Furmaga Lesław GWAŁT Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000 Jeżeli Bóg żąda pomocy Wiadomo, że kłamią kapłani Pustelnik z Carin Dzień był pogodny, słońce jakby znieruchomiało w środku nieba. Do krawędzi kamiennej góry przyklejone były domy i ogrody. Skalisty krajobraz i huczące morze nie przyciągały na to uroczysko. Domki drzemały na zboczach, w porcie kołysały się kutry, na których ogorzali mężczyźni w rybackich kapeluszach suszyli sieci, zwijali liny, przetaczali beczki. Nawet zaraza religijnej wojny była tu niewidoczna. Maria Elwira odnalazła domek Remis, weszła do ogrodu. W niewielkim salonie trzaskał ogień na kominku. Remis ubrana była w skromną suknię, która podkreślała jej kobiecą urodę. Wnętrze domu robiło wrażenie zadbanej staroci. Meble i bibeloty dalekie były tu od nowoczesnej tandety. Wszystko, oprócz telewizora i radia, pamiętało czasy poprzednich pokoleń, Maria przypatrywała się młodej gospodyni. Czy ty nie doznałaś szoku? – zapytała po chwili bez wstępów. Remis zwróciła twarz ku Marii, rysy jej stężały. – Co wiesz? – zapytała krótko. – Wiem dużo – odparła równie krótko Maria. Remis siedziała teraz z głową wtuloną w ramiona. – Zastanawiam się skąd wzięłam tyle siły – powiedziała patrząc w ogień na kominku. – Miałaś dużo szczęścia, to byli przecież najemni mordercy – Maria Elwira nadal przyglądała się dziewczynie. Remis uniosła głowę, jakby pozbywając się oporów i zaczęła mówić. Uderzyli w tył roweru. Upadłam, wrzucili mnie do samochodu, skręcili w jar. Któryś zerwał mi bluzkę... Wywlekli mnie z auta, zaczęli podrzucać jak kukłę. Upadłam na piach. Pili whisky. Zerwałam się, zaczęłam krzyczeć, uciekać, Dopadli mnie. Stali, patrzyli, spierali się, który pierwszy. Dwóch chwyciło moje ręce, trzeci zaczął gwałcić, potem następny. Było ich kilku, jednego nazywali Gass, drugiego Anioł... to był zwyrodnialec, zadawał ból. Nawet gdy traciłam przytomność czułam, że to znowu on... Gdy już nie mogłam nie udało mu się, więc mnie deptał. – Słyszałam wybuchy śmiechu. – Przestałam czuć. Nie wiem jak długo leżałam półprzytomna... Na górze było źródełko, strumyk szumiał gdzieś blisko. Weszłam do lodowatej wody. Powoli przestawałam krwawić. Trwałam w bezruchu aż zdrętwiałam. Zaczęłam krzyczeć. Nikt nie słyszał. Odnalazłam podartą spódnicę. Na przełaj, po skale zawlokłam się do domu. Matka była w Beldown. W mieszkaniu wszystko stało na swoich miejscach, jakby się nic nie wydarzyło, panował spokój, cisza. Remis podeszła do okna, patrzyła na kuter, wpływający do portu, unosiły się nad nim ptaki, szarpiąc resztki ryb z sieci przy burtach. Słońce wyszło wysoko. W pokoju przygasł ogień na kominku, stary zegar uderzył na kwadrans jakiejś godziny. Remis zwiesiła; głowę, zniżyła głos. – Czułam, że jeszcze ciągle dzieje się coś złego. Nie mogłam umiejscowić, określić, nazwać co to było. Nagle zrozumiałam. Pączkował we mnie jad tych bestii. Dostałam torsji, pobiegłam do łazienki, zaczęłam się bronić. Ta obrona dodała mi siły... Nie byłam już zniewolona, mogłam z tym gwałtem walczyć, przynajmniej teraz. Miałam wrażenie, że brak tej obrony byłby zwyrodnieniem. Gorąca woda krążyła w moim brzuchu, przynosiło to ulgę, oczyszczało mnie jakoś... Nie poszłam na policję ani do lekarza, bałam się, że oni też mnie zniewolą. Siedziałam w domu aż znikła opuchlizna i sińce. Miałam nadzieję, że gorąca woda pomogła, chciałam zapomnieć o wszystkim. Niestety... było inaczej. Myślałam, że oszaleję. Znikąd nie było ratunku. Przyszło mi do głowy, żeby oszukać Teda, chłopaka z którym byłam ostatnio. Powiedzieć mu, że to jego dziecko. Z tym poszłam do spowiedzi... – Remis umilkła, patrzyła na płomienie w kominku. – Tak postanowiłam – Powróciła do wątku. – Ksiądz wyjrzał z konfesjonału. – Nie! Nie! – zaprotestował. Dziecko z gwałtu, wychowane w oszustwie?! Co ty mówisz!... – powiedział przerażony. – Więc to dziecko ma wiedzieć dlaczego jest na świecie? Mają to wiedzieć wszyscy? – zapytałam. Nie było odpowiedzi. Remis przerwała, znów patrzyła na dogasającą głownię, Maria Elwira na kamienny obraz fiordu. Wysoko zawisł ptak, wielka mewa szybowała w bezruchu skrzydeł jak metalowy latawiec. Coś nieuchwytnego było w wysokich skałach nad miasteczkiem. – Jeżeli dziecko okaże się takie jak Anioł, będziesz mu matką, pokochasz je szczerze? – zapytała łagodnie Maria Elwira. Remis uniosła głowę, miała dziwnie pustą twarz, odwróciła oczy w bok. Milczała chwilę. Czy będę mogła pokochać to dziecko... – to jakiś upiorny sen – powiedziała jakby jedynie do siebie. – Słyszałaś o Albakorze – zapytała Maria. – Tak, kiedyś opowiadała mi matka. – To ja przed laty strzelałam w Segers – powiedziała szybko Maria Elwira. Zapanowała cisza. W dole falowało morze. Pieniło się przy brzegach. Nie było słychać jego szumu, waliło o skałę szeroką falą jak na niemym filmie. Remis pobladła. – Ty organizowałaś gwałty?! Ty!? – Zostaw. To stare dzieje, chcę ci pomóc powiedziała Maria Elwira. – Mnie napadli twoi ludzie! – krzyczała nagle wzburzona Remis. Teraz Maria szukała słów, aby wyrazić to co musiała powiedzieć. – Anioł to był... to był... ja go kiedyś urodziłam... – wypowiedziała zmienionym głosem. – Twój syn?! – Syn? Czy mój?...– Twarz Marii Elwiry stała się też pusta. – Twój syn?! – krzyczała ciągle przerażona Remis. Pochwyciła za ściany myśliwską strzelbę. – Idź precz. Nie chcę twojej pomocy! Precz! Przepadnij szakalico, szakalowa matko!... Maria próbowała uspokoić Remis, przekazać jej cząstkę prawdy o tamtym, ale to było niemożliwe... – A więc tak skończyła się jej misja... Nie musiała tu przyjeżdżać... Nie musiała! Na pewno? Nie wiedziała wówczas, że życie udzieli jej odpowiedzi także na to pytanie. Otrząsnęła się. Ruszyła na przełaj, stanęła nad urwiskiem. Ścieżka wita się między zboczami skał w jarach porośniętych trawą. Maria Elwira zeszła niżej, wyjęta kluczyki, otworzyła drzwi starego citroena, ruszyła kamienną drogą wzdłuż potoku. W Port – Loden stało przy nabrzeżu kilkanaście kutrów. Maria zapytała o „Santa Kingę”. Odnalazła bez trudu szypra. Stary uśmiechnął się i wyciągnął ręce. – Znalazłaś się, a myślałem już Bóg wie co. – Zaprowadził ją do malej mesy. Propozycja była krótka. – Zostaniesz na królestwie w kambuzie, jest nas pięciu, jadamy trzy razy dziennie. Są puszki, makarony... Zresztą będziesz także robić zakupy. Kubryk po sieciach przerobimy ci na kabinę. OK? – zapylał. – OK – odpowiedziała. I tak zaczęła się jej morska kwarantanna. Wieczorem byli już w zatoce. Ze wschodu wiało małą trójką, kuter rył dziobem fale. Woda piętrzyła się na grzbietach. Dookoła była nieograniczona przestrzeń morza, w górze przestrzeń do gwiazd. Patrzyła na te gwiazdy przez szczelinę w skajlajcie. Zapadła w sen, przespała pierwszy raz od wielu lat noc i pot dnia. Gdy obudziła się, kuter trałował, a ludzie przebierali ryby z poprzedniego zaciągu. W kambuzie był porządek, grzał się dla niej pudding z szynką, stała butelka wina i kubek. Pobiegła do Grahama wytłumaczyć się, że zaspała. – Dobrze, że w ogóle chodzisz, inna by rzygała dalej niż biegną fale; wieje piątka – roześmiał się szyper. Następnej nocy wróciły wspomnienia. Leżała w koi, patrzyła przez świetlik na niski maszt z anteną, który uparcie kreślił zygzaki między gwiazdami. ...Kiedyś zadawała Bogu pytanie, dlaczego to spotkało ją... Dlaczego właśnie ją? Po owej spowiedzi, której nie zapomni nigdy, przestała wierzyć w Boga. W Boga? To nieprawda... W Boga wierzyła zawsze... Ale gdzie był Bóg wówczas? Potrącili ją podobnie jak Remis, samochodom, skuter upadł. Związali, zakleili plastrem usta. Znalazła się w bagażówce. Czuła, że serce zamiera jej z przerażenia. Było ich pięciu. ...Między karłowatymi drzewami na stoku wzgórza stal opuszczony dom. Zawlekli ją do sutereny w tym domu. Miejsce było przygotowane. W rogu leżał materac przykryty kocami. Z boku stał koszyk z jedzeniem i butelka whisky. Zauważyła, że w strasznych chwilach dostrzega się szczegóły, a inne nawet ważniejsze rzeczy uchodzą uwadze. Z koszyka wystawała laska salami, aa bulkach leżał wielki nóż z kompasem w rękojeści. Zdarli jej plaster z twarzy. Wtuliła się w kąt. Patrzyła przerażona na pięciu bandytów. Wysoki drab rozpinał portki, inni robili to samo. Zerwała się, rzuciła ku wyłamanym drzwiom. Dostała po raz pierwszy w twarz, upadla. Znów uciekła w kamienny kąt. Dwóch uniosło ją za ręce, ten, do którego pozostali mówili Hyde, przysunął się. Tkwiła nieprzytomna przy ścianie, zerwał jej stanik, przygniótł za głowę do ziemi, zbliżył narząd do jej nagich piersi, ocierał go chwilę o nie. Któryś otworzył butelkę whisky i podał ją bestii. – Wlej jej w ryj, będzie giętka – parsknął. Hyde wypił kilka łyków, potem chwycił ją za włosy, wlał sporo wódki do gardła. Taki z rudą brodą zerwał z niej spódnicę, chciał zerwać też figi. – Zostaw! – warknął szef – daj chłopcom, niech się pobawią. Cały czas broniła się. Trzymała te figi. Rechotali. Została całkiem naga. Położyli ją na materacu, trzymali za ręce. Z nogami walczył Hyde bez niczyjej pomocy. Rozchylił je. Poczuła jego ciężar na sobie. Ciągle spostrzegała różne szczegóły. Zauważyła, że któryś popija z butelki whisky i onanizuje się przy pomocy fig, które z niej zdarli. Ten wielki gryzł dotkliwie jej piersi. Potem wdarł się w nią nagle, boleśnie i gwałcił. Trzymał ją za włosy jak zwierzę. Śmiał się chrapliwie. Tamci stali dokoła, mieli spuszczone portki, czekali na swoją kolej. Usiłowała przestać istnieć... Ale po przerażeniu przychodziła jasność, strach powoli mijał, przypływała rozpacz. Jakby szeroką od krańca do krańca ziemi rzeką, wlewała się w nią świadomość. Uczepiła się myśli, że to sen. Chciała przebudzenia, ale upiorny sen trwał. Przebudziła się więc z marzeń o śnie. Przestała odczuwać ciężar ścierwa na sobie, smród wódki i papierosów. Szakal przemocą otworzył jej oczy, zobaczyła wykrzywiony zwierzęcą rozkoszą pysk. Miał cienkie, długie jak dżdżownice, wargi, mordę szeroką, nos prosty, rozszerzony na dole w bydlęce chrapy... Po szyi chodził mu robak skórek, czy szczypawa, brązowy, piwniczny robak ze szczypcami na odwłoku. Kilka podobnych biegało po kamiennej Ścianie nad jej twarzą. Zemdlała, obudziło ją bicie. Poczuła znów rwący ból. – No, uważaj dziwko... teraz... – charczał zwyrodnialec. Z całej siły uniosła biodra i szarpnęła nimi, przewracając się na bok. Usłyszała zbiorowy rechot bandy i zły śmiech potwora, który jeszcze leżał na jej piersiach. ...Kilka mocnych uderzeń w obolałą twarz, słony smak krwi i chwilowe otępienie. Zbir, którego kompani nazywali Hyde, uniósł jej głowę za włosy, zajrzał w oczy. Przygniótł ją znów w dół do fallusa, wytarł go o jej twarz. – Liż, albo ci zrobimy terrorystę... Znów zemdlała. Gdy wróciła jej świadomość, Hyde lepki od potu leżał na jej łonie, piersiach, twarzy. Zepchnął go drugi. Gwałcił, chichotał, kąsał, ślinił ją plwocinami, wódką. Gdy następni kładli się między jej szeroko rozepchnięte uda, chwilami odzyskiwała świadomość. Chciała się modlić, ale nie mogła. Jakby przez sen poczuła w ustach włochatego robaka. Zacisnęła zęby, usłyszała wycie. Coś gorącego kapało jej na twarz. To krew broczyła z szakala, przegryzła wilkołaczą wargę. Wielkolud pochylił się nad nią. W słoiku mieli kreta. Przednie łapy z zakrzywionymi pazurami i pysk zwierzątka jak pług, wystawał z naczynia. Hyde położył jej obcas na ustach, przygniótł je. – W moim kraju tak karano zbuntowane kurwy. Podgrzejmy słoik, kretowi zrobi się gorąco, będzie chciał uciec, przystawimy ci go do dziury i kret w nią wejdzie... Widziałaś rozdarty brzuch dziwki, którym wyszedł kret? Chcesz pofikać z bólu? Poczuła dotkliwy chłód. Któryś stał nad nią z opróżnionym kubłem wody. To nie byt sen. Hyde podgrzewał zapalniczką słoik, kret kłębił się w nim, zwierał i rozwierał łapy z pazurami jak szpilki. Zerwała się. – Uciec! Ratunku! Ratunku! pochwycili ją... Chyba Bóg litościwy zabrał jej przytomność. Koszmar stracił realne wymiary. Znów poczuła chłód zimnej wody. Koszmar wrócił. Stali wokół, Hyde trzymał rozgrzany stoik, w którym wiło się i skręcało mordercze zwierzątko. Przystawili do słoika owoc kiwanoli. Ryjkonos zagłębił szpony w miąższu. – Chcesz kreta do dziury? – Nie! Nie! Nie! słyszała swój krzyk wydzierający się gdzieś w mózgu. – To ruszaj się, jak cię kochamy, bierz do buzi i nie gryź suko... Gdy zapadała w omdlenie, bili i polewali wodą. Czuła, że była z bestiami sama. Nagle zabrakło Boga na niebie, zabrakło światła i ciemności. Już nie mogła. Skończyła się jej wytrzymałość, jej kobieca możliwość służenia oprawcom. Szykował się znowu Hyde... Jej ręka trafiła na grubą ostrą drzazgę z rozbitej okiennicy. Nie myślała o niczym. Chwyciła tę drzazgę i z całej siły pchnęła przed siebie. Uderzyła w brzuch wilkołaka. Chwilę panowała cisza. Zaraz jednak poczuła uderzenie, bolało, następne też bolało... Kopnięcia oddalały się, miała wrażenie jakby katowano kogoś obok. Nie bolało już, słyszała tylko razy. Oprzytomniała. Ten z obandażowanym brzuchem stał w butach na jej biuście i sikał grubym strumieniem. But podniósł się, kopnął. W dalszym ciągu nie czuła bólu. – Uciekałaś z dziurą, ale ci się nie udało, bo tego świętość zabrania – drwił. Chciałaś kurwo zepsuć poczęcie, zgrzeszyłaś... – Zapadła ciemność. W szpitalu trwała w obłędzie. Opędzała łono przed kretem, na twarzach pielęgniarek widziała piwnicznego robaka. Gdy zobaczyła na kolorowej okładce niemowlę, zaczęta krzyczeć, że to kret. – Kret! Ratunku! Mijały dni, powoli przychodziła do siebie. Starała się zapanować nad obłędem. Po szoku wracała świadomość. Jej chłopak przyniósł kwiaty, jakieś owoce, czekoladki. Był milczący. Ksiądz mówił o miłosierdziu i powołaniu kobiety do macierzyństwa. Pewnego dnia powiedział, że będzie miała dziecko. Dostała ataku epilepsji... Dobry zmysł miał stary Graham. Łódź tańczyła na falach, krótki maszt kreślił na niebie między gwiazdami list do Pana Boga. Tu, z daleka od ziemi, był inny świat. Wspomnienia przesuwały się tylko gdzieś na starym filmie. Przez krajobraz fal i wichury były odległe. Wiatr tężał, fale rosły, ludzie nie mieli apetytu. Morski świat inny od tego na brzegu. Myślała, że dobrze jest uciec daleko od ziemi. Lato było wietrzne i burzliwe. Ryba uciekła z łowiska, zaciągi niewiele przynosiły połowu. Gotowała rybakom strawę, myła garnki. Kutrowi towarzyszyły mewy na niebie i fale przy burtach. Zmienił się krajobraz, ale rozliczenie dokonywało się ciągle. Chciała odpędzić tamte obrazy. Nie mogła. ...W szpitalu pewnego ranka dostała ciążowych mdłości. Pomyślała o samobójstwie. Pamięta wyraz twarzy Edgara, swojego chłopca, gdy powiedziała, że urodzi to dziecko. On wiedział, że jest osaczona i nie ma w tym kraju innego wyjścia. Pocałował ją, prosił o przebaczenie. Przysiągł, że ją kocha, ale nie czuje tyle siły, aby dzielić to straszne poświęcenie. Wyjechał. Nocami budziła się. W ciemnościach chodził po jej szyi piwniczny robak ze szczypcami na odwłoku. W słoiku kłębiło się czarne zwierzątko. Popadła w obsesję. Powiedziała o tym rodzicom, zakonnicy, księdzu. Byli wyrozumiali. Kupowali, jej czekoladki, owoce mango, pomarańcze... – Na świat przyjdzie dziecko... bezbronna istota, którą musisz kochać... – Musisz pokochać!? Nie ma takiego pojęcia – musisz pokochać! – Oni kłamią, krzyczał jej Bóg. Zapytała lekarza, czy już zawsze będzie miała padaczkę. Powiedziała o obsesji, o krecie, robaku, wąskich wargach, spłaszczonym nosie, że jeżeli zobaczy taką twarz dziecka to... to... Bóg ci dopomoże córko – odpowiedział lekarz. Wykrzyczała, że znowu czuje się gwałcona. Zwątpiła w ludzi. Całą wolę skupiła na tym, żeby nie być człowiekiem. – Jesteś doniczką... doniczką, doniczką, doniczką. Wrzucono w ciebie ziarno, doniczka nie czuje... Zostań doniczką... – powtarzała nocami. Pomogło. Wyszła ze szpitala. Sąsiedzi przynieśli słodycze i pluszową maskotkę. Pomyślała, że to dla dziecka i dostała ataku epilepsji. Przyjechali lekarz i ksiądz. Zaczęli mówić o powołaniu kobiety, miłosierdziu. Znajomi unikali jej, przechodzili na drugą stronę ulicy, patrzyli w bok. Ksiądz odprawił, w kościele nabożeństwo w intencji poczętego dziecka, córki Bożej Elwiry. Kupiła środki nasenne... Znów znalazła się w szpitalu. Zamilkła. Przestała mówić. Wywieziono ją do Francji, umieszczono w klasztorze. To był dobry pomysł. Leżała w łóżku, patrzyła w sufit. Ciąża była zaawansowana, było oczywiste, że dziecko przyjdzie na świat. I przyszło. Był to chłopiec, miał wąziutkie wargi i szerokie chrapki nosa. Pokazano jej go po kilku dniach. Siostry i rodzice, którzy przyjechali, mówili, że jest śliczne. Pamięta, że gdy zobaczyła te rysy poczuła uderzenie. Zamknęła oczy, po krecim ryjku biegał piwniczny robak. Zabrano dziecko. Ciągle milczała. Raz usłyszała, gdy francuski lekarz mówił, że ona jest ofiarą podwójnego gwałtu. Przystanęła, podsłuchała rozmowę... Usłyszała, że jej natura odrzuciła płód wymuszony wbrew całemu ustroiowi. Siłą z zewnątrz, chciano stłumić ten odruch odrzucenia, nie udało się. Zauważyła, że z pokoju usunięte zostały szczegóły, które mogły przypomnieć jej dziecko, ciążę, gwałt. Zabrano maskotki, książki o pielęgnowaniu niemowląt, sukienki. Na ich miejscu znajdowała nowe rzeczy, nie przypominające tamtych. Rozmawiała już z siostrami, zaczęła wychodzić do ogrodu. Pojechała z zakonnicą Teodorą do miasteczka. Pamięta, że śmiały się. Koszmar jakby minął i ona wraca do zdrowia... Po latach dowiedziała się, że gdy leżała w szpitalu, ojciec postanowił aby jego córka wychowała to dziecko. Znów znalazła się w zakonie na wyspie. Znów mówiono do niej „córko” i słyszała o umiłowaniu i miłosierdziu. Zaczęła wzywać na ratunek piekło i morowe powietrze. – Powiłaś dziecię, musisz otoczyć je miłością – powiedział do niej nowy ksiądz katecheta. Znów w nocy zobaczyła tarantulę. Budziła się z krzykiem na ustach. Wracały wizje zdarzeń w mrocznej piwnicy. Znów zapadła w milczenie. Przywieziono jej dziecko. Kołyska stała w rogu klasztornej celi, nie zbliżała się tam. Zakonnice karmiły i przewijały niemowlę. Znów podjęta walkę Z naturą... Bądź suką, kurą, wilczycą... Miłość, szczęście poczęcia, miłość macierzyńska to podszepty szatana. Rozwijające się w tobie życie jest świętością jedyną... Płód to człowiek... – Bzdura!... Kiełkujący żołądź nie jest dębem, podgrzane przez orlicę jajo, jest jajem, nie orłem. Oni kłamią! Rozpaczliwa walka trwała... Podejdź do dziecka matko... słyszała w snach nie snach głos, który też był nie do pokonania... Matko, matko... Matko?... Mijały dni. Rozterka i tortura trwały. Przemogła się, podeszła do kołyski. Dziecko spało. Ogarnęło ją przerażenie, że zobaczy skorpiona. Uciekła do łóżka, przykryta twarz kołdrą i żarliwie zaczęta się modlić. Była pewna, że pragnie śmierci. Ale nazajutrz znów podeszła do kołyski. Drżąc, odwiązała becik i wzięta niemowlę na ręce. Nie byt to kret ani piwniczny robak, nie czepiał się jej piersi chitynowymi łapkami. Dziecko otworzyło oczy, były niebieskie i wesołe... Zakonnice uznały, ze stał się cud. Niepotrzebne były już niańki w habitach. Wzięła niemowlę na ręce. To było zwyczajne dziecko. Położyła je w beciku do rana stała przy oknie. Wiedziała już, że podejmie heroiczną próbę. Jej osobowość była rozdarta. Razem z postanowieniem, że będzie dla tego dziecka ofiarną, godną szacunku, zwierzęcą matką, jakby odzyskała spokój. Ojciec wywiózł ją do Elberg, wynajął mieszkanie w zieleni nad potokiem. Promieniał szczęściem, Magnus, bo takie imię otrzymało dziecko, rozwijał się świetnie. Raz postawiła wózek na górce, ktoś trącił hamulec.. Wózek potoczył się po jezdni. Wyskoczyła ze sklepu z paczką w ręce. Wózek jechał szybko do skrzyżowania, gdzie po głównej ulicy pędziły samochody. Biegła jak oszalała, i rzuciła paczkę i portfel. Wózek wjechał ha skrzyżowanie. Usłyszała pisk opon. Pchnięty ciężarówką mikrobus leciał na leżącego przy krawężniku Magnusa. Skoczyła za dzieckiem. Poczuła uderzenie. Straciła przytomność, Ocknęła się w szpitalu. Leżał przy niej cały, zdrowy Magnus. Przyjechał ojciec, płakał ze szczęścia. Wokół pełno, było kwiatów i prezentów... Miała złamany obojczyk i była ogólnie potłuczona. Leżąc w szpitalu pewnego dnia zobaczyła na okładce magazynu ilustrowanego swoją fotografię. W środku był wywiad z ojcem. Zaczęta czytać, pociemniało jej w oczach. Ojciec mówił, że jego córka pokochała dziecko gwałcicieli. Odłożyła gazetę, czuła pustkę. Zaraz potem runęli na nią innego rodzaju szakale, dziennikarskie hieny. Używając różnych sztuczek, przerywali szpitalne kordony i wpełzali do niej, migając fleszami. Odwracała twarz i milczała. Zdziwiła się jednak któregoś dnia słysząc swój głos i to co mówi. Zamiast słów buntu, wypowiadała, słowa pokory. Czyżby miała teraz dwie natury? Właściwą, ukrytą, nieustępliwą i drugą w płaskiej aktorskiej masce?... – Proszę pani, kobieta stworzona jest żeby dawać życie, nie ma przecież większego dokonania pod słońcem, prawda? – Niemal promieniała. – A jak układa się pani życie osobiste? – pytała dziennikarka. – Moje życie osobiste, to syn Magnus. – A co pani czuje do zboczeńców, którzy panią brutalnie skrzywdzili? – Miłosierdzie czuję. Czyn nieczysty jakiego dokonali został, uświęcony moim stanem błogosławionym. Bóg widocznie czuwał – odpowiedziała wpatrując się w aurolę Świętej Niepokalanej na obrazie W rogu szpitalnej sali. Mijały dni, później miesiące. Ojciec został merem w miasteczku. Ona miała wówczas dwadzieścia kilka lat była samotną dziewczyną. Narzeczony odszedł, to prawda, ale po dwóch czy trzech latach od gwałtu, mężczyźni przestali od niej stronić. Nie miała jednak żadnego towarzystwa, ba nawet znajomych, nie spotykała się z nikim z domu wychodziła na spacer jedynie z dzieckiem. W rynku Bwldown szanowany powszechnie Wiktor Adams miał sklep z urządzeniami elektronicznymi. Był to elegancki magazyn hurtowo – detaliczny. Przed dwoma laty żona Wiktora, pani Sandra Adams, znana aktorka, zginęła w wypadku samochodowym wraz z dwojgiem dzieci. Młody elektronik długo nie mógł otrząsnąć się z ciosu, który go spotkał. Sklep ciągle straszył żaluzjami na witrynach. Był ciemną plamą w kolorowym rynku. Wiktor wybudował granitowy grobowiec na cmentarzu, miał tam kamienną ławkę dla siebie. Spędzał na niej całe dnie. Chodził też do parku z książką, szukał ustronnych miejsc i czytał. Po pewnym czasie ukłonił się Elwirze. Gdy spotkał ją ponownie z dzieckiem, dał Magnusowi elegancką zabawkę, monitorek wyświetlający kolorowe postacie z bajek. Było to urządzenie drogie, Maria Elwira zaprotestowała, odmówiła przyjęcia zabawki. Tak zaczęła się ich znajomość... Wiktor był przystojny, miał trzydzieści kilka lat, jeździł sportowym MG. Po pewnym czasie złożył wizytę w domu Tellierów. Przyniósł Elwirze kwiaty i słodycze. Wydawało się, że tych dwoje dopomoże sobie w nieszczęściu. Maria zaczęła chodzić na spacery. Pojechała na piknik czerwonym kabrioletem, poszła z Wiktorem do kina na nocny seans. Gdy jednak próbował ująć jej dłoń, cofnęła ją. Gdy Wiktor chciał pocałować ją odepchnęła go. W nocy znów zjawili się szakale. Przeżywała gwałt na nowo. Wiktor przyniósł kwiaty, przeprosił ją, przyrzekał, że będzie czekać, aż ona powróci do równowagi. Jeździli dalej na wycieczki, chodzili do kina. Ona czuła, że Wiktor chciałby czegoś więcej i przerażało ją to. W snach widziała go razem z szakalami w piwnicy rozwalonego domu. Matka gładziła ją po głowie namawiała aby nie zrywała tej znajmości... – Ratuj swoją młodość Elwiro... Wiktor to dobry człowiek, los skrzywdził go jak ciebie, dopomóż mu, on dopomoże tobie.... – mówiła swoim łagodnym głosem. Gdy przychodził, matka opuszczała samotnie na pięterku, parzyła herbatę, podawała ciastka. Tylko senior Tellier nie był zadowolony, że córka przerwała życie pustelnicy. Wiktor wymógł, żeby pojechała do lekarzy angielskich, zbadała się, leczyła. Zaczął uśmiechać się, zdjął żaluzje z witryn sklepu w rynku, zatrudnił, ekspedientów, zorganizował kiermasz i akcję dobroczynną. Maria Elwira pozostawała na obserwacji w klinice. Wyniki badań nie były pomyślne. Gwałt pozostawił wyrwę w psychice młodej kobiety. Nie czuła potrzeb erotycznych, nie była zdolna do uczuć macierzyńskich. Tolerowała mężczyzn, ale gdy pojawiało się w ich zachowaniu coś związanego z seksem, przerażało ją to. Bała się dotyku ich rąk, widoku ciała. Doktor na jej prośbę powiedział o tym Wiktorowi. Ona już przedtem wiedziała, że została okaleczona na zawsze. Wiktor przychodził jeszcze, potem widywano go z córką właściciela jachtowej przystani... Mijały dni, tygodnie, miesiące. Magnus rósł, senior Tellier robił karierę w partii chrześcijańskej, matka usunęła się w cień swojej niszy na pięterku... Ona ubierała się na czarno i nosiła tylko białe kołnierzyki, dziecko chodziło w szatkach, które szyły siostry zakonne. Dowiedziała się, że ojciec postanowił, iż Magnus zostanie księdzem. Bunt w niej przygasł. Wiodła życie drzewa. Słyszała, że matki cieszyły się pierwszym zębem dziecka, wyraźnie wypowiedzianym słowem, uśmiechem oczu... Myśląc kiedyś o przyszłej rodzinie i dziecku pewna była, że będzie taką właśnie matką, ale jej dziecko zamiast uśmiechu kurczyło długie wąskie usta i marszczyło rozszerzony na dole nos... Ale było to także dziecko z jej ciała. Czuła jakieś okruchy miłości, tkliwości, macierzyńskiego szczęścia, ale czuła też żądzę zgniecenia gołymi rękami tej maseczki. Gdy Magnus zaciskał piąstki i krzyczał, miała sucho w ustach i szum w skroniach... To był Hyde!... Godzinami siedziała w fotelu, patrzyła na obraz Matki Boskiej z dzieciątkiem na ręku. Twarz świętej była uduchowiona, wokół jej głowy promieniała aureola. Nad główką dziecka tez byt święty blask. Ono poczęto było w sposób boski, jego matka pozostała dziewicą. Wszystko było niepokalane, czyste... A ona? A Magnus? Widocznie, aby urodził się Bóg, poczęcie winno być boskie. A jakie musi być poczęcie szatana? Któregoś wieczora jak w transie podeszła blisko i przebiła płótno nożem. Potem ukryła obraz za kufrem w piwnicy. Na ścianie pozostała jasna plama. Kazała zrobić portret Magnusa ze zmienionymi ustami i zmienionym nosem, powiesiła ten portret na miejscu obrazu Niepokalanej. Mijały tygodnie, miesiące. W domu było cicho i spokojnie. Matka żyła w izolacji na piętrze, ona z dzieckiem jak sosna i małe drzewko obok siebie. Czasami w tej ciszy czuła coś z nadchodzącej apokalipsy. Dni były jak spadające krople z rynny, kapały, kapały... Na stryszku pod dachem jaskółki miały gniazdo. Magnus wybrał młode ptaki, ułożył na desce i rozdeptał. Gdy przyleciała jaskółka matka, złapał ją, oskubał z piór i źdźbłem słomy ranił skaczącego po trupach piskląt upiorka. Śmiał się przy tym, bełkotał jak Hyde... Zemdlała. Łoskot na schodach przywołał ojca. Znów znalazła się w szpitalu. Spadła z kondygnacji. Przebudzenie przyniosło refleksje... – Czyżby szatańskie poczęcie rzeczywiście przyniosło narodziny diabła?... Zaraz, zaraz, nieszczęsna matko, dzieci w pewnym wieku miewają sadystyczne odruchy. Masz kompleks, ty powinnaś się leczyć... A jednak padła mozolnie stawiana konstrukcja... Magnus to szakal, szakalowa matko. Ulga przyszła jednak szybko. Nowe odkrycie bolało jakoś nie po ludzku, jak boli brzozę, gdy drwal w jej miąższ wbija klin. Była przecież drzewem. Wieczorem przyszedł ojciec. Postarzał się, przygarbił. Zrobił gest, jakby chciał wziąć ją za rękę. Cofnęła dłoń. – Co się stało? – zapytała. – Widziałem, co zrobił Magnus... – Zwyczajnie dziedziczy – powiedziała jak o śniegu, który topnieje na wiosnę. Po tym wydarzeniu senior Tellier pojechał do Londynu zasięgnąć opinii wybitnych specjalistów. Tym razem nie poszedł jedynie do „instytucji miłosiernych”, nie usłyszał więc, że Bóg nie pozwoli skrzywdzić niewinnego dziecka. Profesor akademii przedstawił mu liczne przykłady dziedziczenia jako oczywistego prawa natury. Magnus nadal rozwijał się dobrze. Obserwowała go, czytała mu, uczyła miłości do tego, co żyje. Kiedyś zapytał, gdzie jest jego tatuś. Często wracał do tego pytania. Chciał mieć ojca. Mówiła, że jego tatuś zginął na morzu, kiedy on był mały. Nie wierzył. Raz powiedział, że on nie miał tatusia, a ksiądz mówi, że mamusie tych dzieci, których tatusiów nikt nie widział, powinny się wstydzić. Zaprzyjaźnił się z Olafem, nieco starszym synem znanej aktorki szanowanego profesora greki. Rodzice Olafa byli sąsiadami z niedalekiej willi. Była zadowolona z tej przyjaźni. Olaf pochodził z dobrego domu, był dobrze wychowany. Spokój znów jednak został zakłócony. Znalazła między rzeczami syna buteleczkę, w której konały robaki i owady. Były tam pszczoły, trzmiele, muchy, ćmy. Znalazła też słoiki, w których robaki i owady były żywcem poprzekłuwane szpilkami. Lekarze specjaliści uspokoili ją. Twierdzili, że odrażające zabawy nie świadczą jeszcze o niczym, że chłopcy w tym wieku bawią się w przemoc, i że wynika to z ich męskiej, kształtującej się dopiero natury. Spostrzegła także, iż Magnus jest bardziej rozwinięty niż rówieśnicy. Kadłuby statków, które wycinał z drewna, rysunki pałaców, samolotów, samochodów miały odpowiednie proporcje. Potem zaczął rysować i wycinać pistolety, bomby, granaty. Zadziwiająco był w tym pojętny. Znów przeraziła się. Znów uspokoili ją psychoanalitycy. Kazali jej leczyć się z kompleksu, który uznali za groźny. Leczyła się. Pracowała nad testami, studiowała odpowiednią literaturę, brała przepisane środki. Magnus poszedł do szkoły i uczył się dobrze... Pewnego dnia zastała go na strychu, gdy przy pomocy specjalnie skonstruowanego urządzenia rozdzierał kotkę ogrodnika. Zwierzę miało sześć młodych kociąt. Rozdzierana matka miała zaklejony plastrem pyszczek, aby kaźń mogła odbywać się w ciszy. Znowu obudziła się w szpitalnej separatce. Powoli, z oporami, przypominała sobie zdarzenia, które miały miejsce tamtego dnia. Początkowo nie pamiętała nic, prawda spływała na nią falami, wypełniała świadomość nie od razu, ale jak przybój, którego poziom zwiększa się i zwiększa. Rozdarta kotka jeszcze krwawiła. Pełzał po niej kret. Po szyi Magnusa biegał piwniczny robak ze szczypcami na odwłoku. Chwyciła upiora i zaczęła dusić, biła jego głową o krokiew, miażdżyła maskę rękami, przewróciła go... Biła, aż u stóp miała zmasakrowanego potworka. Ocknęła się, popatrzyła uważniej, to nie był skorpion, to był Magnus. Leżała w sali z drzwiami bez klamek. Okaleczyła dziecko, czekała ją rozprawa. Znów pojawiły się hieny z aparatami fotograficznymi. Znów znalazła się na okładkach magazynów i pism. Magnus miał uszkodzone oko, wstrząs mózgu... Postanowiła umrzeć, ale w domu obłąkanych nie miała możliwości targnięcia się na życie. Sprawa stała się publiczna, prysnął mit o świętej matce. ...Przygniatały ją wspomnienia jak lawa, ciężkie, brunatne, pełne palącego wciąż jeszcze ognia. Obcowanie z morzem powoli jednak robiło swoje. Czuła, że ta lawa kruszeje, rozpada się, stygnie. Chwilami zapominała o Albakorze. Był kiedyś czas, że była dziewczyną jak inne, śmiała się, pragnęła mieć męża, dzieci, dom... Wicher uderzył w burtę, szarpał siecią, zagrał metalowymi pływakami podzwonne zachodzącemu słońcu. Wiatr tężał, na szelfie często piętrzyły się wysokie fale i zacinał ostry deszcz. Kuter wędrował wówczas po górach wodnych, w dół i do góry. Praca w kambuzie była trudna. Szyper zadowolony mówił, że gdyby nie smacznie gotowana strawa i czystość wszędzie, nie wiedziałby, że jest kobieta na statku. Nowy kierunek wichrów zmienił puste sieci w pełne. Ludzi od pracy bolały ręce. Szedł tłusty piękny śledź. Zapełniały się beczki w ładowniach. Z niechęcią myślała o powrocie do portu. Tu, mimo sztormowej pogody, było inaczej. Czas przemijał... A piętno? Piętno stawało się jak film o zupełnie kimś innym. Proces o okaleczenie dziecka rzucał światło na sprawę psychiki zgwałconej i przymuszonej do rodzenia kobiety. Był cichy i bez wyroku okazującego. Ojciec stracił przywileje. Matka w pokoju na górce zapadła w cichy obłęd. Senior Tellier odwiózł Magnusa do przyklasztornej szkoły, gdzieś na drugim końcu wyspy. Wróciła do domu. W nocy przychodziły sny... ...Czy jej losy nie potoczyłyby się inaczej, gdyby wówczas nie znalazła broni? Uprawiając ogródek odkryta pod parkanem walizkę. Zabrała z niej pistolet maszynowy... W prasie wybuchła sprawa zgwałconej dziewczyny, której zabroniono wyjechać za granicę, żeby nie mogła przerwać ciąży. Wydarzenie stało się przyczyną społecznych niepokojów. Organizowano wiece. W telewizji wygłosiła przemówienie parlamentarzystka nawołując, aby społeczeństwo nie pozwoliło na zamordowanie dziecka poczętego wzywała, aby dziewczynę zniewolić w klinice, aż do rozwiązania. Ona napisała list do tej parlamentarzystki oraz kilku gazet i pierwszy raz podpisała się Albakora. „...Tylko mali szaleńcy nie mają idei – pisała. – Ludzie, którzy niosą wielki obłęd są nawiedzeni, a ich racja „święte”. Tacy tworzą dla swojej sprawy specjalny język... Nie ma płodu, tylko dziecko poczęte... dziecko poczęte, które w stanie embrionalaym jest już człowiekiem, a przerywanie ciąży zabijaniem ludzi, bo ludzie są dla ciebie rekwizytami, zarówno ci już żyjący i broniący się przed skutkami gwałtów, jak bezdomni, bezrobotni, chorzy i jeszcze nie urodzeni. Chodzi o nieograniczoną władzę, aby można było zabronić transfuzji, transplantacji, rozwoju nauk medycznych w zależności od będącej u władzy sekty... Sprawiedliwi i światli – pisała dalej – powiedzieli już na ten temat wszystko, Dla szaleńców, połączone komórki męskie i żeńskie są człowiekiem, kobieta zaś czerepem, w którym taki płód może rozwijać się wberw jej woli... ...Skazałabyś człowieka, który spalił worek kiełkujących żołędzi, za spalenie dębowego lasu? W sowietach przez trzy ćwierci wieku nie było przyjaciół, braci, kolegów, byli towarzysze. Nie było ludzi były masy, nie było przeciwników politycznych, byli wrogowie ludu. Zakłamany język skompromitowany został przez komunę. Jeżeli pojawia się znowu, stanowi dla społeczeństwa ostrzeżenie. Póki dogmaty celebrowane są w świątyniach, jest to modlitwa, jeżeli zaczynają obowiązywać w parlamencie, biada narodowi, który na to pozwoli. Pomyśl, jaki przymus rodzenia może mieć wpływ na najwyższą wartość – miłość matki, I nich ci Bóg z ludzkich serc, a nią walczących o świecką władzę ambon, wybaczy”. Albakora Usłyszała w radiu, że na ulicach Segers odbędzie się manifestacja, jako sprzeciw wobec referendum w sprawie wydania paszportu zgwałconej dziewczynie. Jak lunatyczka zapakowała znalezioną broń do futerału po skrzypcach. Stanęła na rogu. Nie czekała długo. Pochód posuwał się środkiem ulicy. Hasła były wypisane na płótnach i kartonach: MACIERZYŃSTWO JEST BŁOGOSŁAWIEŃSTWEM! POWSTRZYMAĆ ZWYRODNIAŁĄ MATKĘ! ZBRODNIARCE MÓWIMY NIE! Starsze panie krzyczały, wygrażały parasolkami. Z tych okrzyków nie wynikało, że młode kobiety mają rodzić poczęte przez gwałt dzieci, że mają je karmić, wychowywać i kochać. One po prostu miały, nie przeszkadzać, żeby im się te dzieci rodziły... Dzieci miały się rodzić tak jak przedmioty rzucane z góry spadają na dół... Kto temu przeszkadzał, był wrogiem owego „ludu”, który miała przed sobą... Przez lata, mimo olbrzymiego wysiłku, nie może przypomnieć sobie co myślała tuż przed momentem zero... Dlaczego nie załamała się nie odwróciła, nie odeszła... Pistolet maszynowy w jej rękach szarpnął raz i drugi, potem zaczął drżeć, trzymała go mocno. Zobaczyła buchający z lufy ogień. Nie słyszała nic. Upadły krzyże, strzelała już w pustą ulicę. Manifestanci znikli, ukryli się w bramach i za parkującymi samochodami. Na asfalcie leżało kilka krwawiących ciał. Jedna kobieta nie upadła i nie ukryła się. Stała i patrzyła na nią, zrobiła krok do przodu, patrzyła jej w oczy. Robiła wrażenie osoby istotnie świętej. Ona nie wytrzymała spojrzenia tamtej. Nacisnęła ponownie spust znów zobaczyła ogień. Potem stała z dymiącą bronią w rękach. Dookoła panowała cisza, taka że widziała jej głębię. Nikt nie podchodził, nikt jej nie aresztował. W tej ciszy, z bocznej ulicy wyjechał motocyklista, zatrzymał się. Ubrany był, w czarne, cętkowane metalem skóry. Na głowie miał czarny kask. Wciągnął ją na siodło za sobą. Motor ruszył, podskakiwał na krawężnikach, zjechał gdzieś ze schodów. Nie było ważne kto ją porwał i gdzie wiezie. Przychodząc na to miejsce liczyła, że zginie. Nie zginęła... Więc zrobiła to, strzelała do tłumu. Dlaczego? Motocykl pędził, pochylał się na zakrętach, znowu zjechał z jakichś schodów. Gdzieś dalej przerzucono ją do samochodu, który zatrzymał się wreszcie. W niewielkim pokoju zdjęto jej krepę z oczu. Wskazano łazienkę i łóżko. Wieczorem jacyś ludzie poprosili ją na kolację. Nie mogła jeść. Młoda kobieta posłała jej łóżko. Nie mogła spać. Senne koszmary zmieniały się. Robak ze szczypcami na odwłoku biegał między ciałami kobiet leżących na asfalcie, zmasakrowana twarz Magnusa patrzyła pustym oczodołem, w rękach jej szarpał się automatyczny pistolet... Rano przyszła do pokoju dziewczyna i przyniosła nowe ubranie. zabierając jej wszystko, co miała dotychczas. Przyniosła też gazety. Na czołówkach były zdjęcia i relacje z masakry jakiej dokonała. Nie miała już powrotu do dawnego życia. Wieczorem poproszono ją przed oblicze bossów. ...W fotelach siedziało dwóch mężczyzn i kobieta. – Z kim działałaś? – pudło pierwsze pytanie. – Sama – odpowiedziała zgodnie z prawdą. – Jesteś Albakora? – Tak. – Skąd miałaś broń? Odpowiedziała skąd. – Zgadza się powiedziała dziewczyna. – Ten pistolet zginął z walizki pospiesznie ukrytej w krzakach. – Dlaczego to zrobiłaś? – Za gwałt... – Tak... znamy twoją historię. My też szykowaliśmy zamach na te staruchy. Chodzi o terror... rozgłos... Będziesz nam potrzebna. Znamy twój list do tej z parlamentu. Jesteś zdeterminowana, zdolna, ale głupia. Jaki miałaś plan odwrotu? – Nie zamierzałam uciekać. – Tu nie będziesz robić takich rzeczy. Inaczej powyrywamy ci palce z rąk. Pojedziesz na kurs, zrozumiałaś? – Zrozumiałam – usłyszała swój głos. Przez kilka dni leżała w pokoju, patrzyła w sufit. Bosowie znikneli, została tylko Valkiria, dziewczyna młodsza od niej, ładna, nic nie wskazywało, że jest terrorystką. Zapytała tę dziewczynę dlaczego? Valkiria wzruszyła ramionami. – Tak się złożyło odpowiedziała. – Przedtem studiowałam muzykę w konserwatorium, Poczytaj prasę, często o mnie piszą. Z przyniesionych gazet dowiedziała się, że poraniła 6 osób. Nikt nie zmarł. W telewizji ciągle pokazywano jej fotografie... Albakora... – Elwira Tellier – terrorystka. Terrorystka z Segers... Elwira Tellier... poszukiwana listem gończym. Któregoś dnia przysłano jej charakteryzatorkę. Została mężczyzną w średnim wieku. Elegantem z czarną bródką i przystrzyżonymi wąsami. Dostała dyplomatkę z dokumentami i „transakcjami w toku”. Miała godzinę na nauczenie się wszystkiego, nazywała się John Waren, była dealerem firmy produkującej lotnie. Wyprowadzono ją z kwatery i szybko znalazła się na promie, potem u „rodziny” w Londynie. Po dwóch dniach poleciała dalej. Czasami myślała, że to znowu koszmarny sen. Widziała przed sobą skamieniałe twarze kobiet i czuła szarpiący się w dłoniach przedmiot. Widziała krwawiące na asfalcie ciała... I to spojrzenie kobiety, która do końca patrzyła jej w oczy. Nie chciała już zabijać... strzelać, detonować bomb. Jej rachunek został wyrównany. Nie chciała niczyjej śmierci, ran, bólu... Przekorny los zrządził inaczej... W pustynnym jarze, w cieniu kilku palm stały baraki. Dookoła były tory przeszkód, tarcze, rusztowania. Od świtu pluły żelazem z jej rąk karabiny, pistolety, granatniki, automaty ukryte w gitarze, kulach dla kaleki, lewarku do podnoszenia samochodu. Oko, luneta, muszka, cel... Oko, luneta, muszka, cel... Zawsze sylwetka człowieka... Strzelanie, bieg przez przeszkody, prowadzenie samochodu po wertepach, szaleńcza jazda motocyklem i znowu plujące ogniem maszyny do uśmiercania. Znów była rozdarta, znów narastał w niej bunt. Po co jej taka szkoła. Ale tym ludziom nie mogła powiedzieć prawdy... Jeżeli będziesz nieposłuszna wyrwiemy ci palce z rąk...Po miesiącu szkolenia obudzono ją w nocy. I przed żwirowy placyk zajechała furgonetka. Wyprowadzono z niej dwóch mężczyzn i kobietę. – To zdrajcy – powiedział Indianin, jeden z dowódców obozu. – Sprzedali się władzy... –Rozebrano nieszczęsnych do naga, przywiązano do palm. Indianin położył kańczug na piasku, pleciony rzemienny bat z ołowianą kulką na końcu. Potem ujął bykowiec i uderzył wszystkich troje po kolei pierwszy raz. Na plecach mężczyzn i kobiety pojawiły się broczące krwią pręgi. Półmrok nocy w świetle księżyca rozdarły krzyki, potem jęk. Każdy po kolei musiał ująć bicz i zrobić to samo. Ona biła już w zwisające na więzach, krwawe korpusy, które nie krzyczały. Potem wykopali dół i wrzucili weń żywych jeszcze ludzi. Po ofiarach zginął ślad na pustyni. Na rannym apelu Indianin powiedział, że taki los spotka każdego za najmniejszą próbę zdrady. Od tej pory chodzili po grobie, który chociaż nie zaznaczony, krył trupy w środku żwirowego placu... I znów strzelanie, bieg przez przeszkody, zawrotna jazda samochodem między rozstawionymi beczkami, pot zalewający twarz, piasek w ustach, uszach, włosach... Potem – bieg przez pustynię. Bieg do utraty tchu przytomności, rozumu. Gdy zdawało się, że nie zrobi już kroku, podrywana serią kul tuż pod stopami biegła przez wydmy, wyrwy, padając dopiero na wyznaczonej mecie. Znów podróż przez pustynię, lot samolotem, mistyfikacje z przebraniem i powrót do kraju... Nowa postać, oczekiwanie na pierwsze zadania. Zupełnie nowi – wodzowie, żadnych kontaktów. Wreszcie nadszedł następny dzień zero. Eleonora Zadz prowadziła sklep z tytoniem. Ostatnio występowała jako świadek oskarżenia w procesie przeciwko zgwałconej dziew czynie, ofiara gwałtu, za wyzwolenie się od jego skutków, została skazana. Otrzymała fotografię karty lekarskiej Eleonory, informację o jej mężu, dzieciach, życiu towarzyskim. Ofiarę porwano, gdy wracała z mityngu. Przywieziono ją na peryferie do z góry przygotowanej piwnicy. Była nieprzytomna z przerażenia. Uklękła i zaczęła się modlić. Przerwali jej tę modlitwę kopniakiem. Upadła... Ona przygotowując ten spektakl chciała być bezwzględna jak szakale. Pozostało w niej jednak coś z człowieka. Wiedziała, że wystarczy jeżeli wszystko zorganizuje według wzoru jaki sama przeżyła. Makabryczny szantaż kretem był jednak dla niej poza wymiarem ludzkiego czynu. Poprzestała na trzech osiłkach ucharakteryzowanych na rzezimieszków, robactwie i stosie brudnych szmat w rogu piwnicy. Eleonora rozpoznała ją – Albakora... – wyszeptała przerażona. Ona Stała nad ofiarą z batem w ręce. Eleonora zasłaniała rozpaczliwie piersi. – Nie! Nie!.., Błagam! – charczała. – Nie chcesz stanu błogosławionego? – Albakora drwiła strzelając batem. Eleonora straciła przytomność. Jeden z osiłków wylał na nią kubeł wody. Ocknęła się, znów próbowała uklęknąć, znów została zwalona kopniakiem. Zaczęła się orgia uwłaczająca godności nie tylko ludzkiej. Gdy trzech zbirów zrobiło swoje, ona wylała na półprzytomną następny kubeł wody. Tamta odzyskała przytomność. – Słuchaj – warknęła Albakora to są psychopaci, półkretyni i mordercy. Będziesz miała takie dziecko... Eleonora zerwała się ostatkiem sił jak kiedyś ona. – Nie!... Nie! – bełkotała niczym nawiedzona. Jeden z gwałcicieli podszedł do niej z obleśnym uśmiechem, jakby chciał ją pocałować. – Musisz pokochać to dziecko – powiedziała nakazującym tonem Albakora. – Ono będzie z woli Boga. Już je kochasz, prawda? Czujesz tę miłość? – dręczyła Eleonorę. Tamta jakby ocknęła się z otępienia. Spojrzała na Marię Elwirę półprzytomnie. Maria przypomniała sobie, że w czasie swej kaźni po wysiłku walki z oprawcami i godzinach gwałtu, poza bólem fizycznym i rozpaczą, wielkim cierpieniem było pragnienie. Dusiła się z tego pragnienia Eleonora miała suche krwawiące usta. Maria Elwira podeszła do koszyka, wyjęła puszkę pepsi, zerwała kapselek i podała napój nieszczęsnej. Tamta chwyciła puszkę piła łapczywie. Była całkiem obnażona i nie zasłaniała się. Wypiła płyn i dyszała jak zwierzę. – Chcesz jeszcze? – zapytała Albakora. Tamta skinęła głową. Wypiła drugą puszkę. Marii Elwirze przyszło do głowy, że stwórca zrobił błąd. Nie powinno być możliwe takie upodlenie człowieka przez innych ludzi. W mrocznym pomieszczeniu zapanowała ponura cisza. Po piersiach Eleonory chodził duży czarny robak, inne dwa biegały jej po udach. – Nieszczęsna nie reagowała. Patrzyła na Marię Elwirę. Maria wytrzymała to spojrzenie. Eleonora odwróciła wzrok. – Ciebie też tak zgwałcili? – zapytała niespodziewanie głosem niemal normalnym. Maria wzdrygnęła się. – Nie poznałaś prawdziwych szakali... ja byłam zmasakrowana...– odpowiedziała też jakoś dziwnie. – Mścisz się? – Nie. Walczę. Nakaz rodzenia po gwałcie to zbrodnia. Uwierz doświadczonej, skazana jesteś na koszmar, dziecko na pogardę. Czarny robak z szyi Eleonory wszedł, jej na twarz, ocknęła się, zrzuciła go. Przymknęła oczy, osunęła się na odrażające posłanie. Któryś z gwałcicieli chwycił kubeł wody. Maria Elwira powstrzymała go. Z pierwszej budki zadzwoniła na pogotowie i policję... Przestawiła się, zapowiedziała, że to był gwałt pierwszy w zaplanowanej serii, podała adres piwnicy, gdzie pozostawili Eleonorę. Zadzwoniła do kilku redakcji, powiedziała to samo. Rzuciła słuchawkę, wróciła do lokalu konspiracyjnego. Następnego dnia zaczęła się wrzawa. Gazety krzyczały: Bestialskie gwałty nowym aktem terroru!. Albakora wyszła z ukrycia! Ofiarą zbrodni znana działaczka katolicka... Hieny dziennikarskie grzebały teraz w tragedii Eleonory. Za Albakorą znów rozesłano listy gończe. Policjanci mieli jej fotografie w samochodach, pokazywano ją w dziennikach telewizyjnych... Krwawa Albakora!... Boss terroru – Albakora!... Albakora gwałcicielka!... Tymczasem było inaczej. Ona już nie chciała napadać, strzelać, organizować przemocy. To się w niej wypaliło. Zapragnęła: spokoju. Chciała w pierwszej akcji zginąć, myślała o truciźnie. Coś jednak trzymało ją na tym świecie. Nie przypuszczała wówczas, ile było jeszcze przed nią buntu, walki i cierpienia. Zamieszkała z nią Dalida, dziewczyna, z którą dzieliła kwaterę w Libanie. Było to ich pierwsze spotkanie od tamtego czasu. Piły whisky, paliły marihuanę. Dalida zapytała, co stało się z jej gwałcicielami. – Nie wiedziała. Kiedyś, gdy oczekiwała na urodzenie Magnusa, budziła się w nocy i wydłubywała oczy szakalom. Wówczas przynosiło jej to ulgę. Wymyślała tysiące okrucieństw, które zadawała gwałcicielom. Od czasu jednak, gdy porzuciła dziecko, zgniotła w sobie takie uczucia. Jej Bóg wysłuchał ją, stała się drzewem – To nie byli bojownicy, to byli bandyci – powiedziała wtedy Dalida. – W organizacji za taką samowolę czekałoby ich to, co tych na pustynnym poligonie, pamiętasz?... Hyde był uciekinierem z sowieckiego statku. Dostał azyl we Francji, potem działał w brygadach Organisation de I Arme Secete. Strzelał do chorych w szpitalach, wysadzał autokary z dziećmi. OAS nie przebierała w środkach. Hyde początkowo był poszukiwany pod przezwiskiem Czarny Iwan. Gdy Francuzom udało się rozpędzić OAS, przyjechał tu. Początkowo udawał bojownika walczącego po jednej stronie. Wkrótce jednak zaczął wynajmować się także przeciwnikom... – Tyle dowiedziała się o ojcu Magnusa od Dalidy. ... Czarno – biały film urwał się znowu. Rybacy byli głodni. Graham Barents przyniósł kubeł świeżego dorsza. Pomyślała, że usmaży go w oleju i poda z czipsami. Ryba... Tu wszystkim była ryba. Jedynie ludzie spięci linami i zmierzający na szczyt zapatrzeni są w swój cel tak, jak rybacy w rybę. Przerywający motor, przeciwny wiatr, porwana sieć, nadchodzący sztorm, wszystko to nie godzi w ludzi, godzi w ilość złowionej ryby. Przy krótkich posiłkach nie mówiono o szansach partii w wyborach, o kobietach, porwanym dyplomacie, rozbitym odrzutowcu. Mówiono o tym, że śledź idzie mały i przypływ jest zbyt wielki... A jeżeli mówiono o słońcu, powietrzu, też sensem tego była ryba. Graham Barents i pozostali mężczyźni nie tylko mówili o rybie, ale też wyłącznie o niej myśleli. Ryba, zaciągi, beczki, tony złowionej ryby, to był jedyny świat. I właśnie rybą zaczęła wypierać z myśli Marii – Elwiry wspomnienia zacierać piętno. Dopiero ryba przytłoczyła dni, miesiące, lata spędzone w „Armii”. Tu zacierały się twarze Dalidy, Valkirii, Terrego, Presili, zdarzenia w akcji na bank i w porwanym samolocie, a dni w „Armii”, na akcjach i w lokalu konspiracyjnym wydały się podobne, jak ziarnka pustynnego piasku w Libanie. Spędzała tam wówczas samotne godziny przed telewizorem, przerzucała stosy gazet lub patrzyła na płaską ścianę tuż przed sobą. Sięgała i po słomkę i stawało się jakby lepiej. Siadając daleko od okna patrzyła na ulicę. Tam był wrogi świat. Ona była w inkubatorze, opuszczenie tej klatki groziło śmiercią. Do Albakory można było strzelać bez ostrzeżenia. Świat za oknem był duży, inkubator mały... Dziwne, ale ciągle wracała do niej sprawa Eleonory. Sprawa ta przerosła strzały w Segers... Było dla niej niezwykle ważne, co tamta zrobi. Urodzi i wychowa dziecko, czy też nie. Pragnęła zwycięstwa Eleonory. Żywiła nadzieję, że wiara tamtej jest słuszna, a ona Maria Elwira znajdzie jeszcze siłę, aby trafić na Magnusa i też jakoś zwyciężyć. Zbrodnia, którą kierowała, nie mogła równać się z tą, którą przeżyła sama. Eleonora nie była katowana, nie bezczeszczono jej wszelkimi innymi sposobami, zaniechano potworności z kretem... Potem ona, Maria Elwira pragnęła, aby Eleonora okazała się istotnie matką heroiczną. Byłoby to zwycięstwem czegoś bardziej wielkiego niż tylko godność ludzka. Zaczęła pisać do Eleonory list. Wyjawiła, że gwałciciele nie byli zwyrodnialcami ani debilami, bo istotnie byli to młodzi, wykształceni ludzie, tylko tacy, których zawiłe ścieżki zaprowadziły na drogę terroru. Podarła ten list, bo wysłanie go byłoby niesubordynacją, za którą groziła śmierć. Pragnęła; aby zwyciężyły racje wyższe, pragnęła, żeby te racje nie były pustymi hasłami. Nie wiedziała co zrobi tamta... Czekała. ... Hyde, gwałt, kret, ojciec w pierwszej ławce przed kościelnym ołtarze, Magnus... to był pożółkły stary film. Nie była już przecież nawet drzewem. Była szakalem, cóż ją więc mogły obchodzić losy wilkołaków? Zatarł się, zmalał, oddalił obraz dni, miesięcy, lat spędzonych w „Armii”; tylko gwałt Eleonory i jeszcze kilka zaledwie epizodów pozostawały ciągle jak żywe. Presila, co się stało z Presilą? Właśnie Presila pozostała dziwnie jej bliska... ...Różaniec Albakory... Twarz porwanego dyplomaty, gdy zakomunikowano mu, że władze odmówiły okupu... I to spotkanie w porwanym samolocie... Monotonny, metaliczny brzęk silników i cichy szum powietrza. Zastygłe w niemym oczekiwaniu twarze ludzi. Widok strachu jakby zmaterializowanego w oczach i kącikach ust mężczyzn, kobiet, dzieci. I on, o którym często myślała. Spostrzegła go, gdy wodziła lufą pistoletu po rzędach zamienionych w woskowe figury pasażerów. On teraz siedział z żoną i kilkuletnią córką. Byli bladzi podobnie jak inni. Patrzył w bok, udawał, że jej nie poznaje. Pomyślała, że powinna uczynić podobnie. Instrukcja mówiła wyraźnie... Wszyscy pasażerowie są jednakowymi zakładnikami. A jednak coś chwyciło ją za gardło. Zapragnęła, aby on jak najszybciej opuścił ten samolot, aby mu się nie przydarzyło nic złego, aby rzeczywiście jej nie poznał. Jego żona, córka właściciela przystani w Beldown, także ją poznała. Patrzyła w bok. Bała się rozpoznania przez krwawą Albakorę, podobnie jak Wiktor. Tymczasem sprawy komplikowały się. Teheran nie był pewnym portem. Istniała możliwość, że lotnisko nie przyjmie maszyny. Tak też się stało. Boss dał jej znak, żeby przemówiła. Stała z granatem zaczepionym do ramienia i półki nad fotelami, automatem w rękach, ładownicami za pasem. Taką widywano ją na okładkach pism i ekranie telewizorów, w listach i audycjach gończych... Albakora... – Walczymy o słuszną sprawę – powiedziała. Gotowi jesteśmy na śmierć. Krótko przedstawiła żądania. W monotonnym brzęku silników i cichym szumie powietrza jej spokojne, jakby metaliczne słowa zrobiły wrażenie. Coś nieuchwytnie zniewalającego było w akcjach Albakory. Bossowie zauważyli to już, gdy stała z dymiącym automatem nad ofiarami masakry w Segers. W samolocie nagle zapłakało dziecko i rozległ się histeryczny krzyk kobiety. Zaterkotał pistolet maszynowy, zapadła cisza. Była pewna wówczas, że to koniec. Zamknęła na ułamek sekundy oczy, gdy je otworzyła, woskowe figury w fotelach znów siedziały bez ruchu. Porządek akcji został przywrócony. – Stewardesy mogą podawać posiłek – powiedziała do mikrofonu, zrównoważonym tonem. Można korzystać z toalet. W razie zagrożenia szarpiemy łańcuszki – wskazała na granat u ramienia – zginiemy ułamek sekundy przed wami. Na lotnisku w Casablance rozerwała opaskę banknotów, sięgnęła gdzieś do dna, wyjęła inny plik, potem jeszcze inny. Pieniądze były używane, miały różne numery z różnych serii. Pobieżnie przeliczyła paczki. Zgadzało się wszystko. W tej chwili od maszyny odjechała cysterna. Pokwitowała pieniądze na bankowym druku. – Jest pan wolny – powiedziała do kasjera. – Kobiety i dzieci do wyjścia – zwróciła się do pasażerów. Podniósł się krzyk, powstały zatory w rzędach, tumult. – Stać! Na miejsca! – podniosła lufę. Trzasnął zamek. Zapanowała cisza. Kobiety i dzieci usiadły. Skierowała lufę na żonę Wiktora Adamsa. – Ta kobieta z dzieckiem do wyjścia, ty też – wskazała Wiktora. Tamci poderwali się z miejsc, nie patrzyli na nią. Gdy znikli w otwartym włazie ponownie zezwoliła na opuszczenie maszyny kobietom i dzieciom. Jakaś dziewczyna nie chciała wyjść bez chłopca, ktoś z kimś rozpaczliwie się żegnał... Jako zakładników na dalszą drogę miała zostawić niewielką grupę mężczyzn, aż do momentu upewnienia się, że nie są ścigani po opuszczeniu samolotu. Dziś Maria Elwira wspomina tę akcję z gorzkim uśmiechem. Wówczas wszystko skończyło się nadzwyczaj dobrze. Karkołomne wprost, nierealne przedsięwzięcie powiodło się w pełni, nie ponieśli najmniejszych strat... Nie wiedziała wówczas dlaczego... ...A Prosiła? Czy los Presili był podobny do jej losu? Gwałt tamtej polegał na oszustwie. Ją Marię Elwirę zgwałcono brutalnie. Jedni i drudzy jej oprawcy nie usiłowali zachować jakichkolwiek pozorów. – Ty się nie liczysz, liczy się jedynie nasza żądza i „przekonania”. – Powiedziano to jej innymi słowami, ale przecież wprost. Presilę potraktowano inaczej, jakby mimo wszystko z większą godnością. Zresztą Presili nie zgwałcono. Ją oszukano. Dziewczyna była gadatliwa, czytała kiepskie romanse, potem usiłowała je opowiadać, coś w nich zmieniać, przerabiać. Jej gadaniny pełno było w lokalu, gdy były tam tylko kobiety. Mężczyzn unikała, nienawidziła ich bardziej niż ona – Maria Elwira. Historię swoją opowiadała Marii przed ową pamiętną akcją na samolot. Porwanie to było ryzykowne. Zdawały sobie sprawę, że idą raczej na śmierć niż po sukces. Presila była dzieckiem gwałtu i kazirodztwa. Urodziła ją 14–letnia dziewczyna, zgwałcona przez bogatego, obleśnego brata ojca. Matka zgwałconej zabrała córce dziecko i stworzyła pozory, że ono jest jej. Miała wówczas córkę. Potem urodził się jeszcze syn. Było ich razem troje chłopak i dwie dziewczyny. Inne życie było tych dwojga a inne Presili. Dziewczyna była służącą, popychadłem. Długo nie wiedziała dlaczego, potem dobrzy ludzie powiedzieli jej wszystko. Widywała też Margeritę... Autentyczną swoją matkę... Znała jej spojrzenie pełne strachu i niechęci. Unikała Margerity tak, jak Margerita unikała jej. Piter i Abigaja, „brat” i „siostra” Presili kończyli college, chodzili na bale, mieli towarzystwo. Presila była kopciuszkiem. „Matka” i „ojciec” przestali ukrywać, że traktują ją jak dopust Boży, bękarta i ofiarę zwyrodniałego poczęcia. Nikt lepiej nie mógł zrozumieć Presili niż Maria Elwira. Sprawa tamtej wydawała się dramatem jej i Magnusa jednocześnie. Nagle zmienił się los Presili. Zawieziono ją do kliniki, zrobiono szczegółowe badania. Dostała nowe sukienki, buciki... Miała wówczas 20 lat. Bardzo zależało jej na pięknych strojach, bo Filip był z dobrego domu i bogaty. Jeździł na wielkim motocyklu, z wysuniętym daleko przednim kołem, należał do klubu. Gdzie było jej popychadłu w domu Londyleyów, do Filipa Thalbott. Ale Filip kłaniał się z daleka Presili i proponował randki. Presila pojechała z nim na piknik, potem na dwudniowy weekend. Nie opierała się w ogóle. Pierwszy raz w życiu doznała szczęścia. Filip też był szczęśliwy. Wynajął pokój w starej willi na poddaszu i spotykali się tam codziennie. Dziwili się „matce” i „ojcu”, którzy przymykali oko, gdy ona nie wracała na noce. Tymczasem Abigaja ciężko zachorowała. Lekarze nie wiedzieli co było powodem zwyrodnienia jej obydwu nerek. Dziewczyna marniała w oczach, była na ścisłej diecie, potem zaczęła jeździć do Beldown na dializy, groziła jej śmierć. Tymczasem Filip zdecydował się na małżeństwo z Presilą. Początkowo dziewczyna nie dowierzała szczęściu, ale Filip z całą powagą poprosił o jej rękę rodziców. Wyznaczono datę ślubu. Filip stał się oficjalnym narzeczonym Presili. Wszystkie szczęścia tego świata spadły na nią w jednej chwili. Filip był wspaniały, matka i ojciec też zgadywali myśli, nie lubianej dotychczas córki. Tylko rodzice Filipa pozostali jacyś dalecy i niedostępni. A Abigaja? Presila nienawidziła Abigai. Nie była to wzajemna nienawiść nieuzasadniona. W domu wiadomo było przez wiele lat, że rację zawsze musi mieć Abigaja. Ale dziewczyny bywały przecież także poza domem rzadko co prawda, ale zdarzało się, że też razem, Presilą chociaż nie tak ładna jak Abigaja, nie była wówczas kopciuszkiem i sympatie częściej kierowały się w jej stronę, niż pewnej siebie i władczej wobec młodszej dziewczyny Abi. Najstarszy syn Colesów Tom okazywał jej wyraźne względy, a jego rodzice częściej rozmawiali i żartowali z nią niż wyniosłą i zarozumiałą, zawsze wystrojoną „siostrą”. Presila wówczas, dzięki Colesom, jakby pozbyła się kompleksów... Było tak do czasu, gdy pani Isadorze Coles zginęła broszka z szafirami. Zabawa została zepsuta. Państwo Coles nie zawiadomili policji, nie zarządzili przeszukiwania gości... Po prostu wszyscy rozeszli się do domów ze spuszczonymi głowami. Kto pozbawił młodzież z okolicy wspanialej rodziny, która organizowała pikniki, weekendy, zabawy, kto rozbił świetnie zapowiadające się towarzystwo? To pytanie niedługo pozostało bez odpowiedzi. Po cichu, pocztą pantoflową, dziewczyna od dziewczyny, chłopak od chłopaka dowiedzieli się, że broszka wróciła do właścicielki... Że faktycznie miała miejsce kradzież, że była złodziejka i była też uczciwa, szlachetna dziewczyna. Abi na drugi dzień odniosła klejnot pani Coles. Błagała o dyskrecję. Powiedziała, że precjozo znalazła w torebce Prosili. Presila faktycznie przy wszystkich kiedyś zachwycała się tym klejnotem. Pani Colea dotrzymała słowa, nikt nie usłyszał od niej imienia złodziejki... Ale od Presili odsunęli się wszyscy... Zła opinia przebija podobno przysięgi o milczeniu, przebija mury tajemnic, nie łamiąc ich i nie niszcząc. Presila dowiedziała się o swym czynie ostatnia. Poszła do Toma, poszła do pani Isodory Coles, przysięgała, że to oszczerstwo. Wysłuchali ją oboje, pokiwali głowami. Czy uwierzyli? Nie wiadomo. W otwartym dla młodzieży domu zabrakło jednak już miejsca dla Presili. Potem przestała też tam bywać Abigaja. Rodzice postarali się jednak szybko, by starsza dziewczyna znalazła nowe towarzystwo... Gdy Abi dostała piękną suknię i wybierała się na bal. Presila wylała jej na głowę i tę suknię zawartość nocnika. Nie powiedziała przy tym jednego słowa. Potem, kiedy straszono ją domem poprawczym zabrała wszystkie suknie i pantofle, oprócz tych, w których sprzątała, powiedziała, że Abi wie za co ją to spotkało. Jeżeli można mówić o głębokiej nienawiści w rodzinie, to właśnie taką nienawiścią darzyły się Presila i Abi... Nienawiść Abi poparta wpływem rodziców, objawiała się codziennie w upokorzeniach jakich doznawała Presila. Nienawiść Presila była cicha i bezowocna. Jedynie chyba coraz głębsza. I oto kapryśny los odmienił wiele. Ukochana i hołubiona przez rodziców Abi wraz z utratą zdrowia straciła wszystko. Była unieruchomiona, cierpiała, czekała na śmierć. Odrzucona i poniewierana Presila tymczasem kwitła. Była zdrowa, kochała i była kochana, „rodzice” dostrzegli w niej dobrą córkę i obsypywali ją i wszystkimi łaskami. Filip był szlachetnym człowiekiem, bardzo przejął się losem Abi. Pod jego wpływem jej nienawiść do przyrodniej siostry straciła ostrze. Podczas odwiedzin w szpitalu widziała z dnia na dzień coraz większe cierpienia tamtej – było jej wręcz żal do niedawna znienawidzonej dziewczyny... No i okazało się, że doskonałym dawcą nerki dla Abi może być Presila. Jej grupa krwi i wszystkie inne cechy były wyjątkowo korzystne dla przeszczepu. „Rodzice” nie śmieli nawet prosić krzywdzoną do niedawna córkę – nie córkę o taki dar i poświęcenie. Filip kupił jej pierścionek z brylantem i okazał się człowiekiem wielkiego serca. Przysiągł, że poczeka ze ślubem, że będzie kochał ją do śmierci. Uznał, że powinna ratować siostrę, gdyż życie tamtej los złożył w jej ręce. Nikt inny nigdy nie namówiłby Presili do takiego poświęcenia dla znienawidzonej Abi. Czegóż jednak nie dokona miłość. Tym bardziej, że Filip w tej sprawie był nieustępliwy. Dziwne, ale Presila jakby wyczuwając coś złego, długo pomijała początkowo dyskretne, a potem coraz bardziej natarczywe nagabywania Filipa. Po jakimś czasie do sprawy włączyli się „rodzice”, znajomi i ksiądz przyjaciel bardzo religijnego domu Colesów. Mówiono o poświęceniu i miłosierdziu, potem zaczęto mówić o świętym obowiązku ochrony życia, nie tylko poczętego, ale także zagrożonego. Wyprawiono Presili i Filipowi uroczyste zaręczyny, przedtem oboje młodzi udali się do spowiedzi świętej i przyjęli sakramenty. Presila promieniała szczęściem. Ksiądz zaprosił dziewczynę na długą rozmowę. Mówił o grzechu zbrodni na życiu poczętym, potem przeszedł do sprawy ratowania życia bliźniego w ogóle... Później Presilę zaprosił doktor, także dobry znajomy pani Coles. Zapewnił, że zabieg będzie wykonany w znakomitym szpitalu, że faktycznie niesie on minimalne ryzyko i niebezpieczeństwo, że żyć z jedną nerką można równie dobrze jak z dwoma... Rozmowa dotyczyła jednak przede wszystkim wartości moralnych czynu do jakiego namawiano dziewczynę. Sprawa wywodziła się od świętości życia poczętego, bo jaka jest różnica między zabiciem embrionu a pozwoleniem na śmierć przez zaniechanie pomocy człowiekowi już żyjącemu? Czy płód w embrionalnym stadium rozwoju bardziej czuje, bardziej ma świadomość zagrożenia i bardziej cierpi od dorosłej dziewczyny? – stawiał zdezorientowanej Presili logiczne pytania doktor. – Nie masz chyba wątpliwości, że zachowanie życia poczętego jest nakazem świętym – pytał światły przyjaciel domu Colesów, wychowaną w tym przekonaniu Presilę, która istotnie nie miała co do tego wątpliwości. Doktor zniżył glos. Znasz przecież córko historię swego poczęcia. Bóg zrządził, że możesz z własnej woli odpłacić dobrem za dobro... życiem za życie... Presili nie w głowie była ta filozofia. Kochała Filipa, przestała już nienawidzieć Abigaję myśląc o rychłym ślubie i szczęśliwym życiu z ukochanym. To pochłaniało ją całą. Dziwiła się, więc swoim oporom, przed spełnieniem woli teraz już całego otoczenia. Była osaczona, a jednak ciągła odkładała wyrażenie zgody na dokonanie przeszczepu. W końcu Filip postawił warunek. Albo ona odda nerkę Abigai, albo on z nią zrywa. Przeraziło to Presilę, obudziło jej niepokój, ale wyboru nie miała. Operacja istotnie udała się. W szpitalu była obsypywana kwiatami i drogimi prezentami. Promienieli radością „matka” i „ojciec”, promieniał Filip i pełne szczęście odzyskała Abigaja. Filip zaczął przyjeżdżać do szpitala pięknym sportowym samochodem, którego pochodzenie wydało się Presili niejasne. Szczęście trwało do momentu, gdy dziewczyna opuściła szpital. Życie jej zmieniło się, musiała przynajmniej przez pewien czas uważać na zdrowie, przejść na dietę, zaniechać wielu przyjemności. Tymczasem Filip rozkręcał jakiś interes. Wyjeżdżał z wyspy na cale dnie, potem tygodnie. Zmienił się, przestał mówić o ślubie. „Rodzice” uśmiechali się do niej jakoś sztucznie... Abigaja wyjechała na rekonwalescencję do Szwajcarii... Życie Presili straciło swój blask, stawało się z dnia na dzień bardziej podobne do tamtego sprzed roku, z tym, że bez jednej nerki. Mimo niepokoju, który narastał, grom uderzył z jasnego nieba. Filip postanowił wyjaśnić sprawę bez wybiegów. Poradzono mu podobno, że inaczej nie odczepi się od Presili. Stał się bezwzględny także dlatego, że Colesowie urwali mu pół „honorarium”. Powiedział więc Presili wprost, że niebawem ożeni się, ale z inną dziewczyną. Jego po prostu jej „rodzice” wynajęli, aby przekonał ją do tego, co i tak powinna zrobić. Ratowanie życia rozwiniętego nie jest mniejszym obowiązkiem chrześcijanki jak ochrona życia poczętego – pouczał Presilę Filip podobnie jak ksiądz i lekarz. Gdy tamta opowiadała to Marii Elwirze, Maria czuła jej ból, bezsilność i bunt tak jak kiedyś swój. – Nic ci nie jestem winny i nie mam żadnych wyrzutów niemal krzyczał Filip do oniemiałej Presili... Obudziłem jedynie twoje sumienie. Najlepiej nie przyznawaj się do tego, że nerkę oddałaś z wyrachowania, a nie miłosierdzia. Jak tylko dostaniesz od Colesów trochę szmalu, uciekaj stąd, bo oni cię nie kochają, to ci mówię szczerze... – powiedział Filip i wsiadł do sportowego samochodu, który dostał od Colesów w rozliczeniu za swoje pośrednictwo. Pozostała w altanie sama. Ruszyła ścieżką, stanęła nad przepaścią. W dole huczało morze. Pomyślała, że skoczy do tego morza i skończy się wszystko. Presila przed akcją na samolot powiedziała Marii Elwirze, iż ona wtedy jednak skoczyła w tę przepaść. Skoczyła, bo cierpliwy bękart przestał istnieć... Ale nastąpiła reinkarnacja, odrodziła się inna Presila. To wszystko stało się w jednej chwili nad urwiskiem, w głębi którego huczało morze. Nowo narodzona nie kochała już Filipa, nie żywiła starej nienawiści do Abigai, nie znajdywała żadnych uczuć dla Colesów. Umarła i urodziła się ponownie. Ze starego życia zabrała jednak obraz społeczeństwa w jakim żyła. Społeczeństwem tym byli Colesowie, ksiądz, lekarz, Filip... Abigaja... Poczuła powołanie, aby zmienić to społeczeństwo, aby je uczynić innym. Wróciła do domu, wyjęła z szafy dumę pani Coles, futro z norek kupione niedawno za wielką sumę pieniędzy. Zapakowała je, wsiadła do pociągu, pojechała do miasta na drugim krańcu wyspy. Rzuciła futro na ladę w lombardzie, wzięła bez targów śmiesznie niską sumę jaką jej zaproponowano. Poszła w portowy zaułek, gdzie można było kupić wszystko, wybrała rewolwer, dużego kalibru; jeszcze z wielkiej wojny, magazynek pełen naboi. Wróciła do Elber, zadzwoniła do Filipa, powiedziała, że faktycznie wyjeżdża do Anglii już na zawsze. Chciała oddać mu jego skórzaną kurtkę i prosiła o zwrot kilku drobiazgów. Przyjechał do altany swym czerwonym samochodem. Wszedł do środka, zaczął mówić, że od początku wierzył w jej rozwagę i inteligencję. Zobaczył broń, i zamilkł. Ona też milczała. Trwało to długą chwilę. – Co się wygłupiasz? – powiedział wreszcie zdławionym głosem – odłóż ten pistolet, odłóż proszę... – Pokaż, gdzie masz nerkę, skurwysynu – powiedziała głucho. – Pokaż bo rozwalę ci łeb! – Co ty Presila, co mówisz? – Czy ksiądz i lekarz wiedzieli o tym oszustwie? – pytała głosem też już całkiem zmienionym. Filip jąkał się, zrobił krok do przodu, bełkotał coś bez związku. Patrzyła mu w oczy, widziała jak drży i blednie. Był przerażony, cierpiał. Pociągnęła spust, błysnął ogień. Filip stał przez chwilę w miejscu, chwycił się za brzuch i osunął na ławkę. Presila wyszła przed altanę, otworzyła samochód, zwolniła go z hamulca i popchnęła w dół. Toczył się powoli, spadł jednym kołem z traktu, potem drugim i ruszył już szybko przez łąkę ku przepaści. Na krawędzi jakby zatrzymał się, ale znów ruszył i znikł za skalnym progiem. Nie było słychać łoskotu, gdy się rozbijał o głazy ani plusku wody, gdy tonął. Wróciła do altany. Filip patrzył w miejsce, gdzie znikł jego samochód, tamował dłońmi krew na brzuchu. Podeszła do ukochanego, przyłożyła mu zimny krążek lufy do ust, które tyle razy całowała. – Jeżeli przeżyjesz i będzie ci potrzebna do przeszczepu nerka lub wątroba, niech lekarz, ksiądz i Colesowie złapią kogoś na ulicy i nakażą mu oddanie ciała, bo ratowanie życia jest zawsze świętością, a ofiara taka prawem... – powiedziała pełna gorzkiego śmiechu. Odwróciła się i wyszła z altany. Tak zrodziła się terrorystka Presila Coles. I chociaż Presilę jedynie oszukano i zabrano jej tylko nerkę, a ją Marię dwukrotnie ubezwłasnowolniono, zbeszczeszczono i obrabowano na zawsze z doznań kobiety i uczuć macierzyńskich, zniszczono jej życie, do jakiego miała prawo i pragnęła sobie stworzyć – nawet dzisiaj czuła, że zwyrodniałe – nieludzkimi nakazami społeczeństwo, zarówno od Presili jak też jej, Marii Elwiry zasłużyło na rewolucję i terror. Po porwaniu samolotu i uwolnieniu członków „Armii” oraz zainkasowaniu znacznej sumy pieniędzy, znalazły się z Presilą w nowej kwaterze. Albakora jeszcze raz znikła na dłużej w ukryciu. Charakteryzatorzy mieli zrobić z niej zupełnie inną kobietę. Misternie przygotowana akcja przy zaangażowaniu olbrzymich środków oraz ludzi w Europie i Afryce, miała jakby dwa zakończenia. Była to najbardziej udana operacja w ostatnich latach. Bosowie określili ją jako mistrzowską. A czy było tak naprawdę? Od tegoż czasu posypały się na nich klęski jak z puszki Pandory. Terry rozpoznany na ulicy w Londynie zginął podczas strzelaniny, Jess został osaczony w kwaterze, bronił się, zmarł w szpitalu od ran. Czterech z pięciorga bojowników uwolnionych z więzienia w tej akcji wpadło w zasadzkę, dwóch zginęło, dwoje wpadło w ręce policji. Zginął także strzelec Y, na wolności pozostała tylko ona, Dalida, Presila i strzelec X. Któregoś dnia zjawił się łącznik. Wywiózł je do niewielkiego klasztoru, dostały czarne habity, stały się zakonnicami. W klasztorze nikt nie wiedział, kim były naprawdę. Spędzała czas na modlitwach wraz z siostrami i jeszcze raz robiła ponury bilans ostatnich lat życia. Chodziła z Presilą na spacery, prowadziły długie rozmowy... Dowiedziały się, że gdzieś niedaleko w jarze koło osady Carin, nad suchym kanionem żyje pustelnik, duchowny, który porzucił purpurę i dostojeństwa, pozostawił kościelny przepych i kościelne bogactwa, wstąpił do zakonu jako mnich chodzący w sandałach na bosych stopach. Wkrótce porzucił także klasztor, zamieszkał w szałasie nad brzegiem wody, tuż przy skale na zielonej łące. Pustelnik, jak mówili ludzie, był prorokiem. Uprosiła u sióstr samochód i pojechała nad kanion. Pustelnik przyglądał jej się chwilę. – Jesteś w zakonnych szatach, ale w sercu masz bunt powiedział bez wyrzutu. – Tak. To ja byłam Albakorą – odparła niepomna już na zasady konspiracji. Opowiedziała jak została zgwałcona i myślała, że urodzi potwora. Jak osaczona w szpitalu walczyła, by pozbyć się ludzkiego czucia i urodzić dziecko, tak jak roślina rodzi odnogę. Opowiedziała o tym, jak niby wilczyca skoczyła po szczenię w niedźwiedzie łapy i o tym jak w szale okaleczyła dziecko, a potem podniosła broń i liczyła padające krzyże. – Oczekuję od ciebie prawdy, proroku – mówiła żarliwie. – Nie chcę już uciekać. Pragnę wiecznego spokoju. Czy jest Bóg? Czy ja jestem szatanem? Pomóż, bo mi ciężko. Wokół mnie ludzie, którzy ciągle strzelają. W szałasie z głazów panowała wielka czystość. Gliniane naczynia, kamienne noże, zgrzebne płótna. Brakowało tu jednej ściany, stanowiła ją przestrzeń łąki, brzeg skały i woda jak kryształ. Mnich nosił zielony płaszcz spięty drewnianymi drzazgami. – Mario Elwiro – zwrócił się do niej – nie pytaj innego człowieka co jest dobrem lub złem, pytaj siebie. Głos, który ci odpowie, jest Bogiem. Pytasz, czy jest Bóg materialny lub Bóg Duch. Jeżeli jest, jest on w tobie. Dowody są tylko na istnienie szatana. Spójrz na wiek, który dobiega końca. Ogromu zła, jakie stało się w tym stuleciu nie mogła dokonać jedynie istota ludzka... Świat stwórcy był zielony, człowiek na nim mógł zabić w jednej chwili tylko jednego człowieka. Nie mógł zniszczyć ziemi, powietrza, wody i ognia. Długo więc planeta pozostawała zielona, wody i powietrze czyste – mówił pustelnik. – Aż pojawił się tygiel z metalem, z którego można było kuć w ogniu i nadawać kształt materialny wymysłom istot ludzkich. Pytasz, czy jest Bóg?... Patrz na różnorodność kwiatów na łące, ryb w oceanie, ptaków na niebie. Mogło to bogactwo życia powstać jedynie z materii?... Siła, która stworzyła istotę żywą jest Bogiem, siła ta czuwa, skoro życie trwa. Ale jeżeli jest wzgórze, musi być dolina. Przyszedł wiek zły. Stal, dynamit, lotne aparaty i lotne trucizny, to już nie topór i naczynie z brązu. Siła materialna choćby najpotężniejsza, nie mogła jednak, zniszczyć porządku, który był czymś więcej niż tylko materią... Wówczas, na fali wielkiego zgiełku, w wielkim kraju, pojawiła się istota pozornie ludzka, siejąc jad, który rozprzestrzenił się w umysłach. Porażeni nim ludzie ruszyli na dostatnie domy, przewracali góry, zatruwali powietrze. Wyciągali z domów tych, którzy mieli zagon ziemi, manufakturę lub zdobytą w szkołach wiedzę i pędzili do kopania bezsensownych kanałów, osuszania życiodajnych wód, zawracania nawadniających ziemię rzek... Łańcuchy... mogiły, mogiły... mogiły. Zło bez sensu, zbrodnia dla zbrodni. Na prochach milionów istnień budowano gmach, którego nie było. Zbrodnia stała się obyczajem i prawem, a zniewoleni śpiewali pieśń dziękczynną swojemu katowi, Diabelski plan był jednak prymitywny. Plujący śmiercią przedmiot nie mógł przysporzyć chleba. Głód, choroby i brud wypełzły na dostatnią ziemię. Ubezwłasnowolnieni w łachmanach i głodni śpiewali pieśń o promiennych blaskach... Drugie wcielenie szatana zmaterializowało się w innym kraju. Budowano tam piece do palenia ludzi. Wkrótce ruszyły na siebie dwie zbrodnicze bestie. W tej pożodze nieważne były terytoria, chodziło o mord, bo czym jest wojna dla wodzów, którzy stworzyli wielkie idee?... – pustelnik umilkł, chwilę trwała cisza. – Zło to wiara nie dopuszczająca innej wiary. Tylko taki szatan może zniszczyć planetę – powiedział prorok. – W leżącym na tysiącu wysp kraju rozbłysły rzucone tam zwiastuny już realnej apokalipsy. Zaklęta w materii energia sprawiła, że wyparowały miasta. Ta siła niszczenia nie była dziełem samego człowieka. Stwórca nie dał nikomu możliwości zniszczenia wody, ziemi, i ognia... Ludzkości nie była dana możliwość zniszczenia własnego gatunku jak nie była dana wiedza, skąd pochodzi życie. To były tajemnice Stwórcy. Nie ma materialnych dowodów, że Bóg, który stworzył ciebie i mnie, pozostał na ziemi. Ale szatan ciągle przegrywa, istnieje zieleń i matki z własnej woli rodzą dzieci. To jest prawda, o którą pytasz. Bóg jest w nas, a jego świątynią świat, w którym żyjemy. Ołtarze zbudowane przez kapłanów i idee stworzone przez wodzów, to narzędzia władania i źródła bogactwa – pustelnik przerwał, słońce chyliło się ku zachodowi, jego blask pełzał po wodzie. – Nie pytaj starca o dziecko. Pytaj siebie, matkę pytaj, bo ją powołał Stwórca, jej dał prawa matczyne. W tym kanionie ludzie zbudowali tamę, by zatrzymać strumień. Spiętrzyli wodę. Tama była mocna. Woda nie da się jednak okiełznać zaporą w poprzek biegu, przerwała więc kanion. Ułomnością ludzi jest pycha. Może pochodzi ona od tego Boga na wzór którego ukształtowany jest człowiek, Boga, który nigdy nie ma dość pokłonów... Ale to nieprawda, Bóg uczący pokory nie może pragnąć takiej modlitwy, tworzą więc ją ludzie mieniący się jego namiestnikami dla własnych celów doczesnych. Narodziny Istoty mającej ducha to tajemnica, bo czym jest poczęcie? Chrystus został poczęty z woli, bez udziału ciała. Poczęcie wbrew woli nie jest poczęciem Stwórcy. Aby urodził się kłos pszenicy potrzeba nasienia, ziemi, wody i... słońca. Tak nakazał Stwórca. Do poczęcia istoty w pełni ludzkiej nie wystarczy nasienie i łono, potrzebne jest słońce, wola i miłość. Przymus narodzin wbrew woli rodzicielki to sprzeniewierzenie się Stwórcy, bo dlaczego Bóg stworzył miłość? Rozwijający się płód na przekór istocie dającej mu życie, wyzwala reakcję jak owa woda tutaj. Cóż zniszczyło w tobie człowieczeństwo? Przez wieki istota ludzka tworzyła obyczaj. Obyczaj porozumiewania się, poczęcia w rozkoszy i miłości, wychowania w rodzinie. Pycha starców układających modlitwy i prawa – stawia tamy w wyborze symbolu Boga, rozwijania prawd, tłumaczeniu zjawisk natury, nakazuje im decydowanie za przyszłą rodzicielkę. Nie mają takiego prawa. Ciebie zniewolono. Twój odruch odrzucenia płodu napotkał tamę z zewnątrz, zerwały się więc w tobie wszystkie brzegi. – Słuchała, pustelnik mówił dalej. – Sarna i wilczyca porzucają lub niszczą miot niezgodny z ich naturą, bo natura nie tylko rodzi, ale też nie rodzi. Kiedy krzywdzi się lub zabija dziecko, najlepiej wie matka. Mylisz się nazywając mnie mędrcom, ja myślę i czuję, ale jeszcze nie wiem – pustelnik umilkł. – A czy jasno oświeceni lekarze i księża są świadomi tego, że także nie wiedzą? zapytała jakby sama siebie. – Wiedza nie ma tu znaczenia. Dogmat dla chrześcijan, to zasada wiary zdefiniowana na soborze przez ludzi i podana do wierzenia jako nakaz boży – powiedział głucho pustelnik. – A jeżeli nowe odkrycia przeczą dogmatowi? – To grzeszne są odkrycia. Dogmat z góry uznany jest za prawdę ostateczną bez możliwości konfrontacji z oczywistymi prawdami praktyki. Dogmat w świątyni to modlitwa, dogmat w społeczności, to obłęd. – Więc, czy sprawiedliwy jest Bóg, który kreuje takie prawo? – Bóg stworzył ziemię, wodę, powietrze i ogień, zesłał pierwsze istoty żywe i tylko to co stworzył, chroni. Resztę kreują obłudni ludzie i gdyby stwórca przestał czuwać nad swym dziełem, ludzie zniszczyliby planetę. Nieprawda, za można u Boga Stwórcy wymodlić deszcz na jednym poletku, czy cudowne uzdrowienie jednego człowieka... On nie pozwoli unicestwić ludzkiego gatunku, zniszczyć ziemi, wody, w tym niezwykła jego wielkość. I niepotrzebne mu pełzanie na kolanach pokornych, niepokornych. Dla niego bluźnierstwem jest, zmienianie w popiół miast polnych ludzi, niszczenie powietrza i wody, zasłanianie dymami słońca. Kończy się właśnie wiek bluźnierstw. Dlatego stwórca znów się objawi... Ześle antyenergię lub antymaterię, uczyni na powrót planetę zieloną. Znów jeden człowiek w jednej chwili będzie mógł zabić tylko jednego człowieka... – mówił dalej pustelnik. – Bóg to tajemnica wszystkich tajemnic... Czy słyszałaś o odrodzeniu po śmierci? – Tak, któżby nie słyszał, proroku. – Chrześcijaństwo, buddyzm. Islam to zasady, w które trzeba wierzyć, nie pytając o szczegóły. Pominąwszy nie potwierdzone przez ziemskie nauki objawienia i cudy – to teorie bez dowodu. Jest też coś, na co dowodów wiele... Zdarzają się ludzie, których narodziny są jedynie powrotem tam, gdzie już byli... Odnajdują miejsca, które są im znane, mimo że przybyli do nich po raz pierwszy... Opisy takich zdarzeń są powszechne. Schroniłem się tu, aby myśleć w ciszy. Wiara w reinkarnację nie jest tylko wiarą, jest przede wszystkim uznaniem faktów. – A gdzie Bóg wówczas? – zapytała proroka. Twarz pustelnika rozjaśniła się. – A któż kieruje ciągłym ruchem istot niematerialnych, które opuszczają i oblekają się ponownie w ciała z popiołu i wosku? Kto ożywia ten popiół? – Bóg? – Tak, Bóg Stwórca, który wiecznie czuwa i nie może pozwolić na zniszczenie świata, bo gdzie odradzałyby się duchy, które z materii czynią człowieka? – Jaka w tym rola matki, proroku? – pytała jak w transie. – Wielka. Matka jest miejscem, gdzie z woli Boga następuje połączenia istoty ziemskiej z nieziemską. Matka jest więc świętością. – Więc matka ma prawo decydowania o urodzeniu lub nie urodzeniu dziecka? – Tylko ona, nikt więcej – odparł prorok i zapadła cisza. W górze szybował ptak. Na niebie pokazało się kilka chmur, które jakby podkreślały przedziwny w tej chwili jego błękit. Stary pustelnik patrzył na nią wyblakłymi, a jednak pełnymi głębokiego wyrazu oczami. – A ty Mario Elwiro?.. Widzę przed tobą długi czas pokuty i jeszcze czyn... straszny zbrodnię, niezbrodnię. Twój powrót dopiero na początku drogi. Teraz odejdź i zabierz spokój, woda niech ci będzie przejrzysta. Odeszła. To prawda, że zerwały się w niej wszystkie brzegi, została jedynie tama. Ale nie była już wilczycą i nie była także drzewem. Nie ona strzelała do kobiet w Segers, nie ona była szakalicą Eleonory nie jej imię było Albakora... Tamto nie miało ludzkiego wymiaru. To była spiętrzona woda, która ruszyła przez wyrwę zgodnie z prawem gwałconej natury. Czyżby pustelnik dokonał cudu? Ptak, który w bezruchu skrzydeł szybował nad skałami nie był metalowym latawcem, niebo straciło szary połysk i było błękitne, na zboczu góry skubała zieloną trawę sama... A to co? Jadący z przeciwka samochód stanął tarasując drogę. Spostrzegła lufy broni maszynowej wystające, zza głazów. Gdzieś, jakby zza gór; usłyszała głos wzmocniony elektroniczną tubą. – Albakora! Jesteś otoczona!... Nie masz szans, poddaj się!... – A więc taki będzie koniec, tu przerwie się ten jej film, nie film, życie nie życie? W jednej sekundzie migały przed nią obrazy... Zabawy w szczęśliwym dzieciństwie, dostojna twarz ojca. Chłopak, z któ- rym kochała się po raz pierwszy... Szakale, szakale, szakale... Krety, kobiety na asfalcie w Segers...Magnus. Pędzący pod samochody wózek. ...Przerażona twarz Eleonory... Smutne, a jednak pogodne oblicze jej matki, prawdziwej ludzkiej matki... Koniec! Chwyciła z koszyka owoc kiwi i pozorując odbezpieczenie granatu wyskoczyła z samochodu. Zrobiło się jasno i zapadła ciemność. Słońce wschodziło powoli. Była w wielkiej przestrzeni... Otworzyła oczy, zobaczyła okno wypełnione kratą. Sen to był? Czy naprawdę rozmawiała z prorokiem? Czuła wielki spokój. Ktoś otworzył drzwi, zobaczyła przed nimi strażnika. Ruszył jednostajny ciąg dni, tygodni, miesięcy, Ciężkie rany zabliźniały się powoli. Szpital był osobliwą, białą klatką ucieczki i spokoju. Przeliczyła się, pozorując atak granatem, nie zabili jej policjanci seriami, na kamiennej drodze. Lekarze w więziennym szpitalu, siostry zakonne, nawet salowe, wszyscy jakby solidarnie demonstrowali dystans do krwawej terrorystki. – To manekiny – myślała – cóż oni wiedzą o rozterce matki nie matki. Teraz były dwie Marie Elwiry, ta która leżała ranna i będzie sądzona i ta, która na to patrzyła z zielonej łąki. Ona była tą drugą. Opuściła szpital. W więzieniu traktowano ją jakby była uzbrojona i miała do pomocy oddział zdeterminowanych bojowników, A jej ani śniło się uciekać lub podejmować walkę. Drzemała, na zielonej łące, piła wodę z przejrzystego źródła i cieszyło ją, że mija życie. Wreszcie nadszedł proces. W śledztwie odpowiadała na wszelkie pytania twierdząco. Potwierdziła zbrodnie, które dokonała i których nie dokonała. Mówiła tylko o sobie, wszystkiemu była winna ona – Albakora i tylko Albakora. Ona stworzyła oddział, ona nim kierowała, ona była jego wodzem i wojskiem. Tylko ona jednak wiedziała, że naprawdę strzelała do ludzi jeden raz... w Segers. ... Nie liczyła dni, tygodni, miesięcy. Przemijający czas stał się abstrakcją. Mijał jakby stał w miejscu, jakby mijał. To nie był czas jej, to był czas jakiś inny. Przez salę sądową przewijały się widma. Były kobiety z manifestacji. Był adwokat Eleonory Zadz. Rozpoznała ją kasjerka z banku. Byli piloci i ochroniarz z samolotu. Potwierdziła wszystkie zarzuty. Prokurator przedstawił ją jako winną zabójstw i okaleczeń, tą która targnęła się na państwo i prawo. ...Wyrok brzmiał 25 lat wiezienia. Ale to nie były jej lata, to były lata jakieś inne. Od czasu wizyty u pustelnika odczuwała dziwny dystans do świata zewnętrznego. Nie była już drzewem ani wilczycą, ale nie była jeszcze pragnącym swojego szczęścia człowiekiem. W więziennym odosobnieniu doznała łaski od Boga Stwórcy, który przecież nie mógł pomóc jednemu człowiekowi, bo jego dziełem był cały gatunek ludzki. A jednak w celi tkwiła jedynie ciałem. Mijały dni, tygodnie, miesiące, lata... Od początku zgłaszała to ciało do wszelkich więziennych robót, zmusiła je, aby było posłuszne i pokorne. Sama żyła zupełnie gdzie indziej. Nawet ból zęba wydał jej się obcy i niedotkliwy. W ten sposób, powoli z oporami, ale zyskiwała sobie sympatię strażniczek, lekarek, kuratorek, chyba wszystkich, z którymi miała do czynienia. Szczególne miejsce zajęta wśród współtowarzyszek skazanych. Załamane długorocznymi wyrokami kobiety znajdowały u niej, byłej krwawej Albakory, pomoc i pociechę. Jakby pustelnik z Carin przekazał jej nieco swej mocy. Przez pierwsze lata więziennej pustki nie opuszczały jej wizje rozbudzone przez niezwykłego proroka. Do czasu spotkania z nim budziła się w nocy zlana potem. W rękach jej pluł śmiercią stalowy przedmiot. Strzelała do kobiet w Segers, do ruchomych celów na pustyni w Libanie. Teraz w wizjach, broń, zanim zadała śmierć, rozpadła się w pył... Śniła o rozwiewanych wiatrem czołgach i działach, pękających lotniskowcach, rozpadających się fortecach... zielonych łąkach, bardziej i bardziej czystej wodzie. Owa kojąca wizja towarzyszyła jej zamiast poprzednich snów upiornych. Znów uwierzyła w Boga, który naprawdę czuwa, a tylko jego obraz na swoje po- dobieństwo i na swój pożytek wykrzywili kapłani. Mijały dni, tygodnie, więzienne lata... Zerwała mosty wiodące w przeszłość. Wydarta ze swoich instynktów, bo nie można powiedzieć z serca, Magnusa, zapomniała o miłości i nienawiści do ojca, nie wspominała już matki. Napisała oświadczenie, że w razie akcji terrorystycznej zmierzającej do uwolnienia jej w zamian za zakładników, nie opuści więzienia i nie powróci do „Armii”. Przez całe lata jednak w więzieniu była jedynie Albakorą. Kiedyś w tamtym okresie zgłosiła się na apel rodziców dziecka rannego w zamachu terrorystycznym. Chodziło o krew rzadkiej grupy. Ona właśnie miała taką. Rodzicie dziecka odmówili. Kilka lat później lekarz przypomniał jej zdarzenie z odrzuconą krwią Albakory... Powiedział, że po katastrofie potrzebna jest krew jej właśnie grupy, dla małych bliźniaczek. Rodzice dziewczynek nic nie mają przeciw temu, aby ratunek pochodził od niej, skoro ona chce ten ratunek przynieść. Jakiś bardziej dociekliwy dziennikarz zaczął ponownie rozgrzebywać sprawę Albakory. Jego artykuły rzuciły nieco inne światło na przebrzmiały już postrach lotnisk, banków i przechodniów z ulicy. Swego czasu prasa zachłystywała się sukcesem policji. – Albakora osaczona! Albakora schwytana! Największe zwycięstwo oddziałów specjalnych! Ząb trzonowy terroru wyrwany! Istotnie, po rozbiciu ich grupy ustały brawurowe akcje, ale gdzie i do kogo strzelała osobiście Albakorą?.. Na łamy prasy powróciła sprawa jej gwałtu, uratowania dziecka na ulicy, listu do parlamentarzystki. Czytając o tym wszystkim miała wrażenie, że ktoś inspiruje te artykuły, że ktoś odkrył prawdę i nie chce zatrzymać jej wyłącznie dla siebie. Kto to mógł być? Pewnego dnia zapytano ją, czy przyjmie gościa w celi. Jakaś starsza pani zgłosiła się na wizytę. Strażniczka otworzyła drzwi i wtoczyła kobietę na wózku. Poznała przybyłą. Przeszłość uparcie wracała. Ona nigdy nie chciała już, zobaczyć tej kobiety. Starsza pani uśmiechnęła się na swym wózku inwalidzkim. – Poznajesz mnie. Nazywam się Flora Tokarsky. Nie mam misji Armii Zbawienia ani chęci nawracania cię z jakiejkolwiek drogi. Przychodzę jak ktoś, kto zrozumiał więcej niż swoje nieszczęście. – Pani tu? Pani do mnie ze słowami otuchy? Ten wózek... ten wózek, od tamtej pory? – Tak, ale to nie ma znaczenia. Myślałam o tobie, musiałam przyjechać. Ona pomyślała wtedy, że jest coś mocarnego w człowieku. Czy bez ducha mogłaby być tak wspaniała jedynie ożywiona materia? To była kobieta z krzyżykiem w ręce, na pochodzie w Segere, do której ona strzelała. Cóż mogło ją tu sprowadzić? W celi zapanowała cisza. Pani uśmiechnęła się znowu. – Nie zrezygnowałam z walki o zahamowanie zabójczych zabiegów, ale przebywając w wózku ciągle rozmyślam. Dlaczego do mnie strzelałaś? Byłam w twoim domu, rozmawiałam z twoim ojcem i matką. Zrozumiałam, że sprawa ma kilka wymiarów. Wstrząsnął mną gwałt zorganizowany przez was na naszej działaczce, która potem też zwątpiła. Ludzkie macierzyństwo po tym gwałcie przerosło jej siły. Czuła jedynie odrazę i rozpacz. Pojechała do Anglii, przerwała ciążę. Nigdy już nie wróciła do równowagi – Flora umilkła. – Wybacz mi – powiedziała Maria Elwira. To czego doznała Eleonora, nie równało się nawet z potwornościami, które ja przeżyłam. Potem wszystko co miało związek z płodem, odczuwałam jako wdzieranie się we mnie kreta. Pozostawałam w szoku, z którego nikt mnie nie leczył. Byłam osaczona, zmuszono mnie do urodzenia i wychowania Mangusa, ale to działo się w strefie katastrofy, która później nastąpiła – powiedziała Maria Elwira i umilkła. Starsza pani ujęła obydwiema rękami jej dłoń, uścisnęła ją. – Nazywam się Flora Tokarsky – powtórzyła. – Mów mi po prostu Flora. Wiem o tobie dużo – powiedziała z ciepłym uśmiechem. Maria milczała. To był powrót do innego, gorszego niż więzienny świata, nie chciała tam wracać. Flora patrzyła jej w oczy. – Nie wolno wydzierać siłą i zabijać istot, które zaczęły już żyć. Ale uproszczenia prawd są gorsze od kłamstw. Kraj, z którego pochodzę przeżywa ciągle najazdy i niewole. Ojciec mój zginął w wojnie obronnej z sąsiadami z Zachodu, matkę zamordowali ci ze Wschodu. Siostrę uprowadzono gdzież w lodowe tajgi. Zobaczyłyśmy się po czterdziestu latach, po moim wypadku, gdy przyjechała tutaj zaopiekować się mną. Opowiadała mi o niewoli... sowieckiej. Prowadzili kobiety przez zamarznięte stepy do syberyjskiego obozu. Po drodze gwałcili je. Mieli szałasy, chleb, było u nich cieplej niż na mroźnym powietrzu. Wielka jest wola ratowania życia. Młode więźniarki nie zawsze stawiały opór. Ale jedna nawet, za cenę przetrwania, broniła się przed gwałtem. Była silna, pogodna, zdrowa miała szansę przeżycia katorgi. Wreszcie dopadło ją kilku. Na drugi dzień droga konwoju wiodła przez jezioro. Dziewczyna skoczyła do przerębla w lodowatą wodę... W tej chwili coś zachrobotało na więziennym korytarzu. Do celi zajrzała strażniczka. – Wszystko w porządku? – zapytała wdzierając się w tę rozmowę obcym, ciałem. – Pora kończyć wizytę – dorzuciła i rygiel w drzwiach przesunął się znowu. Flora po chwili podjęła przerwany wątek. – Rodziców straciłam w dzieciństwie, syn mój i córka zginęli w katastrofie lotniczej, mąż zginał od bomby podłożonej na ulicy w Beldown... – A ciebie okaleczyła nawiedzona terrorystka – powiedziała głucho Maria Elwira. Tamta uśmiechnęła się w swój ciepły sposób. – Przez wiele lat byłam pielęgniarką w prywatnej klinice – mówiła dalej Flora. – Asystowałam przy przerywaniu ciąży. Było to w kraju, gdzie mimo wysokiej cywilizacji zabiegi traktowane są jak higiena osobista. Codziennie widziałam różową krew. Patrzyłam na to i narastał we mnie bunt. Widziałam te dzieci coraz większe, wpadłam w obsesję, kompleks mój narastał. Czułam się katem. – W czym uczestniczysz? – pytałam sama siebie. Zaczęły nawiedzać mnie koszmary... I przyszedł cios, moje dzieci zginęły w rozbitym samolocie. Potraktowałam to jako karę bożą. Porzuciłam upiorną klinikę. Uciekłam do kraju, w którym patrząc na lekarzy i szpital nie musiałam utożsamiać ich z zabójstwami, przy których asystowałam. Osiedliłam się tu na stałe. Kupiłam dom. Zaczęłam nowe życie. Ale ten kraj ugościł mnie bombą na ulicy, zabierając mi męża... Wierzyłam w swoją misję, chciałam odkupić grzeszne lata. Twoje strzały przerwały tę wiarę. Pojechałam do proroka z Carin... Powiedział, że byłaś u niego, że nie jesteś i nigdy nie byłaś Albakorą o jakiej pisano w gazetach. To przemieniona w przeciwną energię, zniewolona natura strzelała w Segers, spiętrzona woda, zrywająca brzegi... Więc gdzie jest racja?... Można pozwolić na wydzieranie z łona matki żyjące już istoty ludzkie? Nie czujesz Mario Elwiro? Tu jest dramat! – Ten dramat, to mój dramat – powiedziała Maria. – Poznałam go jak nic na świecie. Floro. Ludzie tworzący modlitwy i prawa w imieniu Boga są butni. Zapomnieli, że są omylni. Sami ustanowili dogmaty, podpisali pod nim Boga. Skoro mieli już prawdę boską, zostawili w spokoju szczegóły. W tym co zrobił Bóg nie ma takich pomyłek. Bóg nie nakazuje oceanom, by mieściły się w korytach strumieni, głazom, żeby rodziły drzewa, człowieczej matce z sercem do miłowania dzieci, żeby rodziła potomstwo szakali... Więc jeżeli Bóg wydaje się złoczyńcą, wiadomo, że kłamią kapłani. Na lampie usiadła ćma. Była brunatno – aksamitna. Miała wielkie oczy. – Masz towarzyszkę... – powiedziała Flora. – Tak, to Liwia. Jest ze mną już kilka dni. – Liwia? – Liwia, Tak ją nazwałam. Godzinami patrzymy na siebie. Ona podobna jest do mnie. Była gąsienicą, potem larwą, rozerwała kokon i wyrosły jej skrzydła w ostatnim przeobrażeniu. Nie pobiera pokarmu. Żyje przeszłością. Flora podjechała bliżej na inwalidzkim wózku. Pocałowała Marię Elwirę i uścisnęła jej rękę... A co powiedział pustelnik z Carin? – Ołtarze to narzędzia władania. Bóg jeżeli jest, mieszka w człowieku, czuje się to wówczas sercem. Strażniczka wytoczyła wózek za drzwi obite blachą. Flora odjechała. Prawdziwy Bóg pozostał. I patrzyła na nią wielkimi oczami Liwia, ćma, która była larwą i kokonem, a umrze skrzydlata. Morze tej jesieni było płaskie. O świcie mgła leżała przy burtach, nieraz unosiła się obłokiem, aż do horyzontu. Dzień przyniósł pracę. Rybacy twierdzą, że im mniejszy statek tym więcej na nim roboty. Prawda to szczera. Kuk na kutrze nie powinien mieć czasu na nic poza garami i szczotką – to także stara rybacka prawda. Tak było też z Marią Elwirą. Gotowała zupę ze świeżego dorsza, prażyła płatki ze śliwkami, myła gary, szorowała podłogę w kambuzie. Rozmyślała ta druga... Tej nocy był u niej Magnus. Miał trzy lata. Kupiła mu latawiec na bardzo długiej żyłce. Unosił się wysoko nad drzewami w zielonym parku, do którego chodzili jak dobra matka z miłym sercu dzieckiem. Biegała szybko po alejkach, żeby latawiec poszybował wraz z ptakami, które bały się go jak jastrzębia... Nic nie działo się złego tej nocy. Matka jaskółka nie była przebita drzazgą, a jej pisklęta rozdeptane w krwawe plamy z jasnożółtymi dziobami, Ale dlaczego oni wszyscy, po owym majstersztyku operacyjnym, jakim było porwanie samolotu i uwolnienie więźniów, zostali wytropieni? Dalidę zatrzymano w klasztornej celi, Otrzymała wyrok wieloletni. Nie miała w tym więzieniu swojego Boga, Nie miała wizji rozpadającego się świata przemocy ze stali. Nie umiała być drzewem. Targnęła się tym razem na własne życie. Presilę schwytano w parku, gdzie ukryła się podczas inwazji policji na klasztor. Też była ranna. Otrzymała kilkanaście lat więzienia. Maria Elwira nie znała jej dalszego losu. Sprawa ich klęski, po największym sukcesie została wyjaśniona dopiero po kilku latach. Czytając w więzieniu gazety, prawdę i nieprawdę o akcjach, którymi „kierowała”, przeczytała między wierszami także to, co nie było napisane... Bank dostarczył pieniądze jakich żądała. Były to używane banknoty 20 – i 50 – dolarowe, ale ktoś z tamtej strony pomyślał o tych pieniądzach zanim stały się pilnie potrzebne. Spodziewając się kolejnej akcji z zakładnikami, w zamian za wysoki okup przygotowano pieniądze napromieniowane. Wystarczyło później poddać specjalnemu podświetleniu stosy banknotów z dziennych utargów, aby odnaleźć fosforyzujące papiery trefne, które w owym samolocie otrzymała. Zainkasowała 2 mln dolarów, przeszło 2 tys. banknotów, przeszło 28 tys. nitek do kłębka ich kryjówek. Policja przy pomocy banku zaczęła szybko wyłapywać fosforyzujące 20 – i 50– dolarówki. Najpierw zlokalizowano wydającego je Terry’ego, potem któregoś ze strzelców. Pieniądze pojawiły się też w malej osadzie u wzgórza, na którym mieścił się klasztor. Szybko ustalono, że pochodzą one od sióstr w brązowych habitach... Skok na samolot okazał się majstersztykiem szefa brygady antyterrorystycznej z Beldown, a nie Jassa i jej, Albakory... To były jednak już wydarzenia obce, jakby nie z jej życiorysu. Otworzyła oczy, nie było gwiazd w skajlajcie, po metalowych prętach nad grubymi szybami hulał wiatr i przelewała się woda. W kubryku coś uparcie przewalało się z burty na burtę. Z pokładu dobiegały pokrzykiwania mężczyzn. Przypomniała sobie, że wieczorem radio nadawało komunikat o sztormie. Ubierała się powoli, czując w swojej klatce wzmagające się szaleństwo morza. Maszyna chrapała, gdy kadłub ze sterczącą do góry rufą przepadał w rozpadlinach fal. Ruszyła do kambuza. Garnki i talerze tkwiły w swoich przegrodach, grzechocząc i podzwaniając w miejscu. Coś urwało się z uwięzi i turlało po podłodze, szuflada wypadła do połowy i tak sterczała. Maszyna znów zagdakała, jakby chciała przerwać, dziób poszybował do góry i stał chwilę w miejscu. Na górze ktoś otworzył właz. Ryk sztormu wdarł się do kutra. Z góry chlusnęła woda. Graham zajrzał do kambuza. – Sztorm tężeje, trzymaj wszystko w kupie, bo się rozpełznie i będzie wojować w przechyłach. Graham poszedł do swojej roboty. Ona przysiadła na jakiejś krawędzi, bo podłoga uciekała, a potem uderzała całą mocą w stopy, gdy zaczynała szybować do góry. Za okrągłym bulajem świt wstał mroczny jak na podbiegunowym kręgu. Światło w żarówce też było ciemne i mętne, chociaż maszyna wyła na wysokich obrotach. Maria Elwira zapaliła gaz pod kuchenką. Kardan z czajnikiem na wahadłowym zawieszeniu latał niczem oszalały. Wiedziała, że ludzie muszą dostać gorącą kawę, herbatę, a później gęstą owsiankę. – Póki normalnie działa kuchnia, żegluga jest normalna – powiedział Graham, gdy ostatnio powiało większym wiatrem. Wzięła czajnik i pobielałe kubki. Graham stał w sterówce za kółkiem, ludzie przywiązani linami do masztu i relingów walczyli ze skrzynkami na rybę. Trzeba było je powiązać, przykryć plandeką i znowu powiązać. Zerwane ze sztapli pudła, wiatr porywał i unosił za burtę. Głębokie przechyły rozwalały z trudem ustawione stosy. Podała kubek szyprowi. Na pokładzie duża skrzynka wyrwała się z rąk rybaka. Poszybowała do góry i wyrżnęła w szybę sterówki, która pękła gwiaździstymi rysami. Graham zaklnął. Dziób zapadł w rozpadlinę. Kawa wylała się na sterowe koło. Teraz morze przed dziobem było płaskie, bo fala szła długa. Statek wspiął się na nią powoli w jednostajnym pomruku maszyny. Nagle urwała się woda przed dziobem. Śruba wyszła z toni, zwolnione z oporu łopaty wirowały ze świstem. Coś złego było w tym łoskocie. Kuter zarył się, woda poszła wysoko po pokładzie, rozwalając pryzmę skrzyń, którą ludzie kończyli już wiązać. Teraz ciężkie, drewniane pudła sztormowały bez przeszkód po deku. – Skrzynki za burtę! – krzyczał Graham ze sterówki. Ktoś miał rozbitą twarz, krew ciekła mu strugą na pomarańczowy kombinezon, inny utykał na nogę. Wyrzucali pudła do spienionego morza. Nie dało się ich powiązać na takiej fali. Stanowiły groźną płaszczyznę, jak źle ustawiony żagiel... Maszyna znowu krztusiła się i przerywała. Kuter zarył się, a polem wynurzył wysoko. Sztormowy taniec trwał, godziny mijały, zaczął zacinać deszcz i zrobiło się ciemno. Zapadła noc. Prognozy zapowiadały tężenie wichury i porwiste szkwały... Maria walczyła z naczyniami, – ugotowała owsiankę, która wylewała się z kubków, gdy sięgali po nią rybacy. Do wieczora nic się jednak nie stało statkowi i ludziom. Graham, wyznaczył sztormowe wachty. Marii kazał iść spać, żeby wypoczęła, bo nazajutrz mogło być gorzej. Poszła do swojej dziury, gdzie oprócz koi i szafki były tylko stalowe szoty, wibrujące teraz aż do bólu zębów, Trudno było spać w takim huku. Po skajlajcie coraz częściej przelewała się woda. Fala widocznie stale gościła na pokładzie. Maria Elwira zapadła w bezruch, tkwiła półleżąc w wąskiej koi. Usnęła, ale nie był to sen... Mary, widziadła, powroty... Szczęśliwe dzieciństwo, dom nabożny, w którym nie można było śmiać się w piątki, krzyczeć i po prostu jeść, tylko spożywać dary boże, był jednak najlepszym miejscem na świecie, Pewnie był taki przez ciepły uśmiech matki i jej zawsze życzliwe milczenie. Młodość, szkoła, teatr amatorski, żaglówka klubowa w przystani; Edgar i pierwsza miłość... To był świat, który trwał krótki, ale był. Był kiedyś. I pojawili się szakale. Kret! Ból, niepojęty w swym rozmiarze wstręt, przerażenie, rozpacz, epileptyczne zaćmienie mózgu. A Magnus! Magnus zwyczajne dziecko. Tylko wargi... i oczy... Oczy takie same jak... jak... Przebudziła się ze snu nie snu, mary nie mary. Kuter.. zlatywał.. ze szczytów w przepaścike. Maszyna wyła, to znów niemal milkła w zależności od ataku morza. Z pokładu dochodziły nawoływania ciągle walczących z żywiołem mężczyzn, Nagły głębszy niż inne przechył omal nie wyrzucił jej z koi. Leżała za wysoką deską, która nie pozwoliła na wypadnięcie. Ci w sztormiarkach na górze nie mieli czasu na przeszłość, walczyli o przetrwanie teraz. Do niej wracały upiory... Ma- gnus... czy musiało tak potoczyć się jego życie. Będąc w więzieniu czytała w gazetach o najemnej bandzie, która stawała się coraz bardziej głośna. Przewodził jej młody człowiek, ciągle nie rozpoznany przez policję. Nie znane było nazwisko ni pochodzenie bandyty. W Beldown uprowadzono dwoje dzieci, brata i siostrę. Rodzice zawiadomili policję. Dzieci znaleziono rozerwane granatem. Podobny przypadek zdarzył się w Danii. Okoliczności zabójstwa dwóch dziesięcioletnich bliźniaczek były takie same. Bandyci czekali na okup dokładnie tak długo jak zapowiedzieli przez telefon, potem w ziemiance, gdzie przetrzymywali dziewczynki zdetonowali plastik. W Anglii, w podobny sposób zostało, zamordowanych dwóch chłopców, chociaż ich rodzice przygotowali okup. Następnie ucichły wieści o działalności strasznej grupy, ale nie dlatego, że zaprzestała ona swojego procederu. Po prostu wszystko odbywało się już bardzo po cichu. Przerażeni rodzice spełniali dyskretnie polecenia porywaczy, które przeważnie przekraczały ich możliwości. Pod bandę poczęli podszywać się inni porywacze. Rozpoczął się kidnapingowy horror. Potem zaczęły ginąć młode kobiety. Kilka dni po ślubie lub urodzeniu dziecka... „Szczur” – szef grupy po każdej akcji zostawiał trupy. Zabijał kasjerki i jubilerów, polityków i przedsiębiorców. Wiele wskazywało, że w morderstwach tych nie chodzi nawet o terror. „Szczur” prawdopodobnie był psychopatą, niezwykłym zboczeńcem, mordercą. Napady, które organizował, były jednak przeprowadzane bezbłędnie. Po jakimś czasie banda wymyśliła nową okropność. Porywano znane osoby. Do czasu wykupienia ofiar, torturowano je, przesyłając taśmy magnetowidowe z nagraniami tych zbrodni rodzinom, z żądaniami ciągle podwyższonego okupu. Chwilami myślała, że gdy wyjdzie z więzienia nawiąże kontakt z organizacją, aby rozszyfrować tę bandę i rozbić ją od wewnątrz. Wspomnienia jednak z okresu, gdy była Albakorą należały do tych, które starannie odpędzała. A Magnus? No właśnie. Wiadomość o jego śmierci przeżyta nadspodziewanie głęboko. Od chwili gdy się o tej śmierci dowiedziała, z dnia na dzień, z roku na rok pomniejszały się złe wspomnienia związane z chłopcem. Narastał wyrzut, że była złą matką, bolała ją świadomość, że już nie da się nic zrobić, że wszystko co związane było z dzieckiem, skończyło się na zawsze. Okaleczyła Magnusa najpierw strasznymi myślami... Czy mogło prawidłowo rozwijać się dziecko, w którym ciągle widziała upiora? Okaleczyła go później fizycznie, tracąc panowanie nad sobą, gdy jej walka o normalne macierzyństwo została przegrana... Byt czas, gdy przestały ją dręczyć wspomnienia szakali i gwałtu. Był taki czas... Śmierć Magnusa stała się dla niej końcem przeszłości, ale przeszłość nie chciała umierać. Los zakpił z niej jeszcze raz. Z więzienia powróciła do domu rodzinnego, który od śmierci rodziców był nie zamieszkany. ...Wówczas w nocy zobaczyła Hydego, który – mimo iż dosięgła go ręka sprawiedliwości stanął przed nią cały i zdrowy jak wilkołak, którego zabito, ale nie rozerwano mu serca, więc zmartwychwstał. Potwór śmiał się wąskimi jak dżdżownice wargami, i był olbrzymi jak wówczas... Za nim przy drzwiach majaczył inny upiór. Nie była już Albakorą, nie rzuciła się na bandytów. – Poznajesz mnie, mamuśka? – zaśmiał się Hyde, – Magnus jestem, twój syn. Myślałam, że Albakora jest dzielna, a ty mdlejesz na widok dziecka, które wstało z grobu, żeby powitać rodzicielkę? – Magnus?!... Ty żyjesz? – usłyszała swój zdławiony głos. Nie wie jaki skurcz chwycił ją wówczas. Radość to była? – Witamy panią w domu –powiedział, ten przy drzwiach. – Droga do nas otwarta. On – wskazał na Magnusa – udaje trupa, bo tak mu łatwiej żyć. – Poznajcie się, to Gass, żołnierz wolności, a ty – Magnus podszedł bliżej – podobno jesteś już zdarta, ale przyjmujemy cię. Mamy tu magazyn z zabawkami. Piśniesz, – wiesz co cię czeka. Następnego dnia przyszedł do jej pokoju sam. – Chcę, żebyś tu mieszkała. Będziesz kryć arsenał. Robotę też jakąś dostaniesz, ale jak mi się coś nie spodoba, zginiesz w przeręblu, wściekła suko... Uniósł rękę, zacisnął pięść i zdzielił ją jak boksera w ringu. Upadła. Kopnął ją. Patrzyła do góry. Coś musiało być w jej spojrzeniu, bo zatrzymał nogę w rozmachu do następnego ciosu. Twarz miał wydłużoną jak hiena. To nie był Hyde, to był jej syn, pomiot szakali, Magnus. Zerwała się susem opanowanym w Libanie. Chwyciła oburącz ciężkie dębowe krzesło. Wywinęła nim nad głową szakala i zdzieliła go w nogi. Bandyta z rozmachem zwalił się na ziemię. Oparła nogę krzesła o jego szyję. Nie spodziewał się takiego ataku. – Albakora?! No, jeszcze umiesz się ruszać jak trzeba. Musisz trenować. Przyjmę cię na próbę – bełkotał z podłogi. Odstawiła krzesło na bok. Poszedł, utykając na nogę, w którą oberwał. Ale ona wiedziała, że ma do wyboru walkę lub katorgę. Jej niepokorna natura wybrała to pierwsze. Drugiego dnia rano zeszła do sutereny i piwnicy. Na dole w starym mieszkaniu nocnego stróża były stalowe drzwi. Pamiętała, że pod krokwią dachu dziadek, a później ojciec, trzymał pęk zapasowych kluczy. Minęły lata, pomarli ludzie, ale klucze tam zostały Otworzyła metalowe wrota. Był to arsenał i skład zrabowanych kosztowności. Wzięła kilka granatów i pistolet maszynowy, broń z którą dobrze zapoznała się w Libanie. Zatarła ślady pobytu. Przypomniało jej się, że dziadek marynarz w kilku pomieszczeniach dla służby miał zainstalowane tuby głosowe, jakie były powszechne wówczas na statkach. Jeden z przewodów „telefonicznych” biegł właśnie z pomieszczenia nocnego stróża do gabinetu dziadka, a później ojca. Znalazła za starą kanapą głosowe wejścia. Przewody rurowe zatkane byty korkami oprawionymi w mosiężne uchwyty. Wyjęła je i zabrała wraz z bronią. W pokoju skonstruowała urządzenie takie jak w porywanych samolotach i czekała. Prymitywny, ale doskonale działający przewód głosowy w apartamencie ojca przemówił. Pobiegł nim do góry hałas układanych skrzyń, szczęk metalu i strzępy rozmowy. – Jeżeli nie rozbijemy Sycylijczyka, przegramy. – Trzeba najpierw załatwić tę sukę na górze, – To był głos Magnusa. – Wybiła ci oko, chcesz zemsty? – pytał drugi bandyta. – Tacy, załatwili ją raz. Gryzła i oberwała. Z tego ja się urodziłem. Dziadek i ksiądz kazali, żeby mnie kochała, więc dostała pierdolca. Jeździła ze mną do parku, kupowała zabawki, ale zawsze od niej wiało trupim jadem. – Patrzcie, „Szczur” boi się mamy – zaśmiał się tamten. Zdrętwiała. Więc nie rozpoznanym kidnaperem i mordercą był Magnus?!... Doznała zaćmienia jak wówczas, gdy zobaczyła na strychu rozdartą kotkę. W tubach chwilę panowała cisza. – A ty pamiętasz swoich? – zapytał Magnus. – Ja? – roześmiał się Gass. – Mój stary jest inżynierem. Budował mosty. Wie, że strzelam i podkładam plastik. Jak miał pięćdziesiąt lat, upatrzył sobie dwudziestolenią kurwę w kabarecie. Ożenił się z nią. Ja urodziłem się i byłem dziec- kiem miłości. Tyle, że ta dziwka rypała się z iluzjonistą w cyrku. No i ja byłem, dzieckiem miłości, ale tego cyrkowca i mamy tancerki. Ona spała też z innymi ale stary kiedy przyleciał z Kalifornii złapał w kojce na łodzi maga. Masz trochę whisky? – przerwał opowieść Gass. Po chwili rozmowa potoczyła się dalej. Wydało się, że jestem skurwysynkiem. Przyszywany tatuś przestał mnie kąpać w mleku. Z kurwą, dogadał się w łóżku. A cały jad przelał na mnie. Słyszałem ich rozmowy o cyrkowym bękarcie. Zabrałem świecidła z sejfu, forsę i ruszyłem w mgłę. Nie szukali mnie, byli zadowoleni, że prysnąłem. Ja nie mam matki Albakory i ojca sławnego strzelca najemnego. – Wszystko gnój... – skomentował Magnus. Chlupnęła whisky, któryś z bandytów się zakrztusił. – Po co one nas rodziły... – powiedział Gass. – Musiały. Zauważyłeś, jak te, których dopadniemy, boją się brzucha. – Najlepszy bajer, że zrobimy im dzidziusia, wtedy dają dobrze, podziękować Bogu jak zrobimy swoje, dalej ksiądz i policjant dopilnują, żeby urodziły. Ratunek widzą w nas, że jak będą dobre, to im nie zrobimy terrorysty – śmiał się Magnus. Przymknęła oczy, przygryzła usta, minęło ćwierć wieku, ale pamiętała ten ton jakby zdarzenia w piwnicy rozwalonego domu działy się dzisiaj. Głos Magnusa, bełkotliwy, z domieszką cynicznej maniery, dudniący w przewodach akustycznych, był głosem Hydego. – Mam pomysł – powiedział – pogawędzimy z Albakorą na górze. Chwilę trwała cisza. Tuby starego urządzenia zamilkły. W ową pustkę wdarł się śmiech Hydego – taki jak wówczas. Odgłosy dobiegające ze stróżówki wskazywały, że bandyci szykują się do wyjścia. Odbezpieczyła granaty i powiesiła je na haczykach. Przebrała się w panterkę. Odbezpieczyła pistolet, stanęła przy ścianie. Zgasiła światło. Do mrocznego pokoju weszło dwóch ludzi. – Zapal lampę – warknął Magnus. – Ja widzę po ciemku – powiedziała spokojnie. Któryś ze zbirów odnalazł i przycisnął włącznik. Jasny blask oślepił bandytów. Zaraz jednak zauważyli wiszące na bloczkach granaty. Ten drugi wodził lufą pistoletu po pokoju. – Wejdźcie dalej chłopcy... – powiedziała niemal ciepło. Obaj jak na komendę zwrócili się do niej. Natychmiast zrozumieli sens urządzenia połączonego z jej ramieniem. Stała na szeroko rozstawionych nogach. Trzymała broń skierowaną na szakali. – Nie zgłosiłam w „Armii”, że tu jest Szczur, bo jutro zjadłyby was ryby. Ty gówniarzu, odłóż pistolet, a ty bat, bo wam podziurawię kolana. – Albakora...? – wyseplenił ten niższy. Magnus zrobił krok w jej kierunku, był blisko. Rzuciła okiem na muszkę automatu, i bat w jego ręku. Nacisnęła spust. Huk trzech wystrzałów wypełnił cichy dom. Gruby nahaj ułamał się tuż przy dłoniach bandyty i zwisał na włóknach ku ziemi. Odłóż to – warknęła do drugiego szakala, kierując lufę na pistolet w jego ręce. Bandyta położył broń na stole. – Kompromitujecie ideę walki terrorystycznej, dlatego zginiecie pod knutem. I jeszcze jedno, gdybym o zwykłej godzinie nie zgłosiła hasła, mój list z danymi, kim jest Szczur i gdzie was szukać zostanie doręczony do bojówki. Lepiej więc, żebym żyła, prawda? – Suka – warknął Magnus. – Z policją sobie poradzicie, z „Armią” na pewno nie – dodała Albakora. Jej aktorstwo znów odniosło sukces. Jadowity grymas wykrzywił twarz młodego Hyde’a, – Wygrałaś – bandyta uniósł ręce do góry. Drugi zbir uczynił ten sam gest. – Gratuluję pani, Magnus powinien być dumny... – Śmierdzi od was wódką – powiedziała z obrzydzeniem. Bandyci powoli ruszyli ku drzwiom. ...Sen nie sen, mara nie mara, przeszłość zmieszała się w niej z kutrową ciszą i sztormem. Tkwiła w ciemnościach daleka i bliska sprawom sprzed lat i ostatnim wydarzeniom. Była daleko od korabia podrzucanego coraz wyżej i mocniej falami lecącymi z czarnej otchłani... Magnus z latawcem na kolorowym sznureczku... Mamo, ja chce oranżady, chcę galaretkę z pomarańczami... Masz, synku, ta jest ananasowa, jeszcze lepsza... Chodź do mnie, mama włoży ci płaszczyk, zrobiło się zimno... Dziecko jak dziecko, matka jak matka... Gdzie jest więc ciemność, gdzie jasność, gdzie Bóg w tym wszystkim?... Bóg jest dla całej ludzkości, nie dla jednego Magnusa, czy jednej Marii Elwiry... A prawda o gwałcie i macierzyństwie? Może być większa zbrodnia i tortura, bardziej makabryczny horror niż nakaz trwania w oczekiwaniu na narodziny bestii z własnego ciała?... Jeżeli Bóg wydaje się głupcem i złoczyńcą wiadomo, że kłamią kapłani... Ale co to? Stała się dziwna cisza. Ryk morza i huk fal zdawały się też być ciszą. Wyrwana ze świata rzeczywistości, dalekiej od morza i ziemi zrozumiała, że na miotanym sztormem statku zamilkła maszyna. Rybacy mówili, że gdy tak się stanie, łoskot sztormu pogłębia jedynie ciszę, która niebawem przyjdzie. Teraz statek stawał dęba i walił się w rozpadliny morza jakoś bardziej gwałtownie. To fale obróciły korab burtą i bijąc w bok, robiły sobie z niego igraszkę. Pokrzykiwania mężczyzn umilkły. Cisza była groźna. Coś zastukało na wąskim korytarzu. Ktoś otworzył drzwi. W świetle mdłej lampki stal Graham Barents, w ręku trzymał pomarańczowy kombinezon, sam był w kufajce i filcowych butach. – Ubieraj to Maria, łożysko poszło na wale. Robimy, ale sztorm wieje na rafy, może trzeba będzie opuścić pudło. – To jest twoje ubranie powiedziała usiłując stanąć na uciekającej w bok podłodze. – Nie dyskutuj Maria! – Ja mam kapok – nie ustępowała. – Wkładaj kombinezon i wychodź do sterówki! – podniósł głos szyper, rzucił ubranie na koję i wyszedł. Lampka elektryczna nie dawała światła, usiłowała zapalić nietoperza, udało się wreszcie. Czerwonawe refleksy rozpełzły się po ciemnych kątach. Zauważyła, że z pootwieranych szafek rzeczy wypadły na podłogę i tańczyły, wraz z przechyłami kadłuba. Siedziała na koi zaparta nogami w podłogę. Powoli powracała do czasu teraźniejszego i kutrowej rzeczywistości. Rybacy mieli ubrania specjalne, które w razie zmycia za burtę zabezpieczały ich przed utonięciem. Szyper nie powinien zabrać jej w morze bez podobnego sprzętu. Awaria maszyny w sztormie to złamane skrzydło ptaka w locie. ...Graham Barents oddał jej swój kombinezon. Miał żonę i troje dzieci... Utrzymywał tę rodzinę. Ona była Liwią, ćmą w ostatnim przeobrażeniu, która żyła jedynie przeszłością. Może prawdziwy Bóg wysłuchał modlitwy, zesłał ten sztorm i zatrzymał bieg maszyny. Ale Bóg pobudził też poczucie obowiązku Barentsa Grahama... – Włóż kombinezon Mario – to polecenie szypra. Graham nie ustąpi. O ile trzeba będzie opuścić kuter, Graham zamarznie w kufajce, jak dziesiątki innych rybaków w takiej sytuacji. Ona spotka w porcie jego żonę, spojrzy w oczy jego dzieciom... Co w nich zobaczy?... Nie. Tak się nie stanie! Myśl jej była chłodna. Włożyła ubranie, nie zapinając zamków. Wyszła do sterówki. Młody Albert Wadlelgh stał przy sterze, obracał kółkiem jak dziecinną zabawką. Statek pozbawiony zdolności manewrowej nie reagował na sterowanie. Rybak był w szczelnie zapiętym kombinezonie. – Zaciągnij zamki i przyklep rzepy – powiedział patrząc na nią. – Widzisz co się robi, w każdej chwili może być wywrotka... Kuter sztormował burtą. Olbrzymie fala obracały go rufą do swych taranów i wówczas tony wody zwalały się na pokład. Kadłub niemal wyginał się pod ich ciężarem. Pawęż znikała pod kipielą, a dziób wędrował do góry, by potem runąć w przepaść między nagle ustępującymi górami wodnymi. – Czy szyper ma drugi kombinezon? – zapytała przekrzykując łoskot morza. Rybak za ste rem milczał. W słabym blasku lampki widziała jego twarz. Nie było odpowiedzi na je pytanie. Zrozumiała. Ruszyła w dół po metalowej drabince, gdzie trzej ludzie usiłowali uruchomić mechanizm. W czeluści kutra widać było nieruchomy kadłub maszyny i przyssane do niego sylwetki. Panowała cisza. Czasem brzęknął klucz lub padło słowo, też jakby z metalu. Stała, patrzyła. Zdawało się, że ci ludzie nie czują, chwiejby, nie podlegają prawom grawitacji, bo wyzwolili się z ludzkiego ciężaru. Graham zauważył ją. – Maria, przywołaj Irwina! Ruszyła do góry. Oni robili tę maszynę, padali, wstawali i robili... Pomieszczenie było zbyt małe dla czterech, nie mieściło się osiem rąk na bloku. Graham kolejno wysyłał rybaków, żeby pospali dwie godziny od razu... Drzwi do kubryka byty otwarte. Opierając się rękami o szoty w korytarzu, dotarła do nich. Irwin Hudson klęczał. Oburącz obejmował pilers, aby nie zjeżdżać w nurkujące kąty. Nie zauważył jej. Jego usta poruszały się, patrzył daleko, rozmawiał z. Bogiem. Modlił się żarliwie. Wierzył w tę modlitwę, była jego nadzieją. Podeszła, dotknęła ramienia rybaka. Spojrzał na nią. Na jego twarzy nie było przerażenia, była modlitwa. – Irwin, szyper woła. – Yes, Maria. Módl się do Boga, w nim nadzieja. Poszedł Irwin. Uklękła, objęła oburącz pilers, gdyż tylko tak można było utrzymać równowagę. Oparła głowę o mocne drzewce... Bóg jest stwórcą całej ludzkości, nie kilku ludzi na okaleczonym statku w sztormie...Ale, oni widzą swojego Pana, gdy pochyla się w wielkiej przestrzeni i trzyma zbawczą rękę nad oceanem. Bóg jest w tobie. W nich był Bóg, a więc był w ogóle. ...Panie uratuj ten statek, uratuj ludzi, niech wrócą do domów nad laguną, zasiądą do wieczerzy z żonami i dziećmi... Spraw, aby znowu nie pojawiły się w osadzie kobiety ubrane na czarno... Usta jej poruszały się, słowa były głośne. Umilkła nagle. Ocknęła się z modlitwy i wiary. Wstała, ruszyła do sterówki, w której wiatr huczał i kłębiły się kropelki wody. Rybak stał przy sterze, chociaż statek steru nie słuchał. Dniało, ciemność ustępowała jasności. Świt wstawał mroczny, słońce zasłaniały fale, woda mieszała się z powietrzem. Rybak patrzył przez lornetę na zachód, tam były skały. Stanęła znów na drabince. W metalowym łuku wyścig, trwał. Kilkudziesięciokilogramowa głowica wahała się na łańcuchach nad ludźmi. Rozbebeszona maszyna, jak rozkrajany brzuch wieloryba, pokazywała wnętrzności. Rybacy z kluczami w rękach tańczyli nad mechanicznym tworem, który należało wyrwać z martwoty... Czy realne było naprawienie tego mechanizmu w takich warunkach. Może, ale najpierw potrzebna była wiara. Graham i jego ludzie mieli ją. Sztorm szalał, łożysko było już; zmienione, należało teraz zmontować rozebraną maszynę, na wyścigi z wichurą i śmiercią. Gdy ukażą się kamienne kły, w mechanizmie musi tętnić życie. Pierwsze uderzenie kutra o kamień przerwie jego istnienie. Morze nie uznaje kompromisów, jego terminy są święte. Graham wygrzebał się z czeluści, wtoczył zmęczony i brudny do sterówki. Popatrzył na niebo zasnute chmurami. – W Bogu nadzieja, zdążymy, a jeżeli nie zapniesz kombinezonu i skoczysz do wody jak wszyscy. Mamy ponton, poczekamy na ratunek. Milczała. Graham popatrzył na nią uważnie. – Ty coś kombinujesz, Maria. – Słuchaj, Graham – powiedziała żarliwie – masz rodzinę, ja nie mam do kogo wracać. Moje życie już dawno skończone. Nie skorzystam z twojego ubrania... Szyper postąpił do przodu, krew nabiegła mu do twarzy. – Zamilcz! – powiedział przez zęby. – Nie wiesz co mówisz, kobieto! Będę ratować się do końca, ale w sposób godny. Gdybym przeżył utratę statku, a jeden człowiek zginąłby z braku ubrania, byłbym trupem bardziej niż ten, kto utonął. Ja tego ubrania nie dotknę, chociażby puste poszło ze statkiem na dno. Szyprowi nie wystarczy uratować życia, musi uratować jeszcze coś ważniejszego... Od tego nie ma ucieczki. Spuściła głowę. Wiedziała, że od praw jakimi kierował się Graham nie było odwołania. ...A kim był Graham Barents, dla Marii Elwiry? Ojcem chrzestnym? Nie, właśnie ojcem chrzestnym nie był. Urodziła się w dniu, gdy Graham Barents kupił pierwszą łódź rybacką, wypłynął na morze i przywiózł pełne lasty połowu. Przedtem był w ich domu i przyniósł kwiaty dla matki. Długo patrzył na nowo urodzoną, dotknął jej czoła. Coś mruczał. Potem twierdził, że, ta malutka przyniosła mu szczęście... Graham był dalekim krewnym matki. Podobno pomagał jej, gdy się uczyła, dał jakieś pieniądze na szkolę. No i matka, chciała, żeby został chrzestnym Marii Elwiry. Ojciec nie bardzo był z tego zadowolony. Rybak? Cóż to za splendor dla urzędnika bankowego. Graham szczerze radował się z zaszczytu, ale chyba więcej z dziwnej miłości do maleństwa. Nie miał wówczas jeszcze własnych dzieci. Uszył sobie garnitur, kupił prezent z litego złota... Ale szef ojca w banku powiedział, że takie piękne dziecko trzymać do chrztu to wielka przyjemność... Wbrew woli matki, ojciec przeprosił Grahama Barentsa. Coś wymyślił śmiesznego. Nie musiało być mądre dla rybaka bez szkół prawie, takiego, który chodzi swoimi ścieżkami. W dniu jej chrztu Graham Barents wypłynął na morze, chociaż dostąpił zaszczytu i był zaproszony na uroczystość kościelną i przyjęcie w domu. Złoty łańcuszek przysłał przez brata i długo nie pokazywał się u Tellierów. Potem kilka razy odwiedził matkę. Na weselu rybaka też była tylko matka. Gdy ją, Elwirę, spotkało nieszczęście, przyszedł kilka razy do szpitala. Później podobno wyzwał ojca od szubrawców za to, że godzi się na przymus rodzenia przez Marię dziecka wbrew jej woli. Następnie pojawił się u niej w więzieniu... Teraz poszła do kambuza, usiłowała ustawić czajnik na rozbieganym kardanie. Trzeba było podać coś ciepłego tym przy rozgrzebanej maszynie. Naczynia, zapałki, nóż, wszystko uciekało jej z rąk. W tym huku i ciszy rozległ się głos dzwonu, przenikliwy, nagły, chociaż spodziewany, to jednak zaskakujący. Ruszyła do sterówki. Graham patrzył na zachód, spojrzała tam także. Daleko za kipielą szczerzyły się smocze zęby. Skaliste wybrzeże ni to rafy, ni wyspy, było o milę, może dwie, prosto na kursie dryfu, niesionego sztormem statku. Przedłużyć łańcuchy w obydwu kotwicach! krzyknął Graham do ludzi dokręcających śruby na głowicy silnika. Teraz liczyła się każda sekunda. Graham stanął przy niewładnym sterze. Dwaj rybacy zostali w maszynowni, dwaj czołgali się do kotwicznego luku, zaraz potem przywiązani do masztu i relingów, zataczając się i przewracając na chwiejbie ciągnęli ciężkie łańcuchy. Ktoś przyniósł potężne szekle... Każdy dodatkowy metr uwięzi zwiększał szansę statku i ludzi. Rozumieli to. Robota przy maszynie i kotwicy była czepianiem się pazurami krawędzi, gdy nogi zgubiły oparcie. Skały rosły, było widać ich stopnie. Woda biła o granitowe kły. Zderzenie wydawało się nieuniknione. – Obydwie kotwice przygotowane! – zameldował rybak z pokładu, łańcuch musiał przygnieść mu rękę, krew kapała z niej obficie. Maria Elwira pociągnęła go do kubryka, obmyła ranę, sięgnęła do apteczki, założyła opatrunek. Skały zbliżyły się bardzo Kuter wzlatywał ponad ich taras i przepadał w toń, niżej niż leżały głazy. – Prawa kotwica do morza! – krzyknął szyper. Przez łoskot wody na kamieniach i huk wichury, przedarł się metaliczny zgrzyt i głośny grzechot łańcucha. Zdawało się, że nastała cisza. Każdy, kto był niesiony niewładnym statkiem, widział jak marynarze rzucają w toń sta- lowe haki, doznał nadziei. Nadziei, niczego więcej. Bo czym jest nadzieja? Kotwica jak modlitwa... Czy będzie wysłuchana? Czy Bóg zechce wysłuchać żarliwych próśb jednego człowieka, jednej załogi ginącego korabia, jednej matki o zdrowie dziecka? ...Czy łańcuchy sięgną dna, czy może toń jest zbyt głęboka, czy haki znajdą opór o który będą mogły zaczepić swe zęby, by przytrzymać statek przed rozbiciem? Czy wreszcie uwięź wytrzyma pierwsze szarpnięcie?... Kotwica to tylko nadzieja. Na kutrze miotanym sztormem, gdy tuż było do granitu, zostały rzucona kotwice, jak słowa żarliwej modlitwy. Zdawało się, że nastała cisza, ludzie zamarli w oczekiwaniu. Nastąpi szarpnięcie? Stalowy hak znajdzie szczelinę w kamiennym dnie, przytrzyma w bezpiecznym miejscu zagrożonego śmiertelnie korabia, czy zawiedzie ta ostatnia... nadzieja? – Bóg może was wysłuchać tylko wówczas, gdy wyczerpiecie wszystkie możliwości ratunku – powiedział Graham. Oni walczyli nie czekając na cud boży. Wichura była szybsza. Sztorm przygnał bezwładny statek do smoczych zębów z kamienia zanim tchnęli obroty w martwy mechanizm. Teraz rzucili kotwicę. Żelazo, na którym nie mogli odpłynąć od niebezpieczeństwa. Mogli mieć tylko nadzieję... Była cisza. Statek wciąż dryfował na skały. Jeszcze kwadrans, jeszcze pięć minut... Szyper nie dawał rozkazu opuszczenia kutra. Kotwice były na dnie. Obezwładniony statek rzadko dryfuje dziobem. Gdy nie przypięty żaglem do powietrza lub śrubą do oporu wody, jest igraszką wichury i fali. Kręci się, przechyla, płynie bokiem, obraca rufą. Kiedy spadną z jego dziobu do wody ciężkie żelaza, jakby przystaje w chwili namysłu. Długie i szerokie łańcuchy stawiają opór, dziób płynie wolniej niż rufa. Ale nic się jeszcze nie dzieje ważnego, kadłub wykręca się powoli dziobem do fali, dryfuje nadal, niesiony ku zagładzie... „Święta Kinga” obróciła się pawężą ku zębom rafy, wystawiając na starcie mechanizm szczególny, śrubę, która nadaje ruch. Wiedzieli wszyscy, że teraz, gdy nastąpi najmniejszy nawet zgrzyt metalu o kamień, statek pozostanie tu na zawsze. Oczekiwanie trwało, w ciemnościach ktoś powtarzał... I odpuść nam nasze – winy, jako my odpuszczamy naszym winowajcom. Uratuj nas, Panie. Uratuj nas, Panie! – powtórzyli inni. Maria Elwira trwała w mroku, trzymając się masztu. Teraz rufa „Świętej Kingi” zdawała się już ocierać o granitowy obelisk sterczący z wody jak palec wskazujący niebo utrudzonym wędrowcom. Maria przymknęła oczy, zdawało się jej, że już słyszy zgrzyt, którego jeszcze nie było... Mimo nieustającego łoskotu panowała przeraźliwa cisza. Ale co to? Maszt w jej rękach zachwiał się nagle. Kuter poderwany z dziobu siłą kilkuset ton swej masy drżał w przedziwnej febrze. Maria Elwira otworzyła oczy. Nie było już przed nią skał i jak palec boży obeliska. Zwrócona była do dziobu, przed którym rozpościerało się wściekle jak rój szerszeni, zmieszane z powietrzem, ale pozbawione skalnej palisady morze... A więc łańcuchy sięgnęły dna i hak znalazł opór. Spojrzała do tyłu. Rufa „Świętej Kingi” zdawała się tańczyć po skalnym tarasie. Statek uniknął zagłady. Zatrzymał się o rzut kamieniem od śmierci. Czy tak wytrwa? Nadzieja była w kotwicy. Graham ukląkł. Za nim uklękli rybacy, ona też uklękła. Przeżegnali się, pokłonili Bogu. Ludzie wrócili do maszyny. Niewiele zostało tam roboty. Graham potrząsnął jej ramieniem. – Idź stąd, fala wysoka, zejdź pod dek. Ruszyła do włazu, on do dziobu. Gdy wrócił, twarz miał szarą. Zajrzał do maszynowego luku. – Kończyć! – powiedział. – Trzyma tylko jedna kotwica. Niezwykłe uczucie mają ludzie w czerepie bezwładnego statku, którym ciska fala tuż przy skałach. Ratunek był blisko. Rybacy, mocowali przewody paliwowe i elektryczne. Do rozruchu pozostawały minuty... Ten i ów wziął głębszy oddech, zaciągnął się powietrzem. Było to westchnienie serdecznej ulgi więc wysłuchał Bóg ich modlitwy? W tę ciszę na szalejącym morzu wdarł się krzyk Irwina. – Kotwica puściła! Statek przesuwał się wolno do tyłu. Stalowy łańcuch drżał w kluzie, aż wibracje biegły po burtach. A na dole zakręcili już pierwszy raz maszynę... Zabrakło kwadransa, chyba mniej, aby można przeciwstawić mechanizm atakom morza. Czyżby zakpiła nadzieja? Ludzie mieli zastygłe twarze. I nagle łańcuch uderzył w otwór kluzy, wyprężył się. Hak kotwiczny jeszcze raz złapał kamień. I oto statkiem wstrząsnęły inne wibracje, były silne. Dochodziły z dołu. Przybywało ich. Narastały, łączyły się w jednolity pomruk...Owo drżenie było muzyką jedyną. To martwy mechanizm ożył, zbierał siłę, aby stawić czoła żywiołowi. Jeszcze kilka minut... Kotwice muszą wytrzymać... Graham przesunął manetkę, śruba poruszyła się w wodzie. Napięty łańcuch, przestał grać. Dziób kutra powoli wjeżdżał na górę, którą nie. podrzucała już nim, jak bezwładnym czerepem. Palisada smoczych zębów ruszyła do tyłu, było jeszcze blisko, rufa niemal opierała się o skały, ale szczeliny w kamieniach jak by zaczęły zachodzić mgłą. Graham uruchomił windy. Kotwice podniosły się z dna. Poszły do góry, ciągle jeszcze niewidoczne w tom. Wreszcie pokazały się jedna potem druga, między falami wysokimi jak szczyty gór oszronione pianą na krawędziach... Graham stał za sterem, powoli obracał kołem. Tarcza kompasu biegła w prawo. Pod kreską obracały się trójkąty rumbów zgodnie zawoła człowieka. Szyper brał kurs na każdej szerokości, jedyny...do życia. .. Świt wstał pogodny. Wichura uciekła do przepastnych bukłaków, które pan zawiązał na mocny supeł. Nastała cisza. Kutrem jeszcze rzucała martwica, tale morze od wschodu płaszczyło się i fale traciły spienione grzbiety. W południe słoneczny blask objął widnokrąg. Ciemna woda pojaśniała. Nad masztem pojawiły się mewy... Maria robiła porządki w kambuzie. Ludzie cieszyli się rychłym powrotem do domu... A ona? Ona wiedziała, że spotkanie z szakalami jest nieuniknione. Tuż przed wyjazdem z domu usłyszała rozmowę o gwałcie Remis. – Jak lala zła, trzeba straszyć ją brzuchem... Jeżeli trafisz na właściwy dzień, zawsze dostaniesz jak trzeba – śmiał się Gass. – Heca? Czym byś straszył inaczej? Jak lejesz w mordę albo szczujesz kretom, drętwieje i jest tak, jakbyś rypał kukiełkę. Kiedy postraszysz maluszkiem, powiesz, że zawiadomisz parafię i sędziego, od razu masz ze świętoszki kurwę... – Magnus chlupał whisky w butelce. – Prawo z nami, Gass. Mam tu blisko upatrzoną taką. Zrobimy bal. Z facetem jest sprawa do załatwienia. Zaciukamy go. Jej zrobimy poczęcie. Będzie musiała urodzić małego krecika i dostanie kuku. – Biskup pomoże, zrobi znak krzyża i mama pokocha synka śmiał się Gass. – Moja chodziła ze mną na spacery do parku, kupowała mi cukierki, okrywała kołderką... – I wybiła ci oko!? – parsknął Gass. – Bo jej odbiło za porozrywane koty. – Ty jesteś przedszkolak, Magnus. W Jugosławii, tam byli faceci... Kuku było elementem spontagonicznym. Palili, strzelali, gwałcili. Był rozkaz, żeby wykurzyć osadników. To nasi zgonili młode baby do szopy, rzucili na klepisko słomę. Ludzi posadzili dokoła, jak w cyrku. Rypali te baby od przodu i tyłu. Która źle fikała, strzelali do jej bachora – Nie skomlij, zrobimy ci drugiego – takie było hasło. Jednej mąż wyłazi z dziury, bo już nie mógł wytrzymać. Startował na nas z drągiem. Przebiliśmy go widłami i wrzucili do gnoju. Ona chciała wyrwać automat oficerowi, więc załatwiliśmy drugiego jej dzieciaka, a ją zrypali na, tym klepisku wszyscy. Zrobili jej brzuch. No i jak jeszcze tam byłem, czytam w gazecie, że przyjechał ksiądz biskup i powołując, się na apel Świętego Ojca, nakazywał brzuchatym, aby rodziły nasze bobaski... Hii, hii, hii...– zaśmiał się szakal... No i ta nasza dostała pierdolca. Skoczyła do studni... – Ma fantazję taki biskup. On myśli, że dzieciak, którego zrobimy, będzie siedział przy stole z dzieckiem taty, którego zaciukaliśmy przy robieniu kuku mamusi. Myśli, że takie braciszki będą się kochać nawet jak już dorosną... – zaniósł się śmiechem Magnus. – Daj whisky, bo sam wypijesz. A ta nad morzem była dobra. Chciała żyć suka. Ja bym tam jeszcze pojechał. – To nie pojedziesz, zabawimy się tutaj. Zapłacą oboje. On mnie chyba poznał. ...Ucichła wichura. Spłaszczyły się fale. Unieśli zagrożone życie rybacy i Maria Elwira. Graham kazał wydać sieci, wrócił na łowisko. Znowu ciągnął wór za kutrem. Stracił rybę w sztormie. Skrzynki, sprzęt zmyło z pokładu. Jego przekorna natura nie przyjęła przegranej. Musiał wpłynąć zwycięski do portu. Wróciły dni podobne jak krople wody niesione wiatrem po skajlajcie. Rano robiła śniadanie, było mycie garów, później obiad i znowu mycie, kolacja, mycie podłogi, szafek, zakamarków... Żadnego światła, tylko ciemność w przyszłości. Brakowało jej wiary. Zazdrościła zakonnicom, dewotkom, dziewczynkom idącym do pierwszej komunii. Przez opory i ból, wśród wspomnień wracało to najbardziej smutne, gdy rozmyślała, czym naprawdę jest los człowieczy... Po dziesięciu latach przebywania w celi, gdy Flora zaczęta odgrzebywać jej sprawę i na łamy gazet powróciła Albakora, odwiedził ją... ojciec. Wszedł do celu zgarbiony starzec. Cóż jej mógł powiedzieć albo ona jemu? Stał przy obitych blachą drzwiach. Patrzył na matkę swego wymarzonego księdza, kratę w oknie, twarz córki bez wyrazu. – Elwira... – Tato... – powiedziała jak kiedyś przed laty. Usiadł na więziennym zydlu, wykrzywił twarz, zdjął okulary. Wytarł oczy, w których błyszczały łzy, jakieś duże i szerokie rozmazane. Czy to był człowiek dumnie zasiadający w pierwszej ławce tuż przed ołtarzem? Długo panowała cisza. – Córko... dlaczego? Milczała, mogła powiedzieć, że Bóg tak chciał, nie powiedziała. – Twoja matka przed śmiercią kazała mi prosić cię o wybaczenie. – Wybaczenie dla matki? Za co? – Wybaczenie dla mnie... – powiedział ze spuszczoną głową. – Przecież ty spełniałeś wolę Boga. – Wierzysz, że tak było? Milczała. On rozglądał się po celu, jakby szukał czegoś zupełnie nieokreślonego. – Dlaczego strzelałaś do ludzi? – zapytał znienacka. – Bo zabrakło mi siły do tłumienia buntu. Bałam się. Wiedziałam, że nastąpi katastrofa... I jest Bóg, bo on mi to mówił. – A ja wiedziałem, że nie można zabić życia. – Nie zwątpiłeś? Nigdy? Nawet, gdy ci mówili, że nie dam rady nosić tego płodu bez obłędu? – Wiara nie uznaje odstępstwa i dlatego nie wierzę w nic już chyba... – Bluźnisz. Bóg był i będzie. – Ty to mówisz córko? – Ja, bo wierzyłam w Boga, który nie może dawać ludziom nieludzkich nakazów. – Bóg to modlitwa! – Bóg to myśl i uczynki. Szakale zgwałcili ci córkę, nie ratowałeś jej. Kupowałeś zbawienie... Nie dbałeś o koszty, bo płaciła córka... To nie Bóg nazwał kobiety czarownicami, nie on mordował je, paląc żywcem na stosach. Nie Bóg! – Maria mówiła spokojnie, ale w jej słowach była siła niezwykła. – Człowiek jest omylny, to wiadomo, ale kim jest ten, kto mówi, że Bóg sądzi, a sam sądzi... Ty już nie wierzysz, bo dałeś się zwieść. On ciągle patrzył w więzienną posadzkę. – Wszystko sczezło – powiedział. – Magnus ogłuszył furtiana, okradł klasztor, uciekł, matka umarła, ty jesteś tu... Umilkł. Jego poorana zgryzotą twarz była ani z waty, ani z kamienia. O czym myślał? Ona myślała o ćmie Liwii, którą pewnego ranka znalazła na stoliku obok lampki martwą, a jednak zupełnie jak żywą, mimo że w bezruchu. Liwia miała aksamitne skrzydła i duże oczy jak przedtem. Nic w niej nie zniszczyły zmiany pośmiertne. Widocznie nieodgadniona naturą, może nadawać skrzydła także, kiedy zgon zabiera ulotne życie. Wyciągnęła rękę, położyła na jego dłoniach, uścisnęła je. – Żyj spokojnie, tato, mnie tu dobrze. Często „wracam” do domu, do mamy. Pamiętam osiołka i wózek, na którym jeździłam po trawie, kocura Bufallo, pikniki pod skałą, którą potem przewróciły fale... Miałam dobre dzieciństwo, tato... Ojciec uniósł głowę, usta drżały mu drobnymi skurczami, starcza maska wypłaszczyła się, oczy nabrały wyrazu. Uniósł rękę, dotknął jej twarzy jak relikwi. – Pozwól odejść w pokoju... Elwira... Pocałowała go. Uniósł się chwycił, ją, wychudłymi piszczelami i znów opadł na więzienny zydel. – Kończył się rejs. Nadchodził czas powrotu. Morski wiatr rozwiał ciężar spoczywający na dnie jej serca, rozpędził noc wewnątrzną. Fale rozmyty czerń, z którą tu przyszła. Co jednak dalej? – pytała sama siebie. Bała się ziemi bardziej niż morza, nawet takiego jak wówczas przy skałach i kamiennym, jak palec boży, obelisku. Tylko właśnie wtedy postanowiła, że jeżeli statek uratuje się od zagłady ona podejmie walkę... Nieprawda, że wszystko stracone. Przekreśli przeszłość Magnusa, jak przekreśliła swoją. Odwróci bieg wypadków, zatrzyma rzekę, woda odda jej co niesie... W szczeline chmur odnalazła gwiazdę prowadzącą do portu... Dlaczego Magnus stał się potworem? – pytała sama siebie. – W nim też rozpadły się brzegi. Ona jest także temu winna, należało okiełznać chęć zemsty i złe myśli, gdy nosiła dziecko. Teraz uratuje Magnusa. Kiedyś przed muzeum przyglądała się wartownikowi w średniowiecznym stroju z halabardą. Później przyśnił jej się ten strażnik z takim właśnie toporem. W zamczysku, w lochach była pieczara z płaskim piecem i uchwytami z żelaza. Przykuwano skazańca do łoża, pod którym palono ogień. Kamień rozgrzewał się, aż piekł żywcem. Dalej stała maszyna, tryby, korby, łańcuchy... czarne haki. Przewodnik tłumaczył, w jaki sposób kaci kręcąc koła rozszarpywali centymetr po centymetrze złoczyńców, królobójców, a także czarownice, które nie chciały przyznać się do siły nieczystej. Zapomniała później o tej maszynie. Wrócił do niej obraz pieczary w zamczysku po gwałcie. Zamykała oczy. Machina stawała przed nią. Był na niej Hyde i pozostałe bestie z piwnicy w rozwalonym domu. Wbijała im halabardę w brzuchy. To nie była drzazga z rozbitej futryny, to była halabarda... Dziwne, ale maszyna, którą Magnus rozdzierał kotkę, przypominała tę, jaką ona widziała w starym zamczysku. Ta myśl nie dawała jej spokoju. W miarę mijania czasu zmieniał się jej pogląd na przyczyny instynktów chłopca. Kiedyś zauważyła, że Magnus miał zdolności plastyczne. Zwróciła uwagę, że malowane przez niego portrety mają maski. Maski te były coraz bardziej czytelne i coraz bardziej przerażające. Gdy miał 9 lat, jego obrazki zachowywały już właściwe proporcje, ale przede wszystkim miały swój określony wyraz kupowała mu farby, mazaki, kredki. Pewnego razu uwagę jej zwrócił obrazek przedstawiający postać ludzką z twarzą upiora. Była to maska z wąskimi wargami, kłami wilkołaka, oczy były w niej rybie, potwór zamiast włosów miał na głowie kosmate łapy tarantuli. – Kto to jest? – zapytała przerażona. – To mój tatuś... – powiedział Magnus i zaczął się śmiać w taki sposób, że cierpła. Przyjrzała się uważniej obrazkowi. Był to portret Hydego, jaki widywała nocami. Jeszcze w szpitalu, po rozmowie z księdzem i lekarzem, zobaczyła we śnie potwora z kosmatymi łapami skorpiona na głowie. Nigdy nie mówiła o tym nikomu... Dlaczego Magnus narysował taki portret ojca? Skąd znał tę maskę? Odrzucała z pasją wszystkie broszury i książki o ciąży i wychowywaniu dziecka jakie jej podsuwano. Raz jednak przypadkowo spojrzała na otwartą stronę i przeczytała kilka zdań. Autorka apelowała do przyszłych matek o ich spokój wewnętrzny. Pisała, że stresy kobiety w ciąży mogą przenieść się na dziecko. Były tam przykłady zapatrzenia się matki... Dziecko miało rysy aktorki, którą zafascynowana była matka. Później dziewczynka zdradzała talenty tej aktorki... A czym zafascynowana była ona? Przeczytała kilka zdań, rzuciła książkę. To nie jej dziecko, to dziecko Hydego, seniora Telliera, księdza katechety i lekarzy w białych kitlach. Przeraziła się, czuła że komuś przekazuje swoje obrazy i myśli. Cierpienie było mniejsze, ktoś przejmował z jej umęczonej świadomości upiorne wizje. Całą siłą woli odpędzała omamy, nie chciała porazić dziecka. Wykrzyczała to księdzu i lekarzom. Dali jej jakieś zastrzyki. – Módl się, córko. Bóg cię wysłucha. Cierpisz, to prawda. Oddal nieczyste myśli. Dziecko nie jest winne, ono musi się urodzić. – A ja?! Czemu ja jestem winna?! – krzyczała w niej rozpacz ptaka zapładnianego jaszczurczym nasieniem. Krzyk biegł w pustkę, ksiądz miał natchnione oblicze i czynił znak krzyża. Znak ten stal się dla niej znakiem gwałtu. Ale miała widocznie prawdziwego Boga w sercu. Miała wiarę, której nie mogli zniszczyć nawet szakale zabraniający suce walki, przed uczynieniem jej matką jaszczurczą. Gdy po raz pierwszy odkryła, że jej upiory przeniknęły do jaźni dziecka, pojechała do Anglii. Szukała prawdy. Była w uniwersyteckich katedrach i u wiejskich wróżbitów. Nikt nie miał wątpliwości, że syn po rodzicu może odziedziczyć zdolności lub instynkty zbrodnicze. A jak było z owym przekazaniem impulsów przez matkę rozwijającemu się płodowi? Specjaliści w tej sprawie byli powściągliwi. Zauważyła jednak, że opowiadając szczegóły o wizjach w czasie ciąży i późniejszych rysunkach Magnusa, wzbudzała niezwykle zainteresowanie psychoanalityków. Specjaliści kopiowali rysunki chłopca i powiększali ich fragmenty. Zestawiali je z relacjami o stanie matki po gwałcie. Wyniki badań zdawały się potwierdzać przypuszczenia. Zaprzestała konsultacji. Nie chciała wysłuchiwać domniemań i diagnoz. Starała się wydrzeć z rzeczywistości swojej i dziecka nieludzkie poczęcie. Nie udało się. Nie była jednak tylko drzewem. Graham kazał wybierać sieci. Ludzie szorowali statek. Rejs kończył się nieubłaganie. Gdy do portu było już niedaleko, szyper poprosił Marię Elwirę do kubryka. Na stole leżała zapisana kartka, długopis i czek. – Nieprawda, że kobieta musi przynieść nieszczęście na morzu. Kuter mamy pełen ryby. Oparliśmy się sztormowi. Wracamy szczęśliwie. Pracowałaś dobrze. Obliczyłem twój part... Co będziesz robić na lądzie? – zapytał. Spojrzała staremu przyjacielowi w oczy. Mam jeszcze sprawy do załatwienia. Graham – Czy ja mogłam normalnie wychować to dziecko? Zapytała niespodziewanie. Graham skupił się, zmarszczył brwi. Zdawał sobie sprawę, że jest dla niej zwyczajnym, sprawiedliwym człowiekiem i jego słowo będzie ważniejsze niż nauki całej wielkiej instytucji kościelnej. Znam podobny przypadek. Zgwałcona i przebita nożem kobieta, przeżyła i wychowała dwoje bliźniąt pochodzących z tego gwałtu. Dzieci są już dorosłe. Założyły rodziny. Wszyscy są uczciwymi ludźmi... – Powiedział z rozwagą stary rybak. – Słyszałam o tym. Jak to się stało, Graham? – Jedź do tej kobiety, porozmawiaj. Znajdziesz ją w Elbertg. Ma księgarnię na rogu ulicy, tuż przy radzie miejskiej. A w stare strony nie wracaj. Zostań tu. Co minęło, zostaw przeszłości. Nie usłuchała Grahama Barentsa. Nie wiedział on, że Magnus żyje, bo nikt oprócz niej tego nie wiedział. Nikt też nie wiedział kim jest Szczur, poszukiwany listami gończymi. Nie usłuchała Grahama, postanowiła jeszcze raz wrócić w tamte strony. Los szakalowej matki musiał wypełnić się do końca. Maria Elwira znów siedziała za kierownicą swojego pokracznego samochodu. Z lewej strony szumiało rozeźlone morze. Z prawej piętrzyły się wzgórza. Kamienna przestrzeń i hucząca woda były jedynymi barwami krajobrazu w tej części wyspy. Gdzieś wyżej zieleniła się uboga łąka z kilkoma owcami pasącymi się jakby w chmurach. Kuter został w porcie, na nim Graham i wszyscy przyjaźni jej ludzie. Znów była sama. Jechała tą drogą kilka miesięcy temu, gdy odrzuciła jej pomoc przerażona Remis. Morski wiatr zrobił swoje. Maria Elwira nie była już rozbitkiem. Wróciła na ziemię, odnalazła przyjaciół, którzy radzili by zatrzymać ją jeszcze. Kto był już zupełnie niepotrzebny, wie co znaczy taka zmiana losu... Ale ona zawsze była komuś potrzebna. Miała dziecko, które wymagało szczególnej opieki... Statek nie roztrzaskał się o rafy, ona wraca żywa do żywych. Musi, musi zawrócić rzekę, żeby oddała co porwała i niesie. Maria Elvira przystanęła przy małym rynku. Odnalazła niewielką księgarnię na rogu. W sklepie, przy kasie siedziała kobieta w wieku lat około pięćdziesięciu, a przy monitorze niewielkiego komputera – człowiek może trzydziestoletni. Podeszła do pani przy kasie, przedstawiła się. Przywykła do tego, że jej imię i nazwisko robiły wrażenie, gdy je wypowiadała. Mimo, iż minęły lata, proces Albakory utkwił w pamięci tutejszych. Dwie kobiety porozumiały się jednak szybko. Beryl Row, bo tak nazywała się właścicielka księgarni, poprosiła Marię Elwirę do saloniku za sklepem. – Nie sądziłam, że panią poznam – powiedziała szczerze. Nie zdziwiło ją, że – mimo iż chodzi tylko o rozmowę – sprawa dla Elwiry jest niezwykle ważna. Beryl zaprosiła Marię do altany na wysokiej skale, gdzie mogły być całkiem nieskrępowane. Gospodyni była zadbaną, dobrze mającą się panią, pogodną i wesołą. Słuchała uważnie Marii Elwiry. – Kto by pomyślał, że kobieta o takiej sławie może mieć podobne problemy... Przecież to wszystko przeminęło i jesteśmy już zupełnie inne... Zwłaszcza ty, Mario Elwiro, przeżyłaś tyle, odkupiłaś złe... – mówiła przyjaźnie Beryl. – A ty co czułaś, nie prześladowała cię myśl o gwałcicielach? Nie miałaś wizji, upiornych snów... mar? – pytała tamtej. – Nie. Moi oprawcy, gdy ich rozpoznałam, chcieli mnie zabić. Przeżyłam okaleczenie. Spotkałam ich w sądzie... Wyrok zależał w dużym stopniu od moich zeznań. Posypały się pieniądze, błagania rodziców tych gówniarzy. Sprawa była poważna. Chodziło o zamach na życie, poderżnęli mi przecież gardło... Maria Elwira wzdrygnęła się. – Nie patrz tak. Dzisiaj już nic nie widać. To byli bardziej chuligani niż mordercy. Kilka operacji zrobiło swoje – uśmiechnęła się Beryl. – I naprawdę mogłaś pokochać ich dzieci? – Nie tylko ich, ale także moje... – Imponujesz mi – powiedziała ze smutkiem Maria Elwira. – Myślisz? To byli synowie, jeździli na tych wielkich motocyklach. Ja do domu na motorowerze. Zatrzymałam się na chwilę w krzakach. Oni tam byli, zobaczyli mnie. Wsiedli na te straszne motory i jeździli wokół rycząc silnikami, aż ogłuchłam. Potem urządzili sobie rodeo. Podjeżdżali i zrywali ze mnie wszystko. Potrącali mnie raz i drugi. Upadłam. Byli rozbawieni i rozjuszeni. Dwaj zawlekli mnie głębiej w krzaki. Poderwałam się, próbowałam uciekać. Zdarli mi stanik. – Pobawimy się – szydzili. Prosiłam, groziłam. Szarpali moje figi, porwali je. Któregoś kopnęłam, któregoś ugryzłam. Broniłam się, aż opadłam z sił. Rozciągnęli mnie na jakiejś szmacie, zaczęli gwałcić jeden po drugim... Widziałam koła na mocno rzeźbionych gumach, buty na pedałach i tych nad sobą... Straciłam przytomność z przerażenia, bólu, rozpaczy... Leżałam w trzcinach naga, oni stali dokoła, popijali whisky i piwo z butelek. Zapadł zmrok. Powoli odzyskiwałam świadomość. Wtedy rozpoznałam dwóch. Pływali na żaglówce, która nazywała się „Toronto”, pamiętam, bo mi się podobała. Byli gdzieś ze wschodu wyspy. Któryś znowu do mnie podszedł. Chciałam tylko odwetu. Rozpoznałam ich. Poczułam się silna. – No chodź, chodź! Sk... synu – krzyczałam. Zgnijecie w więzieniu. Ci dwaj mają jacht „Toronto”. Nie uciekniecie od wyroku! – atakowałam. Oni jakby zdrętwieli. Dotychczas byli w chuligańskim amoku. Teraz otrzeźwieli. Dwóch podeszło blisko. Będziesz milczeć, albo poderżniemy ci gardło – syczeli. Byłam żądna zemsty za poniżenie. Chciałam zobaczyć jak żebrzą. – Zapamiętam was i wasze motory bandyci! Śmierdzące świnie! – brałam swój odwet. Zrobiło się cicho. Wstałam, zaczęłam szukać podartej sukienki. Stali przy motorach i naradzali się. Dwóch podeszło do mnie, wyciągnęli noże. Jeden zamierzył się. Uderzył. Odskoczyłam, zranił mnie w ramię. Zaczęłam uciekać. Złapali mnie. – Zabij ją... To ty zabij – zaczęli się kłócić. – Ty wylosowałeś, to zabij. Nagle przestałam się bać. Była we mnie tylko wola odwetu. – No, tchórze! – krzyczałam – który chce iść na dwadzieścia lat... Zabijcie, daleko nie uciekniecie. Za duża banda. Za dużo śladów! – Zabij ją, bo nas wsypie! – To ty zabij! – warczał jeden na drugiego. Wtedy dostałam w szyję. Straciłam przytomność. Ocknęłam się, gdy ryczały motory. Zobaczyłam nad sobą policjantów, usłyszałam strzały. Potem pamiętam sufit w sanitarce i lekarzy w operacyjnej sali... Drogą przejeżdżał patrol policyjny. Ci dranie zostali złapani na gorącym uczynku. Nie wiedziałam, czy będę w ciąży, nie było takiej pewności. Rodzice zbirów na wyścigi płacili rachunki, obiecywali odszkodowania, gwarantowali małżeństwo z wybranym. Gdy dowiedzieli się, że będę miała dziecko, stałam się niemal królową na wyspie. Już miałam brzuch, gdy zaczął się proces o zbiorowy gwałt. Trwałe okalecznie z zamiarem zabójstwa... Chłopcom groziło po kilka i kilkanaście lat więzienia. Zaczęły się zabiegi, próby przekupienia mnie lub zastraszenia. Gdybym chciała, mogła przerwać tę ciążę. Z opatrunkiem na szyi mogłam wyjechać do Anglii czy Francji. Chłopak, z którym chodziłam, zostawił mnie chociaż był bardziej pobożny niż ja. Świadomie podjęłam decyzję, że urodzę to dziecko. Potem okazało się, że były to bliźniaki... – Beryl przerwała opowiadanie. Postawiła koszyk na stole w altanie. Wyjęła kolorową serwetkę, termos, filiżanki. – Często tu przyjeżdżamy na kawę – powiedziała uśmiechając się ciepło. Maria Elwira patrzyła w przestrzeń na morze. – Czy ona mogła zachować taką pogodę, po tym co ją spotkało w rozwalonej piwnicy? – Pytasz, czy miałam widziadła, mary, czy ojciec dziecka jawił się jak bestia? Ojciec moich dzieci siedział w sądzie na ławie oskarżonych i płakał, skomlał jak szczenię, gdy mu przywiązują kamień do szyi... To nie byli szakale, to byli gówniarze. Ten proces był pokazem małości. Od przekupstwa do szantażu... I adwokaci... Specjalny gatunek ludzi. Dwóch najbogatszych motocyklistów broniła mecenas, żarliwa katoliczka. Jej teza polegała na tym, że ja ich świadomie sprowokowałam zatrzymując się w krzakach. Usiłowała to udowodnić. Zadawala mi podchwytliwe pytania. Czułam, że ona w to nie wierzy i upadla mnie jeszcze bardziej, za to swoje honorarium. Gwałt zszedł jakby na drugi plan rozprawy, chodziło o podcięcie gardła... Baryl nalała kawy do filiżanek, Wyjęta ciastka z kartonika. – A może trochę koniaku? – zapytała z przemiłym uśmiechem. Wyjęła elegancką piersióweczkę, postawiła obok filiżanek. – Myślę, że inna była w tobie, inna we mnie siła – zwróciła się do Marii Elwiry. – Nie każdy po doznanej krzywdzie chwyta za broń i bierze odwet... Ja wytłumaczyłam sobie, że będzie lepiej, gdy urodzę. W mojej naturze też był bunt. Czegoś podstawowego nie rozumieją prawodawcy, pomijając odczucia kobiety w tej sprawie... Okropna jest ta nieodpowiedzial- ność... Ale mój bunt złagodziły okoliczności. Miałam wspaniałego oskarżyciela posiłkowego. Starszy pan rozumiał mnie, rozumiał wybryk młodych gwałcicieli, ich zrozpaczonych rodziców. Rozumiał, że dziecko, które przyjdzie na świat, może żyć z piętnem bękarta zgwałconej lub bez tego piętna. Wiedział, że nakaz urodzenia nie załatwi niczego więcej ponad to, że dziecko się urodzi. On twierdził, że obowiązek ratowania życia jest w każdym przypadku ograniczony. Nakaz, by ktoś, kto widzi człowieka w ogniu, musiał za nim w ten ogień skakać, byłby terrorem. Jeżeli poczęcie nastąpiło wbrew woli matki i noszenie takiego płodu naraża ją na chorobę lub jakiekolwiek straty, gdy wywołuje jej sprzeciw, jest gwałtem. Tak uważał mój mecenas, doradzając mi, abym jednak urodziła to dziecko – Beryl znowu przerwała i zajęła się talerzykami. Nalała do kieliszków koniaku. Opowiadała ze swadą. – Mój doświadczony mecenas zauważył, że moja natura świadomie i podświadomie nie odrzuciła tego płodu, bo go nie odrzuciła. I to jest tajemnica, o którą pytasz. – Beryl zwróciła się do Marii Elwiry. Maria zamyśliła się. Nie rozumiała czegoś aż do bólu. Co sprawiło, że Beryl nie zatruła strasznymi myślami dzieci w łonie? Że zachowała spokój... Miłosierdzie to było? Poświęcenia? Ofiara? – Myślisz, że byłam taka szlachetna – mówiła dalej niezwykła gospodyni. To nie zależało od mojej woli. Nie poznałam szoku. Bałam się, czułam wstręt i to wszystko. Potem nie myślałam o tych gówniarzach. Rozważałam z rodzicami i mecenasem sytuację. Niewątpliwie olbrzymią rolę odegrało to, że nie czułam przymusu urodzenia tych dzieci. Rozumieliśmy wszyscy, że nikt nie może narzucić drugiemu poświęcenia życia dla istoty innej, zwłaszcza mogącej wzbudzić najgorsze skojarzenia, wstręt i nienawiść. Ci gówniarze uczyli się w szkołach. Odbiło im w pierwszym dniu wakacji. Potem chcieli posunąć się aż do zbrodni, później skomleli o łaskę. W sumie poszliśmy na daleko idącą ugodę. Pieniądze złożyłam w banku. Dzieci utrzymywałam z własnej pracy, a potem – mojej i męża, który nie tylko rozumiał, ale i czuł zwyczajnie po ludzku... Nie dało się utrzymać w tajemnicy gwałtu przed dziećmi. Życzliwi donieśli. To była trudna sprawa. Długo mogłabym opowiadać o ich dorastaniu, aluzjach W szkołach, wyzwiskach na podwórku. Bezinteresownej podłości ludzi spłodzonych w bogobojnych stadiach małżeńskich... Dziś dzieci dorosły, założyły rodziny... – Jesteś wspaniała Beryl! – Maria Elwira zazdrościła szczerze pogodnej kobiecie. Beryl oddaliła się, jakby zapadła w krótką zadumę. – Myślisz, że we mnie nie ma buntu? – zapytała nieco innym tonem. – Myślę, że nie, ty przyjęłaś los z uśmiechem – odparła Maria Elwira. Beryl spojrzała na nią uważnie, coś chłodnego pojawiło się w tym spojrzeniu. – Wiesz, że ja czasem czuję do siebie wstręt, czuję obrzydzenie?... Gwałt zbiorowy nie znajduje podobnego upokorzenia. Jest aktem obezwładnienia i upodlenia... upodlenia fizycznego, moralnego, duchowego, odebrania godności i wolności, jest dowodem, że kobieta to półczłowiek jedynie... Mężczyznę można zabić, kobietę także zgwałcić... Udowodnić jej, że można z nią zrobić wszystko, że ona jest tylko naczyniem, czerepem... biologicznym workiem, jeżeli takie życzenie ma kilku zwyrodniałych mężczyzn. Gwałt dowodzi, że istota ludzka nie musi być poczęta po ludzku, że to może odbyć się w sposób zwyrodniały, bestialski i wszystko jest w porządku, wszystko pozostanie w porządku fizjologicznie i moralnie, moralnie! Bo rozwoju takiego płodu ze względów moralnych, negować nie można... Ja to wszystko czułam i czuję nadal. Wydarzenia sprzed lat tam, w krzakach nad jarem, uczyniły ze mnie istotę gorszą od innych, a moje dzieci – dziećmi ze skazą... To tkwi w mojej podświadomości i tkwić będzie zawsze... Obrzydzenie czuję nie dlatego, że zostałam zgwałcona, bo to była przemoc, ale dlatego, że ten gwałt przyjęłam, pogodziłam się z nim, że zostałam biologicznym worem... To tkwi we mnie w którejś warstwie, pod miłością do tych dzieci, która w moim przypadku jednak przyszła, bo... – Jesteś matką heroiczną, matką wspaniałą – przerwała jej jeszcze raz Maria Elwira. – Tak wiem. Jestem matką heroiczną, ale kobietą upodloną, której udowodniono, że jest przede wszystkim tylko reproduktorką gatunku, niezależnie od swojej woli... Podobno Bóg jest sprawiedliwy, a diabeł perfidny... I nasi prawnicy... Parlamentarny akt o ochronie życia poczętego... A gdzie owo poczęte życie się znajduje? W państwowych gruntach, czy w wolnych istotach ludzkich, które mają prawo przede wszystkim do życia własnego. W istotach ludzkich czy w mechanicznych tyglach, których wnętrzami mają prawo zarządzać inni?! Prawnicy nie krzyczą, że tu się dzieje także gwałt prawny... To jest ustawa o ubezwłasnowolnieniu matki w kwestiach macierzyństwa, i tylko tak powinna się nazywać! –Spokojna Beryl wzburzyła się wyraźnie. Prawda... – przyznała głucho Maria Elwira. – Ja nie czułam, że coś jest chronione. Czułam, że odbiera mi się prawo do decydowania względom własnego ciała, gdy chciałam zetrzeć piętno... – Chwilę panowała cisza. Beryl uśmiechnęła się wreszcie. – Nie zrozum mnie źle, ja kocham moje dzieci, ale świadomość naszego upodlenia przez tych na ryczących motocyklach i tych w parlamentach, sutannach i togach jest od tego niezależna... Gdy obydwie schodziły ścieżką między skałami, Maria zatrzymała się nagle. – Co byś zrobiła, gdybyś wiedziała, że bez obłędu nie urodzisz dzieci, na których widok powróci twoja epilepsja, i gdyby trzymano cię w szpitalu z nakazem ich urodzenia? Beryl przystanęła zdziwiona spóźnionym wybuchem Marii Elwiry. – Nie wiem, może podpaliłabym szpital, a może tylko cicho płakała. Ale widzę, że nie zadowoliła cię rozmowa ze mną. Jeżeli chcesz dowiedzieć się więcej o dzieciach takich jak moje, przypomniało mi się coś... W naszym domu już od dawna nie żyjemy tym problemem. Zapomnieliśmy o wszystkim, jesteśmy normalną rodziną... – Co sobie przypomniałaś, Beryl?! – Gdy okazało się, że jestem w ciąży i rodzice moich gwałcicieli starali się o ugodę, poznałam niezwykłego człowieka, który opowiedział mi swoją historię. Ciebie nie uspokoi jego opowieść, ale wysłuchaj jej jeżeli go odnajdziesz. Około stu kilometrów na południe w głąb wyspy leży miasteczko New Borg i nad wielką skałą jest cygański obóz. Jedź tam, zapytaj o starego Lucasa Luca. Weź butelkę whisky, przeżyjesz intelektualną przygodę. Maria Elwira pojechała na południe. Odnalazła Cygana. Wskazała go jej dziewczynka w długiej aż do kostek spódnicy. To był rzeczywiście stary już człowiek, pamiętał jednak kim była Albakora. W obozie mówili, że to Cygan samotnik. Obejrzał butelkę, przeczytał etykietę, schował szkło. – Pytasz co mogę powiedzieć o cygańskim, bękarcie?... Dawno już mnie nikt nie pytał o to, czyim jestem potomkiem. Nazywam się Imre Kossuth. Jestem synem zgwałconej baronowej Blanki. Dobra Kossuthów leżą w okolicach Calocsy nad rzeką Dunaj, to daleko stąd... Ale ja byłem i nie byłem synem baronowej... – Wiem, że twoje losy są ciekawe, Imre – zachęcała, by mówił. – Moje losy ciekawe? – roześmiał się Lucas. – Od początku byłem nieporozumieniem. Między baronami liczy się ojciec, a ja byłem z ojca Cygana... Dziewczyna jeszcze z ciebie, a ja kończę czytać swoją księgę: Moje dramaty działy się na początku stulecia, które teraz dobiega końca. Były to czasy nie takie jak dzisiaj, choć draństwo niezależne jest od stulecia. – Więc ciebie nie bolszewicy wypędzili z majątku? – Nie. Baronowie – bracia. –A matka? – Matka umarła i wtedy, skończyło się wszystko. W rodzinie był biskup katolicki, sprawa porwania i gwałtu matki stała się głośna, ona nie mogła już pozbyć się dziecka. Polała się krew, szlachcice skrzyknęli ludzi, ruszyli na Cyganów, ojca zabili z armaty... Palili wozy, niszczyli namioty, zabijali, kaleczyli. Biskup, wuj matki, zadecydował, żeby cygańskiego bękarta przyjąć do rodziny i zapomnieć o gwałcie. Różnie ludzie mówili o matce i ojcu... Po- 46 dobno ona z własnej woli uciekła z Cyganem, który lewe kopyto swojego konia podkuwał złotem i miał perłę w chuście jaśniejszą niż w krawacie baron, mąż matki... Zaczęły się pogromy. Krwawa była to historia. Ginęli Cyganie, ale i baron zginął od noża. Ja dorastałem wśród braci, szlachciców z ojca i matki. Czy możesz wyobrazić sobie taką młodość? Wszyscy wiedzieli, że jestem cygańskim bękartem, ale na koszulach miałem herb Kossuthów i guwernantkę jak prawdziwi baronowie... Luca wziął się do parzenia herbaty w miedzianym tyglu nad ogniskiem, podał jej filiżankę z miśnieńskiej porcelany. – Wiesz, jak nie potrafi pływać ryba?... Tak jak pływa zupełnie inna ryba. Trudno mi było zostać baronem, gdy wytykali mnie palcami, że jestem pomiotem cygańskiego gwałtu. Zabrali mi honor cygański, nie dali szlacheckiego mimo herbów na koszulach i chustkach. Dokąd żyli ksiądz biskup, świeć panie nad jego wielką duszą, i matka, która jeżeli nawet uciekła z Cyganem, powinna teraz być w niebie, chodziłem na uniwersytety i bywałem w najprzedniejszych towarzystwach. Tam też byłem baronem, ale gdybym nie umiał posługiwać się pięścią, chodziłbym opluty od głowy do stóp razem ze swoimi herbami na śnieżnobiałych kołnierzykach. Kobiety z szanujących się domów nie tańczyły ze mną na balach, młodzieńcy nie podawali ręki, dopóki jednego nie ukłułem szpadą, a drugiemu nie odstrzeliłem ucha w pojedynku... Gdy odmawiali mi satysfakcji, waliłem w mordę i pokazywałem herby... Zaczęły więc sypiać ze mną największe damy. W końcu bardziej dzięki szabli i pistoletom niż urodzeniu, zostałem powszechnie szanowanym baronem... Najpierw umarł ksiądz biskup, potem matka. Zaczął się proces o podział majątku z braćmi. Mieli pieniądze, byli lepsi w sądach. Udowodnili, że jestem podrzutkiem i oszustem, zabrali mi sygnet od matki i koszule z herbami... Znalazłem się z tobołkiem na ulicy. Nowy biskup powiedział, że kojot nie może zostać ogarem, a Cygan węgierskim baronem. Zabrałem swoje uniwersytety do wózka, na dwóch kółkach z jedną szkapą u dyszla, bo na inny trudno było zarobić ostrzeniem noży na podwórkach... – No, jak ci się podoba moje ciekawe życie, młoda pani? Staruszek, do którego przyjechała istotnie byt pełen uroku. – Mojemu Magnusowi nikt nie wypominał kim był... – powiedziała głucho. – Pewna jesteś? Złap wronę, pomaluj ją w paski i puść z powrotem do stada... Zadziobią, gdy będzie inna. Jeszcze gorzej ludzie.. młodzieńcy i panienki w szkołach... jeżeli tylko wiedzieli, kim jest, jego droga była krzyżowa. To nie ten świat, gdzie można bezkarnie nie czynić zła, niezależnie od wiary. Ale to nie koniec przygód cygańskiego bękarta. Wyjechałem daleko z „ojczyzny”, w której miałem posiadłości. Kiedy na Węgry przyszli ze Wschodu bolszewicy i, zaczęli niszczyć majątki wróciłem nad Dunaj w okolice Calocsy. Nowa władza szukała ludzi na wysokie stanowiska. Byłem wykształcony, pochodzenie miałem cygańskie, skrzywdzili mnie obszarnicy. Zostałem komisarzem, przewodniczącym, sekretarzem. Byłem towarzyszem mas. Przepędzeni z majątku z tobołkami moi bracia Szukali dziury w ziemi, do której mogli schować się przede mną. Odnalazłem ich... I co myślisz zrobiłem? Imre zwrócił się do Marii Elwiry z uśmiechem takim, że można by przypuszczać, iż kazał ich oskalpować i porozrywać w strzępy. – Dopomogłeś im w potrzebie – powiedziała spokojnie Maria. – Dobrą musisz być kobietą Albakora – uśmiechnął się Cygan. Taką pewnie byłaś terrorystką jak ja krwiopijcą w czerwonym reżimie. Dałem im dach nad głową i piękną pracę w leśnictwie na byłych włościach... Przez pamięć dla matki i księdza biskupa, a może po prostu z cygańskiego serca. Ale to nie koniec jeszcze. Komuna, która przyszła istotnie – zadbała o chleb dla najbiedniejszych tyle, że rządzili nią nowi baronowie tacy bez szkół prawie. Byli od razu sędziami, prawodawcami i kapłanami. Prawo i bezprawie też przyszło ze Wschodu od niezapomnianego batiuszki Stalina. Zbrodnia ścigała się ze zbrodnią, gwałt poganiany był gwałtem. Więc zbuntował się naród i zaczął strzelać do zaprzedanej obcemu cesarzowi władzy. Przyszedł krwawy, w mojej starej ojczyźnie rok 1956. We mnie znów odezwała się krew szlachecka matki, poszedłem z nowym. przeciwko komunie. Ale przyjechali Sowieci na czołgach, przywieźli karabiny maszynowe i armaty, utopili we krwi powstanie. Zabrałem braciszków z leśniczówki i uciekliśmy z milionem innych Węgrów, Słowaków. Cyganów na Zachód, do wolnego świata. Wyzbyłem się złudzeń; postanowiłem zostać Cyganem na zawsze. – Więc byłeś Cyganem bardziej niż baronem? – Zapewne młoda pani. Bracia mieli rację. Byłem Cyganem, nie baronem ani towarzyszem komisarzem. Ciągnęło mnie do wozów i lasu. Wspaniała baronowa matka i autentycznie wielebny ksiądz biskup nie zmieniliby mnie w innego, mimo ksiąg i uniwersytetów. Natura moja była wędrowna. Maria Elwira spędziła tę noc przy ognisku starego Imre. Cygan okrył ją futrem i poszedł spać do wozu, wcale już nie na dwóch kółkach z jedną szkapą u dyszla. Zapraszał do oddzielnego saloniku w tym wozie, ale ona wolała zostać przy ognisku. Natura Imre była po ojcu cygańska, a Magnus?... Czy też został już na zawsze zaprogramowany przez geny ojca?... I nic nie da się zrobić, żeby go z tego wyzwolić? Nie!. Ona nikogo już pytać nie będzie. Dość ma zdań mędrców, dość opowiadań i przykładów... Magnus mimo wszystko jest jej dzieckiem. Nie tylko cechy odziedziczone po zwyrodnialcach, ale także jej myśli, gdy była w ciąży, spadły na chłopca. Tamci nakazali rodzić i znikli. Pozostała ona... Teraz była jeszcze ciągle pod wpływem Beryl. Coś mocarnie zwierzęcego jest w kobiecie, która potrafi odrzucić ludzki wstrząs i zawsze rodzi dziecko... Beryl powiedziała, że nie myślała już o „tych gówniarzach”... A Eleonora Zadz? A ona Maria Elwira?!... Beryl być może nie dostrzegłaby robaka na masce Hydego. Ta pogodna kobieta nie wzięła do rąk broni, wzięła pieniądze. A czy można porównać owe dwa gwałty? Można. Ją szantażowali kretem. Beryl podcięli gardło... Po co tu jednak porównania. Wiara i prawo nie dopuszczą w ogóle uwolnienia kobiety od płodu. W obozach, gdzie rasiści zapładniali więźniarki przez gwałt skażonym nasieniem, nieszczęsne nie tylko z woli oprawców musiały rodzić potworki, ale także z woli kapłanów... W czasie powrotu Maria Elwira siedziała za kierownicą i była drzewem tyle, że reagowała na znaki przy drodze i płynnie pokonywała, zakręty. Niedaleko domu, gdzie, powracała z zamiarem zawrócenia rzeki i zatrzymania kamienia w locie, zaczęła modlić się o plon na jednym poletku. Urodziła, ale dlaczego do końca nie została matką? Nie otrzymała odpowiedzi, chyba jedynie tę, że Bóg to tajemnica i że Bogiem jest także Matka... Teraz polna droga wiła się między wzgórzami, kilkakrotnie przecinając strumień, który też kręcił się meandrami, tu i tam jakby uciekając od drogi. Pokraczny citroen 2CV Marii Elwiry zjeżdżał w dół po piaszczystej ścieżce. Dalej była góra i jar, na zboczach którego pasły się owce bez pasterza. W połowie owej góry Maria Elwira spotkała księdza mozolnie pchającego skuter. Zatrzymała samochód. – Niech będzie pochwalony, szczęść Boże – powiedziała wychodząc z blaszanki. Niemłody już kapłan był zasapany, pot zalewał mu twarz pod czarnym kapeluszem. – Niech będzie pochwalony – odpowiedział dysząc i przystając na chwilę. – Cóż to, skuter jedzie na motocykliście? – uśmiechnęła się Maria. – Nie zbadane są wyroki nieba – odparł ksiądz, w tej sytuacji bardzo pogodnie. – A cóż stało się temu rumakowi – zainteresowała się Maria wskazują skuter. – Zmęczył upał, zasapał się i stanął. – Benzyny zapomniał ksiądz nalać do baku? – Nie, paliwo jest i motor jest, tylko ducha nie ma w tym aparacie... Życie zamarło gdzieś na zębatych kołach... Marią Elwira wjechała swoim samochodem na spadzisty brzeg jaru. – Niech ksiądz usiądzie w cieniu. – Maria włożyła skórzane rękawice, które zawsze woziła w bagażniku. Wzięła skuter i usiłowała go uruchomić. Zagdakał raz i drugi, gasnąc po kilku- nastu obrotach. Maria wydobyła ze swojego samochodu woreczek z narzędziami. Wykręciła świecie, sprawdziła iskrę, która była widoczna nawet w słońcu. Bak też do połowy wypełniony był paliwem. Maria obejrzała silnik, odnalazła filtr i pompę paliwa. Odkręciła odstojnik, oczyściła miseczkę z piachu i owczej sierści. Odkręciła kranik, paliwo polało się na drogę. Zakręciła odstojnik, przelała gaźnik, nacisnęła starter. Silnik zapalił, zakaszlał dwa razy i pracował równo, jak na pokazie. Ksiądz cały czas przyglądał się Marii. – Bóg ci wynagrodzi kobieto, zdjęłaś krzyż z ramion starego człowieka. Padłbym pod jego ciężarem, do miasteczka trzy mile z hakiem... Zawsze – jeżdżę na rowerze, nie znam się na tym benzynowym mechanizmie. Cóż było mojemu rumakowi? – Zadławił się piachem. Trzeba częściej czyścić odstojniki i zmieniać filtr... – Kobieta, a taki mechanik. Gdzie nauczyłaś się tej sztuki? Maria przysiadła obok księdza na powalonym pniu drzewa. Owce były dookoła i cisza panowała w jarze. – Pytasz gdzie? Odpowiem ci szczerze, ojcze duchowny, nauczyłam się tego –w piekle. – Co mówisz, kobieto? – W piekle, proszę księdza, nauczyłam się mechaniki jedynie przy okazji, bo naprawdę uczyłam się tylko zabijać... – Maria Elwira poczuła dziwną siłę uzdrawiania duszy jaka emanowała od tego zakurzonego wędrowca. Obudzili się w niej nieprzeparta chęć zapytania go o...? Nie wiedziała jeszcze o co. – Co mówisz? – ksiądz poruszył się na kamieniu Przyglądał jej się z uwagą. Czy to możliwe? – zapytał zmarszczył brwi, myślał nad czymś intensywnie. Uniósł głowę. – Poznaję cię z fotografii w gazetach – powiedział po chwili. – Jesteś Marią Elwirą Telier... – Jestem – skinęła głową. – Bóg niech cię ma w opiece w dalszej drodze życia... – Nie boi się ksiądz wściekłej terrorystki? – Żartujesz Tereso, ja mogę bać się tylko własnych słabości. Jechałem z ostatnią posługą do kobiety z wioski rybackiej na cyplu, ale biała pani miała lepszy pojazd. Przybyła przede mną... A ty zatrzymałaś się, aby przynieść pomoc człowiekowi w potrzebie. Innym jesteś chyba już człowiekiem. – Nigdy nie byłam inna. – Nawet wówczas, gdy – strzelałaś do kobiet niosących krzyże, – gdy organizowałaś gwałty? Nie byłaś inna? Nigdy. – To nie ja strzelałam, gryzła wilczyca w obronie przed zapłodnieniem jej jaszczurczym nasieniem, tak broniła się moja natura... Kościół dokonał na mnie zbrodni, więc strzelałam do procesji. Ale to nie ja strzelałam... Ksiądz spuścił głowę, myślał w skupieniu, spojrzał Marii w oczy. Kościół, powiadasz? Kościół dokonał na tobie gwałtu. Cóż wiesz o kościele, skoro tak mówisz? Kościół, jeżeli jest jeszcze opoką, to obecnie bardzo popękaną. Istnieją jakby dwa kościoły... Kościół tak olbrzymiej w Bogu jak ubogiej na ziemi Matki Teresy z Kalkuty i kościół dostojnych docześnie. W jednym z tych kościołów kapłani służą Bogu, w drugim. Bóg służy kapłanom. Prawdziwy kościół ugina się pod tym ciężarem. Księża, którzy służą Bogu; obserwują zmniejszającą się; ilość wiernych, bo wierni widząc pysznych utożsamiają obydwa te kościoły i tracą to co wspaniałego mieli ich ojcowie i matki... Boga w sercach . Ale nie można oszukać wschodu słońca, przypływu morza, ani prawdziwego Boga. Pamięć Matki Teresy z Kalkuty będzie ogromniała i stanie się cząstką świata, imiona zaś przemożnych szybko zostaną zapomniane. Ludzie zwyczajni swoje upodobania próbują narzucić Bogu, jakby Bóg nie był ponad zaszczyty i złoto... A przecież ani Bóg, ani Matka Teresa nie czują blasku złota. Maria Elwira uśmiechnęła się przyjaźnie. – A więc kościół prawdziwy to Bóg w sercach wiernych i kapłan jeżdżący zakurzoną drogą, na rowerze do potrzebujących posługi? – Święty Józef – jeździł na osiołku, nie w lektyce, Matka Boża powiła w żłobku, udziałem prawdziwych chrześcijan było cierpienie i ubóstwo, pokora i modlitwa...Przepych i doczesna władczość możnych to atak szatana na kośćiół. Ksiądz w zakurzonej sutannie przetartym kapeluszu mówił te słowa bez złości a z głębokiem żalem. Maria słuchała i jakby rozumiała, że życie swoje złożyła na ołtarzu walki zła z dobrem i dobra ze złem, szatana z Bogiem i Boga z szatanem... Ksiądz mówił dalej. Kapłani Boga to ci, którzy służą grzesznym, dbając o ich zbawienie, modlą się, aby sztorm nie zabrał rybakom sieci, nie przewrócił łodzi, aby olej z zatopionego okrętu nie zalał zatoki, aby mąż Olaf powrócił z połowu do małżonki Sandry... – Słońce weszło wysoko na niebo, skarpa jaru rzucała cień na księdza w zakurzonej sutannie, Marię Elwirę i dwa stare, pokraczne pojazdy, stojące tuż obok siebie. Owce pasły się dookoła na wyschniętej niczym ściernisko trawie. Maria pomyślała, że tak powinien wyglądać raj, gdzie mimo surowości krajobrazu panował wielki spokój i nikomu nie spieszyło się nigdzie. Ksiądz położył dłoń na jej ręce. – Czujesz zbyt wiele i rozumiesz zbyt wiele bym cię pouczał. Niech twoim kapłanem. będzie sumienie, od czasu do czasu zajrzyj tylko do małego kościółka lub uklęknij przed krzyżem na rozstajnych drogach. Pomóż Bogu w walce z szatanem, bo walka dobrego i zła toczyć się będzie wiecznie... Dzięki za naprawienie pojazdu, niech cię Bóg prowadzi przez resztę życia. – Ksiądz powstał z kamienia. Maria Elwira pochwyciła kapłana za rękę. Spojrzał na nią, była blada, z dziwnym grymasem na twarzy. – Co się stało, Mario? – Spotkałam pasterza od tego Boga, w którego wierzę. Mam Straszną tajemnicę... Ksiądz usiadł ponownie na kamieniu. Patrzył na czubki szarych butów, które wystawały spod sutanny. – Nie wiem, czy twój ciężar nie będzie zbyt wielki dla mnie, czy poradzę tej spowiedzi. Myślę, że chodzi o grzech ciężki... – Nie, nie o grzech chodzi, a o dramat matki... – Mów, Mario Elwiro. Słońce wyszło jeszcze wyżej, już nie było cienia w jarze. Spowiednik i grzeszna siedzieli w gorącym blasku, przed którym nie było tu ucieczki. Owce odeszły dalej, tylko cisza pozostała jak przedtem. – Mój syn Magnus żyje... – powiedziała Maria Elwira gdzieś z głębi siebie. – Pamiętam, że twój syn zszedł na złą drogę. Później utonął w zatoce. Pisano o tym wiele w gazetach na wyspie. – Mój syn Magnus żyje... To „Szczur”, popełnia ciągle nowe zbrodnie, a ja milczę. Nie mogę oddać go w ręce sprawiedliwości, bo to zadanie mu śmierci. Postanowiłam go uratować, wywieźć z tego kraju, cofnąć czas zatrzymać rzekę... – A on? – zapytał ksiądz głucho. – On?! Podniósł na mnie broń. Nakazał mi, abym pomagała mu w zbrodni, ja jemu nakazałam, aby zbrodnię porzucił, walka trwa. – „Szczur”, powiadasz, to twój syn?! Straszne jest twoje brzemię. – Czy to mój syn? – zapytała Maria. – Ty to, czujesz, ja ciebie powinienem zapytać – odparł ksiądz. – Czy to mój syn? – powtórzyła Maria Elwira. Ksiądz patrzył w głąb jaru. Prawdy nie zawsze są proste. Poczęcie ludzkie to nie tylko akt fizyczny. Ale sumienie i mądrość kościoła płynące z Rzymu mówią, że w żadnym przypadku nie wolno przerywać nowego życia w łonie rodzicielki. – A cóż owo sumienie i ta mądrość mówią o splugawieniu rodzicielki, spostrzegają rodzicielkę w ogóle? Ksiądz milczał, może modlił się o jasność w tej ciemności. – Bóg z tobą; Mario Elwiro – powiedział wreszcie bardzo po ludzku. Patrzyła na pnący się pod wysoką; piaszczystą górę ułomny mechanizm wiozący człowieka. Ksiądz znikł, smużka pyłu pozostała nad drogą. ...Dom był zamknięty. Jego pokoje nie były splądrowane, tylko kurz osiadł na meblach i płótnach. Wzięła klucze ze skrytki, zeszła w, dół, otworzyła metalowe drzwi. W konspiracyjnym lokalu przybyło skrzynek. Telefon akustyczny nie został odkryty. Kanapa stała na miejscu. Tuby głosowe nie były zaślepione. Wyjęła broń ze skrytki w ogrodzie. Wróciła na górę, czekała. Pragnęła pojednania. Zabierze Magnusa do Francji, może dalej, na wyspy... Karaiby, Seszele, Bahama... Daleko od ludzi, przeszłości, poszukiwań, wyroków; On pewnie jest zmęczony, tak jak ona była kiedyś. Niechby Magnus założył przedsiębiorstwo, może antykwariat, zawsze interesowały go obrazy, sztuka – Niechby uszedł sprawiedliwości... Uszedł sprawiedliwości? A cóż on jest winny? Czy tak obciążony jeszcze przed przyjściem na świat człowiek może być normalny? Magnus nie jest winny, że zaistniał takim, jakim go stworzono. Ona teraz zatrzyma kamień w locie, zawróci rzekę. Mijał czas, oni nie zjawiali się w arsenale. Któregoś dnia przeczytała o akcji dobroczynnej organizowanej przez spikerkę lokalnej telewizji i jej męża. Kilka dni po tym, przed jej domem zatrzymał się samochód, z którego wysiadło właśnie tych dwoje. Otworzyła drzwi goście weszli do salonu. Ingrid podała jej skromny bukiecik Była to więc wizyta przyjazna. – Od dawna chcieliśmy panią poznać, możliwe jednak, że nie życzy pani sobie wizyt ani rozgłosu. Moim marzeniem jest wywiad z kimś tak niezwykłym – powiedziała Ingrid. Maria Elwira istotnie nie życzyła sobie rozgłosu, odmówiła więc wywiadu, ale grzecznie, bo Ingrid wydała się jej inną reporterka niż hieny, z którymi miała wielokroć do czynienia. Miły sposób bycia gości sprawił, że rozmowa, chociaż nie do mikrofonu, potoczyła się na tematy, o których Maria mówić nie chciała. – Pani wie, że jest osobą ciągle nie zapomnianą i nadal kontrowersyjną. Nie, jako publicystów, ale zwyczajnych ludzi, interesuje nas pani bogate życie... – mówiła serdecznie Ingrid. – Bogate życie?... – przerwała jej gorzko Maria Elwira. – Gwałt, terror... Więzienie... Pustka... Bogate życie?! – Tak, niezwykle bogate. Chciałabym mieć część przemyśleń jakie posiada pani. – Ale nie chciałaby pani mieć moich przeżyć – Maria znów uśmiechnęła się gorzko. Nie mów mi pani Mario, jestem Ingrid, a to mój mąż Edgar. Przysięgamy, że koniec z propozycjami wywiadu. Właściwie przyjechaliśmy zaprosić cię na weekend. Pożeglujemy? Co ty na to? – mówiła serdecznie Ingrid. Maria Elwira od dawna nie czuła tak szczerego uśmiechu na swojej twarzy. Za kilka dni spotkali się nad morzem. W przystani stał duży słup, wysłużony, ale zadbany i czysty, jak przyszło na jacht ludzi zakochanych w wietrze i wodzie. Północny podmuch wiał rześka szóstką w kierunku wyspy. Pogodę można było uznać za sztormową. Tuż za główkami przystani wysokie fale przewalały się i pieniły na grzbietach, wichura pohukiwała w salmgach i wantach, uderzała falami w maszt, gwizdała w niskim osprzęcie. Żeglarska pogoda – uśmiechnął się Edgar. – Widzisz, on jest bezwzględny. Popłynąłby w sztorm, nie pytając o zdanie pań. Urządzimy bunt, ty pewnie cierpisz na morską chorobę. Zrobimy drinka, poczekamy do jutra, kapitana zapędzimy do kambuza, niech zademonstruje kucharskie talenty... Maria Elwira miała jednak ochotę na żeglowanie właśnie w taką pogodę: Edgar i Ingrid szybko sklarowali sprzęt. Pod pokładem zadudnił mały diesel. Wyjście na zatokę usiane było sterczącymi z dna skałami. Jedne wystawały wysoko nad wodę, inne kryły się toż pod jej powierzchnią, pokazując granitowe kły w przewalających się falach. Zaraz po wyjściu z przystani, Edgar postawił żagle, jacht przechylił, się i ostrym bajdewindem począł piąć się w górę wichury. Maria Elwira siedząc w kokpicie obok Ingrid, która trzymała ster i szoty, wystawiła twarz do szkwałów i biczów wodnych, którymi wichura smagała od nawietrznej. Było jej dziwnie dobrze, tamto wszystko znowu zostało na brzegu. Znów była w obliczu morza. Jacht, doskonały instrument na granicy wody i wiatru, wczepiony kilem i płetwą steru w toń, żaglem zaś w siłę wichru, zdawał się być ich owocem. Był przedłużeniem natury, jej potomkiem w najprostszej linii. Każdy szczegół był tu stworzony w odpowiedzi na zew wiatru i wody, odpowiadał im i sprawiał; że wola żeglarza była nakazem dla żywiołu... Przechylony maszt muskał żaglem ruchome morze. Jacht precyzyjnie zbliżał się do skalnych zębów i przechodził obok nich, niemal bez dryfu, zgodnie z wolą sternika. Silnik drzemał, kotwice tkwiły w kluzach. Radowało się coś w sercu Marii Elwiry, czuła, że przyszedł czas ona właśnie odchodzi od starego. Jej pełna buntu natura jakby odnalazła coś dla siebie. Kto doświadczył żeglugi między skałami, gdy na masztach mocne płótna i pewna ręka na sterze wie, że jest to zawsze uczucie zwycięstwa. Potem wichura straciła moc, szkwały były coraz słabsze, a fala mniejsza. W nocy Edgar i Ingrid zmieniali się kilkakrotnie w kokpicie. Ruchome płaszczyzny morza usiane były gwiazdami. Niebo pojaśniało, chmury zabrał wiatr, kryjąc się wraz z nimi gdzieś za horyzontem. Jacht leciał jak na skrzydłach. Daleko od lądu nie było skał, otwarta przestrzeń zapraszała w głąb... Ale nic tu nie było nieziemskiego. Skąd więc takie jej szczęście? Czasem trzeba niewiele, by człowiek pozbył się udręki... Potrzebny promień słońca, który wpadnie w ciemną czeluść i osuszy nawarstwioną tam stęchliznę. Ingrid dotrzymała słowa Nie padło pytanie o jej lżycie, o gwałt, miłość lub nienawiść do Magnusa, terroryzm... więzienie. Ta kobieta w żeglarskiej kurtce była uosobieniem radości i optymizmu. Jej towarzystwo działało jak balsam na duszę Marii Elwiry... Maria zauważyła jednak, że w wesołości Ingrid jest jakiś fałsz. Roześmiana kobieta często zapadała w zadumę, jakby znikając z jachtu, morza, ziemi... Bywało, że jej wesoły śmiech urywał się i oczy traciły blask. Patrzyła tępo nie wiadomo gdzie. Były to ucieczki na bardzo krótko, być może nie każdy by je zauważył nawet przy bliższym poznaniu Ingrid. Maria Elwira obserwowała ją podświadomie, nie chciała, tego, ale stała się jakby czujna na owe odpłynięcia gdzieś w przestrzeń przyjaciółki. Przyjaciółki? Tak. Mimo krótkiej znajomości coś nieuchwytnego połączyło te kobiety. Jakby tajemnica, jakby dramat Ingrid, były Marii bliskie, pragnęła aby tamta poradziła sobie, aby to co ją gnębi przeminęło, znikło przepadło, okazało się niczym. Któregoś wieczora Maria towarzyszyła żeglarce przy sterze. Edgar spał w kabinie po wielogodzinnej wachcie na sztormowej fali. – Ja też mam swój dramat powiedziała Ingrid – łamiąc tabu, które panowało na łodzi już niemal nieznośnie. Silna, wspaniała, żeglarka nie mogła sięgnąć po chusteczkę, zakryć twarzy rękami, wykonać jakiegoś kobiecego gestu. Trzymała drzewce steru. Jacht szedł ostrym półwiatrem, siła pędu wody działała na płetwę steru bardzo mocno. Ingrid trzymała mahoniowy pałąk oburącz. Spuściła głowę, zamknęła powieki. Nie mogła poradzić sobie z płaczem i sterem jednocześnie. Maria Elwira położyła ręce na rumplu, przesunęła drzewce lekko na nawietrzną, bo łódź wyraźnie zaczęła odpadać. Ingrid otworzyła oczy. Płacz i grymas bólu znikły z jej twarzy jakby zdmuchnął je szkwał, który uderzył w trójkątne płótna i zalopotał nimi przez kilka mgnień oka. Ingrid przejęła ster, wyluzowała szoty odpadając bardziej od wiatru. Teraz łódź płynęła bardzo szybko, uderzając dziobem w skośnie biegnące fale. Bryzgi wody, strzelały gejzerami po prawej i lewej burcie. – Ja nie mogę mieć dzieci powiedziała już zupełnie inna Ingrid. Przesiedziałam rok w klinikach, byłam, w Paryżu, Londynie, Amsterdamie... Nie mogę być matką, a oni profesorowie, docenci, doktorzy... nic. Mówią, że nadzieja w Bogu... A jest nadzieja? – odezwała się wreszcie Maria Elwira – W Bogu – powtórzyła Ingrid – Ty wierzysz w Boga? – Wierzę – kiwnęła głową Ingrid. – Więc jest nadzieja... – Podobno jest... – U Boga nie można wymodlić deszczu na jednym poletku. – Maria Elwira spojrzała w oczy przyjaciółce. – W jakiego Boga wierzysz Ingrid? Ingrid milczała długą chwilę. – Po prostu mam Boga, o którym nie można uczyć w szkołach, tak jak uczy się anatomii ssaków, bo ten Bóg nigdy nie będzie zważony, zmierzony i opisany niczym odkrycie geograficzne... Czy mnie rozumiesz? – Rozumiem, uważasz, że ludziom potrzebny jest teatr – tyś król wszelkiego świata, a jam jest marny pył – korzą się w tym teatrze i wychodzą takimi draniami, jakimi przyszli... – Zawziętość przez ciebie przemawia, Mario... Jesteś porażona jeszcze, prawda? – Za gwałt. Na jachcie znów zapanowało milczenie – Nie wyobrażasz sobie co przeżywa kobieta oczekując potomstwa takich szakali – powiedziała Maria. – Wielkie idee zawsze były okrutne – przyznała Ingrid. Maria Elwira uniosła nagle głowę, w jej oczach zapalił się dawno tam nie goszczący bunt. – To spisek szatana! – powiedziała gniewnie... Kto pyta o zdanie zgwałconą... Idea to ręka tysiącopalca... jednostka bzdurą! Kobieta bzdurą... – Widzę, że znasz poezję sowieckiej rewolucji... – Dwadzieścia lat miałam na książki... filozofię, historię, teologię, marksizm, opowieści o męce Chrystusa i o męce Giordana Bruna, czytanie Biblii Świętej i dokumentów o tym jak z tą Biblią ogniem i mieczem Francisco Pizarro wymordował naród Inków. Gigantyczni zbrodniarze zawsze walczyli o wielkie idee, zawsze zdobywając nowe terytoria, złoto i władzę. Przymus dojrzewania w ludzkiej istocie substancji wytworzonej w probówkach przez rasistów lub nasienia odczłowieczonych bestii to ostatnie osiągnięcia nawiedzonych wielką wiarą szaleńców... jesteś publicystką Ingrid, powiedz, dlaczego ktoś nie nakręci filmu, nie napisze książki ukazującej prawdę o losie gwałconych do rodzenia po gwałcie, o losach synów i córek gwałtu? – Ty o tym napisz Mario – Nie Ingrid, musiałabym tam wrócić, nie dam rady... – Szkoda, bo są prawdy, których świat nie lubi, po co one, skoro ich zaniechanie jest bardziej święte. Maria Elwira patrzyła na płaszczyzny wody, które wpełzały do góry, łamały się na krawędziach i przepadały w dół, piętrząc się i znowu wędrując wyżej i wyżej... Maria Elwira położyła rękę na drzewcu, gdyż Ingrid mozolnie ostrzyła kurs do wiatru, pomogła jej w zmaganiu. – Nie pozwoliłam ci pytać mnie o nic – powiedziała Maria, – Czy pozwolisz, że ja zapytam o coś ciebie? – Oczywiście Mario... – Ingrid zainteresowała się szczerze. – Czego ty w życiu pragniesz najbardziej? – Ja? Mówiłam ci, ja pragnę urodzić dziecko, chcę macierzyństwa! – A gdyby tobie zdarzyło się, to co mnie, wszystko tak samo w ten sam sposób... Czy chciałabyś dziecko zwyrodnialców. Ingrid jakby przestała sterować, jakby zamarła. Jacht tym razem zaczął gwałtownie ostrzyć, żagle wpadły w łopot, metalowy osprzęt dzwonił niepokojąco. – Babskie sterowanie! – odezwał się z kabiny Edgar. Co wy wyprawiacie z jachtem?! – Yess, odpadamy i jedziemy dalej – odkrzyknęła Ingrid. Wiatr znów zdmuchnął z jej twarzy wyraz zadumy i smutku. – Czy chciałabyś takie dziecko? – powtórzyła Maria Elwira. Ingrid teraz skupiona była na sterze. Kilkanaście stopni w lewo o milę przed dziobem jachtu woda pieniła się w skałach. Sytuacja wymagała zdecydowanego manewru. – Zwrot! – Powiedziała Ingrid energicznie wybierając szoty. Jacht przeszedł do przeciwnego halsu. Teraz przed dziobem leżała jedynie olbrzymia przestrzeń morza z pianą jak śnieg na skośnie biegnących falach. – Zadałaś mi okrutne pytanie... – wróciła do rozmowy Ingrid. – Musisz na nie odę powiedzieć! Musisz! – Nie ustępowała Maria. Nie myślałam nigdy o zwyrodniałym macierzyństwie... – A wiesz co to jest macierzyństwo? Co to jest ludzkie macierzyństwo? Proces fizjologiczny tylko, rozmnażanie się ssaków? Czy coś znacznie więcej... Odpowiedz Ingrid, kochałabyś takie dziecko? Ingrid przez długą chwilę zajmowała się wyłącznie sterem. Ostrzyła precyzyjnie kurs. Biegnące z wielkiej przestrzeni fale rozbijały się o dziób z pasją, szkwały byty świeże i rześkie. Ingrid uniosła twarz. Jakby z wyrzutem spojrzała na Marię Elwirę. – Marzyłam o takiej rozmowie z tobą – powiedziała z błyskiem w oczach – A teraz nie chcesz takiej rozmowy – przerwała jej Maria Elwira. – Żadna kobieta nie może pragnąć owocu bestialskiego gwałtu. Może zmusić się, wykarmić, wychować dziecko, ale pozostanie w niej bunt albo pustka... Tragiczne są pomyłki „nieomylnych” wiesz, Hitler zagłada Żydów w imię doskonałości rasy, półbóg Stalin, zagłada opornych w imię „blasków promiennych” przyszłości... I wcześniej Pizarro, zagłada cywilizacji Inków w imię chrześcijaństwa... Nieomylni są obrońcy embrionu, którzy już niemal ogłosili człowiekiem, a kobietę, matkę niczym... To groźny eksperyment dla poczynania i rozwoju ludzkiego życia. Ingrid ujęła oburącz wolną dłoń Marii Elwiry – Bunt i rozpacz goreją jeszcze w tobie, jeżeli chcesz być sprawiedliwa, musisz być wyrozumiała, Mario. – Bzdura, biskupi opornych sobie świeckich parlamentarzystów nazywają publicznie zbrodniarzami... – Właśnie, dlatego pustoszeją kościoły. – Powiedziała Ingrid i znów pochyliła się nad sterem. Choć wiatr tężał, cisza zapanowała w kokpicie. Skały z lewej burty zostały daleko za rufą. Tuż nad topem zawisła biała mewa. Zdawało się, że patrzy z góry bystrymi oczkami na kobiety przy sterze. Daleko przed dziobem rysowało się pasmo gór, rejs dobiegał końca. Z kabiny wyszedł Edgar. Popatrzył przez lornetę tam, gdzie majaczył ląd, zwolnił panie, usiadł przy rumplu. – Jak ci się podobała wycieczka? – zagadnął Marię Elwirę. Potem rozmowa potoczyła się o ostatnich wydarzeniach w Elberg. Maria wywnioskowała, że Ingrid jest w niebezpieczeństwie. Nie uległa szantażowi terrorystów. Otrzymała ostrzeżenie, potem groźby. Maria przeczuwała coś złego, czuła też, że pragnie za wszelką cenę ochronić tę wspaniałą kobietę, ale jak miała to uczynić? Jeszcze nie wiedziała. Z rejsu wróciła innym człowiekiem. Niepokoiła ją jednak sytuacja Ingrid. Ona wiedziała, co oznaczają takie groźby... Pewnego wieczora Maria wracając z Beldown spostrzegła, że coś żywego porusza cię przy drodze. Przystanęła. Był to sokół ze złamanym skrzydłem. Bronił się ostrym dziobem, gdy chciała obejrzeć jego ranę. Zabrała ptaka do domu. Był postrzelony przez człowieka. Opatrzyła go i założyła mu bandaże. Potem stał na żerdzi i patrzył. Czasami spostrzegał w ogrodzie mysz lub żabę, machał wówczas zdrowym skrzydłem, jakby chciał wzbić się wysoko, by spaść na zdobycz swoim sokolim skokiem. Maria zaprzyjaźniła się z okaleczonym ptakiem. Któregoś dnia przed jej domem zatrzymał się szary mikrobus, otworzyły się jego szerokie drzwi i wyjechała z nich staruszka na inwalidzkim wózku. Marię znów chwycił za gardło skurcz. Poznała. To była Flora Tokarsky. Wybiegła z domu, otworzyła furtkę do ogrodu. Flora uśmiechała się z daleka. Maria ucałowała jej rękę... Sędziwa pani pozostała wierna swojej sprawie. Okazały dom zamieniła na pensjonat dla samotnych matek. – Ty odmieniłaś moje życie wewnętrzne – powiedziała później w rozmowie do Marii Elwiry. – Ja?! – zdziwiła sio gospodyni. – Ja cię okaleczyłam, ja zniszczyłam twoje życie, Floro. – To pozory – uśmiechnęła się staruszka. – Tam w Segers był moment, którego nie zapomnę, patrzyłyśmy sobie w oczy. Wiedziałam, że strzelisz, myślałam, że zginę, ale byłam zafascynowana. Nigdy w oczach człowieka nie widziałam podobnej rozpaczy. Nie było w nich nienawiści, była udręka. Długo widziałam twoje oczy w szpitalu i później, gdy wracałam do zdrowia... Były to oczy ciągle gwałconej... Czytając o tobie te straszne rzeczy, pragnęłam cię spotkać i wyrwać z tego splotu, ty nie byłaś terrorystką... Wiele upokorzonych przez los nakłoniłam, żeby nie przerywały życia, któremu ze swojej istoty dały początek. Nigdy jednak nie udało mi się przekonać takiej, która została zmuszona... Nakaz to często obezwładnienie sumienia i sprowokowanie buntu... Ciebie można było przekonać dając ci wolną wolę – powtórzyła Flora. – Ale kto tego miał dokonać, skoro sędziowie na ziemi i Bóg na niebiosach posługiwali się jedynie policją... Myślę, że gdy wówczas odzyskałaś przytomność, najstraszniejsze było dla ciebie to, że skutki czynu zwyrodnialców stały się prawem ludzkim, a ty – jedynie przedmiotem. Potem przyszło ci do głowy, że to niemożliwe, bo jeżeli Bóg jest Bogiem, musi być sprawiedliwy. – Dokładnie tak... – skinęła głową Maria. – Myślałam o tym, aż ocknęłam się z fanatyzmu i stało się, jakbym wyszła z mroku. Podjęłam rozmowy... – zostawmy ustawy władzom ziemskim, szukajmy miłości dla jeszcze nie narodzonych w dobrej woli, starałam się przekonać możnych – ciągnęła spokojnie Flora. Na żerdź tuż obok altany skoczył sokół, machnął zdrowym skrzydłem i spadł jak kamień na ziemię. Maria wstała, uniosła ptaka i posadziła na tyczce. Twarz Flory wypogodziła się. – To ty Mario powiedziałaś, że największym darem Boga jest miłość matki. Wielu duchownych przyznaje temu rację. Ale kościół to urząd. Pół – Bóg, półczłowiek, który kieruje obecnie tym urzędem ustanowił, że liczy się tylko ziarno i ziemia, jakby zapominając o słońcu, którym jest miłość matki. Jeżeli świat zlekceważy światło tego jedynego słońca, miłujące matki przestaną być potrzebne. Wystarczą wymyślne inkubatory i policyjny nadzór nad powielaniem takich istot ludzkich – nieludzkich. Namiestnicy niebios uwierzyli w policję i stracili wiarę. – Więc odeszłaś od kościoła, Floro? – zapytała Maria Elwira. Flora przyglądała się uważnie sokołowi. Chwilę trwała cisza. – Nie. Nie odeszłam od kościoła – powiedziała wreszcie Flora. – Kościół to nie tylko kapłani, kościół to wierni. Ja pozostałam wierna. Jeżeli intencją Boga jest, aby nie zabijać życia, które już zaczęto tętnić, ja o to się staram w duszach, a nie w parlamencie i na policji... Przed twoimi strzałami w Segers walczyłam o przymus. Niech matka nienawidzi, ale urodzić musi!... To ja byłam terrorystką. Ludzka matka rodzi z miłości, więc w ciemności popełniałam gwałt. Gdy to zrozumiałam, twoje strzały przyjęłam z pokorą... – Ty jesteś święta... – powiedziała Maria Elwira patrząc w zachodzące słońce, którego czerwona bryła rozrzucała tysiące refleksów po strzępach chmur za kamienną górą. – Nie, Mario, nie ma pewności, że istnieją święci, jest pewność, że istnieją ofiarni bez pychy. Maria wstała, poszła do salonu, przyniosła starą, mauretańską szkatułkę bogato inkrustowaną. – To klejnoty trzech pokoleń mojej rodziny. Nie mają już godnego spadkobiercy. Ojciec przechował je dla mnie w banku. Wzięłam, żeby przejrzeć precjoza i odnieść tam, gdzie zaw- sze pozostaną martwe. Spraw, żeby ożyły, Floro. Niech przyniosą pomoc matkom, które dzięki tobie nie będą jedynie ziemią i ziarnem, ale też słońcem dla swych dzieci... Sokół ze złamanych skrzydłem znowu patrzył na Florę. Ona milczała jakby nie znajdując już słów w tej rozmowie. – Pamiętam ćmę w twojej celi – powiedziała po chwili. – Na imię miała Liwia... – Tak, po śmierci wyglądała jak żywa. – Teraz masz sokoła... – Ze złamanych skrzydłem – uśmiechnęła się Maria. – Jak myślisz Floro, czy on jeszcze wzbije się wysoko? – Tak, ma tylko złamane skrzydło, ale widzi i czuje. – Flora spojrzała na szkatułkę. – A w tobie Mario Elwiro słońca nie zniszczył szatan, ani błąd nieomylnych... – powiedziała lub tylko pomyślała sędziwa pani. Czerwona kula słońca pochyliła się nisko. Maria patrzyła jak szary wóz pnie się w niezwykłym blasku ponad poziom, miała wrażenie, że Flora na swym inwalidzkim wózku oderwała się od ziemi i wzlatuje, bo ma tylko złamane skrzydło... Wreszcie tamci dwaj wrócili. Telefon akustyczny przemówił. Rozmowa znów toczyła się na tematy zawodowe. Chodziło o zamach na przemysłowca w Portugalii. Zabójstwo zlecone przez handlową konkurencję. W działaniu tej bandy nie było idei. „Szczur” przyjmował zamówienia z całej Europy. Teraz szajka znów szykowała się do wyjazdu. Wieczorem przypilnowała ich gdy wychodzili. Kazała Magnusowi przyjść następnego dnia rano. Przyjął wezwanie, był nawet zadowolony. Pogłębiło to jej nadzieje. Istotnie, rano Magnus przybył do willi zgodnie z umową. Usiadł w fotelu, bawił się długim nożem, pod bluzą miał pistolet. – Granaty nie wiszą tu nigdzie na różańcu Albakory? – zapytał rozglądając się po pokoju. – Ratuj się, jesteś osaczony – powiedziała wprost. – A tobie co do tego, Albakora? Po starej znajomości mnie ostrzegasz? – Tak jakoś odpowiadam za twój los. Zabatożą cię posypując solą, taki masz wyrok w „Armii”. Uciekaj – blefowała. – A tak naprawdę, czego chcesz? – patrzył na nią stalowymi oczami bez wyrazu. Nie był w tej chwili idealnym odbiciem Hydego, wargi miał pełniejsze, nos bardziej wąski, po jego karku nie biegał robak ze szczypcami na odwłoku. – Czego chcę? Przeklęłam cię, zanim ujrzałeś świat, to prawda, teraz daję ci szansę ratunku. Czy rozumiesz, że to możliwe? – Ty jesteś wariatka, więc wszystko możliwe. Po co wróciłaś do roboty, skoro ci miłosierdzie w głowie? Nie blefujesz aby? – Odwołaj robotę w Lizbonie. To wygląda jak zasadzka... Strzał był celny. Magnus przestał bawić się sprężynowcem, jego dłoń zamarła na ostrzu. Chwilę trwał w bezruchu. – O jakiej Lizbonie... O jakiej robocie mówisz? – O łapaniu motyli w siatkę, głupcze! Zanim zabijesz Portugalczyka zginiesz. – Co ty o tym wiesz, Albakora? Też w tym jesteś? Ta robota jest spalona? – Ta i inne, bo ty jesteś spalony, masz bojówkę na karku. Wycofaj się, to ostatnia chwila. – Myślisz... Tacy jak my nie mają odwrotu, to niemożliwe. – Możliwe jest jeszcze wszystko. – Nawet, żebym miał matkę taką jak inni, a ty syna z żoneczką i bachorami, które prosiłyby babcię na święta?... – zaśmiał się szczerze. Ten śmiech dochodził z oddali, dudnił jak w murach rozwalonej piwnicy. To nie nóż był w rękach szakala a kret, który wypełzł z podgrzanego słoika i czepiał się palców Hydego ostrymi pazurkami. Pomyślała, że te dwa zwierzęta są zrodzone z siebie. Opanowała się, przed nią siedział jej mimo wszystko syn Magnus, którego postanowiła ratować. – Wycofaj się albo zginiesz! – powiedziała stanowczo. – To nakaz? Ultimatum? – Nakaz! Powiedz, kiedy stałeś się szakalem? – jej władczy ton załamał się. Chwilę trwała cisza. Obserwowała jego twarz. On nie szukał przyjaciela, nawet sojusznika. On szukał tylko kogoś, kogo mógłby zabić. – Nie musisz odpowiedzieć zaraz, poczekam – ustępowała bojąc się stracić szansę. Jego maska jakby wyłagodniała, pojawił się na niej zbliżony do ludzkiego wyraz. Czepiała się tego, może stanie się cud, może spadnie wymodlony deszcz na jego poletko. Bóg wysłucha błagań jednej matki o ratunek dla tylko jednego dziecka. Skulił się jakoś, przyczaił. Spojrzał na nią. Nienawiść była w tym spojrzeniu. – Ty mnie pytasz?! Nie wiesz kiedy?! – Leczyłam cię... – Bzdura, nie byłem chory. Nie miałem guza na mózgu. Twoja wina, że taki jestem. To była prawda, ona wiedziała dlaczego jest taki... Teraz bawił się nożem, mówił powoli, wydawało się, że z rozwagą. – Ten gwałt i moje urodzenie zrobiły z ciebie poparzoną sukę. Jako dzieciak przypominałem sobie rzeczy, których nigdy nie widziałem. Były to nieładne historyjki, nieładne zabawki. Nie domyślasz się skąd je znałem?... Raz spotkałem panienkę, była inna niż te, którym robimy kuku, gdy mamy ochotę. Chciała ze mnie zrobić męża i żebym prowadził dom towarowy na Kanarach. Jej ojciec był bogaty. Dałem się nabrać na pieszczoty. Też byłem u psychiatrów i psychologów... I wiesz... ja powinienem uciekać z twojego brzucha zanim zawiązał mi się mózg. Ale byłem za mały, nie uciekałem... Ty karmiłaś mnie takim jadem, że przechodził mi aż w pięty. Było nie rodzić jak nie potrafiłaś. – To było niezależne od mojej woli. Znienawidziłam oprawców, bo... bo... – miotała się, czuła, że przegrywa. – Złorzeczyłaś i co? Nie czytałaś książek? Nie mówili ci, jakie może być dziecko? – Mówili, ale co miałam robić? – nadal broniła się po desperacku. – Ale ja co miałem robić? – zaśmiał się Magnus. – Byłam osaczona. To kraj dogmatów, klechów, terroru i zbrodni. Przeklęty kraj! – Jakie wnioski? – Magnus drwił, jego twarz ciągle wykrzywiona była uśmiechem Hydego. – Ty też odkryłaś co trzeba robić... Bum, bum, bum!... Strzelać trzeba, strzelać... Albakora – Hyde roześmiał się gdzieś z głębi. – Odziedziczyłeś zbrodnicze cechy po ojcu! – niemal krzyknęła. – Źle zrobiłem? Miałem nie dziedziczyć?... – kpił „Szczur”. – Mądraś ty mamuśka? – Nie nazywaj mnie mamuśka! – Już się zniechęciłaś, nie chcesz ratować syna? Ta panienka była lepsza. Ale skoro rozmawiamy, to ci powiem. nie kaperuj mnie. Nie będzie ze mnie ksiądz ani mieszczanin. Zostaję kim jestem. – Nie zostaniesz! Ja też myślałam, że... Magnus parsknął śmiechem. – Ty porównujesz siebie i mnie?! Durna! Ty byłaś aktorką, wasze akcje to był cyrk. Twoje miejsce w teatrze – popatrzył na nią uważnie, poprawił się w fotelu, schował klingę do rękojeści sprężynowca. – Zróbmy umowę Albakora... Albo ty mnie, albo ja ciebie.. Póki żyjesz, czuję twoje przekleństwo, ciąży mi ono. Póki ja żyję, nie odzyskasz spokoju po tym gwałcie. Albo ty, albo ja, pamiętaj! – trzasnął sprężynowcem, ważył go chwilę w dłoni. Wstał i wyszedł. To co usłyszała i co wiedziała przedtem ułożyło się w logiczny ciąg. – Średniowieczny zamek w Anglii zwiedzała mając 17 lat. W lochach widziała pieczarę i łoże z kołem do łama- nia kości. Po gwałcie, to zapomniane już urządzenie wróciło do niej, powiększone i bardziej upiorne. Ciągle miała przed oczami haki, noże, tryby i porozrywane ciała swoich oprawców z piwnicy w rozwalonym domu. Zabijała ich halabardą, rozrywała żywcem w tej maszynie. Magnus kształtował się wtedy. Chwilami czuła, że nie jest sama, że ktoś wraz z nią uczestniczy w tych snach i seansach. Znalazła wówczas tę książkę o wpływie doznań kobiety ciężarnej na kształtowanie się płodu i późniejsze cechy człowiecze dziecka. Przeraziła się, odrzuciła książkę. Mimo nieprzepartej żądzy odwetu, nie chciała razić trądem. Nie chciała! Ale to było silniejsze od jej woli. Widziała, słyszała, czuła krzywdę, wstręt, przerażenie... Kret! Bóg ci dopomoże, córko... Bóg nie dopomagał. Ich też torturował halabardą. Nie było pomocy, był bunt, chęć wyzwolenia, ucieczki, chęć czegokolwiek poza tkwieniem w tym, co uczyniły z nią bestie. Zauważyła, że gdzieś spływa ten jad, kumuluje się, nie wiedziała w czym, ale przynosiło to jej ulgę,. Gdy Magnus miał osiem lat, narysował człowieka rozrywanego halabardą, potem maszynę jaką widziała w Castle Ostrich Feather nad Tamizą... Te same były tryby i dźwignie. Torturowany miał kreci ryj... Więc to ona przekazała w niewytłumaczony sposób dziecku udrękę. Ona?! Ona jest odpowiedzialna za bunt swojej natury przeciwko temu, czego doznała? A gdzie ci z maskami mimów, gdy krzyczała, że nie poradzi takiemu macierzyństwu... W obozach śmierci „ludzie” z trupimi czaszkami na mundurach, zapładniali zniewolone kobiety zwyrodniałym nasieniem. Cywilizowany świat postawił ich przed sądem i zapłacił szubienicą. A jej oprawcy?... Następnego dnia znów spotkała się z O’Nell’ami. Proponowali jej pracę w jakiejś społecznej organizacji. Wyjazdy, dobroczynne akcje. Pierwszy raz od lat śmiała się szczerze, słuchała dowcipów, piła szampana. Gościła w ich domu trzy dni. Spostrzegła, że oni postanowili uratować w jakiś sposób resztę jej lat. Postanowili przerwać tę jej ciągle złą samotność, która nie była spokojem. Uwierzyła, że ci ludzie, to właśnie jej światło w ciemności. Pożegnali ją serdecznie. Potem wyjechali do Francji. Ingrid robiła wszystko, aby zostać matką. Po miesiącu Maria Elwira dostała depeszę. Ingrid telegrafowała, że wymodliła u swojego Boga deszcz na jednym poletku, spodziewała się dziecka, była bardzo szczęśliwa. Maria Elwira powoli wracała do normalnego życia. Opiekowała się trzema starszymi osobami wskazanymi jej za pośrednictwem Ingrid przez organizację dobroczynną, brała udział w zebraniach, czytała. O’Nilowie powrócili i Maria dzieliła z Ingrid jej szczęście oczekiwania na dziecko. Któregoś dnia w domu znowu zastała szakali. W tubach głosowych usłyszała śmiech Magnusa... – ...Podaj się do dymisji, Gass. Jesteś gówniarz, a nie żołnierz wolności. Zaczynasz srać w portki? – Głupiś, szefie, rzecz w tym, żeby wycofać się w porę. Swąd jest blisko... Nie czujesz? – drugi głos był płaski i uległy. Magnus mówił władczo. – Czuję, dlatego jeszcze dzisiaj rozwalimy O’Nell’ów. Zbieraj się jest wyliczony... Maria Elwira zdrętwiała. Upiory chwyciły ją za gardło, pot zalał jej czoło. Owa niemoc trwała może chwilę, może znacznie dłużej. Nagle poczuła przenikliwy chłód. Zerwała się z miejsca. Tamci mówili jeszcze o szczegółach zamachu. Potem rozległ się szczęk broni. Szakale szykowali się do wyjścia. Przed Marią Elwirą przesuwały się obrazy jak na przyspieszonym filmie, czarno – białe klatki zatrzymały cię, podskakiwały w miejscu, nabierały ostrości... Wykrzywiony zwierzęcymi doznaniami pysk Hydego...wąskie wargi, rozdęte bydlęce chrapy szerokiego nosa...Mamo kup mi ciężarówkę na cztery baterie... Mamo, chcę pić i pobiegnę na boisko. Mamo... Mamo?! – Zacisnęła powieki, drgające klatki czarno – białego filmu zatrzepotały jeszcze bardziej i gdzieś przepadły. Zobaczyła szczęśliwą matkę, Ingrid pochyloną nad kołyską, staroświecką drewnianą kołyską. A to co? świętość, najwspanialsza świętość w jej życiu... Zatroskana, pełna ciepła twarz kobiety młodej, w pełni dojrzalej i już starej w miarę mijania czasu, Oblicze jej matki, która tak bardzo pragnęła, ale nie potrafiła uratować Marii z mocy szaleńców. Po śmierci pani Teresy Izabeli Telier, kiedy Maria przebywała jeszcze ciągle za drzwiami obitymi blachą, ojciec wybudował na świeżej mogile posąg matki z białego granitu. Matka była na nim piękna, ale już tylko z kamienia... A Ingrid? Maria Elwira czuła, że coś rozrywa się w niej na strzępy. Czuła sercem całym i już rozerwanym, że dzieje się rzecz straszna. Ingrid była świętością, która niesie miłość matczyną. Jej dziecko nie będzie tworem zatrutego ziarna i splugawionej ziemi. Tętniące w Ingrid nowe życie jest darem głęboko pojętego nieba... spełnieniem pragnień kobiety – matki. Czy szakale mogą zabić taką świętość? Bóg na to pozwoli? A gdzie jest Bóg w ogóle... Ale cóż to? Rozhukane morze i bezwładny na nim kształt korabia jak piórko. Dalej skały, smocze zęby czyhające na żer i ofiarę. Ludzie na klęczkach przywołują w pokorze Boga. Bóg pochyla się nad nimi w wielkiej przestrzeni... Nadzieja w kotwicy – mówi jego duch wszechmogący. Więc może Bóg to tylko nadzieja? Twarz matki jak z kamienia, w kącikach granitowych ust przerażenie. I staje się cud, kamień zamienia się w ciało, przerażenie w uśmiech pełen nostalgii, jak przed laty na brzegu morza pod skałą, którą potem przewróciły sztormy. – Bóg jest w tobie, Mario Elwiro, szepczą usta w świecie jedyne. – Bóg jest we mnie, myśli Maria Elwira i pyta swojego Boga, czy pozwoli, aby jej syn Magnus zgasił słońce jednej miłości matczynej. Ale Bóg jest zbyt wielki, żeby odpowiedzieć na takie małe pytanie. – Co robić, mamo? – pyta Maria Elwira. Twarz matki nie jest już obliczem z kamienia. – Jeżeli możesz, nie zaniechaj ratunku – odpowiada Bóg, który ciągle żyje w pani z kamienia i serca. – W tobie nadzieja, Mario – krzyczy głos gdzieś z bliska i daleka. – Kotwice sięgnęły dna, wyprężyły się mocne łańcuchy. Korab powoli obraca się dziobem do fal, które niosły go burtą ku zagładzie. Gdzieś w wielkiej przestrzeni – zrodziła się nadzieja ratunku, dla nie splugawionej matki i słońca jej matczynej miłości. Maria Elwira poczuła myśl jasną jak błysk, przejrzysta jak źródlany potok i siłę nie skażoną lękiem. Wskazówki na zegarze ruszyły szybciej, jak kiedyś, gdy sekundy decydowały o wszystkim. Oni odjechali, dom był pusty. Sięgnęła po klucze. Zbiegła po schodach, otworzyła stróżówkę. Na ścianie wisiało kilka pistoletów maszynowych, dalej były składane karabiny z celownikami optycznymi. Tą bronią Magnus dokonywał zabójstw na zlecenia. Precyzyjność jej rażenia była niezwykła. Pod ścianą stały ręczne karabiny maszynowe. Sięgnęła po broń specjalną. Zawahała się; W rogu wisiał włoski karabin carcano. Był seryjny, tani, ale wśród terrorystów cieszył się powodzeniem. Z takiego karabinu Le Oswald strzelał w Dallas do prezydenta Stanów Zjednoczonych Ameryki Johna Fitzgeralda Kennedy’ego. Karabin wyposażony był w celownik optyczny. Ostatecznie wzięła carcano. Sprawdziła amunicję. Magazynek był pełny. Przełożyła zamek. Charakterystyczny trzask przypomniał jej kurs w Libanie. Strzelała tam często, właśnie z tej broni. Pasował do jej ręki jak żaden inny. Strzelała z każdej pozycji, zerkając jedynie na muszkę i cel. Niepotrzebna była luneta. Chwyciła karabin. Pobiegła schodami do góry. Zmieniła buty. Narzuciła płaszcz. Wyszła z domu. Jej śmieszny citroen 2CV stał na trawniku. Wiatr huczał w drzewach. Było już ciemno. Z ciężkich chmur spadło kilka kropli deszczu. – Rzuciła karabin na siedzenie z tyłu. Usiadła za kierownicą, przekręciła kluczyk w stacyjce. Chwilę rzęził rozrusznik aż odezwały się odgłosy nierównej, pełnej wibracji pracy silnika. Spojrzała na karabin leżący z tyłu. ...Mamo, daj mi soku z malin, pomarańczowego nie lubię... mamo, chcę latawiec – duży, taki, który ma ogon jak kometa. Mamo... mamo... Zdrętwiała. – Cóż chcesz zrobić, po co ci broń, nieszczęsna? – zapytała sama siebie. Nie było odpowiedzi. Samochód ruszył sam, jakby bez jej woli. W szybę uderzyły duże krople deszczu. Wyjechała z ogrodzenia. Skręciła w kierunku morza. Jechała bulwarem, okrężną drogą do starego cmentarza. Minęła karłowaty lasek na kamiennym wzgórzu. Zaparkowała samochód za ocalałym murem. Wzięła broń, ruszyła przez cmentarz. Wicher huczał w wysokich krzyżach i poprzewracanych mogiłach. Tuż przed zakrętem szosy sterczały ku niebu mury kaplicy. Maria Elwira przylgnęła do płyty grobowca. Obserwowała okolicę. Rzuciła okiem na zegarek. Sekundnik pędził wokół tarczy pospiesznie. Około 23.30 Edgar i Ingrid powinni pojawić się na zakręcie. Prom przypływał o 22.50. Bandyci obliczyli, że na opuszczenie statku i dojazd do zakrętu potrzebne będzie nieszczęsnym około 40 minut... Zegarek w tej chwili pokazywał 22.55. Maria Elwira ruszyła w kierunku cmentarnej kaplicy. Jeżeli „Szczur” był już na stanowisku, nie musiał jeszcze obserwować szosy. Mógł patrzeć na cmentarz. Gdyby ją spostrzegł, strzeliłby niechybnie. Nie uratowałaby wówczas Ingrid i Edgara. Zginęliby jej przyjaciele. Nie! Tak stać się nie może. Dokoło panowały nieprzeniknione ciemności. Na niebie wisiały ciężkie chmury, przez które nie przebijał blask księżyca, ani też nie świeciła żadna gwiazda. Spostrzegła już w Libanie, że w takim mroku widzi jakimś dodatkowym zmysłem. Właściwie nie widzi, czuje... Podeszła dalej. Teraz mur kaplicy sterczał zaledwie kilka metrów przed nią. Odwróciła się i nisko pochylona pobiegła w przeciwnym kierunku. Pospiesznie wspięła się na niewielką górkę, gdzie głośno szumiały i chyliły się na wietrze rozczapierzone sylwetki karłowatych sosen. Przywarła do jednej z nich. Patrzyła dokoła... Tak, tam... W wyrwie muru coś wyczuła, wytężyła wzrok... Jest... Na asfalcie stal luksusowy mercedes Magnusa. ...Więc „Szczur” był w kaplicy. Czekał już na swoje ofiary. Znów spojrzała na zegarek. Duża wskazówka na podświetlonej tarczy dochodziła dwójki, mała minęła jedenastkę... A więc odliczanie do minuty „zero” rozpoczęło się. Ingrid i Edgar opuścili prom. Minęli miasteczko Elberg i w tej chwili wjechali pewnie na drogę prowadzącą do Beldown. Maria Elwira ruszyła w stronę kaplicy. Teraz „Szczur” już zapewne obserwował szosę. Z góry padł nieuchwytny blask księżyca. Wydłużony cień drobnej postaci, przekreślony niczym krzyż poprzecznym cieniem karabinu, przemknął przez zarośniętą drogę między cmentarzem a ruinami z czerwonej cegły. Przykleił się do poszczerbionego muru. Maria Elwira zmrużyła powieki, patrzyła z góry w głąb ruin. Panowała tam cisza, w ciemnościach nie było śladu człowieka. Maria Elwira znów spojrzała na zegarek. Duża wskazówka dochodziła do cyferki cztery... Samochód mógł pojawić się w każdej chwili. Maria weszła do ruin. „Szczur” musiał zająć stanowisko z otwartym widokiem na zakręt. Takie miejsce mogło być w sąsiednim pomieszczeniu z lewej albo prawej strony... Tu albo tam. Pomyłka byłaby końcem wszystkiego. Przyniosłaby śmierć Ingrid, Edgarowi i jej. Wycofała się, ukryła znów za murem na zewnątrz. Podniosła kamień. Rzuciła go na środek kaplicy. Zadudnił w ciemnej ciszy. Przywarta do ściany. Słuchała. Patrzyła w czerń między kikutami murów. Z lewej strony wyczuła ruch. Z niszy pomieszczenia sanitarnego starej kaplicy wysunęło się coś bardziej ciemnego od mroku. W tej chwili z gruzów zerwał się nocny ptak. Cień cofnął się, ale zaraz wrócił na miejsce. Postąpił do przodu. Nasłuchiwał chwilę i znów cofnął się do ruin. Maria Elwira ruszyła za nim. Spojrzała przez wyrwę. „Szczur” stał z karabinem w ręce i patrzył na zakręt. Przed nim leżała lorneta i pistolet. Maria Elwira miała wrażenie, że zrobiło się jaśniej. Była od szakala nie dalej niż 10 metrów. Długotrwałe przyzwyczajenie wzroku do ciemności dało efekt. Zastanawiała się, czy „Szczur” widzi w tej chwili tak dobrze jak ona. Trzymał składany karabinek w gotowości. Zapewne broń naładowana była amunicją z rozpryskowymi pociskami. Bandyta położył karabinek na kamiennym parapecie. Sięgnął do kieszeni po papierosy, śledząc ciągle szosę przed zakrętem. Postąpiła krok jeden, drugi, trzeci. Stanęła w rozbitej futrynie. Była nie osłonięta. Trzymałaś carcano w obydwu rękach nad biodrem. – Nie zabijesz Ingrid i Edgara – usłyszała swój metaliczny głos w mrocznej ciszy. „Szczur” zapalił właśnie zapalniczkę. Czerwony płomień oświetlił jego twarz... To nie był Magnus, to był Hyde... Hyde zapalający papierosa, gdy leżała na kamieniach w piwnicy zakrwawiona i zbita, a on szykował się do jeszcze jednego gwałtu. Miał wargi wąskie i wydłużone jak dżdżownice, tak samo spiętą w nieokiełznanym wyrazie twarz i rozdęte chrapy szerokiego nosa. Zapalił papierosa. Zgasił zapalniczkę. Zaciągnął się dymem. Maria Elwira widziała, że skupił całą uwagę na pistolecie, który leżał obok lornety. Karabinek był dalej. – Nie zabijesz Edgara i Ingrid – powtórzyła jak echo. – Ty tutaj? –Ja! – Czego chcesz? Odejdź! Postąpiła jeszcze jeden krok do przodu. – Nie chciałeś być człowiekiem... – Suka – warknął. – Nie Strzelisz. Pamiętasz, co mówiłaś? – Przygotuj się, to mój wyrok, matki, niematki. – Skąd wiedziałaś, że tu jestem? Zdrada? „Armia” wyszperała? – To mój wyrok, nie organizacji. – Albakora? – Nie, Maria Elwira, Teresa Tellier. W tej chwili daleko na drodze ukazały się światła reflektorów, zmieniły kąt i zaczęły zbliżać się do zakrętu. Sekundy nabrały innego rytmu. Nie przeszkadzaj Albakora, wykonamy robotę i odejdziemy... – Głos szakala zdradzał niepokój. W tej chwili na drodze zapaliły się inne światła, błysnęły trzykrotnie i zgasły. To Gass dawał umówiony znak. Zidentyfikował samochód jadący z promu. Do zakrętu zbliżały się właściwie ofiary. „Szczur” miał strzelać. Był jednak osaczony, czuła, że po desperacku szuka fortelu... – Jak chcesz Albakora, możemy zrezygnować z tej roboty. Przerywam akcję – powiedział i uniósł ręce do góry. Odwrócił się tyłem do broni ułożonej na kamiennej płycie. – Poddaję się dodał pokornie. Albakora uczyła się tej sztuczki w Libanie. Aż do bólu ręki ćwiczyła ruchy związane z trickiem, przy pomocy którego on chciał teraz ratować swoją sytuację. Widziała, że to nie była kapitulacja. Niesamowity pojedynek w ciemnościach dopiero się rozpoczął... Maria Elwira wykonała gest, jakby uwierzyła. Natychmiast jednak lewa ręka bandyty opadła, ruch ten był niemal niewidoczny w ciemnościach. Dokoła panowała cisza, pełno jej było w mózgu, oczach, dzwoniła w uszach. Magnus podnosił wyciągnięty nagle zapasowy rewolwer. Obracał się ku niej, unosił broń wyżej i wyżej... Światła samochodu były tuż. Maria spojrzała na muszkę carcano i cel. Nacisnęła spust. Huk był krótki, nie słyszała go prawie, jedynie w błysku wystrzału zobaczyła wielką jak kiedyś sylwetkę Haydego, a ona trzymała w ręce drzazgę z rozbitej futryny. Nie! Nie zabijesz Ingrid... ...Błysk zgasł, uzbrojone ramię opadło. „Szczur” trzymał jeszcze broń w zaciśniętych palcach... Maria dostrzegła ruch, który też znała. Szakal usiłował przerzucić broń z lewej do prawej ręki. Nie poradził jednak, jego palce rozluźniły się, pistolet upadł z metalicznym trzaskiem w ciemność. Cień przed nią zachwiał się, ale nie upadł. Wykonał nagły zwrot ku kamiennej płycie i pochwycił kocim ruchem karabin, w którym były rozpryskowe pociski. Samochód Ingrid był już zaledwie kilkanaście metrów od zakrętu. „Szczur” trzymał w ręce broń specjalną, skierował ją najpierw na Marię Elwirę, ale ona działała jak zaprogramowany w Libanie automat... Huk wystrzału niósł się długo po zdewastowanych grobowcach, ruinach murów, połamanych krzyżach... Wielki cień wyprężył się i zwalił na gruz w starej kaplicy. Samochód Edgara zwolnił, drugi za nim zapalił reflektory, teraz jak tarcze na strzelnicy widać było dwie podświetlono z tyłu ludzkie sylwetki. Spostrzegła, że Ingrid poprawia lusterko, by blask nie oślepiał Edgara. Samochód wszedł w zakręt, obrócił się i począł oddalać. Oślepiona, niczego znowu nie widziała. Nie czuła też zwykłej jasności umysłu... Hyde, kret... piwnica, Magnus w pędzącym na jezdnię wózku... Nie wiedziała, kogo zabita. Chciała zobaczyć twarz dziecka albo maskę bestii... Ciemno było jednak. Cofnęła się za mur. Gass pewnie dostrzegł, że robota nie została wykonana. Samochód Edgara nie wpadł do rowu, a odjechał. Szakal zatrzymał wóz. Pochylony z pistoletem maszynowym w rękach przeskoczył skarpę. Stanęła za węglem. Czekała. Jego cień ostrożnie wślizgnął się w głąb starych murów. – Szczur?... Jesteś tam? –Dziwnie wyświstał złowieszcze przezwisko. Odpowiedziała mu cisza. – Szczur... Anioł..., jesteś tu? – powtórzył. Nie było odpowiedzi. Prześlizgnął się przy ścianie, zajrzał do zdewastowanej pakamery, zobaczył broń na kamiennej płycie. Zamarł w bezruchu. Maria Elwira patrzyła przez wyrwę. Gass zauważył trupa. Pochylił się nad nim. Odskoczył. Stał przy ścianie naprzeciw muszki jej carcano. Dyszał, wodził lufą automatu dokoła. Maria Elwira stanęła w rozbitej futrynie jak przedtem. – Rzuć broń, Gass! – powiedziała spokojnie. – Albakora?! – Nie, Maria Tellier. Rzuć broń! Stała blisko, lufa jej carcano mierzyła w pierś bandyty, jego automat skierowany był kilkanaście stopni w bok. Szakal wiedział, że jeżeli drgnie, zginie na miejscu. Rzucił automat. – Nie strzelaj Albakora, to był ostatni skok... Nie strzelaj!... – Bandyta zrobił krok do przodu. Czekała na trick, który nie udał się „Szczurowi”. Sekundy zatrzymały się w miejscu. Szakal stal z podniesionymi rękami, nic się nie działo. Uniosła karabin. – Za kobiety w Jugosławii... bestio! – Coś jej nie pozwalało przycisnąć spustu. Gass ukląkł z podniesionymi rękami. – Matko, panno, jeżeli jesteś wybacz. – Powiedział to jakby istotnie do Boga albo do siebie, nie było w tym nic ze skomlenia o życie. Jego atak nie następował. – Broń się! – warknęła. – Z tobą nie mam szans, Albakora... Strzelaj, zabiłaś syna, zabij mnie. – Syna?! – Tak, on był pewny, że go zabijesz. Nie bał się kul, nie bał się nikogo, mówił, że go zagryzie wilczyca, w której się ulągł. Tak mówił. – Dlaczego? – Bo go przeklęłaś i przekleństwo było silne... – Oddaj zapasową broń. – Po co mi ją zabierasz, kiedy mnie rozwalisz... Chcesz mnie sprowokować? To był mój ostatni skok. Moja matka, przypomniała sobie, że ma syna... W kieszeni mam bilet do Colorado. Rano odlot. Ja bytem taki jak ty. Mówią, że umiałaś straszyć i strzelać, ale nigdy nie zabijałaś... – Zabiłam Magnusa. – On miał źle w głowie. Stale widział koszmary. W tej chwili dotarta gdzieś do jej głębi ta prawda. Zerwała kotwicę i skończyły się nadzieje... Podeszła do klęczącego, kopnęła pod ścianę broń zapasową, którą położył przed sobą. Odstąpiła na bok, przestała mierzyć w pierś bandyty. Była pewna, że Gass ma jeszcze jeden pistolet. Odwróciła się. Jej misja była skończona, zabiła kidnapra zbrodniarza, uratowała tamtych... Niech skończy się wszystko. Czekała, Szakal już dawno powinien strzelić. – Nie wystawiaj się Albakora, ja nie chcę ciebie zabić – powiedział niemal spokojnie Gass. – Dlaczego? – Bo nie... To był ostatni skok, strzelaj albo jadę do Colorado, nie wrócę tu. Mam bilet do Stanów. – Sięgnął do kieszeni, wyjął błękitny kartonik. Coś dziwnego działo się w sercu Marii Elwiry. – ... Nie jej syn zginał przed chwilą od kuł matki nie matki. Ona zabiła tylko Szakala. I można zawrócić kamień w locie, zatrzymać bieg rzeki, zabrać dziecko, które porwała woda i niesie... A Magnus? – Mamo dlaczego króliki, tak dziwnie ruszają noskami, mamo, ja chcę piłkę taką dużą, dużą, dużą. Mamo... Mamo?! To nie on leży w ciemnościach z przebitym już na zawsze ramieniem i sercem. W człowieku na dnie jest odrobina miłości prawdziwej. To Magnus klęczy, modli się do świętości wielkiego i małego świata... BOGA i MATKI. Nawrócił się, rzuci straszne rzemiosło, wyjedzie, otworzy piękny sklep na Karaibach, Seszelach, Bahama... Zaprosi ją do swojej żony i wnuka na święta... Matka nie może zabić syna... Nie może! – Znów usłyszała swój głos, który jakby wyrwał się spod jej kontroli. – Wstań, jedź do Colorado... – powiedziała jakby z daleka. Nie podejmowała decyzji, że puści Szakala, to się stało gdzieś obok, a może wysoko. Chłopak powstał, trzymał ręce nad głową. W mroku dojrzała jego oczy, nie były puste. – Jeżeli jest świętość, jesteś święta Albakora – wyświstał jakoś przez zaciśnięte zęby bestii, a może zagubionej istoty ludzkiej jedynie. Znów widziała w mroku. Przed nią majaczyła twarz bez kłów w paszczy i pajęczych łap na skroniach. Obcy złoczyńca, albo Magnus, jej syn, nie syn wyszedł z ruin z rękami wzniesionymi do czarnego, bez księżyca i gwiazd nieba. Po chwili na poboczu rozbłysły światła reflektorów. Samochód odjechał w kierunku Beldown. W gruzach znów było ciemno, a ona była oślepiona światłem na drodze. Nie mogła zobaczyć trupa... upiora ni dziecka... Mamo, dlaczego nigdy nie opowiadasz mi o tatusiu?... Inne dzieci mają ojców, a ja mam tylko ciebie... mamo... Nacisnęła metalową gałkę, przesunęła, zamek karabinu do tyłu, wyjęła go i wrzuciła do torby. Karabin, powiesiła na haku wystającym z muru. Ruszyła przez cmentarz, ku zaparkowanemu samochodowi. Dokoła była pustka, nie było gwiazd ani księżyca, nie było światła dnia i ciemności nocy. Nie było nic. Wróciła do domu. Dom też był pusty, nie była w nim już nawet Szakali. Usiadła, patrzyła w tę pustkę. Siedząc zasnęła. Zbudził ją sen. Na szarej ulicy spotkała Presilę. – Uciekaj z tego kraju! – krzyczała do niej tamta. Miała skute ręce i była w złotej obroży z serduszek i krzyżyków. Na czole miała znak czerwonej pieczęci. – Co to za kraj? – Kraj miłosierdzia i pokory... – odpowiedziała Presila. – Jakiej pokory? – Pokory przed życiem zagrożonym. – Co tobie, co ty mówisz... Presila? Tamta zrobiła gest jakby chciała wyswobodzić się z obroży, ale serduszka zacisnęły się jeszcze mocniej na jej szyi. – Patrz – zniewolona dziewczyna wskazała znak pieczęci. – Muszę oddać serce osobie, która jest chora. Wyrwą mi je żywcem, aby było świeże, tak jak tobie wyrwali kiedyś. Ty żyjesz, ale serca nie masz, prawda? – Dlaczego tu tak szaro, skąd ten dym? – To biskupi palą na stosach czarownice, podobno nie ukorzą się za to nigdy. Przed nią stał Magnus. Trzymał ją na muszce carkano. Wiedziała, że on nie może strzelić, gdyż twarz i mózg, jak wtedy serce matki muszą jej wydrzeć żywcem, bo to był kraj takich właśnie wartości. Powstała z fotela, wiedziona jakby siłą z zewnątrz zeszła do arsenału. Unosił się tam jeszcze duch szakali. Na stole stał kryształowy flakon najdroższej whisky i kilka złoconych szklanek. Broni na półkach było mniej niż poprzednio, widocznie wściekli zaczęli już przeprowadzkę... Gdzie Magnus mieszkał? Nigdy tego nie chciała wiedzieć. Być może miał luk- susową willę w skatach na brzegu, tak sądziła z urywków rozmowy, którą raz usłyszała przez miedziany telefon akustyczny. Stała pośród nory morderczych kretów i patrzyła. Na starym skórzanym fotelu spostrzegła płaską metalową walizeczkę z cyfrowymi zamkami. Wzięła ją do rąk, pokrywa nie była zamknięta. Szakale czuli się tu bezpiecznie. Podniosła wieko. Na wierzchu leżał pistolet najnowszej konstrukcji i dwa magazynki amunicji. Pod bronią był luksusowy kalendarz w grubych okładkach wypełnionych elektroniką. Przerzuciła strony kredowego papieru. Pod datą aktualnego dnia, widniał zygzak w kształcie błyskawicy i napis Onillowie, obok rząd znaków i cyfr... Godzina przybycia promu, czas na dojazd do starej kaplicy, inne notatki. Kilka dni wcześniej taki sam znak i napis – Albakora... godz. 03. Napis i godzina były przekreślone na krzyż czarnym, grubym mazakiem. Na kartkach kalendarza znalazła jeszcze kilka podobnych znaków, ale żaden nie byt podobnie przekreślony. Pod datą sprzed miesiąca widniał także znak błyskawicy i nazwisko powszechnie znanego księdza, który w tym właśnie czasie zaginął w tajemniczych okolicznościach i do dziś brakowało jakiegokolwiek po nim śladu. Maria Elwira wzdrygnęła się. Ksiądz Gustaw, skromny i zacny, na każdym nabożeństwie przemawiał do sumień, tych, którzy strzelali do tłumu i detonowali plastik. Ludzie słuchali jego kazań w skupieniu, bo trafiał do człowieczego czucia. Wielu sprzyjających terrorowi odwróciło się od brygad zbrojnych. Słowa płynące do wiernych spod sklepienia w małym kamiennym kościółku miały moc ojca, który nie wzywa policji przeciwko dzieciom, gdy zrobiły źle, lecz po prostu je wychowuje. W rogu walizeczki leżał gruby plik pieniędzy spięty czerwoną apteczną gumką. Były też jakieś pisma, papiery, drobne przedmioty. Uwagę Marii zwrócił czarny aksamitny woreczek przytroczony do wnętrza neseseru plecionką z wężowej skóry. Otworzyła juczek i oniemiała. Wewnątrz była klepsydra, którą przed laty Magnus przyniósł do domu nie wiadomo skąd. Piasek przesypywał się w niej z miarki do miarki w czasie trzech minut i jednej sekundy... Kiedyś – opowiedziała mu bajkę o złym człowieku, złym Bogu i czarnym słońcu... O świecie, w którym nie było dnia, woda była ciemna i szary kolor miały łąki. Ludzie nie mieli oczu, tylko macki, przy pomocy których poruszali się w ciemnościach. Opowiadała Magnusowi różne bajki, wszystkie były o dobrych ludziach, dobrym Bogu i pełnym blasków słońcu. Ale on później zawsze prosił, aby opowiadała mu właśnie tę złą bajkę. Gdy zmieniała ją, przekręcała i starała się uczynić bardziej jasną, bił pięściami w stół i krzyczał, że chce prawdziwą czarną bajkę. Bajka była o czarowniku, który mógł wszystko, z wyjątkiem zatrzymania czasu. Mijały lata i tamten świat był ciągle czarny. Starzy ludzie z zamkniętymi oczami wiedzieli jednak, że pewnego czarnego dnia pojaśnieje woda i wynurzy się z niej słońce pełne blasku. Nocne poczwary zejdą wówczas do nor, zazielenią się łąki i ludzie otworzą oczy. Rządził owym krajem zły człowiek, który modlił się do złego Boga, żeby nigdy nie było światła. Wreszcie przyszedł czas i pojaśniały zorze na wschodzie. Był to znak, że zamiast czarnego, zaświeci jasne słońce. Czarownik, który wolał ciemność wiedział, że może swoja mocą zagasić owo słońce, jeżeli dostanie się na jego brzeg w czasie, którego nie można przekroczyć. Wzleciał więc wysoko na skrzydłach nietoperza i czekał na codziennej drodze słońca czarnego, na słońce jasne. Światła jednak nie mógł wyczuć mackami i musiał otworzyć oczy. Otworzył więc je i natychmiast zamknął, bo oślepił go blask... Ale czarownik mógł wszystko, nakazał więc, aby nie oślepiało go światło słońca. I tak się stało. Zły Bóg był z nim. Czarownik poszybował w kierunku złotej kuli już bez przeszkód... Lecz gdy przedtem otworzył oczy i zobaczył blask słońca, oślepiony zasłonił oczy nietoperzym skrzydłem, zwolnił lot i stracił jedną sekundę. Dogonił słońce, ale do jego brzegu pozostała mu jedna miarka odległości. Spóźnił się o jedną sekundę. Nie mógł zatrzymać ani wrócić czasu, szybował więc za jasnym słońcem aż spłonął i szczezł w jego cudownym świetle. W czarnym kraju zazieleniły się łąki i woda stała się przejrzysta... Magnus kazał jej opowiadać tę bajkę inaczej. Chciał żeby czarownik zdążył zagasić słońce. Dlaczego? Miotała się wówczas z tą bajką i złymi refleksjami matki nie – matki. Inne dzieci cieszyły się, gdy w bajce zwyciężał szlachetny rycerz i dobra księżniczka, a on na takie bajki się złościł. Cztero – i pięcioletni Magnus radował się wtedy, gdy zwyciężała przemoc i gdy działo się zło. Czarna bajka zapadła w jego pamięć jak żadna. Rozwinęło się też w nim, jak na jego wiek wręcz niezwykle, pojęcie przemijającego czasu... jakby kompleks owej jednej sekundy, której może zabraknąć. Gdy już chodził do szkoły przyniósł tę klepsydrę. Na pozłacanej plakietce antycznego przedmiotu wygrawerowane były słowa: „Manę thekęl faręs. Minuta, godzina, wiek i jedna sekunda, żeby nie było za późno”. Istotnie piasek W klepsydrze przesypywał się z miarki do miarki w czasie trzech minut i jednej sekundy. Przeraziła się wówczas, pytała, prosiła, groziła, żeby powiedział, gdzie kupił, skąd wziął ten niezwykły przedmiot. On milczał... Tylko raz z swoim zimnym jak lód uśmiechem powiedział, że klepsydrę ma od... ojca. Ona pamięta, że czarna bajka uparcie wracała do niej, gdy po gwałcie leżała w szpitalu bez ruchu z połamanymi, żebrami i uszkodzonym kręgosłupem, w pierwszych miesiącach ciąży. Maria Elwira stała pośrodku nory zbrodniczych kretów i trzymała w rękach niezwykłą zabawkę. Magnus zabrał ją do domu do klasztoru, zabrał ją też pewnie, gdy uciekł od misjonarzy i uczynił z niej relikwię zbrodni. Być może dlatego jego akcje były tak precyzyjne. Nie zabrakło mu nigdy tej jednej sekundy. Zgubiły go archaiczne tuby głosowe w starym rodzinnym budynku, jakby pierwszy senior Telier przewidział szatana w najprostrzej linii swojego rodu. Włożyła klepsydrę do skórzanego juczka, zamknęła wieko nesesera. Usiadła w fotelu. Film urwał się na jeszcze jednej ponurej retrospekcji. Czyżby z woli namiestników Boga dane jej było urodzić i zabić szatana na słonecznej planecie? Dlaczego Bóg do tego dopuścił, dlaczego nie przepędził swoich urzędników?... Zostaw Mario Elwiro, Bóg jest panem całej ludzkości nie jednej zgwałconej kobiety. Epizodem powinni zająć się kapłani, mniejsi niż Bóg są od szczegółów... Ale jeżeli mali też chcą być Bogiem?... – Co robić mamo? – Szuka gdzieś oparcia, zagubiona. – Zapytaj siebie córko – Niech twój Bóg odpowie ci z głębi sumienia. Maria Elwira wstała z fotela, poszła powoli na górę, przebrała się, wyszła z domu. Wysoko na niebie kołował sokół, który jeszcze niedawno miał złamane skrzydło Obniżył lot i usiadł na gałęzi wysokiego drzewa. Powracający ptak to dobry znak z wyżyny jeżeli istniało jeszcze coś dobrego na tym świecie. Było jasno, dzień wstał słoneczny. Kościół na wzgórzu wydał się jej mały wobec tego, który odwiedziła kiedyś, a przecież był to ten sam kościół. Stanęła na jego środku... Na chwilę straciła orientację, czy działo się to teraz, czy przed dwudziestu siedmiu laty... Wówczas ksiądz zobaczył ją i cofnął się jakby spostrzegł upiora... – Ty tutaj? Czego chcesz Elwiro? – Wyspowiadać się... – Bóg ulitował się nad tobą? Wrócił ci wiarę? – zapytał z nutą niedowierzania. – Zawsze wierzyłam w Boga. – Naprawdę pragniesz spowiedzi? – Ksiądz ciągle nie dowierzał. – Czuję potrzebę Boga... – Chodź za mną – ksiądz uczynił znak krzyża i szeptał modlitwę. Wówczas ruszyła w kierunku konfesjonału. On usiadł, wyłożył stulę. Sakrament miał odbyć się z pełnym obrzędem. Ucałowała złocony krzyż, wypowiedziała formułę. – Wyspowiadaj się z grzechów ciężkich. Wiara twoja jest chwiejna, nie uznajesz łaski macierzyństwa, ukorz się – usiłował jej pomóc. – Prawda, grzechy moje są ciężkie. Czuję bunt i brak pokory... – Uklękła, ksiądz znowu szeptał modlitwę. – Jeżeli zrozumiałaś grzech to znaczy, że szatan przegrywa w tobie. Módl się o dar łaski – powtórzył po chwili. – Nie zrozumiałam grzechu, ojcze. – Co mówisz? – Zwątpiłam w wartość najwyższą. – W Boga? – Nie. W miłość matki. Nie czuję tej miłości. – Módl się, wiara czyni cuda, tylko modlitwa może cię zbawić. – Mnie zbawić? – Tak. Będziesz matką, żyjesz w grzechu, brak ci miłości do własnego dziecka. – Własnego dziecka?... – Minęło 27 lat a ona pamięta, że pot wstąpił jej na czoło, chociaż w kościele panował chłód. Jej rozpacz była też jakaś chłodna. – Ojcze, do ciała ludzkiego można wbić żelazo, można wprowadzić zgorzel... Do ciała kobiety można gwałtem wprowadzić nasienie. Czy istnieje bardziej perfidna przemoc niż zmuszenie zniewolonej, aby urodziła wbrew swej woli? Ojcze duchowny, czy chcesz zniszczyć najwspanialszy dar Boga... miłość matki?! – Bluźnisz, grzeszna. Ufam, że dostąpisz łaski. – Ksiądz znów uczynił znak i krzyża, szeptał swoje egzorcyzmy. Jej głęboka rozpacz przemieniła się w lodowaty spokój. Wstała, ruszyła ku otwartym drzwiom do światła. Wówczas zrozumiała, że jeżeli chce rozmawiać z Bogiem, musi unikać kapłanów... Minęło ćwierć wieku. Przemogła się, była znowu w tym samym kościele. Panował tu podobny chłód. Maria Elwira podeszła do konfesjonału, uklękła. – Szukam pocieszenia – powiedziała w głąb drewnianej kraty. – Bądź pocieszona – odpowiedział kapłan – niech ci Bóg na niebiosach dopomoże. – Ja nie wierzę w Boga na niebiosach, ja wierzę w Boga w ludzkich czynach. – Niech ci twój Bóg dopomoże. – Czy mogę mieć swojego Boga? – Możesz, ale ja w Imieniu twojego Boga nie mogę odpuszczać grzechów. – Nazywam się Maria Elwira Teresa Tellier... Albakora – powiedziała jak echo. Kapłan pochylił głowę, wziął ją w dłonie, oparł się i tak trwał. Spowiedź była przerwana. Maria czekała. Po chwili starzec wyszedł z konfesjonału, zrobił gest jakby chciał unieść z klęczek Marię Elwirę. – Porozmawiajmy tam – wskazał cmentarz przed kościołem. Prowadził ją w milczeniu, ku kamiennej ławce pod wielkim dębem. Pożółkłe liście spadały na ziemię, mieniły się w słońcu, pochylonym już głęboko do fiordu, jego blask odbijał się czerwienią jak płomień. Usiedli obok siebie na głazie. – Poznajesz mnie? – zapytała. Ksiądz przyjrzał jej się uważnie, pochylił głowę. – Teraz poznaję, chociaż przez lata miałem inny twój obraz pod powiekami. Twoja twarz jest dojrzała, nie widzę w niej buntu... – Bo nie chcę już zemsty. – Dlaczego przyszłaś do mnie? – Bo... mój Bóg nie ma kapłanów... a ja zabiłam to dziecko... – powiedziała Maria Elwira i zapadła cisza. Stary kapłan patrzył w przestrzeń, jakby szukając pomocy u Boga Marii Elwiry. – Jakie dziecko? – Zabiłam Magnusa Tellier... – Magnus zginął, gdy byłaś w odosobnieniu. – Twój ojciec szukając pocieszenia, zawiózł mnie przed laty do klasztoru, gdzie umieścił twojego syna. Rozmawiałem z nim... Starzec w sutannie patrzył na fiord i słońce, którego tarcza dotknęła wielkiej wody. Pożółkły liść spadł na jego pomarszczone ręce. Ksiądz uniósł twarz, spojrzał na Marię Elwirę. – Po tym, jak strzelałaś w Segers, przez 15 lat byłem misjonarzem, dotarłem do sowieckich łagrów na Syberii, byłem w Kambodży, starałem się nieść pomoc ofiarom Polpota, byłem w Jugosławii, gdy zaczęła się tam okrutna wojna... Każdej z tych zbrodni towarzyszyło zniewolenie i gwałty kobiet. Chyba zacząłem czuć jak one i gdyby był tam Bóg, nie ważyłby się powiększać ogromu cierpień nieszczęsnych... Mówią, że najmniej świętości jest w świątyniach... – Zabiłam to dziecko! – przerwała księdzu Maria Elwira. – Pozostaw urojenia! – kapłan podniósł głos. – Rozmawiałem z nim. Zaskoczyła mnie jego wiedza, o życiu, reinkarnacji, o problemach moralności, czytał, malował... Wszystko w nim porażone było zbrodnią, ale żył. – Zabiłam Magnusa! – powtórzyła raz jeszcze. – Co ty mówisz? – Prawdę mówię. Ksiądz przeżegnał się. – Kiedy zabiłaś? – Dzisiaj... – Magnus zginął dawno... – Dzisiaj zabiłam „Szczura”. – Kidnapera sadystę „Szczura”, czy Magnusa? – „Szczur” to Magnus, on nie zginął przed laty. – Ksiądz przeżegnał się. Maria Elwira patrzyła na pożółkłe liście pod nogami. – Dlaczego zmusiliście mnie, abym urodziła nie swoje dziecko. Ksiądz zamyślił się, widać było, że usilnie szuka odpowiedzi, której nie znajdował. – Nie rozdrapuj – powiedział wreszcie stary kapłan. – Teraz też jest na Piotrowej Stolicy człowiek, który w imieniu Boga głosi, że każde życie poczęte to nienaruszalna świętość. Może to okrutne dla doświadczonych przez przemoc, ale Ojciec Święty ma swoje głębokie racje. Nie miłość, a seks króluje na świecie, zboczeńcy legalizują związki małżeńskie, w których pogłębia się zwyrodnienie. Nawiedzeni organizują samobójcze sekty... Z telewizorów zieje przemoc i pornografia... prawda więc, że ochrona życia wydaje się sprawą świętą. – A co w sprawie zgwałconej kobiety czujesz sercem doświadczony ojcze? – Czuję, że istota ludzka powinna rodzić się z woli matki, ojca i świętej miłości matczynej. Jeżeli zginie ta wola – nastąpi koniec ludzkości – nic nie pomogą nakazy... – Niespełna przed rokiem była u ciebie zgwałcona przez szakali Remis, dziewczyna z tego miasteczka. Co jej powiedziałeś? Ksiądz milczał. – Pytam, bo poznałam kobietę, zgwałconą, która urodziła i wychowała. Ja nie mogłam. – Też urodziłaś... – To nie było ludzkie macierzyństwo. Samicę zapłodniono przemocą zwyrodniałym nasieniem i zgwałcono do porodu. Próbowałam być matką... – Opowiedziała o spotkaniu z Magnusem, o postanowieniu ratowania go, o zamachu na O’Neillów i niesamowitym pojedynku w starej kaplicy. Misjonarz milczał, szukając pomocy u Boga, który czuje po ludzku. Jego twarz poorana była bruzdami. – Straszne to, co opowiadasz... rzekł wreszcie nie znajdując słów pocieszenia. Przeżyłaś piekło, Mario Elwiro... Tu osądzą cię jeszcze raz ludzie, Bóg osądzi cię później... Topór zakopany, kup suknię w kwiaty, uratuj resztę człowieczego życia. Ścisnął jej rękę, uśmiechnął się smutno. – To niemożliwe. Ale ty nawróciłeś się księże; wstąpił w ciebie Bóg z głębi ludzkich serc, na którym nie mogą żerować kapłani. Ksiądz spojrzał w oczy matce – nie – matce. Ona też patrzyła na niego. Zmagali się tak chwilę. – Dokonałeś gwałtu... dlaczego? – Nie ustępowała Maria. Ksiądz uniósł twarz, patrzył gdzieś wyżej na ptaka szybującego w bezruchu. – Dogmaty muszą pozostać. dogmatami – powiedział wreszcie. – Więc dlaczego już myślisz czujesz? – Bo tak trzeba, aby rozumieć dogmaty. – Nie wszystko wolno ci rozumieć, duchowny ojcze... – Chęć zrozumienia tego co ludzkie jest moim nawróceniem... – ksiądz odparł. – Żądasz spowiedzi, więc wyspowiadam się przed tobą, Mario. Nagła przemiana to zdrada, głęboka przemiana dojrzewa długo. Prawdę ujrzałem na końcu – mojej drogi, chociaż często czułem, że jest ona blisko... Ostatnio uczestniczyłem w misji na Bałkanach, Byłem w gorejącym domu. Żywi stłoczyli się w betonowym korytarzu. Ratunkiem były stalowe drzwi zaryglowane od zewnątrz. W ścianie był kanał wentylacyjny. Uzbrojony Serb wyciągnął z grupy cywilów małą, chudą kobietę. – Ty się tam zmieścisz, przejdziesz, krzykniesz na ludzi, otworzą rygle! – Przerażoną przywartą do muru. – Tam jest – ogień! – Ale ręce zbrojnych pochwyciły, ofiarę, uniosły, postawiły przed otworem, w którym kłębił się dym. Osaczona pochwyciła moją sułtannę. Serb też podszedł do mnie. – To katoliczka, przekonaj ją, że musi poświecić się dla życia innych. – Człowiek nie ma obowiązku takiej ofiary – usiłowałem wstrzymać przemoc. – Nie ma obowiązku?! Człowiek?! A zgwałcone, klecho? Pamiętasz, co mówiłeś w obozie? Przekonaj ją, bo tu będzie zaraz przerwane nie jedno życie! – Olbrzym kopnął mnie w, piszczel. Ból wibrował w mojej nodze. Spostrzegłem, że dogmaty, nie są doskonałe, więc nie mogą być dziełem Boga... Kiedy przyszła do konfesjonału Remis, poczułem ludzki ból w kopniętym piszczelu. Ona zapytała mnie, jak ty kiedyś, o miłość matki. Nie odpowiedziałem, zostawiłem szatanowi pychę wszystkowiedzącego. Zapytałem tę, która czuła... Powiedziała, że jest człowiekiem, a poczęcie było nieludzkie. Nie urodziła, wziąłem grzech na siebie. – A co stało się z tą, która nie chciała poświęcić się tam, gdzie byłeś misjonarzem, ojcze? Ksiądz znów spojrzał do góry. – Prawdę powiedziałaś, Mario, że Bóg nie może nakazywać przemocy, to nie on palił kobiety żywcem na stosach, nie on ogniem i mieczem przysparzał sobie poddanych. Tam w gorejącym mieście silni wepchnęli słabą do płonącego otworu. Była to przemoc, czy nakaz błogosławiony? – Mnie pytasz, ojcze? – Ciebie, bo każdego pytam, gdy szukam prawdy. – Kościół nie wymaga prawdy, kościół żąda wiary – powiedziała Maria Elwira.. – A czym jest wiara, jeżeli nie prawdą? Tylko ci, którzy nie wierzą w prawdę wiary, tworzą jej nakazy, bo nie czują, że wiarę można zniszczyć tylko nakazem wiary... – A rzecz najbardziej świętą... macierzyństwo? – Macierzyństwo jest częścią Boga, pozostanie mimo przeciwności. Przeciw macierzyństwu można jedynie bluźnić przymusem macierzyństwa, tak jak przeciw miłości bluźnierstwem jest przymus miłości. – To prawda, ojcze nawrócony... Aby bestialsko zgwałcona nie czuła jedynie odrazy, potrzebny jest cud przez wzór matki Teresy z Kalkuty. Krzyk butnych o pokorę budzi jedynie bunt. Ojcze, ratuj Kościół, któremu można wierzyć! – Maria pochwyciła dłonie misjonarza i uścisnęła je. Ksiądz uniósł głowę, ona zobaczyła oczy pełne prawdy. Kapłan skończył spowiedź przed grzesznicą. – Zostań ze swym Bogiem, Mario Elwiro, niech ci on błogosławi – powiedział starzec z głęboką pokorą. Maria spostrzegła, że nad wysokim drzewem kołuje sokół, być może był to ptak; któremu przywróciła życie. Maria Elwira schodziła z kościelnego wzgórza. Nisko na dole kręciły się rybackie kutry. Zatoka szumiała w skalistym fiordzie, słońce utonęło w morzu, pozostał jego ślad na ciągle gdzieś biegnących falach. Ruszyła na przełaj. Ścieżka była kręta. Przed nią przesuwały się klatki okrutnego filmu. Przemocą zabrano jej życie. Była dziewczyna jak inne... Marzenia, plany, zamiary... miłość. Gwałt... Upodlenie. Szakale i kapłani... Nieokiełznany bunt. Strzały, zastygła twarz Flory, splugawione ciało i dusza Eleonory. Ćma Liwia w więziennej celi, już na zawsze, tortura i udręka. Dlaczego? Odnalazła za zieloną kępą swój pokraczny samochód, ruszyła dalej kamienistą drogą między urwiskiem i górą. Pojechała do miasta. Zaparkowała wóz pod szarym gmachem. Weszła do środka, ominęła windę, szła szybko po schodach... Sekretarka powiedziała jej, że sędzia otrzymał wiadomość i czeka. Weszła do gabinetu. Przyjął ją człowiek w wieku lat około pięćdziesięciu. Padły rutynowe pytania i Maria przystąpiła do rzeczy. Sędzia słuchał uważnie. – Mamy inne informacje – powiedział, gdy skończyła. – „Szczura” zastrzelił dzisiaj wspólnik, także kidnaper zabójca. Magnus Celestyn Tellier zginął przed 8 laty, tonąc pod lodem w Segers. Pozostawił w jarze samochód, dokumenty i broń, zidentyfikowaliśmy ślady jego butów na załamanym lodzie. Maria Elwira otworzyła podróżną torbę. – Oto taśma magnetofonowa z nagraniami, a to zamek z karabinu carcano, z którego zastrzeliłam „Szczura”, Magnusa Celestyna Tellier. – Stuk maszyny był ciągły, sekretarka protokołowała pilnie. Maria spostrzegła też dwa mikrofony na biurku. Sędzia włożył taśmę do wielofunkcyjnej wieży. Rozległy się trzaski, głos Ingrid z jakiegoś wywiadu, znów trzaski i przytłumione słowa Gassa Wellmana. – To się nie zabawisz z tą blond ślicznotką? – Nie, mamy ich tylko rozwalić. – Ty jej nienawidzisz? Dlaczego? – Głupiś Gass, one wściekłe suki, nie pamiętasz, co twoja z tobą zrobiła? – Pamiętam, ale odezwała się, zaprasza mnie do Colorado. Umarł jej mąż staruszek i mama w pokorę do syna. – Pojedziesz, albo nie pojedziesz, zależy jak robota wyjdzie – to był znowu głos Magnusa. – Forsę wziąłem. Twoja działka, trzymaj. – Coś zaszeleściło. Po chwili znów odezwał się Magnus. – Oni przypłyną promem. Wszystko jest obliczone. Na drodze do zakrętu przy cmentarzu będą o 23.30. Poznać światłami, że to oni... Żebyśmy nie rozwalili kogo innego. Rozumiesz? Potem podświetlisz ich z tyłu, żebym miał dobry cel... Kapujesz? W tej chwili zadzwonił na biurku telefon, sędzia podniósł słuchawkę. Jego twarz zmieniła wyraz. – Tak... popołudniowe dzienniki?... Zastrzeliła syna w zasadzie na O’Neillów... To chyba prawda, Elwira Tellier jest u mnie, zgłosiła się... Dziękuję za wiadomość. – Więc wystała pani listy do prasy? – Wysłałam, chcę zapytać, dlaczego musiałam urodzić i zabić... Wierzę w reinkarnację... Chcę zapytać, dlaczego duch Magnusa nie mógł odrodzić się w matce, która tego pragnęła, bez piętna gwałtu? Chcę zapytać, czy są dowody, że odrodzenie po śmierci jest mniej prawdopodobne niż dobry, wysoko na niebie Bóg i rogaty szatan w pełnym smoły piekle? Sędzia poruszył się. – Pani bluźni! – podniósł głos. Ona zachowała spokój. – Nie, ja bronię swojej wiary – Maria wstała. – Możecie zniewolić kobietę, ale macierzyństwo to miłość. Potraficie zniewolić do miłości? Szaleńcy! Maszynistka przestała pisać. W gabinecie zapanowała cisza. Spadł śnieg. Morze w zatoce wzdymało się i pieniło. Elwira Tellier stała nad urwiskiem w kamiennym fiordzie. Jej pradziadowie zawsze byli rybakami, tylko ojciec wyłamał się w południe. Maria spojrzała na zegarek. Proces miał rozpocząć się w południe. Przed budynkiem sądu zgromadził się tłum. Stare kobiety niosły transparenty i krzyczały: „Dzieciobójczyni na szubienicę”, „Terrorystka za kraty”. „Piekło heretyczce!”... Dziennikarze byli przed parlamentem. Tu tłum był większy, okrzyki gromkie, młode: „Rozpędzić władzę!”, „Więcej światła!”... – Na obrzeżach przybywało policjantów. Dziewczyna w skórzanej kurtce krzyczała: Niech żyje Maria Tellier! – tłum narastał, falował. –Elwira Tellier do parlamentu! – powtarzano z drugiej strony placu. Tę właśnie młodą osobę, Maria spotkała niedawno na ogarniętej niepokojem ulicy. Dziewczyna podbiegła do niej z plakatem poznaczonym podpisami. – Hej, Elwira! Jesteśmy z tobą! – Maria poznała ją. – Remis?! Ty walczysz? – Tak. Wtedy dostałam szoku. Przepraszam, ale wychowałam się, gdy matki Albakorą straszyły dzieci. Teraz jesteśmy razem! Maria Elwira stała nad urwiskiem. Przed nią było morze, sól ziemi tej wyspy. Nie chciała rozruchów, ale przecież rzuciła kamień, który był już w locie. Nie mogła zawrócić wzburzonej rzeki. Czasem przebudzenie bywa nagłe. Padały właśnie gabinety. W ostatnich wyborach wielu posłów obiecywało postęp. Po otrzymaniu mandatów stchórzyli, ogarnęła ich inercja. Ludzie czekali. Kraj ubożał. Miasta i miasteczka ogarnęło bezrobocie. Niedostatek gościł w domach robotników, rolników, nauczycieli. Coraz liczniej biedę cierpiały rodziny wielodzietne, wybuchały protesty. Tu i tam rosły jednak fortuny i powstawały latyfundia. Kościół wszczynał wciąż nowe procesy o dobra doczesne, a jego pryncypatowie głosząc hasła pokory prześcigali biznesmenów luksusem pałaców, domów, pojazdów... Tłum falował. Maria nie brała udziału w manifestacji. Patrzyła na morze. Przymknęła powieki, była zmęczona a jednak silna... Więc to jeszcze nie koniec jej zmagań... A gdzie jest Stwórca?... Światły polski ksiądz powiedział, że Matka Teresa z Kalkuty zobaczyła Boga w twarzach – ludzi potrzebujących pomocy... Maria Elwira wierzyła w tego Boga. Miała krew i serce pradziadów, którzy sprzeciwili się zachłanności wielkiej wody. A ona? – Pustelnik z Carin powiedział, że przed nią zakręty na urwiskach, i życie, już tylko dla innych. ... „Maria nie zdradzi!”... „Maria Elwira Tellier z nami!”... – W Beldown i Segers, sprajem na murach znaczyły się takie napisy. Czas było wracać, zbliżał się proces przeciwko zwyrodnieniu ludzkiego macierzyństwa... Wicher huczał, morze odpowiadało łoskotem, niepokój panował nad fiordem. Z niskich chmur zaczęty sypać płatki śniegu, jak ćmy, miały aksamitne skrzydła. Będą istnieć tylko do wiosny. Wszystko przemija. A Bóg? – Bóg to tajemnica... Czy można wątpić w istnienie tajemnicy? Przez szarość przebił się promień słońca, zaigrał w zatoce, oświetlił skały, przepadł w wielkiej przestrzeni. KONIEC Dlaczego napisałem „Gwałt” – mówi LESŁAW FURMAGA Równa jak stół żuławska szosa przechodzi w polną drogę. Skręt w prawo, na jeszcze wyższej drożynie koła samochodu do połowy osi pogrążają się w tłustym błocie. Po obu stronach horyzontu we mgle nikną żółtobrązowe wierzby. Znad pustych tak, krzycząc, wzlatują co chwila ku niebu wielkie klucze kormoranów. Stareńkie podcieniowe domki. Ludzi prawie nie widać. Krajobraz jak ze snu. Zatrzymujemy się przed maleńkim drewnianym domkiem. Zima wilgoć przenika do szpiku kości. Dopiero teraz dostrzegamy w tle maszt i zarys kadłuba niewielkiego jachtu. Wieś Łaszka niedaleko Sztutowa. Od Zalewu Wiślanego dzieli nas zaledwie pół mili. Do Gdańska jedzie się stąd samochodem 45 minut. W drzwiach czeka gospodarz. – Witam w Domu pod Starą Kotwicą – słyszymy. Wizyta ma szczególny cel. Oto spotykamy się z pisarzem, który przez kitka tygodni publikował na łamach naszej gazety powieść pt. „Gwałt”. Zaś Cari Yesler Desmontt to jego pseudonim, – Doszedłem do wniosku – mówi, iż przyszedł moment, by ujawnić się. Chcę powiedzieć czytelnikom, jak brzmi moje prawdziwe nazwisko. My już wiemy. Oto spotykamy się w jego pisarskiej samotni z... Lesławem Furmagą. Autor znany jest z wielu poczytnych książek, takich jak „Rzeka bez brzegu”. „Krab i Joanna”, „Lot pingwina”, „Żagle w tarczy” czy „Kawał nieba”. Wtapiamy się w tutejszy klimat. Słuchamy opowieści jak wygląda wschodzące słońce. Jak głośno świergoczą ptaki. Juk w sierpniu całe noce rechoczą żaby. Na górze pokoik z maszyną do pisania. To tutaj oraz w kabinie żaglówki powstawał „Gwałt”. Ale wypytajmy autora o wszystko od początku. – Skąd wziął się pomysł napisania „Gwałtu”? Temat jest drastyczny. Czy nie lepiej było dalej tkwić w tematyce morskiej? – Uważam, iż wszystko ma swój czas. Powieści, które pisałem, czytane byty w latach 60., 70., nawet 80. Przyszedł czas komercji. Polski rynek wydawniczy zaczęła zalewać popularna literatura zachodnia. Ostatnio utrzymywałem się z pisania słowników dla dzieci i poradników. Wciąż jednak szukałem tematu, który w obecnych trudnych czasach interesowałby ludzi, poruszył, po prostu „chwycił”. Utwierdziłem się w przekonaniu, iż jeżeli dziś chce się być pisarzem współczesnym, sama marynistyka nie wystarczy. – Czy bohaterki „Gwałtu” mają swoje pierwowzory w rzeczywistości? – Tak. Materiałów do tej książki szukałem pełne trzy lata. Teraz bez przesady mogę powiedzieć, iż jestem niemili ekspertem w tej dziedzinie. Najpierw przypadkowo dotarłem do dokumentów z procesów zbrodniarzy wojennych, którzy w obozach zapładniali kobiety skażonym nasieniem i przymuszali je do rodzenia po takim gwałcie. Cywilizowany świat prawomocnymi wyrokami międzynarodowych trybunałów uznał później zarówno tych, którzy przymuszali do rodzenia po gwałcie, za zbrodnarzy. Co dzieje się dziś w Polsce? Powszechnie znane stały się zabiegi określonych autorytetów moralnych o przymuszenie ustawą kobiet do rodzenia także po gwałcie. Rozgorzał na ten temat głęboki społeczny spór. Problem, jak dotąd, znajdował się poza zasięgiem zainteresowań pisarzy. Postanowiłem zgłębić jego tajemnice i napisać powieść. – Przypuszczam, że nie było panu łatwo dotrzeć do osób, które osobiście przeżyły togo typu tragedie. – I tak, i nie. Na przestrzeni lat ukazało się przeszło 600 tysięcy egzemplarzy moich książek. Wciąż są one czytane. Na spotkaniach prywatnych i w bibliotekach wspominałem czytelnikom o moich planach pisarskich. Mówiłem, iż chcę rozmawiać z kobietami, które zostały zgwałcone. Ludzie odnajdywali mnie sami. Mówili: jest u nas taka kobieta. Przekazywali adresy. Doszło do wielu spotkań. Ton temat zafascynował mnie jak drugie morze. – A więc kobiety niegdyś zgwałcone otwierały się przed panem i dzieliły się swoimi myślami, przeżyciami, cierpieniami? – Nie było to łatwe, ale uparta praca dała efekty. Początek takich rozmów bywa bardzo trudny. Po przebiciu muru milczenia zaczyna wylewać się prawda. Jest takich nieszczęsnych więcej niż nam się wydaje. Jedna zgwałcona została w czasie ostatniej wojny na Ukrainie w okresie słynnych rzezi polskich rodzin osadniczych. Stało się to podczas jej wesela. NA jej oczach męża, rodziców oraz gości zakatowano na śmierć. Po gwałcie pozostała w ciąży. Ponieważ tworzyłem postać fikcyjną, pomyślałem po rozmownie z nią, iż rzeczywistość przekracza czasem wyobraźnię. Po licznych konsultacjach z osobami, na których dokonano przemocy, wyrobiłem sobie pogląd na sprawę przymuszania kobiet do rodzenia po gwałcie. – A wiec bohaterki pana powieści nie są replikami kobiet, z którymi przeprowadził pan rozmowy? – Dokonałem literackich syntez autentycznych postaci. Uznałem, iż główna bohaterka, Elwira, nie może do końca zostać matką heroiczną. Ale Beryl Roow urodziła i przykładnie wychowała bliźnięta poczęte w gwałcie. Autentyczna i serdeczna obrończyni życia nie narodzonego, Flora Tokarsky, chyba najbardziej krystaliczna postać w powieści, znajduje okazje, by wykrzyczeć swoje uzasadnione racje. – Czego dowiedział się pan w trakcie rozmów z kobietami zgwałconymi o tym, co działo się z nimi po takim zdarzeniu? – Nie spotkałam ani jednej kobiety, która po brutalnym gwałcie chciała urodzić dziecko. Gwałt był dla nich zbezczeszczeniem moralnym i fizycznym. A największą torturą psychiczną. Jaką można sobie wyobrazić, było dla tych, co zdecydowały się z takich, czy innych względów urodzić, czekanie. Dziewięć miesięcy upokorzeń i pytań, kto się urodzi? Jakie cechy dziecko odziedziczy? – Nie zajmuje pan w powieści jednoznacznego stanowiska na temat, czy kobieta po gwałcie ma urodzić, czy nie? – Na podstawie moich obserwacji stwierdzam, iż matka, stworzona do miłości, nie może pragnąć takiego dziecka. Przecież kobieta stworzona jest, aby poczynać w rozkoszy, aby kochać dziecko. Jeżeli wszystko to jest odwrócone, zniweczone, zbezczeszczone, nie można kazać jej rodzić takiego dziecka. Może natomiast podjąć taką decyzję sama, ale w wolności, nie pod przymusem. Osobiście odnoszę się z wielkim szacunkiem do kobiet, które urodziły po gwałcie. Uważam je za matki heroiczne. Ale zdecydowanie pozostaję na stanowisku, iż w społeczeństwie cywilizowanym bohaterstwa i niezwykłości nie można żądać ustawą i wymuszać więzieniem. Bo to przemoc i chociaż być może moralne w pojęciu jakiejś moralności, to przecież niemoralne. – Pana stanowisko jest głosem w dyskusji nad ustawą o przerywaniu ciąży. – Pisząc książkę, staram się spełnić obowiązek wobec czasów, w których żyję. Nie mogę zgodzić się, aby kobiety zostały ubezwłasnowolnione w kwestii macierzyństwa. Mój „Gwałt” jest swojego rodzaju krzykiem o ratunek dla wiedzionych na stos „czarownic”. Po poznaniu krzywdy kobiet bestialsko zgwałconych jestem pewien, że cywilizowany świat przymuszenie do rodzenia po gwałcie oceni w przyszłości tak jednoznacznie, jak ocenia się dziś palenie niegdyś na stosach „czarownic” i mędrców, których prawdy są dzisiaj oczywiste. – Dlaczego nie wydał pan od razu swojej książki w którejś z oficyn? – Moje pierwsze próby wydania „Gwałtu” nie powiodły się z przyczyn pozaliterackich. Nie ma obecnie cenzury i to czy książka ukaże się, czy nie, zależy od umowy między pisarzem a wydawcą, jest jednak określona presja. Po wydrukowaniu kilkudziesięciu odcinków na łamach „Głosu Wybrzeża” zaczęły nadchodzić listy świadczące, iż temat jest „trafiony”. Ludzie dzielą się swoimi przemyśleniami na temat tego ważnego problemu społecznego. – Dlaczego posłużył się pan anielsko brzmiącym pseudonimem? – Sprawa pseudonimu jest nieco groteskowa. Na początku lat 90. zorientowałem się, iż dla naszych licznych nowych wydawców liczy się właśnie; angielskie brzmienie nazwiska. Mogę przytoczyć przykład. Podczas wizyty w jednej z takich nowych oficyn zaoferowałem wznowienie „Lotu Pingwina”. Moje nazwisko jednak nie było tam znane. Wymyśliłem więc na poczekaniu nazwisko Carl Yesler Desmontt i ku mojemu zdumieniu wydało się ono wydawcy znajome. Przy pierwszej okazji postanowiłem więc zmienić nazwisko Ale ostatnio dostąpiłem satysfakcji, bo zarówno redakcia „Głosu Wybrzeża”, jak i dwaj polscy edytorzy, z którymi prowadzę wstępne rozmowy na temat wydania „Gwałtu”, zażądali jednoznacznie, abym książkę podpisał swoim nazwiskiem. – Dziękuję panu za rozmowę. Rozmawiała: Katarzyna Korczak Lesław Furmaga urodził się w 1933 r. Ukończył Wydział Rybactwa Morskiego Wyższej Szkoły Rolniczej w Szczecinie. Pracował na przemysłowych statkach rybackich, które poławiały w rejonach Afryki i Antarktydy. Był także wykładowcę w Wyższej Szkole Morskiej w Gdyni. Jest nadal czynnie związany z żeglarstwem, gospodarką morska i żegluga. Debiutował jako prozaik w 1966 roku. Jest autorem powieści dla dorosłych i dzieci, scenariuszy filmowych i słuchowisk radiowych. Wydał między innymi „Rzeka bez brzegu” (1974). „Skarb z piaszczystego półwyspu” (1975), „Krab i Joanna” (1977), „Między strugami deszczu” (1980), trylogię „Lot pingwina” – t. I. „Zaokrętowany”(1981), t. II: „Słońcem i lodem” (1983), t. III „Burza i powrót” (1986). „Żagle w tarczy” (1987). Wydał także: „Między Cape Town i Casablanca” (1989) „Kawał nieba” jako II tom „Żagli w tarczy”, wraz ze wznowieniem t. I (1991), „Mały słownik morski” (1993), „Mały leksykon krzyżówki” (1993). „Uniwersalny leksykon haseł...” (1994), „Kolorowa ortografia – słownik” (1995), „Kolorowa ortografia” (1996). Jest laureatem Nagrody Literackiej im. Conrada Korzeniowskiego (1974), nagrody i wyróżnienia przewodniczącego Komitetu ds. Radia i Telewizji (1985), Nagrody Literackiej im. Marcina Borzymowskiego (1986). Nagrody Literackiej Wydawnictwa Glob – Złoty Delfin (1986). Przedkładali uprzejmie Panu Redaktorowi do ewentualnej publikacji pierwszą cześć materiału literackiego, który w latach 1981 – 1985 został usunięty przez cenzurę z drukowanej w tym czasie mojej trylogii „Lot pingwina” Będąc swego czasu pracownikiem Świnoujskiej „Odry” i Szczecińskiego „Transoceanu” tomy „Lotu...” nawiązywały do ówczesnej sytuacji w tych przedsiębiorstwach. Rękopis „Lotu pingwina” zakupiła Biblioteka Wojewódzka w Szczecinie, także znaczna część nakładu tego tryptyku trafiła do bibliotek w Szczecinie i województwie, dokąd byłem proszony na liczne spotkania autorskie. W powieści poza wątkami osobistymi bohaterów dominował wątek polityczny, będący literacką relacją z kraju i licznie rozsianych po świecie statków gdzie szereg zdarzeń zapowiadał rychły już upadek realnego socjalizmu. Trzy tomy „Lotu...” wydane łącznie w przeszło stu tysiącach egzemplarzy/rozeszły się natychmiast i szybko doczekały wielu recenzji i rozpraw. M.in Przewodnik po współczesnej polskiej literaturze marynistycznej, „WYCHOWANIE” (praca zbiorowa) wyd. Glob Szczecin 1989 – pisał „Ma też książka Furmagi swój drugi wymiar – publiczny. W tym przypadku kształtowany jest on przez burzę lat osiemdziesiątych. A zatem polityka wkracza na pokład.. Gdy na statek dociera wieść o Sierpniu w trybach maszynki zazgrzytało na nowo. Wychodzą na jaw nowe garby nowe pokrętności ludzkich losów... albo: PROZA POLSKA od 1996 – Piotr Kuncewicz: „Mocne miejsce w marynistyce ostatnich lat zyskał sobie Lesław Furmaga... jak dotychczas główne jego dzieło „Lot pingwina” to trylogia złożona z trzech części... Tytułowy Pingwin, poza sensem metaforycznym, to przezwisko Karola Poręby eks – dziennikarza, który uchodząc nieprawidłowością politycznym i rozdźwiękom domowym... krzepnie wewnętrznie...” Ale niestety, wrażenia czytelników i recenzentów w odniesieniu do nurtu politycznego książki, mogą dotyczyć jedynie śladu tego, co autor napisał, bo jedynie ślad pozostał po tekście autorskim w ocenzurowanej książce. Ta powieść mimo, iż ma już swoją historię, mimo, że była przedmiotem wielu spotka autorskich, że pełny jej tekst opublikował jeden z bardzo popularnych dzienników, mimo, że była i jest tematem bulwersujących listów, które nadal przychodzą do autora jako pozycja książkowa wydana została przez przedsiębiorców gdańskich, z przesłaniem szczególnym. Znany nie tylko na Wybrzeżu pisarz, którego książki wydano łącznie w blisko milionowym nakładzie, tym razem wystąpił pod swoim zagranicznym pseudonimem. Nie trudno jednak odgadnąć jego prawdziwe nazwisko z uwagi na jedyne i niepowtarzalne opisy związku człowieka i morza oraz udzielone już wywiady. Książka wbrew pozorom nie została napisana w kraju mogącym być Irlandią Północną, a podobny dramat jest możliwy także w Polsce... Rzecz dotyczy przecież bardziej kobiety niż morza, bardziej ludzkiej tragedii niż oeanicznego huraganu, bardziej natury człowieczej niż żywiołu ziemi i morza... Dziwne, ale dotychczas nikt z twórców nawet wielkiej literatury światowej nie podlał tak drastycznego tematu moralnego jak „Cari Yesler Desmontt” w swoim „Gwałcie”. Wydawcy, znani Gdańscy Obywatele zastrzegli sobie, że przynajmniej pierwsza edycja „Gwałtu” nie może trafić do sieci handlu książką. Jest to bowiem pozycja szczególna i otrzymać ją można jedynie w upominku od znanych osób, które nabyły prawo do jej przekazania Państwu. Autor oczekuje jednak na dalsze listy, które zamierzamy wydać w ślad za książką, jako głosy w dyskusji na temat najbardziej bulwersującego obecnie problemu moralno – społecznego a być może także politycznego... Życzymy interesującej lektury. Banki, wielkie zakłady produkcyjne i usługowe, luksusowe restauracje, towarzystwa ubezpieczeniowe i inne instytucje, – między innymi materiałami reklamowymi wydają liczne foldery. Foldery te mimo często znakomitej formy graficznej nie mają innej wartości poza reklamową i nie są przechowywane przez klientów. Sensacyjna powieść znanego autora, wylansowana już przez czasopismo a jeszcze nie wydana jako pozycja książkowa, może stać się znakomitym nośnikiem reklamy na wysokim poziomie. Z uwagi na bulwersującą treść książki (liczne listy czytelników po publikacji prasowej) i uznany już wysoki poziom literacki, w przypadku połączenia jej z folderem, pozyj a taka pozostanie w bibliotece domowej i będzie wypożyczana osobom innym. Część nakładu przekazana odpowiednim wypożyczalniom także będzie funkcjonować na rzecz reklamy. Prawo do wydania książki w połączeniu ze swoim folderem winno być udostępnione zaledwie kilku lub kilkunastu przedsiębiorstwom. Powieść z ewentualną dedykacją imienną autora wręczana byłaby przez przedsiębiorców na bankietach, promujących zakład spotkaniach oraz w innych okolicznościach godnym tego klientom. Stanowiłoby to nową atrakcyjną i wspierającą kulturę form popularyzowania przedsiębiorstwa. Należy zaznaczyć, że koszty wydania książki w taki sposób, nie byłyby wyższe od kosztów związanego z nią folderu. DO REDAKCJI GŁOSU WYBRZEŻA I AUTORA POWIEŚCI „GWAŁT” Nawiązując do prośby Redakcji o listy na temat przeżyć i postawy Marii Elwiry bohaterki „Gwałtu” piszę chociaż nie znam jeszcze zakończenia książki. Kilka lat temu moją siostrę w małym miasteczku na Śląsku zgwałcili skini czy inni zwyrodnialcy. Dziewczyna po gwałcie została w ciąży. Nie był to może tak straszny gwałt jak Marii Elwiry ale skutki jego były podobne. Dziewczyna przez długi czas unikała chłopców i w ogóle stała się jakaś dziwna. To już nie była dawna Bożenka. Ojciec i Matka w ogóle rozmawiali z nią o tym, że ona jest w ciąży, bo bali się, że dostanie obłędu. Bożenka domyślała się tej okropności, ale rodzice i ja uspakajaliśmy ją, że wszystko będzie w porządku. Byłam u niej wtedy. Wszyscy czuli i potwierdzali to lekarze, że aby powrócić ją do normalnego życia, musi o tym strasznym wydarzeniu zpomnieć. Nawet powinna omijać miejsce gdzie to się stało, chociaż był ono na drodze do z domu do pracy. Bożena chodzi do dziś drogą dalszą. Minęły lata a Bożenka ciągle nie jest tą wesołą lubiącą zabawę dziewczyną. Mamy jedna nadzieję, że ona wyjdzie za mąż będzie miała dzieci i ułoży sobie normalne życie. Nie wyobrażam sobie jednak jej życia w tym miasteczku gdyby przymuszono ją do urodzenia tego dziecka. Jako katoliczki pytałyśmy o to z mamą zaprzyjaźnionego księdza. Nieprawda, że księża są bezmyślni. On powiedział, że o ofiarę poświęcenia swojego życia dla kogoś innego można człowieka tylko prosić, ale nie można mu takiej ofiary nakazać. On powiedział, że dałby rozgrzeszenie mojej siostrze za to, że nie urodziła, jeżeli czuła, że nie ma powołania do macierzyństwa, dziecka po zwyrodnialcach. „Gwałt” będę czytała do końca w gazecie, a gdy wyjdzie w wydaniu książkowym, kupię ją, ale siostrze swojej jej nigdy nie polecę, bo ona za wiele przeżyła sama. Ze wszystkich stron słyszy się tylko o tym, że najważniejsze jest dziecko poczęte. Nikt nie mówi i nie pisze o tym, że istnieje jeszcze dziewczyna – kobieta, tak jakby ta kobieta nie była człowiekiem. Tak nie jest. Są różne sytuacje. Nie każda ciąża jest z woli urodzenia jeszcze jednego dziecka. Wasza powieść każe pomyśleć czy zmuszenie kobiety do urodzenia dziecka jest sprawiedliwe, czy często nie jest to, jak pisze autor, jeszcze jeden gwałt i wielka krzywda. Piszę ten list bo byłam blisko podobnego nieszczęścia. Pozdrawiam autora książki i Redaktorów „Głosu Wybrzeża” Barbara Z. z Gdańska GŁOS CZYTELNIKÓW „Gwałt” a polityka Drukowany na Waszych łamach „Gwałt” wzbudził moje duże zainteresowanie. Gdyby druk tej książki rozpoczął się po wyborach parlamentarnych można by sądzić, że to Unia Pracy, odrabia zaległości w ideologicznych staraniach o kształt naszego państwa. Długo byłem sympatykiem tego ugrupowania. W poprzednich wyborach oddałem głos właśnie na tę partię. W ostatnich wyborach głosowałem jednak na inne ugrupowanie. Owszem, nadal jestem za państwem świeckim i przeciw jakimkolwiek przymusom wyznaniowym, także przymusowi rodzenia oraz wikłania się Polski w poddańcze układy z kimkolwiek... Ale potrzebny jest ruch społeczny przeciwstawiający się przenoszeniu totalitarnego ustroju Kościoła, do ustroju państwa. Konieczne staje się publiczne demaskowanie tego co zakłamane płynie z tysięcy ambon oraz rozgłośni i gazet polityczno – chrześcijańskich. Unia Pracy całkowicie zawaliła szeroko pojętą pracę ideologiczną ze społeczeństwem, albo nawet takiej pracy w ogóle nie podjęła. Zresztą inne partie pozaklerykalne podobnie. Przegrana unii w ostatnich wyborach wydaje się logiczna. Gdyby to świeckie ugrupowanie zgromadziło wokół siebie tylko część twórców o poglądach tożsamych z jej programem ideowym, gdyby inspirowało na szerszą skalę dyskusje światopoglądowe, gdyby wypromowało kilka takich książek jak „Gwałt” i zdemaskowało obłudę, wypełniłaby się obecna próżnia w popularyzowaniu ideologii pozaklerykalnej, a organizacja prowadząca taką działalność, lub ją przynajmniej popierająca zdobyłaby popularność nie tylko za przemówienia w Sejmie. Czy jakaś partia niekościelna lub jej kulturalne agendy ogłosiły konkurs np. na plakat przeciwstawiający się zniewoleniu kobiet do rodzenia, konkurs literacki na powieść w rodzaju „Gwałtu”, scenariusz filmowy preferujący ogólnoludzkie wartości moralne ponad zawężonymi wartościami chrześcijańskimi? Owszem, organizacje te zadrukowały tony papieru, ale jedynie hasłami wyborczymi, a przecież jeden spektakl telewizyjny kabaretu Olgi Lipińskiej więcej czyni przeciw zakłamaniu, niż tysiące takich plakatów. Należy za autorem „Gwałtu” demaskować zakłamany język kleru i podporządkowanych mu partii politycznych. Owo „zabijanie dzieci”, nazywanie posłów lewicy zbrodniarzami, a równych praw z innymi wyznaniami – prześladowaniem. Myślę, że po przegranych wyborach lewica powinna w swej czteroletniej kampanii na rzecz powrotu w państwie rządów świeckich i światłych zdemaskować, także środkami kultury i sztuki, zacofanie i promować demokrację oraz ogólnoludzkie wartości moralne. Jest w tej chwili puste miejsce na głęboko umocowaną w społeczeństwie partię ludzi przeciwnych panoszącemu się ogłupianiu społeczeństwa. Potrzeba jednak nowej literatury, filmu, sztuki, w których nie podporządkowani temu ogłupianiu znajdą swoje odbicia i wzorce. Krzysztof Kilijanek Gdańsk