Furmaga Lesław - Gwałt
Szczegóły |
Tytuł |
Furmaga Lesław - Gwałt |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Furmaga Lesław - Gwałt PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Furmaga Lesław - Gwałt PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Furmaga Lesław - Gwałt - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Furmaga Lesław
GWAŁT
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
Jeżeli Bóg żąda pomocy
Wiadomo, że kłamią kapłani
Pustelnik z Carin
Dzień był pogodny, słońce jakby znieruchomiało w środku nieba. Do krawędzi
kamiennej
góry przyklejone były domy i ogrody. Skalisty krajobraz i huczące morze nie
przyciągały na
to uroczysko. Domki drzemały na zboczach, w porcie kołysały się kutry, na
których ogorzali
mężczyźni w rybackich kapeluszach suszyli sieci, zwijali liny, przetaczali
beczki. Nawet zaraza
religijnej wojny była tu niewidoczna.
Maria Elwira odnalazła domek Remis, weszła do ogrodu. W niewielkim salonie
trzaskał
ogień na kominku. Remis ubrana była w skromną suknię, która podkreślała jej
kobiecą urodę.
Wnętrze domu robiło wrażenie zadbanej staroci. Meble i bibeloty dalekie były tu
od nowoczesnej
tandety. Wszystko, oprócz telewizora i radia, pamiętało czasy poprzednich
pokoleń,
Maria przypatrywała się młodej gospodyni. Czy ty nie doznałaś szoku? – zapytała
po chwili
bez wstępów. Remis zwróciła twarz ku Marii, rysy jej stężały.
– Co wiesz? – zapytała krótko.
– Wiem dużo – odparła równie krótko Maria.
Remis siedziała teraz z głową wtuloną w ramiona.
– Zastanawiam się skąd wzięłam tyle siły – powiedziała patrząc w ogień na
kominku.
– Miałaś dużo szczęścia, to byli przecież najemni mordercy – Maria Elwira nadal
przyglądała
się dziewczynie.
Remis uniosła głowę, jakby pozbywając się oporów i zaczęła mówić.
Uderzyli w tył roweru. Upadłam, wrzucili mnie do samochodu, skręcili w jar.
Któryś zerwał
mi bluzkę... Wywlekli mnie z auta, zaczęli podrzucać jak kukłę. Upadłam na
piach. Pili
whisky. Zerwałam się, zaczęłam krzyczeć, uciekać, Dopadli mnie.
Stali, patrzyli, spierali się, który pierwszy. Dwóch chwyciło moje ręce, trzeci
zaczął gwałcić,
potem następny. Było ich kilku, jednego nazywali Gass, drugiego Anioł... to był
zwyrodnialec,
zadawał ból. Nawet gdy traciłam przytomność czułam, że to znowu on... Gdy już
nie
mogłam nie udało mu się, więc mnie deptał. – Słyszałam wybuchy śmiechu. –
Przestałam
czuć. Nie wiem jak długo leżałam półprzytomna... Na górze było źródełko, strumyk
szumiał
gdzieś blisko. Weszłam do lodowatej wody. Powoli przestawałam krwawić. Trwałam w
bezruchu
aż zdrętwiałam. Zaczęłam krzyczeć. Nikt nie słyszał. Odnalazłam podartą
spódnicę.
Na przełaj, po skale zawlokłam się do domu. Matka była w Beldown. W mieszkaniu
wszystko stało na swoich miejscach, jakby się nic nie wydarzyło, panował spokój,
cisza.
Remis podeszła do okna, patrzyła na kuter, wpływający do portu, unosiły się nad
nim ptaki,
szarpiąc resztki ryb z sieci przy burtach. Słońce wyszło wysoko. W pokoju
przygasł ogień
na kominku, stary zegar uderzył na kwadrans jakiejś godziny. Remis zwiesiła;
głowę, zniżyła
głos. – Czułam, że jeszcze ciągle dzieje się coś złego. Nie mogłam umiejscowić,
określić,
nazwać co to było. Nagle zrozumiałam. Pączkował we mnie jad tych bestii.
Dostałam torsji,
pobiegłam do łazienki, zaczęłam się bronić. Ta obrona dodała mi siły... Nie
byłam już zniewolona,
mogłam z tym gwałtem walczyć, przynajmniej teraz. Miałam wrażenie, że brak tej
obrony byłby zwyrodnieniem.
Gorąca woda krążyła w moim brzuchu, przynosiło to ulgę, oczyszczało mnie
jakoś... Nie
poszłam na policję ani do lekarza, bałam się, że oni też mnie zniewolą.
Siedziałam w domu aż
znikła opuchlizna i sińce. Miałam nadzieję, że gorąca woda pomogła, chciałam
zapomnieć o
wszystkim. Niestety... było inaczej. Myślałam, że oszaleję. Znikąd nie było
ratunku. Przyszło
mi do głowy, żeby oszukać Teda, chłopaka z którym byłam ostatnio. Powiedzieć mu,
że to
jego dziecko. Z tym poszłam do spowiedzi... – Remis umilkła, patrzyła na
płomienie w kominku.
– Tak postanowiłam – Powróciła do wątku. – Ksiądz wyjrzał z konfesjonału. – Nie!
Nie! –
zaprotestował. Dziecko z gwałtu, wychowane w oszustwie?! Co ty mówisz!... –
powiedział
przerażony. – Więc to dziecko ma wiedzieć dlaczego jest na świecie? Mają to
wiedzieć wszyscy?
– zapytałam. Nie było odpowiedzi. Remis przerwała, znów patrzyła na dogasającą
głownię,
Maria Elwira na kamienny obraz fiordu.
Wysoko zawisł ptak, wielka mewa szybowała w bezruchu skrzydeł jak metalowy
latawiec.
Coś nieuchwytnego było w wysokich skałach nad miasteczkiem.
– Jeżeli dziecko okaże się takie jak Anioł, będziesz mu matką, pokochasz je
szczerze? –
zapytała łagodnie Maria Elwira. Remis uniosła głowę, miała dziwnie pustą twarz,
odwróciła
oczy w bok. Milczała chwilę. Czy będę mogła pokochać to dziecko... – to jakiś
upiorny sen –
powiedziała jakby jedynie do siebie.
– Słyszałaś o Albakorze – zapytała Maria.
– Tak, kiedyś opowiadała mi matka.
– To ja przed laty strzelałam w Segers – powiedziała szybko Maria Elwira.
Zapanowała cisza. W dole falowało morze. Pieniło się przy brzegach. Nie było
słychać jego
szumu, waliło o skałę szeroką falą jak na niemym filmie. Remis pobladła.
– Ty organizowałaś gwałty?! Ty!?
– Zostaw. To stare dzieje, chcę ci pomóc powiedziała Maria Elwira.
– Mnie napadli twoi ludzie! – krzyczała nagle wzburzona Remis.
Teraz Maria szukała słów, aby wyrazić to co musiała powiedzieć. – Anioł to
był... to był...
ja go kiedyś urodziłam... – wypowiedziała zmienionym głosem.
– Twój syn?!
– Syn? Czy mój?...– Twarz Marii Elwiry stała się też pusta.
– Twój syn?! – krzyczała ciągle przerażona Remis. Pochwyciła za ściany myśliwską
strzelbę.
– Idź precz. Nie chcę twojej pomocy! Precz! Przepadnij szakalico, szakalowa
matko!...
Maria próbowała uspokoić Remis, przekazać jej cząstkę prawdy o tamtym, ale to
było
niemożliwe... – A więc tak skończyła się jej misja... Nie musiała tu
przyjeżdżać... Nie musiała!
Na pewno? Nie wiedziała wówczas, że życie udzieli jej odpowiedzi także na to
pytanie.
Otrząsnęła się. Ruszyła na przełaj, stanęła nad urwiskiem. Ścieżka wita się
między zboczami
skał w jarach porośniętych trawą. Maria Elwira zeszła niżej, wyjęta kluczyki,
otworzyła drzwi
starego citroena, ruszyła kamienną drogą wzdłuż potoku.
W Port – Loden stało przy nabrzeżu kilkanaście kutrów. Maria zapytała o „Santa
Kingę”.
Odnalazła bez trudu szypra.
Stary uśmiechnął się i wyciągnął ręce.
– Znalazłaś się, a myślałem już Bóg wie co. – Zaprowadził ją do malej mesy.
Propozycja
była krótka. – Zostaniesz na królestwie w kambuzie, jest nas pięciu, jadamy trzy
razy dziennie.
Są puszki, makarony... Zresztą będziesz także robić zakupy. Kubryk po sieciach
przerobimy
ci na kabinę. OK? – zapylał.
– OK – odpowiedziała. I tak zaczęła się jej morska kwarantanna. Wieczorem byli
już w
zatoce. Ze wschodu wiało małą trójką, kuter rył dziobem fale. Woda piętrzyła się
na grzbietach.
Dookoła była nieograniczona przestrzeń morza, w górze przestrzeń do gwiazd.
Patrzyła
na te gwiazdy przez szczelinę w skajlajcie. Zapadła w sen, przespała pierwszy
raz od wielu lat
noc i pot dnia. Gdy obudziła się, kuter trałował, a ludzie przebierali ryby z
poprzedniego zaciągu.
W kambuzie był porządek, grzał się dla niej pudding z szynką, stała butelka wina
i
kubek. Pobiegła do Grahama wytłumaczyć się, że zaspała.
– Dobrze, że w ogóle chodzisz, inna by rzygała dalej niż biegną fale; wieje
piątka – roześmiał
się szyper.
Następnej nocy wróciły wspomnienia. Leżała w koi, patrzyła przez świetlik na
niski maszt
z anteną, który uparcie kreślił zygzaki między gwiazdami.
...Kiedyś zadawała Bogu pytanie, dlaczego to spotkało ją... Dlaczego właśnie ją?
Po owej
spowiedzi, której nie zapomni nigdy, przestała wierzyć w Boga. W Boga? To
nieprawda... W
Boga wierzyła zawsze... Ale gdzie był Bóg wówczas?
Potrącili ją podobnie jak Remis, samochodom, skuter upadł. Związali, zakleili
plastrem
usta. Znalazła się w bagażówce. Czuła, że serce zamiera jej z przerażenia. Było
ich pięciu.
...Między karłowatymi drzewami na stoku wzgórza stal opuszczony dom. Zawlekli ją
do
sutereny w tym domu. Miejsce było przygotowane. W rogu leżał materac przykryty
kocami.
Z boku stał koszyk z jedzeniem i butelka whisky. Zauważyła, że w strasznych
chwilach dostrzega
się szczegóły, a inne nawet ważniejsze rzeczy uchodzą uwadze. Z koszyka
wystawała
laska salami, aa bulkach leżał wielki nóż z kompasem w rękojeści. Zdarli jej
plaster z twarzy.
Wtuliła się w kąt. Patrzyła przerażona na pięciu bandytów.
Wysoki drab rozpinał portki, inni robili to samo. Zerwała się, rzuciła ku
wyłamanym
drzwiom. Dostała po raz pierwszy w twarz, upadla. Znów uciekła w kamienny kąt.
Dwóch
uniosło ją za ręce, ten, do którego pozostali mówili Hyde, przysunął się. Tkwiła
nieprzytomna
przy ścianie, zerwał jej stanik, przygniótł za głowę do ziemi, zbliżył narząd do
jej nagich piersi,
ocierał go chwilę o nie. Któryś otworzył butelkę whisky i podał ją bestii.
– Wlej jej w ryj, będzie giętka – parsknął.
Hyde wypił kilka łyków, potem chwycił ją za włosy, wlał sporo wódki do gardła.
Taki z
rudą brodą zerwał z niej spódnicę, chciał zerwać też figi. – Zostaw! – warknął
szef – daj
chłopcom, niech się pobawią. Cały czas broniła się. Trzymała te figi. Rechotali.
Została całkiem
naga. Położyli ją na materacu, trzymali za ręce. Z nogami walczył Hyde bez
niczyjej
pomocy. Rozchylił je. Poczuła jego ciężar na sobie. Ciągle spostrzegała różne
szczegóły. Zauważyła,
że któryś popija z butelki whisky i onanizuje się przy pomocy fig, które z niej
zdarli.
Ten wielki gryzł dotkliwie jej piersi. Potem wdarł się w nią nagle, boleśnie i
gwałcił. Trzymał
ją za włosy jak zwierzę.
Śmiał się chrapliwie. Tamci stali dokoła, mieli spuszczone portki, czekali na
swoją kolej.
Usiłowała przestać istnieć... Ale po przerażeniu przychodziła jasność, strach
powoli mijał,
przypływała rozpacz. Jakby szeroką od krańca do krańca ziemi rzeką, wlewała się
w nią
świadomość.
Uczepiła się myśli, że to sen. Chciała przebudzenia, ale upiorny sen trwał.
Przebudziła się więc z marzeń o śnie. Przestała odczuwać ciężar ścierwa na
sobie, smród
wódki i papierosów. Szakal przemocą otworzył jej oczy, zobaczyła wykrzywiony
zwierzęcą
rozkoszą pysk. Miał cienkie, długie jak dżdżownice, wargi, mordę szeroką, nos
prosty, rozszerzony
na dole w bydlęce chrapy... Po szyi chodził mu robak skórek, czy szczypawa,
brązowy,
piwniczny robak ze szczypcami na odwłoku. Kilka podobnych biegało po kamiennej
Ścianie nad jej twarzą. Zemdlała, obudziło ją bicie. Poczuła znów rwący ból. –
No, uważaj
dziwko... teraz... – charczał zwyrodnialec. Z całej siły uniosła biodra i
szarpnęła nimi, przewracając
się na bok. Usłyszała zbiorowy rechot bandy i zły śmiech potwora, który jeszcze
leżał na jej piersiach.
...Kilka mocnych uderzeń w obolałą twarz, słony smak krwi i chwilowe otępienie.
Zbir,
którego kompani nazywali Hyde, uniósł jej głowę za włosy, zajrzał w oczy.
Przygniótł ją
znów w dół do fallusa, wytarł go o jej twarz. – Liż, albo ci zrobimy
terrorystę... Znów zemdlała.
Gdy wróciła jej świadomość, Hyde lepki od potu leżał na jej łonie, piersiach,
twarzy. Zepchnął
go drugi. Gwałcił, chichotał, kąsał, ślinił ją plwocinami, wódką. Gdy następni
kładli
się między jej szeroko rozepchnięte uda, chwilami odzyskiwała świadomość.
Chciała się modlić,
ale nie mogła. Jakby przez sen poczuła w ustach włochatego robaka. Zacisnęła
zęby,
usłyszała wycie. Coś gorącego kapało jej na twarz. To krew broczyła z szakala,
przegryzła
wilkołaczą wargę. Wielkolud pochylił się nad nią. W słoiku mieli kreta. Przednie
łapy z zakrzywionymi
pazurami i pysk zwierzątka jak pług, wystawał z naczynia. Hyde położył jej
obcas na ustach, przygniótł je. – W moim kraju tak karano zbuntowane kurwy.
Podgrzejmy
słoik, kretowi zrobi się gorąco, będzie chciał uciec, przystawimy ci go do
dziury i kret w nią
wejdzie... Widziałaś rozdarty brzuch dziwki, którym wyszedł kret? Chcesz pofikać
z bólu?
Poczuła dotkliwy chłód. Któryś stał nad nią z opróżnionym kubłem wody. To nie
byt sen.
Hyde podgrzewał zapalniczką słoik, kret kłębił się w nim, zwierał i rozwierał
łapy z pazurami
jak szpilki. Zerwała się. – Uciec! Ratunku! Ratunku! pochwycili ją... Chyba Bóg
litościwy
zabrał jej przytomność. Koszmar stracił realne wymiary. Znów poczuła chłód
zimnej wody.
Koszmar wrócił. Stali wokół, Hyde trzymał rozgrzany stoik, w którym wiło się i
skręcało
mordercze zwierzątko. Przystawili do słoika owoc kiwanoli. Ryjkonos zagłębił
szpony w
miąższu. – Chcesz kreta do dziury?
– Nie! Nie! Nie! słyszała swój krzyk wydzierający się gdzieś w mózgu. – To
ruszaj się, jak
cię kochamy, bierz do buzi i nie gryź suko...
Gdy zapadała w omdlenie, bili i polewali wodą. Czuła, że była z bestiami sama.
Nagle zabrakło
Boga na niebie, zabrakło światła i ciemności. Już nie mogła. Skończyła się jej
wytrzymałość,
jej kobieca możliwość służenia oprawcom. Szykował się znowu Hyde...
Jej ręka trafiła na grubą ostrą drzazgę z rozbitej okiennicy. Nie myślała o
niczym. Chwyciła
tę drzazgę i z całej siły pchnęła przed siebie.
Uderzyła w brzuch wilkołaka.
Chwilę panowała cisza. Zaraz jednak poczuła uderzenie, bolało, następne też
bolało...
Kopnięcia oddalały się, miała wrażenie jakby katowano kogoś obok. Nie bolało
już, słyszała
tylko razy. Oprzytomniała. Ten z obandażowanym brzuchem stał w butach na jej
biuście i
sikał grubym strumieniem. But podniósł się, kopnął.
W dalszym ciągu nie czuła bólu. – Uciekałaś z dziurą, ale ci się nie udało, bo
tego świętość
zabrania – drwił. Chciałaś kurwo zepsuć poczęcie, zgrzeszyłaś... – Zapadła
ciemność.
W szpitalu trwała w obłędzie. Opędzała łono przed kretem, na twarzach
pielęgniarek widziała
piwnicznego robaka. Gdy zobaczyła na kolorowej okładce niemowlę, zaczęta
krzyczeć,
że to kret. – Kret! Ratunku!
Mijały dni, powoli przychodziła do siebie. Starała się zapanować nad obłędem.
Po szoku wracała świadomość. Jej chłopak przyniósł kwiaty, jakieś owoce,
czekoladki.
Był milczący. Ksiądz mówił o miłosierdziu i powołaniu kobiety do macierzyństwa.
Pewnego
dnia powiedział, że będzie miała dziecko. Dostała ataku epilepsji...
Dobry zmysł miał stary Graham. Łódź tańczyła na falach, krótki maszt kreślił na
niebie
między gwiazdami list do Pana Boga. Tu, z daleka od ziemi, był inny świat.
Wspomnienia
przesuwały się tylko gdzieś na starym filmie. Przez krajobraz fal i wichury były
odległe.
Wiatr tężał, fale rosły, ludzie nie mieli apetytu. Morski świat inny od tego na
brzegu. Myślała,
że dobrze jest uciec daleko od ziemi.
Lato było wietrzne i burzliwe. Ryba uciekła z łowiska, zaciągi niewiele
przynosiły połowu.
Gotowała rybakom strawę, myła garnki. Kutrowi towarzyszyły mewy na niebie i fale
przy
burtach. Zmienił się krajobraz, ale rozliczenie dokonywało się ciągle. Chciała
odpędzić tamte
obrazy. Nie mogła.
...W szpitalu pewnego ranka dostała ciążowych mdłości. Pomyślała o samobójstwie.
Pamięta wyraz twarzy Edgara, swojego chłopca, gdy powiedziała, że urodzi to
dziecko. On
wiedział, że jest osaczona i nie ma w tym kraju innego wyjścia. Pocałował ją,
prosił o przebaczenie.
Przysiągł, że ją kocha, ale nie czuje tyle siły, aby dzielić to straszne
poświęcenie.
Wyjechał.
Nocami budziła się. W ciemnościach chodził po jej szyi piwniczny robak ze
szczypcami
na odwłoku. W słoiku kłębiło się czarne zwierzątko. Popadła w obsesję.
Powiedziała o tym rodzicom, zakonnicy, księdzu. Byli wyrozumiali. Kupowali, jej
czekoladki,
owoce mango, pomarańcze... – Na świat przyjdzie dziecko... bezbronna istota,
którą
musisz kochać... – Musisz pokochać!? Nie ma takiego pojęcia – musisz pokochać! –
Oni
kłamią, krzyczał jej Bóg.
Zapytała lekarza, czy już zawsze będzie miała padaczkę. Powiedziała o obsesji, o
krecie,
robaku, wąskich wargach, spłaszczonym nosie, że jeżeli zobaczy taką twarz
dziecka to... to...
Bóg ci dopomoże córko – odpowiedział lekarz. Wykrzyczała, że znowu czuje się
gwałcona.
Zwątpiła w ludzi. Całą wolę skupiła na tym, żeby nie być człowiekiem. – Jesteś
doniczką...
doniczką, doniczką, doniczką. Wrzucono w ciebie ziarno, doniczka nie czuje...
Zostań doniczką...
– powtarzała nocami. Pomogło.
Wyszła ze szpitala. Sąsiedzi przynieśli słodycze i pluszową maskotkę. Pomyślała,
że to dla
dziecka i dostała ataku epilepsji. Przyjechali lekarz i ksiądz. Zaczęli mówić o
powołaniu kobiety,
miłosierdziu.
Znajomi unikali jej, przechodzili na drugą stronę ulicy, patrzyli w bok. Ksiądz
odprawił, w
kościele nabożeństwo w intencji poczętego dziecka, córki Bożej Elwiry.
Kupiła środki nasenne... Znów znalazła się w szpitalu. Zamilkła. Przestała
mówić. Wywieziono
ją do Francji, umieszczono w klasztorze. To był dobry pomysł. Leżała w łóżku,
patrzyła
w sufit. Ciąża była zaawansowana, było oczywiste, że dziecko przyjdzie na świat.
I przyszło.
Był to chłopiec, miał wąziutkie wargi i szerokie chrapki nosa. Pokazano jej go
po kilku
dniach.
Siostry i rodzice, którzy przyjechali, mówili, że jest śliczne. Pamięta, że gdy
zobaczyła te
rysy poczuła uderzenie. Zamknęła oczy, po krecim ryjku biegał piwniczny robak.
Zabrano
dziecko. Ciągle milczała. Raz usłyszała, gdy francuski lekarz mówił, że ona jest
ofiarą podwójnego
gwałtu. Przystanęła, podsłuchała rozmowę... Usłyszała, że jej natura odrzuciła
płód
wymuszony wbrew całemu ustroiowi. Siłą z zewnątrz, chciano stłumić ten odruch
odrzucenia,
nie udało się.
Zauważyła, że z pokoju usunięte zostały szczegóły, które mogły przypomnieć jej
dziecko,
ciążę, gwałt. Zabrano maskotki, książki o pielęgnowaniu niemowląt, sukienki. Na
ich miejscu
znajdowała nowe rzeczy, nie przypominające tamtych.
Rozmawiała już z siostrami, zaczęła wychodzić do ogrodu. Pojechała z zakonnicą
Teodorą
do miasteczka. Pamięta, że śmiały się. Koszmar jakby minął i ona wraca do
zdrowia...
Po latach dowiedziała się, że gdy leżała w szpitalu, ojciec postanowił aby jego
córka wychowała
to dziecko.
Znów znalazła się w zakonie na wyspie. Znów mówiono do niej „córko” i słyszała o
umiłowaniu
i miłosierdziu. Zaczęła wzywać na ratunek piekło i morowe powietrze.
– Powiłaś dziecię, musisz otoczyć je miłością – powiedział do niej nowy ksiądz
katecheta.
Znów w nocy zobaczyła tarantulę. Budziła się z krzykiem na ustach. Wracały wizje
zdarzeń
w mrocznej piwnicy. Znów zapadła w milczenie. Przywieziono jej dziecko. Kołyska
stała w
rogu klasztornej celi, nie zbliżała się tam. Zakonnice karmiły i przewijały
niemowlę. Znów
podjęta walkę Z naturą... Bądź suką, kurą, wilczycą... Miłość, szczęście
poczęcia, miłość macierzyńska
to podszepty szatana. Rozwijające się w tobie życie jest świętością jedyną...
Płód
to człowiek... – Bzdura!... Kiełkujący żołądź nie jest dębem, podgrzane przez
orlicę jajo, jest
jajem, nie orłem. Oni kłamią!
Rozpaczliwa walka trwała... Podejdź do dziecka matko... słyszała w snach nie
snach głos,
który też był nie do pokonania... Matko, matko... Matko?... Mijały dni. Rozterka
i tortura
trwały. Przemogła się, podeszła do kołyski. Dziecko spało. Ogarnęło ją
przerażenie, że zobaczy
skorpiona. Uciekła do łóżka, przykryta twarz kołdrą i żarliwie zaczęta się
modlić. Była
pewna, że pragnie śmierci. Ale nazajutrz znów podeszła do kołyski. Drżąc,
odwiązała becik i
wzięta niemowlę na ręce. Nie byt to kret ani piwniczny robak, nie czepiał się
jej piersi chitynowymi
łapkami. Dziecko otworzyło oczy, były niebieskie i wesołe...
Zakonnice uznały, ze stał się cud. Niepotrzebne były już niańki w habitach.
Wzięła niemowlę
na ręce. To było zwyczajne dziecko. Położyła je w beciku do rana stała przy
oknie.
Wiedziała już, że podejmie heroiczną próbę. Jej osobowość była rozdarta. Razem z
postanowieniem,
że będzie dla tego dziecka ofiarną, godną szacunku, zwierzęcą matką, jakby
odzyskała
spokój.
Ojciec wywiózł ją do Elberg, wynajął mieszkanie w zieleni nad potokiem.
Promieniał
szczęściem, Magnus, bo takie imię otrzymało dziecko, rozwijał się świetnie.
Raz postawiła wózek na górce, ktoś trącił hamulec.. Wózek potoczył się po
jezdni. Wyskoczyła
ze sklepu z paczką w ręce. Wózek jechał szybko do skrzyżowania, gdzie po głównej
ulicy pędziły samochody. Biegła jak oszalała, i rzuciła paczkę i portfel. Wózek
wjechał ha
skrzyżowanie.
Usłyszała pisk opon. Pchnięty ciężarówką mikrobus leciał na leżącego przy
krawężniku
Magnusa. Skoczyła za dzieckiem. Poczuła uderzenie. Straciła przytomność, Ocknęła
się w
szpitalu. Leżał przy niej cały, zdrowy Magnus. Przyjechał ojciec, płakał ze
szczęścia. Wokół
pełno, było kwiatów i prezentów...
Miała złamany obojczyk i była ogólnie potłuczona. Leżąc w szpitalu pewnego dnia
zobaczyła
na okładce magazynu ilustrowanego swoją fotografię. W środku był wywiad z ojcem.
Zaczęta czytać, pociemniało jej w oczach. Ojciec mówił, że jego córka pokochała
dziecko
gwałcicieli. Odłożyła gazetę, czuła pustkę. Zaraz potem runęli na nią innego
rodzaju szakale,
dziennikarskie hieny. Używając różnych sztuczek, przerywali szpitalne kordony i
wpełzali do
niej, migając fleszami. Odwracała twarz i milczała. Zdziwiła się jednak któregoś
dnia słysząc
swój głos i to co mówi. Zamiast słów buntu, wypowiadała, słowa pokory. Czyżby
miała teraz
dwie natury? Właściwą, ukrytą, nieustępliwą i drugą w płaskiej aktorskiej
masce?... – Proszę
pani, kobieta stworzona jest żeby dawać życie, nie ma przecież większego
dokonania pod
słońcem, prawda?
– Niemal promieniała.
– A jak układa się pani życie osobiste? – pytała dziennikarka.
– Moje życie osobiste, to syn Magnus.
– A co pani czuje do zboczeńców, którzy panią brutalnie skrzywdzili?
– Miłosierdzie czuję. Czyn nieczysty jakiego dokonali został, uświęcony moim
stanem
błogosławionym. Bóg widocznie czuwał – odpowiedziała wpatrując się w aurolę
Świętej
Niepokalanej na obrazie W rogu szpitalnej sali. Mijały dni, później miesiące.
Ojciec został
merem w miasteczku.
Ona miała wówczas dwadzieścia kilka lat była samotną dziewczyną. Narzeczony
odszedł,
to prawda, ale po dwóch czy trzech latach od gwałtu, mężczyźni przestali od niej
stronić. Nie
miała jednak żadnego towarzystwa, ba nawet znajomych, nie spotykała się z nikim
z domu
wychodziła na spacer jedynie z dzieckiem.
W rynku Bwldown szanowany powszechnie Wiktor Adams miał sklep z urządzeniami
elektronicznymi. Był to elegancki magazyn hurtowo – detaliczny. Przed dwoma laty
żona
Wiktora, pani Sandra Adams, znana aktorka, zginęła w wypadku samochodowym wraz z
dwojgiem dzieci. Młody elektronik długo nie mógł otrząsnąć się z ciosu, który go
spotkał.
Sklep ciągle straszył żaluzjami na witrynach. Był ciemną plamą w kolorowym
rynku. Wiktor
wybudował granitowy grobowiec na cmentarzu, miał tam kamienną ławkę dla siebie.
Spędzał
na niej całe dnie. Chodził też do parku z książką, szukał ustronnych miejsc i
czytał. Po pewnym
czasie ukłonił się Elwirze. Gdy spotkał ją ponownie z dzieckiem, dał Magnusowi
elegancką
zabawkę, monitorek wyświetlający kolorowe postacie z bajek. Było to urządzenie
drogie, Maria Elwira zaprotestowała, odmówiła przyjęcia zabawki. Tak zaczęła się
ich znajomość...
Wiktor był przystojny, miał trzydzieści kilka lat, jeździł sportowym MG. Po
pewnym czasie
złożył wizytę w domu Tellierów. Przyniósł Elwirze kwiaty i słodycze. Wydawało
się, że
tych dwoje dopomoże sobie w nieszczęściu. Maria zaczęła chodzić na spacery.
Pojechała na
piknik czerwonym kabrioletem, poszła z Wiktorem do kina na nocny seans. Gdy
jednak próbował
ująć jej dłoń, cofnęła ją. Gdy Wiktor chciał pocałować ją odepchnęła go.
W nocy znów zjawili się szakale. Przeżywała gwałt na nowo. Wiktor przyniósł
kwiaty,
przeprosił ją, przyrzekał, że będzie czekać, aż ona powróci do równowagi.
Jeździli dalej na
wycieczki, chodzili do kina. Ona czuła, że Wiktor chciałby czegoś więcej i
przerażało ją to.
W snach widziała go razem z szakalami w piwnicy rozwalonego domu. Matka gładziła
ją po
głowie namawiała aby nie zrywała tej znajmości... – Ratuj swoją młodość
Elwiro... Wiktor to
dobry człowiek, los skrzywdził go jak ciebie, dopomóż mu, on dopomoże tobie....
– mówiła
swoim łagodnym głosem. Gdy przychodził, matka opuszczała samotnie na pięterku,
parzyła
herbatę, podawała ciastka.
Tylko senior Tellier nie był zadowolony, że córka przerwała życie pustelnicy.
Wiktor wymógł, żeby pojechała do lekarzy angielskich, zbadała się, leczyła.
Zaczął uśmiechać
się, zdjął żaluzje z witryn sklepu w rynku, zatrudnił, ekspedientów,
zorganizował kiermasz
i akcję dobroczynną. Maria Elwira pozostawała na obserwacji w klinice. Wyniki
badań
nie były pomyślne. Gwałt pozostawił wyrwę w psychice młodej kobiety. Nie czuła
potrzeb
erotycznych, nie była zdolna do uczuć macierzyńskich.
Tolerowała mężczyzn, ale gdy pojawiało się w ich zachowaniu coś związanego z
seksem,
przerażało ją to. Bała się dotyku ich rąk, widoku ciała. Doktor na jej prośbę
powiedział o tym
Wiktorowi. Ona już przedtem wiedziała, że została okaleczona na zawsze.
Wiktor przychodził jeszcze, potem widywano go z córką właściciela jachtowej
przystani...
Mijały dni, tygodnie, miesiące. Magnus rósł, senior Tellier robił karierę w
partii chrześcijańskej,
matka usunęła się w cień swojej niszy na pięterku...
Ona ubierała się na czarno i nosiła tylko białe kołnierzyki, dziecko chodziło w
szatkach,
które szyły siostry zakonne. Dowiedziała się, że ojciec postanowił, iż Magnus
zostanie księdzem.
Bunt w niej przygasł. Wiodła życie drzewa. Słyszała, że matki cieszyły się
pierwszym
zębem dziecka, wyraźnie wypowiedzianym słowem, uśmiechem oczu... Myśląc kiedyś o
przyszłej rodzinie i dziecku pewna była, że będzie taką właśnie matką, ale jej
dziecko zamiast
uśmiechu kurczyło długie wąskie usta i marszczyło rozszerzony na dole nos...
Ale było to także dziecko z jej ciała. Czuła jakieś okruchy miłości, tkliwości,
macierzyńskiego
szczęścia, ale czuła też żądzę zgniecenia gołymi rękami tej maseczki.
Gdy Magnus zaciskał piąstki i krzyczał, miała sucho w ustach i szum w
skroniach... To był
Hyde!...
Godzinami siedziała w fotelu, patrzyła na obraz Matki Boskiej z dzieciątkiem na
ręku.
Twarz świętej była uduchowiona, wokół jej głowy promieniała aureola. Nad główką
dziecka
tez byt święty blask. Ono poczęto było w sposób boski, jego matka pozostała
dziewicą.
Wszystko było niepokalane, czyste... A ona? A Magnus? Widocznie, aby urodził się
Bóg,
poczęcie winno być boskie.
A jakie musi być poczęcie szatana?
Któregoś wieczora jak w transie podeszła blisko i przebiła płótno nożem. Potem
ukryła obraz
za kufrem w piwnicy. Na ścianie pozostała jasna plama. Kazała zrobić portret
Magnusa ze
zmienionymi ustami i zmienionym nosem, powiesiła ten portret na miejscu obrazu
Niepokalanej.
Mijały tygodnie, miesiące. W domu było cicho i spokojnie. Matka żyła w izolacji
na piętrze,
ona z dzieckiem jak sosna i małe drzewko obok siebie. Czasami w tej ciszy czuła
coś z
nadchodzącej apokalipsy. Dni były jak spadające krople z rynny, kapały,
kapały...
Na stryszku pod dachem jaskółki miały gniazdo. Magnus wybrał młode ptaki, ułożył
na
desce i rozdeptał. Gdy przyleciała jaskółka matka, złapał ją, oskubał z piór i
źdźbłem słomy
ranił skaczącego po trupach piskląt upiorka. Śmiał się przy tym, bełkotał jak
Hyde... Zemdlała.
Łoskot na schodach przywołał ojca. Znów znalazła się w szpitalu. Spadła z
kondygnacji.
Przebudzenie przyniosło refleksje... – Czyżby szatańskie poczęcie rzeczywiście
przyniosło
narodziny diabła?... Zaraz, zaraz, nieszczęsna matko, dzieci w pewnym wieku
miewają sadystyczne
odruchy. Masz kompleks, ty powinnaś się leczyć... A jednak padła mozolnie
stawiana
konstrukcja... Magnus to szakal, szakalowa matko. Ulga przyszła jednak szybko.
Nowe odkrycie
bolało jakoś nie po ludzku, jak boli brzozę, gdy drwal w jej miąższ wbija klin.
Była
przecież drzewem. Wieczorem przyszedł ojciec. Postarzał się, przygarbił. Zrobił
gest, jakby
chciał wziąć ją za rękę. Cofnęła dłoń.
– Co się stało? – zapytała.
– Widziałem, co zrobił Magnus...
– Zwyczajnie dziedziczy – powiedziała jak o śniegu, który topnieje na wiosnę.
Po tym wydarzeniu senior Tellier pojechał do Londynu zasięgnąć opinii wybitnych
specjalistów.
Tym razem nie poszedł jedynie do „instytucji miłosiernych”, nie usłyszał więc,
że
Bóg nie pozwoli skrzywdzić niewinnego dziecka. Profesor akademii przedstawił mu
liczne
przykłady dziedziczenia jako oczywistego prawa natury.
Magnus nadal rozwijał się dobrze. Obserwowała go, czytała mu, uczyła miłości do
tego, co
żyje. Kiedyś zapytał, gdzie jest jego tatuś. Często wracał do tego pytania.
Chciał mieć ojca. Mówiła, że jego tatuś zginął na morzu, kiedy on był mały. Nie
wierzył.
Raz powiedział, że on nie miał tatusia, a ksiądz mówi, że mamusie tych dzieci,
których tatusiów
nikt nie widział, powinny się wstydzić. Zaprzyjaźnił się z Olafem, nieco
starszym synem
znanej aktorki szanowanego profesora greki. Rodzice Olafa byli sąsiadami z
niedalekiej willi.
Była zadowolona z tej przyjaźni. Olaf pochodził z dobrego domu, był dobrze
wychowany.
Spokój znów jednak został zakłócony. Znalazła między rzeczami syna buteleczkę, w
której
konały robaki i owady. Były tam pszczoły, trzmiele, muchy, ćmy. Znalazła też
słoiki, w których
robaki i owady były żywcem poprzekłuwane szpilkami. Lekarze specjaliści
uspokoili ją.
Twierdzili, że odrażające zabawy nie świadczą jeszcze o niczym, że chłopcy w tym
wieku
bawią się w przemoc, i że wynika to z ich męskiej, kształtującej się dopiero
natury.
Spostrzegła także, iż Magnus jest bardziej rozwinięty niż rówieśnicy. Kadłuby
statków,
które wycinał z drewna, rysunki pałaców, samolotów, samochodów miały odpowiednie
proporcje.
Potem zaczął rysować i wycinać pistolety, bomby, granaty. Zadziwiająco był w tym
pojętny. Znów przeraziła się. Znów uspokoili ją psychoanalitycy. Kazali jej
leczyć się z kompleksu,
który uznali za groźny. Leczyła się. Pracowała nad testami, studiowała
odpowiednią
literaturę, brała przepisane środki. Magnus poszedł do szkoły i uczył się
dobrze...
Pewnego dnia zastała go na strychu, gdy przy pomocy specjalnie skonstruowanego
urządzenia
rozdzierał kotkę ogrodnika. Zwierzę miało sześć młodych kociąt. Rozdzierana
matka
miała zaklejony plastrem pyszczek, aby kaźń mogła odbywać się w ciszy.
Znowu obudziła się w szpitalnej separatce. Powoli, z oporami, przypominała sobie
zdarzenia,
które miały miejsce tamtego dnia. Początkowo nie pamiętała nic, prawda spływała
na nią
falami, wypełniała świadomość nie od razu, ale jak przybój, którego poziom
zwiększa się i
zwiększa. Rozdarta kotka jeszcze krwawiła. Pełzał po niej kret. Po szyi Magnusa
biegał piwniczny
robak ze szczypcami na odwłoku. Chwyciła upiora i zaczęła dusić, biła jego głową
o
krokiew, miażdżyła maskę rękami, przewróciła go... Biła, aż u stóp miała
zmasakrowanego
potworka. Ocknęła się, popatrzyła uważniej, to nie był skorpion, to był Magnus.
Leżała w sali z drzwiami bez klamek. Okaleczyła dziecko, czekała ją rozprawa.
Znów pojawiły
się hieny z aparatami fotograficznymi. Znów znalazła się na okładkach magazynów
i
pism.
Magnus miał uszkodzone oko, wstrząs mózgu... Postanowiła umrzeć, ale w domu
obłąkanych
nie miała możliwości targnięcia się na życie.
Sprawa stała się publiczna, prysnął mit o świętej matce.
...Przygniatały ją wspomnienia jak lawa, ciężkie, brunatne, pełne palącego wciąż
jeszcze
ognia. Obcowanie z morzem powoli jednak robiło swoje. Czuła, że ta lawa
kruszeje, rozpada
się, stygnie. Chwilami zapominała o Albakorze. Był kiedyś czas, że była
dziewczyną jak inne,
śmiała się, pragnęła mieć męża, dzieci, dom...
Wicher uderzył w burtę, szarpał siecią, zagrał metalowymi pływakami podzwonne
zachodzącemu
słońcu.
Wiatr tężał, na szelfie często piętrzyły się wysokie fale i zacinał ostry
deszcz. Kuter wędrował
wówczas po górach wodnych, w dół i do góry. Praca w kambuzie była trudna.
Szyper zadowolony mówił, że gdyby nie smacznie gotowana strawa i czystość
wszędzie,
nie wiedziałby, że jest kobieta na statku. Nowy kierunek wichrów zmienił puste
sieci w pełne.
Ludzi od pracy bolały ręce. Szedł tłusty piękny śledź. Zapełniały się beczki w
ładowniach. Z
niechęcią myślała o powrocie do portu. Tu, mimo sztormowej pogody, było inaczej.
Czas przemijał... A piętno? Piętno stawało się jak film o zupełnie kimś innym.
Proces o okaleczenie dziecka rzucał światło na sprawę psychiki zgwałconej i
przymuszonej
do rodzenia kobiety. Był cichy i bez wyroku okazującego. Ojciec stracił
przywileje. Matka
w pokoju na górce zapadła w cichy obłęd. Senior Tellier odwiózł Magnusa do
przyklasztornej
szkoły, gdzieś na drugim końcu wyspy. Wróciła do domu. W nocy przychodziły
sny...
...Czy jej losy nie potoczyłyby się inaczej, gdyby wówczas nie znalazła broni?
Uprawiając ogródek odkryta pod parkanem walizkę. Zabrała z niej pistolet
maszynowy...
W prasie wybuchła sprawa zgwałconej dziewczyny, której zabroniono wyjechać za
granicę,
żeby nie mogła przerwać ciąży. Wydarzenie stało się przyczyną społecznych
niepokojów.
Organizowano wiece. W telewizji wygłosiła przemówienie parlamentarzystka
nawołując, aby
społeczeństwo nie pozwoliło na zamordowanie dziecka poczętego wzywała, aby
dziewczynę
zniewolić w klinice, aż do rozwiązania.
Ona napisała list do tej parlamentarzystki oraz kilku gazet i pierwszy raz
podpisała się Albakora.
„...Tylko mali szaleńcy nie mają idei – pisała. – Ludzie, którzy niosą wielki
obłęd są
nawiedzeni, a ich racja „święte”. Tacy tworzą dla swojej sprawy specjalny
język... Nie ma
płodu, tylko dziecko poczęte... dziecko poczęte, które w stanie embrionalaym
jest już człowiekiem,
a przerywanie ciąży zabijaniem ludzi, bo ludzie są dla ciebie rekwizytami,
zarówno
ci już żyjący i broniący się przed skutkami gwałtów, jak bezdomni, bezrobotni,
chorzy i jeszcze
nie urodzeni. Chodzi o nieograniczoną władzę, aby można było zabronić
transfuzji, transplantacji,
rozwoju nauk medycznych w zależności od będącej u władzy sekty...
Sprawiedliwi i światli – pisała dalej – powiedzieli już na ten temat wszystko,
Dla szaleńców,
połączone komórki męskie i żeńskie są człowiekiem, kobieta zaś czerepem, w
którym
taki płód może rozwijać się wberw jej woli...
...Skazałabyś człowieka, który spalił worek kiełkujących żołędzi, za spalenie
dębowego lasu?
W sowietach przez trzy ćwierci wieku nie było przyjaciół, braci, kolegów, byli
towarzysze.
Nie było ludzi były masy, nie było przeciwników politycznych, byli wrogowie
ludu. Zakłamany
język skompromitowany został przez komunę. Jeżeli pojawia się znowu, stanowi dla
społeczeństwa ostrzeżenie. Póki dogmaty celebrowane są w świątyniach, jest to
modlitwa,
jeżeli zaczynają obowiązywać w parlamencie, biada narodowi, który na to pozwoli.
Pomyśl,
jaki przymus rodzenia może mieć wpływ na najwyższą wartość – miłość matki, I
nich ci Bóg
z ludzkich serc, a nią walczących o świecką władzę ambon, wybaczy”.
Albakora
Usłyszała w radiu, że na ulicach Segers odbędzie się manifestacja, jako sprzeciw
wobec referendum
w sprawie wydania paszportu zgwałconej dziewczynie.
Jak lunatyczka zapakowała znalezioną broń do futerału po skrzypcach. Stanęła na
rogu.
Nie czekała długo. Pochód posuwał się środkiem ulicy. Hasła były wypisane na
płótnach i
kartonach:
MACIERZYŃSTWO JEST BŁOGOSŁAWIEŃSTWEM! POWSTRZYMAĆ
ZWYRODNIAŁĄ MATKĘ! ZBRODNIARCE MÓWIMY NIE!
Starsze panie krzyczały, wygrażały parasolkami. Z tych okrzyków nie wynikało, że
młode
kobiety mają rodzić poczęte przez gwałt dzieci, że mają je karmić, wychowywać i
kochać.
One po prostu miały, nie przeszkadzać, żeby im się te dzieci rodziły... Dzieci
miały się rodzić
tak jak przedmioty rzucane z góry spadają na dół... Kto temu przeszkadzał, był
wrogiem owego
„ludu”, który miała przed sobą...
Przez lata, mimo olbrzymiego wysiłku, nie może przypomnieć sobie co myślała tuż
przed
momentem zero...
Dlaczego nie załamała się nie odwróciła, nie odeszła...
Pistolet maszynowy w jej rękach szarpnął raz i drugi, potem zaczął drżeć,
trzymała go
mocno. Zobaczyła buchający z lufy ogień. Nie słyszała nic. Upadły krzyże,
strzelała już w
pustą ulicę. Manifestanci znikli, ukryli się w bramach i za parkującymi
samochodami.
Na asfalcie leżało kilka krwawiących ciał. Jedna kobieta nie upadła i nie ukryła
się. Stała i
patrzyła na nią, zrobiła krok do przodu, patrzyła jej w oczy. Robiła wrażenie
osoby istotnie
świętej. Ona nie wytrzymała spojrzenia tamtej. Nacisnęła ponownie spust znów
zobaczyła
ogień. Potem stała z dymiącą bronią w rękach. Dookoła panowała cisza, taka że
widziała jej
głębię. Nikt nie podchodził, nikt jej nie aresztował. W tej ciszy, z bocznej
ulicy wyjechał
motocyklista, zatrzymał się. Ubrany był, w czarne, cętkowane metalem skóry. Na
głowie miał
czarny kask. Wciągnął ją na siodło za sobą. Motor ruszył, podskakiwał na
krawężnikach, zjechał
gdzieś ze schodów.
Nie było ważne kto ją porwał i gdzie wiezie. Przychodząc na to miejsce liczyła,
że zginie.
Nie zginęła... Więc zrobiła to, strzelała do tłumu. Dlaczego? Motocykl pędził,
pochylał się na
zakrętach, znowu zjechał z jakichś schodów. Gdzieś dalej przerzucono ją do
samochodu, który
zatrzymał się wreszcie.
W niewielkim pokoju zdjęto jej krepę z oczu. Wskazano łazienkę i łóżko.
Wieczorem jacyś
ludzie poprosili ją na kolację. Nie mogła jeść. Młoda kobieta posłała jej łóżko.
Nie mogła
spać. Senne koszmary zmieniały się. Robak ze szczypcami na odwłoku biegał między
ciałami
kobiet leżących na asfalcie, zmasakrowana twarz Magnusa patrzyła pustym
oczodołem, w
rękach jej szarpał się automatyczny pistolet... Rano przyszła do pokoju
dziewczyna i przyniosła
nowe ubranie. zabierając jej wszystko, co miała dotychczas. Przyniosła też
gazety. Na
czołówkach były zdjęcia i relacje z masakry jakiej dokonała.
Nie miała już powrotu do dawnego życia. Wieczorem poproszono ją przed oblicze
bossów.
...W fotelach siedziało dwóch mężczyzn i kobieta.
– Z kim działałaś? – pudło pierwsze pytanie.
– Sama – odpowiedziała zgodnie z prawdą.
– Jesteś Albakora?
– Tak.
– Skąd miałaś broń? Odpowiedziała skąd.
– Zgadza się powiedziała dziewczyna. – Ten pistolet zginął z walizki pospiesznie
ukrytej
w krzakach.
– Dlaczego to zrobiłaś?
– Za gwałt...
– Tak... znamy twoją historię. My też szykowaliśmy zamach na te staruchy. Chodzi
o terror...
rozgłos... Będziesz nam potrzebna. Znamy twój list do tej z parlamentu. Jesteś
zdeterminowana,
zdolna, ale głupia. Jaki miałaś plan odwrotu?
– Nie zamierzałam uciekać.
– Tu nie będziesz robić takich rzeczy. Inaczej powyrywamy ci palce z rąk.
Pojedziesz na
kurs, zrozumiałaś?
– Zrozumiałam – usłyszała swój głos.
Przez kilka dni leżała w pokoju, patrzyła w sufit. Bosowie znikneli, została
tylko Valkiria,
dziewczyna młodsza od niej, ładna, nic nie wskazywało, że jest terrorystką.
Zapytała tę
dziewczynę dlaczego? Valkiria wzruszyła ramionami.
– Tak się złożyło odpowiedziała. – Przedtem studiowałam muzykę w konserwatorium,
Poczytaj
prasę, często o mnie piszą.
Z przyniesionych gazet dowiedziała się, że poraniła 6 osób. Nikt nie zmarł. W
telewizji
ciągle pokazywano jej fotografie... Albakora... – Elwira Tellier – terrorystka.
Terrorystka z
Segers... Elwira Tellier... poszukiwana listem gończym.
Któregoś dnia przysłano jej charakteryzatorkę. Została mężczyzną w średnim
wieku. Elegantem
z czarną bródką i przystrzyżonymi wąsami. Dostała dyplomatkę z dokumentami i
„transakcjami w toku”. Miała godzinę na nauczenie się wszystkiego, nazywała się
John Waren,
była dealerem firmy produkującej lotnie.
Wyprowadzono ją z kwatery i szybko znalazła się na promie, potem u „rodziny” w
Londynie.
Po dwóch dniach poleciała dalej. Czasami myślała, że to znowu koszmarny sen.
Widziała
przed sobą skamieniałe twarze kobiet i czuła szarpiący się w dłoniach przedmiot.
Widziała
krwawiące na asfalcie ciała... I to spojrzenie kobiety, która do końca patrzyła
jej w oczy. Nie
chciała już zabijać... strzelać, detonować bomb. Jej rachunek został wyrównany.
Nie chciała
niczyjej śmierci, ran, bólu... Przekorny los zrządził inaczej...
W pustynnym jarze, w cieniu kilku palm stały baraki. Dookoła były tory
przeszkód, tarcze,
rusztowania. Od świtu pluły żelazem z jej rąk karabiny, pistolety, granatniki,
automaty ukryte
w gitarze, kulach dla kaleki, lewarku do podnoszenia samochodu. Oko, luneta,
muszka, cel...
Oko, luneta, muszka, cel... Zawsze sylwetka człowieka... Strzelanie, bieg przez
przeszkody,
prowadzenie samochodu po wertepach, szaleńcza jazda motocyklem i znowu plujące
ogniem
maszyny do uśmiercania. Znów była rozdarta, znów narastał w niej bunt. Po co jej
taka szkoła.
Ale tym ludziom nie mogła powiedzieć prawdy... Jeżeli będziesz nieposłuszna
wyrwiemy
ci palce z rąk...Po miesiącu szkolenia obudzono ją w nocy. I przed żwirowy
placyk zajechała
furgonetka. Wyprowadzono z niej dwóch mężczyzn i kobietę.
– To zdrajcy – powiedział Indianin, jeden z dowódców obozu.
– Sprzedali się władzy... –Rozebrano nieszczęsnych do naga, przywiązano do palm.
Indianin
położył kańczug na piasku, pleciony rzemienny bat z ołowianą kulką na końcu.
Potem
ujął bykowiec i uderzył wszystkich troje po kolei pierwszy raz.
Na plecach mężczyzn i kobiety pojawiły się broczące krwią pręgi. Półmrok nocy w
świetle
księżyca rozdarły krzyki, potem jęk. Każdy po kolei musiał ująć bicz i zrobić to
samo. Ona
biła już w zwisające na więzach, krwawe korpusy, które nie krzyczały. Potem
wykopali dół i
wrzucili weń żywych jeszcze ludzi. Po ofiarach zginął ślad na pustyni.
Na rannym apelu Indianin powiedział, że taki los spotka każdego za najmniejszą
próbę
zdrady. Od tej pory chodzili po grobie, który chociaż nie zaznaczony, krył trupy
w środku
żwirowego placu...
I znów strzelanie, bieg przez przeszkody, zawrotna jazda samochodem między
rozstawionymi
beczkami, pot zalewający twarz, piasek w ustach, uszach, włosach... Potem – bieg
przez
pustynię. Bieg do utraty tchu przytomności, rozumu. Gdy zdawało się, że nie
zrobi już kroku,
podrywana serią kul tuż pod stopami biegła przez wydmy, wyrwy, padając dopiero
na wyznaczonej
mecie.
Znów podróż przez pustynię, lot samolotem, mistyfikacje z przebraniem i powrót
do kraju...
Nowa postać, oczekiwanie na pierwsze zadania. Zupełnie nowi – wodzowie, żadnych
kontaktów.
Wreszcie nadszedł następny dzień zero.
Eleonora Zadz prowadziła sklep z tytoniem.
Ostatnio występowała jako świadek oskarżenia w procesie przeciwko zgwałconej
dziew
czynie, ofiara gwałtu, za wyzwolenie się od jego skutków, została skazana.
Otrzymała fotografię karty lekarskiej Eleonory, informację o jej mężu,
dzieciach, życiu
towarzyskim.
Ofiarę porwano, gdy wracała z mityngu. Przywieziono ją na peryferie do z góry
przygotowanej
piwnicy. Była nieprzytomna z przerażenia. Uklękła i zaczęła się modlić.
Przerwali jej
tę modlitwę kopniakiem. Upadła... Ona przygotowując ten spektakl chciała być
bezwzględna
jak szakale. Pozostało w niej jednak coś z człowieka. Wiedziała, że wystarczy
jeżeli wszystko
zorganizuje według wzoru jaki sama przeżyła. Makabryczny szantaż kretem był
jednak dla
niej poza wymiarem ludzkiego czynu. Poprzestała na trzech osiłkach
ucharakteryzowanych
na rzezimieszków, robactwie i stosie brudnych szmat w rogu piwnicy.
Eleonora rozpoznała ją – Albakora... – wyszeptała przerażona. Ona Stała nad
ofiarą z batem
w ręce.
Eleonora zasłaniała rozpaczliwie piersi.
– Nie! Nie!.., Błagam! – charczała.
– Nie chcesz stanu błogosławionego? – Albakora drwiła strzelając batem. Eleonora
straciła
przytomność. Jeden z osiłków wylał na nią kubeł wody. Ocknęła się, znów
próbowała uklęknąć,
znów została zwalona kopniakiem. Zaczęła się orgia uwłaczająca godności nie
tylko
ludzkiej.
Gdy trzech zbirów zrobiło swoje, ona wylała na półprzytomną następny kubeł wody.
Tamta odzyskała przytomność.
– Słuchaj – warknęła Albakora to są psychopaci, półkretyni i mordercy. Będziesz
miała takie
dziecko...
Eleonora zerwała się ostatkiem sił jak kiedyś ona.
– Nie!... Nie! – bełkotała niczym nawiedzona.
Jeden z gwałcicieli podszedł do niej z obleśnym uśmiechem, jakby chciał ją
pocałować.
– Musisz pokochać to dziecko – powiedziała nakazującym tonem Albakora. – Ono
będzie
z woli Boga. Już je kochasz, prawda? Czujesz tę miłość? – dręczyła Eleonorę.
Tamta jakby ocknęła się z otępienia. Spojrzała na Marię Elwirę półprzytomnie.
Maria przypomniała sobie, że w czasie swej kaźni po wysiłku walki z oprawcami i
godzinach
gwałtu, poza bólem fizycznym i rozpaczą, wielkim cierpieniem było pragnienie.
Dusiła
się z tego pragnienia Eleonora miała suche krwawiące usta. Maria Elwira podeszła
do koszyka,
wyjęła puszkę pepsi, zerwała kapselek i podała napój nieszczęsnej. Tamta
chwyciła puszkę
piła łapczywie. Była całkiem obnażona i nie zasłaniała się. Wypiła płyn i
dyszała jak zwierzę.
– Chcesz jeszcze? – zapytała Albakora. Tamta skinęła głową. Wypiła drugą puszkę.
Marii
Elwirze przyszło do głowy, że stwórca zrobił błąd. Nie powinno być możliwe takie
upodlenie
człowieka przez innych ludzi.
W mrocznym pomieszczeniu zapanowała ponura cisza. Po piersiach Eleonory chodził
duży
czarny robak, inne dwa biegały jej po udach. – Nieszczęsna nie reagowała.
Patrzyła na
Marię Elwirę. Maria wytrzymała to spojrzenie. Eleonora odwróciła wzrok.
– Ciebie też tak zgwałcili? – zapytała niespodziewanie głosem niemal normalnym.
Maria
wzdrygnęła się.
– Nie poznałaś prawdziwych szakali... ja byłam zmasakrowana...– odpowiedziała
też jakoś
dziwnie.
– Mścisz się?
– Nie. Walczę. Nakaz rodzenia po gwałcie to zbrodnia. Uwierz doświadczonej,
skazana jesteś
na koszmar, dziecko na pogardę. Czarny robak z szyi Eleonory wszedł, jej na
twarz, ocknęła
się, zrzuciła go. Przymknęła oczy, osunęła się na odrażające posłanie. Któryś z
gwałcicieli
chwycił kubeł wody. Maria Elwira powstrzymała go.
Z pierwszej budki zadzwoniła na pogotowie i policję... Przestawiła się,
zapowiedziała, że
to był gwałt pierwszy w zaplanowanej serii, podała adres piwnicy, gdzie
pozostawili Eleonorę.
Zadzwoniła do kilku redakcji, powiedziała to samo. Rzuciła s