Fagundes Telles - W kamiennym kręgu
Szczegóły |
Tytuł |
Fagundes Telles - W kamiennym kręgu |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Fagundes Telles - W kamiennym kręgu PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Fagundes Telles - W kamiennym kręgu PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Fagundes Telles - W kamiennym kręgu - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Lygia Fagundes Telles
W kamiennym kręgu
Wstęp
Brazylijska pisarka Lygia
Fagundes Telles pierwszy swój zbiór opowiadań napisała będąc jeszcze
licealistką, ale mimo zachęty ze strony wydawców nie opublikowała go, uważając,
że jest za słaby. Następne utwory ukazały się, kiedy była na uniwersytecie i
studiowała prawo. Od roku 1944 aż po dzień dzisiejszy Lygia F. Telles wydała
wiele zbiorów opowiadań i nowel, które przyniosły jej liczne nagrody literackie
w kraju i za granicą. Jako powieściopisarka zadebiutowała wydaną w 1954 roku
powieścią "W kamiennym kręgu". Następnie napisała jeszcze dwie powieści: "Ver~ao
no aquario" ("Lato w akwarium") i "As Meninas" ("Dziewczęta"). Tak w jej
nowelach, jak i w powieściach dominującym tematem są "Les jeunes filles en
fleur". W "Ciranda de pedra" ("W kamiennym kręgu") autorka z wielką maestrią
kreśli postać zagubionej i wyobcowanej ze świata dorosłych dziewczynki. Z dużą
wnikliwością pisze o charakterach młodych ludzi, co było jak na owe czasy bardzo
odważne, bo dotykało tematów "tabu". Słowna wstrzemięźliwość pisarki w wyrażaniu
uczuć i przeżyć jej bohaterów przypomina styl Katherine Mansfield i tak ją
nazywają brazylijscy krytycy. W roku 1980 powieść została przerobiona na serial
Tv, który przez wiele miesięcy również i polskich widzów trzymał w napięciu. Ale
w czasie lektury czekają nas rozmaite niespodzianki. W książce Czytelnik odkryje
inną Wirginię i innych towarzyszy jej dziecięcych lat. Występującym w serialu
bohaterom zmieniono imiona: i tak Carlos w powieści nosi imię Konrad, a Sergio -
Afonso. Kilka drugoplanowych postaci filmowych w ogóle w książce się nie
pojawia, a niektóre z nich opisane są zaledwie paroma zdaniami. Bo to jest
przede wszystkim historia Wirginii... (Od Tłumaczki) Dla Zazity i Durvala "O
usta studni, o źródłem darzące,@ co mówią jedno nie zmącone niczem...@" (Rilke,
"Sonety do Orfeusza", Część druga, XV, przeł. M. Jastrun.) Część pierwsza I
Wirginia szybko weszła po schodach i zamknęła się w pokoju. - Otwórz, dziecko -
rozkazała z zewnątrz Luciana. Wirginia oparła się o ścianę i zaczęła obgryzać
paznokcie, równocześnie śledząc wzrokiem mrówkę, która pełzła po drzwiach.
"Jeżeli wejdziesz tu, w tę szczelinę, to umrzesz" - wyszeptała, zdmuchując ją na
podłogę. "Ja cię uratuję, głupia, nie bój się" - powiedziała na głos. I odsunęła
ją wskazującym palcem. W tym momencie dostrzegła swój paznokieć obgryziony aż do
żywego mięsa. Pomyślała o paznokciach Oktawii. I rozgniotła mrówkę. - Wirginio,
ja nie żartuję, moje dziecko. Otwieraj natychmiast! Już! - Teraz nie mogę. - Nie
możesz, dlaczego? - Mam coś do roboty... - odpowiedziała wymijająco. Myślała o
Konradzie, o tym, jak jej tłumaczył, że zwierzęta są jak ludzie, że mają ludzką
duszę i że zabicie zwierzątka to tak, jakby się zabiło człowieka. "Jeżeli
będziesz zła i będziesz zabijać dla przyjemności, to w twoim drugim życiu
staniesz się zwierzęciem, ale takim ohydnym, żmiją, szczurem, pająkiem..."
Położyła się na podłodze i pełna strachu przeczołgała się aż do połowy pokoju. -
Albo zaraz otworzysz, albo poskarżę się twemu wujowi. Czy tego chcesz, chcesz
tego? Wirginia zatrzymała się. Od bycia żmiją bolały ją łokcie, dużo lepiej być
motylem. Zapewne Oktawia będzie motylem, jest taka śliczna. "Ja jestem brzydka i
zła, zła, zła" - wykrzyknęła, bijąc pięściami o podłogę. Z wyzwaniem uniosła
wysoko głowę. - Możesz wszystko opowiedzieć. Wuj Daniel mną nie rządzi, rządzi
mną tylko mój ojciec! Słyszałaś? Mój ojciec! Luciana nie odpowiedziała i
Wirginia podniosła się ogarnięta nagłym strachem. Mówiła za głośno. Czy matka
mogłaby usłyszeć? Zaczęła nawijać na palec koniec grzywki. "Nie, nie słyszała. A
jeżeli nawet usłyszała, to i tak nie zrozumiała". Otworzyła drzwi i gdy tylko
służąca weszła, przyjrzała się jej twarzy. Uspokoiła się. "Tylko wtedy naprawdę
się gniewa, kiedy ja o tym mówię". Zaśmiała się po cichu. - Gdzie jest ta druga?
- zapytała Luciana podnosząc z podłogi spinkę do włosów. - Zgubiłam. - No to
pójdziesz ze wstążką. - Nie, z wstążką nie! Moje włosy są za gładkie. Wyglądam
tak brzydko... - No to pójdziesz bez niczego - obojętnie powiedziała Luciana.
Podeszła do komody koloru brudnoróżowego i wyciągnęła szufladę. Ta się zacięła.
Pociągnęła ją z większą siłą. - Kopnij ją, to zaraz się wysunie. - To dobry
sposób. Jak wszystko się porozbija, to swoje rzeczy będziesz trzymała na
podłodze. - Wyjęła z szuflady parę białych podkolanówek. - Kiedy stamtąd
przywieziono te meble, były jeszcze nowe. - Kłamstwo - powiedziała po cichu
Wirginia. Mówiła szeptem, aby matka na dole nie usłyszała. - Bruna dała mi to
wszystko takie, jakie jest teraz. Ojciec podarował jej całe nowe umeblowanie i
wtedy ona mi dała te. Wuj Daniel powiedział mi kiedyś, że sprawi mi niebieskie
meble, ale nic mi nie kupił. - On ma inne wydatki... - No tak. Ale obiecał, że
mi kupi nowe meble i nic z tego. Bruna powiedziała, że on ma obowiązek dawać
wszystko mojej matce i mnie. A Bruna wie. - Czy to za mało, co on daje? - Nic
nie chcę wiedzieć, wiem tylko, że miał mi dać niebieskie meble, a nie dał.
Luciana otworzyła szafę, wyjęła z niej sukienkę i rozwiązała szarfę. Jej ruchy
nie wskazywały na żaden pośpiech. "Tak, od tyłu wygląda na białą" - zdecydowała
Wirginia, patrząc kątem oka na włosy dziewczyny. Były błyszczące, lekko falowały
spięte na karku klamrą. Na klamrze wymalowany był czerwony motyl. Przypomniała
sobie mrówkę i instynktownie popatrzyła na swoje ręce. Ręce Konrada to ręce
księcia. Jego palce nigdy nie rozgniotłyby niczego. - Luciano, słuchaj, czy ty
też tak uważasz, że jak człowiek jest zły w tym życiu, to w następnym rodzi się
zwierzęciem? Boję się, że urodzę się żmiją. - Ty już jesteś żmijką - tkliwie
powiedziała Luciana. - A ty jesteś Mulatką - odpowiedziała Wirginia takim samym
tonem. - A że go kochasz, to wszystko tak robisz, jakbyś była białą. - Kogo? Kto
to jest? - zapytała Luciana. Przybrała drwiący wyraz twarzy, ale jej głos
zabrzmiał delikatnie. A w tym delikatnym tonie wyczuwało się jakieś rozdarcie. -
Nikt, ja tylko zażartowałam. Pozwoliła się ubrać. Zanadto się zdradziła,
zanadto. "Teraz ona wie, że ja wiem". Popatrzyła na Lucianę niespokojnym
wzrokiem. Wyraz twarzy dziewczyny pozostał nie zmieniony. "Ona udaje, że nic jej
to nie obchodzi, ale ma ochotę mnie udusić". Kiedy poczuła na swej szyi jej
palce zapinające kołnierzyk, przeszedł ją dreszcz pomieszany z dziwnym uczuciem
rozkoszy. Zobaczyła się martwą w wianuszku od pierwszej Komunii. Przyprowadzone
przez Frau Hertę, ubrane na czarno, zalewające się łzami, przybyły Bruna i
Oktawia. "Myśmy tak tobą gardziły, a teraz umarłaś!" W nogach trumny jej ojciec
prawie nieprzytomny z płaczu rozpaczał: "To była moja ukochana córeczka,
najmłodsza, najładniejsza z nich trzech". Konrad, bardzo blady, w ciemnym
garniturze, zjawił się z bukietem lilii: "Miałem się z nią żenić, kiedy
dorośnie". Ktoś podszedł do Frau Herty: "Ale gdzież jest Daniel, dlaczego nie
przyszedł na pogrzeb?" A na to Frau Herta głośno, aby wszyscy słyszeli: On
uciekł z Lucianą, oboje uciekli, teraz, w tej właśnie godzinie zabawiają się ze
sobą, śmieją się i śpiewają: "W lasku Idy trzy boginie..." Wielkie łzy potoczyły
się z oczu Wirginii. Jak on miał odwagę uciec, zostawiając ją tutaj martwą? Ręką
zakryła usta, aby powstrzymać łkanie. I śpiewać arię o trzech boginiach, właśnie
tę arię, której matka tak lubiła słuchać! - Dlaczego płaczesz? - Ucho mnie
zabolało. - Chcesz lekarstwo? - Już przeszło. Luciana wypchnęła ją z pokoju. -
Chodź umyć twarz. W zupełnym milczeniu pozwoliła się umyć. Przechodząc przed
lustrzaną szafą, spuściła oczy. Miała ochotę zbić tę swoją chudą postać o
włosach ciemnych i prostych, takich samych, jakie miała gałgankowa czarownica,
którą Margarita kupiła na targu. Pomyślała o siostrach. Mogła znieść obraz
Bruny, która była śniada i wysoka jak ojciec, ale Oktawia, ach, Oktawia ze
swoimi prawie blond lokami opadającymi na ramiona i z białymi dłońmi, tak bardzo
białymi... Złapała Lucianę za fartuch: - Luciano, nie chcę dzisiaj iść! Dzisiaj
nie! - Jak to, nie chcesz? - Nie, na miłość boską, dzisiaj nie chcę, aby one
mnie widziały! Kiedy przyjdzie Fr~aulein, powiedz, że jestem chora, na miłość
boską, pozwól mi zostać z tobą, wszystko zrobię, co tylko będziesz chciała!
Pomóż mi! Luciana uśmiechnęła się. - Jasne, że musisz iść. To są twoje siostry.
Tak dobrze wychowane, takie ładne! - Nienawidzę ich! - A Konrada? Jego też
nienawidzisz? Wirginia wbiła palce w mydło: na jedno mgnienie oka zobaczyła w
lustrze białej szafki odbitą twarz Luciany. "Ona mnie nienawidzi", pomyślała
unosząc brwi. Zmęczyła się walką, chciała teraz być jakąś drobną rzeczą,
nieważną istotą, która wzbudzałaby litość. - Moje włosy są okropne. Prawda? -
Spróbuję zrobić parę loków. - Wiesz dobrze, że nie można zrobić z nich loków.
Moje włosy nie kręcą się nawet na papilotach. Wiesz o tym... - Lubię loki, to
takie ładne! Musi być przyjemnie czesać włosy Oktawii, przesuwać po nich ręką...
- Nawet na papilotach... - Coraz bardziej staje się podobna do twojej matki.
Kiedy wyrośnie, będzie taka sama jak matka. A Bruna jest podobna do doktora
Natercia. Oktawia jest zupełnie inna niż ty i Bruna. Taka delikatna, wygląda,
jakby była z porcelany... - Na darmo moczysz mi głowę, żaden lok się nie uda.
Pozwól mi już odejść... - Zabawne, ona jest tak podobna do Konrada, jakby byli
rodzeństwem. Zobaczysz, że się pobiorą. Wirginia ugryzła się w krostkę, którą
miała w ustach, aż poczuła smak krwi. - Wuj Daniel jest nieprzytomny na punkcie
mamy. Jeżeli jakaś inna kobieta go pokocha, to on tak zrobi prosto w twarz tej
drugiej - powtórzyła - tak zrobi - i gwałtownie splunęła do umywalki. Wraz ze
śliną spłynęła nitka krwi. - Pluję krwią! Umrę, Luciano, na pewno umrę! -
Ugryzłaś się w usta - powiedziała Luciana nabierając dłonią wodę z kranu i
spłukując nią krew. Wirginia wzrokiem pełnym błagania patrzyła na jej ruchy. -
Luciano, ja umrę, nikt mnie nie kocha, nikt! Powiedz, że mnie kochasz, na miłość
boską, powiedz, że mnie kochasz! - Nie płacz tak głośno! Chcesz, żeby twoja
matka cię usłyszała? Wirginia zakryła sobie usta ręką. Głęboki szloch wstrząsnął
jej ramionami. - Powiedz, Luciano... - Cała się rozczochrasz. - Chcę być
rozczochrana, nienawidzę moich włosów - wykrzyknęła szarpiąc włosy. Rzuciła się
na podłogę. - Chciałabym umrzeć... - Zabrudzisz sukienkę, a nie masz drugiej. -
Nikt mnie nie kocha, nikt! Siostry nie zwracają na mnie uwagi. Matka lubi tylko
wujka Daniela... Tylko ojciec mnie kocha, tylko on dobrze mi życzy, ach, mój
kochany tatuśku, zabierz mnie z tego domu!... Chcę być z tobą... Szlochy powoli
rzedły, aż w końcu zmęczenie ją uspokoiło. Wyciągnięta na brzuchu, z czołem
wspartym na dłoniach, wyczerpana płaczem przyglądała się maleńkiej kałuży łez,
która utworzyła się na kaflowej posadzce. Zacisnęła powieki, aby dwie ostatnie
łzy spłynęły razem. Kiedy poczuła, że spływają, ponownie otworzyła oczy.
"Wygląda jak słoń" - pomyślała, widząc, jak te krople łączą się z innymi i
tworzą coś na kształt trąby. Palcem nadała lepszy kształt. "A tak to lecący
ptaszek, a teraz to drzewo..." Znudziła się zabawą i rozejrzała wokoło. Była
sama. Podniosła się, przetarła twarz ręcznikiem, ze złością przeczesała ręką
włosy. Na palcach zeszła po schodach. Przechodząc obok drzwi niebieskiego pokoju
wstrzymała oddech: "Matka zasnęła". Tak dobrze było, kiedy spała. Obłąkani
powinni spać przez cały czas, i w nocy, i w dzień. Tak jak lalki, które
otwierają oczy tylko wtedy, kiedy się je wyjmuje z pudełka. Oktawia miała taką
lalkę z długimi rzęsami, która zawsze spała. Weszła do kuchni. Luciana szykowała
herbatę. Wirginia wzięła jedną grzankę i zaczęła ją chrupać. - Bruna
powiedziała, że gdyby mama nie opuściła ojca, nie byłaby teraz taka chora. Ona
uważa, że to kara boska. - Przecież dobrze wiesz, że to się zaczęło, kiedy ona
jeszcze mieszkała z twoim ojcem. No więc? Ale jeśli istnieje kara, to ja już
wiem, kto został ukarany. Wirginia zamyśliła się: to tak, jakby Luciana słyszała
to, co mówiła Bruna. Daniel na przykład nigdy więcej nie spędzi takiego
popołudnia - pomyślała, patrząc na kolorowy kalendarz. Na obrazku pod drzewem
siedziało dwoje zakochanych, obok stał koszyk pełen truskawek i kwiatów. Ona
radosna, ubrana w lekką suknię. Rozpuszczone blond włosy sięgały do ramion.
Słomkowy kapelusz leżał na trawie. Młodzieniec ubrany w biały pulower, białe
spodnie, nachylał się nad dziewczyną, jakby wdychał jej zapach. Był trochę
podobny do Konrada, miał taki sam książęcy wygląd. "A ta idiotka do kogo jest
podobna?" - zapytała samą siebie wykrzywiając usta. Powoli oblizała palce
usmarowane masłem. Któregoś dnia natrze tłuszczem owe włosy. Mogłaby wykłuć jej
oczy. A wtedy koniec z piknikiem! Zakochany uciekłby w te pędy. Zaśmiała się
cichutko. Uciekłby w te pędy! A z tego wszystkiego pozostałyby tylko drzewo,
trawa i koszyk z truskawkami. Spoważniała. "Czyż to nie kara?" Pikniki Daniela,
wszystkie, musiałyby się odbywać w pokoju przy zamkniętych okiennicach. Bez
słońca, bez trawy, bez drzew. A on nie znalazłby żadnego kwiatka, by móc go
ofiarować, tylko korzenie, korzenie, które chora widzi, jak wyrastają pomiędzy
jej palcami. - Tak jest. Ale gdyby nie on, to moja matka byłaby razem z ojcem i
siostrami. Wszyscy bylibyśmy razem. - Uspokój się, ty nic nie wiesz. - Wiem,
wiem - wyszeptała bez przekonania. Wzruszyła ramionami. Dlaczego o tych sprawach
nie mówiono jej wprost... Ona wie o wszystkim, ale nic nie mówi. I nawet jeżeli
coś powie, to będą to same kłamstwa, bo ona kocha wuja Daniela. Wychyliła się
przez okno, które wychodziło na podwórko. Liście brzoskwini były pożółkłe. Tak
naprawdę zielone to były sosny. Czy rzeczywiście miały kolory jak z widokówki?
Znalazła taką w szufladzie Oktawii i zapytała, co to za budynek wznosi się
między sosnami. "To klinika, w której przebywała nasza matka - odpowiedziała
Oktawia swoim obojętnym tonem. - Jeśli chcesz, to ją sobie zatrzymaj". Schowała
wtedy pocztówkę do kieszeni i kiedy wróciła do domu, pokazała ją matce. - "Gdzie
było okno twojego pokoju?" Chora wskazała okno na drugim piętrze. Żelazne kraty
wyglądały jak czarne nitki na tle błyszczącej w słońcu szyby. "To tutaj. To było
straszne - zajęczała. Ale zaraz chytrze się uśmiechnęła: - Pewnego dnia
chrabąszcz wywrócił się na grzbiet. A chrabąszcz, kiedy padnie na grzbiet, nigdy
więcej nie wstanie". Wróbel usiadł na brzoskwini, dziobnął listek i pofrunął
dalej, kontynuując swój lot. Wirginia śledziła go wzrokiem. Dobrze też byłoby
urodzić się ptakiem. Ptak nie zna takich kłopotów jak separacja rodziców.
Ptaszek nigdy nie będzie nienormalny. Zmarszczyła czoło: a może to się zdarza?
Koliber na przykład wygląda na takiego, z którym nigdy nic nie wiadomo... -
Lepiej jest być motylem - powiedziała, odwracając się do Luciany, która właśnie
wychodziła niosąc herbatę. Poszła za nią na palcach. Pokój tonął w półcieniu,
wypełniał go słodkawy i ciepły zapach. Chora leżała na sofie. Rozchylony na
piersiach niebieski szlafrok pozwalał dostrzec wychudły dekolt w kolorze gipsu.
Twarz wydawała się spokojna, otoczona pozbawionymi połysku blond włosami. - To
ty, Luciano? - spytała delikatnym głosem. Mówiła cicho, jak się mówi na
koncertach, zwracając się do sąsiada szeptem, przepraszając za niepokojenie go.
Wzrok jej padł na Wirginię. - Kim jest ta dziewczynka? Wirginia zbliżyła się.
"Znowu to samo, mój Boże, znowu!?" - To ja, mamo. Laura zamknęła oczy, duże, o
martwym spojrzeniu. Na twarzy miała wyraz spokoju, ale i zupełnego
zobojętnienia. - Jestem twoją matką, jestem twoją matką - powtórzyła jak
grzeczna dziewczynka, która wreszcie nauczyła się lekcji, ale jej nie
zrozumiała. Uśmiechnęła się. - Ja żartowałam... "Najlepiej poczekać",
zdecydowała Wirginia, klękając obok sofy. Gdyby ją zapytano, na co ma czekać,
nie umiałaby znaleźć odpowiedzi. Jedynie czekałaby. Pewnego razu zobaczyła ćmę
wplątaną w pajęczynę. "Uciekaj szybko, uciekaj" - pomyślała, nie mając odwagi
wtrącić się. Ale ćma pozwalała bez żadnego oporu otaczać się lepką szarą nicią,
którą wydzielał pająk. Podobnie widziała matkę zaplątaną w nici, które
przesłaniały jej oczy, uszy, usta. Teraz na nic by się zdało mówienie do niej.
Ani pokazanie jej czegokolwiek. Słowa i osoby odbijały się od tej otoczki
miękkiej, a jednocześnie opornej jak pancerz, uderzały i powracały, i znów
uderzały niepotrzebnym ruchem tam i z powrotem. Tylko jednej osobie udawało się
przebić przez tę osłonę: Danielowi. - Niech pani wypije herbatę, pani Lauro, bo
ostygnie - nakazała Luciana, robiąc porządek na toaletce. Podniosła z podłogi
puszek od pudru. - I proszę zjeść grzanki, wszystkie, co do jednej. Laura
wpatrzyła się w jakiś odległy punkt, tak jakby tam, poza Wirginią, siedziała
jeszcze jedna osoba. - W klinice podawano ryby do herbaty. Ale oczywiście o
gustach nie należy dyskutować... Wirginia dotknęła jej chudych dłoni.
"Zeszczuplała i jej stan się pogorszył", pomyślała, mając ochotę położyć się na
podłodze i nigdy już z niej nie wstać. - Twoja herbata, mamo... Laura delikatnie
uniosła filiżankę. Wypiła ją nie spiesząc się: - Zawsze lubiłam letnią herbatę.
I czerwone rybki. - Mamo, wczoraj pani Otylia postawiła mi 10 za wypracowanie na
temat zmierzchu... Słyszałaś, mamo? Chora odstawiła filiżankę i przez dłuższą
chwilę leżała nieruchomo, patrząc uparcie w sufit. Później powolutku odwróciła
głowę. Wyraz czułości zmiękczył twarde rysy jej wychudzonej twarzy. Przesunęła
ręką po włosach. - No i co, córeczko? Masz nową sukienkę? Wirginia zmrużyła
błyszczące oczy. - To była twoja sukienka, mamo. Czy nie przypominasz jej sobie?
Luciana przerobiła ją dla mnie, czy nie jest ładna? Laura niepewnym ruchem
pogłaskała ją po brodzie. Uśmiechnęła się. - Wiesz chyba, córeczko, że ja i twój
wuj chcielibyśmy dać ci wiele nowych sukienek, zabawek, różnych innych rzeczy...
Ale twój wujek teraz nie może, tyle wydał na mnie, rozumiesz? On wydał za dużo i
dlatego... - Ależ mamo, ja mam pełno sukienek, nie chcę już więcej! A zabawek
nienawidzę! - Wiem o tym, wiem... Jesteś bardzo dobrym dzieckiem. A teraz
powiedz mi, dokąd się wybierasz, taka elegancka? Hm!? Wirginia już zamierzała
jej odpowiedzieć - "idę do ojca", ale Luciana skończyła sprzątanie i podeszła do
sofy: - Idziemy, Wirginio? - Chciałabym zostać jeszcze chwileczkę... - Twój wuj
sobie tego nie życzy, wiesz przecież. - Jeszcze tylko pięć minut! - Ależ ona mi
nie przeszkadza - powiedziała Laura wyciągając rękę, aby uścisnąć dłoń Luciany.
Ale Luciana wcale nie zrozumiała tego gestu. Wychudła dłoń powróciła na kolana.
- Nawet nie wiem, jak ci mam dziękować, Luciano. Teraz znowu ta sukienka...
Daniel mówił, że sam nie wie, co by bez ciebie zrobił. A cóż dopiero ja? Ciemna
twarz pozostała niewzruszona. Jedynie jakiś błysk pojawił się w wykrojonych jak
migdał oczach. - Pani nie zjadła grzanek - zauważyła Luciana. I zwróciła się do
Wirginii: - A więc tylko pięć minut. I nie mów za dużo. Nie mów za dużo,
rozumiesz mnie? - Będę milczeć - obiecała z pokorą. Ale gdy tylko służąca
wyszła, wzięła w swe ręce dłoń matki. - Idę do domu mego ojca, mego ojca. Czy go
pamiętasz? Laura rzuciła na córkę przeszywające spojrzenie. "Ona jest przytomna
- stwierdziła Wirginia - zupełnie przytomna". I przeraziła się. - Naturalnie, że
pamiętam Natercia. Naturalnie. Jak on się miewa, dziecinko? Wyobraź sobie, ile
to już czasu... Wirginia poczuła na twarzy przypływ gorąca. Ona pytała o
wiadomości, a to się jeszcze nigdy nie zdarzyło. I była zainteresowana, ach,
jeszcze trochę, a Daniel i Luciana zostaną ukarani. "Zło w końcu zawsze ponosi
klęskę, jak smok za sprawą świętego Jerzego". - Tak powiedziała Bruna. A Bruna
wie. Oni zostaną starci na proch i Dobro zatriumfuje. Dobro, którym będzie
zdrowa matka powracająca do ojca i kochająca tylko jego. - Ty wiesz, że w każdy
wtorek spędzam tam popołudnie i on nigdy nie omieszka zapytać o ciebie, zawsze
taki smutny, małomówny... Pewnego razu Frau Herta powiedziała, że on nigdy już
nikogo nie pokocha, bo jeszcze o tobie nie zapomniał... Frau Herta powiedziała
to do pokojówki, ale ja słyszałam, przysięgam, że słyszałam. A jego dom,
mamo!... Jakiż to dom! Musisz kiedyś zobaczyć ten jego nowy dom, w starym stylu,
stojący w głębi trawnika, który nie ma końca. Jest tam altana pełna pnączy, a
obok altany wodotrysk, a wokół niego pięciu kamiennych krasnoludków, musisz
zobaczyć, jacy oni są śliczni, trzymają się za ręce! Tak przyjemnie jest pić tę
wodę, taka jest zimna. W zeszłym tygodniu on zmienił samochód na nowy, cały
czarny, z czerwonymi obiciami, coś pięknego! A Bruna i Oktawia wyglądają jak
dwie księżniczki... - Czy chciałabyś tam zamieszkać, moje dziecko? Wirginia
spuściła oczy pełne łez. - Ale tylko wtedy, jeżeli i ty tam będziesz. Laura
uśmiechnęła się uśmiechem, którego sensu dziewczynka nie mogła zrozumieć.
Zacisnęła na piersiach kołnierz od szlafroka. - Pewnego dnia i ty także będziesz
ubierać się jak księżniczka i będziesz się bawić z krasnoludkami w "Kółko
Graniaste"... Chcesz? - Ach, mamo! Gdybyśmy mogły!... Oni żyją tak wygodnie,
mają tyle rzeczy! Bruna powiedziała, że ojciec robi się coraz bogatszy i jest
największym adwokatem ze wszystkich. Jego książki wydają nawet za granicą. -
Bardzo go kochasz? - Uwielbiam go - powiedziała. Cieniutkim głosikiem dodała: -
Ale wujka Daniela też kocham. Laura, lekko dysząc, uniosła się, aby poprawić
szal, który jej spadł na kolana. Odwróciła głowę do ściany. - Lepiej, że jest
tak, jak jest, dziecinko - dodała osuwając się na poduszki. - A Bruna, a
Oktawia? Dlaczego nie przyszły mnie odwiedzić? A może były? Bruna została Bruną
dlatego, że była brunetką... - Mamo, posłuchaj - przerwała jej Wirginia. Nie
należało trwonić czasu na inne sprawy, musiała go wykorzystać, zanim pancerz
zamknie się na nowo. - Wysłuchaj mnie, dzisiaj będę się widziała z ojcem. Czy
chcesz, żebym mu coś przekazała od ciebie? Chcesz, żebym mu coś powiedziała?
Nikomu nic nie powtórzę, możesz mi zaufać! Co chcesz, żebym mu powiedziała?
Chora wyglądała, jakby nie słyszała ani jednego słowa. Splotła dłonie na karku i
z bólem poruszyła głową. - Chcę DAniela!... - On już idzie, już idzie. Zaraz
przyjdzie, ale teraz słuchaj, słuchaj! - I Wirginia pochyliła się nad jej twarzą
wyniszczoną chorobą, uniosła ją ku sobie, "jeszcze nie", krzyknęła. - Mamo,
słuchaj uważnie, ja mogę mu coś przekazać, ja mogę... Mamo, to ja, Wirginia! -
On nie pozwoli, żeby mnie zabrano, obiecał... Ale on nie może tu wejść... - Jaki
on, kto? - Chrabąszcz. Drzwi otworzyły się bez szmeru. Laura szybko usiadła. Ale
widząc Lucianę znowu opadła na poduszki. Była bliska płaczu. - Chcę Daniela,
Daniela... Luciana podeszła, wzięła szczotkę i zaczęła czesać jej włosy.
Zaplotła je z energią. - Będzie smutny, jeżeli zastanie panią tak niespokojną.
Dlaczego pani nie prześpi się trochę? No już, on zaraz przyjdzie, chce pani,
żeby się zmartwił? Chce pani tego? Wirginia zaczęła obgryzać paznokcie. Daniel,
Daniel! Co to ma za znaczenie, że on się będzie martwił? Jakie miałoby
znaczenie, gdyby nigdy nie wrócił? "Mamo, powiedz, że nie potrzebujesz ani jej,
ani jego, oni kłamią, zawołaj ojca, bo ojciec ciebie kocha, we dwójkę będziemy
się tobą opiekować, tylko my dwoje!" - Luciano, szybko, moje perfumy... - Już je
pani daję, ale proszę najpierw wziąć ten proszek - rozkazała, wyjmując z
kieszeni fartucha białą tubkę. Nalała herbatę do filiżanki: - No, jeszcze jeden
łyk... - Tak się przestraszyłam, Luciano, tak się przestraszyłam... - Ale już
minęło, nieprawda? - To wy jesteście moje kochane - wyszeptała odprężając się.
Zamknęła oczy. - Musicie się ze mną zgodzić, że istnieją dłonie i pająki, a
różnica między nimi zawiera się w sposobie pieszczot... Luciana wzięła tacę. -
No, już dobrze, teraz proszę spać i spokój... - Możecie już odejść, ale zawsze
wracajcie. Takie jesteście kochane... Do widzenia. Posąg wie. Lekkim ruchem
głowy Luciana wskazała Wirginii drzwi. Wyszły w milczeniu. - Frau Herta się
spóźnia - powiedziała Wirginia wychylając się przez kuchenne okno. - Czy nie
jest już najwyższy czas? - Ona dziś nie przyjdzie. - Dlaczego, Luciano,
dlaczego? - Szofer przyjechał zawiadomić, że twoje siostry poszły na zabawę. Czy
nie tego chciałaś? Wirginia zaczęła cichutko pogwizdywać. Nie, nie tego chciała,
teraz to nie było to samo... Luciana o tym wiedziała. Zamyślona popatrzyła na
paznokieć kciuka, obgryziony aż do żywego mięsa. To prawda, że Bruna i Oktawia
bardzo dobrze czuły się bez niej. "I nawet nie proszą o odwiedzenie matki, już
przeszło miesiąc tu nie były. A mamie jest gorzej. Bruna mówi, że to za karę...
Konrad uważa, że to taka choroba, a Oktawia nic nie mówi. A Luciana?" Odwróciła
się do służącej, obserwując ją. Pracowała bez odpoczynku, ale zawsze była w
czystym fartuchu i włosy miała uczesane. Wszystko mogło pozostawać w nieładzie,
ale ona zawsze zachowywała tę swoją spokojną twarz. - Czy ty nie zażywasz
proszków? - Jakich proszków? - Tych na uspokojenie. - Ja jestem spokojna -
powiedziała Luciana z półuśmiechem. Otworzyła koszyk z szyciem. - Odrobiłaś już
lekcje? Wirginia westchnęła. Tyle pigułek!... Dlaczego każą mamie brać tyle
pigułek? Wzruszyła ramionami. W końcu może to i lepiej, żeby spała w dzień i w
nocy, kiedy śpi, nie jęczy. Nie mówi też o chrabąszczu. - Luciano, czy myślisz,
że mamie się polepszyło? - Tak uważam. - Dzisiaj tak ładnie ze mną rozmawiała!
Nie powiedziała niczego dziwacznego, naprawdę niczego... - Wierzę. "Ona wie, że
ja kłamię. Ale dlaczego miałaby wierzyć". Skrzywiła usta. "Gdyby tyle razy nie
wchodziła do pokoju, mogłabym powiedzieć: moja matka ma się lepiej. I ona by
uwierzyła. Gdybym tylko ja wchodziła do pokoju, mogłabym to wszystkim powiedzieć
i musiano by mi uwierzyć. Ja sama bym w to uwierzyła i tak stałoby się to
prawdą". - Luciano, kogo ona się boi? - Przecież wiesz. Mówiłaś o nim, prawda?
Czy nie o nim, dziecinko, mówiłaś? W pierwszej chwili Wirginia chciała
zaprzeczyć. Ale wzruszyła ramionami. Spuściła głowę. - Mówiłam. Z początku
wszystko rozumiała, ale potem jej się pomieszało. I zaraz nastąpiła ta historia
z chrabąszczem. Zegar na kredensie oddał pięć suchych uderzeń. Wirginia przez
dłuższą chwilę patrzyła na niego. Była to godzina, w której obie miały zwyczaj
udawać się do altany. Konrad, który mieszkał w sąsiednim domu, przełaził przez
żywopłot ze splątanych fikusów i też przychodził się bawić. Właściwie to nie
bawił się, był na to za poważny, a Oktawia nie lubiła biegać, aby nie potargać
loków. Przed oczami pojawiła się jej cała grupa: Oktawia przynosiła pudełko z
akwarelami i zasiadała do malowania, zawsze z tym samym wyrazem twarzy, że nie
bierze na serio ani siebie, ani innych; Konrad, który każdego roku dostawał
medal, bo był prymusem - nie tracił czasu na rozmowy, przychodził, piękny jak
bóg, z zeszytami albo z książką pod pachą, i uczył się siedząc na trawie. Bruna
czytała żywoty świętych albo szyła ubranka dla dzieci z sierocińca. A co się
tyczy Frau Herty, to ta spędzała całe godziny wśród swoich doniczek paproci,
nawożąc ziemię, obrywając suche liście, patrząc na rośliny z takim samym tkliwym
wyrazem twarzy, z jakim obserwowała Oktawię. Tylko dla Oktawii i dla swych
paproci miała takie uległe spojrzenie. Spojrzenie miłości. Wirginia pozbawiła
Oktawię głowy i umieściła swoją na tym miejscu. Słońce rozpaliło się. Spacerując
po ogrodzie, płynąc w powietrzu niby jakaś wróżka, szła matka trzymając się z
ojcem za ręce. Miała zaróżowioną twarz jak... "brzoskwinia", zdecydowała. Jest
ona może zbyt czerwona, ale w książkach używa się takiego porównania, że zdrowe
osoby mają cerę jak brzoskwinia, "zaróżowioną jak brzoskwinia"! Konrad ubrany
był w taki sam strój jak młodzieniec z kalendarza i miał na twarzy wyraz
zachwytu: "Wirginio, jakże piękne są twoje włosy! Kiedy dorosnę, to się
pobierzemy". - Czy ty, Wirginio, nie przestaniesz obgryzać paznokci? Wirginio...
- A czy ty nie przestaniesz... - Czego nie przestanę? Wirginia obrzuciła ją
ponurym spojrzeniem. Luciana cerowała chustkę, "jego chustkę do nosa". Spojrzała
na podłogę. - Przejdę się trochę do furtki, zaraz wrócę. Po przeciwnej stronie
ulicy zobaczyła Margaridę. - Idziesz na spacer? - zapytała Margarida biegnąc jej
na spotkanie. - Pójdziesz się przejść? - Moje siostry zaprosiły mnie na zabawę,
ale nie mam ochoty iść... Moje siostry są bardzo bogate. Czy widziałaś kiedyś
złote talerze? - Nie. - W domu mego ojca są złote talerze. Pewnego dnia mama i
ja zamieszkamy tam. - Czy twoja mama lepiej się czuje? - Moja matka wyzdrowiała,
nic jej już nie jest, jest zupełnie wyleczona, słyszysz? - chwyciła Margaridę za
przegub ręki. - Wątpisz w to? - Nic nie mówiłam... - Powiedziałaś. Powiedziałaś,
że jestem kłamczucha, i teraz musisz mnie przeprosić, no już, przepraszaj.
Prędko! - Ależ Wirginio, puść mnie, Wirginio... - Przepraszaj, albo cię ścisnę
jeszcze mocniej! - Przepraszam - wyjęczała dziewczynka, uwalniając się ostatkiem
sił. Przez chwilę stała nieruchomo z przerażonymi oczami pełnymi łez. Następnie
biegiem puściła się na drugą stronę ulicy. - Margarido, wróć, chodź tutaj, ja
tylko żartowałam! Margarido, ja tylko... Westchnęła głęboko, widząc przyjaciółkę
znikającą w otwartych drzwiach. Wolniutko usiadła na kamiennym stopniu i
pogłaskała swoje spuchnięte palce. Oparła brodę na dłoniach. I zaczęła stopą
ścierać lalkę narysowaną węglem na chodniku. II "Opis Pewnej Rodziny", tak
Wirginia napisała u góry strony. Podkreśliła tytuł i zatrzymała ołówek na słowie
"rodzina". W zamyśleniu uniosła brwi do góry. Ludzie wymawiają niektóre słowa
inaczej, a inaczej je piszą. Jest cała masa takich słów. Ugryzła ołówek. Mogłaby
napisać o wieśniaku powracającym do domu z motyką na ramieniu, zadowolonym, bo
wie, że go oczekują żona i dzieci. W rzeczywistości ten człowiek powinien być
brudny i obszarpany, otoczony dziećmi zawszonymi i z wystającymi brzuchami,
pokrytymi warstwą brudu twardszą niż skorupa pancernika. Ale nie miała zamiaru
pisać o takich ludziach, w wypracowaniach wszyscy mieli być dobrze wychowani i
czyści jak Konrad, taki człowiek mógłby nawet być podobny do Konrada biegnącego
jej na spotkanie, "Wirginio, Wirginio"! W rogu strony zaczęła rysować kwiat.
Uśmiechnęła się. Konrad z motyką na ramieniu. Czy można sobie coś takiego
wyobrazić... W tych dłoniach mogłaby się znaleźć jedynie złota szpada wysadzana
drogimi kamieniami, ale tylko szpada dla ozdoby, gdyż on nie byłby w stanie
zabić nawet mrówki. "Gdybyś zabiła jakieś zwierzątko tylko dla przyjemności, to
któregoś dnia mogłabyś się sama stać zwierzęciem..." Odsunęła zeszyt i wstała.
Okrążyła stół, nucąc bezmyślnie: Tirli_tirli_liny@ tam pod drzewem@ człowiek
sprzedaje pomarańcze@ a drugi sprzedaje cytryny...@ Zamilkła przestraszona. Czy
to był ludzki jęk? A może to wiatr?... Zeszła po schodach i skierowała się do
gabinetu. Daniel tam był, siedział skulony w fotelu, jakby mu było zimno.
Spojrzał na nią i uśmiechnął się: - Chcesz czegoś? Wirginia podeszła nieco
zmieszana. Chciała spytać o matkę. Zbiegła z góry do niego właśnie po to, aby mu
zadać to pytanie, a teraz była przerażona na myśl, jaką usłyszy odpowiedź.
Przyjrzała mu się. Miał wygniecione ubranie i wyglądał na przygnębionego. -
Odrabiałam lekcje, mam opisać jakąś rodzinę... właśnie sobie przypomniałam, że
wuj ma książkę na temat rodziny - dodała, niepewnym ruchem wskazując na półkę. -
Jedną z tych tutaj. Rzucił okiem na półkę. I nagle roześmiał się. Od dawna nie
widziała go śmiejącego się w taki sposób i zdziwiła się. Był to śmiech wymuszony
człowieka, który zapomniał, jak wygląda śmiech naturalny. - Nie, Wirginio, te
książki się nie nadają, to są książki medyczne. W tej pozycji, z cieniem
ciemnego zarostu na szczupłej twarzy i z długimi włosami, przypominał rycerza z
okładki książki historycznej, którą otrzymała w szkole jako nagrodę: rycerza
smutnego i bladego, śledzącego wzrokiem łabędzia pływającego po jeziorze.
Przypominał Konrada, mieli coś wspólnego... Opuściła głowę. Nawet niedbale
ubrany i nie ogolony, był o wiele przystojniejszy od ojca. "Demon przybiera
rozmaite postacie", przestrzegała Bruna. Wbiła spojrzenie w stopy Daniela. I
rozczarowała się, wzruszona tymi butami, tak ludzkimi, zniekształconymi przez
długie użytkowanie. - Nie widzę nic zabawnego w opisywaniu rodziny - wyszeptała
cmokając. - To są bzdury... - Nie, moja kochana, temat jest dobry, przecież
każda dziewczynka może opisać własną rodzinę. Czyż nie tak? Więc ty opiszesz
naszą. - Zrobił pauzę. Wydawało się, że mówi do siebie. - Moja rodzina to Laura
i Wirginia. Moja rodzina - powtórzył po cichu. I zmieniwszy ton: - Dlaczego nie
napiszesz o domu twego ojca, o twoich siostrach?... - Świetna myśl! Umieszczę
też tam mamę, tam mieszkającą, będę udawała, że nic się nie zmieniło, że
wszystko jest jak dawniej. Daniel splótł ręce, potem je rozłożył. I patrzył na
nie, leżące na kolanach. - Wiedz, moja droga, że za parę dni pójdę porozmawiać z
twoim ojcem. Niedługo z nim zamieszkasz. Wirginia podeszła bliżej. Stanęła
nieruchoma, zaskoczona, jak gdyby zwracał się do niej w nie znanym jej języku. -
Tak, moja droga, z twoim ojcem. Tam będzie ci lepiej, tamten dom jest weselszy
niż ten, bardziej komfortowy. I są tam twoje siostry, jest Fr~aulein, która
będzie się tobą opiekować... Zgadzasz się? Uklękła przed fotelem. Zaniepokojona,
ujęła dłonie Daniela. Z trudem powstrzymała się, aby nie krzyczeć. - Kiedy,
wuju? Kiedy? Uśmiechnął się. - Wirginio, Wirginio, kiedy tak się zachowujesz
wobec mnie, kiedy na mnie spoglądasz tak jak przed chwilą, to myślę... no, że
może znalazłaby się inna droga. - Tu przerwał. Twarz wykrzywiła mu się bólem. -
Ależ nie, musiałbym być wielkim egoistą, czy mnie rozumiesz? Tylko ty możesz
mieć nadzieję. - Jaką nadzieję? Wysunął ręce z jej dłoni i zapalił papierosa.
Potrząsnął głową: - Nie, to nieważne... Chcę, Wirginio, abyś pamiętała tylko o
jednej rzeczy: jesteś wspaniałą dziewczynką, bo kochasz swego ojca i jesteś mu
wierna. Cokolwiek by się stało, nigdy o tym nie zapomnij. Jakby przez kogoś
popchnięta, przywarła do jego kolan. - Ale mama pojedzie do kliniki! - Laura
zostanie ze mną. Kiedyś, gdy jej stan się polepszy... - dodał niepewnie.
Zagłębił się w fotelu. Wyglądał, jakby dźwigał na ramionach ogromny ciężar. Jego
zmęczone spojrzenie zdradzało ten ciężar, ale zaciśnięte usta mówiły, że będzie
go musiał nieść samotnie. Podniósł na wpół zamkniętą dłoń, aby pogłaskać
Wirginię po głowie. Ale wstrzymał ten gest, ręka opadła. - Moja dziewczynka... -
Ona tak bardzo boi się kliniki, tak bardzo się boi! Czy wuj nie uważa, że
mogłaby się leczyć tu, na miejscu? Można by jej dawać więcej tych pigułek,
mogłaby spać przez dłuższy czas. Czy nie tak, wujku? - Może. Zaufaj mi, moja
droga, obiecuję ci, że nie pozwolę, aby ona stąd odeszła. Czy jesteś zadowolona?
Wirginia podniosła się. Chciała go pocałować, ale na samą myśl zarumieniła się
ze wstydu. - Idę odrabiać lekcje - powiedziała, odwracając się od niego. Przed
drzwiami pokoju chorej przystanęła, rozejrzała się szybko na wszystkie strony i
przekręciwszy klamkę, bezszelestnie weszła. Chora siedziała przed toaletką i
zaplatała włosy. Ubrana była jak do wyjścia. Wirginia niecierpliwie poszukała
jej wzroku. Wydawał się przytomny. - Jaka jesteś piękna, mamo. Jaka piękna!
Suknia w kolorze szaroniebieskim, pofałdowana, tak się na niej układała, że
niemożliwością było dostrzec jej krój. - Dzisiaj będę z wami jadła kolację -
zwierzyła się córce, patrząc na jej odbicie w lustrze. Lekki rumieniec różu
widoczny był na wyniszczonej twarzy. Ale choć tak delikatny, odbijał sztucznie
od jej woskowej cery. Głębokie cienie kładły się wokół jej błyszczących oczu. -
Jesteś taka piękna, mamo! - Naprawdę? - Taka piękna! - Chcę Danielowi sprawić
niespodziankę, już poprosiłam Lucianę, aby postawiła kwiaty na stole, zjemy
kolację razem, specjalną kolację tylko my we troje! Będziemy świętować przy
blasku świec, już kazałam wyjąć z kufra świecznik... - Jaki świecznik? - Srebrny
świecznik, dziecino. Wygasimy wszystkie światła i zostaną tylko zapalone
świece... Wirginia zacisnęła mocno szczęki. Tak, była piękna i nie wyglądała na
chudą, to suknia była zbyt szeroka, wszystko było jak trzeba, wszystko było w
porządku, nawet pokój z szerokim zasłanym łóżkiem i z nieużywanym tapczanem, tak
jakby nikt nigdy na nim się nie kładł. Jedyną dziwaczną rzeczą, ale to jedyną,
była zamknięta okiennica i zapalone światło, gdy tymczasem na dworze świeciło
słońce. Przygryzła resztkę paznokcia na kciuku. "I cóż z tego? Oczy ją bolą od
słońca. Wielu ludzi tak robi, udają, że już zapadł zmierzch". - Mamo, dlaczego
nie włożysz naszyjnika z pereł? Włóż, mamo, naszyjnik. Udawaj, że to jakaś
zabawa. Laura przypinała na karku szpilkami spleciony warkocz. Jej drżące palce
błądziły wśród splątanych włosów. Konspiracyjnym tonem przytaknęła: - Dobrze,
udawajmy, weź moją szkatułkę z biżuterią, tam z szafy. Szkoda, że moje palce są
trochę nabrzmiałe, nie mogę włożyć pierścionków. Wirginia przylgnęła twarzą do
wiszących w szafie sukien. Pozostał w nich melancholijny zapach słodkich perfum.
Wzięła szkatułkę. Była ze srebra, a na pokrywce miała napis: "Laurze ofiarowuje
Natercio". To właśnie to. Wszystko, co jeszcze pozostało wartościowego,
pochodziło od niego. Ale jeżeli ojciec dawał jej wszystko, to dlaczego,
dlaczego, mój Boże, ona go opuściła. Rozpaczliwym wzrokiem spojrzała dokoła:
nigdy jeszcze ten niebieski pokój nie wydał jej się tak ubogi. Otworzyła
szkatułkę. Na aksamitnej poduszeczce leżał zwinięty naszyjnik z pereł. - Ten
naszyjnik należał do mojej matki - szepnęła Laura, zapinając go na szyi. - Ona w
nim umarła. Wiedziałaś o tym? Grała w "Romeo i Julii", a podobno był to sukces,
ale ja sobie niczego nie przypominam, chyba byłam małym dzieckiem... -
Przerwała. Kręciła w palcach największą perłę z naszyjnika. Wyglądało, jakby to,
co mówiła, czytała w lustrze. - Ciekawe, że prawie wcale nie przypominam sobie
mojej matki, a tymczasem pamiętam, doskonale pamiętam czarny kapelusz, który ona
nosiła, kapelusz z dużym rondem, z czerwonymi piórami. Lubiłam przeciągać dłonią
po tych piórach... nawet nie mam jej fotografii, zapewne wszystko spaliło się
owej nocy, pozostał tylko ten naszyjnik... Lepiej pamiętam ojca, zdaje mi się,
że był wysoki, szczupły i spędzał dnie przed lustrem ucząc się roli. Czasem
bawiliśmy się w sowę, zabawna gra, nie wiem, ile czasu trwaliśmy dotykając się
czołami, jedno patrzyło na drugie, bardzo poważnie. Przegrywał ten, kto pierwszy
zamrugał. Ja przegrywałam za każdym razem... Zamilkła i spuściła wzrok. - I co
dalej? - Dalej, nic. W noc tego pożaru nie spałam w teatrze, byłam w domu ciotki
Gabrieli, ich przyjaciółki. W ten sposób uratowałam się. I ta kobieta stała się
moją rodziną. Nie ulega wątpliwości, że moja matka była wielką aktorką, ale
ciotka Gabriela chyba bardzo słabą, niestety nawet nie była ładna... Myślałam o
tym później, ale kiedy byłam dzieckiem i mieszkałyśmy razem, uważałam, że jest
zachwycająca w tych sukniach przeżartych przez mole, odgrywająca role dla mnie,
tylko dla mnie, te role, które grała niegdyś, gdy jeszcze była młoda. A
właściwie te role, które pragnęła zagrać... Była tęga i miała donośny głos, jak
do opery. Czasem narzucała na ramiona kapę z łóżka i chodziła tam i z powrotem,
wielka i imponująca niczym morskie zwierzę: "Lauro, uważaj, teraz jestem
królową"! Spojrzenie Wirginii chciwie przylgnęło do lustra. Wiedziała, że
istotnie dziadkowie byli aktorami. Ale co to za historia z tym pożarem? Przecież
nigdy nie słyszała o żadnym pożarze... Również imię Gabrieli nigdy jej się nie
obiło o uszy. Czyżby to wszystko było zmyślone? Spuściła oczy i ze zdziwieniem
zobaczyła, że matka jest boso. - Czy ta... czy ta ciotka Gabriela... umarła? -
Nie wiem, całkowicie zniknęła. Zupełnie. Czasem ludzie znikają, prawda? - Tak,
znikają. Milczenie przeciągnęło się i Wirginię ogarnął lęk. "Teraz zacznie mówić
o zabawie, na której..." - W tym naszyjniku poznałam Daniela. - Już to
opowiadałaś... - Miałam czarną suknię, opiętą w pasie, ot tak, i szeroką
spódnicę, ogromną - dodała, robiąc gwałtowny ruch. Dwa grzebienie wypadły i
warkocz opadł na plecy. - Upięłam wysoko włosy i zdecydowałam się na jedyny
klejnot, właśnie na ten naszyjnik... Moje rękawiczki były białe i mantylka była
biała, ach, poczułam się taka szczęśliwa, kiedy przejrzałam się w lustrze! Taka
szczęśliwa... Kiedy już wychodziłam, w ostatniej chwili spostrzegłam w pudełku
czerwony goździk i nie wiem dlaczego, nabrałam ochoty, aby go też zabrać, był to
goździk o wściekle jaskrywym kolorze... Wtedy Natercio długo na mnie spoglądał
wzrokiem, który sprawił, że zwiędła moja suknia i włosy, i kwiat... "Po co ci
ten kwiat?" - zapytał. "Byle jaka primadonna z przedmieścia gustowałaby w tego
rodzaju kwiecie". - Mamo, mów dalej o ciotce Gabrieli, opowiedz, co ona robiła!
Narzucała na ramiona kapę z łóżka i udawała, że jest królową. A później, co
działo się później? - Jego spojrzenie było zimniejsze od jego słów. Zobaczyłam
wtedy, że on nie żyje, że to zmarły przemawia do mnie, że patrzy na mnie w ten
sposób... Po raz pierwszy wtedy nie bałam się, przestałam się bać.
Przeciwstawiłam mu się. "Jeżeli chcesz, to idź sama" - powiedział z uśmiechem,
który był również uśmiechem zmarłego. "No to już, przypnij ten kwiat do piersi i
idź sama!" - powtórzył, wskazując na drzwi. Wtedy wyskoczyłam biegiem, myślę, że
biegłam cały czas, zanim on mógłby mnie zatrzymać... Całymi latami nie chodziłam
na żadne zabawy, nigdzie, on nie cierpiał wychodzić ze mną, nasze spacery to
było odwiedzanie rodziny, siedzenie godzinami w pozłacanym salonie pełnym
zmarłych i fotografii zmarłych i słuchanie identycznych bliźniaczek! Jedna
recytowała, a druga śpiewała, później druga recytowała, i tak na przemian... "Ty
masz swoje córki", zwykł był mówić. Moje córki... Czy były moje? Bruna była jak
wróg, zawsze gotowa do osądzania mnie. Taka twarda. A Oktawia, zawsze obojętna,
taka daleka ze swoimi lokami... Pełna wdzięku była ta moja Oktawia, w tych
lokach, tuliłam ją, zostań ze mną, mam tylko ciebie! Na to ona popłakiwała, nie,
mamusiu, nie chcie, ty mi potargas locki... Wirginia uścisnęła jej rękę. "Nie,
nie ten fragment, nie!" - Mamo, ja to już znam, już mi to opowiadałaś, wuj
Daniel był na zabawie, już to słyszałam, nie musisz powtarzać! Laura mówiła
teraz przytłumionym głosem. Namiętnym. - Spojrzał na mnie. Wtedy zobaczyłam w
jego oczach odbicie mojej piękności. Było na tej zabawie tylu ludzi, tyle
luster, tyle kandelabrów! Ale żywi byliśmy tylko my dwoje, cała reszta była
fałszem, pusta, bez wyrazu jak pomalowany papier... Tylko my dwoje żyliśmy. W
zwierciadłach, w kandelabrach, ze wszystkich stron widziałam odbicie moich
błyszczących włosów, jakież one były błyszczące... Nigdy już nie rozstaliśmy
się. Świtało, kiedy on uścisnął moją dłoń, i zanim usłyszałam jego głos,
wiedziałam, co mi powie: Lauro, kocham cię. Czasami myślę, że on w ogóle nie
mówił, Lauro, kocham cię. Czasami myślę, że on w ogóle nie mówił, Lauro kocham
cię, kocham cię... Zamilkła patrząc w lustro, jakby tam istniał jeszcze obraz
dawnej twarzy. Ślady łez lekko rozmyły tusz. Oddychała z trudem. - Mamo, Oktawia
uczy się rysunków, któregoś dnia narysowała portret Konrada, był bardzo podobny!
Frau Herta powiedziała, że ona ma zdolności, jeżeliby chciała, mogłaby zostać
malarką. Mogłaby też być pianistką... - Wtedy ja zamknęłam oczy i pozwoliłam się
prowadzić, grano walca. Wszystkie kandelabry wirowały, lustra wirowały i ja
wirowałam zupełnie jak bąk, wirowałam i śmiałam się, bo to było zabawne, że nie
mogłam się zatrzymać, jak bąk - powtórzyła, zasłaniając twarz rękami. Ramionami
wstrząsnął szloch. - Jak bąk... - Mogłaby też zostać śpiewaczką... Laura uniosła
głowę. Jej oczy ze śladami tuszu, postarzałe i chytre, uśmiechały się. -
Wiedziałam, że gdybym się zatrzymała, upadłabym na ziemię, tuż obok chrabąszcza.
A chrabąszcz, kiedy pada na grzbiet, nie potrafi się już podnieść. Wirginia
zerwała się na równe nogi. Wchodził Daniel. Szybko ujął w swoje ręce dłonie
chorej. Pochylił się: - No i cóż tam, moja kochana? - Danielu, Danielu...
Zwrócił na Wirginię zakłopotane spojrzenie. - Prosiłem cię, żebyś nie wchodziła
tu sama. - Ależ wuju Danielu, ona zawołała... - Trzeba było mnie wezwać, byłem w
gabinecie, zasnąłem w fotelu, dlatego nie przyszedłem wcześniej. - Danielu,
chrabąszcz... - Co z tym chrabąszczem? - On powrócił, Danielu, on powrócił.
Chciałam się bronić, ale korzenie sięgają głęboko, popatrz, nie mogę już
poruszać palcami... Nie mogę już nimi poruszać... Daniel z powagą przyjrzał się
jej skurczonym dłoniom. Powoli głaskał po kolei palec po palcu, zdejmując z
każdego z nich coś niewidzialnego i odrzucając daleko. - Jeszcze tylko ten
tutaj... teraz ten... Gotowe, wszystkie wyrwałem, sama zobacz! Wszystkie!
Powolnym, mdlejącym ruchem uniosła dłonie. Opuściła je znowu, odwracając
wewnętrzną stroną do góry. - Ach, jaka ulga! Jestem taka zmęczona, chcę się
trochę położyć, wiesz, Danielu, jakie one są żarłoczne, ty wiesz... - Tak, są
żarłoczne - powtórzył, biorąc ją w ramiona, jakby była dzieckiem. Zaniósł ją do
łóżka. - Takam zmęczona... - Zaraz odpoczniesz, nie ma już chrabąszcza, jesteśmy
sami, nie ma ani chrabąszcza, ani korzeni, moje kochanie. Wirginia zaczęła się
cofać. Oczami pełnymi lęku wpatrywała się w Daniela: mówił, jakby sam był
niespełna rozumu. Wybiegła w popłochu i udała się do kuchni. Czuła suchość w
ustach. Napiła sią wody, nabierając ją w dłonie. - Pijesz teraz wodę niczym
Indianin? - zapytała Luciana. Wychylając się z okna, Wirginia rzuciła pytające
spojrzenie na niebo. Zmierzchało. Nagle przypomniała sobie: - A kwiaty? - Jakie
kwiaty? - Kwiaty do przyozdobienia stołu, ona będzie jeść kolację przy stole i
obstalowała kwiaty... Twarz Luc