Furmaga Lesław - Gwałt

Szczegóły
Tytuł Furmaga Lesław - Gwałt
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Furmaga Lesław - Gwałt PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Furmaga Lesław - Gwałt PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Furmaga Lesław - Gwałt - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Furmaga Lesław GWAŁT Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000 Jeżeli Bóg żąda pomocy Wiadomo, że kłamią kapłani Pustelnik z Carin Dzień był pogodny, słońce jakby znieruchomiało w środku nieba. Do krawędzi kamiennej góry przyklejone były domy i ogrody. Skalisty krajobraz i huczące morze nie przyciągały na to uroczysko. Domki drzemały na zboczach, w porcie kołysały się kutry, na których ogorzali mężczyźni w rybackich kapeluszach suszyli sieci, zwijali liny, przetaczali beczki. Nawet zaraza religijnej wojny była tu niewidoczna. Maria Elwira odnalazła domek Remis, weszła do ogrodu. W niewielkim salonie trzaskał ogień na kominku. Remis ubrana była w skromną suknię, która podkreślała jej kobiecą urodę. Wnętrze domu robiło wrażenie zadbanej staroci. Meble i bibeloty dalekie były tu od nowoczesnej tandety. Wszystko, oprócz telewizora i radia, pamiętało czasy poprzednich pokoleń, Maria przypatrywała się młodej gospodyni. Czy ty nie doznałaś szoku? – zapytała po chwili bez wstępów. Remis zwróciła twarz ku Marii, rysy jej stężały. – Co wiesz? – zapytała krótko. – Wiem dużo – odparła równie krótko Maria. Remis siedziała teraz z głową wtuloną w ramiona. – Zastanawiam się skąd wzięłam tyle siły – powiedziała patrząc w ogień na kominku. – Miałaś dużo szczęścia, to byli przecież najemni mordercy – Maria Elwira nadal przyglądała się dziewczynie. Remis uniosła głowę, jakby pozbywając się oporów i zaczęła mówić. Uderzyli w tył roweru. Upadłam, wrzucili mnie do samochodu, skręcili w jar. Któryś zerwał mi bluzkę... Wywlekli mnie z auta, zaczęli podrzucać jak kukłę. Upadłam na piach. Pili whisky. Zerwałam się, zaczęłam krzyczeć, uciekać, Dopadli mnie. Stali, patrzyli, spierali się, który pierwszy. Dwóch chwyciło moje ręce, trzeci zaczął gwałcić, potem następny. Było ich kilku, jednego nazywali Gass, drugiego Anioł... to był zwyrodnialec, zadawał ból. Nawet gdy traciłam przytomność czułam, że to znowu on... Gdy już nie mogłam nie udało mu się, więc mnie deptał. – Słyszałam wybuchy śmiechu. – Przestałam czuć. Nie wiem jak długo leżałam półprzytomna... Na górze było źródełko, strumyk szumiał gdzieś blisko. Weszłam do lodowatej wody. Powoli przestawałam krwawić. Trwałam w bezruchu aż zdrętwiałam. Zaczęłam krzyczeć. Nikt nie słyszał. Odnalazłam podartą spódnicę. Na przełaj, po skale zawlokłam się do domu. Matka była w Beldown. W mieszkaniu wszystko stało na swoich miejscach, jakby się nic nie wydarzyło, panował spokój, cisza. Remis podeszła do okna, patrzyła na kuter, wpływający do portu, unosiły się nad nim ptaki, szarpiąc resztki ryb z sieci przy burtach. Słońce wyszło wysoko. W pokoju przygasł ogień na kominku, stary zegar uderzył na kwadrans jakiejś godziny. Remis zwiesiła; głowę, zniżyła głos. – Czułam, że jeszcze ciągle dzieje się coś złego. Nie mogłam umiejscowić, określić, nazwać co to było. Nagle zrozumiałam. Pączkował we mnie jad tych bestii. Dostałam torsji, pobiegłam do łazienki, zaczęłam się bronić. Ta obrona dodała mi siły... Nie byłam już zniewolona, mogłam z tym gwałtem walczyć, przynajmniej teraz. Miałam wrażenie, że brak tej obrony byłby zwyrodnieniem. Gorąca woda krążyła w moim brzuchu, przynosiło to ulgę, oczyszczało mnie jakoś... Nie poszłam na policję ani do lekarza, bałam się, że oni też mnie zniewolą. Siedziałam w domu aż znikła opuchlizna i sińce. Miałam nadzieję, że gorąca woda pomogła, chciałam zapomnieć o wszystkim. Niestety... było inaczej. Myślałam, że oszaleję. Znikąd nie było ratunku. Przyszło mi do głowy, żeby oszukać Teda, chłopaka z którym byłam ostatnio. Powiedzieć mu, że to jego dziecko. Z tym poszłam do spowiedzi... – Remis umilkła, patrzyła na płomienie w kominku. – Tak postanowiłam – Powróciła do wątku. – Ksiądz wyjrzał z konfesjonału. – Nie! Nie! – zaprotestował. Dziecko z gwałtu, wychowane w oszustwie?! Co ty mówisz!... – powiedział przerażony. – Więc to dziecko ma wiedzieć dlaczego jest na świecie? Mają to wiedzieć wszyscy? – zapytałam. Nie było odpowiedzi. Remis przerwała, znów patrzyła na dogasającą głownię, Maria Elwira na kamienny obraz fiordu. Wysoko zawisł ptak, wielka mewa szybowała w bezruchu skrzydeł jak metalowy latawiec. Coś nieuchwytnego było w wysokich skałach nad miasteczkiem. – Jeżeli dziecko okaże się takie jak Anioł, będziesz mu matką, pokochasz je szczerze? – zapytała łagodnie Maria Elwira. Remis uniosła głowę, miała dziwnie pustą twarz, odwróciła oczy w bok. Milczała chwilę. Czy będę mogła pokochać to dziecko... – to jakiś upiorny sen – powiedziała jakby jedynie do siebie. – Słyszałaś o Albakorze – zapytała Maria. – Tak, kiedyś opowiadała mi matka. – To ja przed laty strzelałam w Segers – powiedziała szybko Maria Elwira. Zapanowała cisza. W dole falowało morze. Pieniło się przy brzegach. Nie było słychać jego szumu, waliło o skałę szeroką falą jak na niemym filmie. Remis pobladła. – Ty organizowałaś gwałty?! Ty!? – Zostaw. To stare dzieje, chcę ci pomóc powiedziała Maria Elwira. – Mnie napadli twoi ludzie! – krzyczała nagle wzburzona Remis. Teraz Maria szukała słów, aby wyrazić to co musiała powiedzieć. – Anioł to był... to był... ja go kiedyś urodziłam... – wypowiedziała zmienionym głosem. – Twój syn?! – Syn? Czy mój?...– Twarz Marii Elwiry stała się też pusta. – Twój syn?! – krzyczała ciągle przerażona Remis. Pochwyciła za ściany myśliwską strzelbę. – Idź precz. Nie chcę twojej pomocy! Precz! Przepadnij szakalico, szakalowa matko!... Maria próbowała uspokoić Remis, przekazać jej cząstkę prawdy o tamtym, ale to było niemożliwe... – A więc tak skończyła się jej misja... Nie musiała tu przyjeżdżać... Nie musiała! Na pewno? Nie wiedziała wówczas, że życie udzieli jej odpowiedzi także na to pytanie. Otrząsnęła się. Ruszyła na przełaj, stanęła nad urwiskiem. Ścieżka wita się między zboczami skał w jarach porośniętych trawą. Maria Elwira zeszła niżej, wyjęta kluczyki, otworzyła drzwi starego citroena, ruszyła kamienną drogą wzdłuż potoku. W Port – Loden stało przy nabrzeżu kilkanaście kutrów. Maria zapytała o „Santa Kingę”. Odnalazła bez trudu szypra. Stary uśmiechnął się i wyciągnął ręce. – Znalazłaś się, a myślałem już Bóg wie co. – Zaprowadził ją do malej mesy. Propozycja była krótka. – Zostaniesz na królestwie w kambuzie, jest nas pięciu, jadamy trzy razy dziennie. Są puszki, makarony... Zresztą będziesz także robić zakupy. Kubryk po sieciach przerobimy ci na kabinę. OK? – zapylał. – OK – odpowiedziała. I tak zaczęła się jej morska kwarantanna. Wieczorem byli już w zatoce. Ze wschodu wiało małą trójką, kuter rył dziobem fale. Woda piętrzyła się na grzbietach. Dookoła była nieograniczona przestrzeń morza, w górze przestrzeń do gwiazd. Patrzyła na te gwiazdy przez szczelinę w skajlajcie. Zapadła w sen, przespała pierwszy raz od wielu lat noc i pot dnia. Gdy obudziła się, kuter trałował, a ludzie przebierali ryby z poprzedniego zaciągu. W kambuzie był porządek, grzał się dla niej pudding z szynką, stała butelka wina i kubek. Pobiegła do Grahama wytłumaczyć się, że zaspała. – Dobrze, że w ogóle chodzisz, inna by rzygała dalej niż biegną fale; wieje piątka – roześmiał się szyper. Następnej nocy wróciły wspomnienia. Leżała w koi, patrzyła przez świetlik na niski maszt z anteną, który uparcie kreślił zygzaki między gwiazdami. ...Kiedyś zadawała Bogu pytanie, dlaczego to spotkało ją... Dlaczego właśnie ją? Po owej spowiedzi, której nie zapomni nigdy, przestała wierzyć w Boga. W Boga? To nieprawda... W Boga wierzyła zawsze... Ale gdzie był Bóg wówczas? Potrącili ją podobnie jak Remis, samochodom, skuter upadł. Związali, zakleili plastrem usta. Znalazła się w bagażówce. Czuła, że serce zamiera jej z przerażenia. Było ich pięciu. ...Między karłowatymi drzewami na stoku wzgórza stal opuszczony dom. Zawlekli ją do sutereny w tym domu. Miejsce było przygotowane. W rogu leżał materac przykryty kocami. Z boku stał koszyk z jedzeniem i butelka whisky. Zauważyła, że w strasznych chwilach dostrzega się szczegóły, a inne nawet ważniejsze rzeczy uchodzą uwadze. Z koszyka wystawała laska salami, aa bulkach leżał wielki nóż z kompasem w rękojeści. Zdarli jej plaster z twarzy. Wtuliła się w kąt. Patrzyła przerażona na pięciu bandytów. Wysoki drab rozpinał portki, inni robili to samo. Zerwała się, rzuciła ku wyłamanym drzwiom. Dostała po raz pierwszy w twarz, upadla. Znów uciekła w kamienny kąt. Dwóch uniosło ją za ręce, ten, do którego pozostali mówili Hyde, przysunął się. Tkwiła nieprzytomna przy ścianie, zerwał jej stanik, przygniótł za głowę do ziemi, zbliżył narząd do jej nagich piersi, ocierał go chwilę o nie. Któryś otworzył butelkę whisky i podał ją bestii. – Wlej jej w ryj, będzie giętka – parsknął. Hyde wypił kilka łyków, potem chwycił ją za włosy, wlał sporo wódki do gardła. Taki z rudą brodą zerwał z niej spódnicę, chciał zerwać też figi. – Zostaw! – warknął szef – daj chłopcom, niech się pobawią. Cały czas broniła się. Trzymała te figi. Rechotali. Została całkiem naga. Położyli ją na materacu, trzymali za ręce. Z nogami walczył Hyde bez niczyjej pomocy. Rozchylił je. Poczuła jego ciężar na sobie. Ciągle spostrzegała różne szczegóły. Zauważyła, że któryś popija z butelki whisky i onanizuje się przy pomocy fig, które z niej zdarli. Ten wielki gryzł dotkliwie jej piersi. Potem wdarł się w nią nagle, boleśnie i gwałcił. Trzymał ją za włosy jak zwierzę. Śmiał się chrapliwie. Tamci stali dokoła, mieli spuszczone portki, czekali na swoją kolej. Usiłowała przestać istnieć... Ale po przerażeniu przychodziła jasność, strach powoli mijał, przypływała rozpacz. Jakby szeroką od krańca do krańca ziemi rzeką, wlewała się w nią świadomość. Uczepiła się myśli, że to sen. Chciała przebudzenia, ale upiorny sen trwał. Przebudziła się więc z marzeń o śnie. Przestała odczuwać ciężar ścierwa na sobie, smród wódki i papierosów. Szakal przemocą otworzył jej oczy, zobaczyła wykrzywiony zwierzęcą rozkoszą pysk. Miał cienkie, długie jak dżdżownice, wargi, mordę szeroką, nos prosty, rozszerzony na dole w bydlęce chrapy... Po szyi chodził mu robak skórek, czy szczypawa, brązowy, piwniczny robak ze szczypcami na odwłoku. Kilka podobnych biegało po kamiennej Ścianie nad jej twarzą. Zemdlała, obudziło ją bicie. Poczuła znów rwący ból. – No, uważaj dziwko... teraz... – charczał zwyrodnialec. Z całej siły uniosła biodra i szarpnęła nimi, przewracając się na bok. Usłyszała zbiorowy rechot bandy i zły śmiech potwora, który jeszcze leżał na jej piersiach. ...Kilka mocnych uderzeń w obolałą twarz, słony smak krwi i chwilowe otępienie. Zbir, którego kompani nazywali Hyde, uniósł jej głowę za włosy, zajrzał w oczy. Przygniótł ją znów w dół do fallusa, wytarł go o jej twarz. – Liż, albo ci zrobimy terrorystę... Znów zemdlała. Gdy wróciła jej świadomość, Hyde lepki od potu leżał na jej łonie, piersiach, twarzy. Zepchnął go drugi. Gwałcił, chichotał, kąsał, ślinił ją plwocinami, wódką. Gdy następni kładli się między jej szeroko rozepchnięte uda, chwilami odzyskiwała świadomość. Chciała się modlić, ale nie mogła. Jakby przez sen poczuła w ustach włochatego robaka. Zacisnęła zęby, usłyszała wycie. Coś gorącego kapało jej na twarz. To krew broczyła z szakala, przegryzła wilkołaczą wargę. Wielkolud pochylił się nad nią. W słoiku mieli kreta. Przednie łapy z zakrzywionymi pazurami i pysk zwierzątka jak pług, wystawał z naczynia. Hyde położył jej obcas na ustach, przygniótł je. – W moim kraju tak karano zbuntowane kurwy. Podgrzejmy słoik, kretowi zrobi się gorąco, będzie chciał uciec, przystawimy ci go do dziury i kret w nią wejdzie... Widziałaś rozdarty brzuch dziwki, którym wyszedł kret? Chcesz pofikać z bólu? Poczuła dotkliwy chłód. Któryś stał nad nią z opróżnionym kubłem wody. To nie byt sen. Hyde podgrzewał zapalniczką słoik, kret kłębił się w nim, zwierał i rozwierał łapy z pazurami jak szpilki. Zerwała się. – Uciec! Ratunku! Ratunku! pochwycili ją... Chyba Bóg litościwy zabrał jej przytomność. Koszmar stracił realne wymiary. Znów poczuła chłód zimnej wody. Koszmar wrócił. Stali wokół, Hyde trzymał rozgrzany stoik, w którym wiło się i skręcało mordercze zwierzątko. Przystawili do słoika owoc kiwanoli. Ryjkonos zagłębił szpony w miąższu. – Chcesz kreta do dziury? – Nie! Nie! Nie! słyszała swój krzyk wydzierający się gdzieś w mózgu. – To ruszaj się, jak cię kochamy, bierz do buzi i nie gryź suko... Gdy zapadała w omdlenie, bili i polewali wodą. Czuła, że była z bestiami sama. Nagle zabrakło Boga na niebie, zabrakło światła i ciemności. Już nie mogła. Skończyła się jej wytrzymałość, jej kobieca możliwość służenia oprawcom. Szykował się znowu Hyde... Jej ręka trafiła na grubą ostrą drzazgę z rozbitej okiennicy. Nie myślała o niczym. Chwyciła tę drzazgę i z całej siły pchnęła przed siebie. Uderzyła w brzuch wilkołaka. Chwilę panowała cisza. Zaraz jednak poczuła uderzenie, bolało, następne też bolało... Kopnięcia oddalały się, miała wrażenie jakby katowano kogoś obok. Nie bolało już, słyszała tylko razy. Oprzytomniała. Ten z obandażowanym brzuchem stał w butach na jej biuście i sikał grubym strumieniem. But podniósł się, kopnął. W dalszym ciągu nie czuła bólu. – Uciekałaś z dziurą, ale ci się nie udało, bo tego świętość zabrania – drwił. Chciałaś kurwo zepsuć poczęcie, zgrzeszyłaś... – Zapadła ciemność. W szpitalu trwała w obłędzie. Opędzała łono przed kretem, na twarzach pielęgniarek widziała piwnicznego robaka. Gdy zobaczyła na kolorowej okładce niemowlę, zaczęta krzyczeć, że to kret. – Kret! Ratunku! Mijały dni, powoli przychodziła do siebie. Starała się zapanować nad obłędem. Po szoku wracała świadomość. Jej chłopak przyniósł kwiaty, jakieś owoce, czekoladki. Był milczący. Ksiądz mówił o miłosierdziu i powołaniu kobiety do macierzyństwa. Pewnego dnia powiedział, że będzie miała dziecko. Dostała ataku epilepsji... Dobry zmysł miał stary Graham. Łódź tańczyła na falach, krótki maszt kreślił na niebie między gwiazdami list do Pana Boga. Tu, z daleka od ziemi, był inny świat. Wspomnienia przesuwały się tylko gdzieś na starym filmie. Przez krajobraz fal i wichury były odległe. Wiatr tężał, fale rosły, ludzie nie mieli apetytu. Morski świat inny od tego na brzegu. Myślała, że dobrze jest uciec daleko od ziemi. Lato było wietrzne i burzliwe. Ryba uciekła z łowiska, zaciągi niewiele przynosiły połowu. Gotowała rybakom strawę, myła garnki. Kutrowi towarzyszyły mewy na niebie i fale przy burtach. Zmienił się krajobraz, ale rozliczenie dokonywało się ciągle. Chciała odpędzić tamte obrazy. Nie mogła. ...W szpitalu pewnego ranka dostała ciążowych mdłości. Pomyślała o samobójstwie. Pamięta wyraz twarzy Edgara, swojego chłopca, gdy powiedziała, że urodzi to dziecko. On wiedział, że jest osaczona i nie ma w tym kraju innego wyjścia. Pocałował ją, prosił o przebaczenie. Przysiągł, że ją kocha, ale nie czuje tyle siły, aby dzielić to straszne poświęcenie. Wyjechał. Nocami budziła się. W ciemnościach chodził po jej szyi piwniczny robak ze szczypcami na odwłoku. W słoiku kłębiło się czarne zwierzątko. Popadła w obsesję. Powiedziała o tym rodzicom, zakonnicy, księdzu. Byli wyrozumiali. Kupowali, jej czekoladki, owoce mango, pomarańcze... – Na świat przyjdzie dziecko... bezbronna istota, którą musisz kochać... – Musisz pokochać!? Nie ma takiego pojęcia – musisz pokochać! – Oni kłamią, krzyczał jej Bóg. Zapytała lekarza, czy już zawsze będzie miała padaczkę. Powiedziała o obsesji, o krecie, robaku, wąskich wargach, spłaszczonym nosie, że jeżeli zobaczy taką twarz dziecka to... to... Bóg ci dopomoże córko – odpowiedział lekarz. Wykrzyczała, że znowu czuje się gwałcona. Zwątpiła w ludzi. Całą wolę skupiła na tym, żeby nie być człowiekiem. – Jesteś doniczką... doniczką, doniczką, doniczką. Wrzucono w ciebie ziarno, doniczka nie czuje... Zostań doniczką... – powtarzała nocami. Pomogło. Wyszła ze szpitala. Sąsiedzi przynieśli słodycze i pluszową maskotkę. Pomyślała, że to dla dziecka i dostała ataku epilepsji. Przyjechali lekarz i ksiądz. Zaczęli mówić o powołaniu kobiety, miłosierdziu. Znajomi unikali jej, przechodzili na drugą stronę ulicy, patrzyli w bok. Ksiądz odprawił, w kościele nabożeństwo w intencji poczętego dziecka, córki Bożej Elwiry. Kupiła środki nasenne... Znów znalazła się w szpitalu. Zamilkła. Przestała mówić. Wywieziono ją do Francji, umieszczono w klasztorze. To był dobry pomysł. Leżała w łóżku, patrzyła w sufit. Ciąża była zaawansowana, było oczywiste, że dziecko przyjdzie na świat. I przyszło. Był to chłopiec, miał wąziutkie wargi i szerokie chrapki nosa. Pokazano jej go po kilku dniach. Siostry i rodzice, którzy przyjechali, mówili, że jest śliczne. Pamięta, że gdy zobaczyła te rysy poczuła uderzenie. Zamknęła oczy, po krecim ryjku biegał piwniczny robak. Zabrano dziecko. Ciągle milczała. Raz usłyszała, gdy francuski lekarz mówił, że ona jest ofiarą podwójnego gwałtu. Przystanęła, podsłuchała rozmowę... Usłyszała, że jej natura odrzuciła płód wymuszony wbrew całemu ustroiowi. Siłą z zewnątrz, chciano stłumić ten odruch odrzucenia, nie udało się. Zauważyła, że z pokoju usunięte zostały szczegóły, które mogły przypomnieć jej dziecko, ciążę, gwałt. Zabrano maskotki, książki o pielęgnowaniu niemowląt, sukienki. Na ich miejscu znajdowała nowe rzeczy, nie przypominające tamtych. Rozmawiała już z siostrami, zaczęła wychodzić do ogrodu. Pojechała z zakonnicą Teodorą do miasteczka. Pamięta, że śmiały się. Koszmar jakby minął i ona wraca do zdrowia... Po latach dowiedziała się, że gdy leżała w szpitalu, ojciec postanowił aby jego córka wychowała to dziecko. Znów znalazła się w zakonie na wyspie. Znów mówiono do niej „córko” i słyszała o umiłowaniu i miłosierdziu. Zaczęła wzywać na ratunek piekło i morowe powietrze. – Powiłaś dziecię, musisz otoczyć je miłością – powiedział do niej nowy ksiądz katecheta. Znów w nocy zobaczyła tarantulę. Budziła się z krzykiem na ustach. Wracały wizje zdarzeń w mrocznej piwnicy. Znów zapadła w milczenie. Przywieziono jej dziecko. Kołyska stała w rogu klasztornej celi, nie zbliżała się tam. Zakonnice karmiły i przewijały niemowlę. Znów podjęta walkę Z naturą... Bądź suką, kurą, wilczycą... Miłość, szczęście poczęcia, miłość macierzyńska to podszepty szatana. Rozwijające się w tobie życie jest świętością jedyną... Płód to człowiek... – Bzdura!... Kiełkujący żołądź nie jest dębem, podgrzane przez orlicę jajo, jest jajem, nie orłem. Oni kłamią! Rozpaczliwa walka trwała... Podejdź do dziecka matko... słyszała w snach nie snach głos, który też był nie do pokonania... Matko, matko... Matko?... Mijały dni. Rozterka i tortura trwały. Przemogła się, podeszła do kołyski. Dziecko spało. Ogarnęło ją przerażenie, że zobaczy skorpiona. Uciekła do łóżka, przykryta twarz kołdrą i żarliwie zaczęta się modlić. Była pewna, że pragnie śmierci. Ale nazajutrz znów podeszła do kołyski. Drżąc, odwiązała becik i wzięta niemowlę na ręce. Nie byt to kret ani piwniczny robak, nie czepiał się jej piersi chitynowymi łapkami. Dziecko otworzyło oczy, były niebieskie i wesołe... Zakonnice uznały, ze stał się cud. Niepotrzebne były już niańki w habitach. Wzięła niemowlę na ręce. To było zwyczajne dziecko. Położyła je w beciku do rana stała przy oknie. Wiedziała już, że podejmie heroiczną próbę. Jej osobowość była rozdarta. Razem z postanowieniem, że będzie dla tego dziecka ofiarną, godną szacunku, zwierzęcą matką, jakby odzyskała spokój. Ojciec wywiózł ją do Elberg, wynajął mieszkanie w zieleni nad potokiem. Promieniał szczęściem, Magnus, bo takie imię otrzymało dziecko, rozwijał się świetnie. Raz postawiła wózek na górce, ktoś trącił hamulec.. Wózek potoczył się po jezdni. Wyskoczyła ze sklepu z paczką w ręce. Wózek jechał szybko do skrzyżowania, gdzie po głównej ulicy pędziły samochody. Biegła jak oszalała, i rzuciła paczkę i portfel. Wózek wjechał ha skrzyżowanie. Usłyszała pisk opon. Pchnięty ciężarówką mikrobus leciał na leżącego przy krawężniku Magnusa. Skoczyła za dzieckiem. Poczuła uderzenie. Straciła przytomność, Ocknęła się w szpitalu. Leżał przy niej cały, zdrowy Magnus. Przyjechał ojciec, płakał ze szczęścia. Wokół pełno, było kwiatów i prezentów... Miała złamany obojczyk i była ogólnie potłuczona. Leżąc w szpitalu pewnego dnia zobaczyła na okładce magazynu ilustrowanego swoją fotografię. W środku był wywiad z ojcem. Zaczęta czytać, pociemniało jej w oczach. Ojciec mówił, że jego córka pokochała dziecko gwałcicieli. Odłożyła gazetę, czuła pustkę. Zaraz potem runęli na nią innego rodzaju szakale, dziennikarskie hieny. Używając różnych sztuczek, przerywali szpitalne kordony i wpełzali do niej, migając fleszami. Odwracała twarz i milczała. Zdziwiła się jednak któregoś dnia słysząc swój głos i to co mówi. Zamiast słów buntu, wypowiadała, słowa pokory. Czyżby miała teraz dwie natury? Właściwą, ukrytą, nieustępliwą i drugą w płaskiej aktorskiej masce?... – Proszę pani, kobieta stworzona jest żeby dawać życie, nie ma przecież większego dokonania pod słońcem, prawda? – Niemal promieniała. – A jak układa się pani życie osobiste? – pytała dziennikarka. – Moje życie osobiste, to syn Magnus. – A co pani czuje do zboczeńców, którzy panią brutalnie skrzywdzili? – Miłosierdzie czuję. Czyn nieczysty jakiego dokonali został, uświęcony moim stanem błogosławionym. Bóg widocznie czuwał – odpowiedziała wpatrując się w aurolę Świętej Niepokalanej na obrazie W rogu szpitalnej sali. Mijały dni, później miesiące. Ojciec został merem w miasteczku. Ona miała wówczas dwadzieścia kilka lat była samotną dziewczyną. Narzeczony odszedł, to prawda, ale po dwóch czy trzech latach od gwałtu, mężczyźni przestali od niej stronić. Nie miała jednak żadnego towarzystwa, ba nawet znajomych, nie spotykała się z nikim z domu wychodziła na spacer jedynie z dzieckiem. W rynku Bwldown szanowany powszechnie Wiktor Adams miał sklep z urządzeniami elektronicznymi. Był to elegancki magazyn hurtowo – detaliczny. Przed dwoma laty żona Wiktora, pani Sandra Adams, znana aktorka, zginęła w wypadku samochodowym wraz z dwojgiem dzieci. Młody elektronik długo nie mógł otrząsnąć się z ciosu, który go spotkał. Sklep ciągle straszył żaluzjami na witrynach. Był ciemną plamą w kolorowym rynku. Wiktor wybudował granitowy grobowiec na cmentarzu, miał tam kamienną ławkę dla siebie. Spędzał na niej całe dnie. Chodził też do parku z książką, szukał ustronnych miejsc i czytał. Po pewnym czasie ukłonił się Elwirze. Gdy spotkał ją ponownie z dzieckiem, dał Magnusowi elegancką zabawkę, monitorek wyświetlający kolorowe postacie z bajek. Było to urządzenie drogie, Maria Elwira zaprotestowała, odmówiła przyjęcia zabawki. Tak zaczęła się ich znajomość... Wiktor był przystojny, miał trzydzieści kilka lat, jeździł sportowym MG. Po pewnym czasie złożył wizytę w domu Tellierów. Przyniósł Elwirze kwiaty i słodycze. Wydawało się, że tych dwoje dopomoże sobie w nieszczęściu. Maria zaczęła chodzić na spacery. Pojechała na piknik czerwonym kabrioletem, poszła z Wiktorem do kina na nocny seans. Gdy jednak próbował ująć jej dłoń, cofnęła ją. Gdy Wiktor chciał pocałować ją odepchnęła go. W nocy znów zjawili się szakale. Przeżywała gwałt na nowo. Wiktor przyniósł kwiaty, przeprosił ją, przyrzekał, że będzie czekać, aż ona powróci do równowagi. Jeździli dalej na wycieczki, chodzili do kina. Ona czuła, że Wiktor chciałby czegoś więcej i przerażało ją to. W snach widziała go razem z szakalami w piwnicy rozwalonego domu. Matka gładziła ją po głowie namawiała aby nie zrywała tej znajmości... – Ratuj swoją młodość Elwiro... Wiktor to dobry człowiek, los skrzywdził go jak ciebie, dopomóż mu, on dopomoże tobie.... – mówiła swoim łagodnym głosem. Gdy przychodził, matka opuszczała samotnie na pięterku, parzyła herbatę, podawała ciastka. Tylko senior Tellier nie był zadowolony, że córka przerwała życie pustelnicy. Wiktor wymógł, żeby pojechała do lekarzy angielskich, zbadała się, leczyła. Zaczął uśmiechać się, zdjął żaluzje z witryn sklepu w rynku, zatrudnił, ekspedientów, zorganizował kiermasz i akcję dobroczynną. Maria Elwira pozostawała na obserwacji w klinice. Wyniki badań nie były pomyślne. Gwałt pozostawił wyrwę w psychice młodej kobiety. Nie czuła potrzeb erotycznych, nie była zdolna do uczuć macierzyńskich. Tolerowała mężczyzn, ale gdy pojawiało się w ich zachowaniu coś związanego z seksem, przerażało ją to. Bała się dotyku ich rąk, widoku ciała. Doktor na jej prośbę powiedział o tym Wiktorowi. Ona już przedtem wiedziała, że została okaleczona na zawsze. Wiktor przychodził jeszcze, potem widywano go z córką właściciela jachtowej przystani... Mijały dni, tygodnie, miesiące. Magnus rósł, senior Tellier robił karierę w partii chrześcijańskej, matka usunęła się w cień swojej niszy na pięterku... Ona ubierała się na czarno i nosiła tylko białe kołnierzyki, dziecko chodziło w szatkach, które szyły siostry zakonne. Dowiedziała się, że ojciec postanowił, iż Magnus zostanie księdzem. Bunt w niej przygasł. Wiodła życie drzewa. Słyszała, że matki cieszyły się pierwszym zębem dziecka, wyraźnie wypowiedzianym słowem, uśmiechem oczu... Myśląc kiedyś o przyszłej rodzinie i dziecku pewna była, że będzie taką właśnie matką, ale jej dziecko zamiast uśmiechu kurczyło długie wąskie usta i marszczyło rozszerzony na dole nos... Ale było to także dziecko z jej ciała. Czuła jakieś okruchy miłości, tkliwości, macierzyńskiego szczęścia, ale czuła też żądzę zgniecenia gołymi rękami tej maseczki. Gdy Magnus zaciskał piąstki i krzyczał, miała sucho w ustach i szum w skroniach... To był Hyde!... Godzinami siedziała w fotelu, patrzyła na obraz Matki Boskiej z dzieciątkiem na ręku. Twarz świętej była uduchowiona, wokół jej głowy promieniała aureola. Nad główką dziecka tez byt święty blask. Ono poczęto było w sposób boski, jego matka pozostała dziewicą. Wszystko było niepokalane, czyste... A ona? A Magnus? Widocznie, aby urodził się Bóg, poczęcie winno być boskie. A jakie musi być poczęcie szatana? Któregoś wieczora jak w transie podeszła blisko i przebiła płótno nożem. Potem ukryła obraz za kufrem w piwnicy. Na ścianie pozostała jasna plama. Kazała zrobić portret Magnusa ze zmienionymi ustami i zmienionym nosem, powiesiła ten portret na miejscu obrazu Niepokalanej. Mijały tygodnie, miesiące. W domu było cicho i spokojnie. Matka żyła w izolacji na piętrze, ona z dzieckiem jak sosna i małe drzewko obok siebie. Czasami w tej ciszy czuła coś z nadchodzącej apokalipsy. Dni były jak spadające krople z rynny, kapały, kapały... Na stryszku pod dachem jaskółki miały gniazdo. Magnus wybrał młode ptaki, ułożył na desce i rozdeptał. Gdy przyleciała jaskółka matka, złapał ją, oskubał z piór i źdźbłem słomy ranił skaczącego po trupach piskląt upiorka. Śmiał się przy tym, bełkotał jak Hyde... Zemdlała. Łoskot na schodach przywołał ojca. Znów znalazła się w szpitalu. Spadła z kondygnacji. Przebudzenie przyniosło refleksje... – Czyżby szatańskie poczęcie rzeczywiście przyniosło narodziny diabła?... Zaraz, zaraz, nieszczęsna matko, dzieci w pewnym wieku miewają sadystyczne odruchy. Masz kompleks, ty powinnaś się leczyć... A jednak padła mozolnie stawiana konstrukcja... Magnus to szakal, szakalowa matko. Ulga przyszła jednak szybko. Nowe odkrycie bolało jakoś nie po ludzku, jak boli brzozę, gdy drwal w jej miąższ wbija klin. Była przecież drzewem. Wieczorem przyszedł ojciec. Postarzał się, przygarbił. Zrobił gest, jakby chciał wziąć ją za rękę. Cofnęła dłoń. – Co się stało? – zapytała. – Widziałem, co zrobił Magnus... – Zwyczajnie dziedziczy – powiedziała jak o śniegu, który topnieje na wiosnę. Po tym wydarzeniu senior Tellier pojechał do Londynu zasięgnąć opinii wybitnych specjalistów. Tym razem nie poszedł jedynie do „instytucji miłosiernych”, nie usłyszał więc, że Bóg nie pozwoli skrzywdzić niewinnego dziecka. Profesor akademii przedstawił mu liczne przykłady dziedziczenia jako oczywistego prawa natury. Magnus nadal rozwijał się dobrze. Obserwowała go, czytała mu, uczyła miłości do tego, co żyje. Kiedyś zapytał, gdzie jest jego tatuś. Często wracał do tego pytania. Chciał mieć ojca. Mówiła, że jego tatuś zginął na morzu, kiedy on był mały. Nie wierzył. Raz powiedział, że on nie miał tatusia, a ksiądz mówi, że mamusie tych dzieci, których tatusiów nikt nie widział, powinny się wstydzić. Zaprzyjaźnił się z Olafem, nieco starszym synem znanej aktorki szanowanego profesora greki. Rodzice Olafa byli sąsiadami z niedalekiej willi. Była zadowolona z tej przyjaźni. Olaf pochodził z dobrego domu, był dobrze wychowany. Spokój znów jednak został zakłócony. Znalazła między rzeczami syna buteleczkę, w której konały robaki i owady. Były tam pszczoły, trzmiele, muchy, ćmy. Znalazła też słoiki, w których robaki i owady były żywcem poprzekłuwane szpilkami. Lekarze specjaliści uspokoili ją. Twierdzili, że odrażające zabawy nie świadczą jeszcze o niczym, że chłopcy w tym wieku bawią się w przemoc, i że wynika to z ich męskiej, kształtującej się dopiero natury. Spostrzegła także, iż Magnus jest bardziej rozwinięty niż rówieśnicy. Kadłuby statków, które wycinał z drewna, rysunki pałaców, samolotów, samochodów miały odpowiednie proporcje. Potem zaczął rysować i wycinać pistolety, bomby, granaty. Zadziwiająco był w tym pojętny. Znów przeraziła się. Znów uspokoili ją psychoanalitycy. Kazali jej leczyć się z kompleksu, który uznali za groźny. Leczyła się. Pracowała nad testami, studiowała odpowiednią literaturę, brała przepisane środki. Magnus poszedł do szkoły i uczył się dobrze... Pewnego dnia zastała go na strychu, gdy przy pomocy specjalnie skonstruowanego urządzenia rozdzierał kotkę ogrodnika. Zwierzę miało sześć młodych kociąt. Rozdzierana matka miała zaklejony plastrem pyszczek, aby kaźń mogła odbywać się w ciszy. Znowu obudziła się w szpitalnej separatce. Powoli, z oporami, przypominała sobie zdarzenia, które miały miejsce tamtego dnia. Początkowo nie pamiętała nic, prawda spływała na nią falami, wypełniała świadomość nie od razu, ale jak przybój, którego poziom zwiększa się i zwiększa. Rozdarta kotka jeszcze krwawiła. Pełzał po niej kret. Po szyi Magnusa biegał piwniczny robak ze szczypcami na odwłoku. Chwyciła upiora i zaczęła dusić, biła jego głową o krokiew, miażdżyła maskę rękami, przewróciła go... Biła, aż u stóp miała zmasakrowanego potworka. Ocknęła się, popatrzyła uważniej, to nie był skorpion, to był Magnus. Leżała w sali z drzwiami bez klamek. Okaleczyła dziecko, czekała ją rozprawa. Znów pojawiły się hieny z aparatami fotograficznymi. Znów znalazła się na okładkach magazynów i pism. Magnus miał uszkodzone oko, wstrząs mózgu... Postanowiła umrzeć, ale w domu obłąkanych nie miała możliwości targnięcia się na życie. Sprawa stała się publiczna, prysnął mit o świętej matce. ...Przygniatały ją wspomnienia jak lawa, ciężkie, brunatne, pełne palącego wciąż jeszcze ognia. Obcowanie z morzem powoli jednak robiło swoje. Czuła, że ta lawa kruszeje, rozpada się, stygnie. Chwilami zapominała o Albakorze. Był kiedyś czas, że była dziewczyną jak inne, śmiała się, pragnęła mieć męża, dzieci, dom... Wicher uderzył w burtę, szarpał siecią, zagrał metalowymi pływakami podzwonne zachodzącemu słońcu. Wiatr tężał, na szelfie często piętrzyły się wysokie fale i zacinał ostry deszcz. Kuter wędrował wówczas po górach wodnych, w dół i do góry. Praca w kambuzie była trudna. Szyper zadowolony mówił, że gdyby nie smacznie gotowana strawa i czystość wszędzie, nie wiedziałby, że jest kobieta na statku. Nowy kierunek wichrów zmienił puste sieci w pełne. Ludzi od pracy bolały ręce. Szedł tłusty piękny śledź. Zapełniały się beczki w ładowniach. Z niechęcią myślała o powrocie do portu. Tu, mimo sztormowej pogody, było inaczej. Czas przemijał... A piętno? Piętno stawało się jak film o zupełnie kimś innym. Proces o okaleczenie dziecka rzucał światło na sprawę psychiki zgwałconej i przymuszonej do rodzenia kobiety. Był cichy i bez wyroku okazującego. Ojciec stracił przywileje. Matka w pokoju na górce zapadła w cichy obłęd. Senior Tellier odwiózł Magnusa do przyklasztornej szkoły, gdzieś na drugim końcu wyspy. Wróciła do domu. W nocy przychodziły sny... ...Czy jej losy nie potoczyłyby się inaczej, gdyby wówczas nie znalazła broni? Uprawiając ogródek odkryta pod parkanem walizkę. Zabrała z niej pistolet maszynowy... W prasie wybuchła sprawa zgwałconej dziewczyny, której zabroniono wyjechać za granicę, żeby nie mogła przerwać ciąży. Wydarzenie stało się przyczyną społecznych niepokojów. Organizowano wiece. W telewizji wygłosiła przemówienie parlamentarzystka nawołując, aby społeczeństwo nie pozwoliło na zamordowanie dziecka poczętego wzywała, aby dziewczynę zniewolić w klinice, aż do rozwiązania. Ona napisała list do tej parlamentarzystki oraz kilku gazet i pierwszy raz podpisała się Albakora. „...Tylko mali szaleńcy nie mają idei – pisała. – Ludzie, którzy niosą wielki obłęd są nawiedzeni, a ich racja „święte”. Tacy tworzą dla swojej sprawy specjalny język... Nie ma płodu, tylko dziecko poczęte... dziecko poczęte, które w stanie embrionalaym jest już człowiekiem, a przerywanie ciąży zabijaniem ludzi, bo ludzie są dla ciebie rekwizytami, zarówno ci już żyjący i broniący się przed skutkami gwałtów, jak bezdomni, bezrobotni, chorzy i jeszcze nie urodzeni. Chodzi o nieograniczoną władzę, aby można było zabronić transfuzji, transplantacji, rozwoju nauk medycznych w zależności od będącej u władzy sekty... Sprawiedliwi i światli – pisała dalej – powiedzieli już na ten temat wszystko, Dla szaleńców, połączone komórki męskie i żeńskie są człowiekiem, kobieta zaś czerepem, w którym taki płód może rozwijać się wberw jej woli... ...Skazałabyś człowieka, który spalił worek kiełkujących żołędzi, za spalenie dębowego lasu? W sowietach przez trzy ćwierci wieku nie było przyjaciół, braci, kolegów, byli towarzysze. Nie było ludzi były masy, nie było przeciwników politycznych, byli wrogowie ludu. Zakłamany język skompromitowany został przez komunę. Jeżeli pojawia się znowu, stanowi dla społeczeństwa ostrzeżenie. Póki dogmaty celebrowane są w świątyniach, jest to modlitwa, jeżeli zaczynają obowiązywać w parlamencie, biada narodowi, który na to pozwoli. Pomyśl, jaki przymus rodzenia może mieć wpływ na najwyższą wartość – miłość matki, I nich ci Bóg z ludzkich serc, a nią walczących o świecką władzę ambon, wybaczy”. Albakora Usłyszała w radiu, że na ulicach Segers odbędzie się manifestacja, jako sprzeciw wobec referendum w sprawie wydania paszportu zgwałconej dziewczynie. Jak lunatyczka zapakowała znalezioną broń do futerału po skrzypcach. Stanęła na rogu. Nie czekała długo. Pochód posuwał się środkiem ulicy. Hasła były wypisane na płótnach i kartonach: MACIERZYŃSTWO JEST BŁOGOSŁAWIEŃSTWEM! POWSTRZYMAĆ ZWYRODNIAŁĄ MATKĘ! ZBRODNIARCE MÓWIMY NIE! Starsze panie krzyczały, wygrażały parasolkami. Z tych okrzyków nie wynikało, że młode kobiety mają rodzić poczęte przez gwałt dzieci, że mają je karmić, wychowywać i kochać. One po prostu miały, nie przeszkadzać, żeby im się te dzieci rodziły... Dzieci miały się rodzić tak jak przedmioty rzucane z góry spadają na dół... Kto temu przeszkadzał, był wrogiem owego „ludu”, który miała przed sobą... Przez lata, mimo olbrzymiego wysiłku, nie może przypomnieć sobie co myślała tuż przed momentem zero... Dlaczego nie załamała się nie odwróciła, nie odeszła... Pistolet maszynowy w jej rękach szarpnął raz i drugi, potem zaczął drżeć, trzymała go mocno. Zobaczyła buchający z lufy ogień. Nie słyszała nic. Upadły krzyże, strzelała już w pustą ulicę. Manifestanci znikli, ukryli się w bramach i za parkującymi samochodami. Na asfalcie leżało kilka krwawiących ciał. Jedna kobieta nie upadła i nie ukryła się. Stała i patrzyła na nią, zrobiła krok do przodu, patrzyła jej w oczy. Robiła wrażenie osoby istotnie świętej. Ona nie wytrzymała spojrzenia tamtej. Nacisnęła ponownie spust znów zobaczyła ogień. Potem stała z dymiącą bronią w rękach. Dookoła panowała cisza, taka że widziała jej głębię. Nikt nie podchodził, nikt jej nie aresztował. W tej ciszy, z bocznej ulicy wyjechał motocyklista, zatrzymał się. Ubrany był, w czarne, cętkowane metalem skóry. Na głowie miał czarny kask. Wciągnął ją na siodło za sobą. Motor ruszył, podskakiwał na krawężnikach, zjechał gdzieś ze schodów. Nie było ważne kto ją porwał i gdzie wiezie. Przychodząc na to miejsce liczyła, że zginie. Nie zginęła... Więc zrobiła to, strzelała do tłumu. Dlaczego? Motocykl pędził, pochylał się na zakrętach, znowu zjechał z jakichś schodów. Gdzieś dalej przerzucono ją do samochodu, który zatrzymał się wreszcie. W niewielkim pokoju zdjęto jej krepę z oczu. Wskazano łazienkę i łóżko. Wieczorem jacyś ludzie poprosili ją na kolację. Nie mogła jeść. Młoda kobieta posłała jej łóżko. Nie mogła spać. Senne koszmary zmieniały się. Robak ze szczypcami na odwłoku biegał między ciałami kobiet leżących na asfalcie, zmasakrowana twarz Magnusa patrzyła pustym oczodołem, w rękach jej szarpał się automatyczny pistolet... Rano przyszła do pokoju dziewczyna i przyniosła nowe ubranie. zabierając jej wszystko, co miała dotychczas. Przyniosła też gazety. Na czołówkach były zdjęcia i relacje z masakry jakiej dokonała. Nie miała już powrotu do dawnego życia. Wieczorem poproszono ją przed oblicze bossów. ...W fotelach siedziało dwóch mężczyzn i kobieta. – Z kim działałaś? – pudło pierwsze pytanie. – Sama – odpowiedziała zgodnie z prawdą. – Jesteś Albakora? – Tak. – Skąd miałaś broń? Odpowiedziała skąd. – Zgadza się powiedziała dziewczyna. – Ten pistolet zginął z walizki pospiesznie ukrytej w krzakach. – Dlaczego to zrobiłaś? – Za gwałt... – Tak... znamy twoją historię. My też szykowaliśmy zamach na te staruchy. Chodzi o terror... rozgłos... Będziesz nam potrzebna. Znamy twój list do tej z parlamentu. Jesteś zdeterminowana, zdolna, ale głupia. Jaki miałaś plan odwrotu? – Nie zamierzałam uciekać. – Tu nie będziesz robić takich rzeczy. Inaczej powyrywamy ci palce z rąk. Pojedziesz na kurs, zrozumiałaś? – Zrozumiałam – usłyszała swój głos. Przez kilka dni leżała w pokoju, patrzyła w sufit. Bosowie znikneli, została tylko Valkiria, dziewczyna młodsza od niej, ładna, nic nie wskazywało, że jest terrorystką. Zapytała tę dziewczynę dlaczego? Valkiria wzruszyła ramionami. – Tak się złożyło odpowiedziała. – Przedtem studiowałam muzykę w konserwatorium, Poczytaj prasę, często o mnie piszą. Z przyniesionych gazet dowiedziała się, że poraniła 6 osób. Nikt nie zmarł. W telewizji ciągle pokazywano jej fotografie... Albakora... – Elwira Tellier – terrorystka. Terrorystka z Segers... Elwira Tellier... poszukiwana listem gończym. Któregoś dnia przysłano jej charakteryzatorkę. Została mężczyzną w średnim wieku. Elegantem z czarną bródką i przystrzyżonymi wąsami. Dostała dyplomatkę z dokumentami i „transakcjami w toku”. Miała godzinę na nauczenie się wszystkiego, nazywała się John Waren, była dealerem firmy produkującej lotnie. Wyprowadzono ją z kwatery i szybko znalazła się na promie, potem u „rodziny” w Londynie. Po dwóch dniach poleciała dalej. Czasami myślała, że to znowu koszmarny sen. Widziała przed sobą skamieniałe twarze kobiet i czuła szarpiący się w dłoniach przedmiot. Widziała krwawiące na asfalcie ciała... I to spojrzenie kobiety, która do końca patrzyła jej w oczy. Nie chciała już zabijać... strzelać, detonować bomb. Jej rachunek został wyrównany. Nie chciała niczyjej śmierci, ran, bólu... Przekorny los zrządził inaczej... W pustynnym jarze, w cieniu kilku palm stały baraki. Dookoła były tory przeszkód, tarcze, rusztowania. Od świtu pluły żelazem z jej rąk karabiny, pistolety, granatniki, automaty ukryte w gitarze, kulach dla kaleki, lewarku do podnoszenia samochodu. Oko, luneta, muszka, cel... Oko, luneta, muszka, cel... Zawsze sylwetka człowieka... Strzelanie, bieg przez przeszkody, prowadzenie samochodu po wertepach, szaleńcza jazda motocyklem i znowu plujące ogniem maszyny do uśmiercania. Znów była rozdarta, znów narastał w niej bunt. Po co jej taka szkoła. Ale tym ludziom nie mogła powiedzieć prawdy... Jeżeli będziesz nieposłuszna wyrwiemy ci palce z rąk...Po miesiącu szkolenia obudzono ją w nocy. I przed żwirowy placyk zajechała furgonetka. Wyprowadzono z niej dwóch mężczyzn i kobietę. – To zdrajcy – powiedział Indianin, jeden z dowódców obozu. – Sprzedali się władzy... –Rozebrano nieszczęsnych do naga, przywiązano do palm. Indianin położył kańczug na piasku, pleciony rzemienny bat z ołowianą kulką na końcu. Potem ujął bykowiec i uderzył wszystkich troje po kolei pierwszy raz. Na plecach mężczyzn i kobiety pojawiły się broczące krwią pręgi. Półmrok nocy w świetle księżyca rozdarły krzyki, potem jęk. Każdy po kolei musiał ująć bicz i zrobić to samo. Ona biła już w zwisające na więzach, krwawe korpusy, które nie krzyczały. Potem wykopali dół i wrzucili weń żywych jeszcze ludzi. Po ofiarach zginął ślad na pustyni. Na rannym apelu Indianin powiedział, że taki los spotka każdego za najmniejszą próbę zdrady. Od tej pory chodzili po grobie, który chociaż nie zaznaczony, krył trupy w środku żwirowego placu... I znów strzelanie, bieg przez przeszkody, zawrotna jazda samochodem między rozstawionymi beczkami, pot zalewający twarz, piasek w ustach, uszach, włosach... Potem – bieg przez pustynię. Bieg do utraty tchu przytomności, rozumu. Gdy zdawało się, że nie zrobi już kroku, podrywana serią kul tuż pod stopami biegła przez wydmy, wyrwy, padając dopiero na wyznaczonej mecie. Znów podróż przez pustynię, lot samolotem, mistyfikacje z przebraniem i powrót do kraju... Nowa postać, oczekiwanie na pierwsze zadania. Zupełnie nowi – wodzowie, żadnych kontaktów. Wreszcie nadszedł następny dzień zero. Eleonora Zadz prowadziła sklep z tytoniem. Ostatnio występowała jako świadek oskarżenia w procesie przeciwko zgwałconej dziew czynie, ofiara gwałtu, za wyzwolenie się od jego skutków, została skazana. Otrzymała fotografię karty lekarskiej Eleonory, informację o jej mężu, dzieciach, życiu towarzyskim. Ofiarę porwano, gdy wracała z mityngu. Przywieziono ją na peryferie do z góry przygotowanej piwnicy. Była nieprzytomna z przerażenia. Uklękła i zaczęła się modlić. Przerwali jej tę modlitwę kopniakiem. Upadła... Ona przygotowując ten spektakl chciała być bezwzględna jak szakale. Pozostało w niej jednak coś z człowieka. Wiedziała, że wystarczy jeżeli wszystko zorganizuje według wzoru jaki sama przeżyła. Makabryczny szantaż kretem był jednak dla niej poza wymiarem ludzkiego czynu. Poprzestała na trzech osiłkach ucharakteryzowanych na rzezimieszków, robactwie i stosie brudnych szmat w rogu piwnicy. Eleonora rozpoznała ją – Albakora... – wyszeptała przerażona. Ona Stała nad ofiarą z batem w ręce. Eleonora zasłaniała rozpaczliwie piersi. – Nie! Nie!.., Błagam! – charczała. – Nie chcesz stanu błogosławionego? – Albakora drwiła strzelając batem. Eleonora straciła przytomność. Jeden z osiłków wylał na nią kubeł wody. Ocknęła się, znów próbowała uklęknąć, znów została zwalona kopniakiem. Zaczęła się orgia uwłaczająca godności nie tylko ludzkiej. Gdy trzech zbirów zrobiło swoje, ona wylała na półprzytomną następny kubeł wody. Tamta odzyskała przytomność. – Słuchaj – warknęła Albakora to są psychopaci, półkretyni i mordercy. Będziesz miała takie dziecko... Eleonora zerwała się ostatkiem sił jak kiedyś ona. – Nie!... Nie! – bełkotała niczym nawiedzona. Jeden z gwałcicieli podszedł do niej z obleśnym uśmiechem, jakby chciał ją pocałować. – Musisz pokochać to dziecko – powiedziała nakazującym tonem Albakora. – Ono będzie z woli Boga. Już je kochasz, prawda? Czujesz tę miłość? – dręczyła Eleonorę. Tamta jakby ocknęła się z otępienia. Spojrzała na Marię Elwirę półprzytomnie. Maria przypomniała sobie, że w czasie swej kaźni po wysiłku walki z oprawcami i godzinach gwałtu, poza bólem fizycznym i rozpaczą, wielkim cierpieniem było pragnienie. Dusiła się z tego pragnienia Eleonora miała suche krwawiące usta. Maria Elwira podeszła do koszyka, wyjęła puszkę pepsi, zerwała kapselek i podała napój nieszczęsnej. Tamta chwyciła puszkę piła łapczywie. Była całkiem obnażona i nie zasłaniała się. Wypiła płyn i dyszała jak zwierzę. – Chcesz jeszcze? – zapytała Albakora. Tamta skinęła głową. Wypiła drugą puszkę. Marii Elwirze przyszło do głowy, że stwórca zrobił błąd. Nie powinno być możliwe takie upodlenie człowieka przez innych ludzi. W mrocznym pomieszczeniu zapanowała ponura cisza. Po piersiach Eleonory chodził duży czarny robak, inne dwa biegały jej po udach. – Nieszczęsna nie reagowała. Patrzyła na Marię Elwirę. Maria wytrzymała to spojrzenie. Eleonora odwróciła wzrok. – Ciebie też tak zgwałcili? – zapytała niespodziewanie głosem niemal normalnym. Maria wzdrygnęła się. – Nie poznałaś prawdziwych szakali... ja byłam zmasakrowana...– odpowiedziała też jakoś dziwnie. – Mścisz się? – Nie. Walczę. Nakaz rodzenia po gwałcie to zbrodnia. Uwierz doświadczonej, skazana jesteś na koszmar, dziecko na pogardę. Czarny robak z szyi Eleonory wszedł, jej na twarz, ocknęła się, zrzuciła go. Przymknęła oczy, osunęła się na odrażające posłanie. Któryś z gwałcicieli chwycił kubeł wody. Maria Elwira powstrzymała go. Z pierwszej budki zadzwoniła na pogotowie i policję... Przestawiła się, zapowiedziała, że to był gwałt pierwszy w zaplanowanej serii, podała adres piwnicy, gdzie pozostawili Eleonorę. Zadzwoniła do kilku redakcji, powiedziała to samo. Rzuciła s