16037

Szczegóły
Tytuł 16037
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

16037 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 16037 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

16037 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Laura Ingatts Wiider PIERWSZE CZTERY LATA Przekład z angielskiego Anna Duszyńska Tytuł oryginału The first faur years ISBN 83-900756-8-7 Przedmowa Nasza opowieść rozpoczyna się od momentu, gdy kończą się „Szczęśliwe lata". Przedmiotem jej są zmagania Laury i Almanzo Wilderów z przeciwnościami losu podczas pierwszych lat ich małżeństwa. Jest ona zarazem kolejnym rozdziałem historii, która zaczyna się dzieciństwem Laury osiem książek wstecz. Opisane w niej wydarzenia rozgrywają się przed pełną przygód podróżą z Dakoty do Missouri, jaką cała rodzina odbyła w 1894 roku i którą Laura opisała w dzienniku pt. „W drodze do domu". Rękopis „Czterech pierwszych lat" znaleziono wśród papierów należących do Laury. Składały się nań wypełnione ołówkowym pismem, trzy szkolne zeszyty w pomarańczowych okładkach, jakie można było niegdyś dostać za jednego pensa u hurtownika Springfielda. Tak samo zresztą wyglądały pierwsze wersje jej poprzednich książek. Moim zdaniem manuskrypt powstał u schyłku lat czterdziestych. Kie- 5 mart Laura straciła dla książki wszel-dy Almanzo ^^Lostawita „ nie dokończo-"? CX ° oTIu/przy lekturze; narracja plynte rSniz w pozostałych "łjj*^^ Duża cześć opowieść, zajmuje °P» * m0]ą ??? T aurv i Almanza. Roza uyia ^r^Łlnrentore».^-^ , • 4,rivn ?? nrzechowame, ale ????? oddala m, tylko naJ'» podstawię go w 1968 „ku ^darper&R0W. Trudno było w wydawcom z flrw Harp ^ rzesz ma- końcu me brać poa uw Sv k na prerii . ^ i dorosłych ^f™kd7w^°^obrazi6Psobie, Próbowaliśmy tez - ja I wydawcy ^ końcu czego oczekiwałyby od nas R0 ? ???-^ ^^ ooszłiśmy *J^^SSi J^chkołwłek kowac orygmal bez ^omarańczowych okładkach, zmian do zeszytów w^p samym Róża wyrosła na pisaree o ? Ameryce ! im a.irhem co matka. Jej zync « .. PionierStam^a^ petne było przygód. Napisała i poza jej graniCa?i\^iażek 0"swym kraju, jak row-wiele fascynujących książek os^ nia> nież o tak odległych zakątkach świat aj i zdobyła rozgłos na całym świecie._ Al w czasach, kiedy ^biety me szukaty je^zc domie rozgłosu. Wołała oswreUac osy inny * ^ a nie swoje, nic więc dziwrgo^ zen traktująca o niej samej i jej rodzicac się ukazać przed jej śmiercią. 6 Bogate życie Róży Wilder (później Wilder Lane) wypełniały głównie praca literacka i podróże. Po śmierci matki zaczęła pracować nad filmową adaptacją „W drodze do domu". Pisywała też do gazet i niektóre z jej artykułów ukazały się w zbiorze „Woman's Day Book of American Needlework". Przygotowywała jednocześnie do druku kolejną książkę, co wcale nie przeszkodziło jej wyjechać do Wietnamu w charakterze korespondenta wojennego w roku 1965 - kiedy miała już siedemdziesiąt osiem lat. Róża czytała namiętnie wszystko, co jej wpadło w ręce - nie znałem nikogo, kto by posiadał tak rozległą wiedzę na każdy temat. W wieku osiemdziesięciu jeden lat zdecydowała się ruszyć w podróż dookoła świata. Śmierć zastukała do drzwi jej domu w Dan-bury w stanie Connecticut, w którym mieszkała od trzydziestu lat, na tydzień przed wyprawą. Jeszcze poprzedniego wieczoru, nim na zawsze przestało bić jej serce, zabawiała gości, dla których zdążyła upiec sławny na całą okolicę chleb. A co się działo dalej, po wydarzeniach znanych nam z „Pierwszych czterech lat" i „Drogi do domu" - kiedy Almanzo, Laura i Róża znaleźli się w krainie Wielkiego Czerwonego Jabłka? Tam w Ozarks Almanzo zbudował własnymi rękami, z wielką pieczołowitością i dokładnością, przeuroczy wiejski dom, który Laura nazwała później Skalistą Farmą. Żyli tam długo i szczęśliwie, póki Almanzo nie odszedł na zawsze w roku 1949, w wieku dziewięćdziesięciu dwóch lat. Laura podążyła za nim, dożywszy lat dziewięćdziesięciu. Dom zbudowany był 7 tak, by oprzeć się burzom i szczęśliwcy, którzy trafiają do Mansfield w Missouri mogą podziwiać go w nienaruszonym stanie, a w nim kominek z wrośniętymi w kamienie skamielinami, meble zrobione własnoręcznie przez Almanza, skrzypki dziadka, fisharmonię Mary, prześliczne pudełko z przyborami do szycia Laury oraz wiele rzeczy Róży. Skalista Farma przekształciła się w końcu w swoiste muzeum. Jeśli tam traficie, kuratorzy, którzy znali osobiście i kochali Wilderów, oprowadzą Was po gospodarstwie i uraczą historyjkami, których nie znajdziecie w serii „Domek na Prerii", po to tylko, byście lepiej mogli poznać Laurę, Almanza i Różę. Wszyscy byśmy chcieli, żeby historie Laury nie miały końca. Poznaliśmy ich bohaterów, nauczyliśmy się cenić przymioty ich charakterów i ducha. Zamieszkali w naszych sercach na zawsze. Skoro jednak dobiegły końca, postarajmy się, by nasze własne losy stały się godne tamtych. Roger Lea MacBride Charlottesville, Virginia Lipiec, 1970 Wstęp Nisko nad prerią świeciły jasne gwiazdy. W ich świetle wyraźnie rysowały się grzbiety ciągnących się w dal pagórków, a małe dolinki ginęły w głębokim cieniu. Drogą, ledwie widoczną wśród traw, szybko mknął lekki powozik, zaprzężony w parę koni ciemnej maści. Buda powozu była spuszczona. Gwiaździsty blask oświetlał ciemną sylwetkę woźnicy, biało odzianą, siedzącą obok postać dziewczyny, i odbijał się od tafli Srebrnego Jeziora, które się rozlewało pośród niskich, porośniętych trawą brzegów. W nocnym powietrzu rozchodził się słodki zapach dzikich róż, gęsto rosnących po obu stronach drogi. Przez turkot kół i stukanie końskich kopyt przebijał się pięknie brzmiący kobiecy kontralt. Powóz sunął drogą; gwiazdy, jezioro i krzaki kwitnących róż tkwi- 9 ły nieruchomo, jakby zastygły w ciszy, zasłuchane w słowa piosenki opiewającej nocny krajobraz. W cichą, ciepłą, świetlistą noc, Gdy świecą gwiazd drżących promyki na niebie, Stowik marząco mitosną swą pieśń Śpiewa, różo, dla ciebie. Perełki rosy w porannej mgle Cicho, cichutko dzwonią. Gdy wiatr kołysząc się wśród traw, Łagodną potrąca je dłonią Z rzęsiście oświetlonego domu Wykradamy się po kryjomu Na morza zamglony brzeg, Gdzie srebrne fale cicho szemrzą Odwiecznie tajemny swój śpiew. Zachwyceni, upojeni czarowną muzyką faL Wolni, szczęśliwi wędrujemy W świetlisto gwiezdną dal. Był czerwiec. Różane krzewy stały okryte kwieciem; w ciche wieczory, gdy po zachodzie słońca wiatr ustawał nad prerią, zakochani rozkoszowali się urokami letnich spacerów. Rozdział pierwszy Rok pierwszy Był poniedziałek, dochodziła czwarta, od południa dął gorący, porywisty wiatr. Ale wówczas, w roku tysiąc osiemset osiemdziesiątym piątym, nikomu w Dakocie nie przeszkadzała taka pogoda; godzono się z nią - była częścią natury. Kolasa z czarną lśniącą budą, zaprzężona w parę szybkonogich koni, okrążywszy stojącą na rogu Ulicy Głównej wypożyczalnię koni Piersona, skręciła w polną drogę. Laura wychyliła się z okna niskiej, trzyizbowej chaty i dostrzegła zbliżający się pojazd. Zajęta była właśnie przyszywaniem batystowej podszewki do stanika nowej, czarnej sukni z kaszmiru. Ledwie zdążyła nałożyć kapelusz i sięgnąć po rękawiczki, gdy kolasa i para brązowych koni zatrzymały się u wejścia. Ach, jak pięknie wyglądała wtedy, stojąc w progu 11 chaty wśród pożółkłych traw, w zagajniku młodych topól. Miała na sobie długą, sięgającą kostek różową suknię z perkalu, w małe niebieskie kwiatki. Suknia była obcisła w talii, miała długie rękawy i suto marszczoną spódnicę. Spod wysokiej stójki u szyi wystawał rąbek białej koronki. Rondo zielonkawego, słomkowego kapelusza, podbite jedwabną niebieską podszewką, okalało jej zaróżowione policzki i czoło, na które spadała brązowa zakręcona grzywka. Almanzo w milczeniu pomógł jej wsiąść do powozu i starannie okrył lnianą płachtą chroniącą od kurzu. Potem ściągnął lejce i pojazd ruszył. Przejechali dwanaście mil przez nagą prerię, dotarli do bliźniaczych jezior Henry'ego i Thompsona. Przez wąski przesmyk porośnięty dziką winoroślą i dzikimi wiśniowymi drzewkami wydostali się znów na łąki i pomknęli do leżącego piętnaście mil na północny wschód jeziora Spirit. Zrobili w sumie pięćdziesiąt mil, zataczając ogromne koło. Podniesiona buda kolasy osłaniała przed słońcem i wiatrem, który rozwiewał końskie grzywy i ogony. Okazałe preriowe kruki wielkimi susami pierzchały spod kół, dzikie kurki pomykały kryjąc się wśród traw, pasiaste susły nurkowały do podziemnych nor, a dzikie kaczki wzlatywały, krążąc to nad jednym, to nad drugim jeziorem. Przerywając długie milczenie Almanzo zapytał: - Czy zgodziłabyś się wziąć ślub za kilka dni? Jeśli ci oczywiście nie zależy na hucznym weselu. Zimą, kiedy byłem w Minnesocie, siostra zaczęła snuć plany związane z wielkim weselnym przyję- 12 ciem. Mówiłem jej, że nie mamy na to najmniejszej ochoty, ale w ogóle mnie nie słuchała. Cały czas powtarzała, że przyjedzie tu z matką i zajmą się . obie urządzeniem przyjęcia. Żniwa za pasem, szkoda czasu na takie ceregiele. Najbardziej chciałbym, żebyśmy jak najprędzej byli na swoim. Laura zaczęła obracać tkwiący na palcu lewej ręki złoty pierścionek z oczkiem z granatów i pereł. Ach, jakże piękny był ten pierścionek, jaka szkoda byłoby się z nim rozstać... - Zastanawiam się - zaczęła - bo przecież nigdy nie chciałam być żoną farmera i gospodynią. Przynajmniej zawsze mi się tak wydawało. Szkoda, że nie masz jakiegoś innego zawodu. W mieście są o wiele większe możliwości. Zapadła cisza, a po chwili Almanzo zapytał: - Dlaczego nie chcesz być żoną farmera? A Laura odparła: - Bo życie na wsi jest okropnie ciężkie dla kobiety. Tyle pracy przy domu, przy żniwach, a w czasie młócki - gotowanie dla robotników. I pieniędzy stale brak. Kupcy dyktują ceny na produkty rolne, ale ceny na swoje towary ustalają według własnego widzimisię. I gdzie tu sprawiedliwość? Almanzo się roześmiał. - Jest takie irlandzkie powiedzenie: Pan Bóg zawsze nierychliwy, ale sprawiedliwy - bogatemu daje lód w lecie, a i biednemu w zimie lodu nie żałuje. Ale Laury nie rozśmieszył ten żart. - Nie mam ochoty harować jak wół i żyć w bie- 13 dzie, kiedy mieszczuchy używają życia za moje pieniądze. - Nie znasz się na tym - rzekł Almanzo poważniejąc. - Tylko farmer może być niezależny. Jak długo wytrzyma kupiec, jeśli mu ze wsi nie przywiozę towaru? Trwa między nimi walka, to prawda, ale farmer zawsze będzie górą. Jeśli ma ochotę zgarnąć trochę więcej grosza, wystarczy, żeby obsiał nowy kawałek ziemi. Popatrz, w tym roku obsiałem pszenicą pięćdziesiąt akrów. Mnie to w zupełności wystarczy, ale jeśli ty będziesz ze mną, zaoram i posieję następnych pięćdziesiąt. Uprawę owsa również mogę zwiększyć, mogę też hodować więcej koni. Hodowla koni bardzo się o- płaca. ' '_ Zrozum, na farmie wszystko zależy od dobrej woli - ciągnął Almanzo. - Jeśli tylko ma się chęć pracować i dbać o gospodarkę, można dobrze zarobić, lepiej niż w mieście. I nikt ci nie będzie dyktował, co masz robić. Znów zapadła cisza. Laura milczała nieprzeko- nana. Wreszcie Almanzo pierwszy się odezwał: - Spróbujmy przez trzy lata. Jeśli się nam nie powiedzie, rzucimy gospodarkę i znajdę sobie inne zajęcie. Obiecuję ci to. I Laura zgodziła się iść na wieś na próbę. Przepadała za końmi, uwielbiała rozległe, dzikie prerie, po których bez ustanku hulał wiatr, potrząsając trawami i szuwarami, szeleszcząc wśród krótkiej, 14 bizoniej trawki porastającej wyżynne miejsca - zielonej na wiosnę, srebrzystoszarej i rudej latem. Preria miała tyle uroku, tyle słodyczy i świeżości. Wczesną wiosną zielone dolinki pokrywały się kobiercami wonnych fiołków, w czerwcu, gdzie okiem sięgnąć, kwitły krzewy dzikich róż. Dwie działki żyznej, czarnej ziemi, po sto sześćdziesiąt akrów każda, już do nich należały, do tego dojdzie jeszcze jedna z dziesięcioma akrami przepisowo zalesionego terenu, na którym rosło trzy tysiące czterysta pięć drzewek w odległości ośmiu stóp jedno od drugiego. A na dodatek między ich dwiema działkami znajdowała się szkolna działka, gdzie każdy miał prawo kosić, kto się pierwszy stawił z kosiarką. Ach, czy nie będzie przyjemniej zamieszkać we własnym gospodarstwie, niż na miejskiej ulicy, mając z lewa i prawa sąsiadów? Gdyby tylko Almanzo się nie mylił... Ale przecież już się zgodziła iść na gospodarstwo na próbę. - Dom na leśnej działce będzie gotowy za kilka tygodni - odezwał się Almanzo. - Weźmiemy ślub w przyszłym, ostatnim tygodniu sierpnia, zanim zaczną się żniwa. Możemy już w tej chwili pojechać do pastora, a potem, wracając, zajrzeć do nowego domu. Laura znów zaprotestowała; dostanie pensję za pracę w szkole dopiero w październiku, a przecież musi mieć pieniądze na nowe suknie. - Po co ci nowe suknie? - zdziwił się Almanzo. - Zawsze jesteś ładnie ubrana, a jeśli weźmiemy cichy ślub, nie będzie ci potrzebny elegancki strój. 15 - Zobaczysz - ciągnął - mając dużo czasu, matka z siostrami przyjadą tu ze Wschodu i zmuszą nas do wydania wielkiego przyjęcia. Nie stać mnie na to, a twoja miesięczna pensja też na wiele się nie przyda. Laura słuchała zdumiona. Nawet jej przez myśl nie przeszło, żeby uwzględniać rodzinę Almanza w swoich planach. Tutaj, z dala od świata, w tej dzikiej krainie, matka i siostry Almanza ze wschodniej Minnesoty nie wydawały się realnymi istotami. Owszem, bardzo się zdziwiła, gdy się dowiedziała, że jej przyszły mąż pochodzi z tak bogatej rodziny, i że jedna z jego sióstr ma nie opodal gospodarstwo. Ale potem zapomniała o ich istnieniu.Manly ma rację - jeśli się odroczy ślub, przyjadą z całą pewnością; przecież matka Almanza już się dopytywała o datę w ostatnim liście. Ojca nie mogła prosić o pieniądze na wesele. Ledwo mu starczało na utrzymanie rodziny, póki sto sześćdziesiąt akrów nowizny nie zacznie przynosić dochodu. Ale jakich plonów można się było spodziewać na świeżo zaoranej darni, po roku uprawy? I Laura uznała, że nie ma innego wyjścia, niż zawarcie szybkiego małżeństwa i przeniesienie się do wspólnego domu przed rozpoczęciem żniw. Była pewna, że matka Almanza to zrozumie i nie będzie się czuła urażona. Przyjaciele i sąsiedzi też nie powinni widzieć w tym nic złego, sami zaangażowani w podobną walkę o byt na dzikiej prerii. A zatem w czwartek, dwudziestego piątego sierpnia o dziesiątej rano, od strony wypożyczalni Pier- 16 sona, przed małą, ukrytą w cieniu topól chatkę zajechała kolasa z lśniącą budą, zaprzężona w parę brązowych koni. Laura stała w drzwiach, z mamą i ojcem u boku, Carrie i Grace schowały się za ich plecami. Wszyscy radośnie starali się jej pomóc wsiąść do powozu. Ubrana była w czarną, kaszmirową suknię, która miała jej służyć w przyszłości. Sądziła bowiem, że każda mężatka powinna mieć przynajmniej jedną czarną suknię w swojej garderobie. Wszystkie inne stroje i kilka starannie zapakowanych dziecinnych skarbów leżały w kufrze w nowym, nie wykończonym domu Almanza. Laura zapamiętała następujący obrazek: mama, tatuś, Carrie i Grace stoją między młodziutkimi drzewkami topoli, machają rękami i przesyłają pocałunki. Wieje upalny wiatr, a jasnozielone listeczki topól drżą, jakby i one chciały powiedzieć: do widzenia, do widzenia... Mama szybko ociera oczy dłonią i Laura czuje, że coś boleśnie kłuje ją w gardle. Almanzo kładzie rękę na jej dłoni i ściska ją mocno... Gospodarstwo pastora leżało w odległości dwóch mil. Laura miała wrażenie, że nigdy jeszcze tak długo nie podróżowała, a jednocześnie czuła, że wszystko się dzieje z zawrotną szybkością. Ceremonia zaślubin odbyła się we frontowym pokoju i trwała bardzo krótko. Najpierw weszła żona pastora, a za nią pastor, w pośpiechu naciągając surdut. Świadkami na,.śtubie byli - Ida, ich córka, najdroższa ?????^?????«?25???, ? jej narzeczony. h V:) ?? 17 4* Ki&sZs I tak na dobre i na złe Laura i Almanzo zostali mężem i żoną. Po uroczystości wrócili do domu rodziców na obiad, a potem wśród radosnych okrzyków i pożegnań znów znaleźli się w powozie w drodze do nowego domu po drugiej stronie miasteczka. Rozpoczął się pierwszy rok ich wspólnego życia. Pierwszego dnia po ślubie wiał łagodny wietrzyk; przez wschodnie okna wpadały jasne promienie słońca. Był wczesny ranek, ale Laura już zdążyła przygotować śniadanie, Almanzo bowiem musiał stawić się do młócki na farmie pana Webba. Przybyli wszyscy okoliczni mieszkańcy, zgodnie z umową, że będą sobie kolejno pomagać przy młócce. Nie wypadało się spóźniać i wstrzymywać ludzi z robotą. Pierwsze śniadanie zjedli więc w wielkim pośpiechu i Almanzo natychmiast odjechał platformą do zwózki drewna zaprzężoną w parę brązowych koni, a Laura na resztę dnia została w domu sama. Na brak zajęć nie mogła narzekać. Trzeba było przede wszystkim wysprzątać nowy dom. Nim się wzięła do pracy, wzrokiem pełnym dumy ogarnęła jego wnętrze. Domek składał się z głównej izby, będącej zarazem kuchnią, jadalnią i salonem. Było to pomieszczenie o doskonałych proporcjach, w którym wszystkie meble zostały pomysłowo poustawiane. Drzwi otwierające się na podjazd w kształcie podkowy znajdowały się po północno- wschodniej stronie. Tuż obok było okno wychodzące na wschód, 18 przez które wpadało jasne, poranne światło. Na południowej ścianie jaśniało drugie okno. Pod zachodnią ścianą stał stół z opuszczanym blatem, do połowy rozłożonym, a z każdej jego strony stało krzesło. Drzwi za stołem prowadziły do sieni, w której mieściła się stara kuchenka Almanza, a na ścianie wisiały rondle i patelnie. W dużym pokoju była jeszcze jedna para drzwi otwierających się na południe. Na wprost wejścia do sionki znajdowała się spiżarnia. Ale jaka spiżarnia! Laura wprost nie mogła oderwać od niej wzroku. Stała w progu i patrzyła. W głębi było duże okno, a za nim młoda topola, której listeczki drżały na porannym wietrze. Pod oknem mieścił się szeroki blat. Z prawej strony wzdłuż ściany ciągnęła się na całej długości drewniana listwa z gwoździami, na których wisiały miski, ściereczki, cedzaki i inne kuchenne przybory. Z lewej strony spiżarnia wyglądała jak cudny mały sklepik. Almanzo znalazł stolarza, fachowca starej daty; pracując powoli stworzył on w dowód uznania dla Almanza prawdziwe arcydzieło, z którego sam był dumny. Lewa ściana prawie w całości pokryta była półkami. Najwyższa mieściła się tuż pod sufitem, potem stopniowo ku dołowi odległości pomiędzy nimi się zwiększały, tak że na najniższej półce znajdowało się miejsce na wysokie dzbany i stosy talerzy. Pod nią ciągnął się rząd szuflad, pięknie wykonanych i dopasowanych jak w kupnych meblach. Jedna z szuflad, ogromna i szeroka, zawierała przybory do pieczenia chleba. W drugiej, równie wielkiej, był 19 worek z białą mąką, w trzeciej, nieco mniejszej, worek pełen ciemnej mąki, a w czwartej mąka kukurydziana. W pozostałych znajdował się biały i brązowy cukier oraz komplet srebrnych sztućców - prezent ślubny, który napawał Laurę prawdziwą dumą. Pod szufladami na podłodze stały kamionkowe naczynia na herbatniki, pączki i smalec. Tam też znajdowała się maślnica i kamionkowy moździeż. Na tę jedną płową krówkę, którą dostali w prezencie od tatusia, maślnica była o wiele za duża. Trzeba poczekać, aż krowa Almanza znów zacznie dawać mleko, wtedy będzie więcej śmietany na masło. W spiżarni na środku podłogi widoczna była klapa zakrywająca wejście do piwnicy. Drzwi do sypialni znajdowały się naprzeciwko drzwi frontowych. W nogach łóżka wisiała tam na ścianie półka na kapelusze, a do niej przymocowana była zasłonka, za którą wieszało się ubrania. I co najważniejsze, na podłodze w sypialni leżał piękny dywan! Podłogi z sosnowych desek w dużym pokoju i spiżarni miały jasnożółty kolor, ściany były bielone i wszystkie drewniane sprzęty pokryte lakierem zachowały naturalny kolor drewna. Mały domek aż lśnił cały. „Należy wyłącznie do nas, do mnie i do Almanza" - myślała zachwycona Laura. Chatka stała na leśnej działce. W przyszłości z małych drzewek wyrosną wielkie drzewa. Już teraz Laura i Almanzo wyobrażali sobie, jak będą przesiadywać wśród klonów, topól i wiązów, które także 20 zostały posadzone wzdłuż drogi, wokół podjazdu i za domem. Jeśli się będzie o nie dbało, już niedługo będą stanowiły ochronę przed upałami i zimowymi oraz letnimi wiatrami, które hulały po prerii bez ustanku! Ach, trzeba się zabrać do pracy, nie można tak bezczynnie stać w oknie i rozmyślać, patrząc na drgające na wietrze listki topoli. Laura sprzątnęła ze stołu resztki śniadania. Do spiżarni, w której wszystko już było porządnie poustawiane, miała dosłownie krok. Brudne naczynia wstawiła do miski, która stała na blacie pod oknem. Zagrzała wodę w czajniku, pozmywała i czyste naczynia ustawiła na półkach. Następnie flanelową szmatką wyczyściła piec, zamiotła podłogę, złożyła stół i położyła na nim czerwony obrus, od którego w pokoju zrobiło się jeszcze piękniej. W kącie między wschodnim i południowym oknem stał podręczny stolik, a przy nim z jednej strony fotel klubowy, a z drugiej nieduży bujak. Z sufitu zwisała szklana lampa z błyszczącymi wisiorkami. Była to część salonowa pokoju. Wkrótce dopełnić ją miały półki z tomikami poezji Tennyso-na i Scotta. Na parapetach miały stanąć doniczki z kwiatami geranium. Laura wyobrażała sobie ten kącik i myślała, jaki będzie piękny z kwiatami i doniczkami. Tylko okna były brudne, ochlapane wapnem i farbą. A Laura tak nienawidziła myć okien. Rozmyślania przerwało nagłe pukanie do drzwi. W progu stała posługaczka z sąsiedniej farmy. Al- 21 manzo jadąc do młócki wstąpił tam i poprosił, żeby przyszła do mycia okien! Hattie wzięła się więc do pracy, a Laura po sprzątnięciu małej sypialni zajęła się rozpakowywaniem kufra. Kapelusz położyła na półce, ślubną suknię powiesiła na kołku za zasłoną. Niewiele zresztą miała sukienek do powieszenia. Jasną, jedwabną w czarne paski i brązową z popeliny. Nosiła je już od dawna, wciąż jednak wyglądały przyzwoicie. Następnie różowa z perkalu w niebieskie kwiatki. Włoży ją jeszcze raz albo dwa przed końcem lata. Do pracy została szara, którą nosiła na zmianę z niebieską. Całkiem dobrze prezentował się zeszłoroczny zimowy płaszcz, który zawisł na kołku obok palta Almanza. Przyda się jeszcze na zimę. Nie chciała, żeby już na samym początku mąż wydawał na nią pieniądze. Teraz i ona nabrała ochoty, żeby udowodnić sobie i jemu, że praca na farmie jest równie opłacalna jak każda inna. A domek, ten cudowny domek, o ile lepszy niż mieszkanie w mieście. Jakże pragnęła, by się okazało, że Almanzo ma rację. Z uśmiechem powtarzała jego słowa: „Pan Bóg nierychliwy, ale sprawiedliwy. Bogatym daje lód w lecie, ale biednym w zimie lodu też nie żałuje". Almanzo przyjechał późno do domu. Pracował przy młócce do zmroku, a kiedy wrócił od zwierząt, kolacja już stała na stole. Powiedział, że nazajutrz młócka się będzie odbywać u nich i trzeba dla pracujących przygotować obiad. 22 Pierwszy obiad w domu będą jedli razem z obcymi! Almanzo, chcąc jej dodać otuchy, rzekł: - Na pewno dasz sobie radę. Nigdy nie jest za wcześnie na naukę. Rodzina Laury była rodziną pionierską. Nigdzie nie osiadła na stale, nigdy nie doczekała się wielkich zbiorów. Wizja nakarmienia gromady ludzi wydała się Laurze przerażająca. Ale będąc żoną farmera, nie mogła się uchylić od tego obowiązku. Następnego dnia już od wczesnego rana zajęła się szykowaniem obiadu. Przywiozła z domu od mamy parę bochenków chleba; postanowiła też upiec trochę bułek z kukurydzianej mąki. Prócz tego miała zamiar ugotować wieprzowinę, kartofle i fasolę, którą namoczyła poprzedniego wieczoru. W ogrodzie rósł rabarbar, więc zdecydowała upiec parę placków. Poranek minął niepostrzeżenie, a w południe, gdy przyszli ludzie do młócki, obiad już czekał na stole rozstawionym na środku pokoju. Miejsca dla wszystkich nie starczyło i niektórzy musieli czekać na swoją kolej. Jedzenia na szczęście nie zabrakło, choć apetyt wszystkim dopisywał. Ale fasola się nie udała. Bez czujnego oka mamy gotowała się za krótko i była twarda. Kiedy podano placek, pierwszy skosztował pan Peny, sąsiad rodziców Laury. Podniósłszy wierzchnią skórkę, wziął do ust nadzienie i zaraz posypał swój kawałek cukrem. - To najlepszy sposób pieczenia placków, bez cukru - powiedział. - Każdy gość może sobie po-cukrzyć wedle własnego uznania, nie robiąc przykrości gospodyni. 23 Pan Peny w czasie całego obiadu zabawiał towarzystwo. Opowiedział, jak jego matka, kiedy był mały, gotowała fasolową zupę z pięciu ziaren fasoli. Kociołek był tak wielki, że po wypiciu zupy i zjedzeniu chleba musieli się rozbierać i nurkować do garnka w poszukiwaniu fasolek. Wszyscy świetnie się bawili, tylko jednej Laurze nie było do śmiechu. Nie dogotowana fasola i kwaśny placek! Zgubił ją pośpiech, nie do wiary, że mogła być tak roztrzepana! Żeby zapomnieć o cukrze do nadzienia i wystawić się na takie pośmiewisko! Po żniwach się okazało, że z każdego akra otrzymali zaledwie po dziesięć buszli pszenicznego ziarna, a cena za buszel wynosiła tylko dziesięć centów. Plony nie były więc imponujące; płacono mało, bo pszenica się nie udała z powodu suszy. Za to owies obrodził i mieli nadzieję, że powinno go starczyć dla koni. Pod dostatkiem było też siana, zostało go nawet trochę na sprzedaż. Almanzo, wcale nie zrażony skromnymi zbiorami, cieszył się i snuł plany na przyszłość. Postanowił podwoić obszar ziemi pod uprawy i wprost nie mógł się doczekać jesiennej orki. Ziarno na siew złożył w sionce na farmie, ponieważ tu na leśnej działce nie było go gdzie przechowywać. Resztę sprzedał. Nadeszły szczęśliwe dni. Co rano Almanzo wychodził w pole, Laura zaś przez cały dzień pracowała w domu: gotowała, ubijała masło, a także sprzątała, prała i prasowała. Była mała i szczupła, miała drobne ręce, ale potrafiła się uporać z najcięższą nawet 24 robotą, choć prania i prasowania nigdy naprawdę nie zdołała polubić. Po południu zawsze przebierała się w czystą suknię i siadała w salonowym kąciku, gdzie szyła albo cerowała mężowi skarpety. Co niedziela wyjeżdżali kolasą na przejażdżkę. Jadąc polnymi drogami śpiewali stare piosenki, które znali jeszcze ze szkoły. Najbardziej lubili śpiewać „Zostańcie na farmie". Me szukaj złota w dalekim świecie, Jeśli je masz pod własnymi stopami Trochę miłości i solidnej pracy, A ziemia zakwitnie złotymi plonami. Do Australii po złoto wcale nie jedziemy, Nasza farma i praca naszych rąk To najlepsza kopalnia na ziemi. Do Australii po złoto wcale nie jedziemy... Kiedy tak śpiewali, Laurze stawało przed oczami złociste pszeniczne ziarno, leżące w komórce na farmie, i przepełniało ją uczucie zadowolenia. Nie jeździli daleko. Piękne, szybkonogie konie były bardzo strudzone orką. Pewnego dnia Almanzo powiedział, że Skip i Bar-num są za małe i nie nadają się do ciężkiej orki na darni. Wkrótce potem pojechał do miasteczka i wrócił do domu z parą wielkich roboczych koni, uwiązanych z tylu do wozu. Konie ciągnęły za sobą nowy podwójny pług na kołach. Ten wielki pług 25 można było zaprząc do wszystkich czterech koni i ze znacznie mniejszym wysiłkiem zaorać całą ziemię pod uprawy. Konie kupił niedrogo. Ich właściciel wyjeżdżał w pośpiechu na Zachód, odsprzedawszy prawo własności swej działki jakiemuś przybyszowi ze Wschodu. Koleśny pług kosztował pięćdziesiąt pięć dolarów. Almanzo zapłacił połowę i zobowiązał się na piśmie zapłacić resztę w przyszłym roku. Nowym pługiem można było zrobić na darni bruzdę szerokości szesnastu cali. Jadąc konno dawało się zaorać o wiele więcej ziemi, niż idąc piechotą za małym ręcznym pługiem. Dlatego też, wyjaśnił Almanzo Laurze, wydatek ten miał się szybko zwrócić. Zawsze z rana Laura pomagała mężowi zaprzęgać konie do pługa. Potem sama się nauczyła nimi powozić i kierować pługiem, i od czasu do czasu ona też zajmowała się orką. Okazało się, że praca w polu sprawia jej ogromną przyjemność. Niedługo po zakupie koleśnego pługa Almanzo wrócił z miasteczka z niedużą siwą klaczą uwiązaną z tyłu do wozu. - To prezent dla ciebie, Lauro - powiedział. -Nie chcę więcej słyszeć, że ojciec nie pozwalał ci jeździć na koniu. Jest łagodna, na pewno nie zrobi ci krzywdy. Laura zakochała się w koniku od pierwszego wejrzenia. - Będzie się nazywała ?????. ????? miała drobne kopytka, smukłe nogi, nie- 26 duży, zgrabny łeb z plamiastymi nozdrzami i sterczącymi uszami, którymi wciąż strzygła. Spojrzenie jej wielkich oczu było bystre i łagodne zarazem, grzywa i ogon długie i gęste. Wieczorem, po kolacji Laura wybrała sobie siodło z katalogu Warda i postanowiła, że przy najbliższej podróży do miasteczka wyśle zamówienie. Nie mogła się doczekać, kiedy nadejdzie przesyłka: w tym czasie zaczęła się zaprzyjaźniać ze swoim konikiem. Siodło przysłali jej przepiękne, zrobione z ciemnej skóry, wyszywane, z niklowanymi ozdobami. - Osiodłam ????? ? będziecie się obie uczyły -powiedział Almanzo. - Założę się, że będzie posłuszna, mimo że nikt jej nigdy nie ujeżdżał. Na wszelki jednak wypadek kieruj ją na pole. Będzie jej trudniej biec po zaoranej ziemi, nie da rady brykać, a ty jeśli spadniesz, to na miękki grunt. Laura usadowiła się po damsku, z lewą nogą w strzemieniu, opierając się wygodnie o kabłąk siodła. Almanzo puścił uzdę i konik ruszył w kierunku zaoranego pola. ????? była rzeczywiście łagodna z natury i robiła, co mogła, by Laurze za pierwszym razem nie utrudniać jazdy, choć widać było, że wielkim strachem napełniają furkot szerokich spódnic. Laura nie spadła z konia ani razu; odtąd dzień po dniu z wielką ochotą ćwiczyła konną jazdę. Jesień dobiegała końca. Noce były mroźne, ziemia zaczęła zamarzać. Została zakończona orka nowego, pięćdziesięcioakrowego pola. Skończyły się niedzielne przejażdżki powozem; robocze konie, Bar-num i Skip, harowały od świtu do nocy i należał 27 się im dzień wolny od orki. Zaczęli więc jeździć wierzchem - Laura na ?????, Almanzo na swoim wierzchowcu, który nazywał się Fly. Kuce nie miały nic do roboty i zawsze były gotowe do drogi. ????? nauczyła się dawać susy. Skok - i lądowała z Laurą na porosłej trawą dróżce między koleinami. Drugi skok - i znów lądowały w koleinie. ????? stąpała tak lekko i sprężyście na swych smukłych, zgrabnych nóżkach, że Laura nigdy nie odczuła najmniejszego nawet wstrząsu. Pewnego razu, kiedy jechali oboje polną drogą, Almanzo rzekł: - Twoja ?????, owszem, pięknie skacze, ale za to moja Fly jest szybsza - i popędził konia do galopu. Wówczas Laura pochyliwszy się nisko nad szyją swego konika, dotknęła go lekko batem i wydała z siebie prawdziwie kowbojski okrzyk. ????? pomknęła przed siebie jak strzała, zostawiając Fly daleko w tyle. Po chwili Laura ściągnęła wodze i dysząc ciężko czekała, aż nadjedzie Almanzo. Ale on od razu zarzucił jej, że zbyt szybko popędziła konia do galopu. Wtedy Laura odparła beztrosko: - ????? mi powiedziała, że ani trochę się nie musiała wysilać. Od tamtej pory, w czasie porannych wyścigów na otwartej prerii, na dystansie dwudziestu pięciu mil, ????? nieraz pokazała, że umie biegać szybciej niż Fly. Ach, jakże szczęśliwie płynął im czas! Dwoje ludzi złączonych uczuciem potrafi odnaleźć radość w każdej, najzwyklejszej nawet czynności. 28 Od czasu do czasu Laura się zastanawiała, jak wybrnąć z biedy, w której się znajdowali. Pewnego razu ze śmietany ubiła masło i zebrała pięć tuzinów jajek; jej małe kurki, które biegały po polach i kręciły się wokół obory i snopków niosły się znakomicie. Masło i jajka dała Almanzowi na targ, mając nadzieję, że w ten sposób zarobi przynajmniej na część sprawunków. Almanzo jednak przywiózł masło z powrotem. W żadnym sklepie ani na targu za żadną cenę nie chcieli go kupić, a za jajka zapłacono zaledwie pięć centów za tuzin. Na to już Laura nie miała wpływu, ale skoro Almanzo nie wpadał w rozpacz i ona postanowiła się nie martwić. Kiedy orka na darni się skończyła, Almanzo zajął się ogacaniem obory. Poutykał sianem drewniany szkielet budynku, nawet dach okrył na grubość czterech stóp przy okapach i jeszcze grubiej na szczycie, żeby woda deszczowa mogła dobrze spływać. Od strony południowej wyciął nożem dwa otwory i wstawił tam szybki, twierdząc, że krowy nie mogą przebywać w ciemności. Kiedy ocieplanie obory zostało ukończone, przyszła pora na świniobicie. Sąsiad po drugiej stronie drogi, Ole Larsen, też zabijał swoje tuczniki i przyszedł do nich po narzędzia. Stało się to przedmiotem pierwszej sprzeczki pomiędzy Laurą i jej mężem. Laura miała za złe panu Larsenowi, że pożyczonych rzeczy nie oddaje albo je niszczy. Na widok Almanza idącego przez pole do pana Larsena po własną maszynkę do mięsa 29 ogarnęła ją prawdziwa wściekłość. Ale Almanzo upierał się, że trzeba być życzliwym dla ludzi. Wobec tego. gdy pan Larsen przyszedł po kadź do oparzania wieprzków, nie odmówiła mu, choć Almanza nie było w domu. Po niedługim czasie pan Larsen znów się zjawił, tym razem po kocioł do gotowania wody. Wkrótce przyszedł po rzeźnickie noże, potem się okazało, że nie ma osełki do ostrzenia. Laura w końcu zaczęła się obawiać, że za chwilę pan Larsen przyjdzie pożyczyć ich tłustą świnię na swoje świniobicie i nie będzie można mu odmówić. Ale nie zrobił tego. Po tym wszystkim nie dał im nawet kawałeczka mięsa, choć tak przecież było w zwyczaju. Parę dni później Almanzo zarżnął świnię i Laura po raz pierwszy w życiu bez niczyjej pomocy musiała robić kiełbasy, salcesony i smalec. Szynki, łopatki i żeberka zamroziła w sionce, a najtłustsze kawałki mięsa zasoliła w małej beczułce. Okazało się, że praca w pojedynkę to zupełnie nie to samo, co pomaganie mamie. Nie było jednak innego wyjścia, nie mogła się uchylić od tej pracy, choć brzydził ją zapach gorącej, roztopionej słoniny, a widok stosów surowego mięsa przyprawiał o mdłości. Dopiero teraz wypłacono jej pensję za ostatni miesiąc pracy w szkole. Poczuła się bogata i zaczęła się zastanawiać, jak wydać zarobione pieniądze. Almanzo poradził jej, żeby kupiła źrebaka, tłumacząc, że zarobi drugie tyle, kiedy go sprzeda po 30 odchowaniu. Laurze pomysł się spodobał i pewnego dnia Almanzo przywiózł z miasteczka płowego, zdrowego dwulatka. Nie nadali mu imienia, bo i tak miał być sprzedany, ale karmili go dobrze, dbali o niego i sierść miał zawsze pięknie wyszczotkowaną. Pewnego wietrznego ranka Almanzo wyruszył wcześnie do miasteczka i Laura została sama. Była przyzwyczajona do przebywania w samotności i niewiele się tym przejmowała. Wiał ostry, zimny wiatr, więc nie otworzyła frontowych drzwi, które zawsze zamykali na noc. W pewnej chwili spojrzała w okno i zobaczyła nadjeżdżających od południa jeźdźców. Zdziwiła się, że nie jadą drogą. Kiedy znów podniosła wzrok, okazało się, że do ich domu zbliża się pięciu Indian. Laura nieraz już Indian widziała i nie czuła przed nimi strachu. Ale tym razem, gdy podjechali pod sam dom i zaczęli się dobijać do drzwi, serce zaczęło jej walić jak młotem. Na szczęście drzwi frontowe były zamknięte, szybko więc wymknęła się do sypialni i zamknęła tylne wyjście. Indianie objechali dom naokoło i od tyłu próbowali się dostać do środka. Zobaczywszy Laurę w oknie zaczęli dawać znaki, żeby otworzyła drzwi, że nie zrobią jej nic złego. Ale Laura pokręciła przecząco głową. Może nie mają złych zamiarów, może chcą tylko dostać coś do jedzenia. Kto wie, o co im naprawdę chodzi. Nie więcej jak trzy lata temu, całkiem niedaleko toczyły się jeszcze walki między 31 białymi osadnikami a czerwonoskórymi. Nawet obecnie zdarzały się napady na obozowiska przy liniach kolejowych. Nie otwierała więc drzwi, tylko stała nieruchomo i nasłuchiwała. Nie mogła zrozumieć ani słowa z ich mowy i ogarniał ją coraz większy strach. Nie mają chyba dobrych zamiarów, skoro wciąż tak stoją i nie ruszają w dalszą drogę. Indianie zamiast odjechać, udali się w kierunku obory. Laura zamarła ze strachu. Tam przecież wisi jej nowe siodło, a w przegrodzie stoi ?????. Jej ukochany konik, jej najdroższa przyjaciółka! Choć wiedziała, że w domu nic jej nie grozi, wpadła w panikę. Ale po chwili ogarnęła ją tak okropna wściekłość, że nie namyślając się dłużej, ruszyła do drzwi, otworzyła je na roścież i pędem rzuciła się do obory. Krzycząc na całe gardło, kazała się Indianom natychmiast wynosić. Zdążyła dostrzec, że jeden z przybyszów maca jej piękne, skórzane siodło, a drugi już stoi w przegrodzie ?????. Klacz też się bardzo przestraszyła. Zawsze odczuwała lęk przed obcymi, więc teraz gryzła wędzidło i drżała na całym ciele. Pozostali trzej badali siodło Almanza i zdobną uprząż powoziku. Po chwili jednak cała piątka wyszła z obory i stanęła wokół Laury. Zaczęła znów krzyczeć, tupiąc nogą. Nie miała na głowie kapelusza, wiatr szarpał jej długie, brązowe warkocze, oczy płonęły gniewem. Indianie patrzyli na nią w zdumieniu; wreszcie jeden burknął coś niezrozumiale i położył dłoń na 32 jej ramieniu. Obróciła się i z całej siły uderzyła go w twarz. Rzucił się na nią z wściekłością, lecz pozostali czterej wybuchnęli śmiechem, a ten, który wyglądał na przywódcę, powstrzymał napastnika ruchem ręki. Tamten natychmiast odsunął się od Laury i wskazując najpierw na siebie, potem na swego konika, a na koniec robiąc ruch ręką ku wschodowi, rzekł: - Ty zostać ze mną. Być moja sąuaw. Laura potrząsnęła głową, tupnęła nogą, kazała im dosiąść koni i czym prędzej się wynosić. Wskoczywszy na swe nie osiodłane, pozbawione uprzęży wierzchowce Indianie w milczeniu zaczęli się oddalać. Tylko jadący na czele przywódca nagle odwrócił głowę i wbił wzrok w Laurę, która nieruchomo stała przed domem w furkocącej na wietrze spódnicy, z rozwianymi włosami, zapatrzona w jeźdźców odjeżdżających na zachód. Dzikie gęsi zaczęły odlatywać na południe. Za dnia widać było długie, mknące po niebie szeregi; zewsząd dochodziły nawoływania przewodniczek stad i odpowiedzi lecących za nimi ptaków. Nawet nocami rozlegały się ich krzyki; miało się wrażenie, że nieskończone ilości ptactwa uciekają przed chłodami zbliżającymi się od północy. Laura uwielbiała się przyglądać lecącym wysoko dzikim gęsiom. Na błękitnym niebie tworzyły mniejsze i większe klucze w kształcie litery V, prowadzone 33 przez przywódców stad. Z rozkoszą przysłuchiwała się ich nawoływaniom - były to czyste, wyraźnie brzmiące dźwięki - honk, honk. Wyczuwało się w nich zew - wołanie o wolność, szczególnie nocą, kiedy się zdawało, że przedzierające się przez ciemność okrzyki wzywają kogoś na próżno. Laura nie mogła się oprzeć pragnieniu posiadania skrzydeł, które poniosłyby ją w dal za dzikim ptactwem. - Ludzie wierzą - powiedział Almanzo - że to dobra wróżba, kiedy krzyki dzikich gęsi dochodzą z wysoka, ale ja się obawiam, że czeka nas ciężka zima. Ptaki lecą w wielkim pośpiechu, nie zatrzymują się na jeziorach, żeby się pożywić i odpocząć. Na pewno gna je strach przed śnieżną burzą. Ucieczka dzikich gęsi na południe trwała kilka dni, a w pewne ciche słoneczne popołudnie na niebie z północno-zachodniej strony rzeczywiście ukazało się pasmo ciemnych chmur. Chmury wznosiły się szybko, coraz wyżej i wyżej, aż wreszcie całkiem zakryły słońce. Wkrótce z dzikim wyciem zerwał się wicher i w jednej chwili świat utonął w gęstej, ciemnej kurzawie. Gdy wiatr uderzył od północnego zachodu, Laura była w domu sama. Chata zatrzęsła się w posadach. Szybko podbiegła do okna, ale na dworze nic już nie było widać prócz wirującej bieli. Almanzo w tym czasie był w oborze. Usłyszawszy jęk wichru, również podbiegł do okna. Choć daleko było jeszcze do wieczora, nakarmił konie i krowy, a następnie wydoił jałówkę. Do wiaderka z mlekiem wcześniej wsypał szczyptę soli. Zamknąwszy za sobą drzwi, ruszył 34 w kierunku domu. Na dworze śnieżyca runęła nań z całą mocą. Miał wrażenie, że wiatr chłoszcze go ze wszystkich stron jednocześnie; świat przesłoniła ściana kłębiących się białych płatków. Choć wiedział, gdzie stoi chata, już jej nie widział. Mróz chwycił siarczysty i kłujący, gnany wichrem śnieg chłostał mu twarz, wypełniał oczy i uszy, nie pozwalał oddychać. Almanzo zrobił kilka kroków, obora znikła. Został sam pośród białej zadymki. Zwróciwszy twarz we właściwym, jak mu się zdawało, kierunku, szedł ku domowi, ale mimo iż przebył odpowiednią odległość, na nic nie natrafił. Zrobił jeszcze kilka kroków i zderzył się ze starym wozem, który stał nie opodal chaty. Widocznie, choć się usilnie bronił, wiatr zepchnął go ku południowi, ale teraz przynajmniej wiedział, gdzie się znajduje. Raz jeszcze zawrócił i ruszył przed siebie. I znów zaczął się błąkać pośród oślepiającej bieli. Poczuł, że ogarnia go strach. Co będzie, jeśli zabłądził i wyszedł już na otwartą prerię? Przepadnie i zamarznie, minąwszy o krok własny dom. Wicher zagłuszy jego wołanie. Wiedział jedno - stanie w miejscu jest najgorsze ze wszystkiego. Zrobił więc kilka kroków do przodu i nagle jego ramię lekko się o coś otarło. Podniósł rękę i wymacał róg budynku. Dom! Prawie go minął i szedł prosto w szalejącą na prerii śnieżycę. Wodząc ręką wzdłuż ściany, dotarł do tylnych drzwi. Otworzył je i wpadł do środka popychany wiatrem. Stanął w progu chaty, której niemal nie spostrzegł, i przetarł oczy zalepione śniegiem. W rę- 35 ku wciąż trzymał wiadro z mlekiem. Brnąc w śniegu, miotany wichrem, nie uronił ani kropli - mleko w wiadrze zamarzło. Przez cztery dni i trzy noce śnieżyca szalała na polach. Idąc po raz drugi do obory, Almanzo trzymał się ściany, dopóki nie dotarł do sznura do bielizny, uwiązanego na rogu. Odwiązawszy sznur, wrócił do domu, przywiązał jeden jego koniec do drzwi, drugi zaś do długiej linki, którą wyjął z sionki. Szedł do obory odwijając ją, a gdy tam dotarł, przywiązał koniec sznura do stojącego przed oborą stogu. Mógł teraz bezpiecznie wrócić do domu. Odtąd raz dziennie bez obawy chodził obrządzać zwierzęta. Gdy śnieżyca szalała i z rykiem przewalała się po prerii, Laura i Almanzo nie ruszali się z domu. Laura paliła w piecu węglem, którego spory zapas znajdował się w sionce. Rankami gotowała, korzystając z zapasów w spiżarni i w piwnicy, a po południu robiła na drutach i śpiewała. Kot i pies dotrzymywały jej towarzystwa, wygrzewając się na dywaniku, w pobliżu pieca. Chatka dzielnie się opierała śnieżnej nawałnicy, wewnątrz było ciepło i bezpiecznie. Na czwarty dzień przed wieczorem wiatr ucichł. Śnieg przestał się kłębić, a tylko niósł się nisko przy ziemi, zawiewając pola, tworząc twarde zaspy, między którymi widniały skrawki nagiej ziemi. Wkrótce potem wyszło słońce i zaświeciło mroźnym światłem, a po obu jego stronach ukazały się dwie pozorne kule słoneczne, które wyglądały jak dwa warujące u słonecznych wrót psy. Mróz był trza- 36 skający; kiedy Laura i Almanzo wyszli przed dom, wciąż jeszcze dźwięczał im w uszach świst wichru. Stali i patrzyli na ciągnący się w dal, pokryty śniegiem bezkresny ląd. - Straszna śnieżyca - powiedział Almanzo. - Boję się, że nie wszyscy wyszli z niej cało. Laura spojrzała w kierunku domostwa po drugiej stronie drogi. Z rury od pieca szedł dym. Przez trzy dni chary sąsiadów nie było widać. - Dzięki Bogu Larsenom nic się nie stało - powiedziała. Następnego dnia Almanzo pojechał do miasteczka po zakupy i po nowiny. Po powrocie od razu udał się do obory obrządzić zwierzęta, a kiedy przyszedł do domu, Laura pomogła mu zdjąć zesztywniałe od mrozu palto. Przez okno wpadały do pokoju ostatnie promienie zachodzącego słońca. Dom jaśniał szczęściem i radością, lecz Almanzo miał smutną twarz. Po kolacji opowiedział o tym, czego się w miasteczku dowiedział. Na południe od miasta pewien człowiek, podobnie jak Almanzo, zaskoczony w oborze przez śnieżycę, wyszedł na podwórze i nie trafił z powrotem do domu. Błąkał się po prerii, a gdy burza ustała, znaleziono go nieżywego. Zamarzł na śmierć. Troje dzieci wracając ze szkoły też zgubiło drogę do domu. Zagrzebały się w pierwszym napotkanym stogu. Śnieg zasypał stóg i dzieci zbite w gromadkę nie czuły zimna. Gdy wiatr ucichł, najstarszy chłopiec wygrzebał się z siana i od razu się natknął na 37 ekipę ratowników. Dzieci były osłabione z głodu, ale żywe. Pasące się na łąkach bydło uciekało w popłochu przez setki mil, popędzane wiatrem. Zbłąkane stada, oślepione śniegiem dotarły do rzeki Cottonwood. Krowy i byki pospadały z wysokiego brzegu, tratując się nawzajem, łamiąc lód. Wreszcie pochłonęła je woda i potopiły się. Teraz setkami wyciągano je z wody i obdzierano ze skóry. Każdy, kto miał stado, mógł przyjść i rozpoznać swoje sztuki po znaku wypalonym żelazem. Wczesna śnieżyca wszystkich zaskoczyła, wielu ludzi poodmrażało sobie ręce i stopy. Kiedy przyszła następna, nie zaskoczyła już nikogo i nic złego się nikomu nie przydarzyło. Na konną jazdę było za zimno, ziemię zasypał śnieg, więc w niedzielę Almanzo zaprzągł parę koni do małych sanek i razem z Laurą udali się na przejażdżkę. Od tej pory robili wycieczki sankami, składając wizyty rodzicom i siostrom Laury albo państwu Boast - starym znajomym, którzy mieszkali kilkanaście mil na wschód. Przejażdżki nie mogły być zbyt dalekie, w każdej chwili mogła się rozpętać śnieżyca i zaskoczyć ich z dala od domu. Powozowe konie Barnum i Skip nie miały nic do roboty. Odpoczęły, utyły trochę i rwały się do jazdy. Oczy im błyszczały, strzygły uszami i umyślnie brykały, jakby pragnęły, żeby dzwonki u sań głośniej i weselej dzwoniły. ????? ? Fly - wierzchowe konie, oraz Kate i Bill, 38 para koni gospodarskich, też obrastały tłuszczem, więc trzeba je było przeganiać po tylnym podwórzu osłoniętym od wiatru rzędem stogów siana. Zbliżały się święta. Zazwyczaj, o ile to było możliwe, rodziny Ingallsów i Boastów spędzały je wspólnie. Święto Dziękczynienia obchodzono u Boastów, Boże Narodzenie u Ingallsów. A teraz, gdy Almanzo i Laura założyli nową rodzinę, postanowiono się spotkać u nich na świątecznym obiedzie. Nie mieli pieniędzy na prezenty, więc dla młodszych sióstr Laury Almanzo własnoręcznie zrobił saneczki. Prócz tego postanowili każdego gościa obdarować świątecznym cukierkiem. Dla siebie zdecydowali się na wspólny prezent, rzecz przydatną w gospodarstwie, która by im obojgu sprawiła przyjemność. Długo przeglądali katalog Warda, aż wreszcie wybrali i zamówili prześlicz