Dos Passos John - USA 02 - Rok 1919

Szczegóły
Tytuł Dos Passos John - USA 02 - Rok 1919
Rozszerzenie: PDF

Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby pdf był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

 

Dos Passos John - USA 02 - Rok 1919 PDF Ebook podgląd online:

Pobierz PDF

 

 

 


 

Zobacz podgląd Dos Passos John - USA 02 - Rok 1919 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Dos Passos John - USA 02 - Rok 1919 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.

Dos Passos John - USA 02 - Rok 1919 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:

 

John Dos Passos Rok 1919 Tłumaczył Krzysztof Zarzecki OD TŁUMACZA „Rok 1919” jest – po wydanym przed kilku laty „42 równoleżniku” – drugą częścią trylo-gii „USA” ukazującą się w polskim przekładzie. Napisane w latach trzydziestych „USA” po-zostało do dziś szczytowym osiągnięciem w twórczości Johna Dos Passosa, stawiającym go w rzędzie wielkich pisarzy amerykańskich naszego stulecia. O pół roku starszy od Fitzgeralda, półtora od Faulknera, dwa i pół od Hemingwaya – Dos Passos tak jak oni wszedł do literatury prosto z frontów pierwszej wojny światowej. W latach trzydziestych był w Polsce najsławniejszym z pisarzy amerykańskich tzw. zagubionego poko-lenia. Przetłumaczono wówczas dwie znane również z powojennych wznowień powieści: „Trzech żołnierzy”, jedną z najgłośniejszych pozycji pacyfistycznych okresu międzywojen-nego, oraz „Manhattan Transfer”, kronikę życia Nowego Jorku na początku wieku. Trylogia „USA” jest bogatszym i dojrzalszym przetworzeniem doświadczeń, z których wyrosły owe dwie wcześniejsze powieści. Miejsce Nowego Jorku z „Manhattan Transfer” zajmuje tutaj panorama całego, olbrzymiego kontynentu amerykańskiego na przestrzeni lat trzydziestu, ukazana przez pulsujące gorączkowym życiem biografie dwunastu fikcyjnych bohaterów obojga płci, reprezentujących różne obszary geograficzne i sfery społeczne Ame-ryki. „42 równoleżnik” ukazuje pokolenie pełne nadziei na lepsze jutro świata w rozpoczynającym się nowym stuleciu; „Rok 1919” przedstawia wielki wstrząs, jaki mu zgotowała wojna światowa; „Ciężkie pieniądze” zamykają jego losy klamrą wielkiego kryzy-su. Fikcyjne życiorysy dwunastu bohaterów trylogii przeplótł Dos Passos krótkimi rozdzia-łami-przerywnikami, utrwalającymi klimat i smak epoki. Są one trojakiego rodzaju: dwadzie-ścia sześć pełnych ekspresji, zwięzłych biografii sławnych Amerykanów tej epoki – prezy-dentów Wilsona i Teodora Roosevelta, pisarza-rewolucjonisty Johna Reeda i bankiera Mor-gana, wynalazcy Edisona i aktora Rudolfa Valentino, fabrykanta automobilów Henry Forda i tancerki Izadory Duncan; sześćdziesiąt osiem dokumentarnych „Kronik” złożonych w całości z nagłówków gazetowych, fragmentów wypowiedzi i artykułów, popularnych szla-gierów i reklam; wreszcie pięćdziesiąt jeden rozdzialików zatytułowanych „Oko kamery”, stanowiących poetyckie strzępy autobiografii samego autora. Oto elementy, z których Dos Passos skomponował niezwykłą i niepowtarzalną powie-ściową kronikę burzliwego okresu w życiu wielomilionowego narodu. KRONIKA XX Ach, piechota, infanteria Z matką ziemią za uszami ARMIE STARŁY SIĘ POD VERDUN W NAJWIĘKSZEJ BITWIE ŚWIATA 150 000 OSÓB W WIELKIM POCHODZIE wyłania się jednak inna nader ważna kwestia. Giełda nowojorska jest dzisiaj jedynym wolnym rynkiem obrotu papierami wartościowymi. Jeżeli i nadal zachowa tę pozycję, z łatwością może się stać największym w świecie ośrodkiem handlu walorami FLOTA BRYTYJSKA PŁYNIE OBSADZIĆ ZŁOTY RÓG Kawalerio, artylerio, Z przeklętymi saperami, Nie wam z naszą infanterią Mierzyć się osiągnięciami POD GALLIPOLI TURCY UCIEKAJĄ PRZED ANGLIKAMI co pomyślą sobie powracający z wojny żołnierze o owym Amerykaninie, który taplając się w piasku przybrzeżnych mielizn paple o jakimś nieokreślonym nowym porządku? Im, którzy przeżyli wielką pożogę, rojenia słabeusza muszą przywieść z powrotem na myśl rozle-gły no man’s land Europy zionący mordem i żądzą grabieży, spowity dymami rewolucji STRAJKUJĄCY KELNERZY ZWRACAJĄ SIĘ O POMOC DO KOBIET Zielone są klony, zielone jesiony, Zieleńsze trawniki Północnej Ameryki pozycja taka będzie jednakowoż wymagała ściągnięcia z zagranicy wielkich sum nie-zbędnych dla zachowania równowagi w naszym kraju Gdy myślę o fladze, która powiewa na naszych okrętach, o tej jedynej barwnej plamie, która porusza się jak żywa na ich martwych bryłach, wydaje mi się, że to paski pergaminu z wypisanymi zasadami wolności i sprawiedliwości, przedzielone smugami krwi przelanej w ich obronie, w rogu zaś ów błękit obiecany, w którym oby kąpało się każde państwo realizu-jące te zasady. Gwiaździsty Sztandar znowu zawiśnie na słupie, A my wrócim do służby, którą mamy w... poważaniu JOE WILLIAMS Joe naciągnął używane cywilne ubranie, a mundur z zawiniętym w środku kamieniem wrzucił z nabrzeża do mętnej wody basenu portowego. Było południe i nigdzie żywej duszy. Spostrzegł, że nie ma pudełka po cygarach, i zrobiło mu się głupio. Wrócił do szopy; leżało tam, gdzie je zostawił. Kiedyś były w nim cygara „Flor de Mayo”, które kupił po pijanemu w Guantanamo. Teraz trzymał w nim owinięte starannie w złotą papierową koronkę zdjęcie maturalne Janey, amatorską fotkę Aleka z motocyklem, fotografię z podpisami trenera i całej drużyny szkolnej, której był kapitanem, wszystkich w kostiumach baseballowych, stare poma-rańczowe mocno przyblakłe zdjęcie holownika tatusia „Mary B. Sullivan” sfotografowanego z Virginia Capes w trakcie holowania żaglowca z rejami na wszystkich masztach, pocztów-kowe zdjęcie rozebranej dziewczyny imieniem Antoinette, z którą spał w Villefranche, kilka żyletek, pocztówkową fotografię przedstawiającą jego i dwu innych majtków w galowej bieli na tle mauretańskiej kolumnady w Maladze, garść zagranicznych marek pocztowych, paczkę kondomów oraz dziesięć czerwonaworóżowych muszelek, które zebrał na plaży w Santiago. Z pudełkiem pod pachą, czując się jak ostatni dziad w workowatym ubraniu, ruszył wolno w stronę latarni morskiej odprowadzając wzrokiem eskadrę, która odpływała w szyku bojo-wym w dół La Platy. Dzień był pochmurny, więc smukłe krążowniki rozpłynęły się rychło w smugach dymu, a Joe zaczął się z kolei gapić na zardzewiałego trampa, który wchodził do portu. Statek miał ciężki przechył na bakburtę, widać było jego śliskoomszały zielony kadłub poniżej linii zanurzenia. Na rufie powiewała niebiesko-biała flaga grecka, na dziobie wcią-gnięta do pół masztu brudna żółta flaga kwarantanny. Jakiś mężczyzna zaszedł Joego z tyłu i powiedział coś po hiszpańsku. Był uśmiechnięty i ogorzały, miał na sobie granatowy drelich i palił cygaro, ale nie wiedzieć czemu Joego ogar-nęła panika. – No sabe – rzucił i odszedł szybko; między składami wydostał się z portu na ulicę. Miał trudności z odnalezieniem knajpy Marii, wszystkie domy tak były do siebie podob-ne. Poznał ją dopiero po pianoli w oknie. Znalazłszy się w dusznym pachnącym anyżkiem wnętrzu stał długo przy barze, z lepiącym się kuflem w ręce, i gapił się na ulicę prześwitującą jaskrawymi pasmami przez paciorkową zasłonę w drzwiach. Był pewien, że lada chwila zo-baczy białe mundury i żółte kabury przechodzącego patrolu piechoty morskiej. Oparty o ścianę za barem stał młody Mulat o krzywym nosie i patrzył niewidzącymi oczyma. Wreszcie Joe się zdecydował i podniósł brodę znad kufla. Mulat podszedł, wyciągnął konfidencjonalnie szyję przez szerokość baru i oparty na jednej ręce, drugą jął wodzić szmatą po ceracie. Muchy, które obsiadły mokre kręgi po kuflach, poderwały się z ceraty i wmieszały w chmarę brzęczącą pod sufitem. – Słuchaj, powiedz Marii, że mam interes – wymamrotał Joe kącikiem ust. Mulat po drugiej stronie baru podniósł dwa palce. – Dos pesos – powiedział. – Co ty? Chcę tylko pogadać. Maria kiwnęła na niego z drzwi w głębi. Była to blada kobieta o wielkich oczach rozsta-wionych szeroko w sinych workach. Przez pogniecioną różową suknię, ciasno opiętą na zwa-listych piersiach, widać było otoczki jej sutek. Usiedli przy stoliku w izbie za knajpą. – Dwa piwa! – krzyknął Joe przez drzwi. – Co ty chce, hijo de mi alma ? – zapytała Maria. – Ty sabe doktor Sidner? – Pewno. Yo se wszystkie yanki. Co ty zrobił, ty nie pojechał z wielki okręt? – Nie, nie pojechał z wielki okręt. Pobił wielki skurwysyn, kapujesz? – Che! – Piersi trzęsły się jej jak galareta, kiedy Maria się śmiała. Położyła mu tłustą rękę na karku i przyciągnęła jego twarz do swojej. – Biedny chłopak! Pobił pod oko? – Pewnie, że mi podbił oko. – Odsunął się od niej. – Podoficer. Dostał w mordę tak, że go zamroczyło, kapujesz? Nie ma już dla mnie miejsca w Marynarce Wojennej, dałem nogę. Słuchaj, doktorek mówił, że znasz faceta, który umie podrabiać papiery marynarskie. Patent starszego marynarza, kapujesz? Bo ja teraz muszę do marynarki handlowej. Wypił resztę piwa. Maria siedziała kiwając głową i powtarzając: – Che, pobrecito , che. – Potem zapytała płaczliwym głosem: – ile masz dolar? – Dwadzieścia odparł Joe. – On chce pięćdziesiąt. – Gówno, to jestem ugotowany. Maria obeszła jego krzesło i zarzuciła mu z tyłu ramię na szyję. Pochylona nad nim, wy-dała kilka cmoknięć. – Ty czekaj minutkę – powiedziała. – My myślimy, sabes? Jej wielki biust ciążył mu na karku i na ramieniu, przyprawiając go o swędzenie skóry. Głupio mu było, że się pozwala tak dotykać w biały dzień, po trzeźwemu, ale siedział bez ruchu. Nagle Maria wydała papuzi pisk: – Paquito, ven aca! Z zaplecza wylazł brudny mężczyzna o czerwonej twarzy, czerwonym karku i głowie jak gruszka. Zaczęli rozmawiać po hiszpańsku nad głową Joego. W końcu Maria poklepała go po policzku i oznajmiła: – Dobra jest, Paquito sabe, gdzie on mieszka. Może on bierze dwadzieścia, sabes? Joe wstał z krzesła. Paquito zdjął poplamiony kucharski fartuch i zapalił papierosa. – Ty sabe, papiery marynarskie? – zapytał Joe podchodząc i zaglądając mu w twarz. – Dobra jest – pokiwał tamten głową. Joe uściskał Marię, uszczypnął ją lekko. – Jesteś dobra dziewczyna, Maria. Z szerokim uśmiechem odprowadziła ich do drzwi knajpy. Przed wyjściem na ulicę Joe spojrzał uważnie w prawo i w lewo. Nigdzie munduru. U wylotu ulicy, nad magazynami ce-mentu, pochylało się czarne ramię żurawia. Wsiedli w tramwaj i jechali długo, nie odzywając się do siebie. Joe siedział ze zwieszonymi rękami i patrzył w podłogę, dopóki Paquito go nie szturchnął. Wysiedli w obskurnej podmiejskiej dzielnicy nowych, a już brudnych murowa-nych domków, Paquito zadzwonił do drzwi niczym nie różniących się od innych i po chwili otworzył im mężczyzna o czerwonych oczach i wielkich końskich zębach. Długo rozmawiał z Paquitem po hiszpańsku przez półotwarte drzwi, a Joe stał i czekał przestępując z nogi na nogę. Nietrudno było zgadnąć, że się zastanawiają, ile można z niego wycisnąć, bo rozmawia-jąc raz po raz zerkali na niego z ukosa. Joe już miał się wtrącić, gdy mężczyzna w drzwiach odezwał się z londyńska załamującym się akcentem. – Daj temu nieborakowi pięć pesos, kolego. Resztę załatwimy między nami, białymi. Joe wyskrobał z kieszeni ostatki bilonu i Paquito się oddalił, on zaś wszedł za Anglikiem do przedpokoju pachnącego kapustą, smażeniem i praniem. Zamknąwszy drzwi mężczyzna położył Joemu dłoń na ramieniu i dmuchając mu w twarz kwaśnym odorem whisky zapytał: – No, kolego, to ile możesz zapłacić? Joe odsunął się od niego. – Mam dwadzieścia dolarów amerykańskich, to wszystko – wycedził przez zęby. Anglik potrząsnął głową. – To tylko cztery funty. No, zobaczymy, co się da zrobić, kolego. Pokaż forsę. Pod bacznym okiem Anglika Joe zdjął pas, małym ostrzem scyzoryka wypruł kilka szwów i wyciągnął dwa złożone wzdłuż, pomarańczowe banknoty amerykańskie. Wygładził je starannie i już miał dać Anglikowi, ale w ostatniej chwili się zastanowił i schował banknoty do kieszeni. – Zobaczmy najpierw te papiery – powiedział pokazując wszystkie zęby w uśmiechu. Czerwone oczy Anglika zaszły łzami. Należy sobie nawzajem pomagać, oświadczył, i być wdzięcznym człowiekowi, który ryzykuje fałszerstwo, żeby wyciągnąć bliźniego z tarapatów. Następnie zapytał Joego o nazwisko, wiek, miejsce urodzenia, jak dawno pływa i dalsze podobne szczegóły, po czym zniknął w jednym z pokojów, starannie zamykając za sobą drzwi na klucz. Joe został w przedpokoju. Gdzieś w głębi mieszkania tykał zegar; jego tykanie wydawało się Joemu coraz wolniejsze i wol niejsze. W końcu rozległ się zgrzyt prze-kręcanego klucza i ukazał się Anglik z dwoma papierami w ręku. – Chyba rozumiesz, kolego, co dla ciebie robię. Joe wziął podany papier. Studiował ze zmarszczonym czołem; na jego rozum patent był jak się patrzy. Na drugim arkuszu wypisane było pełnomocnictwo upoważniające Agencję Morską Tittertona do zajmowania łonu Joego, dopóki się nie uzbiera suma dziesięciu funtów. – Słuchaj no, bratku! W ten sposób to ja wybulę za to siedemdziesiąt dolarów. Musi wziąć pod uwagą ryzyko, odparł Anglik; a w ogóle czasy są ciężkie, zresztą może nie brać patentu, jak nie chce, jego wola. Joe wszedł za nim do zawalonego papierami pokoju i schylony nad biurkiem podpisał upoważnienie wiecznym piórem. Następnie pojechali razem tramwajem do śródmieścia. Wysiedli na Rivadavia i Anglik zaprowadził Joego do małego kantorku za składami. – Przyprowadziłem panu chwackiego majtka, panie McGregor – powiedział do Szkota o wyglądzie wątrobiarza, który spacerował tam i z powrotem gryząc paznokcie. Joe i McGregor zmierzyli się wzrokiem. – Amerykaniec? – Tak. – Mam nadzieję, że nie spodziewasz się amerykańskiego łonu? Anglik zbliżył się i szepnął mu coś do ucha. McGregor obejrzał patent i wydawał się zadowolony. – Dobra, wpisz się do książki. Tylko podpisz się dobrym nazwiskiem. Joe się podpisał, po czym wręczył Anglikowi dwadzieścia dolarów. Zostawał golusieńki. – No to powodzenia, kolego. Joe się zawahał, nim przyjął wyciągniętą dłoń. – Cześć – powiedział. – Idź teraz po swój majdan i bądź z powrotem za godzinę – powiedział McGregor chra-pliwym głosem. – Nie mam żadnego majdanu. Na biczu jestem – odrzekł Joe ważąc pudełko po cygarach w ręku. – To zaczekaj na zewnątrz. Zabiorę cię niedługo na „Argyle”. Joe stał chwilę w drzwiach składu wyglądając na ulicę. Cholera, miał już dosyć tego całe-go Buenos Aires. Usiadł na skrzyni z napisem Tibbett & Tibbett, Towary Emaliowane, Blac-kpool. Czekając na pana McGregora zastanawiał się, czy jest on szyprem, czy pierwszym oficerem. Tak czy tak, czas będzie mu się nielicho dłużył do wyjścia z B.A. OKO KAMERY (28) kiedy przyszła depesza że jest umierająca (koła tramwajów skrzypiały wokół klosza jak wszystkie rysiki na wszystkich tabliczkach we wszystkich szkołach) spacer nad Fresh Pond zapach stojącej wody bazi wierzbowych w ostrych porywach wiatru koła rozklekotanych tramwajów zgrzytają pędzą przez przedmieścia Bostonu ból nie ma oblicza więc idź ku zgor-szeniu burżuja na kolację z winem w hotelu Lenox zanim wsiądziesz w Federalny Dość mam fiołków Zabierzcie je stąd kiedy przyszła depesza że jest umierająca klosz pękł przy akompaniamencie skrzypienia rysików (czy kiedy nigdy nie mogłeś spać przez tydzień w kwietniu?) On czekał na mnie w szarej hali dworcowej oczy piekły mnie od cynobrązów i chromozieleni które spływały po uciekających kwietniowych stokach miał białe wąsy zmęczone obwisłe policzki starego człowieka Odeszła Jack ból nie ma oblicza i w salonie woskowy zapach lilii w salonie (obaj On i ja musimy pogrzebać oblicze bólu) potem woń rzeki połyskliwy Potomac sięga Indian Head srebrnomarszczoną falą na cmentarzu były ptaki przedrzeźniacze pobocza drogi paro-wały wiosną nadmiar kwietnia wstrząsał światem kiedy przyszła depesza że On nie żyje wlo-kłem się ulicami popołudniowego Madrytu kipiącego mrokiem kruchych kostek aguardiente czerwienią wina zielenią gazowych latarni różem zachodu ochrą dachówek oczy wargi czer-wone policzki brunatna kolumna gardzieli wsiadłem do nocnego pociągu na stacji Norte sam nie wiedziałem dlaczego Dość mam fiołków Zabierzcie je stąd mieniący się strzaskany klosz staranne kopie popiersi detale architektoniczne gramatyka stylów to był koniec tej księgi pozostawiłem oksfordzkich poetów w małym hałaśliwym cuchnącym zjełczałą oliwą pokoiku w Pension Boston Ahora Teraz Maintenant Vita Nuova ale my którzy słyszeliśmy piękny głos recytującego Copiego którzy czytaliśmy księgi w ozdobnych oprawach którzy wdychaliśmy pod narkozą (oddychaj głęboko raz dwa trzy cztery) zapach woskowych lilii i sztucznych fiołków parmeńskich którzy jedliśmy śniadania w bibliotece gdzie był biust Oktawiana umarliśmy w urzędzie telegraficznym na łomocącej podskakującej drewnianej ławce pędziłem pociągiem przez noc na zataczającym się parowcu wychodziłem z międzypokładzia zaczerpnąć w płuca haust Atlantyku (młoda Szwajcarka o owalnej twarzy i jej mąż byli moimi przyjaciółmi) miała lekko wyłupiaste oczy charaktery-styczny nieco szorstki sposób mówienia Zut alors rzucała nam uśmieszki ryby lwom mor-skim które ogrzewały nas w mroku kiedy urzędnik imigracyjny przyszedł po jej paszport nie mógł jej nawet posłać na Ellis Island la grippe espagnole nie żyła pucowałem okna byłem służbowym w kuchni skrobałem scyzorykiem świece w motorze urywałem się bez przepustki ścierałem na pył pąki róż w łóżku tej lafiryndy (mglista noc płonęła proklamacjami Ligi Praw Człowieka ) migdałowy zapach środków wybuchowych i śpiewne eclats w słodko-mdlącym patosie rozkładających się ciał jutro wierzyłem nastanie pierwszy dzień pierwszego miesiąca pierwszego roku LEKKODUCH Jack Reed był synem federalnego egzekutora sądowego, zasłużonego obywatela miasta Portland w Oregonie. Był obiecującym chłopcem, więc rodzina wysłała go na Wschód do szkół i na Uniwersytet Harvarda . Harvard znaczyło: szerokie angielskie „a”, koneksje, które się liczą w późniejszym życiu, dobra proza angielska... Jeśli, ćwoku, nie zdobędziesz ogłady w Harvardzie, to nie zdobę-dziesz, ćwoku, ogłady nigdzie! Tu Lowellowie rozmawiają tylko z Cabotami , a Cabotowie... tu „Oksfordzka księga wierszy” . Reed był obiecującym młodzieńcem, nie był Żydem ani socjalistą, nie pochodził z Roxbury ; był krzepki, chętny, łakomy wszystkiego: mężczyzna musi lubić w życiu różne rzeczy. Reed był mężczyzną; lubił mężczyzn, lubił kobiety, lubił jeść, pisać, włóczyć się w nocnej mgle, pić i znów włóczyć się w nocnej mgle, pływać, grać w rugby, składać rymy, skandować na meczach, wygłaszać mowy, należeć do klubów (ale nie do najlepszych klubów, krew w jego żyłach nie była wystarczająco błękitna do najlepszych z najlepszych); lubił głos Copiego czytającego „Człowieka, który chciał być królem” , jesienno-smętną „Urnę pogrze-baną” , dobrą prozę angielską, światła zapalające się po przeciwnej stronie Starego Dzie-dzińca w mroku pod wiązami, odległy gwar sal wykładowych, jesienny smętek, wiązy, „Dyskobola”, cegły historycznych budynków, bramy pamiątkowe, pokojowe w bursie, dzie-kanów i wykładowców piejących cienkimi głosami refreny, refreny; zardzewiała machina zgrzytała, dziekani trzęśli się pod swoimi biretami, tryby obracały się ku promocji – i oto Re-ed wyfrunął w świat: Washington Square ! Konwencjonalny okazuje się wyzwiskiem; Villon szukający noclegu we włoskich czyn-szówkach na Sullivan, Bleecker, Carmine Street; badania wykazują, że R.L.S. lubił sobie tęgo pochędożyć, a co do elżbietańczyków, to Bóg z nimi. Zaokrętuj się na bydlęcą łajbę, zobaczysz świat, będziesz miał przygody, ucieszne histo-ryjki do opowiadania o wieczorowej porze; mężczyzna musi kochać (przyspieszony puls, świadomość, że dzisiaj w wieczornej mgle kroki, taksówki, spojrzenia kobiet) wiele rzeczy w swoim życiu. Europa zaprawiona chrzanem, łykaj Paryż jak ostrygę; ale jest w tym wszystkim coś wię-cej niż „Oksfordzka księga wierszy”. Lincoln Steffens głosił kooperatywną wspólnotę, re-wolucję głosem miodopłynnym jak Copi, Diogenes Steffens z Marksem zamiast latarni prze-mierzał zachód w poszukiwaniu człowieka sprawiedliwego, Sokrates Steffens nie przestawał pytać: czemuż by nie rewolucja? Jack Reed pragnął siedzieć w wannie i pisać wiersze; ale wciąż natykał się na włóczęgów, robociarzy, krzepkich chłopców, jakich lubił, którym się nie poszczęściło, którzy byli bez pracy: czemuż by nie rewolucja? Nie mógł skupić myśli na swojej pracy, tyle było dokoła ludzi, którym się nie szczęściło; czyż nie uczył się w szkole na pamięć Deklaracji Niepodległości? Reed był synem Zachodu, słowa coś dla niego znaczyły; kiedy dowodził czegoś, stojąc z kolegą uniwersyteckim przy barze w Klubie Harvardzkim, wierzył w to, co mówił, całym sobą, od podeszew do czuba nie mytych włosów na głowie (krew w jego żyłach nie była wystarczająco błękitna dla Klubu Harvardzkiego, dla Klubu Uczt Składkowych, dla szacownej niezależnej nowojorskiej Cyga-nerii). Życie, wolność, prawo do szczęścia; niewiele było tego, kiedy w tysiąc dziewięćset trzy-nastym pojechał do Paterson opisać strajk ; tkacze demonstrowali, bici przez policję, wtrąca-ni do więzienia; nim się spostrzegł, sam był jednym ze strajkujących, demonstrował, został pobity przez policję, wtrącony do więzienia; nie zgodził się, by naczelny wpłacił za niego kaucję, w więzieniu mógł się więcej dowiedzieć od robotników. Dowiedział się dosyć, by zmontować w Madison Square Garden widowisko „Strajk w Paterson”. Zakosztował nadziei na nowe społeczeństwo, w którym każdemu będzie się szczęściło, więc czemuż by nie rewolucja? ,.Metropolitan Magazine” wysłał go do Meksyku, żeby napisał o Panczo Villi . Panczo Villa nauczył go pisać, dzięki niemu poznał nagie masywy gór, kaktusy rosłe jak organy, pociągi pancerne, orkiestry grające na małych placykach pełnych czarnych dziewczyn w granatowych chustach, skrwawiony piasek i świst kul karabinowych pod ogromnym noc-nym niebem pustyni, apatycznych, brunatnych peonów mordujących, głodujących, umierają-cych za wolność, za ziemię, za wodę, za szkoły. Meksyk nauczył go pisać. Reed był synem Zachodu, słowa coś dla niego znaczyły. Wojna to była eksplozja, która pogasiła wszystkie latarnie Diogenesa; sprawiedliwi zaczęli się zmawiać i wołać o mitraliezy. Jack Reed był ostatnim z rodu wielkich korespondentów wojennych, którzy omijali cenzurę, gotowi nadstawiać karku dla prawdy. Jack Reed był największym pisarzem amerykańskim swoich czasów; kto chciał się do-wiedzieć prawdy o wojnie, mógł ją przeczytać w jego artykułach o froncie niemieckim, od-wrocie Serbów, Salonikach ... Za linią frontu w chwiejącym się imperium cara, ciuciubabka z agentami Ochrany, wię-zienie w Chełmie. Generałowie nie chcieli go wpuścić do Francji, twierdzili, że błaznując którejś nocy w niemieckich okopach z artylerzystami Bossami pociągnął za linkę szwabskiego działa wy-celowanego w samo serce Francji. Młodzieńczy wybryk, ale tak Bogiem a prawdą, cóż to ma za znaczenie, czyja dłoń odpala działo i w którą stronę skierowana jest lufa? Reed był zawsze z chłopcami, których rozrywały na strzępy pociski, z Niemcami, Francuzami, Rosjanami, Bułgarami, z siedmioma krawczykami z getta w Salonikach , a w tysiąc dziewięćset siedem-nastym był w październiku z żołnierzami i chłopami w Piotrogrodzie: Smolny , „Dziesięć dni, które wstrząsnęły światem”; skończył się Villa, malowniczy Meksyk, skończyły się hu-lanki w Klubie Harvardzkim, plany greckich teatrów, składanie rymów, prawdziwe historie korespondenta wojennego starej szkoły, to już nie zabawa, to walka na śmierć i życie. Delegat, w Stanach czekają akta oskarżenia, proces „Mas” , proces wobblisów , Wilson napycha więzienia, fałszywe paszporty, przemówienia, tajne dokumenty, jazda na uforach przez cordon sanitaire , ukrywanie się w bunkrach parowców; więzienie w Finlandii, wszystkie papiery skradzione, koniec z pisaniem wierszy, pogawędkami od serca z każdym napotkanym obieżyświatem, student o ujmującym uśmiechu wykpiwa się sędziemu dzięki elokwencji; w Klubie Harvardzkim wszyscy są teraz na usługach wywiadu, zabezpieczają świat dla grupy bankowej Morgana – Bakera – Stillmana ; tamten stary włóczęga chłepczący kawę z blaszanki po pomidorach jest szpiegiem Sztabu Generalnego. Świat nie jest teraz zabawny, wszędzie tylko ogień mitraliez i pożary, głód, wszy, plu-skwy, cholera, tyfus, brak szarpi do opatrywania ran, brak chloroformu i eteru, tysiące umie-rają od gangreny, cordon sanitaire i wszędzie szpiedzy. Okna Smolnego płoną czerwono jak piece besemerowskie, w Smolnym się nie sypia, Smolny to gigantyczna walcownia pracująca dwadzieścia cztery godziny na dobę, walcująca ludzi, narody, nadzieje, millenia, porywy, obawy, surowiec na podwaliny nowego społeczeń-stwa. Mężczyzna musi robić wiele rzeczy w swoim życiu. Reed był synem Zachodu, słowa coś dla niego znaczyły. Rzucił wszystko, oo miał, i samego siebie w tryby Smolnego; dyktatura proletariatu, ZSRR. Pierwsza republika robotnicza została powołana do życia i trzyma się. Reed pracował, brał na swoje barki coraz to nowe zadania (wszędzie byli szpiedzy), ha-rował do upadłego, aż dostał tyfusu i umarł w Moskwie. JOE WILLIAMS Dwadzieścia pięć dni rejsu na parowcu „Argyle”, port macierzysty: Glasgow, kapitan: Thomas, ładunek: skóry. Dwadzieścia pięć dni skrobania rdzy, mazania minią stalowych blach rozpalonych od słońca jak ruszty, malowania komina od świtu do nocy, chwiejby na parszywej martwej fali, pluskiew w kojach śmierdzącego kubryku, wiecznego gulaszu z kartoflami pełnymi oczek i spleśniałą fasolą, karaluchów rozgniatanych na stole w messie, za to codziennej miarki soku limonowego zgodnie z regulaminem; potem mdlący dżdżysty upał i błękitny Trynidad wynurzający się z oparów brunatnego oceanu. Kiedy płynęli przez Boca , zaczęło padać i wyspy w pióropuszach grynszpanowego pa-protnego listowia poszarzały w smugach ulewy. Zanim zostali podciągnięci na cumach do nabrzeża w Port of Spain, byli cali mokrzy od deszczu i potu. Pan McGregor miotający się w ziudwestce po pokładzie, z purpurową twarzą, stracił głos od upału i wydawał rozkazy sy-cząc złowróżbnym szeptem. Potem zasłona deszczu się podniosła, wyszło słońce i wszystko zaczęło parować. Ludzie byli rozdrażnieni, bo na dodatek do żaru lejącego się z nieba gruch-nęła wieść, że mają podejść do Jeziora Asfaltowego i ładować asfalt. Ale następnego dnia nic szczególnego nie zaszło. Tylko gdy odkryli luki, okazało się, że skóry się zaśmierdły w przedniej ładowni. Ilekroć wywiesili ubranie i pościel, by wyschły w palącym żarze słońca, ulewa moczyła wszystko na nowo, nim zdążyli znieść do kubryku. Nie było sposobu uchronienia się przed deszczem, gdy zaczynało lać; z tentów rozciągniętych nad pokładem kapało bez przerwy. Po południu wachta Joego została wypuszczona na ląd, chociaż równie dobrze mogliby nie schodzić ze statku, bo nikt nie dostał łonu. Joe usiadł na ławce pod palmą w jakimś niby parku niedaleko portu i gapił się na swoje nogi. Potem zaczęło padać, więc uciekł i schronił się pod markizą pobliskiego baru. W barze wirowały elektryczne wiatraki i przez otwarte drzwi zalatywał chłodny zapach limon, rumu i whisky z mrożonych napojów. Joe był złak-niony piwa, ale nie miał złamanego centa. Deszcz mienił się u krawędzi markizy zasłoną z paciorków. Obok stał młody mężczyzna w białym ubraniu i panamie, wyglądający na Ame-rykanina. Spojrzał kilka razy na Joego, a gdy ich oczy się spotkały, posłał mu uśmiech i zapytał: – Pan Ammerykanin? Jąkał się trochę. – Amerykanin – odparł Joe. Zaległo milczenie. Po chwili mężczyzna wyciągnął rękę. – Witamy w mieście – powiedział. Joe zauważył, że mężczyzna jest lekko zawiany. Dłoń miał miękką i Joemu nie podobał się jego sposób podawania ręki. – Pan tu mieszka? – zapytał. Mężczyzna się roześmiał. Miał niebieskie oczy, okrągłą twarz i jakby nadąsane wargi; wyglądał przyjaźnie. – Ale gdzież tam. Zatrzymaliśmy się na parę dni w rejsie po wyspach Indii Zachodnich. Lepiej bym zrobbił, gdybym został w domu; zaoszczędziłbym przynajmniej pieniędzy. Chcia-łem jechać do Europy, ale nie mmożna przez tę całą wojnę. – Tak, na tym parszywym wyspiarzu, na którym służę, też się o niczym innym nie mówi, tylko o wojnie. – Nie wiem, po co nas właściwie przywieźli do tej dziury. W dodatku coś się popsuło na statku i musimy tu siedzieć jeszcze dwa dni. – To pewnie „Monterey”. – Tak. Okropne pudło. I same baby na pokładzie. Jak to przyjemnie spotkać wreszcie mężczyznę, z którym można pogadać. Bo tutaj to chyba same czarnuchy. – Tak, mają ich we wszystkich możliwych odcieniach na Trynidadzie. – Wie pan co, ten deszcz może padać długo. Wejdźmy się czegoś napić. Joe zmierzył go podejrzliwie. – Czemu nie – powiedział w końcu – ale wolę z góry uprzedzić, że nie będę się mógł od-płacić za fundę. Jestem golusienki, te parszywe Szkoty nie chciały nam wypłacić łonu. – Pan jest żeglarzem, prawda? – zapytał mężczyzna, kiedy podeszli do kontuaru. – Pracuję na statku, jeśli to pan chciał powiedzieć. - Czego się pan napije? Robią tutaj świetny poncz plantatorski . Próbował pan kiedy? – Wolę piwo. Zawsze piję piwo. Barman był Chińczykiem o szerokiej twarzy i zbolałym uśmiechu sędziwej małpy. Bar-dzo delikatnie postawił przed nimi trunki, jakby się bał o całość naczyń. Piwo w wilgotnej szklance było chłodne i smakowite. Joe wypił duszkiem. – Ale, nie wie pan przypadkiem, co tam w rozgrywkach baseballowych. Kiedy ostatni raz czytałem gazetę, wyglądało, że Senatorowie mogą się dochrapać proporczyka. Mężczyzna zdjął z głowy panamę i otarł czoło chusteczką. Miał czarne kędzierzawe wło-sy. Mierzył Joego wzrokiem, jakby coś rozważał w myśli. – A propos – rzekł w końcu – nnazywam się... Wwwarner Jones. – Na mnie wołają Jankes na „Argyle”. Ale w Marynarce to mnie przezywali Chudy. – Więc był pan i w Marynarce Wojennej? Od razu wyglądał mi pan bardziej na żołnierza niż na cywila, Chudy. – Taak? Mężczyzna, który się przedstawił jako Jones, zamówił jeszcze raz to samo. Joego obleciał strach. Ale co, u diaska, na terytorium brytyjskim nie mogą go przecież aresztować za dezer-cję. – To co, nie wie pan nic o wynikach baseballowych? Rozgrywki muszą być już bliskie końca. – Mam w hotelu gazety. Chce pan zobaczyć? – No pewnie. Deszcz przestał padać. Bruki były już suche, kiedy wyszli z baru. – Wie pan co? Mam zamiar zafundować sobie przejażdżkę dookoła wyspy. Słyszałem, że można zobaczyć dzikie małpy i różne takie. Może by pan ze mną pojechał? Jestem już śmier-telnie znudzony zwiedzaniem wszystkiego w pojedynkę. Joe zastanowił śię chwilę. – Nie w tych łachach. – Co, u diabła, to nie Piąta Aleja. Mężczyzna, który się przedstawił jako Jones, przywołał ruchem ręki wypucowanego For-da z młodym Chińczykiem przy kierownicy. Chińczyk nosił okulary, miał granatowe ubranie i wyglądał na studenta; mówił po angielsku z brytyjskim akcentem. Oznajmił, że im pokaże miasto, a potem zawiezie do Błękitnego Stawu. Już mieli ruszać, kiedy mężczyzna, który się przedstawił jako Jones, zawołał: „Chwileczkę” i pobiegł do baru. Wrócił z flaszką ponczu plantatorskiego. Gadał jak najęty przez całą drogę koło brytyjskich bungalowów i murowanych budynków rządowych, i dalej szosą przez granatowy las gumowców, tak gęsty i parny, że Joe czuł się, jakby miał nad głową szklany dach. Powiedział, że lubi podróże i przygody, że chciałby pływać na statkach i włóczyć się po świecie i że to musi być cudow-ne, polegać tylko na wysiłku własnych mięśni tak jak Joe. „Taak?” – zapytał Joe, ale mężczy-zna, który się przedstawił jako Jones, nie zwracał uwagi, tylko paplał dalej, że musi się opie-kować matką i że to taka odpowiedzialność, czasami mu się zdaje, że dostanie od tego kręćka, był nawet u doktora i doktor zalecił mu podróż, ale na statku karmią okropnie, dostał od tego niestrawności, i jest pełno starych bab z córkami, które chcą się jak najszybciej wydać za mąż. Ale najgorsze jest to, że nie ma kompana, z którym by mógł pogadać o wszystkim, co mu leży na wątrobie. Chciałby mieć miłego przystojnego kumpla, który zna świat i życie, nie jest mięczakiem i umie docenić piękne uczucie przyjaźni, jednym słowem, kogoś takiego jak Joe. Jego matka jest okropnie zazdrosna, nie dopuszcza myśli, że on mógłby mieć przyjaciela od serca, zaraz choruje albo wchodzi mu na pensję, jak się tylko dowie o jakimś jego przyja-cielu, chciałaby tylko, żeby się przez całe życie trzymał jej fartuszka, ale on ma już tego po dziurki w nosie i będzie odtąd robił, co mu się żywnie podoba, zresztą matka nie musi prze-cież wszystkiego wiedzieć. Co chwila częstował Joego papierosami, podsuwał je również Chińczykowi, który za każdym razem mówił: „Dziękuję panu najmocniej, ale zaprzestałem palenia”. Wypili we dwóch flaszkę ponczu i mężczyzna, który się przedstawił jako Jones, zaczynał się po tro-szeczku przysuwać do Joego, kiedy Chińczyk zatrzymał automobil na końcu wąskiej dróżki i powiedział: – Jeśli chcą panowie obejrzeć Błękitny Staw, będą panowie musieli podejść kawałek w górę, około siedmiu minut drogi. To jest główna atrakcja wyspy Trynidad. Joe wyskoczył z wozu i poszedł się odlać pod wielkim drzewem o kosmatej rudej korze. Mężczyzna, który się przedstawił jako Jones, przybiegł za nim. – Dwie głowy, a jedna myśl – powiedział. – Taak? – odparł Joe i poszedł zapytać Chińczyka, gdzie mogą zobaczyć małpy. – Błękitny Staw to ich ulubione miejsce – poinformował Chińczyk. Wysiadł z auta i przeszedł się dookoła, z czarnymi paciorkami oczu wpatrzonymi uważ-nie w listowie nad głową. Nagle wskazał palcem. Za ruchomą kiścią listowia majaczyło coś czarnego. Rozległ się skrzeczący chichot i z gęstwiny wychynęły trzy małpy przeskakując długimi wahadłowymi susami z gałęzi na gałąź. Po sekundzie znikły i tylko bujanie się coraz dalszych konarów wskazywało drogę ich ucieczki. Jedna z małp miała małą różową małpkę uczepioną u piersi. Joe nie posiadał się z uciechy, pierwszy raz widział małpy na wolności. Ruszył w górę tak szybko, że mężczyzna, który się przedstawił jako Jones, nie mógł za nim nadążyć. Musi jeszcze raz zobaczyć małpy. Po paru minutach wspinania się usłyszał szum spadającej wody. Przypomniało mu to Rock Creek i Wielkie Wodospady Potomaku i zrobiło mu się markotnie na duszy. Pod wodo-spadem było jeziorko otoczone olbrzymimi drzewami. – Diabła tam, chyba sobie popływam – powiedział. – A czy tam nie ma węży, Chudy? – Węże nie ruszą człowieka, jeśli im dać spokój. Jednakże zbliżywszy się do jeziorka, zobaczyli jakieś towarzystwo, które urządziło sobie na brzegu piknik pod pasiastymi kolorowymi parasolami, dziewczyny w różowych i niebieskich letnich sukienkach i dwu czy trzech mężczyzn w białych płóciennych ubraniach. Usługiwało im dwu hinduskich służących wydobywających z koszyka wiktuały. Przez jezioro dochodziło afektowane angielskie świergolenie. – Niech to szlag, nie dadzą człowiekowi nawet popływać. I małp też nie będzie. - Możemy się do nich przyłączyć. Przedstawię się, a ty będziesz moim młodszym bratem. Mam list polecający do jakiegoś pułkownika, ale byłem w takim podłym nastroju, że nie chciało mi się z nim iść. – I co tacy tu się pieprzą? – powiedział Joe i zawrócił w dół. Więcej małp nie widział, a nim doszedł do auta, zaczęło znowu padać wielkimi kroplami. To im zepsuje ten parszywy piknik – powiedział ze śmiechem do mężczyzny, który się przedstawił jako Jones, gdy ten go dogonił z twarzą ociekającą strużkami potu. – Ale z ciebie piechur, Chudy. Sapiąc klepał Joego po plecach. Joe wsiadł z powrotem do auta. – Zdaje się, że się będziemy mieli z pyszna. - Muszę wracać do miasta, proszę panów – oznajmił Chińczyk. – Wszystko wskazuje na zbliżanie się ulewy. Nie ujechali pół mili, kiedy rozpadało się tak, że Chińczyk nic nie widział i nie mógł prowadzić wozu. Wjechał do małej szopy na poboczu szosy. Deszcz dudniący o blaszany dach robił nie mniej hałasu niż parowiec wypuszczający parę. Mężczyzna, który się przed-stawił jako Jones, zaczął znów paplać; musiał się drzeć na całe gardło, żeby przekrzyczeć szum ulewy. – Ty pewno widujesz różne dziwne rzeczy, co, Chudy? Przy takim trybie życia? Joe wysiadł z auta i zatrzymał się przed zasłoną deszczu. Woda pryskająca na twarz wy-dawała mu się niemal chłodna. Mężczyzna, który się przedstawił jako Jones, przysunął się do niego z wyciągniętym papierosem. – Jak ci się żyło w Marynarce? Joe wziął papierosa, zapalił. – Nieklawo. – Znałem dużo chłopaków z Marynarki. Ty pewnie też lubisz sobie pójść w cug, jak cię puszczą na ląd, co? Joe odparł, że przeważnie nie miał za co iść w cug, żołd był na to za niski; ale często grał w baseballa, to i owszem, lubi. – A ja myślałem, że marynarze robią w porcie, na co im tylko przyjdzie ochota. – Niektórzy by pewnie robili, ale co, kiedy nie mają nawet forsy, żeby sobie podgazować, jak się patrzy. – Jakbyś chciał, Chudy, moglibyśmy się we dwóch klasa zabawić w Port of Spain. Joe potrząsnął głową. – Ee, muszę wracać na statek. Deszcz wzmógł się jeszcze bardziej i dudnił o blaszany dach tak, że Joe nie słyszał, co mężczyzna, który się przedstawił jako Jones, wykrzykuje do niego. Po chwili dudnienie przy-cichło i deszcz ustał zupełnie. – Ale możesz przynajmniej zajść do mnie do hotelu, Chudy, wypijemy sobie parę głęb-szych. Nikt mnie tu nie zna, mogę robić, co mi się podoba. – Chciałbym przejrzeć kolumnę sportową tej gazety z Ameryki, jak pan pozwoli. Wsiedli w auto i pojechali z powrotem szosą z rowami przepełnionymi wodą jak kanały. Wyszło gorące słońce i wszystko zasnuło się błękitnym oparem. W mieście ulice były zatło-czone: Hindusi w turbanach, schludni Chińczycy w ubraniach od Harta Schaffnera i Marxa , rumiani biali panowie w bieli, obdarte Negry o różnych odcieniach skóry. Joe czuł się głupio przechodząc przez hali hotelowy w swoich drelichowych spodniach, dobrze jeszcze mokrych; na dobitek był nie ogolony. Wchodząc po schodach mężczyzna, któ-ry się przedstawił jako Jones, założył mu rękę na szyję. Wielki pokój o wysokich wąskich oknach z zapuszczonymi żaluzjami, który zajmował, pachniał wodą laurową. – Jestem cały zgrzany i mokry – powiedział. – Wezmę chyba prysznic. Ale najpierw za-dzwonimy, żeby nam przysłali na górę parę gin fizzów. A ty nie miałbyś ochoty rozebrać się i wyciągnąć? W tym upale człowiekowi za gorąco na golasa, a cóż dopiero w ubraniu. Joe potrząsnął głową. – Ee, wszystko na mnie cuchnie – powiedział. – To co, ma pan te gazety? Mężczyzna, który się przedstawił jako Jones, był w łazience, kiedy służący Hindus przy-niósł gin fizzy. Joe odebrał tacę. Coś w wąskich ustach i czarnych oczach Hindusa, utkwio-nych gdzieś za jego plecami, wprawiło Joego w niewytłumaczony gniew. Miał ochotę zdzie-lić fagasa po tabaczkowej gębie. Mężczyzna, który się przedstawił jako Jones, wrócił odświe-żony, w jedwabnym szlafroku. – Siadaj, Chudy. Napijemy się, pogadamy. Przesunął palce delikatnie po czole, jakby go bolało, potem po czarnych kędzierzawych włosach i usadowił się w fotelu. Joe usiadł na prostym krześle w drugim końcu pokoju. - Mój Boże, wyzionąłbym chyba ducha w tym żarze, gdybym tu posiedział przez tydzień. Nie mieści mi się w głowie, jak ty to znosisz, przy tym pracujesz fizycznie i w ogóle. Musisz być twardy! Joe chciał zapytać o te gazety, ale mężczyzna, który się przedstawił jako Jones, zaczął znów mleć językiem. Mówił, że chciałby być taki twardy, podróżować po świecie tak jak Joe, spotykać różnych facetów, włóczyć się po spelunach, musi się trafiać kupa uciesznych sce-nek, że boki zrywać, tylu chłopa stłoczonych razem przez długie dni na morzu, nielicha draka, co? A potem noce na lądzie, idzie się w gaz i rozróba, paru facetów z jedną dzidzią. – Jak ja bym żył w ten sposób, tobym się nie zastanawiał, co robię, nie musiałbym się li-czyć z opinią, nie musiałbym się bać szantażu, uważałbym tylko, żeby nie trafić do ula. Wiesz, Chudy, chciałbym się z tobą zabrać i tak żyć jak ty. – Taak? – zapytał Joe. Mężczyzna, który się przedstawił jako Jones, zadzwonił po więcej ginu. Kiedy służący Hindus wyszedł, Joe zapytał znowu o gazety. – Słowo daję, Chudy, szukałem wszędzie. Musieli je chyba wyrzucić. – No, to wracam na tego zafajdanego wyspiarza. Joe ruszył do drzwi, ale mężczyzna, który się przedstawił jako Jones, podbiegł i złapał go za rękę. – Nie możesz tak sobie pójść. Obiecałeś, że się ze mną zabawisz. Miły z ciebie chłop. Nie pożałujesz. Nie możesz odejść teraz, kiedy się rozkrochmaliłem, no i roznamiętniłem. Nigdy nie byłeś w takim nastroju, Chudy? Wiesz co, szarpnę się, dam ci pięćdziesiąt dolarów. Joe potrząsnął głową, wyrwał rękę. Musiał go jednak odepchnąć, żeby otworzyć drzwi. Zbiegł po marmurowych schodach i wypadł na ulicę. Było prawie ciemno. Maszerował szyb-ko, pot spływał po nim strużkami. Idąc klął pod nosem. Czuł się parszywie, był wściekły. Tak chciał zobaczyć te amerykańskie gazety. Przez jakiś czas włóczył się po tym niby parku, gdzie siedział po południu, potem ruszył w stronę portu. Pójdzie chyba spać. Zapach docho-dzący z mijanych garkuchni uświadomił mu, że jest głodny. Wszedł do jednej z nich, zanim sobie przypomniał, że nie ma centa w kieszeni. Poszedł dalej w stronę, skąd dochodził me-chaniczny dźwięk pianoli, i znalazł się w dzielnicy czerwonych świateł. W drzwiach drew-nianych ruder stały dziewczyny uliczne: Murzynki różnych kształtów i odcieni skóry, półkrwi Chinki i Hinduski, trochę zwiędłych tłustych Niemek i Francuzek. Jedna mała Mulatka, która złapała go za ramię, była diablo ładna. Zatrzymał się pogadać, ale kiedy powiedział, że jest goły, parsknęła mu w nos: – Zjeżdżaj stąd, panie Goły. Tu nie ma miejsca dla golców. Wróciwszy na statek, nie mógł znaleźć koka, żeby wyżebrać coś do żarcia, więc zaczął żuć tytoń. Musi mu to wystarczyć. W kubryku było jak w piecu. Wyszedł na pokład w samych spodniach i zaczął spacerować tam i z powrotem z wachtowym, chłopcem o różowej twarzy pochodzącym z Dover i przezywanym przez wszystkich Małym. Mały po-wiedział, że podsłuchał, jak szyper mówił panu McGregorowi w kabinie, że jutro odpływają do Saint Lucia ładować limony, a potem hajda do domu. Skłamałby, gdyby powiedział, że się nie cieszy; zobaczy znowu poczciwą starą Anglię i zejdzie wreszcie z tej zafajdanej łajby. Joe odparł, że co jemu z tego przyjdzie, jego dom to Waszyngton. – Chciałbym raz rzucić to pieprzone życie, dostać jakąś robotę, z której bym coś miał. Żeby każdy parszywy turysta nie wyobrażał sobie, że za głupie parę dolarów może robić z człowiekiem, co mu się podoba. Opowiedział Małemu o mężczyźnie, który się przedstawił jako Jones, i Mały śmiał się do rozpuku. – Pięćdziesiąt dolarów to dziesięć funtów. Za dziesięć funtów dobrze bym się zastanowił, czy nie pozwolić takiemu nadzianemu facetowi zrobić ze sobą, co by chciał. Mimo nocy nie było zupełnie czym oddychać. Moskity zaczynały się dobierać do gołego karku i ramion Joego. Nad stojącą wodą basenów portowych podniósł się gorący słodkawy opar przesłaniając światła nabrzeża. Przeszli kilka razy tam i z powrotem nie odzywając się do siebie. – Co on właściwie chciał z tobą zrobić, Jankes? – zapytał Mały i zarechotał. – Diabli z nim! Rzucę chyba to życie – odrzekł Joe. – Co by nie zrobić, gdzie by nie po-płynąć, marynarz zawsze bierze w dupę. Źle mówię, Mały? - Wiadomo! Dziesięć funtów! Nie powinien to taki nadziany facet mieć odrobiny wstydu? Demoralizacja, to mu tylko w głowie. Powinieneś pójść do niego z paroma kumplami i przycisnąć panicza do muru. U nas w Dover niejeden taki nadziany bubek buli forsę za mniejsze świństwa. Przyjeżdża sobie taki jeden z drugim na wakacje i dobiera się do chłop-ców kąpielowych. Mówię ci, Jankes, ja bym na twoim miejscu pocisnął gościa zdrowo. Joe nic nie odpowiedział. Po chwili rzekł: – Rany, a jak byłem szczeniakiem, to nic tylko chciałem jechać do tropików. – Jakie to tam tropiki. Zafajdana dziura i tyle. Zrobili jeszcze parę tur po pokładzie. Potem Joe pochylił się przez burtę i spojrzał w tłustą ciemność. Cholera by wzięła te moskity! Wypluta prymka tytoniu plusnęła lekko w wodę. Zszedł do kubryku, wdrapał się na koję i naciągnąwszy koc na głowę leżał zlany potem. Szlag by to trafił, chciał przecież tylko zobaczyć wyniki rozgrywek baseballowych. Nazajutrz brali węgiel, a następnego dnia, kiedy „Argyle” sunął z powrotem przez Boca, między śliskozielonymi paprociowymi wyspami, Joego zapędzono do malowania kabin ofi-cerskich. Był wściekły, bo miał patent starszego marynarza, a tutaj orali w niego, jakby był zwykłym majtkiem. Na domiar złego szli do Anglii i nie wiedział, co z nim zrobią. Koledzy marynarze mówili, że kto wie, czy go nie internują, jak wyląduje w Anglii bez paszportu, jest przecież obcokrajowcem, a tu wojna, wszędzie pełno szpiegów i w ogóle. Ale tymczasem wiała bryza pachnąca solą, przez iluminator widać było błękit oceanu zamiast brudnej sa-dzawki basenu portowego, latające ryby ocierały się całymi setkami o burtę statku. Port na Saint Lucia, otoczony zewsząd lądem, był czysty, z białymi domkami o czerwonych dachach pod palmami kokosoyryrni. Okazało się, że mają ładować banany, i następne półtora dnia spędzili na zbijaniu przegród w ładowni rufowej i mocowaniu żerdzi do wieszania kiści. Było już ciemno, kiedy przycumowali do nabrzeża bananowego, wyrzucili dwie kładki i ustawili niewielki żuraw do spuszczania kiści do ładowni. Nabrzeże roiło się od kolorowych kobiet, które piszczały, chichotały i wykrzykiwały do załogi, i od młodych ro-słych Murzynów, którzy stali i nic nie robili. Ładowanie należało do kobiet, które po chwili zaczęły się wspinać gęsiego po kładce, każda z wielką kiścią zielonych bananów na karku i ramionach. Były wśród nich stare czarne wiedźmy i młode ładne Mulatki, ich twarze świeci-ły od potu w blasku wielkich reflektorów o wielu żarówkach, ich majtające się piersi wyglą-dały z łachmanów, raz po raz w szczelinie rękawa błyskało czarne ciało. Kiedy kobieta wdra-pała się na szczyt kładki, dwaj wielcy Murzyni zdejmowali banany miękko z jej ramion, nad-zorca dawał jej kartkę i kobieta zbiegała po drugiej kładce na nabrzeże. Z wyjątkiem obsługi żurawia załoga nie miała nic do roboty. Marynarze tłoczyli się niespokojnie dokoła i patrzyli na kobiety, na błyski ich zębów i białek, na ciężkie chybotanie piersi, na pracowite sprężenia ud. Stali, gapili się, drapali, przestępowali z nogi na nogę; nie bardzo nawet świnili. Noc była ciemna, nieruchoma, zapach bananów i smród czarnego babskiego potu osaczał ich gorącą falą, czasami tylko zaleciał świeższy powiew od sterty skrzynek z limonami spiętrzonych na nabrzeżu. W pewnej chwili Joe spostrzegł, że Mały kiwa na niego. Zanurzył się za nim w mrok. Mały przyłożył mu usita do ucha: Na nabrzeżu jest kupa dziwek, Jankes. Idziemy. Wdrapali się na dziób i spuścili po linie na nabrzeże. Lina poparzyła im dłonie, więc Mały popluł w nie i roztarł. Joe zrobił samo. Potem dali nura do jakiegoś składu. Między nogami przewinął im się szczur. Był to skład guana, cuchnął nawozem, skrzypiał piaszczysto pod stopami. Z wyjątkiem małych drzwiczek w głębi panowała wszędzie gęsta ciemność; tylko górą sączy-ło się trochę blasku latarni z nabrzeża. Słychać było kobiec

O nas

PDF-X.PL to narzędzie, które pozwala Ci na darmowy upload plików PDF bez limitów i bez rejestracji a także na podgląd online kilku pierwszych stron niektórych książek przed zakupem, wyszukiwanie, czytanie online i pobieranie dokumentów w formacie pdf dodanych przez użytkowników. Jeśli jesteś autorem lub wydawcą książki, możesz pod jej opisem pobranym z empiku dodać podgląd paru pierwszych kartek swojego dzieła, aby zachęcić czytelników do zakupu. Powyższe działania dotyczą stron tzw. promocyjnych, pozostałe strony w tej domenie to dokumenty w formacie PDF dodane przez odwiedzających. Znajdziesz tu różne dokumenty, zapiski, opracowania, powieści, lektury, podręczniki, notesy, treny, baśnie, bajki, rękopisy i wiele więcej. Część z nich jest dostępna do pobrania bez opłat. Poematy, wiersze, rozwiązania zadań, fraszki, treny, eseje i instrukcje. Sprawdź opisy, detale książek, recenzje oraz okładkę. Dowiedz się więcej na oficjalnej stronie sklepu, do której zaprowadzi Cię link pod przyciskiem "empik". Czytaj opracowania, streszczenia, słowniki, encyklopedie i inne książki do nauki za free. Podziel się swoimi plikami w formacie "pdf", odkryj olbrzymią bazę ebooków w formacie pdf, uzupełnij ją swoimi wrzutkami i dołącz do grona czytelników książek elektronicznych. Zachęcamy do skorzystania z wyszukiwarki i przetestowania wszystkich funkcji serwisu. Na www.pdf-x.pl znajdziesz ukryte dokumenty, sprawdzisz opisy ebooków, galerie, recenzje użytkowników oraz podgląd wstępu niektórych książek w celu promocji. Oceniaj ebooki, pisz komentarze, głosuj na ulubione tytuły i wrzucaj pliki doc/pdf na hosting. Zapraszamy!