Galicki Lech - Jozajtis

Szczegóły
Tytuł Galicki Lech - Jozajtis
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Galicki Lech - Jozajtis PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Galicki Lech - Jozajtis PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Galicki Lech - Jozajtis - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Lech Galicki JOZAJTIS Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000 Jozajtis to mój wstyd. Jozajtis to moja miłość. Jozajtis to mój grzech. Zapytuję siebie kiedy się to wszystko zaczęło i nie pamiętam dnia ani godziny, wspominam natomiast czar owej chwili i paniczny strach przed tym co może się zdarzyć. Jozajtis. Zagadkowe imię, a może wcale nie imię tylko stan tajemnicy, której się oddałem. Staliśmy przy murze i nagle usłyszałem szept. O, wiem że on jeszcze trwa, gdzieś w przestrzeni wszechświata i pulsuje lawirując między drobinami i grzmotami kosmicznego gruzu. Zapytałem Jozajtis kim jest. Pytam Jozajtis dlaczego znalazłem się w centrum zainteresowania sił nieczystych, niebiańskiego śpiewu, zapachu potu, łez i perfum, a może wody kolońskiej i nie słyszę odpowiedzi. W latach 1669-1696 pierwszy raz usłyszałem o zagadce Jozajtis. Niektórzy nie chcieli rozmawiać na ten temat, inni ogłosili rozpoczęcie wielkiej wyprawy w poszukiwaniu Jozajtis. Być może znaleźli tylko złudne tropy i naczynia, i skarby świadczące, że zmierzają dobrą drogą. Jozajtis dotyka tylko jednego człowieka i jest z nim do końca jego ziemskiego życia. On o tym wie, lecz nie rozumie dlaczego tak się dzieje i na czym to współbycie polega. Drga mu dusza, występują krwawe poty, róże pachną intensywnie, widzi ostrzej i głębiej, a jednocześnie smutek ogarnia go wielki. Widzi siebie to z góry, to z boku, żal mu marnej figurki, a także często ogarnia go pycha i dławią obawy. Słynny Egzekutor Larry stwierdził, że Jozajtis jest bezsensowną kompilacją hybryd podświadomości. A jednak... Jozajtis, czuję ciebie i nie wiem kim jesteś. Rozdział pierwszy – Kim jesteś? – zapytał zbir spluwając pod moje nogi. – No, kim? – powtórzył zbierając ślinę do drugiego wystrzelenia brązowego świństwa, teraz – jak zmiarkowałem – prosto w moją twarz. Zapewne myślał, że przyklęknę przed nim, zacznę prosić o litość, a może zliżę śmierdzące chińskim sosem plwociny i powiem: przepraszam. Stałem na środku sali restauracyjnej w kombinacie szybkich potraw Rojal i nie mogłem ze strachu odpluć w rewanżu, ani strzelić mu w szczękę. Bałem się, w głowie mętlik, nogi wrosły w parkiet błyszczący jak lakierki Freda A. Dlaczego ja? – kołatało mi w obolałej z wrażenia czaszce. – Kim jesteś? No właśnie, kim jestem? Pewnie nikim, skoro zbir pluje na mnie i zaraz złamie mi kość jarzmową. Przyklęknąłem przed nim, poprosiłem o litość, zlizałem śmierdzące chińskim sosem plwociny i powiedziałem: – Przepraszam. – No widzisz, szmata z ciebie – powiedział zbir – pedał, padlina i gówno. Nikt! – Tak, jestem nikt, zero, nul, łachmyta – piszczałem pokurczony. – Ty jesteś pan, więcej, ty panisko na dworze i wszędzie Senatorze przeogromny. Zbir wciągnął z wrażenia poliki aż gwizdnęło, odwrócił się do swoich towarzyszy i ryknął: – Skąd on to wie? Wyciągnął zza kamizelki kij golfowy i nuże okładać świtę. Oni rozbiegli się po kątach i błagali: – Oszczędź nas panoczku, my głupi, czytać nie umiemy, to i skąd wiedzieć mogliśmy, że on nie nasz. Senator wywinął młynka, wzleciał piruetem pod kryształowy żyrandol i rozpłynął się jak dym kopcący z naftowej lampy. Potem grom walnął w kombinat szybkich potraw Rojal. Nie został kamień na kamieniu. Nie było zbira, nie było jego czeredy, nie było mnie. – Kim jesteś? – niosło echo. Nikim? – Nikim – potwierdziłem zza kotary dzielącej czasoprzestrzeń. – Sam chciałeś – poinformowało mnie chórem zbiegowisko ciekawskich karłów. To był już inny świat. Łóżko wodne falowało jak wzburzone morze. Przeciągnąłem się, jak przebudzony kocur. Która godzina? Oby jeszcze pospać. Taki sen wart psa, a nie człowieka, psiakrew! Wtuliłem się w chlupoczące wybrzuszenia, oczy zaszły mi mgłą. Nagle coś zatrzeszczało, zakołysało i jak katapulta wyrzuciło mnie w przestrzeń kosmicznych bzdur. – Kim jesteś? – zapytał zbir spluwając pod moje nogi. No właśnie, kim jestem? Rozdział drugi Zza lasu dochodziły pomruki nadchodzącej burzy. Był 26 dzień kwietnia owego roku. To ważna informacja. Za kilka dni zapomniałbym, że właśnie tego dnia napisałem kilkadziesiąt zdań, i że był kwiecień, a zza Lasu Arkońskiego dochodziły pomruki nadchodzącej burzy. A tak – wszystko jasne. – Nie wierzę w UFO – powiedziała pani Alga, były członek zarządu Towarzystwa Parapsychologicznego w Czelabińsku. – To tylko zwidy i ewentualnie zjawiska wywołane podczas medytacji metasylwiańskich – dodała. Alga Iwanowna medytowała trzy razy dziennie, zawsze po wypiciu ćwiartki wywaru z guana i jeżeli chciała wytłumaczyć pojawianie się dziwnych obiektów, czy też łun na niebie, twierdziła, iż są to produkty uboczne medytacyjnego transu. – Ja także nie wierzę w UFO, bo to nie kwestia wiary, ale owszem widywałem ich dziesiątki – rzekłem od niechcenia. – Jakże to, pan widział? – wykrztusiła Alga Iwanowna Łypiasta znieruchomiawszy w rozkroku. – Oczywiście, tak jak panią – potwierdziłem – ale opowiem – być może – innym razem, bo zza lasu dochodzą pomruki nadchodzącej burzy i zaraz lunie deszcz. – Ależ proszę – załkała Łypiasta. – Przykro mi – odpowiedziałem stanowczo i uchyliłem kapelusza. Szedłem powoli. Funkcjonariusze straży miejskiej uwijali się w gąszczu samochodów i wypisywali mandaty za złe parkowanie. Z oddali dochodziły krzyki bitych przez palanciarzy spacerowiczów. To słynna od dawna grupa Stefana zwana Stefany. Najczęściej młode zbiry tłukły wyelegantowanych ludzi pracy w soboty i niedziele. W od-dali rozpościerały skrzydła orły z Pomnika Czynu Polaków. – Zostanie pan ukarany – krzyczał w biegu funkcjonariusz – właścicielu psa, który zrobił kupę w miejscu publicznym! Spojrzałem, rzeczywiście mój przyjaciel był wyraźnie odprężony. Zareagowałem błyskawicznie. – Pan o sprawach przyziemnych, a nad nami UFO – krzyknąłem rozentuzjazmowany. Strażnik miejski nuże szukać latającego talerza, a ja myk i już mnie razem z psem nie było. Usłyszałem jeszcze pomruki nadchodzącej zza lasu burzy. Następnego dnia lokalne przedpołudniówki pisały o tajemniczych zjawiskach nad Szczecinem. Ja tam w UFO nie wierzę, bo je widziałem. Wierzy w nie strażnik miejski, który opowiadał o swym Bliskim Spotkaniu z zielonymi ludzikami w miejscowej telewizji „Siódemka” oraz Alga Iwanowna Łypiasta, albowiem naonczas medytowała i – jak twierdzi – wydzieliła nieziemskie opary. W popołudniówkach lokalnych o zdarzeniu nie wspomniano słowem. Prasa jak zwykle manipuluje rzeczywistością. Znowu idzie burza. Rozdział trzeci Świeciło słońce i ptaki świergoliły, gdy Marcysia znalazła na alei dziwny kamyk. Natychmiast splunęła na rękaw moherowego sweterka i sumiennie przetarła swój nowy skarb. Bo Marcysia nałogowo zbierała kolorowe szkiełka, krzemienie, skamieniałe guana, kapsle, pojemniki po wazelinie. W chatynce na rogu ulic Wyspiańskiego i Wesołej, na poddaszu leżały całe stosy skarbów, a wśród nich szkielet Ginevry z rodu Orsinich w oryginalnym kufrze. Drewniane schody trzeszczały jak trzcina po upale. Dziewczyna przycupnęła na zydlu, jeszcze raz zdmuchnęła kurz z kamienia i oniemiała... Pośród szklistych i napęczniałych wzgórków skamieliny widniał wypalony, niczym laserem, albo kto wie czym, napis: Jozajtis. – Kim jesteś? – usłyszała gdzieś w swoim wnętrzu, w trzewiach, a i w bruzdach mózgu. – Ja Marcysia, ja tak jak tutaj stoję cała Marcysia. Nic więcej. – Oddaj co nie twoje, znajdo! – krzyknął głos wewnętrzny – A co nie moje? – zapytała. – Kamień! – A komu go oddać? – Szukaj! Marcysia dobrze pamiętała, że jeszcze kilka miesięcy temu w kombinacie szybkich potraw Rojal odnotowano nadprzyrodzone sytuacje i widziano tam karzełków bardzo osobliwych, a jej ciocia Alga Iwanowna Łypiasta, znająca różne dziwy, ostrzegała Marcysię przed nimi i krzyczała: – Nie waż się zadawać z lichem! Włożyła dziwny kamyk z tajemniczym napisem do biesagi i ruszyła przed siebie. Czuła, że jej wejście w wiek dojrzały nie będzie zwykłe, mało oryginalne i ciche. Pochodziła przecież z Sakumpakumckich, starego rodu magów, parapsychologów i kręgarzy błotnych. A to zobowiązuje. Rozdział czwarty Za murami miejskimi Szczecina znajdowała się Brama Młyńska, a za nią plac, na którym wykonywano wyroki śmierci. W XVII wieku dokładnie w tym miejscu płonęły na stosach kobiety oskarżone o uprawianie czarów. Dokument notariusza nr 153 „W wyniku nadesłanych akt przez sędziego nadwornego przeciwko Sydonii Borck uznajemy jako sędziowie i ławnicy za słuszne, że Sydonia Borck, pomimo iż przyznała się do winy, a potem w całości zaprzeczyła, co zmusiło sędziego do zastosowania ostrych tortur w większym wymiarze, w czasie których przyznała się ponownie do dokonywania czarów oraz doprowadzenia osób do śmierci. Z tego powodu została skazana na ścięcie toporem, a następnie jej ciało spalono na stosie (...). Wszystko zgodne z prawem...” 19 sierpnia 1620 roku, na tak zwanym Kruczym Kamieniu kat ściął głowę liczącej 80 lat Sydonii, następnie spalono jej zwłoki, popiół zaś rozrzucono po pobliskich polach. Nie spalono jej żywcem, gdyż była szlachcianką. Niedaleko od miejsca kaźni Sydonii von Borck znajduje się obecnie Muzeum Narodowe1, a w nim wśród wielu eksponatów – dziwne to doprawdy – jej niezwykły portret, autorstwa anonimowego malarza. Zaskakuje nie tylko lokalizacja podobizny pozbawionej życia tak dawno i tak blisko „czarownicy”, lecz przede wszystkim kompozycja obrazu: dwie postacie Sydonii von Borck zastygłe na jednym portrecie olejnym z XVII wieku. W centrum, na pierwszym planie, Sydonia młoda, piękna, o wyrazistym spojrzeniu. Ubrana gustownie i bogato. Za nią, jak cień, ta sama Sydonia – stara, zmęczona, zniszczona tragicznymi doświadczeniami. Dwa oblicza tej samej kobiety. Dlaczego właśnie tak przedziwne i zapewne okrutne było zamierzenie nieznanego mistrza pędzla lub jego zleceniodawcy? Z przesłuchania Sydonia: „Widzicie przed sobą starą kobietę oszukaną przez bliźnich, krewnych i przez nich oskarżoną o władzę nieziemską. Mnie nawet ludzkiej mocy brakowało, by przeciwko niesprawiedliwościom krewnych moich na majątek dybiących stanąć (...). Kuzyn mój Jobst, książęcy radca, znalazł sposób pozbycia się mnie (...) Sędziowie, co książę odchodzący bezpotomnie chce usłyszeć od swojego doradcy, jaką pociechę? Że nie jego niemoc spowoduje wygaśnięcie rodu Gryfitów, lecz czary Sydonii, która ród przeklęła, bo Gryfita nie wziął jej za żonę”. Sydonia von Borck urodziła się w roku 1540. Pochodziła z szacownego słowiańskiego, pomorskiego rodu Borków, który z latami uległ germanizacji. Jego protoplastą był kasztelan kołobrzeski Borko. Ojciec Sydonii, Otto von Borck, pan na zamku w Strzmielu zwanym Wilczym Gniazdem i jego żona Anna mieli jeszcze syna Ulricha i córkę Dorotę, jednak właśnie ją, być może dlatego, że była najmłodsza, najpiękniejsza i bardzo inteligentna, rozpieszczano wyjątkowo. 1 Przy ulicy Staromłyńskiej 27. Niestety, Anna szybko opuściła ten świat. Sydonia, kobieta o wyjątkowych aspiracjach, ambitna i dobrze na miarę owych czasów wykształcona, nie przyjmowała oświadczyn licznych wielbicieli i marzyła o wyjściu za księcia. Dostała się na dwór księcia Filipa I w Wołogoszczy. Tam poznała i zakochała się z wzajemnością w najpiękniejszym, najprzystojniejszym z synów księcia, Erneście Ludwiku, który przyrzekł jej wierność, małżeństwo i mi-łość do końca życia. Rodzina Ernesta czyniła jednak wszystko, co możliwe, aby nie doszło do mezaliansu. Ku rozpaczy Sydonii jej ukochany pojął w roku 1577 za żonę Zofię Jadwigę, córkę księcia brunszwickiego. To był dla niej cios na miarę życiowego kataklizmu. Upokorzona, dotknięta do głębi, oszukana w swym wielkim uczuciu, Sydonia opuściła dwór wołogoski, rzucając, jak później mówiła rozpowszechniana intencjonalnie plotka, klątwę na ród Gryfitów: pół wieku nie przeminie, a liczna naonczas dynastia bezpotomnie wygaśnie. Fakty historyczne W roku 1592 umiera ukochany Sydonii, Ernest Ludwik; w 1600 – Jan Fryderyk, książę szczeciński, w 1603 – Barnim XII, następca Jana Fryderyka, w 1605 – Kazimierz IX, w 1606 – Bogusław XIII, w 1617 – Jerzy III, w 1618 – Filip II, w 1620 – Franciszek I. Ostatni z rodu Gryfitów umarł bezpotomnie w roku 1637. Wraz z nim zakończyło swój byt całe państwo zachodniopomorskie. Po śmierci ojca (1568 r.) od żyjącej do tej pory w dostatku Sydonii fortuna odwróciła się. Ulrich okazał się samolubnym człowiekiem, któremu siostra była zawadą – robił wszystko, aby nie otrzymała należnego jej spadku po rodzicach. Podobnie czynili później inni krewni. Brat zmarłego ojca – dworzanin księcia szczecińskiego Filipa II – za jego wsparciem i wbrew sprawiedliwości pozbawił osamotnioną kobietę ojcowskich majątków. Rozpowszech- niał także plotkę o rzuconej przez nią klątwie. Mijają lata. Nieszczęście i coraz większa liczba wrogów idą za Sydonią jak cień. Ogień niszczy domy, w których mieszkała, przepada w płomieniach jej skromny dobytek, zostaje pobita... Piękna i łagodna kiedyś kobieta staje się agresywna. Często, z rozmaitych powodów uczestniczy w procesach. Wyłania się jej drugie, stare i udręczone oblicze z portretu. W roku 1604 książę Bogusław XIII nakazuje zamknąć Sydonię von Borck, podejrzewaną o czary i zmowę z szatanem, w klasztorze żeńskim w Marianowie koło Stargardu. „Czarownicę” przepełnia świadomość, że jej życie nie udało się. Czyta Biblię, modlitewniki, księgi z zakresu fitoterapii. Zna tajemnice ziół i często pomaga chorym. Mimo że jest głęboko wierzącą katoliczką, nie godzi się na pozostanie w klasztorze. Dochodzi do konfliktów między nią a przeoryszą. Zaskakująco wzrasta liczba jej nieprzyjaciół. Są wszędzie. W najbliższym otoczeniu. Wśród krewnych. Na dworze książęcym w Szczecinie. Gdy Sydonia próbuje uciec z Marianowa, aby złożyć skargę przed księciem, trafia do aresztu, oskarżona o niepoczytalność. Potem – o czary i spowodowanie śmierci kilku osób. W malignie mówi podobno o bliskiej śmierci swych wrogów, między innymi Jerzego III i Filipa II. Gdy ta przepowiednia sprawdziła się, wielce wystraszony książę Franciszek I wytoczył bardzo starej już kobiecie proces, wierząc, że uratuje tym sposobem ród Gryfitów od wymarcia. Sydonię von Borck najpierw uwięziono, a potem przeprowadzono liczne badania z wymyślnymi torturami. Narzędzia tortur Śruby do przykręcania palców, nóg, sznury, obcęgi. Hiszpańskie buty: dwie żelazne płytki przykręcane śrubami do piszczeli, aż do zgniecenia kości nóg. Stosowana na Pomorzu, nakładana na głowę czapa, którą stopniowo ściskano... „Wówczas przystąpił do niej kat z pomocnikiem, zdjął z niej płaszcz i suknię, związał na plecach i tylko w koszuli posadził na rzemionach (...). Gdy Sydonię przywiązano sznurami, nogi włożono w dyby i ześrubowano je, czytano artykuł po artykule, a ona przyznała się do wszystkiego”. Przesłuchanie Sydonia: „Sędziowie, a teraz dajcie mi umrzeć. Jestem stara, zmęczona. Moje życie nie było mniej godziwe od innych, a o tyle gorsze, że dłuższe i dłuższa w nim była samotność moja, bezsilność wobec tych, którym uprzykrzyło się patrzeć na mnie. Pozwólcie mi już umrzeć. Niczego bardziej nie pragnę jak śmierci” 2. Przed egzekucją, w nocy, przyszedł ukradkiem do celi Sydonii von Borck przejęty strachem książę Franciszek I. Ponoć błagał, aby odwołała swą klątwę, on zaś daruje jej wolność i życie. Na nic to się nie zdało. Sydonia milczała. Po kilku miesiącach „pan życia i śmierci” skazanej zakończył swój żywot. 2 Wykorzystano fragmenty cytatów z książki Bogdana Frankiewicza pt. „Sydonia”. Szczecin 1986, Wyd. „Glob”. Akta procesu Sydonii znajdują się w Archiwum Państwowym w Szczecinie. Rozdział piąty Zdarzyło się to niemalże w centrum Szczecina. W środę, 23 kwietnia 1986 roku, małżonkowie G. postanowili uciąć sobie drzemkę. Mieszkali sami, w jednym pokoju. Leżeli osobno, na tapczanach. I właśnie około godziny dwudziestej, a może trochę wcześniej, w ich domu zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Tak niezwykłe, że już po pewnym czasie, gdy opowiadali o tym, co ich spotkało, przeżywali to tak, jakby cień nieznanego zjawiska dotknął ich przed chwilą. Telewizor był włączony. Cz. G. obudziła się i odruchowo spojrzała na ekran. Obraz zaczął skakać, stał się czarny. I nagle... Mówi Cz. G.: – Nie pamiętam ich oczu, tylko kształt twarzy. Wiem, że wpatrywali się we mnie. To były dwie jednakowe istoty w ciemnostalowych ubiorach. W mojej pamięci ich rysopis rozmywa się jak we mgle: zarys głowy, nóg, tułowia. W pierwszej chwili wystraszyłam się bardzo i krzyknęłam panicznie do męża: kogoś ty wpuścił! On się obudził i odpowiedział, że nikogo nie wpuszczał do mieszkania. Wtedy, nie wiem jak to się stało, jedna z tych istot znalazła się obok niego. M. G.: – Byłem zdziwiony, że żona krzyczy. Podniosłem głowę i zobaczyłem te dwie stojące postacie. Jedna obok drugiej. Gdy tylko powiedziałem, że nikogo nie wpuściłem, ktoś obok mnie usiadł. Czy to coś było materialne? Nie wiem. Ta istota była trójwymiarowa, jak człowiek. No może dokładniej – to było jak cień. Nie czułem drgnięcia tapczanu, ani żadnego ciepła. Tylko głowa zaczęła mi drętwieć. Nie słyszałem głosu, a słyszałem, że to coś mówi do mnie. Potrzebna im była ziemska kobieta. Cz. G.: – Czułam ucisk w głowie. I była jeszcze rozmowa bez słów. Pamiętam, powiedzieli, że nie są z Ziemi. Może inaczej, ale sens był ten. Słyszałam: zmieni się Kalendarz i Czas. To pamiętam doskonale. Słyszałam: potrzebna jest kobieta ziemska do reprodukcji ludzi. Zgodziłam się, wiem to, powiedziałam: tak. Wówczas gdzieś we mnie zabrzmiało dziwne słowo: Jozajtis. – Dlaczego powiedziała pani: tak? Czy była możliwość powiedzenia: nie? Cz. G.: – A skąd ja mam wiedzieć? Nie wiem, nie wiem! Tajemnicze istoty nagle znikły. Małżeństwo G. nie pamięta w jaki sposób. Po prostu jak cień niknie, gdy światło gaśnie. Cz. G.: – Nie, żadnego niepokoju, lęku nie czułam. Wręcz przeciwnie, byłam zadowolona, nawet szczęśliwa. Zaczęłam się ubierać. M. G.: – Pytam żonę, dokąd idzie. Odpowiada, że czekają na nią. Założyła kurtkę, a do torebki schowała karton papierosów. Wtedy powiedziałem: – Sama nie pójdziesz, ja idę z tobą. Kurtkę z szafy wyjmuję i wychodzimy. Wówczas zauważyli, że za oknem ląduje jakaś bryła, kula czerwonego światła wysyłająca promienie niezwykłe. Zagrzmiało. Wyszli przed dom. M. G.: – Staliśmy przed domem i ja już nie do żony, lecz do tej kuli krzyczałem, żeby zabierali nas razem, bo żony samej nie puszczę. Małżonkowie G. twierdzą, że M. G. został uderzony w pierś potężnym snopem światła. Nogi się pod nim ugięły, słabość go wielka ogarnęła i upadł na ziemię. Wrócili oboje do mieszkania. On oszołomiony. M. G.: – Usiadłem na krześle, zaraz przy oknie, odsłoniłem firankę i wygrażałem im i wymyślałem od najgorszych, że po co tu do nas akurat przylecieli, czy nie mieli gdzie, tylko do nas. I znowu poczułem mocne uderzenie. Upadłem. Mówią, że przez całe wspólne życie nie wyznali sobie tyle miłości co wtedy. To pamiętają dobrze. M. G. jest marynarzem, pływa w dalekie rejsy i zawsze mieli mało czasu dla siebie. Światło uniosło się wyżej, ale nadal wisiało nad ziemią. Wtedy z M. G. stało się coś dziwnego. To coś kazało mu wyjść z domu i zobaczyć z bliska świetliste zjawisko. Wybiegł na ulicę. Żona chciała iść z nim, ale nie mogła się ruszyć z miejsca. Zemdlała. Ocknęła się, gdy mąż wrócił. M. G.: – Poszedłem ich szukać, ponieważ czułem, że muszę to zrobić. Na ulicy, nad ulicą – ani śladu. Spotkałem starszą kobietę i pytam, czy coś widziała. A ona powiedziała: tu nic nie ma. Wróciłem do domu. Żona leżała na tapczanie i powiedziała, że w domu ktoś jest. Uspokoiłem ją, przytuliłem i zasnęliśmy. Rano, w czwartek 24 kwietnia, obudzili się z potwornym bólem głowy. Byli ogarnięci panicznym, trudnym do określenia lękiem. Łzy płynęły im z oczu jak woda z kranu. M. G. zauważył, że niezawodny do tej pory japoński zegarek automatic, który miał na ręku, spóźniał się aż piętnaście minut. Ból głowy i lęk towarzyszyły im uparcie trzy dni. Ustąpiły nagle, jednocześnie u obojga małżonków. M. G. chciał iść do lekarza. Jednak za kilka dni miał wypływać w morze i obawiał się, że zamiast na statek trafi do psychiatry. Sąsiadka, której to wszystko opowiedzieli, też mówiła: do psychiatry idźcie, bo to tylkow głowie być mogło, a nie na ziemi. Pisał więc M. G. z morza do żony: zapomnij, nie dręcz się. To tylko cień. I aż Cień. Rozdział szósty Dwa autobusy wiozące pielgrzymkę rodzin po zamordowanych suną po zasnutej mgłą drodze. Siąpi deszcz i topi resztki śniegu. Dookoła rozciąga się las i bagna niezmierzone. Tam cienie przeszłości krzyczą po nocach. Bagna straszą nieprzystępnością, a las jest inny niż polskie lasy. Obrośnięte białymi brodami mchu sosny pną się w górę, pełno wśród nich drzew powalonych, o które nie upomni się nikt oprócz ziemi. Syn: – Ojciec mój był funkcjonariuszem polskiej Policji Państwowej. We wrześniu 1939 roku opuścił rodzinne miasto i wraz z kilkunastoma policjantami udał się na wschód, skąd przyszła pocztówka z adresem nadawcy: Kalininskaja Obłast, gorod Ostaszków, pocztowyj jaszczik nr 8. W połowie drogi między Moskwą a Leningradem (Sankt Petersburg) na północny zachód od Kalinina (Twer), nad jeziorem Seliger leży niewielkie miasto Ostaszków. Mieszkaniec Ostaszkowa: – „(...) Na przełomie września i października 1939 roku do Ostaszkowa zaczęły nadchodzić transporty z polskimi jeńcami wojennymi. Prowadzono ich przez miasto w szyku, ulicą Włodarską wprost do Niłowskiej przystani, gdzie czekał na nich parowiec »Maksym Gorki« wraz z dwoma drewnianymi barkami, które mogły zabrać na pokład od 500 – 600 osób. Poza tym »Maksym Gorki« mógł wziąć do kajut i na pokład sporą grupę ludzi. Stąd płynęli wprost do klasztoru Niłowa Pustyń. (...) Tak więc przystań Niłowska stała się pierwszym etapem tragedii, przez którą przeszli polscy jeńcy wojenni skierowani do obozu w Ostaszkowie. Szli przez miasto bardzo dumni, godni swego narodu, w pełnym mundurowaniu. Szczególnie pięknie wyglądali oficerowie. Naramienniki na ich mundurach podobne były do noszonych w naszej armii carskiej. Poza tym obwieszeni byli akselbantami. Pamiętam też wspaniałe obuwie. Buty były tak wyczyszczone, że aż lśniły. Widać było, że nie czują się jeńcami wojennymi. Byli wyjątkowo dumni (...)”. Ze źródła: „W pobliżu Ostaszkowa, na wyspie, w zabudowaniach klasztoru Niłowa Pustyń, znajdował się jeden z największych liczebnie, liczący bowiem około 6,5 tysiąca uwięzionych – obóz polskich jeńców wojennych. Do ostaszkowskiego obozu trafiło około 400 oficerów Wojska Polskiego, wszyscy wzięci do niewoli żołnierze Korpusu Ochrony Pogranicza, żandarmeria wojskowa, członkowie wojskowej służby sądowniczej, kilkudziesięciu księży oraz kilka tysięcy policjantów i podoficerów służby liniowej”. Przyjechało 65 osób ze Szczecina, z Wrocławia, Warszawy, Bydgoszczy i Poznania. To krewni zamordowanych. Żony, wnuki, synowie i ksiądz, co pielgrzymkę na duchu podtrzymuje. Naczelnik zarządu do spraw jeńców wojennych NKWD ZSRR, towarzysz major Soprunienko, podpisał listę śmierci z 7 kwietnia 1940 roku, tak jak wiele innych list, zapewne rutynowo i z poczuciem dobrze spełnionego zadania. I zupełnie nie miał pojęcia, ani także chęci na filozoficzne rozważania, że oto staje się współwykonawcą zbrodni przeciw ludzkości, mordu na jeńcach wojennych, zagłady niewinnych ludzi: synów, mężów, ojców, braci. A tym bardziej nie interesowało go kompletnie to, iż rozkazał zabić Andrzeja, policjanta – jednego z wielu. Syn Andrzeja, Eugeniusz, dostał po wielu latach niepewności kserokopie tejże listy śmierci z 7 kwietnia 1940 roku, znalazł na niej dane swojego ojca, a nazwisk było razem sto, i teraz już wie: kto, gdzie i kiedy sprawił, że on i jego rodzeństwo nagle stali się sierotami. Chociaż czy wie to wszystko na pewno? Kartka od ojca przyszła z Ostaszkowa, lista śmierci z 7 kwietnia 1940 roku, pozycja 6, podpis – towarzysz major Soprunienko... I nic więcej! Nie zna twarzy mordercy, nie wie czy Andrzej, ojciec jego, miał świadomość, iż zostanie zamordowany, czy miał ostatnie życzenie, czy bał się, płakał, czy był dumny, jak ci, których widział Rosjanin, mieszkaniec Ostaszkowa i do chwili otrzymania strzału w potylicę nosił dumnie podniesioną głowę? Teraz przypuszcza tylko, że jest on wśród ekshumowanych w Miednoje. Domyśla się. Mgła niepewności mroczy już tyle lat. Jedzie więc Eugeniusz na miejsce więzienia i kaźni ojca swego, z pielgrzymką organizowaną przez Rodzinę Katyńską. To pierwsza pielgrzymka do Ostaszkowa, Tweru i Miednoje. Pielgrzymi mają ze sobą znicze, tabliczki nagrobne, kwiaty i łez konchy, i przeczuć rozmaitych naręcza całe. Eugeniusz: – Poprosiliśmy kierowcę i on pojechał drogą przez stary Ostaszków. Tak więc widzieliśmy stację kolejową, a obok stare, drewniane budynki. Tutaj ich przywieźli. Stąd szli do portu, i my tam byliśmy. Szybkim, nowoczesnym statkiem przewieziono nas na wyspę. Pół godziny to trwało. I na wyspie, gdzie więziono 6,5 tysiąca przyszłych ofiar, 65 pielgrzymów ogarnęło pierwsze łkanie. Stali na grobli, którą własnoręcznie usypali polscy jeńcy wojenni. Szli przez bramę, która ich synów, mężów, braci przyjęła i wydała nie rodzicom, nie żonom, nie siostrom i braciom, lecz bagnistej ziemi zamglonej. Stanęli na klasztornym podwórzu, z lewej strony stara cerkiew, a z prawej strony zabudowania klasztorne, w nich zaś małe cele 3- 4 metry kwadratowe powierzchni każda. Niektóre mniejsze, niektóre większe. W oknach ani szyb, ani ram. Po drzwiach otwór tylko pozostał i wiatr w nim hula na przestrzał. Tak samo było wtedy. Oprócz tego w tych budynkach były piwnice – lochy o głębokości około 5 metrów. W tych lochach też ich trzymano. Eugeniusz: – Zastanawialiśmy się wszyscy: jak oni tam przetrzymali zimę z 1939 na 1940 rok? Przecież nawet na Wigilię nie dostali garstki słomy pod głowę, bo nie to im było przeznaczone. Przez te pół roku czekania na egzekucję wielu cierpiało z głodu i zimna, wielu chorowało na tyfus, a przede wszystkim bardzo wielu na czerwonkę pomarło. Rosjanin, ten miejscowy, który widział idących dumie Polaków, co to buty mieli jak lustro wyczyszczone, mówi także, iż na cmentarzyku, co to w gruncie rzeczy żadnym cmentarzykiem nie był, bo nikogo tu wcześniej ani później nie chowano – zakopywano duże trumny a w nich wielu jeńców. – Trzeba by odkryć ziemię i zobaczyć na co pomarli, czy represji nie było – sugeruje. A gdzie ten cmentarz? Eugeniusz: – Tam jest tylko duże zapadlisko porośnięte krzakami, trawą, chaszczami. I to ma być cmentarz polskich jeńców wojennych? A z tej wyspy ucieczki nie było. Oni o tym wiedzieli. W te pocztówki, które rodziny dostały wpisana została tragedia i można się było doczytać, że nie mają żadnej nadziei na powrót. Aby ich upokorzyć i sponiewierać, to jeszcze im wszystkim czapki zabrano, tak jak nadzieję. Eugeniusz: – Weszliśmy przez główną bramę na podwórze i zobaczyliśmy istny obraz nędzy i rozpaczy. Remontują co prawda klasztor, powoli to idzie, ale znikną te wszystkie ślady, które można by było jeszcze chyba znaleźć. Znikną napisy i wyryte na ścianach ostatnie ich marzenia pewnie. W klasztorze chcieliśmy odprawić mszę, ale pop, który się nim opiekuje, nie wyraził na to zgody. Nie mogliśmy tego uczynić nawet na przyległych schodach. Odprawiliśmy więc mszę przy głównej bramie. Czuliśmy, że oni są tutaj. Była więc polska bandera z orłem w koronie i krzyże dwa: jeden z Wrocławia, drugi ze Szczecina. Ten szczeciński krzyż ma już swoją historię, bo w Katyniu był dwa razy, teraz w Ostaszkowie i Miednoje, a potem do Starobielska i Charkowa pojechał męczenników nawiedzać. Niedaleko rósł dąb, biedny taki, wysoki, ale gałęzie miał połamane niemiłosiernie. I wszystkich do tego dębu dziwnie coś prowadziło. Może oni tam stali, bo wiedzieli zdumieni, że to ich pierwszy apel poległych tutaj. Przybiliśmy do drzewa tabliczki nagrobne, pęki kwiatów złożyliśmy, zapaliliśmy znicze. I płonęły płomieniami gorącymi, a my modliliśmy się. Na spotkaniu z merem miasta Ostaszków, pielgrzymi zwrócili się z prośbą, aby zezwolono postawić krzyż na cmentarzu – zapadlisku w ostaszkowskim obozie. – Tak, oczywiście, można krzyż postawić – powiedział mer. – Tylko nie wiadomo dokładnie gdzie ten cmentarz jest. I każdy miejscowy, a niewielu ich było, powtarzał jedno zdanie, jakby na pamięć wyuczone: tego być nie powinno i nam jest przykro. Byli z nimi na wyspie Rosjanie. Była przewodnicząca, która wsiadła na statek, popłynęła z pielgrzymką i szybko wróciła na swoje stare szlaki. Redaktor był także. Osobnik bardzo dziwny. Przedstawiał się, ale nazwisko wyszło im z głowy. Korowiow chyba. A może trochę inaczej. Eugeniusz: – Stałem za tym redaktorem i on mnie nie widział. Z kieszeni jego kożucha wystawał opasły, czerwony notes. W pewnej chwili podszedł redaktor do popa i ostrym tonem zapytał go o nazwisko. A ten pop dosłownie zesztywniał i pokornym, cichym głosem powiedział co trzeba. Redaktor zapisał jeszcze dane pomocnika popa i pozwolił swoim struchlałym rozmówcom odejść. I odwraca się ten redaktor, spogląda na mnie i peszy się na moment. A ja do niego podszedłem, bo stało się ze mną coś dziwnego, gdy widziałem to wszystko i mówię: – Przyjechałem ze Szczecina. Jestem sierotą. Tu zabiliście mojego ojca. Internowaliście i zamordowaliście. A redaktor, Korowiow chyba, spochmurniał i powiedział: – Eto Stalin. Z wyspy do miasta Ostaszków płynęli w ciszy. Nagle zabuczała syrena statkowa. Przeszyła mroczny nastrój i podniosłym go uczyniła na kilka minut. To był gest kapitana. Ze źródła (głos Rosjanina): – „Na przełomie marca i kwietnia 1940 roku, gdy stopniały śniegi, a lód na jeziorze był czysty, niewielkimi grupami, takimi, które mogły przejść po lodzie zachowując odpowiednią odległość, szły oddziały jeńców do tego oto miejsca. Znajdowała się tu bocznica kolejowa, którą do dzisiaj nazywają tupik. Transportowano stąd ziarno dla potrzeb Armii Czerwonej. Jeńców ładowano do wagonów towarowych, tzw. cielętników i wywożono. Nie mówiono nam dokąd ich wywożą. Ale wiadomo było, że jadą na zachód, nie pamiętam czy to był obwód smoleński, czy inny, ale na pewno w kierunku zachodnim. Pytanie: – Czy konwojenci mogli nie wiedzieć co się stało z jeńcami? Rosjanin: – Zapewne. Mogli nie wiedzieć. Jak mi Bóg miły, ja nie słyszałem, nic nie widziałem. Pytanie: – To znaczy, że operacja ta była wyjątkowo dobrze zakonspirowana? Rosjanin: – Wygląda na to, że tak. I nie wszyscy o tym wiedzieli. Dopiero teraz po latach z przykrością dowiadujemy się o tej tragedii3. Wiadomo jednak, iż jeńców Ostaszkowa wyładowano w Kalininie (Twer) i zawieziono do budynku NKWD, gdzie ostatni raz sprawdzono ich personalia i następnie zamordowano strzałem w tył głowy. Zwłoki zakopano w oddalonym o 30 kilometrów Miednoje, na terenie leśnym zarezerwowanym wyłącznie dla NKWD. Twer-Kalinin. Miasto duże – ponad 400 tysięcy mieszkańców. Autobus toczy się po łbach brukowych, a pielgrzymi mówią o wszystkim, nawet o głupstwach, byle oderwać się od ponurych myśli. Rozmawiają pięć, dziesięć minut i spokój, i cisza zapada jak makiem zasiał. Jeszcze wczoraj wielu z nich wysłało z Ostaszkowa do Polski kartki pocztowe. Tak jak przed ponad pięćdziesięciu laty uczynił to ich syn, mąż, ojciec, brat. Oczy smutne, twarze smutne, oczy zamglone. Eugeniusz: – W dawnej siedzibie NKWD mieści się teraz Akademia Medyczna. Jest tam nawet tabliczka głosząca, iż NKWD, a potem KGB prowadziły tutaj swoją działalność. Pod tą tablicą zapaliliśmy znicze. Dużo zniczy. A studenci medycyny wychodzili z budynku i w 3 Wykorzystano fragmenty ścieżki dźwiękowej z filmu „Ostaszków” (Źródło). oknach wystawali zdumieni. Wtedy wytłumaczyliśmy kim jesteśmy. – Tu ich zamordowali, sześć i pół tysiąca ludzi – tak zakończyliśmy. Wtedy oczy zrobiły się im duże jak koła ze zdziwienia, bo zbyt młodzi byli na to aby wiedzieć, a obraz zbrodni przecież we krwi nie płynie. Nie ulega wątpliwości, że jeńców przesłuchano w dużej sali, sprawdzono ich tożsamość, sprowadzono do wytłumionej drzewem i czymś tam jeszcze piwnicy, a także włączono wentylatory, żeby ich huk zagłuszył trzask wystrzałów. I tam, w piwnicznym pomieszczeniu było niskie wejście, każdy z jeńców był skuty i wchodząc musiał pochylić głowę, a zbrodniarz w tym samym momencie strzelał w tył tej głowy, omotanej na dodatek, jak mówi polski prokurator, płaszczem, aby krew nie tryskała i rąk strzelającemu nie brudziła. Pielgrzymi chodzą po kilkupiętrowym budynku Akademii Medycznej, dawnej siedzibie NKWD i KGB, szukają miejsca kaźni i błąkają się jak we mgle. Nie ma nikogo kto by wiedział gdzie to było. Przyjechało – co prawda – trzech oficjalnych przedstawicieli merostwa. Uprzejmi byli. Grzeczni. Powiedzieli w rektoracie, że jest pielgrzymka, oni to nazywali cały czas – wycieczka, która przyszła, bo tu jej uczestników – wielu krewnych zastrzelono. I pielgrzymka – wycieczka szukała po całym budynku miejsca zbrodni. Przez swą niewiedzę wchodziła do sal laboratoryjnych i cofała się układnie. Jednak wszyscy byli grzeczni i nikt nie powiedział złego słowa. Eugeniusz: – I wtedy pojawił się jakiś człowiek. Nie wiadomo skąd. Powiedział: tymi głównymi schodami chodziło naczalstwo, chodźcie, ja wam pokażę, wasi krewni byli trzymani na strychu przez dzień cały, a w nocy ich mordowano. Schodzili tymi oto wąskimi schodami z poręczami żelaznymi. On mówi: tędy, tędy, tędy... Patrzymy zaaferowani dookoła, o coś chcemy zapytać przewodnika uczciwego, a jego nie ma. Jakby we mgle się rozpłynął. Jak duch, cień, albo człowiek przestraszony. Byli sami i czuli, że to musiało się stać właśnie tutaj. I ponownie jak na wyspie szloch i płacz rozległ się wielki. I zeszli na dół, do tych piwnic, tymi schodami. Widzą: oto mały przedsionek, z lewej strony drzwi zamknięte na wielką, nową kłódkę. I nie znaleźli nikogo kto by miał klucz do niej. Odpowiedzi tylko wyłuskali od miejscowych niezdarne: my nie znajem. Albo: to było przebudowywane już pięć razy. Nie wiadomo. Eugeniusz: – Potem salę znaleźliśmy, no i ona wyglądała jak te, gdzie przed zamordowaniem, sprawdzano tożsamość jeńców. Tam modliliśmy się razem z księdzem, wzięliśmy się za ręce, krąg utworzyliśmy, między nami Natasza, Rosjanka-pilotka miła, chwyciła nasze dłonie i widać było, że bardzo to przeżywa i nam współczuje. Później wsiedliśmy do autobusu i pojechaliśmy do Miednoje. A droga była ciężka do zniesienia, bo ból w sercach wielki mieli. Jechali z miejsca kaźni na miejsce niegodnego pochówku. I znowu polska bandera z orłem w koronie, dwa krzyże, wieńce, kwiaty, znicze w każdej dłoni i łza w każdym oku. Tu odbyli drogę krzyżową. Co dziesięć, piętnaście kroków kolejna stacja. Koniec drogi krzyżowej – mogiła 250 ekshumowanych. Szli do tej mogiły po mogiłach. Bo trzeba wiedzieć, że mogiła jest jedna, zaś miejsc do przeprowadzenia ekshumacji, zapadlisk oznaczonych brzozowymi krzyżami – dużo. Wówczas, w roku 1940 koparka tam stała. Wykopywano dół, wrzucano do niego zwłoki pomordowanych, bezładnie wrzucano, nogami do góry, głowami do góry, gdy się dół zapełnił, zasypywano go i kopano dół następny. To polskie rany na ziemi w Miednoje. Eugeniusz: – A oprawcy postawili na tych grobach ubikacje. Oni biegali tam, oni się bawili i nawet dacze budowali. Był między nami leśnik, który wskazywał gdzie mogą być mogiły, bo starodrzew odcinał się od 45-, 50-letnich sosen posadzonych dla ukrycia miejsca zakopania ofiar. W ścianie lasu widać było kwatery – trójkąty, kwadraty, prostokąty, kółka. To są drzewa posadzone wówczas, a to stare. Drzewa były iglaste i cisza była w tym lesie w Miednoje niezwykła. Taka jak w Katyniu, Charkowie... Przybili tabliczki nagrobne do sosen. Tam zbierali szyszki z tych drzew co na ich najbliższych rosły. Troszkę kory każdy odłupał. Małą gałązkę sosnową zabrał. Każdy chciał mieć relikwię swoją. Ksiądz modlił się za zbrodniarzy i oni też się modlili. (...) – I odpuść nam nasze winy jako i my odpuszczamy naszym winowajcom. A wielu zastanawiało się czy mają prawo odpuścić zbrodnię tak okrutną. Potem słychać było: – O nawrócenie Rosji prosimy Cię Panie. Szli wolno do autobusu. Ktoś znalazł denko od czajnika, a na nim był napis: Olkusz. Drugi zaś pielgrzym wysupłał z mchu lusterko. Nie można się było w nim przejrzeć, bo strasznie gęsta mgła je okryła, lecz na odwrocie pozostał dobrze zachowany wizerunek marszałka Piłsudskiego. Znowu autobus i następnie pociąg. Miarowy stukot kół usypia wszystkich, tylko do pielgrzymów sen nie nadchodzi. W lustra okien stuka zielonkawa, jasna poświata księżycowa. Oni zamykają oczy i widzą: obóz na wyspie, lochy, zapadliska, ubikacje na grobach i ręce Nataszy ściśnięte w solidarnym kręgu. Pielgrzym budzi się, zapala nocną lampkę i otwiera książkę, której nie skończył czytać jeszcze w Polsce. A w niej wyrwana z kontekstu scena – świat inny, do którego przyzna się nieszczęśliwy człowiek i nie przyzna się wielu nieznanych sprawców jego nieszczęścia. * * * „(...) – Co on mówi? – zapytała Małgorzata i jej nieruchomą, spokojną twarz osnuła mgiełka współczucia. – On mówi – odpowiedział jej Woland – ciągle to samo. Powtarza, że nawet przy księżycu nie można zaznać spokoju i że przyszło mu zagrać niedobrą rolę”4. 4 Fragment książki Michała Bułhakowa „Mistrz i Małgorzata”. Rozdział siódmy Drewniany krzyż z napisem: Tu został bestialsko zamordowany 13-letni kibic Czarnych przez oficera policji wbito 11 stycznia 1998 roku w Słupsku, w miejscu tragicznego zdarzenia. Potem ponad 400 szalikowców zapaliło znicze i skandując: – Mundur niebieski, orzeł żelazny, zabiłeś dziecko, jesteś odważny – ruszyło w ramach protestu i chęci odwetu w kierunku Komendy Rejonowej Policji i gmachu Prokuratury Wojewódzkiej. W tym momencie rozpoczęły się dni słupskiego chaosu i zamieszek ulicznych. 13 stycznia. Zbliża się godzina 12.00. Podchodzę do niezbyt licznej grupy, przede wszystkim nastolatków, zgromadzonej na ulicy Szczecińskiej, między dwupiętrowym budynkiem nr 7 a sklepem z wykładzinami. Na murze napis: „Czarni Pany”. Na krzyżu rozwieszono klubowy szalik. Obok zdjęcia uśmiechniętego chłopca, kartka z napisem: „Tu zginął Przemek bo... był kibicem”. I jeszcze sklejka, na której ktoś wykaligrafował: „Wyrazy najgłębszego współczucia dla rodziny Przemka i klubu Czarni – składają kibice”. – To miejsce pamięci, bo on tu skonał – mówi 13-letni Rafał. – Nie znałem go, ale był w moim wieku – dodaje. Dookoła wykrzykującej swoją gorycz i nienawiść do policji nie tylko szalikowej młodzieży, krążą dziennikarze z prasy, radia i telewizji. Błyskają flesze. Pracują kamery. Protestujący wyciągają szyje, aby znaleźć się w kadrze. Mundurowych funkcjonariuszy ani śladu. Gdy zebrani widzą mikrofon lub dyktafon, natychmiast otaczają wianuszkiem żurnalistę i opowiadają co było i co teraz będzie. Nikt nie chce podawać swojego nazwiska. Imię, czemu nie. 14-letni Marek mówi z pasją: – Po meczu (Czarni – AZS 91:64) szliśmy ulicą, o tam, na czerwonym świetle. I dlatego gliny miały pretekst, żeby zaatakować. Przemek nie był winny. Spokojny taki. Pierwszy raz był na meczu koszykówki. Nic złego nie zrobił, nie wyzywał, nic. Policjant spałował go okrutnie. Na śmierć, gnida jedna! Chodził do klasy szóstej C, Szkoły Podstawowej nr 4. Ktoś natarczywie szarpie mnie za rękaw. Ubrana na czarno kobieta. Nazwiska nie poda, bo się boi represji, ale mówi, że słyszała, iż pałką bito chłopca po szyi, a sąsiad matki zamordowanego powiedział jej, że przechodząca wówczas położna chciała pobitego reanimować, lecz policjanci nie pozwolili. Odgonili ją, karetki nie wezwali, jedli kanapki, a dzieciak umierał. – Wczoraj szłam w demonstracji, też wybijałam szyby w prokuraturze, pałką dostałam po nodze. Bolało. A mówią, że nie biją – żali się podchmielona nastolatka. – A dlaczego policjant dostanie 5 lat za morderstwo i po roku wyjdzie? Złodzieje idą na 10-15 lat odsiadki. Ja, gdybym zabiła policjanta dostałabym 25 lat. Niesprawiedliwość! – wykrzykuje 18-letnia Sylwia. Jej koleżanka od szalikowców nie chce się przedstawić, ale ogłasza radosną nowinę: – Będzie ostra zadyma. Już w drodze są chłopcy z Legii Warszawa, Lechii Gdańsk, Arki Gdynia, Gwardii Koszalin, Pogoni Szczecin. Razem damy policji wycisk. Od godziny 17.00. 13 dni i 13 nocy będzie to trwało, bo tyle lat miał Przemek. Śmierć za śmierć. Nie boimy się. Nie podarujemy. Na pogrzebie spokojnie, a potem spalimy komendę policji. Śmierć za śmierć. Większość potakuje. – Tak – mówią – masakra ich czeka, morderców. A imię i nazwisko policjanta – zabójcy znają. Dariusz W. Na ulicy Wojska Polskiego mieszkał. Mieszkanie mu zdemolowali. On aresztowany, a rodzinę ukryto. A gdyby była w domu? Nie, rodzinie by nic nie zrobili. Skąd wiedzieli, że to on uderzył pałką chłopca? Ktoś podsłuchał policję. – Gdzie to co mówimy, będzie opublikowane? – pytają. Po drugiej stronie ulicy zagaduję stojącego wśród gapiów mężczyznę. Ma na imię Leon. Więcej nie powie. – To jest chuligaństwo – mruczy zdenerwowany. – Zobacz pan, już się zbierają do zadymy. Policja jest bezbronna. W końcu dojdzie do tego, że przestanie interweniować. A w Słupsku od dawna nie można spokojnie wyjść na ulicę, bo napadają. Na Koper- nika marynarza do kąpielówek rozebrali. Kilkunastoletnie wyrostki biegają po mieście, a rodzice co robią w tym czasie? Matka Przemka, słyszałem w radiu, prosiła, żeby zachować spokój. Oni w ... to mają. To dzicz. Ja bym lał ile wlezie. W telewizji słupskiej pokazują chuliganów jako bohaterów. Radio Vigor podało adres podejrzanego policjanta. To skandal. Mówią, że nie? Zobaczymy. Będzie dochodzenie. 12 stycznia Zarząd Wojewódzki NSZZ Policjantów w Słupsku złożył w miejscowej prokuraturze następujące zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa przez tamtejsze rozgłośnie Vigor i City: „Działalność tych rozgłośni, poprzez manipulowanie informacjami doprowadziła do wzrostu napięcia społecznego i zakłóceń ładu oraz porządku publicznego na ulicach Słupska, w wyniku czego rannych zostało 33 policjantów i zniszczono 22 radiowozy”. Tego samego dnia wojewoda słupski Jerzy Kuzyniak ogłasza w mieście żałobę. Zmierzam w kierunku siedziby Radia Vigor. Na ulicach porządek. Szybko usunięto ślady zamieszek z ostatnich dwóch dni: barykady, spalone plastikowe pojemniki na odpady, kamienie, kawałki asfaltu... Tylko od czasu do czasu pod nogami skrzypią okruchy szkła. Nie do usunięcia są powtarzane z ust do ust skandowane w czasie zajść przez szalikowców hasła: „Pałą w łeb – tak słupscy policjanci zarabiają na chleb”, „Jesteś odważny, jesteś szczęśliwy, polska policja to sk.....”, „MO - gestapo”, „Biała pała – znak pedała”, „Wyrok dla zabójcy”, „Kamień Kruczy bić oduczy...”. W rozgłośni Vigor ruch i zmęczenie na twarzach dziennikarzy. Co kilka minut dopominają się o kontakt renomowane agencje informacyjne. Piotr Gackowski, współwłaściciel i dyrektor programowy mówi: – Jest to radio komercyjne o profilu muzycznym. Nasz charakter oceniamy jako pozytywny, ale o zgrozo, w obecnej sytuacji nie zabrzmi to właściwie, choć zwykle staramy się nadawać informacje pozytywne. Mamy moralny, ustawowy i prawny obowiązek, aby informować społeczeństwo naszego miasta o tym, co się dzieje na lokalnym podwórku. Absolutnie nie zgadzam się z zarzutem, że zachęcaliśmy młodzież do wywoływania burd ulicznych. Także zarzut, iż nasze radio ujawniło personalia, jak i adres zamieszkania podejrzanego o dokonanie zabójstwa policjanta jest bezpodstawny. Ustawa o Radiofonii i Telewizji nakłada na nas obowiązek rejestrowania 28 dni programu i my ten wymóg spełniamy. Jeżeli prokuratura przedstawi nam zarzut, udostępnimy odpowiednie materiały. Redaktor Marek Sosnowski pierwszy ujawnił na falach eteru sprawę śmierci Przemka. Teraz odtwarza przebieg zdarzeń: – W sobotę, 10 stycznia do północy byłem w radiu. W drodze do domu otrzymałem z rozgłośni informację, że do redakcji zadzwoniła rodzina młodego człowieka, który zginął tragicznie i prosiła o pilny kontakt. Natychmiast tam pojechałem. Powiedziano mi, iż do ich domu przyszli koledzy Przemka i powiedzieli, że został on pobity przez policjanta. Zadzwonili do szpitala. Tam powiedziano, że mają natychmiast przyjechać. Żadnych informacji przez telefon. Pojechali. Okazało się, że chłopiec nie żyje. Całą rozmowę nagrywałem. Fragmenty rozmowy zarejestrowane na tzw. szpiegu Radia Vigor. Głos ojca Przemka: „Oglądając zwłoki syna na izbie przyjęć nie stwierdziłem żadnych obrażeń ciała, jedyne co było, to tylko sina głowa (...). Nie policja, nie prokurator, nikt inny, tylko koledzy syna przyszli i powiedzieli nam co się stało (...)”. Głos matki Przemka: „Podobno cztery dorosłe osoby były świadkami tego. Chcielibyśmy ogłosić przez radio, aby zgłosili się wiarygodni świadkowie tego zdarzenia. Może ktoś widział i potwierdzi, że policja bije bezkarnie małe dzieci. On miał 13 lat, był szczupluteńki i mierzył 155 cm (...)”. Po bezskutecznych próbach uzyskania informacji w Komendzie Rejonowej Policji i Prokuraturze Rejonowej dziennikarz wrócił do studia i o godzinie 3.00 wczesnym rankiem 11 stycznia i potem jeszcze raz „wypuścił w eter” relację rodziców oraz „dźwięki” z prokuratury. Redaktor Sosnowski mówi, iż miał podejrzenie, a doświadczył wiele w latach osiemdziesiątych, że skoro takie jest stanowisko prokuratury, to ktoś chce sprawie „ukręcić łeb”. Dom przy ulicy Małachowskiego 3. Tu mieszkał Przemek. Na drzwiach klepsydra: „Dnia 10.01.1998 roku zmarł w wieku 13 lat śmiercią tragiczną Przemysław Czaja. Msza św. żałobna odbędzie się dnia 14.01. o godzinie 11.00 w kościele Najświętszego Serca Jezusowego. Wyprowadzenie zwłok nastąpi 14.01. o godzinie 12.00 z kościoła NSJ w Słupsku. O czym powiadamia pogrążona w żalu rodzina”. Przyciskam guzik domofonu. Nikt nie odpowiada. Proszę sąsiadów o otwarcie drzwi. Pukam do mieszkania nr 2. Wychodzi kobieta i mówi, że cała rodzina od rana nie zjadła kromk