko się otrząsnęła, a jej bystry umysł zobaczył nawet w tym swoją szansę. - Nowy awatar - powiedziała podniecona. - Ale nie awatar bogów, jakich znam. To duch potężnej śmiertelnej elfki i dlatego jest tylko jedno miejsce, do którego mogła się udać. Z pewnością elfka przeniesie potwora do Arvandoru! 441 Elaine Cunningham A tam, gdzie uda się elfożerca, my możemy udać się za nim - stwierdził Malar, zaczynając pojmować. - Ale jest nas dwoje przeciwko wielu Seldarine. To nie ma znaczenia - odparła. - Możemy sobie popatrzyć, jak elfożerca szaleje! Domyślam się, że duchy wiernych zmar- łych będą smakowitym kąskiem dla twojego potwora. Jeśli bę- dziemy mieli szczęście, pożre też boga albo dwóch! Idziemy - zgodził się bóg. Chwycił Lolth za nadgarstek jed- ną potężną łapą, ciągnąc ją za sobą, gdy podążał za swoim po- tworem. Bogowie znikli z tunelu, przenosząc bitwę na kolejny poziom. *** W pałacowej komnacie Maura kręciła się na krześle, niespo- kojna nawet we śnie. Przybyła do pałacu razem z pogrążonym we śnie ciałem księżniczki Ilyrany i usiadła u boku elfki. Strasz- liwe dni walki nie pozostały jednak bez wpływu i Maura zapadła w niespokojny sen. Nawet we śnie trwała bitwa. W dziwnym śnie Maura obser- wowała, jak wojowniczka rozpaczliwie próbuje powstrzymać potwora, który zaatakował Gaj Corellona. Stwór, nadal owinię- ty w kawałki srebrzystej sieci, przebijał się przez najpiękniej- szy las, jaki Maura widziała, w stronę miasta tak cudownego, że blakły przy nim nawet wspaniałości Leuthilspar. Stwór wę- drował bez ustanku, zatrzymując się tylko na chwilę, by po- chwycić szlachetne elfy, które walczyły, by większość mogła uciec. Widziała, jak stwór zbliża się do wysokiego, niebiesko- włosego elfa. Jego podobieństwo do Lamruila uderzyło ją ni- czym strzała wbita w serce. Dłoń śpiącej kobiety domagała się, by chwycić miecz, choć Maura wiedziała, że nie poradziłaby sobie z takim potworem. W rzeczy samej nawet wojowniczka nie radziła sobie dobrze. Wykrzyczała jedno słowo i rzuciła się między niebieskowłose- go elfa a zbliżającego się potwora. Maura wzdrygnęła się, gdy wojowniczka została z przerażającą siłą odepchnięta przez jed- ną z macek. Elfka wstała, lecz z rozcięcia na jej czole spływała krew. 442 Evermeet: Wyspa Elfów Straszliwy, głośny ryk wyrwał Maurę ze snu. Instynktownie wiedziała, że to nie część snu, więc pospieszyła do okna i spoj- rzała w niebo. Setki, może tysiące straszliwych istot unosiło się nad miastem, zasłaniając słońce swymi ohydnymi ciałami. Przyglądała się, bli- ska rozpaczy, jak ich stado otacza lecącego złotego smoka. Bitwa była zajadła i straszliwa, lecz w końcu smok został pokonany. Spadł na ziemię, jego skrzydła zupełnie znikły, wyżarte przez nie- naturalne istoty, które go zaatakowały. Uderzył w wyspę z siłą, która wstrząsnęła pałacem - i bez wątpienia zrównała z ziemią sporą część miasta, pomyślała ponuro Maura. Przyjrzała się niebu, próbując pojąć ten dziwny atak. Tu i tam unosiły się grupy istot, wyglądających niczym ciemne, burzowe chmury na tle nieba, co sugerowało, że resztę smoczych jeźdź- ców, nawet starożytnych Strażników wezwanych, by walczyli z pi- ratami, wkrótce może czekać ten sam los. Maura odetchnęła z drżeniem i odwróciła się od okna. Spo- dziewała się, że tego dnia zginie i pocieszały jątylko dwie myśli - że Lamruil jest gdzieś daleko, bezpieczny, i że straszliwa rzeź elfów, której była świadkiem, jest tylko snem. Spojrzała na śpiącą księżniczkę i serce zabiłojej mocniej. Białe włosy Ilyrany, które zwykle migotały niczym opal, były ciemne od krwi, a na jej czole znajdowała się rana identyczna jak ta, któ- rej doznał jej awatar. Słowo, które wykrzykiwała elfia wojowniczka nabrało teraz głębokiego sensu, podobnie jak podobieństwo niebieskowłose- go mężczyzny do Lamruila. Maura obróciła się na pięcie i wy- biegła z komnaty. Jeśli ktoś mógł coś na to poradzić, to jedynie królowa. A nawet jeśli królowa nie będzie w stanie nic zrobić, miała prawo wiedzieć. Na całym Evermeet elfy próbowały otrząsnąć się ze straszliwe- go letargu, który opanował ich po zniszczeniu Wież. Niemal wszy- scy wysocy magowie Evermeet zebrali się w Wieżach Słońca i Księ- życa lub w Wieży Sumbrar na wyspie na wschód od Leuthilspar. 443 Elaine Cunningham Ci magowie upletli potężną sieć magii, która dodawała sił elfim wojownikom i wzmacniała legendarną obronę Evermeet. Ta sieć nie tylko zawiodła, co już samo w sobie miałoby katastrofalne skut- ki. Wieże zostały rozbite w pył, a magowie zabici. Wynikający z te- go cios dla Splotu, a wobec tego ich wszystkich, był porażający. Amlaruil stała w komnacie Rady, wyglądając przez okno na oszołomione i zasmucone elfy zebrane na ulicach miasta, zbyt wstrząśnięte, by zareagować na nienaturalne stwory, które wy- pełniły niebo. - Bestie mroku - wyszeptała, gdyż jej szpiedzy dobrze znali się na magii ludzkich czarodziejów. To była robota najgorszych z nich, Czerwonych Czarnoksięż- ników, którzy rządzili odległym Thay. Amlaruil nie musiała się nawet zastanawiać, co przyciągnęło tych ludzi na Evermeet. Już wcześniej próbowali się przebić przez bariery ochronne wyspy i oczywiście z chęcią przyłączyli się do niszczycielskiego ataku z nadzieją, że uda im się splądrować część legendarnego magicz- nego bogactwa wyspy elfów. Sama myśl o elfich skarbach - różdż- kach i mieczach, magicznych dziełach sztuki, nawet Drzewie Dusz -zwiększyła jej determinację i dodała sił. Odwróciwszy się do Kerytha Blackhelma poprosiła go o zło- żenie raportu, który przerwała bezgłośna magiczna eksplozja. Spo- kojne zachowanie królowej wydawało się dodawać odwagi jej doradcom, ale wieści przekazane przez srebrnego elfa okazały się ponure. Północne wybrzeża zostały opanowane przez istoty z Dołu. Smoczy jeźdźcy z Orlich Wzgórz odnosili pewne sukcesy w walce z sahuaginami i skragami, które ruszyły w górę Ardulith, ale więk- szość centaurów i innych leśnych istot zginęła w walce. Miesza- na grupa ludzi i elfów wylądowała na plażach Siiluth i maszero- wała w stronę Drelagary. - Elfy? - spytała ostro. - Wśród piratów były elfy? I przebili nasze bariery obronne? Keryth skrzywił się. - Tak, pani, ale nie w sposób, jaki się spodziewaliśmy. Elfie statki z elfią załogą, te, które jak sądziliśmy uciekają przed siła- 444 Evermeet: Wyspa Elfów mi inwazyjnymi, były częścią tego wszystkiego. Ładownie tych statków były pełne wojowników i czarodziejów, gotowych i chęt- nych do walki. Nawet z pomocą lythari i księżycowych koni mieszkańcy Drelagary mają kłopoty. Królowa rozważyła to wszystko. A inne statki? Było ich sześć, jak pamiętam. Nie wiemy - przyznał. - Najwyraźniej statki rozdzieliły się, kiedy resztki naszej floty pomogły im przejść przez barierę. Na- sze statki wciąż są na morzu, walcząc z pozostałościami floty pi- ratów. Wabik - dodał z pogardą dla siebie. Nie mogłeś o tym wiedzieć, przyjacielu - powiedziała Amla- ruil. - Nikt z nas nie spodziewał się takiej zdrady od wewnątrz. A powinniśmy. Jest coś jeszcze - stwierdził przywódca wojsk. - Trzy z tych statków zbliżają się do Leuthilspar. Ich przywódca jest wystar- czająco blisko, by przesyłać wiadomości kodem flagowym. Amlaruil zmarszczyła czoło. Flota Gwiezdnych Skrzydeł nie mogła ich powstrzymać? Nie wysłaliśmy przeciw nim Gwiezdnych Skrzydeł - powie- dział cicho Keryth. - Nie sądziłem, byś tego chciała. Statek prze- słał wiadomość, że na pokładzie jest sam książę Lamruil. * * * Kymil Nimesin z niecierpliwością spojrzał na młodego mary- narza. Młodzik niemal tańczył z podekscytowania, którego nie potrafił ukryć. To irytowało Kymila. Znosił entuzjazm młodego Kaymida wystarczająco długo. Kiedy bitwa o Evermeet się skoń- czy, przeklęty chłopak będzie pierwszym człowiekiem, który pad- nie pod ostrzem Kymila. Masz coś do powiedzenia? - spytał zimno. Elfi książę chce się z wami zobaczyć - powiedział z naci- skiem Kaymid. To zainteresowało Kymila. Młody Lamruil od dnia, kiedy wpadł w pułapkę swojego dawnego mistrza szermierki, nie powiedział do niego więcej niż dwa słowa. Ponury i rozzłoszczony, był ist- nym obrazem rozpieszczonego książątka, któremu pokrzyżowa- no plany. 445 Elaine Cunningfaam Złoty elf podążył za Kaymidem do ładowni, gdzie Lamruil siedział na podłodze swojej celi. Kymil przez chwilę spoglądał na młodego elfa, radując się wyniszczeniem Lamruila. Podczas podróży przez ocean dawali mu tylko tyle jedzenia i wody, by utrzymać go przy życiu. Ale choć młody elf był o wiele chudszy i mniej zdrowy niż na początku podróży, nadal przewyższał swo- imi rozmiarami większość znanych Kymilowi elfów. -1? - spytał. - Czego chcesz? Lamruil podniósł wzrok, a ponure zdecydowanie w jego oczach sprawiło, że Kymil znów się skoncentrował. - Swojego życia - stwierdził zimno książę. - 1 jestem gotów zapłacić każdą cenę, by je odzyskać. Kymil był skłonny mu uwierzyć. A co możesz mi zaproponować? Nadal jesteś dla mnie uży- tecznym pionkiem... pionkiem, który odpowiednio rozegrany może zostać wymieniony na królową. Nie doceniasz Amlamil - stwierdził spokojnie książę. - Nie ma takiej rzeczy, której by nie poświęciła dla Evermeet. A ponie- waż w wielu sprawach się nie zgadzaliśmy, nie sądzę, by po mnie płakała. - Uśmiechnął się pogardliwie do Kymila. - Zwyczajne porwanie, lordzie Kymilu? Spodziewałeś się, że królowa wykupi mnie, oddając swoje królestwo? Muszę powiedzieć, że to naj- słabsze ogniwo twojego poza tym doskonałego planu. W tych słowach było nieco prawdy, co zezłościło Kymila. A ty czego byś ode mnie chciał? Uwolnij mnie - powiedział Lamruil. - Rozegramy na pokła- dzie udawaną walkę, na widoku tych, którzy będą obserwować z doków Leuthilspar. Później ja, zwycięski książę, ucieknę na brzeg zabierając ze sobą jedynego elfa, który przeżył bitwę. Mnie, jak podejrzewam - stwierdził zimno Kymil, choć w skry- tości ducha podobał mu się tok myślenia księcia. - A wtedy? Wtedy zażądam abdykacji królowej. Mam do tego prawo - powiedział spokojnie, unosząc dłoń, by uciszyć sarkastyczny śmiech Kymila. - Jestem dziedzicem, osiągnąłem odpowiedni wiek. Muszę tylko sięgnąć po miecz Zaora i gotowe. Ach, i to wszystko? 446 Evermeet: Wyspa Elfów Lamruil uśmiechnął się zimno. Myślisz, że nie przeżyję sięgnięcia po miecz? Dobrze, za- łóżmy, że nie przeżyję. I tak osiągniesz wszystko, czego pragną- łeś. Wszyscy członkowie królewskiego rodu Evermeet zginą. Poza Amlaruil. Ach, zapomniałem ci o tym powiedzieć - stwierdził książę. - Sam ją zabiję, zanim jeszcze sięgnę po miecz. Nie zbliżysz się do niej na wystarczającą odległość - zaszy- dziłKymil. A kto powiedział, że mam zamiar użyć broni? - odparł ksią- żę. - Znam moją matkę i znam jej całkowite oddanie Evermeet. Jeśli pokażę jej zadanie, niebezpieczne zaklęcie, które tylko ona będzie potrafiła rzucić, zrobi to. Nawet jeśli będzie to oznaczać jej śmierć. Na przykład? Pozostałe statki - stwierdził bez ogródek Lamruil. - Powie- my jej, gdzie się kierują. Amlaruil ma moc wystarczającą, by rzu- cić zaklęcie teleportujące jeden statek z dala od Evermeet. Może uda jej się odesłać dwa i przeżyć. Ale więcej? - Książę potrzą- snął głową. - Ale i tak spróbuje. -A ja stracę statki. - Lecz zyskasz królestwo - powiedział książę. - Jak wiele ocalałych elfów z Evermeet podąży za tobą, jeśli podniesiesz rękę na ich ukochaną królową? Zaor mógłby ci przebaczyć. Ale nie Amlaruil. Nie, odegramy rolę bohaterów. Amlaruil zginie w obronie swojego ludu. Ja nie jestem królem - stwier- dził niedbale - i nie chcę nim być. A jeśli już przy tym jeste- śmy, mieszkańcy Evermeet mnie nie przyjmą. Z radością odło- żę miecz Zaora i resztę życia spędzę na kontynencie, wśród delikatnych kobiet i mocnego cydru. Będzie mi to pasować lepiej niż korona. A potem ty, w dowolnym przebraniu, bę- dziesz mógł przywrócić Radę Starszych. Obaj dostaniemy to, czego chcemy. Kymil wpatrywał się w księcia, zaskoczony jego ponurym to- nem i przekupnym blaskiem w jego oczach. Wiedział, że Lamruil jest samolubnym darmozjadem, ale nie spodziewał się po nim 447 Elaine Cunningham takiej koncentracji, nawet w kwestii własnego przeżycia. Spraw- dzi jeszcze, jak daleko książę jest się gotów posunąć. Przekonaj mnie - zaproponował Kymil. - Powiedz mi coś więcej. Masz gwiezdny statek. Słyszałem, jak inni o tym mówią. Nie posyłaj go, póki wyspa nie zostanie podbita. Sumbrar ma środki, które bez trudu go zniszczą. Strażnicy. Śpiące smoki już w większości zmieniły trwającą stulecia drzemkę na sen wieczny. Tak samo smoczy jeźdźcy. A parę pegazów mnie nie martwi. Na Sumbrar jest flota gwiezdnych skrzydeł - stwierdził Lamruil. Nie. Flota została zniszczona ponad pięć stuleci temu pod- czas ataku smoków! To prawda, lecz w tajemnicy została odbudowana. Jest dzie- sięć statków. - Lamruil przedstawił krótki, zwięzły opis, który całkowicie przekonał Kymila. Spędził wystarczająco dużo czasu na jednym z takich statków, by wiedzieć, że książę nie mógł się dowiedzieć tych rzeczy z drugiej ręki. Książę mówił dalej, opisując obronę wyspy i moce królowej z takimi szczegółami, że niemal przekonał Kymila. - Daj mi jeszcze jeden powód, a zrobimy, jak proponujesz - stwierdził elf. W oczach księcia pojawił się dziwny, niemal szalony blask. - Być może z takiego lub innego powodu zechcesz odnowić monarchię na Evermeet. Jest prawowity dziedzic. Księżniczka Amnestria miała dziecko. Kymil prychnął. Nie przypominaj mi! Pół-krwi bękart w oczach żadnego elfa nie będzie odpowiednim kandydatem do tronu. Arilyn to drugie dziecko mojej siostry. Miała jeszcze jedno, syna z księżycowym elfem ze szlachetnego rodu. Poza mną nie wie o tym nikt na Evermeet. Książę nie jest świadom swojego pochodzenia. Mogę ci powiedzieć, gdzie on przebywa. Mogę ci udowodnić, że jest tym, kim jest. Możesz go wykorzystać albo zabić, jak ci lepiej pasuje. 448 Evermeet: Wyspa Elfów Złoty elf pokiwał głową, przekonany do wartości tego, co pro- ponował mu Lamruil. Wiedział już, że to prawda. W końcu ni- czym wielkim było rzucenie zaklęcia, które oceniało prawdzi- wość tego, co powiedziano. - Zrobimy tak, jak proponowałeś - stwierdził. - Ale bądź pe- wien, że sztylet wbije się w twoje serce w chwili, gdy twoje usta opuści choć słowo o zdradzie! Książę wzruszył ramionami. - Pozwól mi tylko wydostać się z tej dziury, a będę zadowo- lony. Strażnicy portu zgodnie z prośbą Amłaruil sprowadzili Lamru- ila od razu do komnaty Rady królowej. Na jej napiętej twarzy po- jawił się grymas bólu, gdy spojrzała na wyniszczonego syna. Choć był wychudzony, odziany w brudne szmaty i pokryty drobnymi ra- nami po walce, która go uwolniła, nosił się z arogancją, która wy- wołała grymasy na twarzach wszystkich doradców Amłaruil. Mimo to był jej synem, jej ostatnim dzieckiem. Amłaruil pod- biegła do niego i objęła go. Przytulił ją przez chwilę, po czym wziął ją za ramiona i odsunął od siebie. - Mamy mało czasu, matko - powiedział z naciskiem. - Wiem, gdzie kierują się pozostałe cztery statki. Na jednym jest sześć dziesiątków Czerwonych Czarnoksiężników, którzy pragną zdo- być magiczne skarby Evermeet. Wraz z nimi płyną ludzcy łajda- cy, po złoto i kobiety. Na każdym z pozostałych statków jest wie- lu im podobnych. Do tego ludzcy czarodzieje i tylu wojowników, ilu udało im się upchnąć w ładowniach. Wiem, o co cię proszę, ale wiem też, że chciałabyś o tym wiedzieć. Amłaruil spojrzała na niego z troską. Ilyrana odeszła - powiedziała cicho. - Jeśli to zrobię, czy sięgniesz po miecz ojca? Przynieście go - odparł stanowczo książę. - Wezmę go, jeśli będę musiał! Królowa skinęła na jednego z doradców, który przyniósł ukrytą w pochwie broń z honorowego miejsca na postumencie za jej tro- nem. Położyła go na pobliskim stole. 449 Elaine Cunningham - Wszyscy bądźcie tego światkiem. Ogłaszam księcia Lamru- ila swoim następcą. A teraz musicie zachować milczenie, gdy będę rzucać konieczne zaklęcie. Keryth zerwał się na równe nogi, aż trzęsąc się z wściekłości. - Nie możesz, królowo! Wiem, co chcesz zrobić, i wiem, jak to się skończy. Jesteś tu potrzebna! Poradzimy sobie z tymi statkami. Z pewnością nie są takim zagrożeniem, jak to maluje książę! Na twarzy Amlaruil pojawiło się wahanie. - Widziałeś te statki, Lamruilu? Czy muszę rzucać to zaklęcie? Nim zdołał odpowiedzieć, z korytarza doszły ich odgłosy walki i rozzłoszczony kobiecy głos. Do komnaty wpadła Maura. Sap- nęła na widok Lamruila, lecz nie podeszła do niego. Miast tego podbiegła do królowej i szybko opowiedziała jej o wszystkim, co się wydarzyło. - Wojowniczka to Ilyrana - zakończyła. - I wołała cię! Elfo- żerca jest w samym Arvandorze! Atakuje dusze wiernych. Wi- działam wśród nich Zaora. Na twarzy Amlaruil pojawiło się zdecydowanie. Potrzebujemy cię tutaj - powtórzył Keryth. Wcale nie - stwierdził zimno Lamruil. - Czy rzuci to zaklę- cie, czy nie, zażądam jej abdykacji. Miecz należy teraz do mnie, a wraz z nim królestwo. Maura odwróciła się do niego. - A co z twoją królową? A co ze mną? Na twarzy księcia pojawił się wyraz niejakiego zaskoczenia. - Co z tobą? Na swoją królową wybiorę elfią pannę z dobrego rodu. Oczy kobiety zapłonęły. - Ty... ty... biały drowie! - wysyczała przez zaciśnięte zęby. Książę znów wzruszył ramionami. - I co, matko? Jak zadecydujesz? Jak zwykle obowiązek? - Zaśmiał się szyderczo, gdy pokiwała głową, po czym odwrócił się do zakapturzonego elfa u jego boku. - Przekonany, mój pa- nie? Czy powiesz jej, gdzie można znaleźć tamte statki? Elf zsunął kaptur, ukazując przystojną, lecz zupełnie niezna- jomą złocistą twarz. Mówił krótko i precyzyjnie. Gdy skończył, 450 Evermeet: Wyspa Elfów Lamruil wziął jedną z bladych dłoni królowej i przycisnął ją do warg. - W takim razie żegnaj, matko - powiedział lekko. Królowa wpatrywała się w niego przez chwilę, po czym od- wróciła się i podeszła do tronu. Otoczyła ją aura magii, gdy za- częła rzucać zaklęcie, które miało odesłać niebezpieczne statki z dala od brzegów Evermeet - a ją samą przenieść, by znów wal- czyła u boku Zaora. Elfy wpatrywały się z łzami w oczach, jak ich królowa wzywa w ich obronie ostateczne zaklęcie. Moc zbierała się w ciszy, wi- rując w komnacie niczym trąba powietrzna, szarpiąc włosami i płaszczami elfów. Nagle nastąpił wybuch, kolejne bezgłośne uderzenie. Amlaruil znikła. Jednym szybkim ruchem książę sięgnął po królewski miecz i wy- ciągnął go ze starożytnej pochwy. Oszołomione i pogrążone w ża- łobie elfy przeżyły kolejny wstrząs, gdy okazało się, że książę jest cały i zdrowy. Miecz Zaora świecił w jego dłoniach, a magiczne błękitne światło wydawało się szumieć sprawiedliwym gniewem. - Oskarżam eię, Kymilu Nimesinie, o zdradę Evermeet i wzy- wam magię miecza, by rozproszyła iluzję, którą rzuciłem. Wszy- scy bądźcie tego świadkami. Rysy złotego elfa zamigotały i rozpłynęły, by zaraz przybrać znajomą postać - twarz elfa, którego machinacje doprowadziły do śmierci króla Zaora i Amnestrii. - Został odkryty i oskarżony. Wy, doradcy królowej Amlaruil, powiedzcie teraz, co trzeba zrobić. Jaki wyrok wydajecie? - wy- krzyknął Lamruil. Wyrok na zdrajcę był jednym słowem, wydobywającym się jakby z jednego gardła. Młody król Evermeet uniósł księżycowe ostrze, by wykonać wyrok. Kymil Nimesin widział nadchodzącą śmierć i wykorzystał je- dyną drogę ucieczki, jaką znał. Dotknął klejnotu, który dała mu Lolth, uwalniając potężne zaklęcie, które złączyło wszystkie por- tale prowadzące na Evermeet w jeden. Część z uwolnionej mocy otworzyła bramę, którą przygotował dla siebie jako ostateczność. 451 Elaine Cunningham Miecz Zaora przeciął z sykiem powietrze. Złotemu elfowi po raz kolejny udało się uciec. * * * Amlaruil została przerzucona do Arvandoru z siłą, od której aż się zatoczyła. Otoczyły ją pełne siły ramiona, znajome ramio- na. Spojrzała w twarz swojej jedynej miłości - Zaora, który wy- glądał na tak młodego i pełnego sil, jak w chwili, gdy się poznali. Dotknęłajego twarzy, po czym wyciągnęła rękę do nowej, potęż- nej postaci swojej córki. - Dodajcie mi oboje sił - wyszeptała. Królowa Evermeet zwróciła twarz w stronę potwora Malara, niepewna, co ma zrobić, by go pokonać. Ku swemu zdziwieniu, zauważyła w cieniu stwora dwie boskie postacie, których szkar- łatne oczy świeciły złowrogą rozkoszą. Na wargach Amlaruil pojawił się ponury uśmiech. Zaczęła zbie- rać magię. Nieograniczona przez śmiertelną postać, czerpała hoj- nie z mocy Seldarine, siły wiary Ilyrany i miłości Zaora. W stronę złych bogów popłynęła magia w postaci niebieskie- go blasku. Otoczyła ich jaskrawym światłem i równie szybko znikła. W miejscu potężnego stwora o czarnym futrze, którym był niegdyś Malar, pojawiła się wysoka istota bardzo przypominają- ca elfa. U jego boku stała delikatna, białoskóra elfia bogini. Lolth, która właśnie uniosła ręce, by rzucić w odpowiedzi ja- kieś zaklęcie na znienawidzoną królową elfów, wrzasnęła na wi- dok własnych dłoni. Elfożerca odwrócił się w stronę dźwięku i rzucił się na posi- łek, który znajdował się tak blisko. Źli bogowie, wyczuwając groź- bę zniszczenia z rąk własnej istoty, rzucili się do ucieczki. Znik- nęli w chmurze siarkowego dymu, a potwór Malara podążył za nimi. Amlaruil uśmiechnęła się i odwróciła do Zaora. - Zaklęcie w Otchłani przestanie działać, tam nie mam mocy. Ale przypomnijcie sobie tylko wyraz jej twarzy! Zjednoczona rodzina wybuchnęła pełnym ulgi śmiechem, obej- mując się i radując nadchodzącą wiecznością. Po chwili Amlaruil cofnęła się. 452 Evermeet: Wyspa Elfów - Muszę ci coś pokazać - powiedziała cicho. - Ostatnia wia- domość od naszego syna, króla. Wcisnął mi to do ręki podczas naszego pożegnania. Wyjęła z rękawa niewielką karteczkę i pokazała ją Zaorowi. Napisano na niej jedno zdanie: „Raz jeszcze dla dobra Ludu". Zaor spojrzał jej w oczy i uśmiechnął się. - Jednak miałaś rację. Lamruil będzie dobrym królem. Królowa zrozumiała, że jej ukochany jeszcze nie pojął w peł- ni słów ich syna. Lamruil wiedział o ofiarach swojej matki. Już raz odrzuciła miłość ze względu na Evermeet. Lamruil po raz kolejny zachęcał ją, by odsunęła na bok swoją najgłębszą miłość; sam by to zrobił, gdyby było to konieczne. - Tak - powiedziała cicho. - Będzie dobrym królem. Ale nie Evermeet. 453 Epilog Świt amruil i Maura stali samotnie na wysokim urwisku, gdzie żegnali się ostatnim razem. Oboje wiedzieli, że to pożegnanie będzie ich ostatnim. Oczy kobiety były pełne smutku, lecz zdecydowane. Nie jestem królową i dobrze o tym wiesz - stwierdziła spo- kojnym tonem dziewczyna. - Twoje przeznaczenie zostało ci wskazane. Nie możesz odwrócić się od Evermeet. Wiesz, że cię kocham - odpowiedział. - To, co mówiłem w pałacu, było konieczne. Musiałem przekonać Kymila Nimesi- na o swojej perfidii. Dobrze o tym wiedziałam - odrzekła. - 1 odpowiedziałam w taki sam sposób. O ile dobrze pamiętam, nazwałaś mnie białym drowem. Kobieta zarumieniła się, po czym wzruszyła ramionami. Potrzebowałam naprawdę dobrej, przekonywującej obelgi. Świetnie sobie poradziłaś - stwierdził sucho. Oboje roześmieli się, po chwili jednak w oczach Maury znów pojawił się smutek. - Muszę już iść. Młody elf wiedział, że nie ma sensu jej od tego odwodzić. Mimo to czuł, że jego serce zmienia się w popiół i rozsypuje. - Gdzie się udasz? W jakieś nowe, dzikie miejsce. Tyle wiem i nic więcej mnie nie obchodzi. Gdybym tylko mógł iść z tobą! - westchnął gorąco Lamruil. Być może, synu, będziesz mógł - powiedział znajomy głos, głos niczym powietrze i muzyka. 454 Evermeet: Wyspa Elfów Lamruil odwrócił się w stronę źródła dźwięku. Znajoma, tak bardzo kochana postać jego matki zaczęła nabierać kształtów w powietrzu nad krawędzią urwiska. Z początku była tylko mi- gotliwym cieniem, przezroczystym obrazem. W szklistej postaci migotały i wirowały świetliste pyłki przypominające wielobarw- ne klejnoty - srebrne, złote, niebieskie, zielone i obsydianowe. Lamruil i Maura tulili się do siebie, przestraszeni, podczas gdy zjawa nabierała materialności. Po chwili widmowa Amlaruil zstą- piła z powietrza na ziemię. Gdy stopy Amlaruil dotknęły Evermeet, wypełniły ją barwy, nadając kremowy odcień białej skórze i dodając gęstym włosom rudozłotego ognia. Przeszła przez nią niemal namacalna fala mocy, gdy magiczny puls Evermeet przepłynął przez nią i znów uznał ją za królową. Lamruil bez słowa zdjął wisior swojego ojca z szyi i podał go królowej. Amlaruil z uśmiechem potrząsnęła głową. Udowodniłeś, że jesteś godnym spadkobiercą Zaora, synu. Nadszedł czas, byś władał własnym królestwem. Ale ty jesteś Evermeet - stwierdził Lamruil. - Po co miała- byś wracać, jeśli nie dla władania miejscem, w którym jesteś po- trzebna? Na pięknej twarzy królowej na chwilę pojawił się smutek. - Nie było mi łatwo opuścić Arvandor i Zaora. Ale masz ra- cję. Musiałam powrócić, dla dobra Ludu. Evermeet jeszcze mnie potrzebuje. Obrona wyspy została znacznie osłabiona, a pewność siebie Ludu zniszczona. A choć to ostatnie być może było po- trzebne, musimy się odbudować. To moje zadanie. Twoje, synu, jest zupełnie inne. Amlaruil uniosła obie dłonie i wykonała serię skomplikowa- nych, płynnych ruchów. Nagle w jej rękach pojawiła się zielona misa, w której rosło malutkie, przepiękne drzewo ze złotymi, srebrnymi i zielonymi liśćmi. -Wiesz, co to jest? Książę pokiwał głową, jego oczy rozszerzyły się ze zdziwie- nia. Od dawna dzielił z matką fascynację starożytnymi skarba- 455 Elaine Cunningham mi elfiego ludu i znał stare legendy równie dobrze, jak uczeni i mędrcy. - To Drzewo Dusz, jeden z największych artefaktów Evermeet! - wykrzyknął. - Nadszedł jego czas. Drzewo Dusz zostanie posadzone na kontynencie, tworząc kolejną przystań elfów - ogłosiła Amlaruil. - Gdzie byś je posadził, gdyby było w twoich rękach? Lamrail zastanowił się nad tym. - Moim pierwszym impulsem byłoby odbudowanie utraconej chwały Cormanthoru. Ale te czasy minęły. Nie, nowe królestwo musi być łatwiejsze do obrony. Wyspa, podobnie jak Evermeet, lecz o innych silnych punktach i sposobach obrony. Książę zamilkł. Myślę - powiedział w końcu - że umieściłbym królestwo pośrodku innego olbrzymiego morza, i to jeszcze bardziej prze- rażającego niż dziedzina Umberlee. Daleko na północ od Grzbietu Świata znajdują się wielkie i jeszcze niepoznane regiony. Zielo- na wyspa otoczona przez lód byłaby odpowiednią przystanią. Ale w przeciwieństwie do Evermeet, byłaby to ukryta kra- ina, znana tylko elfom - dodała Amlaruil z aprobatą. - Dobrze wybrałeś. Choć będzie tojedynie ukryta dolina, wzmocniona przez obecność wysokiej magii i chroniona przez ocean lodu, będzie to dzika i niebezpieczna kraina. Być może takiego właśnie wyzwa- nia potrzebuje Lud. Królowa przeniosła wzrok na Maurę. -A dla takiego królestwa nie może być lepszej królowej niż ta, którą wybrało twoje serce. Amlaruil wyciągnęła jedną rękę do Lamruila, a drugą do ludz- kiej dziewczyny. - Nie pozostała mi już żadna inna córka - powiedziała cicho. - Dziękuję ci, synu, za ten wielki dar. Dziewczyna wahała się przez chwilę, po czym zacisnęła drobne śniade palce na wyciągniętej dłoni królowej. * * * Tej nocy na ulicach Leuthilspar świeciły jasne świąteczne lam- piony, a leśne zbocza migotały blaskiem tysiąca ognisk i roz- 456 Evermeet: Wyspa Elfów brzmiewały muzyką i odgłosami świętowania. Zmęczone i wy- czerpane elfy znajdowały radość w powrocie ukochanej Amlaruil i ufały, że mogą odzyskać to, co utraciły. A jednak w sercu każdego elfa pojawiła się niechętna świado- mość, że Evermeet już nigdy nie będzie takie samo - i że być może wyspa nigdy nie była tym, czym elfy chciały ją uczynić. Obietnica przystani chroniącej przed wszystkimi zmianami, wizja miejsca, gdzie upływ czasu i odległe wydarzenia mogły zostać zignorowane, okazała się ostatecznie pusta. I Evermeet przetrwa. Podobnie jednak jak wiele razy wcześniej ich przodkowie, elfy się zmienią. Większość pozostanie i wesprze królową, odbudowując Eyer- meet i wzmacniając je na wiele nowych sposobów. Wielu odnaj- dzie nową ojczyznę, jak zdesperowane złote elfy z innego świa- ta, które ku swojemu zaskoczeniu zostały przyjęte przez Lamruila i otrzymały od niego obietnicę bezpieczeństwa. Wielu z tych no- woprzybyłych podąży za niespokojnym Lamruilem, by wyrwać nowe królestwo z krainy lodu i samotności, podobnie jak część mieszkańców Evermeet. Jeszcze inni odejdą do Arvandoru, być może przed swoim czasem, nie potrafiąc przystosować się do no- wego, pełniejszego zrozumienia otaczającego ich śmiertelnego świata. A jeszcze inni być może odnajdą starożytne bramy do innych krain i rozpoczną życie od nowa, podobnie jak ich przodkowie zbudowali sobie dom w nowej krainie, Faerunie. Ci stworzą nowe legendy, i zrobią to ze świadomością, że nigdy nie umrą, póki opowiadane są starożytne historie i śpiewane starożytne pieśni. W takich sprawach jest magia, a tam, gdzie jest magia, zawsze będą elfy. 457 30 eleinta, RD1371 Danilo Thannowi przesyła pozdrowienia Khelben Arunsun. Dziękują za przysłanie manuskryptu elfich opowieści. Dzięku- ję ci również za zapewnienie, że nikt inny go nie zobaczy, nim nie będę miał okazji go przeczytać i zaaprobować. Sam fakt, że zde- cydowałeś się podjąć taki krok, świadczy, iż osiągnąłeś poziom dyskrecji i rozsądku, jakiego się po tobie nie spodziewałem. Przeczytałem twój manuskrypt z wielkim zaciekawieniem. Jak przypuszczałem, duża jego część zawiera informacje, których ujawnienie byłoby niebezpieczne. Opublikowanie tej pracy w ca- łości z pewnością wywołałoby gniew - i zagroziło bezpieczeń- stwu - mieszkańców Evermeet. Masz sporo racji twierdząc, że mądrze byłoby przekazać jed- ną wersję Arilyn, a inne, okrojone wydanie wysłać do Świecowej Wieży, w podziękowaniu dla Athoła za jego udział w tym przed- sięwzięciu. Uznałem jednak, że będzie najlepiej, jeśli manuskrypt przejrzy najpierw elfi uczony, nim zostanie on przepisany w tej czy innej wersji. Dlatego też posłałem manuskrypt na Evermeet, by został oceniony przez Elashę Evanarę, skrybę i kustosza Bi- blioteki Królowej. Skryba jest stara nawet jak na standardy elfów i znana z po- wolnej pracy - znów, nawet według elfich standardów. Choć stwierdziłeś, że chciałbyś wręczyć swoją pracę jako prezent dla swej pani z okazji zimowego przesilenia, nie licz, że powróci do ciebie w tym roku. Ani w przyszłym, jeśli o to chodzi. Znasz zwy- czaje elfów i ufam, że będziesz czekać na powrót manuskryptu ze stosowną cierpliwością. Nie rozpaczaj przy tym, iż już nigdy go nie zobaczysz. Członkowie rodów Thann i Arunsun znani są z dłu- gowieczności. 459 Elaine Cunningham Ufam, iż list ten znajdzie cię w dobrym zdrowiu. Wybraliście doskonały czas, by udać się do Siherymoon i oddać studiom. Zima rozpoczęła się wyjątkowo wcześnie w tym roku i w ciągu ostat- niego dekadnia trakty i port zostały zamknięte przez śniegi i lód. Mam nadzieję, iż Ary lin udają się polowania w lasach otaczają- cych Siherymoon. Przekaż jej moje serdeczne pozdrowienia. Dołączam do tego listu kilka zwojów z zaklęciami, których po- winieneś się nauczyć. Tak, szanuję wybraną przez ciebie drogę barda, lecz to nie wyklucza konieczności zajmowania się waż- niejszymi sprawami. (Laeral właśnie poinformowała mnie, że jestem pompatyczny i nieznośny - znowu. To może być prawda, łecz kiedy ma się rację, nie ma powodu, by przepraszać czy od- powiadać wymijająco. Magia jest ważna i nie powinieneś zanie- dbywać swoich darów.) Powinieneś wiedzieć, Daniło, że nie wy- zbyłem się jeszcze do końca nadziei, iż któregoś dnia powrócisz do poważnego studiowania magii. Ktoś będzie musiał zająć się Wieżą Czarnokija, gdy nadejdzie mój czas, a któż byłby lepszy od mojego siostrzeńca i byłego ucznia? Znam twoje podejście w tej kwestii, ale proszę, byś nie odrzucał zupełnie tej możliwości. Twoje wiadomości o ostatnich wydarzeniach w Siherymoon były niezwykle zabawne. Niemal roześmiałem się na głos, czytając opis uczniowskich poematów powstałych na twoich zajęciach „Szkoła Ballad Satyra ". Dobrze słyszeć, że odbudowa starożytnej szkoły bardów w Siherymoon postępuje - i że nie wszystkie zajęcia mają takfrywołny charakter jak te, na których opis poświęciłeś tak wie- le pergaminu i atramentu. W następnym liście może dostarczysz więcej informacji na temat reorganizacji pałacu Alustriel i nowych sojuszach królowej? Jeśli będzie to kosztem rezygnacji z jednej czy dwóch sprośnych ballad, powinienem jakoś to przeżyć. Laeral przesyła pozdrowienia i prosi o wyrazy współczucia. Nie jestem do końca pewien, co właściwie ma na myśli, więc tyl- ko wiernie zapisuję jej słowa i pozostawiam Tobie domyślenie się ich znaczenia. Twój w służbie Mystrze Khelben Arunsun 460