Galicki Lech - Jozajtis
Szczegóły |
Tytuł |
Galicki Lech - Jozajtis |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Galicki Lech - Jozajtis PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Galicki Lech - Jozajtis PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Galicki Lech - Jozajtis - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Lech Galicki
JOZAJTIS
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
Jozajtis to mój wstyd. Jozajtis to moja miłość. Jozajtis to mój grzech. Zapytuję
siebie kiedy
się to wszystko zaczęło i nie pamiętam dnia ani godziny, wspominam natomiast
czar owej
chwili i paniczny strach przed tym co może się zdarzyć. Jozajtis. Zagadkowe
imię, a może
wcale nie imię tylko stan tajemnicy, której się oddałem.
Staliśmy przy murze i nagle usłyszałem szept. O, wiem że on jeszcze trwa, gdzieś
w przestrzeni
wszechświata i pulsuje lawirując między drobinami i grzmotami kosmicznego gruzu.
Zapytałem Jozajtis kim jest. Pytam Jozajtis dlaczego znalazłem się w centrum
zainteresowania
sił nieczystych, niebiańskiego śpiewu, zapachu potu, łez i perfum, a może wody
kolońskiej
i nie słyszę odpowiedzi.
W latach 1669-1696 pierwszy raz usłyszałem o zagadce Jozajtis. Niektórzy nie
chcieli
rozmawiać na ten temat, inni ogłosili rozpoczęcie wielkiej wyprawy w
poszukiwaniu Jozajtis.
Być może znaleźli tylko złudne tropy i naczynia, i skarby świadczące, że
zmierzają dobrą drogą.
Jozajtis dotyka tylko jednego człowieka i jest z nim do końca jego ziemskiego
życia. On o
tym wie, lecz nie rozumie dlaczego tak się dzieje i na czym to współbycie
polega. Drga mu
dusza, występują krwawe poty, róże pachną intensywnie, widzi ostrzej i głębiej,
a jednocześnie
smutek ogarnia go wielki. Widzi siebie to z góry, to z boku, żal mu marnej
figurki, a także
często ogarnia go pycha i dławią obawy. Słynny Egzekutor Larry stwierdził, że
Jozajtis jest
bezsensowną kompilacją hybryd podświadomości. A jednak... Jozajtis, czuję ciebie
i nie
wiem kim jesteś.
Rozdział pierwszy
– Kim jesteś? – zapytał zbir spluwając pod moje nogi. – No, kim? – powtórzył
zbierając
ślinę do drugiego wystrzelenia brązowego świństwa, teraz – jak zmiarkowałem –
prosto w
moją twarz. Zapewne myślał, że przyklęknę przed nim, zacznę prosić o litość, a
może zliżę
śmierdzące chińskim sosem plwociny i powiem: przepraszam. Stałem na środku sali
restauracyjnej
w kombinacie szybkich potraw Rojal i nie mogłem ze strachu odpluć w rewanżu, ani
strzelić mu w szczękę. Bałem się, w głowie mętlik, nogi wrosły w parkiet
błyszczący jak lakierki
Freda A. Dlaczego ja? – kołatało mi w obolałej z wrażenia czaszce. – Kim jesteś?
No
właśnie, kim jestem? Pewnie nikim, skoro zbir pluje na mnie i zaraz złamie mi
kość jarzmową.
Przyklęknąłem przed nim, poprosiłem o litość, zlizałem śmierdzące chińskim sosem
plwociny i powiedziałem: – Przepraszam. – No widzisz, szmata z ciebie –
powiedział zbir –
pedał, padlina i gówno. Nikt! – Tak, jestem nikt, zero, nul, łachmyta –
piszczałem pokurczony.
– Ty jesteś pan, więcej, ty panisko na dworze i wszędzie Senatorze przeogromny.
Zbir
wciągnął z wrażenia poliki aż gwizdnęło, odwrócił się do swoich towarzyszy i
ryknął: – Skąd
on to wie? Wyciągnął zza kamizelki kij golfowy i nuże okładać świtę. Oni
rozbiegli się po
kątach i błagali: – Oszczędź nas panoczku, my głupi, czytać nie umiemy, to i
skąd wiedzieć
mogliśmy, że on nie nasz. Senator wywinął młynka, wzleciał piruetem pod
kryształowy żyrandol
i rozpłynął się jak dym kopcący z naftowej lampy. Potem grom walnął w kombinat
szybkich potraw Rojal. Nie został kamień na kamieniu. Nie było zbira, nie było
jego czeredy,
nie było mnie. – Kim jesteś? – niosło echo. Nikim? – Nikim – potwierdziłem zza
kotary
dzielącej czasoprzestrzeń. – Sam chciałeś – poinformowało mnie chórem
zbiegowisko ciekawskich
karłów. To był już inny świat.
Łóżko wodne falowało jak wzburzone morze. Przeciągnąłem się, jak przebudzony
kocur.
Która godzina? Oby jeszcze pospać. Taki sen wart psa, a nie człowieka, psiakrew!
Wtuliłem
się w chlupoczące wybrzuszenia, oczy zaszły mi mgłą. Nagle coś zatrzeszczało,
zakołysało i
jak katapulta wyrzuciło mnie w przestrzeń kosmicznych bzdur. – Kim jesteś? –
zapytał zbir
spluwając pod moje nogi. No właśnie, kim jestem?
Rozdział drugi
Zza lasu dochodziły pomruki nadchodzącej burzy. Był 26 dzień kwietnia owego
roku. To
ważna informacja. Za kilka dni zapomniałbym, że właśnie tego dnia napisałem
kilkadziesiąt
zdań, i że był kwiecień, a zza Lasu Arkońskiego dochodziły pomruki nadchodzącej
burzy. A
tak – wszystko jasne. – Nie wierzę w UFO – powiedziała pani Alga, były członek
zarządu
Towarzystwa Parapsychologicznego w Czelabińsku. – To tylko zwidy i ewentualnie
zjawiska
wywołane podczas medytacji metasylwiańskich – dodała. Alga Iwanowna medytowała
trzy
razy dziennie, zawsze po wypiciu ćwiartki wywaru z guana i jeżeli chciała
wytłumaczyć pojawianie
się dziwnych obiektów, czy też łun na niebie, twierdziła, iż są to produkty
uboczne
medytacyjnego transu. – Ja także nie wierzę w UFO, bo to nie kwestia wiary, ale
owszem
widywałem ich dziesiątki – rzekłem od niechcenia. – Jakże to, pan widział? –
wykrztusiła
Alga Iwanowna Łypiasta znieruchomiawszy w rozkroku. – Oczywiście, tak jak panią
– potwierdziłem
– ale opowiem – być może – innym razem, bo zza lasu dochodzą pomruki
nadchodzącej
burzy i zaraz lunie deszcz. – Ależ proszę – załkała Łypiasta. – Przykro mi –
odpowiedziałem
stanowczo i uchyliłem kapelusza.
Szedłem powoli. Funkcjonariusze straży miejskiej uwijali się w gąszczu
samochodów i
wypisywali mandaty za złe parkowanie. Z oddali dochodziły krzyki bitych przez
palanciarzy
spacerowiczów. To słynna od dawna grupa Stefana zwana Stefany. Najczęściej młode
zbiry
tłukły wyelegantowanych ludzi pracy w soboty i niedziele. W od-dali
rozpościerały skrzydła
orły z Pomnika Czynu Polaków. – Zostanie pan ukarany – krzyczał w biegu
funkcjonariusz –
właścicielu psa, który zrobił kupę w miejscu publicznym! Spojrzałem,
rzeczywiście mój
przyjaciel był wyraźnie odprężony. Zareagowałem błyskawicznie. – Pan o sprawach
przyziemnych,
a nad nami UFO – krzyknąłem rozentuzjazmowany. Strażnik miejski nuże szukać
latającego talerza, a ja myk i już mnie razem z psem nie było. Usłyszałem
jeszcze pomruki
nadchodzącej zza lasu burzy. Następnego dnia lokalne przedpołudniówki pisały o
tajemniczych
zjawiskach nad Szczecinem. Ja tam w UFO nie wierzę, bo je widziałem. Wierzy w
nie
strażnik miejski, który opowiadał o swym Bliskim Spotkaniu z zielonymi ludzikami
w miejscowej
telewizji „Siódemka” oraz Alga Iwanowna Łypiasta, albowiem naonczas medytowała i
– jak twierdzi – wydzieliła nieziemskie opary. W popołudniówkach lokalnych o
zdarzeniu nie
wspomniano słowem. Prasa jak zwykle manipuluje rzeczywistością. Znowu idzie
burza.
Rozdział trzeci
Świeciło słońce i ptaki świergoliły, gdy Marcysia znalazła na alei dziwny kamyk.
Natychmiast
splunęła na rękaw moherowego sweterka i sumiennie przetarła swój nowy skarb. Bo
Marcysia nałogowo zbierała kolorowe szkiełka, krzemienie, skamieniałe guana,
kapsle, pojemniki
po wazelinie. W chatynce na rogu ulic Wyspiańskiego i Wesołej, na poddaszu
leżały
całe stosy skarbów, a wśród nich szkielet Ginevry z rodu Orsinich w oryginalnym
kufrze.
Drewniane schody trzeszczały jak trzcina po upale. Dziewczyna przycupnęła na
zydlu, jeszcze
raz zdmuchnęła kurz z kamienia i oniemiała... Pośród szklistych i napęczniałych
wzgórków
skamieliny widniał wypalony, niczym laserem, albo kto wie czym, napis: Jozajtis.
– Kim jesteś?
– usłyszała gdzieś w swoim wnętrzu, w trzewiach, a i w bruzdach mózgu. – Ja
Marcysia,
ja tak jak tutaj stoję cała Marcysia. Nic więcej. – Oddaj co nie twoje, znajdo!
– krzyknął
głos wewnętrzny – A co nie moje? – zapytała. – Kamień! – A komu go oddać? –
Szukaj!
Marcysia dobrze pamiętała, że jeszcze kilka miesięcy temu w kombinacie szybkich
potraw
Rojal odnotowano nadprzyrodzone sytuacje i widziano tam karzełków bardzo
osobliwych, a
jej ciocia Alga Iwanowna Łypiasta, znająca różne dziwy, ostrzegała Marcysię
przed nimi i
krzyczała: – Nie waż się zadawać z lichem! Włożyła dziwny kamyk z tajemniczym
napisem
do biesagi i ruszyła przed siebie. Czuła, że jej wejście w wiek dojrzały nie
będzie zwykłe,
mało oryginalne i ciche. Pochodziła przecież z Sakumpakumckich, starego rodu
magów, parapsychologów
i kręgarzy błotnych. A to zobowiązuje.
Rozdział czwarty
Za murami miejskimi Szczecina znajdowała się Brama Młyńska, a za nią plac, na
którym
wykonywano wyroki śmierci. W XVII wieku dokładnie w tym miejscu płonęły na
stosach
kobiety oskarżone o uprawianie czarów.
Dokument notariusza nr 153
„W wyniku nadesłanych akt przez sędziego nadwornego przeciwko Sydonii Borck
uznajemy
jako sędziowie i ławnicy za słuszne, że Sydonia Borck, pomimo iż przyznała się
do winy,
a potem w całości zaprzeczyła, co zmusiło sędziego do zastosowania ostrych
tortur w
większym wymiarze, w czasie których przyznała się ponownie do dokonywania czarów
oraz
doprowadzenia osób do śmierci. Z tego powodu została skazana na ścięcie toporem,
a następnie
jej ciało spalono na stosie (...). Wszystko zgodne z prawem...”
19 sierpnia 1620 roku, na tak zwanym Kruczym Kamieniu kat ściął głowę liczącej
80 lat
Sydonii, następnie spalono jej zwłoki, popiół zaś rozrzucono po pobliskich
polach. Nie spalono
jej żywcem, gdyż była szlachcianką.
Niedaleko od miejsca kaźni Sydonii von Borck znajduje się obecnie Muzeum
Narodowe1,
a w nim wśród wielu eksponatów – dziwne to doprawdy – jej niezwykły portret,
autorstwa
anonimowego malarza. Zaskakuje nie tylko lokalizacja podobizny pozbawionej życia
tak
dawno i tak blisko „czarownicy”, lecz przede wszystkim kompozycja obrazu: dwie
postacie
Sydonii von Borck zastygłe na jednym portrecie olejnym z XVII wieku. W centrum,
na pierwszym
planie, Sydonia młoda, piękna, o wyrazistym spojrzeniu. Ubrana gustownie i
bogato. Za
nią, jak cień, ta sama Sydonia – stara, zmęczona, zniszczona tragicznymi
doświadczeniami.
Dwa oblicza tej samej kobiety. Dlaczego właśnie tak przedziwne i zapewne okrutne
było zamierzenie
nieznanego mistrza pędzla lub jego zleceniodawcy?
Z przesłuchania
Sydonia: „Widzicie przed sobą starą kobietę oszukaną przez bliźnich, krewnych i
przez
nich oskarżoną o władzę nieziemską. Mnie nawet ludzkiej mocy brakowało, by
przeciwko
niesprawiedliwościom krewnych moich na majątek dybiących stanąć (...). Kuzyn mój
Jobst,
książęcy radca, znalazł sposób pozbycia się mnie (...) Sędziowie, co książę
odchodzący bezpotomnie
chce usłyszeć od swojego doradcy, jaką pociechę? Że nie jego niemoc spowoduje
wygaśnięcie rodu Gryfitów, lecz czary Sydonii, która ród przeklęła, bo Gryfita
nie wziął jej za
żonę”.
Sydonia von Borck urodziła się w roku 1540. Pochodziła z szacownego
słowiańskiego,
pomorskiego rodu Borków, który z latami uległ germanizacji. Jego protoplastą był
kasztelan
kołobrzeski Borko. Ojciec Sydonii, Otto von Borck, pan na zamku w Strzmielu
zwanym Wilczym
Gniazdem i jego żona Anna mieli jeszcze syna Ulricha
i córkę Dorotę, jednak właśnie ją, być może dlatego, że była najmłodsza,
najpiękniejsza i bardzo
inteligentna, rozpieszczano wyjątkowo.
1 Przy ulicy Staromłyńskiej 27.
Niestety, Anna szybko opuściła ten świat. Sydonia, kobieta o wyjątkowych
aspiracjach,
ambitna i dobrze na miarę owych czasów wykształcona, nie przyjmowała oświadczyn
licznych
wielbicieli i marzyła o wyjściu za księcia.
Dostała się na dwór księcia Filipa I w Wołogoszczy. Tam poznała i zakochała się
z wzajemnością
w najpiękniejszym, najprzystojniejszym z synów księcia, Erneście Ludwiku, który
przyrzekł jej wierność, małżeństwo i mi-łość do końca życia. Rodzina Ernesta
czyniła jednak
wszystko, co możliwe, aby nie doszło do mezaliansu. Ku rozpaczy Sydonii jej
ukochany pojął
w roku 1577 za żonę Zofię Jadwigę, córkę księcia brunszwickiego. To był dla niej
cios na
miarę życiowego kataklizmu. Upokorzona, dotknięta do głębi, oszukana w swym
wielkim
uczuciu, Sydonia opuściła dwór wołogoski, rzucając, jak później mówiła
rozpowszechniana
intencjonalnie plotka, klątwę na ród Gryfitów: pół wieku nie przeminie, a liczna
naonczas
dynastia bezpotomnie wygaśnie.
Fakty historyczne
W roku 1592 umiera ukochany Sydonii, Ernest Ludwik; w 1600 – Jan Fryderyk,
książę
szczeciński, w 1603 – Barnim XII, następca Jana Fryderyka, w 1605 – Kazimierz
IX, w 1606
– Bogusław XIII, w 1617 – Jerzy III, w 1618 – Filip II, w 1620 – Franciszek I.
Ostatni z rodu
Gryfitów umarł bezpotomnie w roku 1637. Wraz z nim zakończyło swój byt całe
państwo
zachodniopomorskie.
Po śmierci ojca (1568 r.) od żyjącej do tej pory w dostatku Sydonii fortuna
odwróciła się.
Ulrich okazał się samolubnym człowiekiem, któremu siostra była zawadą – robił
wszystko,
aby nie otrzymała należnego jej spadku po rodzicach. Podobnie czynili później
inni krewni.
Brat zmarłego ojca – dworzanin księcia szczecińskiego Filipa II – za jego
wsparciem i wbrew
sprawiedliwości pozbawił osamotnioną kobietę ojcowskich majątków. Rozpowszech-
niał
także plotkę o rzuconej przez nią klątwie.
Mijają lata. Nieszczęście i coraz większa liczba wrogów idą za Sydonią jak cień.
Ogień
niszczy domy, w których mieszkała, przepada w płomieniach jej skromny dobytek,
zostaje
pobita... Piękna i łagodna kiedyś kobieta staje się agresywna. Często, z
rozmaitych powodów
uczestniczy w procesach. Wyłania się jej drugie, stare i udręczone oblicze z
portretu.
W roku 1604 książę Bogusław XIII nakazuje zamknąć Sydonię von Borck,
podejrzewaną o
czary i zmowę z szatanem, w klasztorze żeńskim w Marianowie koło Stargardu.
„Czarownicę”
przepełnia świadomość, że jej życie nie udało się. Czyta Biblię, modlitewniki,
księgi z
zakresu fitoterapii. Zna tajemnice ziół i często pomaga chorym. Mimo że jest
głęboko wierzącą
katoliczką, nie godzi się na pozostanie w klasztorze. Dochodzi do konfliktów
między nią a
przeoryszą. Zaskakująco wzrasta liczba jej nieprzyjaciół. Są wszędzie. W
najbliższym otoczeniu.
Wśród krewnych. Na dworze książęcym w Szczecinie. Gdy Sydonia próbuje uciec z
Marianowa,
aby złożyć skargę przed księciem, trafia do aresztu, oskarżona o
niepoczytalność.
Potem – o czary i spowodowanie śmierci kilku osób. W malignie mówi podobno o
bliskiej
śmierci swych wrogów, między innymi Jerzego III i Filipa II. Gdy ta
przepowiednia sprawdziła
się, wielce wystraszony książę Franciszek I wytoczył bardzo starej już kobiecie
proces,
wierząc, że uratuje tym sposobem ród Gryfitów od wymarcia. Sydonię von Borck
najpierw
uwięziono, a potem przeprowadzono liczne badania z wymyślnymi torturami.
Narzędzia tortur
Śruby do przykręcania palców, nóg, sznury, obcęgi. Hiszpańskie buty: dwie
żelazne płytki
przykręcane śrubami do piszczeli, aż do zgniecenia kości nóg. Stosowana na
Pomorzu, nakładana
na głowę czapa, którą stopniowo ściskano...
„Wówczas przystąpił do niej kat z pomocnikiem, zdjął z niej płaszcz i suknię,
związał na
plecach i tylko w koszuli posadził na rzemionach (...). Gdy Sydonię przywiązano
sznurami,
nogi włożono w dyby i ześrubowano je, czytano artykuł po artykule, a ona
przyznała się do
wszystkiego”.
Przesłuchanie
Sydonia: „Sędziowie, a teraz dajcie mi umrzeć. Jestem stara, zmęczona. Moje
życie nie
było mniej godziwe od innych, a o tyle gorsze, że dłuższe i dłuższa w nim była
samotność
moja, bezsilność wobec tych, którym uprzykrzyło się patrzeć na mnie. Pozwólcie
mi już
umrzeć. Niczego bardziej nie pragnę jak śmierci” 2.
Przed egzekucją, w nocy, przyszedł ukradkiem do celi Sydonii von Borck przejęty
strachem
książę Franciszek I. Ponoć błagał, aby odwołała swą klątwę, on zaś daruje jej
wolność i
życie. Na nic to się nie zdało. Sydonia milczała. Po kilku miesiącach „pan życia
i śmierci”
skazanej zakończył swój żywot.
2 Wykorzystano fragmenty cytatów z książki Bogdana Frankiewicza pt. „Sydonia”.
Szczecin 1986, Wyd. „Glob”. Akta
procesu Sydonii znajdują się w Archiwum Państwowym w Szczecinie.
Rozdział piąty
Zdarzyło się to niemalże w centrum Szczecina. W środę, 23 kwietnia 1986 roku,
małżonkowie
G. postanowili uciąć sobie drzemkę. Mieszkali sami, w jednym pokoju. Leżeli
osobno,
na tapczanach. I właśnie około godziny dwudziestej, a może trochę wcześniej, w
ich domu
zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Tak niezwykłe, że już po pewnym czasie, gdy
opowiadali o
tym, co ich spotkało, przeżywali to tak, jakby cień nieznanego zjawiska dotknął
ich przed
chwilą.
Telewizor był włączony. Cz. G. obudziła się i odruchowo spojrzała na ekran.
Obraz zaczął
skakać, stał się czarny. I nagle...
Mówi Cz. G.: – Nie pamiętam ich oczu, tylko kształt twarzy. Wiem, że wpatrywali
się we
mnie. To były dwie jednakowe istoty w ciemnostalowych ubiorach. W mojej pamięci
ich rysopis
rozmywa się jak we mgle: zarys głowy, nóg, tułowia. W pierwszej chwili
wystraszyłam
się bardzo i krzyknęłam panicznie do męża: kogoś ty wpuścił! On się obudził i
odpowiedział,
że nikogo nie wpuszczał do mieszkania. Wtedy, nie wiem jak to się stało, jedna z
tych istot
znalazła się obok niego.
M. G.: – Byłem zdziwiony, że żona krzyczy. Podniosłem głowę i zobaczyłem te dwie
stojące
postacie. Jedna obok drugiej. Gdy tylko powiedziałem, że nikogo nie wpuściłem,
ktoś
obok mnie usiadł. Czy to coś było materialne? Nie wiem. Ta istota była
trójwymiarowa, jak
człowiek. No może dokładniej – to było jak cień. Nie czułem drgnięcia tapczanu,
ani żadnego
ciepła. Tylko głowa zaczęła mi drętwieć. Nie słyszałem głosu, a słyszałem, że to
coś mówi do
mnie. Potrzebna im była ziemska kobieta.
Cz. G.: – Czułam ucisk w głowie. I była jeszcze rozmowa bez słów. Pamiętam,
powiedzieli,
że nie są z Ziemi. Może inaczej, ale sens był ten. Słyszałam: zmieni się
Kalendarz i Czas.
To pamiętam doskonale. Słyszałam: potrzebna jest kobieta ziemska do reprodukcji
ludzi.
Zgodziłam się, wiem to, powiedziałam: tak. Wówczas gdzieś we mnie zabrzmiało
dziwne
słowo: Jozajtis.
– Dlaczego powiedziała pani: tak? Czy była możliwość powiedzenia: nie?
Cz. G.: – A skąd ja mam wiedzieć? Nie wiem, nie wiem! Tajemnicze istoty nagle
znikły.
Małżeństwo G. nie pamięta w jaki sposób. Po prostu jak cień niknie, gdy światło
gaśnie.
Cz. G.: – Nie, żadnego niepokoju, lęku nie czułam. Wręcz przeciwnie, byłam
zadowolona,
nawet szczęśliwa. Zaczęłam się ubierać.
M. G.: – Pytam żonę, dokąd idzie. Odpowiada, że czekają na nią. Założyła kurtkę,
a do torebki
schowała karton papierosów. Wtedy powiedziałem: – Sama nie pójdziesz, ja idę z
tobą.
Kurtkę z szafy wyjmuję i wychodzimy.
Wówczas zauważyli, że za oknem ląduje jakaś bryła, kula czerwonego światła
wysyłająca
promienie niezwykłe. Zagrzmiało. Wyszli przed dom.
M. G.: – Staliśmy przed domem i ja już nie do żony, lecz do tej kuli krzyczałem,
żeby zabierali
nas razem, bo żony samej nie puszczę.
Małżonkowie G. twierdzą, że M. G. został uderzony w pierś potężnym snopem
światła.
Nogi się pod nim ugięły, słabość go wielka ogarnęła i upadł na ziemię. Wrócili
oboje do
mieszkania. On oszołomiony.
M. G.: – Usiadłem na krześle, zaraz przy oknie, odsłoniłem firankę i wygrażałem
im i wymyślałem
od najgorszych, że po co tu do nas akurat przylecieli, czy nie mieli gdzie,
tylko do
nas. I znowu poczułem mocne uderzenie. Upadłem.
Mówią, że przez całe wspólne życie nie wyznali sobie tyle miłości co wtedy. To
pamiętają
dobrze. M. G. jest marynarzem, pływa w dalekie rejsy i zawsze mieli mało czasu
dla siebie.
Światło uniosło się wyżej, ale nadal wisiało nad ziemią. Wtedy z M. G. stało się
coś dziwnego.
To coś kazało mu wyjść z domu i zobaczyć z bliska świetliste zjawisko. Wybiegł
na
ulicę. Żona chciała iść z nim, ale nie mogła się ruszyć z miejsca. Zemdlała.
Ocknęła się, gdy
mąż wrócił.
M. G.: – Poszedłem ich szukać, ponieważ czułem, że muszę to zrobić. Na ulicy,
nad ulicą
– ani śladu. Spotkałem starszą kobietę i pytam, czy coś widziała. A ona
powiedziała: tu nic
nie ma. Wróciłem do domu. Żona leżała na tapczanie i powiedziała, że w domu ktoś
jest.
Uspokoiłem ją, przytuliłem i zasnęliśmy.
Rano, w czwartek 24 kwietnia, obudzili się z potwornym bólem głowy. Byli
ogarnięci panicznym,
trudnym do określenia lękiem. Łzy płynęły im z oczu jak woda z kranu. M. G.
zauważył,
że niezawodny do tej pory japoński zegarek automatic, który miał na ręku,
spóźniał
się aż piętnaście minut. Ból głowy i lęk towarzyszyły im uparcie trzy dni.
Ustąpiły nagle, jednocześnie
u obojga małżonków. M. G. chciał iść do lekarza. Jednak za kilka dni miał
wypływać
w morze i obawiał się, że zamiast na statek trafi do psychiatry. Sąsiadka,
której to
wszystko opowiedzieli, też mówiła: do psychiatry idźcie, bo to tylkow głowie być
mogło, a
nie na ziemi. Pisał więc M. G. z morza do żony: zapomnij, nie dręcz się. To
tylko cień. I aż
Cień.
Rozdział szósty
Dwa autobusy wiozące pielgrzymkę rodzin po zamordowanych suną po zasnutej mgłą
drodze.
Siąpi deszcz i topi resztki śniegu. Dookoła rozciąga się las i bagna
niezmierzone. Tam
cienie przeszłości krzyczą po nocach. Bagna straszą nieprzystępnością, a las
jest inny niż polskie
lasy. Obrośnięte białymi brodami mchu sosny pną się w górę, pełno wśród nich
drzew
powalonych, o które nie upomni się nikt oprócz ziemi.
Syn: – Ojciec mój był funkcjonariuszem polskiej Policji Państwowej. We wrześniu
1939
roku opuścił rodzinne miasto i wraz z kilkunastoma policjantami udał się na
wschód, skąd
przyszła pocztówka z adresem nadawcy: Kalininskaja Obłast, gorod Ostaszków,
pocztowyj
jaszczik nr 8.
W połowie drogi między Moskwą a Leningradem (Sankt Petersburg) na północny
zachód
od Kalinina (Twer), nad jeziorem Seliger leży niewielkie miasto Ostaszków.
Mieszkaniec Ostaszkowa: – „(...) Na przełomie września i października 1939 roku
do
Ostaszkowa zaczęły nadchodzić transporty z polskimi jeńcami wojennymi.
Prowadzono ich
przez miasto w szyku, ulicą Włodarską wprost do Niłowskiej przystani, gdzie
czekał na nich
parowiec »Maksym Gorki« wraz z dwoma drewnianymi barkami, które mogły zabrać na
pokład
od 500 – 600 osób. Poza tym »Maksym Gorki« mógł wziąć do kajut i na pokład sporą
grupę
ludzi. Stąd płynęli wprost do klasztoru Niłowa Pustyń. (...) Tak więc przystań
Niłowska stała się
pierwszym etapem tragedii, przez którą przeszli polscy jeńcy wojenni skierowani
do obozu w
Ostaszkowie. Szli przez miasto bardzo dumni, godni swego narodu, w pełnym
mundurowaniu.
Szczególnie pięknie wyglądali oficerowie. Naramienniki na ich mundurach podobne
były
do noszonych w naszej armii carskiej. Poza tym obwieszeni byli akselbantami.
Pamiętam też
wspaniałe obuwie. Buty były tak wyczyszczone, że aż lśniły. Widać było, że nie
czują się jeńcami
wojennymi. Byli wyjątkowo dumni (...)”.
Ze źródła: „W pobliżu Ostaszkowa, na wyspie, w zabudowaniach klasztoru Niłowa
Pustyń,
znajdował się jeden z największych liczebnie, liczący bowiem około 6,5 tysiąca
uwięzionych
– obóz polskich jeńców wojennych. Do ostaszkowskiego obozu trafiło około 400
oficerów Wojska Polskiego, wszyscy wzięci do niewoli żołnierze Korpusu Ochrony
Pogranicza,
żandarmeria wojskowa, członkowie wojskowej służby sądowniczej, kilkudziesięciu
księży
oraz kilka tysięcy policjantów i podoficerów służby liniowej”.
Przyjechało 65 osób ze Szczecina, z Wrocławia, Warszawy, Bydgoszczy i Poznania.
To
krewni zamordowanych. Żony, wnuki, synowie i ksiądz, co pielgrzymkę na duchu
podtrzymuje.
Naczelnik zarządu do spraw jeńców wojennych NKWD ZSRR, towarzysz major
Soprunienko,
podpisał listę śmierci z 7 kwietnia 1940 roku, tak jak wiele innych list,
zapewne rutynowo
i z poczuciem dobrze spełnionego zadania. I zupełnie nie miał pojęcia, ani także
chęci
na filozoficzne rozważania, że oto staje się współwykonawcą zbrodni przeciw
ludzkości,
mordu na jeńcach wojennych, zagłady niewinnych ludzi: synów, mężów, ojców,
braci. A tym
bardziej nie interesowało go kompletnie to, iż rozkazał zabić Andrzeja,
policjanta – jednego z
wielu.
Syn Andrzeja, Eugeniusz, dostał po wielu latach niepewności kserokopie tejże
listy śmierci
z 7 kwietnia 1940 roku, znalazł na niej dane swojego ojca, a nazwisk było razem
sto, i teraz
już wie: kto, gdzie i kiedy sprawił, że on i jego rodzeństwo nagle stali się
sierotami. Chociaż
czy wie to wszystko na pewno? Kartka od ojca przyszła z Ostaszkowa, lista
śmierci z 7
kwietnia 1940 roku, pozycja 6, podpis – towarzysz major Soprunienko... I nic
więcej! Nie zna
twarzy mordercy, nie wie czy Andrzej, ojciec jego, miał świadomość, iż zostanie
zamordowany,
czy miał ostatnie życzenie, czy bał się, płakał, czy był dumny, jak ci, których
widział Rosjanin,
mieszkaniec Ostaszkowa i do chwili otrzymania strzału w potylicę nosił dumnie
podniesioną
głowę? Teraz przypuszcza tylko, że jest on wśród ekshumowanych w Miednoje.
Domyśla się. Mgła niepewności mroczy już tyle lat.
Jedzie więc Eugeniusz na miejsce więzienia i kaźni ojca swego, z pielgrzymką
organizowaną
przez Rodzinę Katyńską. To pierwsza pielgrzymka do Ostaszkowa, Tweru i Miednoje.
Pielgrzymi mają ze sobą znicze, tabliczki nagrobne, kwiaty i łez konchy, i
przeczuć rozmaitych
naręcza całe.
Eugeniusz: – Poprosiliśmy kierowcę i on pojechał drogą przez stary Ostaszków.
Tak więc
widzieliśmy stację kolejową, a obok stare, drewniane budynki. Tutaj ich
przywieźli. Stąd szli
do portu, i my tam byliśmy. Szybkim, nowoczesnym statkiem przewieziono nas na
wyspę. Pół
godziny to trwało.
I na wyspie, gdzie więziono 6,5 tysiąca przyszłych ofiar, 65 pielgrzymów
ogarnęło pierwsze
łkanie. Stali na grobli, którą własnoręcznie usypali polscy jeńcy wojenni. Szli
przez bramę,
która ich synów, mężów, braci przyjęła i wydała nie rodzicom, nie żonom, nie
siostrom i
braciom, lecz bagnistej ziemi zamglonej. Stanęli na klasztornym podwórzu, z
lewej strony
stara cerkiew, a z prawej strony zabudowania klasztorne, w nich zaś małe cele 3-
4 metry kwadratowe
powierzchni każda. Niektóre mniejsze, niektóre większe. W oknach ani szyb, ani
ram. Po drzwiach otwór tylko pozostał i wiatr w nim hula na przestrzał. Tak samo
było wtedy.
Oprócz tego w tych budynkach były piwnice – lochy o głębokości około 5 metrów. W
tych
lochach też ich trzymano.
Eugeniusz: – Zastanawialiśmy się wszyscy: jak oni tam przetrzymali zimę z 1939
na 1940
rok? Przecież nawet na Wigilię nie dostali garstki słomy pod głowę, bo nie to im
było przeznaczone.
Przez te pół roku czekania na egzekucję wielu cierpiało z głodu i zimna, wielu
chorowało
na tyfus, a przede wszystkim bardzo wielu na czerwonkę pomarło. Rosjanin, ten
miejscowy,
który widział idących dumie Polaków, co to buty mieli jak lustro wyczyszczone,
mówi także,
iż na cmentarzyku, co to w gruncie rzeczy żadnym cmentarzykiem nie był, bo
nikogo tu wcześniej
ani później nie chowano – zakopywano duże trumny a w nich wielu jeńców. – Trzeba
by
odkryć ziemię i zobaczyć na co pomarli, czy represji nie było – sugeruje. A
gdzie ten cmentarz?
Eugeniusz: – Tam jest tylko duże zapadlisko porośnięte krzakami, trawą,
chaszczami. I to
ma być cmentarz polskich jeńców wojennych?
A z tej wyspy ucieczki nie było. Oni o tym wiedzieli. W te pocztówki, które
rodziny dostały
wpisana została tragedia i można się było doczytać, że nie mają żadnej nadziei
na powrót.
Aby ich upokorzyć i sponiewierać, to jeszcze im wszystkim czapki zabrano, tak
jak nadzieję.
Eugeniusz: – Weszliśmy przez główną bramę na podwórze i zobaczyliśmy istny obraz
nędzy
i rozpaczy. Remontują co prawda klasztor, powoli to idzie, ale znikną te
wszystkie ślady,
które można by było jeszcze chyba znaleźć. Znikną napisy i wyryte na ścianach
ostatnie ich
marzenia pewnie. W klasztorze chcieliśmy odprawić mszę, ale pop, który się nim
opiekuje,
nie wyraził na to zgody. Nie mogliśmy tego uczynić nawet na przyległych
schodach. Odprawiliśmy
więc mszę przy głównej bramie. Czuliśmy, że oni są tutaj. Była więc polska
bandera
z orłem w koronie i krzyże dwa: jeden z Wrocławia, drugi ze Szczecina. Ten
szczeciński
krzyż ma już swoją historię, bo w Katyniu był dwa razy, teraz w Ostaszkowie i
Miednoje, a
potem do Starobielska i Charkowa pojechał męczenników nawiedzać. Niedaleko rósł
dąb,
biedny taki, wysoki, ale gałęzie miał połamane niemiłosiernie. I wszystkich do
tego dębu
dziwnie coś prowadziło. Może oni tam stali, bo wiedzieli zdumieni, że to ich
pierwszy apel
poległych tutaj. Przybiliśmy do drzewa tabliczki nagrobne, pęki kwiatów
złożyliśmy, zapaliliśmy
znicze. I płonęły płomieniami gorącymi, a my modliliśmy się.
Na spotkaniu z merem miasta Ostaszków, pielgrzymi zwrócili się z prośbą, aby
zezwolono
postawić krzyż na cmentarzu – zapadlisku w ostaszkowskim obozie. – Tak,
oczywiście, można
krzyż postawić – powiedział mer. – Tylko nie wiadomo dokładnie gdzie ten
cmentarz jest.
I każdy miejscowy, a niewielu ich było, powtarzał jedno zdanie, jakby na pamięć
wyuczone:
tego być nie powinno i nam jest przykro.
Byli z nimi na wyspie Rosjanie. Była przewodnicząca, która wsiadła na statek,
popłynęła z
pielgrzymką i szybko wróciła na swoje stare szlaki. Redaktor był także. Osobnik
bardzo
dziwny. Przedstawiał się, ale nazwisko wyszło im z głowy. Korowiow chyba. A może
trochę
inaczej.
Eugeniusz: – Stałem za tym redaktorem i on mnie nie widział. Z kieszeni jego
kożucha
wystawał opasły, czerwony notes. W pewnej chwili podszedł redaktor do popa i
ostrym tonem
zapytał go o nazwisko. A ten pop dosłownie zesztywniał i pokornym, cichym głosem
powiedział
co trzeba. Redaktor zapisał jeszcze dane pomocnika popa i pozwolił swoim
struchlałym
rozmówcom odejść. I odwraca się ten redaktor, spogląda na mnie i peszy się na
moment. A ja
do niego podszedłem, bo stało się ze mną coś dziwnego, gdy widziałem to wszystko
i mówię:
– Przyjechałem ze Szczecina. Jestem sierotą. Tu zabiliście mojego ojca.
Internowaliście i zamordowaliście.
A redaktor, Korowiow chyba, spochmurniał i powiedział: – Eto Stalin.
Z wyspy do miasta Ostaszków płynęli w ciszy. Nagle zabuczała syrena statkowa.
Przeszyła
mroczny nastrój i podniosłym go uczyniła na kilka minut. To był gest kapitana.
Ze źródła (głos Rosjanina): – „Na przełomie marca i kwietnia 1940 roku, gdy
stopniały
śniegi, a lód na jeziorze był czysty, niewielkimi grupami, takimi, które mogły
przejść po lodzie
zachowując odpowiednią odległość, szły oddziały jeńców do tego oto miejsca.
Znajdowała
się tu bocznica kolejowa, którą do dzisiaj nazywają tupik. Transportowano stąd
ziarno
dla potrzeb Armii Czerwonej. Jeńców ładowano do wagonów towarowych, tzw.
cielętników i
wywożono. Nie mówiono nam dokąd ich wywożą. Ale wiadomo było, że jadą na zachód,
nie
pamiętam czy to był obwód smoleński, czy inny, ale na pewno w kierunku
zachodnim.
Pytanie: – Czy konwojenci mogli nie wiedzieć co się stało z jeńcami?
Rosjanin: – Zapewne. Mogli nie wiedzieć. Jak mi Bóg miły, ja nie słyszałem, nic
nie widziałem.
Pytanie: – To znaczy, że operacja ta była wyjątkowo dobrze zakonspirowana?
Rosjanin: – Wygląda na to, że tak. I nie wszyscy o tym wiedzieli. Dopiero teraz
po latach z
przykrością dowiadujemy się o tej tragedii3.
Wiadomo jednak, iż jeńców Ostaszkowa wyładowano w Kalininie (Twer) i zawieziono
do
budynku NKWD, gdzie ostatni raz sprawdzono ich personalia i następnie
zamordowano
strzałem w tył głowy. Zwłoki zakopano w oddalonym o 30 kilometrów Miednoje, na
terenie
leśnym zarezerwowanym wyłącznie dla NKWD.
Twer-Kalinin. Miasto duże – ponad 400 tysięcy mieszkańców. Autobus toczy się po
łbach
brukowych, a pielgrzymi mówią o wszystkim, nawet o głupstwach, byle oderwać się
od ponurych
myśli. Rozmawiają pięć, dziesięć minut i spokój, i cisza zapada jak makiem
zasiał. Jeszcze
wczoraj wielu z nich wysłało z Ostaszkowa do Polski kartki pocztowe. Tak jak
przed ponad
pięćdziesięciu laty uczynił to ich syn, mąż, ojciec, brat. Oczy smutne, twarze
smutne,
oczy zamglone.
Eugeniusz: – W dawnej siedzibie NKWD mieści się teraz Akademia Medyczna. Jest
tam
nawet tabliczka głosząca, iż NKWD, a potem KGB prowadziły tutaj swoją
działalność. Pod tą
tablicą zapaliliśmy znicze. Dużo zniczy. A studenci medycyny wychodzili z
budynku i w
3 Wykorzystano fragmenty ścieżki dźwiękowej z filmu „Ostaszków” (Źródło).
oknach wystawali zdumieni. Wtedy wytłumaczyliśmy kim jesteśmy. – Tu ich
zamordowali,
sześć i pół tysiąca ludzi – tak zakończyliśmy. Wtedy oczy zrobiły się im duże
jak koła ze
zdziwienia, bo zbyt młodzi byli na to aby wiedzieć, a obraz zbrodni przecież we
krwi nie płynie.
Nie ulega wątpliwości, że jeńców przesłuchano w dużej sali, sprawdzono ich
tożsamość,
sprowadzono do wytłumionej drzewem i czymś tam jeszcze piwnicy, a także włączono
wentylatory,
żeby ich huk zagłuszył trzask wystrzałów. I tam, w piwnicznym pomieszczeniu było
niskie wejście, każdy z jeńców był skuty i wchodząc musiał pochylić głowę, a
zbrodniarz w
tym samym momencie strzelał w tył tej głowy, omotanej na dodatek, jak mówi
polski prokurator,
płaszczem, aby krew nie tryskała i rąk strzelającemu nie brudziła.
Pielgrzymi chodzą po kilkupiętrowym budynku Akademii Medycznej, dawnej siedzibie
NKWD i KGB, szukają miejsca kaźni i błąkają się jak we mgle. Nie ma nikogo kto
by wiedział
gdzie to było. Przyjechało – co prawda – trzech oficjalnych przedstawicieli
merostwa.
Uprzejmi byli. Grzeczni. Powiedzieli w rektoracie, że jest pielgrzymka, oni to
nazywali cały
czas – wycieczka, która przyszła, bo tu jej uczestników – wielu krewnych
zastrzelono. I pielgrzymka
– wycieczka szukała po całym budynku miejsca zbrodni. Przez swą niewiedzę
wchodziła
do sal laboratoryjnych i cofała się układnie. Jednak wszyscy byli grzeczni i
nikt nie powiedział
złego słowa.
Eugeniusz: – I wtedy pojawił się jakiś człowiek. Nie wiadomo skąd. Powiedział:
tymi
głównymi schodami chodziło naczalstwo, chodźcie, ja wam pokażę, wasi krewni byli
trzymani
na strychu przez dzień cały, a w nocy ich mordowano. Schodzili tymi oto wąskimi
schodami
z poręczami żelaznymi. On mówi: tędy, tędy, tędy... Patrzymy zaaferowani
dookoła, o coś
chcemy zapytać przewodnika uczciwego, a jego nie ma. Jakby we mgle się
rozpłynął. Jak
duch, cień, albo człowiek przestraszony.
Byli sami i czuli, że to musiało się stać właśnie tutaj. I ponownie jak na
wyspie szloch i
płacz rozległ się wielki. I zeszli na dół, do tych piwnic, tymi schodami. Widzą:
oto mały
przedsionek, z lewej strony drzwi zamknięte na wielką, nową kłódkę. I nie
znaleźli nikogo kto
by miał klucz do niej. Odpowiedzi tylko wyłuskali od miejscowych niezdarne: my
nie znajem.
Albo: to było przebudowywane już pięć razy. Nie wiadomo.
Eugeniusz: – Potem salę znaleźliśmy, no i ona wyglądała jak te, gdzie przed
zamordowaniem,
sprawdzano tożsamość jeńców. Tam modliliśmy się razem z księdzem, wzięliśmy się
za ręce, krąg utworzyliśmy, między nami Natasza, Rosjanka-pilotka miła, chwyciła
nasze dłonie
i widać było, że bardzo to przeżywa i nam współczuje. Później wsiedliśmy do
autobusu i
pojechaliśmy do Miednoje.
A droga była ciężka do zniesienia, bo ból w sercach wielki mieli. Jechali z
miejsca kaźni
na miejsce niegodnego pochówku. I znowu polska bandera z orłem w koronie, dwa
krzyże,
wieńce, kwiaty, znicze w każdej dłoni i łza w każdym oku. Tu odbyli drogę
krzyżową. Co
dziesięć, piętnaście kroków kolejna stacja. Koniec drogi krzyżowej – mogiła 250
ekshumowanych.
Szli do tej mogiły po mogiłach. Bo trzeba wiedzieć, że mogiła jest jedna, zaś
miejsc
do przeprowadzenia ekshumacji, zapadlisk oznaczonych brzozowymi krzyżami – dużo.
Wówczas, w roku 1940 koparka tam stała. Wykopywano dół, wrzucano do niego zwłoki
pomordowanych, bezładnie wrzucano, nogami do góry, głowami do góry, gdy się dół
zapełnił,
zasypywano go i kopano dół następny. To polskie rany na ziemi w Miednoje.
Eugeniusz: – A oprawcy postawili na tych grobach ubikacje. Oni biegali tam, oni
się bawili
i nawet dacze budowali. Był między nami leśnik, który wskazywał gdzie mogą być
mogiły, bo
starodrzew odcinał się od 45-, 50-letnich sosen posadzonych dla ukrycia miejsca
zakopania
ofiar. W ścianie lasu widać było kwatery – trójkąty, kwadraty, prostokąty,
kółka. To są drzewa
posadzone wówczas, a to stare.
Drzewa były iglaste i cisza była w tym lesie w Miednoje niezwykła. Taka jak w
Katyniu,
Charkowie... Przybili tabliczki nagrobne do sosen. Tam zbierali szyszki z tych
drzew co na
ich najbliższych rosły. Troszkę kory każdy odłupał. Małą gałązkę sosnową zabrał.
Każdy
chciał mieć relikwię swoją. Ksiądz modlił się za zbrodniarzy i oni też się
modlili.
(...) – I odpuść nam nasze winy jako i my odpuszczamy naszym winowajcom. A wielu
zastanawiało
się czy mają prawo odpuścić zbrodnię tak okrutną. Potem słychać było: – O
nawrócenie
Rosji prosimy Cię Panie.
Szli wolno do autobusu. Ktoś znalazł denko od czajnika, a na nim był napis:
Olkusz. Drugi
zaś pielgrzym wysupłał z mchu lusterko. Nie można się było w nim przejrzeć, bo
strasznie
gęsta mgła je okryła, lecz na odwrocie pozostał dobrze zachowany wizerunek
marszałka Piłsudskiego.
Znowu autobus i następnie pociąg. Miarowy stukot kół usypia wszystkich, tylko do
pielgrzymów
sen nie nadchodzi. W lustra okien stuka zielonkawa, jasna poświata księżycowa.
Oni zamykają oczy i widzą: obóz na wyspie, lochy, zapadliska, ubikacje na
grobach i ręce
Nataszy ściśnięte w solidarnym kręgu.
Pielgrzym budzi się, zapala nocną lampkę i otwiera książkę, której nie skończył
czytać
jeszcze w Polsce. A w niej wyrwana z kontekstu scena – świat inny, do którego
przyzna się
nieszczęśliwy człowiek i nie przyzna się wielu nieznanych sprawców jego
nieszczęścia.
* * *
„(...) – Co on mówi? – zapytała Małgorzata i jej nieruchomą, spokojną twarz
osnuła mgiełka
współczucia.
– On mówi – odpowiedział jej Woland – ciągle to samo. Powtarza, że nawet przy
księżycu
nie można zaznać spokoju i że przyszło mu zagrać niedobrą rolę”4.
4 Fragment książki Michała Bułhakowa „Mistrz i Małgorzata”.
Rozdział siódmy
Drewniany krzyż z napisem: Tu został bestialsko zamordowany 13-letni kibic
Czarnych
przez oficera policji wbito 11 stycznia 1998 roku w Słupsku, w miejscu
tragicznego zdarzenia.
Potem ponad 400 szalikowców zapaliło znicze i skandując: – Mundur niebieski,
orzeł
żelazny, zabiłeś dziecko, jesteś odważny – ruszyło w ramach protestu i chęci
odwetu w kierunku
Komendy Rejonowej Policji i gmachu Prokuratury Wojewódzkiej. W tym momencie
rozpoczęły się dni słupskiego chaosu i zamieszek ulicznych.
13 stycznia. Zbliża się godzina 12.00. Podchodzę do niezbyt licznej grupy,
przede wszystkim
nastolatków, zgromadzonej na ulicy Szczecińskiej, między dwupiętrowym budynkiem
nr
7 a sklepem z wykładzinami. Na murze napis: „Czarni Pany”. Na krzyżu rozwieszono
klubowy
szalik. Obok zdjęcia uśmiechniętego chłopca, kartka z napisem: „Tu zginął
Przemek bo...
był kibicem”. I jeszcze sklejka, na której ktoś wykaligrafował: „Wyrazy
najgłębszego współczucia
dla rodziny Przemka i klubu Czarni – składają kibice”. – To miejsce pamięci, bo
on tu
skonał – mówi 13-letni Rafał. – Nie znałem go, ale był w moim wieku – dodaje.
Dookoła wykrzykującej
swoją gorycz i nienawiść do policji nie tylko szalikowej młodzieży, krążą
dziennikarze
z prasy, radia i telewizji. Błyskają flesze. Pracują kamery. Protestujący
wyciągają
szyje, aby znaleźć się w kadrze. Mundurowych funkcjonariuszy ani śladu. Gdy
zebrani widzą
mikrofon lub dyktafon, natychmiast otaczają wianuszkiem żurnalistę i opowiadają
co było i co
teraz będzie. Nikt nie chce podawać swojego nazwiska. Imię, czemu nie.
14-letni Marek mówi z pasją: – Po meczu (Czarni – AZS 91:64) szliśmy ulicą, o
tam, na
czerwonym świetle. I dlatego gliny miały pretekst, żeby zaatakować. Przemek nie
był winny.
Spokojny taki. Pierwszy raz był na meczu koszykówki. Nic złego nie zrobił, nie
wyzywał, nic.
Policjant spałował go okrutnie. Na śmierć, gnida jedna! Chodził do klasy szóstej
C, Szkoły
Podstawowej nr 4. Ktoś natarczywie szarpie mnie za rękaw. Ubrana na czarno
kobieta. Nazwiska
nie poda, bo się boi represji, ale mówi, że słyszała, iż pałką bito chłopca po
szyi, a
sąsiad matki zamordowanego powiedział jej, że przechodząca wówczas położna
chciała pobitego
reanimować, lecz policjanci nie pozwolili. Odgonili ją, karetki nie wezwali,
jedli kanapki,
a dzieciak umierał. – Wczoraj szłam w demonstracji, też wybijałam szyby w
prokuraturze,
pałką dostałam po nodze. Bolało. A mówią, że nie biją – żali się podchmielona
nastolatka.
– A dlaczego policjant dostanie 5 lat za morderstwo i po roku wyjdzie? Złodzieje
idą na
10-15 lat odsiadki. Ja, gdybym zabiła policjanta dostałabym 25 lat.
Niesprawiedliwość! – wykrzykuje
18-letnia Sylwia. Jej koleżanka od szalikowców nie chce się przedstawić, ale
ogłasza
radosną nowinę: – Będzie ostra zadyma. Już w drodze są chłopcy z Legii Warszawa,
Lechii
Gdańsk, Arki Gdynia, Gwardii Koszalin, Pogoni Szczecin. Razem damy policji
wycisk. Od
godziny 17.00. 13 dni i 13 nocy będzie to trwało, bo tyle lat miał Przemek.
Śmierć za śmierć.
Nie boimy się. Nie podarujemy. Na pogrzebie spokojnie, a potem spalimy komendę
policji.
Śmierć za śmierć. Większość potakuje. – Tak – mówią – masakra ich czeka,
morderców. A
imię i nazwisko policjanta – zabójcy znają. Dariusz W. Na ulicy Wojska Polskiego
mieszkał.
Mieszkanie mu zdemolowali. On aresztowany, a rodzinę ukryto. A gdyby była w
domu? Nie,
rodzinie by nic nie zrobili. Skąd wiedzieli, że to on uderzył pałką chłopca?
Ktoś podsłuchał
policję. – Gdzie to co mówimy, będzie opublikowane? – pytają.
Po drugiej stronie ulicy zagaduję stojącego wśród gapiów mężczyznę. Ma na imię
Leon.
Więcej nie powie. – To jest chuligaństwo – mruczy zdenerwowany. – Zobacz pan,
już się
zbierają do zadymy. Policja jest bezbronna. W końcu dojdzie do tego, że
przestanie interweniować.
A w Słupsku od dawna nie można spokojnie wyjść na ulicę, bo napadają. Na Koper-
nika marynarza do kąpielówek rozebrali. Kilkunastoletnie wyrostki biegają po
mieście, a rodzice
co robią w tym czasie? Matka Przemka, słyszałem w radiu, prosiła, żeby zachować
spokój.
Oni w ... to mają. To dzicz. Ja bym lał ile wlezie. W telewizji słupskiej
pokazują chuliganów
jako bohaterów. Radio Vigor podało adres podejrzanego policjanta. To skandal.
Mówią,
że nie? Zobaczymy. Będzie dochodzenie.
12 stycznia Zarząd Wojewódzki NSZZ Policjantów w Słupsku złożył w miejscowej
prokuraturze
następujące zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa przez tamtejsze rozgłośnie
Vigor i City: „Działalność tych rozgłośni, poprzez manipulowanie informacjami
doprowadziła
do wzrostu napięcia społecznego i zakłóceń ładu oraz porządku publicznego na
ulicach
Słupska, w wyniku czego rannych zostało 33 policjantów i zniszczono 22
radiowozy”.
Tego samego dnia wojewoda słupski Jerzy Kuzyniak ogłasza w mieście żałobę.
Zmierzam w kierunku siedziby Radia Vigor. Na ulicach porządek. Szybko usunięto
ślady
zamieszek z ostatnich dwóch dni: barykady, spalone plastikowe pojemniki na
odpady, kamienie,
kawałki asfaltu... Tylko od czasu do czasu pod nogami skrzypią okruchy szkła.
Nie do
usunięcia są powtarzane z ust do ust skandowane w czasie zajść przez szalikowców
hasła:
„Pałą w łeb – tak słupscy policjanci zarabiają na chleb”, „Jesteś odważny,
jesteś szczęśliwy,
polska policja to sk.....”, „MO - gestapo”, „Biała pała – znak pedała”, „Wyrok
dla zabójcy”,
„Kamień Kruczy bić oduczy...”.
W rozgłośni Vigor ruch i zmęczenie na twarzach dziennikarzy. Co kilka minut
dopominają
się o kontakt renomowane agencje informacyjne. Piotr Gackowski, współwłaściciel
i dyrektor
programowy mówi: – Jest to radio komercyjne o profilu muzycznym. Nasz charakter
oceniamy
jako pozytywny, ale o zgrozo, w obecnej sytuacji nie zabrzmi to właściwie, choć
zwykle
staramy się nadawać informacje pozytywne. Mamy moralny, ustawowy i prawny
obowiązek,
aby informować społeczeństwo naszego miasta o tym, co się dzieje na lokalnym
podwórku.
Absolutnie nie zgadzam się z zarzutem, że zachęcaliśmy młodzież do wywoływania
burd
ulicznych. Także zarzut, iż nasze radio ujawniło personalia, jak i adres
zamieszkania podejrzanego
o dokonanie zabójstwa policjanta jest bezpodstawny. Ustawa o Radiofonii i
Telewizji
nakłada na nas obowiązek rejestrowania 28 dni programu i my ten wymóg spełniamy.
Jeżeli
prokuratura przedstawi nam zarzut, udostępnimy odpowiednie materiały.
Redaktor Marek Sosnowski pierwszy ujawnił na falach eteru sprawę śmierci
Przemka. Teraz
odtwarza przebieg zdarzeń: – W sobotę, 10 stycznia do północy byłem w radiu. W
drodze
do domu otrzymałem z rozgłośni informację, że do redakcji zadzwoniła rodzina
młodego
człowieka, który zginął tragicznie i prosiła o pilny kontakt. Natychmiast tam
pojechałem. Powiedziano
mi, iż do ich domu przyszli koledzy Przemka i powiedzieli, że został on pobity
przez policjanta. Zadzwonili do szpitala. Tam powiedziano, że mają natychmiast
przyjechać.
Żadnych informacji przez telefon. Pojechali. Okazało się, że chłopiec nie żyje.
Całą rozmowę
nagrywałem.
Fragmenty rozmowy zarejestrowane na tzw. szpiegu Radia Vigor. Głos ojca Przemka:
„Oglądając zwłoki syna na izbie przyjęć nie stwierdziłem żadnych obrażeń ciała,
jedyne co
było, to tylko sina głowa (...). Nie policja, nie prokurator, nikt inny, tylko
koledzy syna przyszli
i powiedzieli nam co się stało (...)”.
Głos matki Przemka: „Podobno cztery dorosłe osoby były świadkami tego.
Chcielibyśmy
ogłosić przez radio, aby zgłosili się wiarygodni świadkowie tego zdarzenia. Może
ktoś widział
i potwierdzi, że policja bije bezkarnie małe dzieci. On miał 13 lat, był
szczupluteńki i mierzył
155 cm (...)”.
Po bezskutecznych próbach uzyskania informacji w Komendzie Rejonowej Policji i
Prokuraturze
Rejonowej dziennikarz wrócił do studia i o godzinie 3.00 wczesnym rankiem 11
stycznia i potem jeszcze raz „wypuścił w eter” relację rodziców oraz „dźwięki” z
prokuratury.
Redaktor Sosnowski mówi, iż miał podejrzenie, a doświadczył wiele w latach
osiemdziesiątych,
że skoro takie jest stanowisko prokuratury, to ktoś chce sprawie „ukręcić łeb”.
Dom przy ulicy Małachowskiego 3. Tu mieszkał Przemek. Na drzwiach klepsydra:
„Dnia
10.01.1998 roku zmarł w wieku 13 lat śmiercią tragiczną Przemysław Czaja. Msza
św. żałobna
odbędzie się dnia 14.01. o godzinie 11.00 w kościele Najświętszego Serca
Jezusowego.
Wyprowadzenie zwłok nastąpi 14.01. o godzinie 12.00 z kościoła NSJ w Słupsku. O
czym
powiadamia pogrążona w żalu rodzina”.
Przyciskam guzik domofonu. Nikt nie odpowiada. Proszę sąsiadów o otwarcie drzwi.
Pukam
do mieszkania nr 2. Wychodzi kobieta i mówi, że cała rodzina od rana nie zjadła
kromk