Laura Ingatts Wiider PIERWSZE CZTERY LATA Przekład z angielskiego Anna Duszyńska Tytuł oryginału The first faur years ISBN 83-900756-8-7 Przedmowa Nasza opowieść rozpoczyna się od momentu, gdy kończą się „Szczęśliwe lata". Przedmiotem jej są zmagania Laury i Almanzo Wilderów z przeciwnościami losu podczas pierwszych lat ich małżeństwa. Jest ona zarazem kolejnym rozdziałem historii, która zaczyna się dzieciństwem Laury osiem książek wstecz. Opisane w niej wydarzenia rozgrywają się przed pełną przygód podróżą z Dakoty do Missouri, jaką cała rodzina odbyła w 1894 roku i którą Laura opisała w dzienniku pt. „W drodze do domu". Rękopis „Czterech pierwszych lat" znaleziono wśród papierów należących do Laury. Składały się nań wypełnione ołówkowym pismem, trzy szkolne zeszyty w pomarańczowych okładkach, jakie można było niegdyś dostać za jednego pensa u hurtownika Springfielda. Tak samo zresztą wyglądały pierwsze wersje jej poprzednich książek. Moim zdaniem manuskrypt powstał u schyłku lat czterdziestych. Kie- 5 mart Laura straciła dla książki wszel-dy Almanzo ^^Lostawita „ nie dokończo-"? CX ° oTIu/przy lekturze; narracja plynte rSniz w pozostałych "łjj*^^ Duża cześć opowieść, zajmuje °P» * m0]ą ??? T aurv i Almanza. Roza uyia ^r^Łlnrentore».^-^ , • 4,rivn ?? nrzechowame, ale ????? oddala m, tylko naJ'» podstawię go w 1968 „ku ^darper&R0W. Trudno było w wydawcom z flrw Harp ^ rzesz ma- końcu me brać poa uw Sv k na prerii . ^ i dorosłych ^f™kd7w^°^obrazi6Psobie, Próbowaliśmy tez - ja I wydawcy ^ końcu czego oczekiwałyby od nas R0 ? ???-^ ^^ ooszłiśmy *J^^SSi J^chkołwłek kowac orygmal bez ^omarańczowych okładkach, zmian do zeszytów w^p samym Róża wyrosła na pisaree o ? Ameryce ! im a.irhem co matka. Jej zync « .. PionierStam^a^ petne było przygód. Napisała i poza jej graniCa?i\^iażek 0"swym kraju, jak row-wiele fascynujących książek os^ nia> nież o tak odległych zakątkach świat aj i zdobyła rozgłos na całym świecie._ Al w czasach, kiedy ^biety me szukaty je^zc domie rozgłosu. Wołała oswreUac osy inny * ^ a nie swoje, nic więc dziwrgo^ zen traktująca o niej samej i jej rodzicac się ukazać przed jej śmiercią. 6 Bogate życie Róży Wilder (później Wilder Lane) wypełniały głównie praca literacka i podróże. Po śmierci matki zaczęła pracować nad filmową adaptacją „W drodze do domu". Pisywała też do gazet i niektóre z jej artykułów ukazały się w zbiorze „Woman's Day Book of American Needlework". Przygotowywała jednocześnie do druku kolejną książkę, co wcale nie przeszkodziło jej wyjechać do Wietnamu w charakterze korespondenta wojennego w roku 1965 - kiedy miała już siedemdziesiąt osiem lat. Róża czytała namiętnie wszystko, co jej wpadło w ręce - nie znałem nikogo, kto by posiadał tak rozległą wiedzę na każdy temat. W wieku osiemdziesięciu jeden lat zdecydowała się ruszyć w podróż dookoła świata. Śmierć zastukała do drzwi jej domu w Dan-bury w stanie Connecticut, w którym mieszkała od trzydziestu lat, na tydzień przed wyprawą. Jeszcze poprzedniego wieczoru, nim na zawsze przestało bić jej serce, zabawiała gości, dla których zdążyła upiec sławny na całą okolicę chleb. A co się działo dalej, po wydarzeniach znanych nam z „Pierwszych czterech lat" i „Drogi do domu" - kiedy Almanzo, Laura i Róża znaleźli się w krainie Wielkiego Czerwonego Jabłka? Tam w Ozarks Almanzo zbudował własnymi rękami, z wielką pieczołowitością i dokładnością, przeuroczy wiejski dom, który Laura nazwała później Skalistą Farmą. Żyli tam długo i szczęśliwie, póki Almanzo nie odszedł na zawsze w roku 1949, w wieku dziewięćdziesięciu dwóch lat. Laura podążyła za nim, dożywszy lat dziewięćdziesięciu. Dom zbudowany był 7 tak, by oprzeć się burzom i szczęśliwcy, którzy trafiają do Mansfield w Missouri mogą podziwiać go w nienaruszonym stanie, a w nim kominek z wrośniętymi w kamienie skamielinami, meble zrobione własnoręcznie przez Almanza, skrzypki dziadka, fisharmonię Mary, prześliczne pudełko z przyborami do szycia Laury oraz wiele rzeczy Róży. Skalista Farma przekształciła się w końcu w swoiste muzeum. Jeśli tam traficie, kuratorzy, którzy znali osobiście i kochali Wilderów, oprowadzą Was po gospodarstwie i uraczą historyjkami, których nie znajdziecie w serii „Domek na Prerii", po to tylko, byście lepiej mogli poznać Laurę, Almanza i Różę. Wszyscy byśmy chcieli, żeby historie Laury nie miały końca. Poznaliśmy ich bohaterów, nauczyliśmy się cenić przymioty ich charakterów i ducha. Zamieszkali w naszych sercach na zawsze. Skoro jednak dobiegły końca, postarajmy się, by nasze własne losy stały się godne tamtych. Roger Lea MacBride Charlottesville, Virginia Lipiec, 1970 Wstęp Nisko nad prerią świeciły jasne gwiazdy. W ich świetle wyraźnie rysowały się grzbiety ciągnących się w dal pagórków, a małe dolinki ginęły w głębokim cieniu. Drogą, ledwie widoczną wśród traw, szybko mknął lekki powozik, zaprzężony w parę koni ciemnej maści. Buda powozu była spuszczona. Gwiaździsty blask oświetlał ciemną sylwetkę woźnicy, biało odzianą, siedzącą obok postać dziewczyny, i odbijał się od tafli Srebrnego Jeziora, które się rozlewało pośród niskich, porośniętych trawą brzegów. W nocnym powietrzu rozchodził się słodki zapach dzikich róż, gęsto rosnących po obu stronach drogi. Przez turkot kół i stukanie końskich kopyt przebijał się pięknie brzmiący kobiecy kontralt. Powóz sunął drogą; gwiazdy, jezioro i krzaki kwitnących róż tkwi- 9 ły nieruchomo, jakby zastygły w ciszy, zasłuchane w słowa piosenki opiewającej nocny krajobraz. W cichą, ciepłą, świetlistą noc, Gdy świecą gwiazd drżących promyki na niebie, Stowik marząco mitosną swą pieśń Śpiewa, różo, dla ciebie. Perełki rosy w porannej mgle Cicho, cichutko dzwonią. Gdy wiatr kołysząc się wśród traw, Łagodną potrąca je dłonią Z rzęsiście oświetlonego domu Wykradamy się po kryjomu Na morza zamglony brzeg, Gdzie srebrne fale cicho szemrzą Odwiecznie tajemny swój śpiew. Zachwyceni, upojeni czarowną muzyką faL Wolni, szczęśliwi wędrujemy W świetlisto gwiezdną dal. Był czerwiec. Różane krzewy stały okryte kwieciem; w ciche wieczory, gdy po zachodzie słońca wiatr ustawał nad prerią, zakochani rozkoszowali się urokami letnich spacerów. Rozdział pierwszy Rok pierwszy Był poniedziałek, dochodziła czwarta, od południa dął gorący, porywisty wiatr. Ale wówczas, w roku tysiąc osiemset osiemdziesiątym piątym, nikomu w Dakocie nie przeszkadzała taka pogoda; godzono się z nią - była częścią natury. Kolasa z czarną lśniącą budą, zaprzężona w parę szybkonogich koni, okrążywszy stojącą na rogu Ulicy Głównej wypożyczalnię koni Piersona, skręciła w polną drogę. Laura wychyliła się z okna niskiej, trzyizbowej chaty i dostrzegła zbliżający się pojazd. Zajęta była właśnie przyszywaniem batystowej podszewki do stanika nowej, czarnej sukni z kaszmiru. Ledwie zdążyła nałożyć kapelusz i sięgnąć po rękawiczki, gdy kolasa i para brązowych koni zatrzymały się u wejścia. Ach, jak pięknie wyglądała wtedy, stojąc w progu 11 chaty wśród pożółkłych traw, w zagajniku młodych topól. Miała na sobie długą, sięgającą kostek różową suknię z perkalu, w małe niebieskie kwiatki. Suknia była obcisła w talii, miała długie rękawy i suto marszczoną spódnicę. Spod wysokiej stójki u szyi wystawał rąbek białej koronki. Rondo zielonkawego, słomkowego kapelusza, podbite jedwabną niebieską podszewką, okalało jej zaróżowione policzki i czoło, na które spadała brązowa zakręcona grzywka. Almanzo w milczeniu pomógł jej wsiąść do powozu i starannie okrył lnianą płachtą chroniącą od kurzu. Potem ściągnął lejce i pojazd ruszył. Przejechali dwanaście mil przez nagą prerię, dotarli do bliźniaczych jezior Henry'ego i Thompsona. Przez wąski przesmyk porośnięty dziką winoroślą i dzikimi wiśniowymi drzewkami wydostali się znów na łąki i pomknęli do leżącego piętnaście mil na północny wschód jeziora Spirit. Zrobili w sumie pięćdziesiąt mil, zataczając ogromne koło. Podniesiona buda kolasy osłaniała przed słońcem i wiatrem, który rozwiewał końskie grzywy i ogony. Okazałe preriowe kruki wielkimi susami pierzchały spod kół, dzikie kurki pomykały kryjąc się wśród traw, pasiaste susły nurkowały do podziemnych nor, a dzikie kaczki wzlatywały, krążąc to nad jednym, to nad drugim jeziorem. Przerywając długie milczenie Almanzo zapytał: - Czy zgodziłabyś się wziąć ślub za kilka dni? Jeśli ci oczywiście nie zależy na hucznym weselu. Zimą, kiedy byłem w Minnesocie, siostra zaczęła snuć plany związane z wielkim weselnym przyję- 12 ciem. Mówiłem jej, że nie mamy na to najmniejszej ochoty, ale w ogóle mnie nie słuchała. Cały czas powtarzała, że przyjedzie tu z matką i zajmą się . obie urządzeniem przyjęcia. Żniwa za pasem, szkoda czasu na takie ceregiele. Najbardziej chciałbym, żebyśmy jak najprędzej byli na swoim. Laura zaczęła obracać tkwiący na palcu lewej ręki złoty pierścionek z oczkiem z granatów i pereł. Ach, jakże piękny był ten pierścionek, jaka szkoda byłoby się z nim rozstać... - Zastanawiam się - zaczęła - bo przecież nigdy nie chciałam być żoną farmera i gospodynią. Przynajmniej zawsze mi się tak wydawało. Szkoda, że nie masz jakiegoś innego zawodu. W mieście są o wiele większe możliwości. Zapadła cisza, a po chwili Almanzo zapytał: - Dlaczego nie chcesz być żoną farmera? A Laura odparła: - Bo życie na wsi jest okropnie ciężkie dla kobiety. Tyle pracy przy domu, przy żniwach, a w czasie młócki - gotowanie dla robotników. I pieniędzy stale brak. Kupcy dyktują ceny na produkty rolne, ale ceny na swoje towary ustalają według własnego widzimisię. I gdzie tu sprawiedliwość? Almanzo się roześmiał. - Jest takie irlandzkie powiedzenie: Pan Bóg zawsze nierychliwy, ale sprawiedliwy - bogatemu daje lód w lecie, a i biednemu w zimie lodu nie żałuje. Ale Laury nie rozśmieszył ten żart. - Nie mam ochoty harować jak wół i żyć w bie- 13 dzie, kiedy mieszczuchy używają życia za moje pieniądze. - Nie znasz się na tym - rzekł Almanzo poważniejąc. - Tylko farmer może być niezależny. Jak długo wytrzyma kupiec, jeśli mu ze wsi nie przywiozę towaru? Trwa między nimi walka, to prawda, ale farmer zawsze będzie górą. Jeśli ma ochotę zgarnąć trochę więcej grosza, wystarczy, żeby obsiał nowy kawałek ziemi. Popatrz, w tym roku obsiałem pszenicą pięćdziesiąt akrów. Mnie to w zupełności wystarczy, ale jeśli ty będziesz ze mną, zaoram i posieję następnych pięćdziesiąt. Uprawę owsa również mogę zwiększyć, mogę też hodować więcej koni. Hodowla koni bardzo się o- płaca. ' '_ Zrozum, na farmie wszystko zależy od dobrej woli - ciągnął Almanzo. - Jeśli tylko ma się chęć pracować i dbać o gospodarkę, można dobrze zarobić, lepiej niż w mieście. I nikt ci nie będzie dyktował, co masz robić. Znów zapadła cisza. Laura milczała nieprzeko- nana. Wreszcie Almanzo pierwszy się odezwał: - Spróbujmy przez trzy lata. Jeśli się nam nie powiedzie, rzucimy gospodarkę i znajdę sobie inne zajęcie. Obiecuję ci to. I Laura zgodziła się iść na wieś na próbę. Przepadała za końmi, uwielbiała rozległe, dzikie prerie, po których bez ustanku hulał wiatr, potrząsając trawami i szuwarami, szeleszcząc wśród krótkiej, 14 bizoniej trawki porastającej wyżynne miejsca - zielonej na wiosnę, srebrzystoszarej i rudej latem. Preria miała tyle uroku, tyle słodyczy i świeżości. Wczesną wiosną zielone dolinki pokrywały się kobiercami wonnych fiołków, w czerwcu, gdzie okiem sięgnąć, kwitły krzewy dzikich róż. Dwie działki żyznej, czarnej ziemi, po sto sześćdziesiąt akrów każda, już do nich należały, do tego dojdzie jeszcze jedna z dziesięcioma akrami przepisowo zalesionego terenu, na którym rosło trzy tysiące czterysta pięć drzewek w odległości ośmiu stóp jedno od drugiego. A na dodatek między ich dwiema działkami znajdowała się szkolna działka, gdzie każdy miał prawo kosić, kto się pierwszy stawił z kosiarką. Ach, czy nie będzie przyjemniej zamieszkać we własnym gospodarstwie, niż na miejskiej ulicy, mając z lewa i prawa sąsiadów? Gdyby tylko Almanzo się nie mylił... Ale przecież już się zgodziła iść na gospodarstwo na próbę. - Dom na leśnej działce będzie gotowy za kilka tygodni - odezwał się Almanzo. - Weźmiemy ślub w przyszłym, ostatnim tygodniu sierpnia, zanim zaczną się żniwa. Możemy już w tej chwili pojechać do pastora, a potem, wracając, zajrzeć do nowego domu. Laura znów zaprotestowała; dostanie pensję za pracę w szkole dopiero w październiku, a przecież musi mieć pieniądze na nowe suknie. - Po co ci nowe suknie? - zdziwił się Almanzo. - Zawsze jesteś ładnie ubrana, a jeśli weźmiemy cichy ślub, nie będzie ci potrzebny elegancki strój. 15 - Zobaczysz - ciągnął - mając dużo czasu, matka z siostrami przyjadą tu ze Wschodu i zmuszą nas do wydania wielkiego przyjęcia. Nie stać mnie na to, a twoja miesięczna pensja też na wiele się nie przyda. Laura słuchała zdumiona. Nawet jej przez myśl nie przeszło, żeby uwzględniać rodzinę Almanza w swoich planach. Tutaj, z dala od świata, w tej dzikiej krainie, matka i siostry Almanza ze wschodniej Minnesoty nie wydawały się realnymi istotami. Owszem, bardzo się zdziwiła, gdy się dowiedziała, że jej przyszły mąż pochodzi z tak bogatej rodziny, i że jedna z jego sióstr ma nie opodal gospodarstwo. Ale potem zapomniała o ich istnieniu.Manly ma rację - jeśli się odroczy ślub, przyjadą z całą pewnością; przecież matka Almanza już się dopytywała o datę w ostatnim liście. Ojca nie mogła prosić o pieniądze na wesele. Ledwo mu starczało na utrzymanie rodziny, póki sto sześćdziesiąt akrów nowizny nie zacznie przynosić dochodu. Ale jakich plonów można się było spodziewać na świeżo zaoranej darni, po roku uprawy? I Laura uznała, że nie ma innego wyjścia, niż zawarcie szybkiego małżeństwa i przeniesienie się do wspólnego domu przed rozpoczęciem żniw. Była pewna, że matka Almanza to zrozumie i nie będzie się czuła urażona. Przyjaciele i sąsiedzi też nie powinni widzieć w tym nic złego, sami zaangażowani w podobną walkę o byt na dzikiej prerii. A zatem w czwartek, dwudziestego piątego sierpnia o dziesiątej rano, od strony wypożyczalni Pier- 16 sona, przed małą, ukrytą w cieniu topól chatkę zajechała kolasa z lśniącą budą, zaprzężona w parę brązowych koni. Laura stała w drzwiach, z mamą i ojcem u boku, Carrie i Grace schowały się za ich plecami. Wszyscy radośnie starali się jej pomóc wsiąść do powozu. Ubrana była w czarną, kaszmirową suknię, która miała jej służyć w przyszłości. Sądziła bowiem, że każda mężatka powinna mieć przynajmniej jedną czarną suknię w swojej garderobie. Wszystkie inne stroje i kilka starannie zapakowanych dziecinnych skarbów leżały w kufrze w nowym, nie wykończonym domu Almanza. Laura zapamiętała następujący obrazek: mama, tatuś, Carrie i Grace stoją między młodziutkimi drzewkami topoli, machają rękami i przesyłają pocałunki. Wieje upalny wiatr, a jasnozielone listeczki topól drżą, jakby i one chciały powiedzieć: do widzenia, do widzenia... Mama szybko ociera oczy dłonią i Laura czuje, że coś boleśnie kłuje ją w gardle. Almanzo kładzie rękę na jej dłoni i ściska ją mocno... Gospodarstwo pastora leżało w odległości dwóch mil. Laura miała wrażenie, że nigdy jeszcze tak długo nie podróżowała, a jednocześnie czuła, że wszystko się dzieje z zawrotną szybkością. Ceremonia zaślubin odbyła się we frontowym pokoju i trwała bardzo krótko. Najpierw weszła żona pastora, a za nią pastor, w pośpiechu naciągając surdut. Świadkami na,.śtubie byli - Ida, ich córka, najdroższa ?????^?????«?25???, ? jej narzeczony. h V:) ?? 17 4* Ki&sZs I tak na dobre i na złe Laura i Almanzo zostali mężem i żoną. Po uroczystości wrócili do domu rodziców na obiad, a potem wśród radosnych okrzyków i pożegnań znów znaleźli się w powozie w drodze do nowego domu po drugiej stronie miasteczka. Rozpoczął się pierwszy rok ich wspólnego życia. Pierwszego dnia po ślubie wiał łagodny wietrzyk; przez wschodnie okna wpadały jasne promienie słońca. Był wczesny ranek, ale Laura już zdążyła przygotować śniadanie, Almanzo bowiem musiał stawić się do młócki na farmie pana Webba. Przybyli wszyscy okoliczni mieszkańcy, zgodnie z umową, że będą sobie kolejno pomagać przy młócce. Nie wypadało się spóźniać i wstrzymywać ludzi z robotą. Pierwsze śniadanie zjedli więc w wielkim pośpiechu i Almanzo natychmiast odjechał platformą do zwózki drewna zaprzężoną w parę brązowych koni, a Laura na resztę dnia została w domu sama. Na brak zajęć nie mogła narzekać. Trzeba było przede wszystkim wysprzątać nowy dom. Nim się wzięła do pracy, wzrokiem pełnym dumy ogarnęła jego wnętrze. Domek składał się z głównej izby, będącej zarazem kuchnią, jadalnią i salonem. Było to pomieszczenie o doskonałych proporcjach, w którym wszystkie meble zostały pomysłowo poustawiane. Drzwi otwierające się na podjazd w kształcie podkowy znajdowały się po północno- wschodniej stronie. Tuż obok było okno wychodzące na wschód, 18 przez które wpadało jasne, poranne światło. Na południowej ścianie jaśniało drugie okno. Pod zachodnią ścianą stał stół z opuszczanym blatem, do połowy rozłożonym, a z każdej jego strony stało krzesło. Drzwi za stołem prowadziły do sieni, w której mieściła się stara kuchenka Almanza, a na ścianie wisiały rondle i patelnie. W dużym pokoju była jeszcze jedna para drzwi otwierających się na południe. Na wprost wejścia do sionki znajdowała się spiżarnia. Ale jaka spiżarnia! Laura wprost nie mogła oderwać od niej wzroku. Stała w progu i patrzyła. W głębi było duże okno, a za nim młoda topola, której listeczki drżały na porannym wietrze. Pod oknem mieścił się szeroki blat. Z prawej strony wzdłuż ściany ciągnęła się na całej długości drewniana listwa z gwoździami, na których wisiały miski, ściereczki, cedzaki i inne kuchenne przybory. Z lewej strony spiżarnia wyglądała jak cudny mały sklepik. Almanzo znalazł stolarza, fachowca starej daty; pracując powoli stworzył on w dowód uznania dla Almanza prawdziwe arcydzieło, z którego sam był dumny. Lewa ściana prawie w całości pokryta była półkami. Najwyższa mieściła się tuż pod sufitem, potem stopniowo ku dołowi odległości pomiędzy nimi się zwiększały, tak że na najniższej półce znajdowało się miejsce na wysokie dzbany i stosy talerzy. Pod nią ciągnął się rząd szuflad, pięknie wykonanych i dopasowanych jak w kupnych meblach. Jedna z szuflad, ogromna i szeroka, zawierała przybory do pieczenia chleba. W drugiej, równie wielkiej, był 19 worek z białą mąką, w trzeciej, nieco mniejszej, worek pełen ciemnej mąki, a w czwartej mąka kukurydziana. W pozostałych znajdował się biały i brązowy cukier oraz komplet srebrnych sztućców - prezent ślubny, który napawał Laurę prawdziwą dumą. Pod szufladami na podłodze stały kamionkowe naczynia na herbatniki, pączki i smalec. Tam też znajdowała się maślnica i kamionkowy moździeż. Na tę jedną płową krówkę, którą dostali w prezencie od tatusia, maślnica była o wiele za duża. Trzeba poczekać, aż krowa Almanza znów zacznie dawać mleko, wtedy będzie więcej śmietany na masło. W spiżarni na środku podłogi widoczna była klapa zakrywająca wejście do piwnicy. Drzwi do sypialni znajdowały się naprzeciwko drzwi frontowych. W nogach łóżka wisiała tam na ścianie półka na kapelusze, a do niej przymocowana była zasłonka, za którą wieszało się ubrania. I co najważniejsze, na podłodze w sypialni leżał piękny dywan! Podłogi z sosnowych desek w dużym pokoju i spiżarni miały jasnożółty kolor, ściany były bielone i wszystkie drewniane sprzęty pokryte lakierem zachowały naturalny kolor drewna. Mały domek aż lśnił cały. „Należy wyłącznie do nas, do mnie i do Almanza" - myślała zachwycona Laura. Chatka stała na leśnej działce. W przyszłości z małych drzewek wyrosną wielkie drzewa. Już teraz Laura i Almanzo wyobrażali sobie, jak będą przesiadywać wśród klonów, topól i wiązów, które także 20 zostały posadzone wzdłuż drogi, wokół podjazdu i za domem. Jeśli się będzie o nie dbało, już niedługo będą stanowiły ochronę przed upałami i zimowymi oraz letnimi wiatrami, które hulały po prerii bez ustanku! Ach, trzeba się zabrać do pracy, nie można tak bezczynnie stać w oknie i rozmyślać, patrząc na drgające na wietrze listki topoli. Laura sprzątnęła ze stołu resztki śniadania. Do spiżarni, w której wszystko już było porządnie poustawiane, miała dosłownie krok. Brudne naczynia wstawiła do miski, która stała na blacie pod oknem. Zagrzała wodę w czajniku, pozmywała i czyste naczynia ustawiła na półkach. Następnie flanelową szmatką wyczyściła piec, zamiotła podłogę, złożyła stół i położyła na nim czerwony obrus, od którego w pokoju zrobiło się jeszcze piękniej. W kącie między wschodnim i południowym oknem stał podręczny stolik, a przy nim z jednej strony fotel klubowy, a z drugiej nieduży bujak. Z sufitu zwisała szklana lampa z błyszczącymi wisiorkami. Była to część salonowa pokoju. Wkrótce dopełnić ją miały półki z tomikami poezji Tennyso-na i Scotta. Na parapetach miały stanąć doniczki z kwiatami geranium. Laura wyobrażała sobie ten kącik i myślała, jaki będzie piękny z kwiatami i doniczkami. Tylko okna były brudne, ochlapane wapnem i farbą. A Laura tak nienawidziła myć okien. Rozmyślania przerwało nagłe pukanie do drzwi. W progu stała posługaczka z sąsiedniej farmy. Al- 21 manzo jadąc do młócki wstąpił tam i poprosił, żeby przyszła do mycia okien! Hattie wzięła się więc do pracy, a Laura po sprzątnięciu małej sypialni zajęła się rozpakowywaniem kufra. Kapelusz położyła na półce, ślubną suknię powiesiła na kołku za zasłoną. Niewiele zresztą miała sukienek do powieszenia. Jasną, jedwabną w czarne paski i brązową z popeliny. Nosiła je już od dawna, wciąż jednak wyglądały przyzwoicie. Następnie różowa z perkalu w niebieskie kwiatki. Włoży ją jeszcze raz albo dwa przed końcem lata. Do pracy została szara, którą nosiła na zmianę z niebieską. Całkiem dobrze prezentował się zeszłoroczny zimowy płaszcz, który zawisł na kołku obok palta Almanza. Przyda się jeszcze na zimę. Nie chciała, żeby już na samym początku mąż wydawał na nią pieniądze. Teraz i ona nabrała ochoty, żeby udowodnić sobie i jemu, że praca na farmie jest równie opłacalna jak każda inna. A domek, ten cudowny domek, o ile lepszy niż mieszkanie w mieście. Jakże pragnęła, by się okazało, że Almanzo ma rację. Z uśmiechem powtarzała jego słowa: „Pan Bóg nierychliwy, ale sprawiedliwy. Bogatym daje lód w lecie, ale biednym w zimie lodu też nie żałuje". Almanzo przyjechał późno do domu. Pracował przy młócce do zmroku, a kiedy wrócił od zwierząt, kolacja już stała na stole. Powiedział, że nazajutrz młócka się będzie odbywać u nich i trzeba dla pracujących przygotować obiad. 22 Pierwszy obiad w domu będą jedli razem z obcymi! Almanzo, chcąc jej dodać otuchy, rzekł: - Na pewno dasz sobie radę. Nigdy nie jest za wcześnie na naukę. Rodzina Laury była rodziną pionierską. Nigdzie nie osiadła na stale, nigdy nie doczekała się wielkich zbiorów. Wizja nakarmienia gromady ludzi wydała się Laurze przerażająca. Ale będąc żoną farmera, nie mogła się uchylić od tego obowiązku. Następnego dnia już od wczesnego rana zajęła się szykowaniem obiadu. Przywiozła z domu od mamy parę bochenków chleba; postanowiła też upiec trochę bułek z kukurydzianej mąki. Prócz tego miała zamiar ugotować wieprzowinę, kartofle i fasolę, którą namoczyła poprzedniego wieczoru. W ogrodzie rósł rabarbar, więc zdecydowała upiec parę placków. Poranek minął niepostrzeżenie, a w południe, gdy przyszli ludzie do młócki, obiad już czekał na stole rozstawionym na środku pokoju. Miejsca dla wszystkich nie starczyło i niektórzy musieli czekać na swoją kolej. Jedzenia na szczęście nie zabrakło, choć apetyt wszystkim dopisywał. Ale fasola się nie udała. Bez czujnego oka mamy gotowała się za krótko i była twarda. Kiedy podano placek, pierwszy skosztował pan Peny, sąsiad rodziców Laury. Podniósłszy wierzchnią skórkę, wziął do ust nadzienie i zaraz posypał swój kawałek cukrem. - To najlepszy sposób pieczenia placków, bez cukru - powiedział. - Każdy gość może sobie po-cukrzyć wedle własnego uznania, nie robiąc przykrości gospodyni. 23 Pan Peny w czasie całego obiadu zabawiał towarzystwo. Opowiedział, jak jego matka, kiedy był mały, gotowała fasolową zupę z pięciu ziaren fasoli. Kociołek był tak wielki, że po wypiciu zupy i zjedzeniu chleba musieli się rozbierać i nurkować do garnka w poszukiwaniu fasolek. Wszyscy świetnie się bawili, tylko jednej Laurze nie było do śmiechu. Nie dogotowana fasola i kwaśny placek! Zgubił ją pośpiech, nie do wiary, że mogła być tak roztrzepana! Żeby zapomnieć o cukrze do nadzienia i wystawić się na takie pośmiewisko! Po żniwach się okazało, że z każdego akra otrzymali zaledwie po dziesięć buszli pszenicznego ziarna, a cena za buszel wynosiła tylko dziesięć centów. Plony nie były więc imponujące; płacono mało, bo pszenica się nie udała z powodu suszy. Za to owies obrodził i mieli nadzieję, że powinno go starczyć dla koni. Pod dostatkiem było też siana, zostało go nawet trochę na sprzedaż. Almanzo, wcale nie zrażony skromnymi zbiorami, cieszył się i snuł plany na przyszłość. Postanowił podwoić obszar ziemi pod uprawy i wprost nie mógł się doczekać jesiennej orki. Ziarno na siew złożył w sionce na farmie, ponieważ tu na leśnej działce nie było go gdzie przechowywać. Resztę sprzedał. Nadeszły szczęśliwe dni. Co rano Almanzo wychodził w pole, Laura zaś przez cały dzień pracowała w domu: gotowała, ubijała masło, a także sprzątała, prała i prasowała. Była mała i szczupła, miała drobne ręce, ale potrafiła się uporać z najcięższą nawet 24 robotą, choć prania i prasowania nigdy naprawdę nie zdołała polubić. Po południu zawsze przebierała się w czystą suknię i siadała w salonowym kąciku, gdzie szyła albo cerowała mężowi skarpety. Co niedziela wyjeżdżali kolasą na przejażdżkę. Jadąc polnymi drogami śpiewali stare piosenki, które znali jeszcze ze szkoły. Najbardziej lubili śpiewać „Zostańcie na farmie". Me szukaj złota w dalekim świecie, Jeśli je masz pod własnymi stopami Trochę miłości i solidnej pracy, A ziemia zakwitnie złotymi plonami. Do Australii po złoto wcale nie jedziemy, Nasza farma i praca naszych rąk To najlepsza kopalnia na ziemi. Do Australii po złoto wcale nie jedziemy... Kiedy tak śpiewali, Laurze stawało przed oczami złociste pszeniczne ziarno, leżące w komórce na farmie, i przepełniało ją uczucie zadowolenia. Nie jeździli daleko. Piękne, szybkonogie konie były bardzo strudzone orką. Pewnego dnia Almanzo powiedział, że Skip i Bar-num są za małe i nie nadają się do ciężkiej orki na darni. Wkrótce potem pojechał do miasteczka i wrócił do domu z parą wielkich roboczych koni, uwiązanych z tylu do wozu. Konie ciągnęły za sobą nowy podwójny pług na kołach. Ten wielki pług 25 można było zaprząc do wszystkich czterech koni i ze znacznie mniejszym wysiłkiem zaorać całą ziemię pod uprawy. Konie kupił niedrogo. Ich właściciel wyjeżdżał w pośpiechu na Zachód, odsprzedawszy prawo własności swej działki jakiemuś przybyszowi ze Wschodu. Koleśny pług kosztował pięćdziesiąt pięć dolarów. Almanzo zapłacił połowę i zobowiązał się na piśmie zapłacić resztę w przyszłym roku. Nowym pługiem można było zrobić na darni bruzdę szerokości szesnastu cali. Jadąc konno dawało się zaorać o wiele więcej ziemi, niż idąc piechotą za małym ręcznym pługiem. Dlatego też, wyjaśnił Almanzo Laurze, wydatek ten miał się szybko zwrócić. Zawsze z rana Laura pomagała mężowi zaprzęgać konie do pługa. Potem sama się nauczyła nimi powozić i kierować pługiem, i od czasu do czasu ona też zajmowała się orką. Okazało się, że praca w polu sprawia jej ogromną przyjemność. Niedługo po zakupie koleśnego pługa Almanzo wrócił z miasteczka z niedużą siwą klaczą uwiązaną z tyłu do wozu. - To prezent dla ciebie, Lauro - powiedział. -Nie chcę więcej słyszeć, że ojciec nie pozwalał ci jeździć na koniu. Jest łagodna, na pewno nie zrobi ci krzywdy. Laura zakochała się w koniku od pierwszego wejrzenia. - Będzie się nazywała ?????. ????? miała drobne kopytka, smukłe nogi, nie- 26 duży, zgrabny łeb z plamiastymi nozdrzami i sterczącymi uszami, którymi wciąż strzygła. Spojrzenie jej wielkich oczu było bystre i łagodne zarazem, grzywa i ogon długie i gęste. Wieczorem, po kolacji Laura wybrała sobie siodło z katalogu Warda i postanowiła, że przy najbliższej podróży do miasteczka wyśle zamówienie. Nie mogła się doczekać, kiedy nadejdzie przesyłka: w tym czasie zaczęła się zaprzyjaźniać ze swoim konikiem. Siodło przysłali jej przepiękne, zrobione z ciemnej skóry, wyszywane, z niklowanymi ozdobami. - Osiodłam ????? ? będziecie się obie uczyły -powiedział Almanzo. - Założę się, że będzie posłuszna, mimo że nikt jej nigdy nie ujeżdżał. Na wszelki jednak wypadek kieruj ją na pole. Będzie jej trudniej biec po zaoranej ziemi, nie da rady brykać, a ty jeśli spadniesz, to na miękki grunt. Laura usadowiła się po damsku, z lewą nogą w strzemieniu, opierając się wygodnie o kabłąk siodła. Almanzo puścił uzdę i konik ruszył w kierunku zaoranego pola. ????? była rzeczywiście łagodna z natury i robiła, co mogła, by Laurze za pierwszym razem nie utrudniać jazdy, choć widać było, że wielkim strachem napełniają furkot szerokich spódnic. Laura nie spadła z konia ani razu; odtąd dzień po dniu z wielką ochotą ćwiczyła konną jazdę. Jesień dobiegała końca. Noce były mroźne, ziemia zaczęła zamarzać. Została zakończona orka nowego, pięćdziesięcioakrowego pola. Skończyły się niedzielne przejażdżki powozem; robocze konie, Bar-num i Skip, harowały od świtu do nocy i należał 27 się im dzień wolny od orki. Zaczęli więc jeździć wierzchem - Laura na ?????, Almanzo na swoim wierzchowcu, który nazywał się Fly. Kuce nie miały nic do roboty i zawsze były gotowe do drogi. ????? nauczyła się dawać susy. Skok - i lądowała z Laurą na porosłej trawą dróżce między koleinami. Drugi skok - i znów lądowały w koleinie. ????? stąpała tak lekko i sprężyście na swych smukłych, zgrabnych nóżkach, że Laura nigdy nie odczuła najmniejszego nawet wstrząsu. Pewnego razu, kiedy jechali oboje polną drogą, Almanzo rzekł: - Twoja ?????, owszem, pięknie skacze, ale za to moja Fly jest szybsza - i popędził konia do galopu. Wówczas Laura pochyliwszy się nisko nad szyją swego konika, dotknęła go lekko batem i wydała z siebie prawdziwie kowbojski okrzyk. ????? pomknęła przed siebie jak strzała, zostawiając Fly daleko w tyle. Po chwili Laura ściągnęła wodze i dysząc ciężko czekała, aż nadjedzie Almanzo. Ale on od razu zarzucił jej, że zbyt szybko popędziła konia do galopu. Wtedy Laura odparła beztrosko: - ????? mi powiedziała, że ani trochę się nie musiała wysilać. Od tamtej pory, w czasie porannych wyścigów na otwartej prerii, na dystansie dwudziestu pięciu mil, ????? nieraz pokazała, że umie biegać szybciej niż Fly. Ach, jakże szczęśliwie płynął im czas! Dwoje ludzi złączonych uczuciem potrafi odnaleźć radość w każdej, najzwyklejszej nawet czynności. 28 Od czasu do czasu Laura się zastanawiała, jak wybrnąć z biedy, w której się znajdowali. Pewnego razu ze śmietany ubiła masło i zebrała pięć tuzinów jajek; jej małe kurki, które biegały po polach i kręciły się wokół obory i snopków niosły się znakomicie. Masło i jajka dała Almanzowi na targ, mając nadzieję, że w ten sposób zarobi przynajmniej na część sprawunków. Almanzo jednak przywiózł masło z powrotem. W żadnym sklepie ani na targu za żadną cenę nie chcieli go kupić, a za jajka zapłacono zaledwie pięć centów za tuzin. Na to już Laura nie miała wpływu, ale skoro Almanzo nie wpadał w rozpacz i ona postanowiła się nie martwić. Kiedy orka na darni się skończyła, Almanzo zajął się ogacaniem obory. Poutykał sianem drewniany szkielet budynku, nawet dach okrył na grubość czterech stóp przy okapach i jeszcze grubiej na szczycie, żeby woda deszczowa mogła dobrze spływać. Od strony południowej wyciął nożem dwa otwory i wstawił tam szybki, twierdząc, że krowy nie mogą przebywać w ciemności. Kiedy ocieplanie obory zostało ukończone, przyszła pora na świniobicie. Sąsiad po drugiej stronie drogi, Ole Larsen, też zabijał swoje tuczniki i przyszedł do nich po narzędzia. Stało się to przedmiotem pierwszej sprzeczki pomiędzy Laurą i jej mężem. Laura miała za złe panu Larsenowi, że pożyczonych rzeczy nie oddaje albo je niszczy. Na widok Almanza idącego przez pole do pana Larsena po własną maszynkę do mięsa 29 ogarnęła ją prawdziwa wściekłość. Ale Almanzo upierał się, że trzeba być życzliwym dla ludzi. Wobec tego. gdy pan Larsen przyszedł po kadź do oparzania wieprzków, nie odmówiła mu, choć Almanza nie było w domu. Po niedługim czasie pan Larsen znów się zjawił, tym razem po kocioł do gotowania wody. Wkrótce przyszedł po rzeźnickie noże, potem się okazało, że nie ma osełki do ostrzenia. Laura w końcu zaczęła się obawiać, że za chwilę pan Larsen przyjdzie pożyczyć ich tłustą świnię na swoje świniobicie i nie będzie można mu odmówić. Ale nie zrobił tego. Po tym wszystkim nie dał im nawet kawałeczka mięsa, choć tak przecież było w zwyczaju. Parę dni później Almanzo zarżnął świnię i Laura po raz pierwszy w życiu bez niczyjej pomocy musiała robić kiełbasy, salcesony i smalec. Szynki, łopatki i żeberka zamroziła w sionce, a najtłustsze kawałki mięsa zasoliła w małej beczułce. Okazało się, że praca w pojedynkę to zupełnie nie to samo, co pomaganie mamie. Nie było jednak innego wyjścia, nie mogła się uchylić od tej pracy, choć brzydził ją zapach gorącej, roztopionej słoniny, a widok stosów surowego mięsa przyprawiał o mdłości. Dopiero teraz wypłacono jej pensję za ostatni miesiąc pracy w szkole. Poczuła się bogata i zaczęła się zastanawiać, jak wydać zarobione pieniądze. Almanzo poradził jej, żeby kupiła źrebaka, tłumacząc, że zarobi drugie tyle, kiedy go sprzeda po 30 odchowaniu. Laurze pomysł się spodobał i pewnego dnia Almanzo przywiózł z miasteczka płowego, zdrowego dwulatka. Nie nadali mu imienia, bo i tak miał być sprzedany, ale karmili go dobrze, dbali o niego i sierść miał zawsze pięknie wyszczotkowaną. Pewnego wietrznego ranka Almanzo wyruszył wcześnie do miasteczka i Laura została sama. Była przyzwyczajona do przebywania w samotności i niewiele się tym przejmowała. Wiał ostry, zimny wiatr, więc nie otworzyła frontowych drzwi, które zawsze zamykali na noc. W pewnej chwili spojrzała w okno i zobaczyła nadjeżdżających od południa jeźdźców. Zdziwiła się, że nie jadą drogą. Kiedy znów podniosła wzrok, okazało się, że do ich domu zbliża się pięciu Indian. Laura nieraz już Indian widziała i nie czuła przed nimi strachu. Ale tym razem, gdy podjechali pod sam dom i zaczęli się dobijać do drzwi, serce zaczęło jej walić jak młotem. Na szczęście drzwi frontowe były zamknięte, szybko więc wymknęła się do sypialni i zamknęła tylne wyjście. Indianie objechali dom naokoło i od tyłu próbowali się dostać do środka. Zobaczywszy Laurę w oknie zaczęli dawać znaki, żeby otworzyła drzwi, że nie zrobią jej nic złego. Ale Laura pokręciła przecząco głową. Może nie mają złych zamiarów, może chcą tylko dostać coś do jedzenia. Kto wie, o co im naprawdę chodzi. Nie więcej jak trzy lata temu, całkiem niedaleko toczyły się jeszcze walki między 31 białymi osadnikami a czerwonoskórymi. Nawet obecnie zdarzały się napady na obozowiska przy liniach kolejowych. Nie otwierała więc drzwi, tylko stała nieruchomo i nasłuchiwała. Nie mogła zrozumieć ani słowa z ich mowy i ogarniał ją coraz większy strach. Nie mają chyba dobrych zamiarów, skoro wciąż tak stoją i nie ruszają w dalszą drogę. Indianie zamiast odjechać, udali się w kierunku obory. Laura zamarła ze strachu. Tam przecież wisi jej nowe siodło, a w przegrodzie stoi ?????. Jej ukochany konik, jej najdroższa przyjaciółka! Choć wiedziała, że w domu nic jej nie grozi, wpadła w panikę. Ale po chwili ogarnęła ją tak okropna wściekłość, że nie namyślając się dłużej, ruszyła do drzwi, otworzyła je na roścież i pędem rzuciła się do obory. Krzycząc na całe gardło, kazała się Indianom natychmiast wynosić. Zdążyła dostrzec, że jeden z przybyszów maca jej piękne, skórzane siodło, a drugi już stoi w przegrodzie ?????. Klacz też się bardzo przestraszyła. Zawsze odczuwała lęk przed obcymi, więc teraz gryzła wędzidło i drżała na całym ciele. Pozostali trzej badali siodło Almanza i zdobną uprząż powoziku. Po chwili jednak cała piątka wyszła z obory i stanęła wokół Laury. Zaczęła znów krzyczeć, tupiąc nogą. Nie miała na głowie kapelusza, wiatr szarpał jej długie, brązowe warkocze, oczy płonęły gniewem. Indianie patrzyli na nią w zdumieniu; wreszcie jeden burknął coś niezrozumiale i położył dłoń na 32 jej ramieniu. Obróciła się i z całej siły uderzyła go w twarz. Rzucił się na nią z wściekłością, lecz pozostali czterej wybuchnęli śmiechem, a ten, który wyglądał na przywódcę, powstrzymał napastnika ruchem ręki. Tamten natychmiast odsunął się od Laury i wskazując najpierw na siebie, potem na swego konika, a na koniec robiąc ruch ręką ku wschodowi, rzekł: - Ty zostać ze mną. Być moja sąuaw. Laura potrząsnęła głową, tupnęła nogą, kazała im dosiąść koni i czym prędzej się wynosić. Wskoczywszy na swe nie osiodłane, pozbawione uprzęży wierzchowce Indianie w milczeniu zaczęli się oddalać. Tylko jadący na czele przywódca nagle odwrócił głowę i wbił wzrok w Laurę, która nieruchomo stała przed domem w furkocącej na wietrze spódnicy, z rozwianymi włosami, zapatrzona w jeźdźców odjeżdżających na zachód. Dzikie gęsi zaczęły odlatywać na południe. Za dnia widać było długie, mknące po niebie szeregi; zewsząd dochodziły nawoływania przewodniczek stad i odpowiedzi lecących za nimi ptaków. Nawet nocami rozlegały się ich krzyki; miało się wrażenie, że nieskończone ilości ptactwa uciekają przed chłodami zbliżającymi się od północy. Laura uwielbiała się przyglądać lecącym wysoko dzikim gęsiom. Na błękitnym niebie tworzyły mniejsze i większe klucze w kształcie litery V, prowadzone 33 przez przywódców stad. Z rozkoszą przysłuchiwała się ich nawoływaniom - były to czyste, wyraźnie brzmiące dźwięki - honk, honk. Wyczuwało się w nich zew - wołanie o wolność, szczególnie nocą, kiedy się zdawało, że przedzierające się przez ciemność okrzyki wzywają kogoś na próżno. Laura nie mogła się oprzeć pragnieniu posiadania skrzydeł, które poniosłyby ją w dal za dzikim ptactwem. - Ludzie wierzą - powiedział Almanzo - że to dobra wróżba, kiedy krzyki dzikich gęsi dochodzą z wysoka, ale ja się obawiam, że czeka nas ciężka zima. Ptaki lecą w wielkim pośpiechu, nie zatrzymują się na jeziorach, żeby się pożywić i odpocząć. Na pewno gna je strach przed śnieżną burzą. Ucieczka dzikich gęsi na południe trwała kilka dni, a w pewne ciche słoneczne popołudnie na niebie z północno-zachodniej strony rzeczywiście ukazało się pasmo ciemnych chmur. Chmury wznosiły się szybko, coraz wyżej i wyżej, aż wreszcie całkiem zakryły słońce. Wkrótce z dzikim wyciem zerwał się wicher i w jednej chwili świat utonął w gęstej, ciemnej kurzawie. Gdy wiatr uderzył od północnego zachodu, Laura była w domu sama. Chata zatrzęsła się w posadach. Szybko podbiegła do okna, ale na dworze nic już nie było widać prócz wirującej bieli. Almanzo w tym czasie był w oborze. Usłyszawszy jęk wichru, również podbiegł do okna. Choć daleko było jeszcze do wieczora, nakarmił konie i krowy, a następnie wydoił jałówkę. Do wiaderka z mlekiem wcześniej wsypał szczyptę soli. Zamknąwszy za sobą drzwi, ruszył 34 w kierunku domu. Na dworze śnieżyca runęła nań z całą mocą. Miał wrażenie, że wiatr chłoszcze go ze wszystkich stron jednocześnie; świat przesłoniła ściana kłębiących się białych płatków. Choć wiedział, gdzie stoi chata, już jej nie widział. Mróz chwycił siarczysty i kłujący, gnany wichrem śnieg chłostał mu twarz, wypełniał oczy i uszy, nie pozwalał oddychać. Almanzo zrobił kilka kroków, obora znikła. Został sam pośród białej zadymki. Zwróciwszy twarz we właściwym, jak mu się zdawało, kierunku, szedł ku domowi, ale mimo iż przebył odpowiednią odległość, na nic nie natrafił. Zrobił jeszcze kilka kroków i zderzył się ze starym wozem, który stał nie opodal chaty. Widocznie, choć się usilnie bronił, wiatr zepchnął go ku południowi, ale teraz przynajmniej wiedział, gdzie się znajduje. Raz jeszcze zawrócił i ruszył przed siebie. I znów zaczął się błąkać pośród oślepiającej bieli. Poczuł, że ogarnia go strach. Co będzie, jeśli zabłądził i wyszedł już na otwartą prerię? Przepadnie i zamarznie, minąwszy o krok własny dom. Wicher zagłuszy jego wołanie. Wiedział jedno - stanie w miejscu jest najgorsze ze wszystkiego. Zrobił więc kilka kroków do przodu i nagle jego ramię lekko się o coś otarło. Podniósł rękę i wymacał róg budynku. Dom! Prawie go minął i szedł prosto w szalejącą na prerii śnieżycę. Wodząc ręką wzdłuż ściany, dotarł do tylnych drzwi. Otworzył je i wpadł do środka popychany wiatrem. Stanął w progu chaty, której niemal nie spostrzegł, i przetarł oczy zalepione śniegiem. W rę- 35 ku wciąż trzymał wiadro z mlekiem. Brnąc w śniegu, miotany wichrem, nie uronił ani kropli - mleko w wiadrze zamarzło. Przez cztery dni i trzy noce śnieżyca szalała na polach. Idąc po raz drugi do obory, Almanzo trzymał się ściany, dopóki nie dotarł do sznura do bielizny, uwiązanego na rogu. Odwiązawszy sznur, wrócił do domu, przywiązał jeden jego koniec do drzwi, drugi zaś do długiej linki, którą wyjął z sionki. Szedł do obory odwijając ją, a gdy tam dotarł, przywiązał koniec sznura do stojącego przed oborą stogu. Mógł teraz bezpiecznie wrócić do domu. Odtąd raz dziennie bez obawy chodził obrządzać zwierzęta. Gdy śnieżyca szalała i z rykiem przewalała się po prerii, Laura i Almanzo nie ruszali się z domu. Laura paliła w piecu węglem, którego spory zapas znajdował się w sionce. Rankami gotowała, korzystając z zapasów w spiżarni i w piwnicy, a po południu robiła na drutach i śpiewała. Kot i pies dotrzymywały jej towarzystwa, wygrzewając się na dywaniku, w pobliżu pieca. Chatka dzielnie się opierała śnieżnej nawałnicy, wewnątrz było ciepło i bezpiecznie. Na czwarty dzień przed wieczorem wiatr ucichł. Śnieg przestał się kłębić, a tylko niósł się nisko przy ziemi, zawiewając pola, tworząc twarde zaspy, między którymi widniały skrawki nagiej ziemi. Wkrótce potem wyszło słońce i zaświeciło mroźnym światłem, a po obu jego stronach ukazały się dwie pozorne kule słoneczne, które wyglądały jak dwa warujące u słonecznych wrót psy. Mróz był trza- 36 skający; kiedy Laura i Almanzo wyszli przed dom, wciąż jeszcze dźwięczał im w uszach świst wichru. Stali i patrzyli na ciągnący się w dal, pokryty śniegiem bezkresny ląd. - Straszna śnieżyca - powiedział Almanzo. - Boję się, że nie wszyscy wyszli z niej cało. Laura spojrzała w kierunku domostwa po drugiej stronie drogi. Z rury od pieca szedł dym. Przez trzy dni chary sąsiadów nie było widać. - Dzięki Bogu Larsenom nic się nie stało - powiedziała. Następnego dnia Almanzo pojechał do miasteczka po zakupy i po nowiny. Po powrocie od razu udał się do obory obrządzić zwierzęta, a kiedy przyszedł do domu, Laura pomogła mu zdjąć zesztywniałe od mrozu palto. Przez okno wpadały do pokoju ostatnie promienie zachodzącego słońca. Dom jaśniał szczęściem i radością, lecz Almanzo miał smutną twarz. Po kolacji opowiedział o tym, czego się w miasteczku dowiedział. Na południe od miasta pewien człowiek, podobnie jak Almanzo, zaskoczony w oborze przez śnieżycę, wyszedł na podwórze i nie trafił z powrotem do domu. Błąkał się po prerii, a gdy burza ustała, znaleziono go nieżywego. Zamarzł na śmierć. Troje dzieci wracając ze szkoły też zgubiło drogę do domu. Zagrzebały się w pierwszym napotkanym stogu. Śnieg zasypał stóg i dzieci zbite w gromadkę nie czuły zimna. Gdy wiatr ucichł, najstarszy chłopiec wygrzebał się z siana i od razu się natknął na 37 ekipę ratowników. Dzieci były osłabione z głodu, ale żywe. Pasące się na łąkach bydło uciekało w popłochu przez setki mil, popędzane wiatrem. Zbłąkane stada, oślepione śniegiem dotarły do rzeki Cottonwood. Krowy i byki pospadały z wysokiego brzegu, tratując się nawzajem, łamiąc lód. Wreszcie pochłonęła je woda i potopiły się. Teraz setkami wyciągano je z wody i obdzierano ze skóry. Każdy, kto miał stado, mógł przyjść i rozpoznać swoje sztuki po znaku wypalonym żelazem. Wczesna śnieżyca wszystkich zaskoczyła, wielu ludzi poodmrażało sobie ręce i stopy. Kiedy przyszła następna, nie zaskoczyła już nikogo i nic złego się nikomu nie przydarzyło. Na konną jazdę było za zimno, ziemię zasypał śnieg, więc w niedzielę Almanzo zaprzągł parę koni do małych sanek i razem z Laurą udali się na przejażdżkę. Od tej pory robili wycieczki sankami, składając wizyty rodzicom i siostrom Laury albo państwu Boast - starym znajomym, którzy mieszkali kilkanaście mil na wschód. Przejażdżki nie mogły być zbyt dalekie, w każdej chwili mogła się rozpętać śnieżyca i zaskoczyć ich z dala od domu. Powozowe konie Barnum i Skip nie miały nic do roboty. Odpoczęły, utyły trochę i rwały się do jazdy. Oczy im błyszczały, strzygły uszami i umyślnie brykały, jakby pragnęły, żeby dzwonki u sań głośniej i weselej dzwoniły. ????? ? Fly - wierzchowe konie, oraz Kate i Bill, 38 para koni gospodarskich, też obrastały tłuszczem, więc trzeba je było przeganiać po tylnym podwórzu osłoniętym od wiatru rzędem stogów siana. Zbliżały się święta. Zazwyczaj, o ile to było możliwe, rodziny Ingallsów i Boastów spędzały je wspólnie. Święto Dziękczynienia obchodzono u Boastów, Boże Narodzenie u Ingallsów. A teraz, gdy Almanzo i Laura założyli nową rodzinę, postanowiono się spotkać u nich na świątecznym obiedzie. Nie mieli pieniędzy na prezenty, więc dla młodszych sióstr Laury Almanzo własnoręcznie zrobił saneczki. Prócz tego postanowili każdego gościa obdarować świątecznym cukierkiem. Dla siebie zdecydowali się na wspólny prezent, rzecz przydatną w gospodarstwie, która by im obojgu sprawiła przyjemność. Długo przeglądali katalog Warda, aż wreszcie wybrali i zamówili prześliczny serwis, składający się z cukiernicy, stojaka na łyżeczki, maselniczki, sześciu talerzy i owalnego półmiska na chleb. Brzeg półmiska zdobiły wytłaczane w szkle kłosy zboża i napis: „Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj, Panie". Nie posiadali się z radości, kiedy wreszcie nadeszła przesyłka z Chicago. Święta minęły niepostrzeżenie, a w lutym Laura skończyła dziewiętnaście lat. Dwudzieste dziewiąte urodziny Almanza wypadały tydzień później, więc postanowili obejść je wspólnie w najbliższą niedzielę. Nie było wielkiego przyjęcia, tylko tort dla obojga i trochę lepszy niż zwykle obiad, złożony z mięsa, chleba i jarzyn. 39 Laura nauczyła się całkiem dobrze gotować, jej specjalnością stało się pieczenie chleba, który zawsze wychodził lekki i smaczny. I tak na pracy i zabawie upłynęła zima, pełna słonecznych dni i śnieżnych burz. W spotkaniach towarzyskich prawie nie brali udziału: sąsiedzi mieszkali daleko, z wyjątkiem Larsenów po drugiej stronie drogi, a dni były bardzo krótkie. Mimo to Laura nigdy nie czuła się osamotniona. Domek i praca dostarczały jej mnóstwo radości. Miała psa i kota, mogła też składać wizyty krowom i koniom w oborze, co według niej było równie przyjemne co odwiedzanie ludzi. Kiedy Trbcy lizała ją po rękach lub opierała swe miękkie nozdrza na jej ramieniu, albo Skip, ladaco, szukał po kieszeniach kostki cukru, była przekonana, że nie ma na świecie lepszych przyjaciół. Z południa zaczęły powracać dzikie gęsi. Przelatywały z jednego jeziora na drugie, odpoczywały na wodnej tafli, żywiły się przy brzegach. Śnieg stopniał i choć noce wciąż były chłodne, to za dnia słońce grzało coraz mocniej i w powietrzu pachniało wiosną. Almanzo szykował pług i bronę do orki. Chciał jak najwcześniej ruszyć z robotą - zamierzał obsiać pszenicą sto akrów pola, a pięćdziesiąt owsem. W starej chacie na farmie Laura pomagała mu napełniać worki pszenicznym ziarnem. Pełne worki zanosili do obory. W chatce panował chłód, workowe 40 płótno było szorstkie w dotyku, z pszenicy unosił się pył. Patrząc na grube ziarna sypiące się nieprzerwanie do otwartych worków, Laurze kręciło się w głowie. Kiedy odwracała oczy, wzrok jej padał na ściany wylepione gazetami. Coś zmuszało ją do odczytywania wciąż na nowo niektórych napisów. Od czasu do czasu ogarniała ją złość, ponieważ niektóre gazety były przylepione do góry nogami, a mimo to usiłowała coś z nich wyczytać. Słowa! Słowa! Świat pełen był słów i sypiących się do worków pszenicznych ziaren. - Odpocznij trochę, chyba jesteś zmęczona -powiedział Almanzo. Usiadła, choć wcale nie czuła zmęczenia. Było jej tylko niedobrze. Następnego ranka czuła się jeszcze gorzej i Almanzo musiał sam sobie zrobić śniadanie. W ciągu następnych dni, ile razy próbowała wstać z łóżka, padała z powrotem prawie zemdlona. Przyszedł doktor i kazał jej leżeć. Zapewnił ją, że wkrótce poczuje się lepiej, a za parę miesięcy, dokładnie za dziewięć, całkowicie wróci do zdrowia. Laura była w ciąży. Ach, więc to tak! Wcale nie jest chora, musi wstać jak najprędzej i wrócić do swych obowiązków, by Almanzo mógł spokojnie obsiać wszystkie pola. Tak wiele przecież zależało od tegorocznych zbiorów. A na wynajęcie kogoś do pomocy nie mieli pieniędzy. Wkrótce potem Laura, choć z trudem, wzięła się do pracy; i tylko co pewien czas, kiedy odczuwała mdłości, kładła się do łóżka. Mimo jej starań 41 w domku zapanował nieład, nie potrafiła dbać o porządek jak dawniej. Snuła się po pokojach znużona i obolała, z goryczą przypominając sobie słowa mamy: „Nie ma nic za darmo. Za wszystko trzeba płacić". Drzewka rosły marnie. Zaszkodziła im susza. Żeby otrzymać prawo własności do leśnej działki, trzeba było wyhodować dziesięć akrów lasu, o określonej liczbie drzewek. Almanzo starannie oborywał drzewka, a ziemię wokół nich nawoził obornikiem. Laura cierpiała, że nie może jeździć powozem po zieleniejącej się, tchnącej wiosenną świeżością prerii. Tęskniła za wonią kwitnących w dolinkach dzikich Rolków. Ale w czerwcu, gdy nadeszła pora kwitnienia dzikich róż, znów jeździła powozem pośród niskich różanych krzewów, wdychając ich słodki zapach. Pewnego razu podczas przejażdżki spytała niespodziewanie: - Jakie imię damy naszemu dziecku? - Nie można mu jeszcze dać imienia - odparł Almanzo. - Nie wiadomo, czy to będzie chłopiec czy dziewczynka. Po chwili milczenia Laura odezwała się znowu: - To będzie dziewczynka. Nazwiemy ją Róża. Przez całą wiosnę padały deszcze. Lato też było deszczowe, więc drzewka wyciągały w górę zielone gałązki niby małe ramiona i z dnia na dzień robiły się większe. Prerię znów pokryła wysoka trawa o niebieskawych łodygach; na moczarach, gdzie w najniższych miejscach zbierała się woda, wyrosły kępy wysokich szuwarów. 42 Ach, jak cudownie rosły owies i pszenica, kiedy nie brakowało im wody! Z dnia na dzień kłosy robiły się coraz dorodniejsze. Wreszcie ziarna pszenicy zaczęły puszczać mleczko. Wydawało się, że nic, nawet susza, nie może im zaszkodzić. Pewnego dnia Almanzo wrócił z pola i oświadczył, że nadszedł czas kośby. Powiedział, że pszenica się znakomicie udała, że ziarno jest twarde i z akra będzie co najmniej czterdzieści buszli. A cena za buszel takiego ziarna może osiągnąć nawet siedemdziesiąt pięć centów. - A co, nie mówiłem - dodał radośnie. - Pan Bóg nierychliwy, ale sprawiedliwy. Bogatym daje lód w lecie, ale biednym w zimie lodu nie żałuje. Zaczął się śmiać i Laura zawtórowała mu śmiechem. Nie mogli ukryć radości. Następnego ranka Almanzo pojechał do miasteczka po żniwiarkę. Dopiero teraz, gdy zdobył pewność, że zbiory będą udane, postanowił dokonać tego zakupu. Żniwiarka kosztowała dwieście dolarów. Na szczęście istniała możliwość zapłacenia pierwszej raty po młócce, a drugiej po żniwach w przyszłym roku. Pożyczkę wziął na osiem procent; w celu zabezpieczenia kredytu ustanowił zastaw na swoich krowach i maszynach. Wrócił szybko i od razu postanowił wyjść ze żniwiarką w pole. Laura z dumą patrzyła, jak mąż wyjeżdża na podwórze z nową maszyną, jak zaprzęga do niej cztery konie i rusza na pole owsa. Wróciła do domu i zaczęła liczyć. Ze stu akrów, 43 przy czterdziestu buszlach z akra, otrzymają cztery tysiące buszli pszenicy. Ile zarobią przy cenie siedemdziesięciu pięciu centów za buszel? Wzięła ołówek. Trzy tysiące dolarów! Nie do wiary. Więc jednak będą bogaci. Pan Bóg nierychliwy, ale sprawiedliwy. A wtedy oddadzą długi za kosiarkę i grabie, które Almanzo kupił rok temu. Termin spłaty weksli wartych siedemdziesiąt pięć i czterdzieści dolarów wypadał zaraz po młócce. Wekslami Laura się nie martwiła, gnębiło ją natomiast hipotekowanie długów na koniach. To prawie tak jakby się zabezpieczało spłatę długów na własnym mężu. Na szczęście, myślała Laura, już niedługo wszystko będzie spłacone, łącznie z kredytem za koleśny pług zaciągniętym na krowy. Nie uregulowanych rachunków w sklepie było niewiele. Jeśli starczy pieniędzy, można będzie nawet wziąć kogoś do pomocy przed urodzeniem dziecka. Laura stale czuła się zmęczona, często od zapachu jedzenia miewała mdłości i bardzo schudła. Chętnie przyjęłaby kogoś do pomocy przy gotowaniu. Almanzo za pomocą nowej żniwiarki firmy McCor-mick zżął pięćdziesiąt akrów owsa. Wrócił wieczorem z pola rozpromieniony. Zbiór owsa udał się nadzwyczajnie. Nazajutrz skoro świt miał się zabrać za pszenicę. Ale następnego dnia zrobił zaledwie dwa okrążenia, wrócił do domu, wyprzągł konie ze żniwiarki i odprowadził je do obory. Powiedział, że trzeba jeszcze z pszenicą poczekać kilka dni. Uznał, że ziarno nie jest dość dojrzałe i mogłoby się skurczyć, 44 gdyby się je skosiło zbyt wcześnie. Było nawet dorodniejsze, niż myślał, więc nabrał przekonania, że wyjdzie więcej niż czterdzieści buszli z akra. Laura zaczęła się niecierpliwić. Nie mogła się już doczekać, kiedy pszenica będzie zżęta i bezpiecznie złożona. Przez okno widziała nową, lśniącą w słońcu żniwiarkę i wydawało się jej, że maszyna też się niecierpliwi. Tego samego dnia po południu wpadli z wizytą Córa i Walter DeVoes. Córa została na dłużej, a Walter pojechał wozem do miasteczka. DeVoesowie byli w tym samym wieku co Laura i Almanzo i mniej więcej tyle samo czasu byli małżeństwem. Laura i Córa bardzo się lubiły, z przyjemnością spędzały razem czas. Godziny mijały, upał się wzmagał, a wiatr niespodziewanie zupełnie zamarł. Aż trudno było oddychać, taka zapanowała duchota. Około trzeciej po południu Almanzo wrócił z obory i powiedział, że się zbiera na burzę. Był zadowolony, że wcześniej nie skosił pszenicy, zmokłaby na deszczu, nim zdążyłby poustawiać snopki w kopy. Nagle niebo pociemniało. Dało się słyszeć pierwsze tchnienie wiatru. Potem zrobiło się jeszcze ciemniej, zerwał się lekki wiaterek, na moment pojaśniało, ale niebo miało teraz zielonkawy kolor. I raptem, w okamgnieniu, rozpętała się burza. Najpierw lunął lodowaty deszcz, a zaraz potem z nieba zaczął sypać grad; zrazu powoli, po kilku chwilach bił coraz szybciej i mocniej bryłkami wielkości kurzych jaj. 45 Almanzo i Córa stali w oknie i patrzyli na to bez słowa. Mimo że niewiele można było zobaczyć przez zasłonę deszczu i gradu, dostrzegli, jak po drugiej stronie drogi sąsiad, Ole Larsen, otwiera drzwi, wychodzi z domu i pada na ziemię, a następnie ktoś za nogi wciąga go do środka i zamyka drzwi. - Głupiec - rzekł Almanzo. - Dostał kulą gradową w głowę. Burza trwała nie więcej niż dwadzieścia minut. Kiedy się przejaśniło, zobaczyli stojącą na skraju pola maszynę do koszenia i wiązania snopów, ale pszeniczny łan zniknął. Kłosy leżały płasko, jakby je kto ściął. - Po pszenicy - odezwał się Almanzo. - Grad omłócił ją na pniu. Laura nie mogła wymówić słowa. Potem Almanzo poszedł do sąsiadów, żeby sprawdzić, co się stało panu Larsenowi. Wrócił po paru minutach i powiedział, że pan Larsen wyszedł za próg, żeby zobaczyć gradową bryłę. Była tak duża, że miał ochotę ją zmierzyć. Kiedy się schylił, następna, równie wielka, trafiła go w głowę. Na kilka minut stracił przytomność, ale nic mu się nie stało, tylko nabił sobie guza. - Wiecie co - powiedział Almanzo. - Zróbmy sobie lody. Lauro, ty ucieraj, a ja nazbieram gradu, żeby je zamrozić. Laura zwróciła się do Córy, która oniemiała stała przy oknie. - Masz ochotę na lody? - zapytała. - Nie mam najmniejszej ochoty - odparła Córa. 46 - Chcę jak najszybciej wrócić do domu i zobaczyć, co tam się dzieje. Udławiłabym się tymi lodami. Burza trwała nie więcej niż dwadzieścia minut, ale zostawiła po sobie bezlitośnie zniszczone gradem pola. Szyby w oknach nie osłoniętych siatkami zostały powybijane. Siatki, tam gdzie je umieszczono, grad porozrywał na strzępy. Ziemia pokryła się grubą warstwą lodowych bryłek. Wyglądało to tak, jakby wszystko znalazło się pod grubą warstwą lodu. Gdzieniegdzie nawet potworzyły się lodowe zaspy. Burza zerwała liście i połamała gałęzie młodych drzewek. Nad całym tym zniszczeniem, w powietrzu przesyconym wilgocią połyskiwało blade słoneczne światło. Zniszczeniu uległy plony, a wraz z tym przepadły nadzieje i plany na przyszłość. Nie będzie młócki, nie będzie robotników, nie będzie dla kogo gotować. A Laura też się bała młócki i gotowania. Przypomniało się jej powiedzenie mamy: „Duża strata, mały zysk". Trudno się było pogodzić, że taki zysk im przypadł w udziale. Córa i Laura siedziały pobladłe, nie odzywając się do siebie ani słowem. Walter wrócił z miasteczka, zatrzymał wóz u drzwi, pomógł Córze wsiąść i odjechali, nawet się nie żegnając. Almanzo poszedł obejrzeć pole pszenicy i wrócił do domu z ponurą miną. - Pszenicę diabli wzięli - powiedział. - Wymłó-cona do cna, a ziarno warte trzy tysiące dolarów wbite w ziemię. Szkoda, że teraz nie pora na siew. - Pan Bóg nierychliwy... - Laura mruknęła do siebie. 47 - Co takiego? - spytał Almanzo. - Nic, mówię tylko, że tym razem Pan Bóg latem dał lód biedakom. Nazajutrz jeszcze po południu leżały w zagłębieniach w ziemi gradowe kule. Choć wszystkie plony przepadły, trzeba się było wziąć w garść. Zbliżała się zima, potrzebny był węgiel. Spodziewano się, że ceny węgla mogą wzrosnąć do stu dolarów za tonę. A przecież czekał ich jeszcze zakup ziarna na siew, spłata długu za żniwiarkę, która została użyta jeden jedyny raz do skoszenia owsa. Prócz tego wzięli na kredyt pług, kosiarkę, grabie, siewnik oraz nowy wóz. Okazało się jednak, że na tym nie koniec. Almanzo się przyznał, że za dom też jeszcze jest winien pięćset dolarów. - Pięćset dolarów! - krzyknęła Laura. - Nic o tym nie wiedziałam. - Nie chciałem, żebyś sobie tym głowę zawracała. Almanzo postanowił jechać nazajutrz do miasteczka szukać pomocy. Miał nadzieję, że uda mu się zdobyć pieniądze, obciążając długiem hipotecznym farmę. Farma, dzięki Bogu, była już jego własnością. Na leśną działkę nie mógł zaciągnąć długu. Dopóki drzewka nie wyrosną, teren wciąż należy do wuja Sama, czyli do rządu. 1 nagle Laurze zadźwięczała w uszach piosenka, którą przed laty śpiewał tatuś: „Każdemu z nas po farmie da, bogaty wujek Sam". Czasami Laura miała wrażenie, że traci głowę. Niespodziewana wiadomość o zadłużeniu domu bardzo nią wstrząsnęła. Pięćset i dwieście to razem sie- 48 demset, do tego jeszcze wóz i kosiarka... Może się pomieszać od tego liczenia. Almanzo wrócił z wiadomością, że spłata pożyczki na maszyny rolnicze może zostać odroczona, o ile będzie spłacał procenty. Pierwszą opłatę za żniwiarkę można będzie uiścić po przyszłych żniwach, a drugą w następnym roku. Teraz Almanzo będzie się zajmował sprzedażą siana, po cztery dolary za tonę, jeśli tylko uda mu się dowieźć ładunek na stację kolejową. Stąd kupcy mieli je wysyłać do Chicago. Okazało się też, że zapisanie długu na hipotece oznacza konieczność przeprowadzenia się do starego domu na farmę. Nie mieli innego wyjścia; nie mogli się obejść bez pieniędzy na zapłacenie procentów, na kupno ziarna. Poza tym musieli z czegoś żyć. Tylko pod warunkiem zamieszkania na gospodarstwie można je było oddać w zastaw za osiemset dolarów. Jakiś nowo przybyły osadnik kupił od nich gospodarskie konie - Kate i Billa - nawet za wyższą cenę, niż zostały kupione. Zresztą nie były już potrzebne; teraz Skip i Barnum do spółki z ????? ? Fly miały chodzić w zaprzęgu. Znalazł się ktoś, kto chciał wziąć leśną działkę w dzierżawę. Odnajęcie leśnej działki mogło się okazać korzystne. Zostawało wówczas więcej czasu na pracę na farmie. Tyle że trzeba było dobudować do starej chaty nową izbę, podpiwniczyć ją; stara część przeznaczona była na skład ziarna. Kiedy zapadła decyzja o przeniesieniu się na farmę, Almanzo zebrał owsiankę wymłóconą przez grad. Zwierzęta mogły ją jeść zamiast siana. 49 Dopiero potem wykopał dół pod piwnicę i zbudował nowy pokój. Następnie postawił drewniany szkielet obory i ogacił go wyschniętymi bagiennymi trawami. Nadszedł dzień przeprowadzki. Było to dwudziestego piątego sierpnia. Minął rok od ślubu. Rozdział drugi Rok drugi Dwudziestego piątego sierpnia tysiąc osiemset osiemdziesiątego roku Almanzo i Laura przeprowadzili się na farmę. Tego dnia pogoda była wyjątkowo piękna. - Tak pięknie jak rok temu, kiedy braliśmy ślub. I znów się przeprowadzamy. Tylko że do mniejszej chatki - powiedziała Laura. - Wszystko będzie dobrze - zobaczysz. Pan Bóg nierychliwy... Almanzo umilkł, ale Laura nie mogła się powstrzymać, żeby nie dodać: - Bogatym daje lód w lecie, a i biednym latem lodu nie żałuje. Byle się tym wszystkim teraz nie przejmować -myślała - i wziąć się do urządzenia nowej chaty, sprawić radość mężowi. Biedny Manly, borykał się z przeciwnościami losu, dając z siebie wszystko. 51 Stara chatka nie była taka zła. Dobudowany pokój miał szesnaście stóp długości i dwanaście stóp szerokości, drzwi i okno wychodziły na wąski ganek, graniczący od zachodu ze starą częścią chaty. Od wschodniej strony też było okno, obok na południowej ścianie nad stołem wisiało lustro. Z drugiej strony, wzdłuż ściany północnej stało łóżko, sięgające wezgłowiem do okna. Następny, północno-wschodni róg pokoju zajmował piec kuchenny; za nim stał kredens. Tam też, nie opodal stanął kuchenny stół. Na podłodze w ostatnim wolnym rogu leżał dywan ze starej sypialni, a na nim był fotel i zaraz obok mały bujak. Rankiem przez okno wychodzące na wschód wpadał do chaty słoneczny blask, oświetlając cały pokój. Ach, jak pięknie wyglądało jej wnętrze w jasnym świetle słońca. Stara izba służyła za schowek na narzędzia i ziarno. Krowy i konie znalazły bezpieczne schronienie w nowej oborze, którą od północy i zachodu chroniło przed wiatrami niskie rozległe wzgórze. Można było mieć pewność, że zimą będzie tam zwierzętom wygodnie i ciepło. Wokół na prerii wszystko tchnęło czystością i świeżością. Wiatr kołysał wysokimi trawami na bagnach, rozciągających się od stóp wzgórza za oborą aż po zachodni kraniec farmy. Chata stała na szczycie niewielkiego pagórka, otoczona zieloną łączką. Pola uprawne leżały na stronie północnej. Z do- 52 mu, ku zadowoleniu Laury, nie było ich widać. Uwielbiała widok dzikich łąk z łanami traw kołyszących się na wietrze. A tutaj właśnie, wokół domu, jak okiem sięgnąć ciągnęło się zielone morze traw, z jednym tylko niewielkim kawałkiem zaoranej ziemi. Na północ od domu rosły wyżynne trawy o niebieskawych łodygach, niepodobne do bagiennych szuwarów gęsto porastających niskie dolinki. Zbliżały się sianokosy, teraz się liczył każdy dzień - dużo zależało od tego, ile się zbierze siana na zimę. Z powodu gradobicia miały to być jedyne zbiory tego roku. Następnego dnia po przeprowadzce, zaraz po śniadaniu Almanzo zaprzągł Skipa i Barnuma do kosiarki i pojechał na łąki. Laura nie zabrała się do porannych prac, tylko poszła za nim, żeby popatrzeć, jak mu idzie kośba. Preria tchnęła poranną świeżością, w powietrzu unosiła się słodka woń dopiero co skoszonej trawy. Laura szła przed siebie zbierając dzikie słoneczniki i pomarańczowoczerwone kwiaty jastrzębca. Nie chciało się jej siedzieć w domu, wiedziała, że po urodzeniu dziecka nie będzie się mogła stamtąd ruszyć ani na krok. A poza tym na świeżym powietrzu czuła się o wiele lepiej. Kiedy Almanzo zaczął ładować siano na wielki drabiniasty wóz, postanowiła mu pomóc. Udeptywała każdą nową porcję, wóz wypełniał się coraz bardziej i bardziej, aż w końcu zsunęła się z wielkiej góry siana prosto w ramiona męża. Można było wracać do domu. Kopki siana układało się na łące za pomocą 53 konnych grabi. Była to długa deska wysadzana na całej długości drewnianymi zębami. Grabie były zaprzężone do dwóch koni. Długie zęby zgarniały siano w wałki i pchały je przed sobą. Kiedy się dość siana uzbierało, grabie się zatrzymywały w miejscu, gdzie miała stanąć kopa, i za pomocą dźwigni uwalniało się całą uzbieraną porcję. Kilkanaście takich porcji tworzyło jedną kopę. Barnum był posłusznym koniem i sam ustawiał się zawsze po właściwej stronie kopy, ale Skip, nie poganiany, zatrzymywał się i nie chciał ruszyć. Laura brała lejce i prowadziła go na właściwe miejsce, a potem siadała w słońcu, opierając się plecami o siano. Kiedy kopa osiągała odpowiednią wysokość, Al-manzo ubijał ją po bokach widłami, wszystkie rozsypane wokół źdźbła starannie zagrabiał, a na sam szczyt kładł jeszcze porcję siana. I tak minęła piękna, złota jesień. Noce zrobiły się chłodniejsze, nad ranem brał przymrozek. Sianokosy się skończyły. Almanzo obciążył długiem gospodarstwo i dostał osiemset dolarów. Kupił węgiel na zimę i złożył go w komórce. Zapłacił również sześćdziesiąt dolarów podatku gruntowego. Za działkę leśną nie musiał płacić, nie był bowiem jeszcze jej prawowitym właścicielem. Zostały również spłacone procenty od kredytów zaciągniętych na zakup nasion i na życie do przyszłych zbiorów. Na szczęście sianokosy się udały. Almanzo sprze- 54 dał trzydzieści ton siana, po cztery dolary za tonę. Zarobili na sianie aż sto dwadzieścia dolarów. Późną jesienią przyleciały z północy dzikie gęsi, ale wcale się im na południe nie spieszyło. Pożywiały się na mokradłach, koczując na obu jeziorach. Kiedy osiadały na wodzie, pokrywały całą toń. Kiedy wzlatywały w powietrze, niebo aż po horyzont wypełniało się ich kluczami i słychać było ich krzyk. Pewnego dnia Almanzo pobiegł po strzelbę. - Gęsi lecą tak nisko, że spróbuję jedną ustrzelić. Szybko wypadł na dwór i zapominając, że stara broń odbija, przyłożył ją do ramienia, wycelował i pociągnął za spust. Laura zbliżyła się do niego dokładnie w chwili, gdy zatoczył się pod wpływem uderzenia. Ręką zakrywał sobie twarz. - Trafiłeś? - spytała. - Tak, ale jej chyba nie zabiłem - odparł, ocierając krew z policzka. Stado, nieuszczuplone, pofrunęło ku wodzie, żeby połączyć się z innymi gęsiami pływającymi po jeziorze. Ptaki nie spieszyły się na południe, więc zima zapowiadała się łagodna. Niewielkie pole zostało zaorane i wszystkie jesienne prace ukończone. W listopadzie spadł pierwszy śnieg i można było jeździć saniami. W słoneczne popołudnia Laura i Almanzo ciepło ubrani i dobrze okryci derkami urządzali sobie sannę. Prócz tego, ponieważ Laura o wiele lepiej czuła 55 się na dworze, Almanzo zrobił dla niej małe ręczne saneczki oraz specjalną uprząż dla psa - starego Shepa. W pogodne dni Laura zaprzęgała psa do sanek i pozwalała się ciągnąć w dół aż do drogi. Potem wracali razem - Shep ciągnął sanki, a Laura wspinała się, idąc obok. Zjeżdżali niezliczoną ilość razy, dopóki Laury nie ogarnęło zmęczenie. Shepa jazda w najmniejszym stopniu nie męczyła. Kiedy sanki wpadały w zaspę i Laura staczała się w śnieg, miało się wrażenie, że pies patrzy i się z niej śmieje. Tak minął listopad i nadszedł grudzień. Rankiem piątego grudnia świeciło słońce, ale na północy gromadziły się burzowe chmury. - Pozjeżdżaj sobie trochę - powiedział Almanzo. - Jutro może być śnieżyca. Zaraz po śniadaniu Laura zaprzęgła Shepa do sanek i raz zjechała na dół. Szybko jednak wróciła do domu i powiedziała: - Jakoś mi się nie chce zjeżdżać. Najchętniej zwinęłabym się w kłębek i położyła przy piecu. Po obiedzie, sprzątnąwszy ze stołu, usiadła w małym, bujanym fotelu. Siedziała bez ruchu, w zupełnym odrętwieniu. Almanzo się przestraszył i poszedł do obory zaprzęgać konie do dużych sań. - Jadę po twoją mamę - powiedział. - Siedź tu spokojnie, póki nie wrócimy. Kiedy wyruszał w drogę, śnieg już sypał gęsto za oknami. Laura stała w oknie i patrzyła, jak błyskawicznie zniknął w śnieżnej kurzawie. Pomyślała, że takie tempo z pewnością przyniosłoby mu 56 pierwszą nagrodę w wyścigach urządzanych z okazji lipcowego święta. Czekając na Almanza i mamę przechadzała się po pokoju. Od czasu do czasu odpoczywała w bujanym fotelu. - Na miłość boską, nie powinnaś być na nogach, kładź się natychmiast do łóżka! - złajała ją mama, kiedy się trochę rozgrzała przy piecu. - Potem będę miała dość leżenia. Teraz chcę chodzić, póki się da - odparła Laura. Ale wkrótce przestała się opierać i poszła do łóżka. Jak we śnie widziała, że Almanzo znów wybiera się w podróż do miasteczka. Wrócił ze znajomą mamy - panią Powers. Pani Powers była wesołą, przyjacielsko usposobioną Irlandką. Pierwsze słowa, które wypowiedziała po przybyciu, brzmiały: - Oczywiście, że nic jej nie będzie. Ile ma lat, mówicie? Dziewiętnaście? Dokładnie tyle co moja Mary. Ale wezwać lekarza trzeba, nie ma co zwlekać. Kiedy Laura się ocknęła i zdała sobie sprawę, co się z nią dzieje, mama i pani Powers stały przy jej łóżku. Ale kto to stoi tam, u stóp? To pewnie Almanzo. Nie to nie on, pojechał przecież po doktora, a u stóp łóżka nikogo nie ma. Nagle zdało się jej, że w pokoju tłoczy się pełno ludzi. Zobaczyła dwie mamy i dwie panie Powers. Ni stąd, ni zowąd przypomniał się jej hymn, który śpiewał tatuś: Przybądźcie aniołowie, Otulcie mnie białymi skrzydłami I miejcie w swojej opiece. 57 Nagle, zupełnie niespodziewanie ogarnęła ją fala bólu. Odzyskała przytomność pod wpływem mroźnego podmuchu powietrza. Otworzyła oczy i w świetle lampy zobaczyła wysokiego mężczyznę, który zrzucał z siebie ośnieżone palto. Poczuła lekkie dotknięcie materiału na twarzy i ostry zapach. Po chwili pochłonęła ją błogosławiona ciemność i ból ustał. Gdy ponownie otworzyła oczy, ujrzała pokój oblany jasnym światłem lampy oraz mamę i doktora pochylonych nad jej łóżkiem. Kiedy zerknęła na bok, zobaczyła tuż przy swym ramieniu małe zawiniątko. - Patrz, Lauro! To twoja córeczka. Patrz, jaka piękna i waży dokładnie osiem funtów! - zawołała mama. - Dzielna z ciebie dziewczyna - odezwała się pani Powers z kąta przy piecu. - Dzielna i mądra i dlatego ma taką udaną córeczkę. Na szczęście już po wszystkim. Almanzo odwiózł panią Powers i doktora do miasteczka. Mama została, a Laura zapadła w sen, delikatnie przytrzymując ręką swoje nowo narodzone dziecko. Różyczka okazała się tak dobrym i zdrowym niemowlęciem, że mama mogła wyjechać już po kilku dniach. Wkrótce potem zjawiła się mała posługa-czka, Hattie Johnson, i oznajmiła: - Tym razem przyszłam umyć dziecko, nie okna. Niedługo zabawiła i w małym domku na wzgórzu, 58 pośród niezmierzonej prerii zostało ich tylko troje: Laura, Almanzo i Róża. W sąsiedztwie nikt nie mieszkał, w odległości mili za mokradłami widać było tylko kilka zabudowań stojących na skraju miasteczka. - Róża w grudniu należy do rzadkości - powiedział Almanzo. - Trzeba się liczyć z kosztami. Zbliżały się święta Bożego Narodzenia. Doprawdy, czy można było sobie wyobrazić lepszy prezent gwiazdkowy niż dziecko? Ale w wigilię świąt Almanzo zawiózł do miasta ładunek siana i wrócił do domu z najpiękniejszym na świecie zegarem. Miał prawie dwie stopy wysokości, mocną podstawę z orzechowego drzewa, a na szczycie pięknie wyrzeźbiony liść. Szklane drzwiczki zakrywające tarczę ozdobione były złoconą gałązką winorośli i ptaszkami; wahadło również miało złoty kolor. Zegar tykał miarowo i radośnie. Każdą godzinę wybijał czystymi, pięknymi uderzeniami. Laura od razu pokochała nowy zegar. Przedtem mieli stary niklowany budzik. Chodził jeszcze, choć nie zawsze można było mu ufać. Laura spytała z powątpiewaniem: - Manly, czy na pewno jest nam potrzebny nowy zegar? Wówczas Almanzo wyjaśnił, że dostał zegar w zamian za siano i że to jest gwiazdkowy prezent dla całej trójki. Powiedział też, że siano dla koni i krów przechowuje się doskonale i jest go pod dostatkiem na całą zimę. A za ładunek i tak by pie- 59 niędzy nie dostał, skończyła się wywózka do Chicago. Ach, jak radośnie i przyjemnie upłynął świąteczny dzień, chociaż na dworze szalała śnieżyca. Po burzy się wypogodziło, zaświeciło jasne słońce. Tylko mróz był siarczysty - trzydzieści stopni poniżej zera. Pewnego dnia, gdy się nieco ociepliło, Laura postanowiła wziąć Różę i pojechać z wizytą do rodzinnego domu. Bała się trochę o dziecko, ale cóż złego mogło się małej stać? Najpierw ogrzali na piecu kilka kocyków. Potem Almanzo podjechał saniami pod same drzwi. Zrobił na siedzeniu maleńkie gniazdko i ułożył w nim Różę zawiniętą w ciepłe kocyki, ubraną w czerwone paletko z kapturkiem. Buzię okrył jej niebieską jedwabną chustką, a na kocyki położył jeszcze dwie derki. Sanie pomknęły jak strzała, dzwoneczki zadźwięczały wesoło. Raz po raz Laura wkładała rękę pomiędzy kocyki i sprawdzała, czy dziecko nie zmarzło i czy mu nie duszno pod jedwabną chustką. Nie minęło kilka minut, tak się im przynajmniej zdawało, a już przekraczali próg starego domu. Ale mama i tatuś wcale się nie ucieszyli, tylko rzucili się na nich z wymówkami. - To czyste szaleństwo - denerwował się tatuś. - Wyjechać w podróż z maleńkim dzieckiem w taki mróz! Tatuś miał rację. Było piętnaście stopni poniżej zera. 60 - Dziecko mogło się udusić - zauważyła mama. - Nie mogło - protestowała Laura. - Cały czas sprawdzałam. Wówczas Róża się obudziła, zamachała rączkami i zaczęła gaworzyć. Było jej ciepło, tryskała radością, w drodze wspaniale się wyspała. Laurze nie przyszło nawet do głowy, że nie można dziecka wozić saniami w taką pogodę. W drodze powrotnej trochę się bała i z ulgą odetchnęła, kiedy dotarli szczęśliwie do domu. Zrozumiała, że dziecko wymaga troskliwszej opieki, niż się jej wydawało. Więcej już w mróz saniami z Różą nie jeździli, dopiero kiedy się rzeczywiście zrobiło ciepło, wybrali się w odwiedziny do państwa Boast, którzy mieszkali cztery mile od nich. Pan i pani Boast mieszkali samotnie na farmie, nie mieli dzieci. Nie mogli od Róży wzroku oderwać. Gdy wizyta dobiegła końca, pan Boast odprowadził ich do sań. Tuż przed odjazdem coś bąknął, umilkł, a potem znów się odezwał z wielkim wahaniem. - Gdybyście zechcieli, moglibyście oddać nam dziecko na wychowanie. Dałbym wam za to najlepszego konia z mojej stajni. Almanzo i Laura oniemieli ze zdumienia. - Wy możecie mieć drugie dziecko, a my nie. Nigdy nie mogliśmy mieć dzieci - dodał pan Boast. Almanzo chwycił lejce, a Laura zawołała: - Ach, nie! To niemożliwe! Jedźmy, Manly. W drodze przycisnęła mocno Różę do piersi. Bar- 61 s ° ? fi .? ća> ?. n w 4 a i2 r? <- P- n ii. 2 5 ? * | §3 I * ? "< ? ?? 'a N- s? ? I •«• ?? mi ? 5 ? ? — ?"— XX. •» ?- N- ? ? ? ?? ? ? | s | § 2. 2. ? 3 2. -? -"? = -? _ ?? U ? a. 3 ,? ? t» ? S, ?) ?j tr ,?? ? ?- 5 ? (N ? ? » Sr. _ 5. ?? ?_. ? ^ ? ? ?. & N & ?? 9. ?. nf ? !-( ?» 3 ? ?? ?? *© 3 ? I ?- ? t ? ?' (? ? tr ?? 'a ?- ? N 3 ?. ?? * 'a ? S ? ? 2 ? ? ?a ? ? a' I 'a I w ? 5: ?. ? ? ? ?? ?? ?. 5. ?? ? ^ ?? 8. 3 ? 2 45 rt ^ 5? 2. t ?? ?? ??» 3 ^ 'a 'a ° ° 2. ?> Cr ex ? ? S ?? ? S ? J -? ? "^ ? ?? ? § ? ?) N -? ?! ? 3 ? ag ?. ?- .&§? Er « 3 "? ?_ ?? ? ? •? ?? ?" ? -? ?_. N ?? ? X- ??. 3 ? ?/? N- •? 3 3 ?> ? ?? ?. ?- °^ 3 ? ?? ^ ? . ?- ? ?1 I4 ?? ' 3. ? ?? "?? ? ?, N 5. . ? |« ? » (?, g r 5. ? ? ? ? t 5 'a f S' ? = fi ?> ? , ?. ? ^ » ? dzo jej było żal pana Boasta, który został na śniegu pod domem, nie ruszając się z miejsca, i pani Boast, która czekała w domu na odpowiedź. Reszta zimy szybko minęła. Burze śnieżne się skończyły i zrobiło się bardzo ciepło jak na przedwiośnie. Nadszedł kwiecień i na wszystkich polach rozpoczęto zasiewy. Dwunastego kwietnia Almanzo poszedł do obory po konie. Ani mu przez myśl nie przeszło, że może się rozpętać burza śnieżna. Po wyszczotkowaniu koni założył im uprząż i już miał wychodzić w pole, gdy nagle wiatr potężnym uderzeniem wstrząsnął całą oborą. Usłyszał głośny świst, a kiedy wyjrzał na dwór, nie zobaczył nic, prócz wirującej śnieżnej zamieci. Zawieja w kwietniu! W czasie wiosennych zasiewów! Almanzo nie wierzył własnym oczom. Przetarł je i znów wyjrzał z obory. A potem wyprzągł konie i ruszył z powrotem do domu. Dzielił go od chatki niewielki kawałek drogi, ale wszystko zniknęło w gęstwinie wirujących płatków. Szukając sań, wozu i małych saneczek, które stały na dworze, wkrótce dotarł bezpiecznie do ganku. Laura z niepokojem wyglądała przez okno. Miała nadzieję, że mignie jej postać Almanza, ale zobaczyła go dopiero wówczas, gdy stanął w drzwiach. Była to największa śnieżyca tej zimy. Wiatr nie ustał ani na chwilę przez trzy dni, jego przejmujący gwizd brzmiał w uszach bez przerwy. Za to w chatce było ciepło i przytulnie. Zwierzęta 62 również stały bezpieczne w oborze. Almanzo chodząc wzdłuż sań i wozu karmił je raz dziennie. Na trzeci dzień, kiedy zabłysło jasne słońce i wiatr prawie ustał, oczom wszystkich ukazał się prawdziwy zimowy pejzaż. Wielu ludzi śnieżyca zaskoczyła na prerii, dwóch podróżników, całkiem niedaleko, straciło życie. A było to tak. Dwie mile na południe od miasteczka dwóch mężczyzn zaczepiło pana Bowersa, który pracował w polu, pytając o drogę do gospodarstwa pana Matthewsa, dawnego znajomego z Illinois. Pan Bowers wskazał im drogę do chaty, wyraźnie zresztą widocznej w oddali. Podróżnicy ruszyli przed siebie, po chwili rozpętała się burza i pan Bowers wrócił z pola do swego domu. Kiedy śnieżyca się uspokoiła, pan Bowers idąc do miasteczka spotkał pana Matthewsa i spytał o przyjaciół z Illinois. Pan Matthews bardzo się zdziwił, ponieważ nikt mu nie złożył wizyty, więc obaj udali się na poszukiwania. Przybyszów znaleziono w stogu siana stojącym samotnie na otwartej prerii z dala od drogi, którą mieli iść. Można się było domyślić, że najpierw wyciągnęli ze stogu trochę siana i je podpalili. Potem najwyraźniej zrezygnowali z pomysłu grzania się przy ogniu wśród szalejącej zamieci i wpełzli do otworu, który zrobili w sianie. Tam jednak zamarzli. Gdyby tylko poszli przed siebie, nie zatrzymując się, może „przeszliby" burzę. Gdyby byli choć trochę cieplej ubrani, uchroniliby się przed mrozem. Ale mieli na sobie cienką odzież nadającą się do no- 63 szenia w czasie wiosennej pogody w Illinois, a nie na mrozie i śniegu na Zachodzie. Wkrótce śnieg stopniał i nadeszła prawdziwa wiosna. Na niebie pojawiły się skowronki, ziemia okryła się świeżą zielenią, a w powietrzu zapachniało fiołkami. Laura zakładała teraz Róży maleńki czepeczek, umieszczała ją w koszu na bieliznę i zabierała ze sobą do warzywnika, gdzie razem z Almanzem robili grządki. Pewnego dnia uciekł stary Shep. Nie mógł się pogodzić z obecnością Róży, wciąż był o nią zazdrosny. Wyruszył więc w świat i wszelki ślad po nim zaginął. Za to niedługo potem przybłąkał się ogromny, czarny bernardyn i został w domu na miejsce Shepa. Znajda, odwrotnie, uznał, że jego obowiązkiem jest pilnowanie Róży i zawsze tkwił przy niej, siedząc lub leżąc zwinięty w kłębek. Piecyk do gotowania został przestawiony do starej części chaty, żeby w czasie upalnej pogody nie nagrzewał pokoju. Laura z przyjemnością gotowała w letniej kuchni, zabierając ze sobą Różę i wielkiego, czarnego psa, który bawił się z dzieckiem albo usypiał na podłodze. Z małą Różą nie można było jeździć wierzchem. Ale Laura przestała tęsknić za konną jazdą, kiedy Almanzo przymocował z przodu powozu drewnianą skrzynkę, w której można było posadzić dziecko. Po obiedzie, uprzątnąwszy ze stołu, Laura zaprzęgała Barnuma do dwukółki i z Różą w skrzynce 64 jechała, dokąd miała ochotę. Czasami wybierała się do miasta, ale najczęściej jeździła w odwiedziny do mamy i sióstr. Z początku mama obawiając się wypadku, robiła Laurze wymówki, ale wkrótce dała za wygraną. Bar-num był szybkim koniem, ale miał w sobie łagodność baranka, a dwukółka była lekka, bezpieczna. Laura umiała doskonale powozić i nigdy nie czuła strachu przy Barnumie. Almanzo nie miał nic przeciwko jej przejażdżkom, byle wróciła w porę do domu i zdążyła przygotować kolację. I znów minęło lato wypełnione pracą w domu i na zagrodzie, opieką nad Różą i przejażdżkami. Po raz drugi nadeszła pora sianokosów. Laura i Almanzo uwielbiali przebywać na zalanych słońcem łąkach. Czasami zostawiali uśpioną Różę w cieniu kopki siana z wielkim, czarnym psem, a sami brali się razem do siana - Laura ze Skipem i Barnumem na kosiarce, a Manly na konnych grabiach z Fly ? ?????. Tego lata nie trzeba było gotować ludziom młócącym zboże. Młócką zajął się osadnik odnajmujący leśną działkę. Zbiór pszenicy nie był tak okazały, jak się spodziewali. Panowała susza i cena ziarna spadła do pięćdziesięciu centów za buszel. Na szczęście wystarczyło na zapłacenie odsetek i mniejszych weksli za kosiarkę, konne grabie, ko-leśny pług oraz pierwszej raty za żniwiarkę. Zostały do zapłacenia kwity dłużnicze za wóz, pięćset do- 65 larów za dom i osiemset za gospodarstwo oddane w zastaw. Należało jeszcze zapłacić podatki, kupić węgiel i przeżyć jakoś do przyszłych żniw. Tego roku znów mieli siano na sprzedaż, a także dwa młode byczki. Były to dorodne dwulatki, za które można było wziąć po dwanaście dolarów od sztuki. A więc poradzili sobie tego roku całkiem nieźle, zważywszy, że urodzaj nie był najlepszy. Minął dzień dwudziestego piątego sierpnia, minęły zima i lato drugiego roku ich wspólnego życia. Rozdział trzeci Rok trzeci Zbliżały się jesienne chłody i Laura zaproponowała, żeby przenieść piecyk z letniej kuchni do dużego pokoju. Nie mogła zrozumieć, dlaczego Al-manzo tak długo zwleka, dopóki nie wrócił z miasteczka z nowym piecykiem na czarny, twardy węgiel. Był to piękny piecyk z polerowanego czarnego żeliwa, ozdobiony lśniącymi, niklowanymi ornamentami. Almanzo wytłumaczył jej, że kupno nowego piecyka w rezultacie przyniesie oszczędności. Tak niewiele węgla potrzeba, żeby go rozgrzać, więc choć cena antracytu wynosi dwanaście dolarów za tonę, a węgla miększego tylko sześć, i tak się opłaci. Powiedział, że piecyk będzie utrzymywał ciepło w dzień i w nocy i nie będą się przeziębiać, jak 67 przedtem przy starej kuchence, kiedy raz robiło się gorąco, a raz zimno. Niklowana wierzchnia płyta piecyka dawała się zdejmować i można było na nim przygotowywać wszystko z wyjątkiem pieczonych potraw. Ale do pieczenia nadawał się piec w letniej kuchni. Róża zaczęła już raczkować, więc trzeba było się starać, żeby w chacie było ciepło. Laurze wydawało się, że nie stać ich na kupno tak pięknego, nowego piecyka, ale ostatecznie Al-manzo podjął decyzję za nich oboje; naprawdę nie znosił zimna. Wydawało się, że nigdy nie może się dość ciepło ubrać. W tajemnicy robiła mu na Gwiazdkę podkoszulek z długimi rękawami z miękkiej, cieniutkiej włóczki. Trudno jednak było ukryć przed nim robótkę. Włożył go, kiedy pojechali saniami z wizytą na świąteczny obiad do rodziców Laury. Kiedy wyruszali w drogę, zrobiło się ciemno i zaczął padać śnieg. Na szczęście nie rozpętała się burza śnieżna, ale śnieg sypał gęsto i wiał wiatr. Laura, ciepło ubrana, owinięta derkami trzymała w ramionach Różę okutaną od stóp do głów. Obok siedział Almanzo ubrany w grube futro. Smagani śniegiem i wiatrem posuwali się bardzo wolno w ciemnościach nocy. Wreszcie Almanzo zatrzymał sanie. - Zboczyliśmy z drogi. Konie nie chcą iść pod wiatr - powiedział. Wydostał się spod derek, zeskoczył z sań i zaczął uważnie szukać drogi. Śnieg jednak zdążył zasypać 68 wszelki ślad. Wreszcie dokopał się do koleiny, całkiem blisko od sań. Szedł piechotą, pilnując śladów drogi, które pokazywały się tu i ówdzie i znów znikały. Wokół nich, na całej otwartej prerii, śnieg sypał z nieba ogromnymi płatkami. Ach, jaką odczuli ulgę, kiedy dotarli do domu rodziców Laury i stanęli przy niskim węglowym piecyku. Almanzo stwierdził, że nowy podkoszulek wytrzymał próbę zimna. Choć mrozy brały ostre, obyło się bez srogich burz i zima upłynęła w miłym nastroju. Z południowej części stanu przybył kuzyn Laury, Peter, i najął się do pracy u Whiteheadów, sąsiadów mieszkających kilkanaście mil na północ. W niedziele często przychodził z wizytą. W dzień urodzin Almanza Laura zrobiła mężowi niespodziankę. Zaprosiła Petera i Whiteheadów na obiad, który przyszykowała w letniej kuchni. Spotkanie się udało, dzień był ciepły jak na zimową porę, a obiad wyśmienity. Mimo ładnej pogody Laura się przeziębiła, dostała wysokiej gorączki i musiała się położyć do łóżka. Przyjechała mama i zabrała ze sobą Różę. Stan zdrowia Laury zamiast się poprawiać, pogarszał się z dnia na dzień. Doktor oświadczył, że Laura wcale nie jest przeziębiona, tylko chora na dyfteryt. Na szczęście Róża była bezpieczna u mamy, o ile się od Laury nie zaraziła. Kilkanaście dni przeżyli w gorączkowym oczekiwaniu, póki doktor nie zawiadomił ich, że Róży nie grozi niebezpieczeństwo zachorowania. 69 I wtedy właśnie choroba zaatakowała Almanza. Doktor przybył z rana, zbadał go, kazał mu położyć się do łóżka i pod żadnym pozorem nie pozwolił wstawać. Obiecał przysłać kogoś z miasteczka do pomocy. Wkrótce po wizycie lekarza zjawił się Royal, brat Almanza, który był kawalerem i uważał, że nikt lepiej od niego nie nadaje się do opieki nad chorymi. Płynęły niespokojne, pełne strachu dni. Leżeli oboje w tym samym pokoju pod nieporadną opieką Royala. Stan Laury był ciężki, Almanzo lżej przechodził chorobę. W końcu wstali z łóżek i wzięli się do pracy. Doktor ostrzegł ich na odchodnym, że w żadnym wypadku nie wolno im nadwerężać sił. Royal zmęczony i na wpół chory opuścił ich dom. Jeden dzień spędzili w letniej kuchni opatuleni w ciepłe koce, czekając aż pokój zostanie wykadzony. W kilka dni później przywieziono do domu Różę. Podczas ich choroby nauczyła się chodzić i bardzo, jak się im wydawało, wydoroślała. Z jaką radością i ulgą patrzyli, jak biega drobnymi kroczkami po domu. Jak cudownie było wracać do zdrowia. Laura była pewna, że najgorsze mają za sobą. Myliła się jednak. Almanzo, lekceważąc ostrzeżenie lekarza, wziął się od razu do ciężkiej pracy. Pewnego chłodnego ranka, wstając z łóżka, omal się nie przewrócił. Stracił czucie w nogach i dopiero po silnym masażu, nacieraniu, mógł się poruszać podtrzymywany przez Laurę. 70 Razem obrządzili zwierzęta, a po śniadaniu Laura pomogła mu zaprząc konie do wozu i Almanzo pojechał do doktora. - Lekki atak paraliżu - zawyrokował doktor. -Z przepracowania po dopiero co przebytej chorobie. Zaczęła się walka o to, żeby Almanzo mógł chodzić. Bywały lepsze i gorsze dni, ale stopniowo następowało polepszenie i w końcu, zachowując ostrożność, Almanzo wrócił do swych codziennych zajęć. Niepostrzeżenie nadeszła wiosna. Choroby obojga pochłonęły sporo pieniędzy. Na przednówku, byli bez grosza. Najemca wyprowadził się z leśnej działki, lecz Almanzo nie miał siły pracować i na farmie, i w lesie. Nie mógł jednak zostawić drzew bez opieki, straciłby możliwość uzyskania prawa własności do zalesionego terenu. Trzeba było szukać jakiegoś wyjścia. I naraz, w tej trudnej sytuacji, znalazł się kupiec, który zdecydował się wykupić z zastawu zadłużone na osiemset dolarów gospodarstwo i dopłacić jeszcze dwieście. Ziemia i dom zostały więc sprzedane i wczesną wiosną Laura i Almanzo przeprowadzili się z powrotem na leśną działkę. Domek był w złym stanie. Ale po wysprzątaniu, założeniu siatek przeciw muchom i pomalowaniu paru miejsc wyglądał świeżo i czysto jak niegdyś. Laura miała uczucie, że znowu jest w swoim domu, Almanzo też poczuł się tu lepiej - nie musiał, jak przedtem, po drodze do obory pokonywać wzgórza. Teren działki był zupełnie płaski. 71 Powoli ślady paraliżu znikały, lecz Almanzo wciąż jeszcze tracił równowagę, kiedy uderzył się w palec u nogi lub nadepnął na coś twardego. Każdy kawałek drewna leżący na drodze musiał omijać. Palce u rąk miał zbyt odrętwiałe, by zaprzęgać konie do wozu i wyprzęgać je, za to lejce mógł trzymać bez trudu. Zaprzęganiem i wyprzęganiem zajmowała się więc Laura. Najemca, który podnajął leśną działkę, zwrócił ją z zaoranymi polami, więc Almanzo musiał tylko zająć się bronowaniem i sianiem. Pracował powoli, ale zdążył wszystko zrobić na czas. Wkrótce potem spadły deszcze i owies oraz pszenica pięknie wzeszły. Modlili się o deszcz, ale najbardziej bali się gradobicia. W oborze stały trzy nieduże jałówki, dwa młode źrebaki uganiały się po łąkach razem z pięknie wyrośniętym trzylatkiem, który został zakupiony ze szkolnych pieniędzy Laury. Niewielkie stadko kur dobrze się niosło. Mimo wszystko dawali sobie jakoś radę. Róża biegała po całym domu, bawiła się z kotkiem, a kiedy Laura zabierała ją do pracy, trzymała się jej spódnicy. A pracy tego lata miała Laura co niemiara -opieka nad Różą, gotowanie, pranie, sprzątanie i pomaganie w gospodarstwie. Robiła chętnie, co do niej należało, a tymczasem Almanzo odzyskiwał władzę w rękach i nogach. Teraz całymi dniami zajmował się młodymi drze- 72 wkami. Zeszłoroczna susza osłabiła je i nie rozwijały się jak należy. Niektóre całkiem wyschły, więc zastąpił je nowymi. Potem poprzycinał drzewkom gałęzie, okopał u korzeni i zaorał między nimi ziemię. Pszenica i owies rosły doskonale. - W tym roku musi się udać - mówił Almanzo. - Jedne dobre zbiory i wyjdziemy na swoje. Jeszcze nigdy pszenica nie zapowiadała się tak dobrze. Konie nie miały zbyt wiele do roboty i tyły pasąc się na łąkach, uwiązane do postronków. Almanzo uważał, że powinno sieje dobrze przegonić po prerii, ale Laura nie mogła zostawić Róży bez opieki ani zabrać jej ze sobą. Po kolacji, kiedy dziecko zasypiało, w domu zapadała cisza. Róża zmęczona zabawą spała głębokim snem, więc Laura i Almanzo zakładali koniom siodła i jeździli po drodze biegnącej przed domem - pół mili na południe, wokół podjazdu, a potem sprawdziwszy, czy Róża się nie obudziła, pół mili w kierunku północnym. Potem znów zaglądali do dziecka i ponownie wyjeżdżali na drogę, aż wreszcie kucyki i jeźdźcy mieli dość jazdy. ????? ? Fly uwielbiały te nocne przejażdżki przy księżycu. Czasem płoszyły się na widok cienia stogu lub królika, który znienacka wyskakiwał na drogę. Pewnej niedzieli przyjechał kuzyn Peter i powiedział, że pan Whitehead zamierza sprzedać owce, sto sztuk czystej rasy Shropshire. Jesienią miały się odbyć wybory prezydenckie; wyglądało na to, że zwyciężą demokraci. Pan Whitehead, który był gorliwym republikaninem, twier- 73 dził, że demokraci zrujnują kraj. Uważał, że cła na towary zostaną zniesione i ceny na wełnę i owce gwałtownie spadną. Według Petera Whitehead gotów w tej sytuacji oddać swe owce za bezcen. Peter sam by je kupił, gdyby miał gdzie je trzymać. - Ale za jaką cenę chce je sprzedać? - dopytywał się Almanzo. Peter miał pewność, że Whitehead sprzeda owce po dwa dolary za sztukę. - Pieniądze się zwrócą już na wiosnę, po sprzedaży wełny. Pan Whitehead był winien Peterowi sto dolarów za robociznę, więc połowę pieniędzy już mieli. Laura zaczęła się głośno zastanawiać. - Ziemi na wypas jest dość. Na południe od chaty leży szkolna działka z pastwiskami i łąkami, które użytkować mógł każdy, kto się na czas zgłosił. Po raz pierwszy Laura wyraziła uznanie dla prawa obowiązującego w Dakocie, które przyznawało każdej szkole w danym okręgu dwie działki. A szczególnie cieszył ją fakt, że jedna z nich sąsiadowała z ich gospodarstwem. - Jest miejsce na wypas, będzie siano dla owiec; można koło domu zbudować dobrą zagrodę, tylko skąd wziąć brakujące sto dolarów? - zaniepokoiła się Laura. Wtedy Almanzo przypomniał jej o źrebaku, kupionym za pieniądze zarobione w szkole, którego teraz można by sprzedać za sto dolarów. Skoro pieniądze były Laury, sto owiec należałoby do niej; kto wie, czy by się jej to nie opłaciło. 74 Decyzja została podjęta. Jeśli owce pójdą po dwa dolary za sztukę, Laura zapłaci połowę. Wypasem owiec na szkolnej działce miał się zająć Peter. Postanowili kosić i zbierać siano do spółki, Almanzo zaproponował, że da wóz i maszyny. Za' stodołą dobuduje się owczarnię, która będzie otwierała się na zagrodę ogrodzoną kolczastym drutem. Kuzyn Peter zamieszka w ich chatce i w zamian za to będzie pomagał w gospodarstwie. Kilka dni po sprzedaniu źrebaka Peter przywiózł owce i zapędził je do zagrody, która naprędce została dla nich przygotowana. Było sto sztuk młodych owiec i sześć starych, które Whitehead oddał za darmo. Odtąd każdego ranka Peter prowadził owce na pastwisko, pilnując, by nie pasły się tam, gdzie rosła trawa przeznaczona na siano. Deszcze spadały raz po raz, nawet wiatry nie wiały tak mocno jak zwykle. Pszenica i owies rosły doskonale. Niewiele zostało czasu do żniw. Jeszcze odrobinę trzeba było poczekać. Byli prawie pewni, że tym razem zbiory będą udane. Tylko okropnie się bali gradobicia, bez przerwy spoglądali z niepokojem na niebo. Mijał dzień za dniem, ale nie przynosił gradu. Laura zaczęła znów wierzyć, że Bóg każdego obdziela sprawiedliwie. Kiedy łapała się na podobnych myślach, ogarniał ją śmiech, ale jednocześnie czuła nerwowe ściskanie w gardle. Wiedziała, że nie powinna aż tak bardzo 75 się przejmować. Ale gdyby żniwa się udały i ziarno zostałoby sprzedane - można by spłacić długi, a pieniądze przeznaczone na opłacenie procentów wykorzystać w inny sposób. O ile łatwiej żyłoby się wówczas zimą. W końcu ziarno dojrzało i znów Almanzo ocenił, że wydajność wyniesie czterdzieści buszli z akra. Ale któregoś ranka zaczął wiać porywisty, gorący wiatr. W południe zrobił się jeszcze gorętszy i zaczął dąć z większą siłą. Przez trzy dni wiał i wiał, aż wreszcie czwartego ranka przycichł, a kiedy zamarł zupełnie, okazało się, że ziarno pszenicy jest wyschnięte, żółte i skurczone. Nie było co zbierać, ale Manly zaprzągł Skipa i Barnuma do kosiarki i skosił spaloną wiatrem pszenicę oraz owies. Poskładał je jak siano bez młócenia, przeznaczywszy na paszę i podściółkę dla zwierząt. Zaraz po żniwach zaczęły się sianokosy. Trzeba było się spieszyć, żeby być przed innymi na szkolnej działce. Laura wzięła Różę i poszły na łąki. Kosiła kosiarką, a Manly zagrabiał siano skoszone poprzedniego dnia. Do owiec wynajęto chłopca z sąsiedztwa i Peter pomagał układać siano w kopy. Ustawili szereg wielkich stogów wokół owczarni i z trzech stron owczej zagrody, zostawiając tylko południową część ogrodzenia. Nadszedł dwudziesty piąty sierpnia. Przeminął trzeci rok gospodarowania na farmie. Rozdział czwarty Ostatnia szansa Zaraz po sianokosach zaczęła się jesienna orka. Ale Barnum i Skip, nawet z pomocą dwóch kucyków, nie dawały rady. Zresztą kucyki były małe i słabo ciągnęły, właściwie nadawały się tylko do jazdy wierzchem. Fly szarpała i wierzgała dziko, gdy zaprzęgano ją do pługa. Pewnego razu, gdy Laura pomagała mężowi zaprzęgać konie, straciła z oczu Różę, choć przez cały czas starała się jej pilnować. - Gdzie Róża?! - krzyknęła puszczając uprząż. Wodziła przerażonym wzrokiem po podwórzu. Wtedy mała rączka uniosła koński ogon, a spod ogona wychynęła dziecięca twarzyczka. - Tutaj jestem - pisnęła cieniutkim głosikiem. Palce Almanza nie były już tak sztywne i niezgrabne, jak przedtem; sam bez trudu mógł zakładać rzemienie i zapinać sprzączki. 77 Wieczorem konie wracały straszliwie strudzone. Laura ze smutkiem patrzyła na opuszczony łeb wesołego zawsze Skipa i nieruchomo stojącego Bar-numa, który zawsze rwał się do biegu. Almanzo powiedział, że będzie musiał kupić jeszcze jedną parę koni; zamierzał zaorać następnych sześćdziesiąt akrów darni i w ten sposób uzyskać pod zasiew sto sześćdziesiąt akrów gruntu. - Minęły trzy lata. Uważasz, że osiągnęliśmy sukces? - zapytała Laura. - Sam nie wiem - odparł Almanzo. - Nie jest tak żle. Zbiory, co prawda, nigdy nie były wielkie, ale mimo to mamy cztery krowy, kilka cielaków, cztery konie, źrebaki, maszyny, owce... Jedne dobre zbiory wystarczą i wyjdziemy na swoje. Może w następnym roku będzie urodzaj, zresztą jesteśmy tu urządzeni i nie mamy pieniędzy na to, żeby gdzie indziej zaczynać od nowa. Argumenty Almanza brzmiały przekonująco. Nie mieli innego wyjścia. Czy byli „urządzeni" na farmie, Laura nie miała wcale pewności - wciąż mieli długi - pięćset dolarów za dom, żniwiarka nie była spłacona, z trudem przychodziło płacić odsetki. Gdyby choć raz los się do nich uśmiechnął, gdyby choć raz był urodzaj, na pewno wyszliby na swoje. Almanzo kupił dwa woły i zaczął je przyuczać do pracy w polu. Woły były ogromne - King miał czerwoną sierść i ważył dwa tysiące funtów, Duke zaś miał białe łaty i ważył dwa i pół tysiąca funtów. Oba woły były łagodne jak baranki. Wkrótce Laura bez obawy nauczyła się je zaprzęgać. Zwierzęta nie 78 kosztowały drogo - dwadzieścia pięć dolarów każde - a silne były jak buhaje. Skip i Barnum zajęły teraz miejsce kucyków, więc wołom zaprzężonym z tyłu za nimi przypadał największy ciężar. Orka szła łatwo; nim ziemię skuł mróz, darń została zaorana. Zresztą jesień była długa i ciepła, więc czasu na orkę mieli dość. Zimą, jak nigdy dotąd, nie nękały ich groźne zawieje, trochę śniegu jednak spadło i zimno było okropnie. Ale w domu za szczelnie zamkniętymi drzwiami i oknami było ciepło i przytulnie. W rogu między frontowymi drzwiami i oknem wychodzącym na wschód grzał piecyk na węgiel. Almanzo uszczelnił szpary między deskami letniej kuchni, zostawiając tam stary piec do gotowania. Do dużego pokoju między drzwi frontowe a drzwi spiżarni wrócił stół; pod zachodnią ścianą, tam gdzie przedtem stał stół, umieszczono łóżko Petera. Na parapetach stały blaszane doniczki z geranium, które kwitło grzane zimowym słońcem i ciepłem piecyka na węgiel. Ach, jak przyjemnie i pracowicie płynęły im dni. Laura nie miała ani chwili czasu, zajęta domem i dzieckiem. Róża była żywą, ruchliwą dziewczynką wiecznie zajętą książkami z obrazkami, klockami i kotem. Kręciła się po domu, wypełniając sobie czas drobnymi dziecięcymi sprawami. Peter i Almanzo dużo czasu spędzali w oborze, doglądając zwierząt. Obora była długa; na jednym końcu znajdowały się przegrody dla koni i źrebaków, wołów, krów i cieląt, a w przytulnym rogu znajdował 79 się kurnik. Do obory przylegała owczarnia, w której nie było przegród i owce mogły tam sobie hasać do woli. Dużo się trzeba było napracować, żeby uprzątnąć oborę i napełnić wszystkie żłoby sianem albo ziarnem. Konie musiały być regularnie szczotkowane, a wszystkie zwierzęta codziennie pojone. Kiedy była ładna pogoda, Manly i Peter jechali po siano do stogów stojących na polach i karmili nim potem bydło i konie. Część siana zostawiali w owczej zagrodzie, żeby owce też mogły się pożywić. Zwykle kończyli zwózkę siana przed porą obrządzania zwierząt, ale pewnego popołudnia robota im się przeciągnęła. Z powodu wysokich zasp zaprzęgli do sań woły, które sprawniej niż konie przedzierały się przez głębokie zaspy, ale za to szły o wiele wolniej. Zapadł zmrok, a Manly i Petera wciąż jeszcze dzieliła mila drogi od domu. Zaczęło sypać. Nie była to burza śnieżna, ale śnieg padał gęsty i wiatr wiał stale w jednym kierunku. Żadne niebezpieczeństwo im nie groziło, tyle że nie należało do przyjemności poganianie wołów zapadających się w śnieg w kompletnych ciemnościach, pośród zadymki. Nagle do ich uszu doszło wycie - najpierw jednego, potem drugiego, a w końcu kilkunastu wilków naraz. W ostatnich czasach wilki przestały się pojawiać; niewiele ich zostało w kraju, i tylko z rzadka je widywano. Rzucały się czasem na zabłąkane cielę albo atakowały stado owiec. - Wycie dochodzi od strony domu - rzekł Al- 80 manzo. - Wygląda na to, że kierują się w tamtą stronę. Mogą się dobrać do owiec. - Nie przy Laurze - odparł Peter. Almanzo jednak wcale tym nie uspokojony, czym prędzej ruszył w drogę powrotną do domu. Tymczasem Laura coraz bardziej się denerwowała. Kolacja była prawie gotowa, a Petera i Almanza ani śladu. Róża zjadła kolację i poszła spać, tylko Nero -wielki czarny pies - nie mógł sobie miejsca znaleźć. Raz po raz unosił łeb i cicho warczał. Naraz do uszu Laury doszło głośne wycie - wilka! Po chwili powtórzyło się, a wkrótce potem rozległ się chór wilczych głosów i znów zapadła cisza. Laura poczuła, że serce jej zamiera ze strachu. Czyżby wilki dostały się do owczarni? Czekała nasłuchując, lecz dochodził ją tylko świst wichru uderzającego śniegiem o szyby okienne. A jeśli to były głosy owiec? Może powinna iść do owczarni i sprawdzić, co się tam dzieje. Spojrzała z wahaniem na Różę; dziecko smacznie spało. Można ją zostawić samą, nic jej się przecież nie stanie. Laura włożyła płaszcz i kaptur, zapaliła latarnię i razem z psem znikła w ciemnościach, wśród szalejącej zamieci. Szybkim krokiem ruszyła do obory i otworzywszy drzwi sięgnęła po duże pięciozębne widły. Potem zamknęła drzwi i poszła wzdłuż budynku, przyświecając sobie latarnią. Pies biegł przed nią, węsząc w powietrzu. Najpierw obeszła owczą zagrodę; panował tam spokój, 81 za to w owczarni owce ruszały się niespokojnie. Nie zauważywszy śladu obecności wilków, już miała zawrócić, gdy nagle znów rozległo się wycie. Dochodziło z daleka, od strony północnej. A więc wilki poszły sobie, dzięki Bogu, choć Nero, nie wiedzieć czemu, wciąż głucho warczał. Laura dopiero w domu zdała sobie sprawę, jak bardzo się bała. Ugięły się pod nią kolana i padła na krzesło półprzytomna ze strachu. Dziecko spokojnie spało, a niedługi czas po jej powrocie zjawili się Peter i Almanzo. - Co byś zrobiła, gdybyś trafiła na wilki? - spytał Almanzo. - Przegnałabym je, a co! Po to przecież wzięłam widły - odparła Laura. W grudniu Laurę znów ogarnęła znana jej już z przeszłości słabość. Miała uczucie, że w domu jest ciasno, że dusi się z gorąca; nie wiedziała, co z sobą począć. Pozostałym domownikom ciepło jakoś nie przeszkadzało. Pewnego dnia, gdy czuła się wyjątkowo paskudnie, odwiedził ją sąsiad, kawaler mieszkający parę mil na zachód. Zatrzymał powóz przed drzwiami i wniósł do środka na wpół wypełniony czymś worek. Potem podniósł go i całą zawartość wyrzucił na podłogę. Byty to książki - powieści - w miękkich papierowych okładkach. Laura krzyknęła z radości. - Pomyślałem, że się pani spodobają - powiedział. - Ale po co ten pośpiech! Niech sobie pani 82 czyta wolniutko - powiedział i zniknął zamykając za sobą drzwi. Nagle wrażenie ciasnoty znikło, ściany dusznej chaty się rozstąpiły i Laura zaczęła wędrować w towarzystwie dzielnych rycerzy i szlachetnych, pięknych dam przez czarowne krainy pełne jezior, strumieni, zamków i wież, odwiedzając pałacowe komnaty, wdzięczne altanki z powieści Waltera Scotta. Już nawet zapach i smak potraw nie przyprawiał jej o mdłości. Teraz starała się prędko uporać z gotowaniem, żeby jak najszybciej zabrać się do czytania. Kiedy wreszcie przeczytała wszystko i musiała wrócić do rzeczywistości, czuła się o wiele lepiej. Jakie nikłe było podobieństwo między czarowny-mi scenami powieści a życiem w domku na posępnej, zasypanej śniegiem prerii! Laurze udało się jednak zachować nieco książkowej magii i przetrwać w całkiem dobrym nastroju do końca zimy. Wiosna przyszła w tym roku wcześniej niż zwykle. Pierwszego kwietnia było już ciepło i większość pól była obsiana. Drugiego kwietnia ranek wstał ciepły, słoneczny i cichy. Peter zabrał jak zwykle owce na szkolne pastwisko, a Manly poszedł w pole. Wciąż jeszcze miał trudności z zaprzęganiem, więc Laura mu pomogła, a potem wróciła do domu i zabrała się do pracy. Niedługo potem z północnego zachodu zaczął wiać wiatr; z początku słaby, ale wkrótce przybrał 83 na sile, a o dziewiątej rano kurz na polach podniósł się tak wielki, że Almanzo nie widział na ziemi śladów po siewniku. Wrócił więc do domu. Laura pomogła mu wyprząc konie i woły i zaprowadzić je do obory. Po powrocie nasłuchiwali wycia wciąż wzmagającego się wiatru i próbowali się domyślić, dlaczego Peter nie przyprowadził owiec z pastwiska. - Nie mógł przecież zajść daleko - zastanawiał się Almanzo. - Dawno powinien być z powrotem. Nad prerią unosiły się tumany kurzu, z okien nic nie było widać, więc Almanzo poszedł po Petera i owce, podejrzewając, że trzeba im przyjść z pomocą. Spotkał Petera dosłownie w odległości czterystu jardów, czyli ćwierć mili od obory. Szedł pieszo obok swego kucyka, trzymając na rękach trzy jagniątka. Razem z psem starał się zaganiać stado owiec w kierunku zagrody. Owce padały pod naporem wiatru. Nie były jeszcze ostrzyżone, sierść miały długą i ciężką. Biedne zwierzęta niosły na swych niewielkich grzbietach masę puszystego runa, które łapało wiatr jak żagiel, jeśli tylko któraś z owiec ustawiła się w odpowiednim kierunku. Wicher ją porywał, przewracał i toczył po ziemi, a zwierzę koziołkowało pięć albo sześć razy, nim udało się mu zatrzymać. Moc wichru była tak wielka, że owca nie umiała sama wstać, dopiero Peter stawiał ją na nogi i obracał we właściwym kierunku, tak by mogła iść pod wiatr. Ledwo się trzymał na nogach ze zmęczenia, więc pomoc Almanza okazała się niezbędna. 84 Ponad godzinę zajęło im przejście czterystu jardów i zagonienie stada do zagrody. Potem usiedli wszyscy w chacie i słuchali wycia wiatru. Świst brzmiał nieprzerwanie, oczy i gardła drażnił kurz, który dostawał się do pokoju, choć drzwi i okna były szczelnie zamknięte. Tuż przed dwunastą w południe rozległo się pukanie do drzwi. Almanzo otworzył i ujrzał stojącego w progu mężczyznę. - Zatrzymałem się, żeby wam powiedzieć, że koła się wam kręcą - rzekł i machnąwszy ręką w kierunku obory, ruszył biegiem do swego wozu i odjechał drogą. Twarz miał czarną od pyłu; zniknął, nim zdali sobie sprawę, że był to człowiek, który odkupił od nich gospodarstwo. - Koła się wam kręcą! - zawołała Laura i zaczęła się histerycznie śmiać. - O co mu chodziło? Ale kiedy podeszli do okna i popatrzyli w kierunku obory, pojęli, co miał na myśli przejezdny. Wiatr obrócił do góry nogami stojący na podwórzu drabiniasty wóz i wszystkie jego koła kręciły się niby wiatraki. Na obiad przekąsili coś na zimno; nikt nie miał apetytu i bali się rozpalać ogień przy takim wichrze. Około pierwszej Laura poczuła zapach dymu. Na prerii wybuchł samoistny pożar, choć przez kłęby pyłu nie można było dostrzec dymu. Wiatr i pożar zwykle idą w parze. Wicher roznosi ogień, podpala trawę. Płomień wędruje szybko; nim trawa się wypali, pędzi dalej. Pewnego razu Almanzo i Peter ścigali się z ogniem, od którego mógł się 85 zająć ogromny stóg siana. Dopadli stogu na koniach dokładnie w chwili, gdy pełgający płomień zapalał siano z jednej strony. Zaczęli gasić ogień mokrymi workami, rozrzucając jednocześnie wokół stogu płonące wiązki, żeby w ten sposób wypalić ziemię dookoła. Ściana głównego pożaru, która wkrótce tu dotarła, ominęła ich. Konie zaś stały, opierając łby o siano i w ten sposób udawało się im oddychać. Około drugiej siła wiatru osiągnęła największe natężenie, potem zaczęła słabnąć, najpierw powoli, ledwo zauważalnie, a gdy słońce zaczęło się chylić ku zachodowi, wicher ucichł zupełnie. Dziecko usnęło zmęczone z twarzyczką pokrytą kurzem i strużkami potu. Laura przewracała się ze zmęczenia, Almanzo i Peter ciężkim krokiem powlekli się do obory, by sprawdzić, czy zwierzętom nic się nie stało. Później się okazało, że wiejący sześćdziesiąt pięć mil na godzinę wiatr wzniecił na prerii straszliwy pożar. Ogień nie cofał się przed rowami przeciwpożarowymi, ruchome języki niosły się na wietrze wyprzedzając daleko granicę pożaru. Niektóre miejsca ogień przeskakiwał i pędził dalej; wolno palące się wiązki trawy wiatr gasił jak płomienie świec, i w ten sposób całe połacie nie zostały wypalone. Ogień strawił wiele zagród i zwierząt domowych. W pewnym gospodarstwie, na świeżo zaoranym polu, sto jardów od łąki stał nowy wóz pełen pszenicznego ziarna. Kiedy zerwał się wiatr, właściciel zostawił wóz na polu i poszedł do domu. Gdy wrócił, 86 śladu nie było po wozie i ładunku, zostały tylko żelazne obręcze. Żadna siła nie mogła powstrzymać szalejącego na prerii ognia i wichru. Pożar przewalił się przez całą okolicę na odcinku stu mil, dotarł do rzeki i dopiero tam się zatrzymał. Nie było innego wyjścia niż raz jeszcze zasiać owies i pszenicę. Wiatr wywiał wcześniej zasiane ziarno, a ogień je strawił. Almanzo kupił w miejskim elewatorze nową porcję ziarna i ponownie obsiał pola. Następnie zabrali się do strzyżenia owiec. Ku radości wszystkich, wełna sprzedawała się doskonale, dwadzieścia pięć centów za funt, a z każdej owcy uzyskiwano około dziesięciu funtów runa. Tak więc każda owca zwróciła poniesione na nią koszty, i to z nawiązką. Pod koniec maja zaczęły przychodzić na świat jagnięta, nieraz po dwa w miocie, więc stado się więcej niż podwoiło. Kiedy owce rodziły, wszyscy byli zajęci nocą i dniem - owiec i jagniąt trzeba było bez przerwy doglądać. Wśród setki owiec tylko pięć nie mogło, czy nie potrafiło zadbać o swoje potomstwo. Pięć malutkich owieczek zabrano więc do chaty, ogrzano i nakarmiono mlekiem z butelki. Róża teraz najchętniej przebywała na podwórzu, więc Laura stale wyglądała przez okno, wodząc wzrokiem za różowym kapturkiem, który, niby skacząca piłeczka, pojawiał się to tu, to tam wśród wysokiej trawy. Pewnego razu w ostatniej chwili zdążyła wyciągnąć Różę z balii stojącej pod pompą. Woda lała się 87 jej na głowę i wyciągnięte rączki dziecka, a Róża beztrosko wołała: - Jestem czysta, mogę już iść do łóżeczka! Innym razem po kąpieli, uczesana i ubrana w świeżą nocną koszulkę, dziewczynka uciekła do obory. Laura słysząc jej śmiech, wybiegła na dwór i zobaczyła, że dziecko rzuca się na piaszczystą ścieżkę i zaczyna się tarzać z uniesionymi w górę rączkami i nóżkami. - Jestem konikiem! - wołała uradowana Róża. - Ach, jestem konikiem! Laura na jej widok nie mogła powstrzymać się od śmiechu, mimo że czyste ubranko, włosy, ręce i buzia pokryły się brudem i piachem. Innego dnia znowu się zdarzyło, że Laura straciła Różę z oczu. Z bijącym sercem pobiegła do obory. Barnum leżał w swojej przegrodzie, Róża zaś, przytulona do niego, kopała go piętami po brzuchu. Koń uniósł ostrożnie łeb i spojrzał na Laurę. Głowę by dała, że mrugnął do niej porozumiewawczo. Od tej pory starała się bardziej na Różę uważać, ale trudno było utrzymać dziecko w domu, gdy na dworze świeciło cudowne wiosenne słońce. Trzeba więc było jednocześnie zajmować się pracą i bez przerwy zerkać na dwór, to przez uchylone drzwi, to przez okno. Pewnego razu omal nie doszło do wypadku. Dziewczynka powędrowała nieco dalej niż zwykle i właśnie wracała mijając oborę, gdy zza rogu wyskoczyła Kelpie - najmłodszy źrebak ?????, ? za nią 88 w pogoni drugi, nieco starszy. Kelpie nie mogła już ani się zatrzymać, ani zawrócić, sprężyła się więc do skoku i pożeglowała nad główką dziecka. Drugi źrebak, chcąc udowodnić, że nie jest gorszy, skoczył za nią. Laura porwała Różę na ręce i zaniosła ją do domu. Dziecko nic a nic się nie przestraszyło, za to Laurze aż mdło się zrobiło ze strachu. Pojęcia nie miała, jak dalej ma dawać sobie radę z pracą i pilnowaniem dziecka bez niczyjej pomocy. Nagle poczuła, że nienawidzi życia na wsi, że nie może patrzeć na bydło, konie, jagnięta, od których bił okropny zapach, że nie ma siły gotować i zmywać. Ach, jaki wstręt czuła do życia na farmie, a najbardziej nienawidziła długów, które trzeba było spłacić, bez względu na to, czy się jej podobała praca na wsi, czy nie. Ale dziecko, któremu przecież nic się nie stało, zażądało butelki, żeby nakarmić jedno z jagniąt. Laurze przypomniało się coś, co niedawno przeczytała: „Koło się kręci i kręci i mucha, która jest na górze, zaraz się znajdzie pod spodem". Mało ją obchodziła mucha siedząca na górze, ale wszystko by dała, żeby musze na dole udało się uciec spod obracającego się koła albo wspiąć choć trochę. Niech sobie Almanzo mówi, co chce, farmerom wcale się nie powodzi lepiej niż ludziom z miasta. Wystarczy niepogoda, nieurodzaj i zostają z pustymi rękami. Nikogo to jednak nie obchodzi - podatki, odsetki muszą zostać spłacone; kupcy w mieście bogacą się na farmerach bez względu na pogodę. Zaraz po straszliwej wichurze, która rozpętała się w kwietniu, 89 Almanzo musiał wziąć pożyczkę z banku na ponowny zakup ziarna. Co miesiąc będzie płacił trzy procent od pożyczonej sumy. Pójdą na to wszystkie pieniądze zarobione na owczej wełnie. A przecież trzeba za coś żyć do następnych żniw. W głowie się jej kręciło, kiedy zaczynała myśleć o tym wszystkim. Ale czy na pewno wystarczy pieniędzy? Na wełnie zarobili sto dwadzieścia pięć dolarów. Ile wynosiła ta pożyczka? Jeden buszel ziarna kosztował jednego dolara. Na każdy akr pszenicy potrzebny był buszel ziarna - czyli na sto akrów poszło ziarna za sto dolarów. Na akr owsa wypadały dwa buszle - razem sto dwadzieścia buszli na całe pole, po czterdzieści dwa centy za buszel. Pięćdziesiąt dolarów i czterdzieści centów za owies plus sto dolarów za pszenicę to razem sto pięćdziesiąt dolarów i czterdzieści centów. Ceny sprzedaży i kupna ziarna tak bardzo różniły się między sobą! Almanzo wytłumaczył jej, że do ceny sprzedaży wlicza się koszty transportu i składu. Ale nawet biorąc to pod uwagę, cena nie wydawała się uczciwa. Tak czy owak pożyczka będzie musiała być spłacona. Wtedy, być może, trzeba będzie w sklepie wziąć kredyt na dwa procent miesięcznie. Dobrze, że chociaż od kupca można było dostać książeczkę z dwudziestopięciocentowymi kuponami wartą dwadzieścia pięć albo pięćdziesiąt dolarów. Taka pożyczka była korzystniejsza niż w banku. Nigdy jeszcze nie kupowali w sklepie na kredyt i miała nadzieję, że życie ich do tego nie zmusi. Nie wiadomo dla- 90 czego, bardziej wstydziła się pożyczać od właściciela sklepu niż w banku. Ale z powodu wstydu szkoda tracić cały procent. Ach, po co myśleć o tym wszystkim! Niech Almanzo się martwi, niech sam o wszystkim decyduje; zresztą nie wygląda, by się zbytnio przejmował. Kiedy po wiośnie nastało lato, deszcze przestały padać i w niedługim czasie zbożom zaczęło brakować wody. Każdego ranka Almanzo z niepokojem wyglądał deszczu, a nie widząc ani jednej chmurki, wracał do swojej roboty. Potem zaczęły dąć gorące, południowe wiatry. Wiały codziennie; czuło się na twarzy ich palące podmuchy, jakby żar buchał z rozgrzanego pieca. Po tygodniu ustały, zostawiając spalone, martwe łany zbóż. Drzewa na dziesięciu akrach też straszliwie ucierpiały od gorąca. Nie było pieniędzy na posadzenie nowych, a bez lasu groziła utrata praw do leśnej działki, chyba że nabyliby ją od rządu w drodze pierwokupu, po dolar dwadzieścia pięć za akr. Warunkiem było sześciomiesięczne zasiedzenie, co faktycznie miało miejsce. Jedynym problemem było zdobycie dwustu dolarów w gotówce w ciągu pół roku. Innego wyjścia nie mieli. Jeśli Almanzo nie nabędzie praw do ziemi, rząd na nowo stanie się jej właścicielem i przekaże ją w ręce innego osadnika. Postanowili więc nabyć ziemię w drodze pierwokupu. Miało to swoją dobrą stronę - nie trzeba było 91 pielęgnować lasu. Drzewa, które ocalały, Almanzo zabezpieczył mieszaniną słomy i nawozu, aby w ten sposób uchronić ziemię przy korzeniach przed utratą wilgoci. Topola za oknem spiżarni rosła od strony północnej, nie była więc wystawiona na pełne działanie wiatru i słońca i przeżyła. Kiedy Laura stała przy kuchennym blacie pod oknem i szykowała jedzenie albo zmywała, lubiła patrzeć na jej zielone gałązki, które poruszały się na wietrze. Po huraganie susza trwała nadal i choć często na niebie gromadziły się czarne chmury, to wciąż nie spadła ani kropla deszczu. Pewnego upalnego popołudnia Almanzo udał się do miasteczka, a Peter poszedł paść owce. Laura skończyła prace domowe i wyszła z Różą na dwór. Dziewczynka usadowiła się w cieniu topoli i zaczęła się bawić dziecinnymi talerzykami, Laura zaś stała bezczynnie i wpatrywała się w niebo, z przyzwyczajenia raczej niż ze strachu; dawno już bowiem przestała się obawiać letnich burz. Od rana wiał silny, południowy wiatr, ale teraz ucichł i od północy poczęły się gromadzić burzowe chmury. Na horyzoncie piętrzyła się czarna ściana, a przed nią toczyły się czarne obłoki. Nagle południowy wiatr zerwał się znowu i z ciemnej zasłony wyłoniła się chmura w kształcie Leja, ostrym końcem zwrócona ku ziemi. Niebo nabrało zielonkawej barwy. Laura chwyciła dziecko w ramiona i pobiegła do chaty. Szybko pozamykała wszystkie okna i drzwi, i poszła do spiżarni, żeby przez okno popatrzeć na niebo. 92 Kiedy czubek leja dotknął ziemi, w powietrze wzniósł się tuman pyłu. Ze świeżo zaoranej ziemi w okamgnieniu zniknęły skiby darni. Stary stóg siana zawirował w powietrzu i przepadł. Teraz chmura szła w kierunku domu. Laura otworzyła klapę w podłodze spiżarni i szybko wraz z Różą uciekła do piwnicy, zamykając za sobą wejście. Trzymając dziecko w objęciach skryła się w najciemniejszym kącie, nasłuchując z napięciem huku wichru, pewna, że zaraz, za chwilę huragan uniesie chatę w powietrze i porwie ją ze sobą. Nic podobnego się nie stało, a po kilku minutach, które wydały się jej wiecznością, usłyszała głos Al-manza i wyszła z Różą z piwnicy. Almanzo stał na podwórzu obok wozu i patrzył na cyklon, który oddalał się na północny wschód, ćwierć mili od miejsca, w którym się znajdowali. Pędził porywając chaty i stogi, lecz na spragnioną wilgoci ziemię nie spadła ani kropla deszczu. Już w miasteczku zobaczył chmury i co koń wyskoczy pędził do domu, żeby Róża i Laura nie były same. Cyklony się skończyły, ale upały trwały nadal. Piątego sierpnia nie można było wytrzymać z gorąca. Po południu Peter pojechał po mamę Laury, a potem raz jeszcze konno po doktora. Dziecko jednak przyszło na świat przed przybyciem lekarza. Laura była dumna, że urodziła syna, ale wciąż tęskniła za Różą. Dziewczynkę trzymano z dala od matki, zajmowała się nią niedbale obca piastunka. Laura musiała się domagać, żeby dziewczyna, która 93 sama wyglądała jak dziecko, przyprowadziła do niej Różę. Przynajmniej mogła się teraz oddać wypoczynkowi. Leżała i przysłuchiwała się dźwiękom dochodzącym z innych części domostwa, domyślając się, co się w domu dzieje. Pewnego ranka zajrzał do niej Peter, żeby jej powiedzieć dzień dobry. Wetknął sobie za wstążkę do kapelusza długie ptasie pióra, a jego dobroduszna, okrągła twarz wyglądała tak komicznie, że Laura nie mogła się powstrzymać od śmiechu. Potem doszło do jej uszu, jak kuzyn przemawia do kucyka, woła psa. Zabierał owce na pastwisko i podśpiewywał sobie: O moi mili, Gdybyście znali Moją pieszczoszkę. Ach, jaka ładna, Takie słodkie ma imię. Leć piosnko i śpiewaj O mojej ślicznej Jenny Jeruska Jane. Petera i owiec nie było aż do wieczora. Następnie rozległ się głosik Róży, która bawiła się z jagniątkami. Trzy wyrosły już i chodziły na pastwisko z dorosłymi owcami, zostały dwa mniejsze, które wciąż trzymały się obejścia; były karmione butelką i bawiły się z Różą. Często bodły ją swymi małymi różkami, ale tylko dla zabawy. Zaraz potem Laura usłyszała ostry głos młodej piastunki, która 94 nie chciała dać Róży chleba z masłem. Tak ją to zdenerwowało, że wezwała dziewczynę i skarciła ją za to. Czuła, że musi jak najszybciej odzyskać siły. Nie mogła znieść, że jej dziecko jest źle traktowane przez wynajętą piastunkę, której na dodatek trzeba płacić pięć dolarów tygodniowo. Tak, trzeba z tym skończyć jak najprędzej, zwłaszcza że zbliżał się termin spłaty długów. Trzy tygodnie później, gdy Laura wstała i wzięła się z powrotem do pracy, dziecko dostało ataku duszności i umarło, nim doktor zdążył przyjechać z pomocą. Dni, które potem nastąpiły, płynęły jak w gorączce. Laura nie czuła nic, pragnęła jedynie spać i nie myśleć o niczym. Robota jednak nie dawała na siebie czekać. Zaczęły się sianokosy i trzeba było gotować dla Al-manza, Petera i pastucha do bydła, zajmować się Różą i wykonywać tysiące drobnych domowych czynności. Trawy nie było zbyt wiele do koszenia, łąki wyschły, nawet dzikie trawy na prerii też pożółkły od upału. Owiec, bydła, koni nie ubyło, a przybyło. Tydzień później Almanzo i Peter sprzątali siano na łąkach oddalonych o dwie miłe od domu. Laura rozpaliła w piecu starym, twardym sianem z mokradeł. Almanzo przyniósł całą naręcz i zrzucił obok pieca. Zapaliwszy ogień, Laura postawiła na piecu czajnik i poszła do pokoju, zamykając za sobą drzwi. 95 Kiedy wróciła po paru minutach, cała kuchnia stała w płomieniach - płonął sufit, paliły się wiązki siana, podłoga i ściany. Jak zwykle wiał silny wiatr z południa i gdy przybyli z pomocą sąsiedzi, cały dom płonął jasnym ogniem. Almanzo i Peter zobaczyli z daleka płomienie i w największym pośpiechu wrócili z wozem pełnym siana. Laura wylała jedno wiadro wody na płonący stóg, ale czując, że brak jej sił do dalszej walki, pobiegła do sypialni, chwyciła pudełko z dokumentami i trzymając Różę za rękę, wybiegła znów na podwórze. Tam padła bez sił na trawę przy półkolistym podjeździe. Ukryła twarz w dłoniach i zaczęła głośno szlochać, powtarzając w kółko: - Boże, co Almanzo powie, co on mi powie... Almanzo znalazł je obie w chwili, gdy walił się na ziemię dach płonącej chaty. Zbiegli się ludzie, próbowali coś zaradzić, ale ogień był tak gwałtowny, że nikt nie miał odwagi wejść do środka przez drzwi. Dopiero jeden z osadników, pan Sheldon, dostał się do wnętrza domu przez okno spiżarni i zdołał wyrzucić część naczyń, a także starannie opakowane srebrne sztućce. Prócz paru roboczych ubrań, skrzyneczki na dokumenty, trzech talerzy ze świątecznego serwisu oraz owalnego półmiska z napisem: „Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj Panie", nic więcej nie dało się uratować z pożaru. Nie opodal pogorzeliska 96 stało czarne, nagie drzewo topoli, osmolone ogniem i pozbawione życia. Po pożarze Laura wraz z Różą przeniosła się na kilka dni do rodziców. Miała poparzoną głowę i kłopoty ze wzrokiem. Doktor orzekł, że od gorąca ucierpiał jej system nerwowy, i zalecił wypoczynek. Pod koniec tygodnia przyjechał Almanzo i przenieśli się do pana Sheldona i jego brata, którzy potrzebowali gospodyni do prowadzenia domu. Laura teraz zajmowała się dzieckiem i gospodarstwem i nie miała nawet czasu na rozpamiętywanie tego, co się stało. Tymczasem Almanzo i Peter budowali w pobliżu pogorzeliska nowy dom - długi budynek, złożony z trzech ciągnących się rzędem pokoi. Ściany chaty zostały zbudowane z jednej szczelnej warstwy desek i obite z zewnątrz smołowanym papierem. We wnętrzu nowego domku było przytulnie i ciepło. Z nastaniem pierwszych chłodnych dni września budowa została ukończona. Dwudziesty piąty sierpnia minął przez nikogo nie zauważony, i tak oto się skończył czwarty rok, rok ostatniej szansy. - Uważasz, że odnieśliśmy sukces? - spytała Laura swego męża. - Zależy, jak się na to patrzy - odparł Almanzo. Wiele nieszczęść na nich spadło, to prawda, ale każdemu mogą się one przytrafić, nie tylko farmerowi. Tyle przeszło suchych lat, że istniała szansa, iż następny, piąty rok będzie urodzajny. Za to hodowla zwierząt się udała. Stado się powiększyło; dwa najstarsze źrebaki nadawały się już 97 na sprzedaż i nawet znalazł się na nie kupiec -nowo przybyły osadnik ze wschodu. Rosły następne, dojrzewały też byczki, które można było sprzedawać po dwanaście, trzynaście dolarów od sztuki. Prócz tego podwoiła się hodowla owiec. Sześć młodych owieczek i kilka starych również było do sprzedania. Nowy dom zbudowano za tanie pieniądze; zostało trochę grosza i można było znowu pomyśleć o wykupieniu leśnej działki. - Wszystko będzie dobrze - zapewniał Laurę Al-manzo. - Bóg nierychliwy, ale sprawiedliwy, zobaczysz. Laura popatrzyła za nim, jak szedł w kierunku obory. „Prawda - myślała - Bóg sprawiedliwie dzieli. Bogatym daje lód w lecie, a i nam biednym wkrótce przyniesie lodu pod dostatkiem". Zbliżała się zima i tuż obok ruin starego, pięknego domku zaczynali od zera nowe życie. Ich dobytek nie mógł pokryć długów. Potrzebowali przynajmniej dwustu dolarów, żeby wykupić ziemię. Mimo wszystko Almanzo nie tracił nadziei. Wiedzieli, że czeka ich ciężka walka, ale, o dziwo, Laura czuła, że wzbiera w niej chęć podjęcia tego trudnego zadania. Był to nieuleczalny optymizm towarzyszący pracy wszystkich rolników, którzy każdej wiosny rzucali w ziemię ziarno, wierząc na przekór wszystkiemu w pomyślną przyszłość. Optymizm ten wynikał z wiary, którą dzieliła ze swymi pionierskimi przodkami, każącej im przed laty „śmiało kroczyć wciąż 98 naprzód i naprzód" po nowe ziemie. Teraz nie szło, rzecz jasna, o zdobywanie nowych lądów, ale o pomyślne przetrwanie nadchodzących lat. Laura będąc córką pioniera, mogła bez trudu zrozumieć miłość Almanza do ziemi. Nagle przypomniały się jej słowa mamy: „Nic nas nie zmoże. Miłość do ziemi weszła w krew naszą i z nią w żyłach płynie". Twarz jej rozjaśnił uśmiech. Usłyszała głos Almanza, który wracając z obory, śpiewał na cały głos: Do Australii po złoto wcale nie jedziemy, Nasza farma i praca naszych rąk To najpiękniejsza kopalnia na ziemi... Spis treści Przedmowa • 5 Wstęp • 9 Rok pierwszy «11 Rok drugi «51 Rok trzeci • 67 Ostatnia szansa • 77 Od Wydawcy Drogie Czytelniczki i Czytelnicy „Pierwsze cztery lata" zamyka serię książek pod wspólnym tytułem „DOMEK NA PRERII" Towarzyszyliście Laurze Ingalls, jej rodzicom i siostrom w podróżach, po bezdrożach dziewiętnastowiecznej Ameryki, w poszukiwaniu nowego, wspaniałego domu. Otrzymałam od Was bardzo dużo ciepłych i wspaniałych listów, na które w miarę możliwości starałam się odpowiadać. Najczęściej prosicie o przysłanie brakujących tomów. Niestety, nakład poprzednich książeczek z tej serii został całkowicie wyczerpany. Wkrótce wznowimy pierwsze cztery tomy w nowej szacie graficznej. Dziękuję za wspaniały list, który nadesłała Marysia Bur-dajewicz z Poznania, pozdrawiam również Marzenę z Gdańska, Leszka z Grajewa, Łukasza z Grudziądza, Lidkę z Bielska Białej, Henia z Rudy Śląskiej, Sabinę z Kalisza jak również tysiące pozostałych wiernych Czytelników, którzy towarzyszyli nam przez ostatnie lata. Polecam Wam nową książkę, jakże odmienną od tych, z którymi dotychczas obcowaliście. CÓRKA WETERYNARZA" Tłem opowieści o córce okrutnego, bezwzględnego weterynarza, jest południowy Londyn w początkach XX wieku. Alicja, siedemnastoletnia dziewczyna, cierpi z powodu swej samotności i opuszczenia. Jej ponure, tragiczne życie pełne jest marzeń o miłości i szczęściu. Pewnego dnia odkrywa w sobie nadprzyrodzone zdolności... Niesamowity ciąg wypadków znajduje swój kulminacyjny moment w dniu, w którym Alicja odziana w ślubną suknię przeżywa chwile ostatecznego wyzwolenia... Niezwykle oryginalny talent autorki, Barbary Comyns, w połączeniu z umiejętnościami patrzenia na okrutny i tajemniczy świat oczami dziecka przyniósł niezwykłe efekty literackie. ???