John Dos Passos Rok 1919 Tłumaczył Krzysztof Zarzecki OD TŁUMACZA „Rok 1919” jest – po wydanym przed kilku laty „42 równoleżniku” – drugą częścią trylo-gii „USA” ukazującą się w polskim przekładzie. Napisane w latach trzydziestych „USA” po-zostało do dziś szczytowym osiągnięciem w twórczości Johna Dos Passosa, stawiającym go w rzędzie wielkich pisarzy amerykańskich naszego stulecia. O pół roku starszy od Fitzgeralda, półtora od Faulknera, dwa i pół od Hemingwaya – Dos Passos tak jak oni wszedł do literatury prosto z frontów pierwszej wojny światowej. W latach trzydziestych był w Polsce najsławniejszym z pisarzy amerykańskich tzw. zagubionego poko-lenia. Przetłumaczono wówczas dwie znane również z powojennych wznowień powieści: „Trzech żołnierzy”, jedną z najgłośniejszych pozycji pacyfistycznych okresu międzywojen-nego, oraz „Manhattan Transfer”, kronikę życia Nowego Jorku na początku wieku. Trylogia „USA” jest bogatszym i dojrzalszym przetworzeniem doświadczeń, z których wyrosły owe dwie wcześniejsze powieści. Miejsce Nowego Jorku z „Manhattan Transfer” zajmuje tutaj panorama całego, olbrzymiego kontynentu amerykańskiego na przestrzeni lat trzydziestu, ukazana przez pulsujące gorączkowym życiem biografie dwunastu fikcyjnych bohaterów obojga płci, reprezentujących różne obszary geograficzne i sfery społeczne Ame-ryki. „42 równoleżnik” ukazuje pokolenie pełne nadziei na lepsze jutro świata w rozpoczynającym się nowym stuleciu; „Rok 1919” przedstawia wielki wstrząs, jaki mu zgotowała wojna światowa; „Ciężkie pieniądze” zamykają jego losy klamrą wielkiego kryzy-su. Fikcyjne życiorysy dwunastu bohaterów trylogii przeplótł Dos Passos krótkimi rozdzia-łami-przerywnikami, utrwalającymi klimat i smak epoki. Są one trojakiego rodzaju: dwadzie-ścia sześć pełnych ekspresji, zwięzłych biografii sławnych Amerykanów tej epoki – prezy-dentów Wilsona i Teodora Roosevelta, pisarza-rewolucjonisty Johna Reeda i bankiera Mor-gana, wynalazcy Edisona i aktora Rudolfa Valentino, fabrykanta automobilów Henry Forda i tancerki Izadory Duncan; sześćdziesiąt osiem dokumentarnych „Kronik” złożonych w całości z nagłówków gazetowych, fragmentów wypowiedzi i artykułów, popularnych szla-gierów i reklam; wreszcie pięćdziesiąt jeden rozdzialików zatytułowanych „Oko kamery”, stanowiących poetyckie strzępy autobiografii samego autora. Oto elementy, z których Dos Passos skomponował niezwykłą i niepowtarzalną powie-ściową kronikę burzliwego okresu w życiu wielomilionowego narodu. KRONIKA XX Ach, piechota, infanteria Z matką ziemią za uszami ARMIE STARŁY SIĘ POD VERDUN W NAJWIĘKSZEJ BITWIE ŚWIATA 150 000 OSÓB W WIELKIM POCHODZIE wyłania się jednak inna nader ważna kwestia. Giełda nowojorska jest dzisiaj jedynym wolnym rynkiem obrotu papierami wartościowymi. Jeżeli i nadal zachowa tę pozycję, z łatwością może się stać największym w świecie ośrodkiem handlu walorami FLOTA BRYTYJSKA PŁYNIE OBSADZIĆ ZŁOTY RÓG Kawalerio, artylerio, Z przeklętymi saperami, Nie wam z naszą infanterią Mierzyć się osiągnięciami POD GALLIPOLI TURCY UCIEKAJĄ PRZED ANGLIKAMI co pomyślą sobie powracający z wojny żołnierze o owym Amerykaninie, który taplając się w piasku przybrzeżnych mielizn paple o jakimś nieokreślonym nowym porządku? Im, którzy przeżyli wielką pożogę, rojenia słabeusza muszą przywieść z powrotem na myśl rozle-gły no man’s land Europy zionący mordem i żądzą grabieży, spowity dymami rewolucji STRAJKUJĄCY KELNERZY ZWRACAJĄ SIĘ O POMOC DO KOBIET Zielone są klony, zielone jesiony, Zieleńsze trawniki Północnej Ameryki pozycja taka będzie jednakowoż wymagała ściągnięcia z zagranicy wielkich sum nie-zbędnych dla zachowania równowagi w naszym kraju Gdy myślę o fladze, która powiewa na naszych okrętach, o tej jedynej barwnej plamie, która porusza się jak żywa na ich martwych bryłach, wydaje mi się, że to paski pergaminu z wypisanymi zasadami wolności i sprawiedliwości, przedzielone smugami krwi przelanej w ich obronie, w rogu zaś ów błękit obiecany, w którym oby kąpało się każde państwo realizu-jące te zasady. Gwiaździsty Sztandar znowu zawiśnie na słupie, A my wrócim do służby, którą mamy w... poważaniu JOE WILLIAMS Joe naciągnął używane cywilne ubranie, a mundur z zawiniętym w środku kamieniem wrzucił z nabrzeża do mętnej wody basenu portowego. Było południe i nigdzie żywej duszy. Spostrzegł, że nie ma pudełka po cygarach, i zrobiło mu się głupio. Wrócił do szopy; leżało tam, gdzie je zostawił. Kiedyś były w nim cygara „Flor de Mayo”, które kupił po pijanemu w Guantanamo. Teraz trzymał w nim owinięte starannie w złotą papierową koronkę zdjęcie maturalne Janey, amatorską fotkę Aleka z motocyklem, fotografię z podpisami trenera i całej drużyny szkolnej, której był kapitanem, wszystkich w kostiumach baseballowych, stare poma-rańczowe mocno przyblakłe zdjęcie holownika tatusia „Mary B. Sullivan” sfotografowanego z Virginia Capes w trakcie holowania żaglowca z rejami na wszystkich masztach, pocztów-kowe zdjęcie rozebranej dziewczyny imieniem Antoinette, z którą spał w Villefranche, kilka żyletek, pocztówkową fotografię przedstawiającą jego i dwu innych majtków w galowej bieli na tle mauretańskiej kolumnady w Maladze, garść zagranicznych marek pocztowych, paczkę kondomów oraz dziesięć czerwonaworóżowych muszelek, które zebrał na plaży w Santiago. Z pudełkiem pod pachą, czując się jak ostatni dziad w workowatym ubraniu, ruszył wolno w stronę latarni morskiej odprowadzając wzrokiem eskadrę, która odpływała w szyku bojo-wym w dół La Platy. Dzień był pochmurny, więc smukłe krążowniki rozpłynęły się rychło w smugach dymu, a Joe zaczął się z kolei gapić na zardzewiałego trampa, który wchodził do portu. Statek miał ciężki przechył na bakburtę, widać było jego śliskoomszały zielony kadłub poniżej linii zanurzenia. Na rufie powiewała niebiesko-biała flaga grecka, na dziobie wcią-gnięta do pół masztu brudna żółta flaga kwarantanny. Jakiś mężczyzna zaszedł Joego z tyłu i powiedział coś po hiszpańsku. Był uśmiechnięty i ogorzały, miał na sobie granatowy drelich i palił cygaro, ale nie wiedzieć czemu Joego ogar-nęła panika. – No sabe – rzucił i odszedł szybko; między składami wydostał się z portu na ulicę. Miał trudności z odnalezieniem knajpy Marii, wszystkie domy tak były do siebie podob-ne. Poznał ją dopiero po pianoli w oknie. Znalazłszy się w dusznym pachnącym anyżkiem wnętrzu stał długo przy barze, z lepiącym się kuflem w ręce, i gapił się na ulicę prześwitującą jaskrawymi pasmami przez paciorkową zasłonę w drzwiach. Był pewien, że lada chwila zo-baczy białe mundury i żółte kabury przechodzącego patrolu piechoty morskiej. Oparty o ścianę za barem stał młody Mulat o krzywym nosie i patrzył niewidzącymi oczyma. Wreszcie Joe się zdecydował i podniósł brodę znad kufla. Mulat podszedł, wyciągnął konfidencjonalnie szyję przez szerokość baru i oparty na jednej ręce, drugą jął wodzić szmatą po ceracie. Muchy, które obsiadły mokre kręgi po kuflach, poderwały się z ceraty i wmieszały w chmarę brzęczącą pod sufitem. – Słuchaj, powiedz Marii, że mam interes – wymamrotał Joe kącikiem ust. Mulat po drugiej stronie baru podniósł dwa palce. – Dos pesos – powiedział. – Co ty? Chcę tylko pogadać. Maria kiwnęła na niego z drzwi w głębi. Była to blada kobieta o wielkich oczach rozsta-wionych szeroko w sinych workach. Przez pogniecioną różową suknię, ciasno opiętą na zwa-listych piersiach, widać było otoczki jej sutek. Usiedli przy stoliku w izbie za knajpą. – Dwa piwa! – krzyknął Joe przez drzwi. – Co ty chce, hijo de mi alma ? – zapytała Maria. – Ty sabe doktor Sidner? – Pewno. Yo se wszystkie yanki. Co ty zrobił, ty nie pojechał z wielki okręt? – Nie, nie pojechał z wielki okręt. Pobił wielki skurwysyn, kapujesz? – Che! – Piersi trzęsły się jej jak galareta, kiedy Maria się śmiała. Położyła mu tłustą rękę na karku i przyciągnęła jego twarz do swojej. – Biedny chłopak! Pobił pod oko? – Pewnie, że mi podbił oko. – Odsunął się od niej. – Podoficer. Dostał w mordę tak, że go zamroczyło, kapujesz? Nie ma już dla mnie miejsca w Marynarce Wojennej, dałem nogę. Słuchaj, doktorek mówił, że znasz faceta, który umie podrabiać papiery marynarskie. Patent starszego marynarza, kapujesz? Bo ja teraz muszę do marynarki handlowej. Wypił resztę piwa. Maria siedziała kiwając głową i powtarzając: – Che, pobrecito , che. – Potem zapytała płaczliwym głosem: – ile masz dolar? – Dwadzieścia odparł Joe. – On chce pięćdziesiąt. – Gówno, to jestem ugotowany. Maria obeszła jego krzesło i zarzuciła mu z tyłu ramię na szyję. Pochylona nad nim, wy-dała kilka cmoknięć. – Ty czekaj minutkę – powiedziała. – My myślimy, sabes? Jej wielki biust ciążył mu na karku i na ramieniu, przyprawiając go o swędzenie skóry. Głupio mu było, że się pozwala tak dotykać w biały dzień, po trzeźwemu, ale siedział bez ruchu. Nagle Maria wydała papuzi pisk: – Paquito, ven aca! Z zaplecza wylazł brudny mężczyzna o czerwonej twarzy, czerwonym karku i głowie jak gruszka. Zaczęli rozmawiać po hiszpańsku nad głową Joego. W końcu Maria poklepała go po policzku i oznajmiła: – Dobra jest, Paquito sabe, gdzie on mieszka. Może on bierze dwadzieścia, sabes? Joe wstał z krzesła. Paquito zdjął poplamiony kucharski fartuch i zapalił papierosa. – Ty sabe, papiery marynarskie? – zapytał Joe podchodząc i zaglądając mu w twarz. – Dobra jest – pokiwał tamten głową. Joe uściskał Marię, uszczypnął ją lekko. – Jesteś dobra dziewczyna, Maria. Z szerokim uśmiechem odprowadziła ich do drzwi knajpy. Przed wyjściem na ulicę Joe spojrzał uważnie w prawo i w lewo. Nigdzie munduru. U wylotu ulicy, nad magazynami ce-mentu, pochylało się czarne ramię żurawia. Wsiedli w tramwaj i jechali długo, nie odzywając się do siebie. Joe siedział ze zwieszonymi rękami i patrzył w podłogę, dopóki Paquito go nie szturchnął. Wysiedli w obskurnej podmiejskiej dzielnicy nowych, a już brudnych murowa-nych domków, Paquito zadzwonił do drzwi niczym nie różniących się od innych i po chwili otworzył im mężczyzna o czerwonych oczach i wielkich końskich zębach. Długo rozmawiał z Paquitem po hiszpańsku przez półotwarte drzwi, a Joe stał i czekał przestępując z nogi na nogę. Nietrudno było zgadnąć, że się zastanawiają, ile można z niego wycisnąć, bo rozmawia-jąc raz po raz zerkali na niego z ukosa. Joe już miał się wtrącić, gdy mężczyzna w drzwiach odezwał się z londyńska załamującym się akcentem. – Daj temu nieborakowi pięć pesos, kolego. Resztę załatwimy między nami, białymi. Joe wyskrobał z kieszeni ostatki bilonu i Paquito się oddalił, on zaś wszedł za Anglikiem do przedpokoju pachnącego kapustą, smażeniem i praniem. Zamknąwszy drzwi mężczyzna położył Joemu dłoń na ramieniu i dmuchając mu w twarz kwaśnym odorem whisky zapytał: – No, kolego, to ile możesz zapłacić? Joe odsunął się od niego. – Mam dwadzieścia dolarów amerykańskich, to wszystko – wycedził przez zęby. Anglik potrząsnął głową. – To tylko cztery funty. No, zobaczymy, co się da zrobić, kolego. Pokaż forsę. Pod bacznym okiem Anglika Joe zdjął pas, małym ostrzem scyzoryka wypruł kilka szwów i wyciągnął dwa złożone wzdłuż, pomarańczowe banknoty amerykańskie. Wygładził je starannie i już miał dać Anglikowi, ale w ostatniej chwili się zastanowił i schował banknoty do kieszeni. – Zobaczmy najpierw te papiery – powiedział pokazując wszystkie zęby w uśmiechu. Czerwone oczy Anglika zaszły łzami. Należy sobie nawzajem pomagać, oświadczył, i być wdzięcznym człowiekowi, który ryzykuje fałszerstwo, żeby wyciągnąć bliźniego z tarapatów. Następnie zapytał Joego o nazwisko, wiek, miejsce urodzenia, jak dawno pływa i dalsze podobne szczegóły, po czym zniknął w jednym z pokojów, starannie zamykając za sobą drzwi na klucz. Joe został w przedpokoju. Gdzieś w głębi mieszkania tykał zegar; jego tykanie wydawało się Joemu coraz wolniejsze i wol niejsze. W końcu rozległ się zgrzyt prze-kręcanego klucza i ukazał się Anglik z dwoma papierami w ręku. – Chyba rozumiesz, kolego, co dla ciebie robię. Joe wziął podany papier. Studiował ze zmarszczonym czołem; na jego rozum patent był jak się patrzy. Na drugim arkuszu wypisane było pełnomocnictwo upoważniające Agencję Morską Tittertona do zajmowania łonu Joego, dopóki się nie uzbiera suma dziesięciu funtów. – Słuchaj no, bratku! W ten sposób to ja wybulę za to siedemdziesiąt dolarów. Musi wziąć pod uwagą ryzyko, odparł Anglik; a w ogóle czasy są ciężkie, zresztą może nie brać patentu, jak nie chce, jego wola. Joe wszedł za nim do zawalonego papierami pokoju i schylony nad biurkiem podpisał upoważnienie wiecznym piórem. Następnie pojechali razem tramwajem do śródmieścia. Wysiedli na Rivadavia i Anglik zaprowadził Joego do małego kantorku za składami. – Przyprowadziłem panu chwackiego majtka, panie McGregor – powiedział do Szkota o wyglądzie wątrobiarza, który spacerował tam i z powrotem gryząc paznokcie. Joe i McGregor zmierzyli się wzrokiem. – Amerykaniec? – Tak. – Mam nadzieję, że nie spodziewasz się amerykańskiego łonu? Anglik zbliżył się i szepnął mu coś do ucha. McGregor obejrzał patent i wydawał się zadowolony. – Dobra, wpisz się do książki. Tylko podpisz się dobrym nazwiskiem. Joe się podpisał, po czym wręczył Anglikowi dwadzieścia dolarów. Zostawał golusieńki. – No to powodzenia, kolego. Joe się zawahał, nim przyjął wyciągniętą dłoń. – Cześć – powiedział. – Idź teraz po swój majdan i bądź z powrotem za godzinę – powiedział McGregor chra-pliwym głosem. – Nie mam żadnego majdanu. Na biczu jestem – odrzekł Joe ważąc pudełko po cygarach w ręku. – To zaczekaj na zewnątrz. Zabiorę cię niedługo na „Argyle”. Joe stał chwilę w drzwiach składu wyglądając na ulicę. Cholera, miał już dosyć tego całe-go Buenos Aires. Usiadł na skrzyni z napisem Tibbett & Tibbett, Towary Emaliowane, Blac-kpool. Czekając na pana McGregora zastanawiał się, czy jest on szyprem, czy pierwszym oficerem. Tak czy tak, czas będzie mu się nielicho dłużył do wyjścia z B.A. OKO KAMERY (28) kiedy przyszła depesza że jest umierająca (koła tramwajów skrzypiały wokół klosza jak wszystkie rysiki na wszystkich tabliczkach we wszystkich szkołach) spacer nad Fresh Pond zapach stojącej wody bazi wierzbowych w ostrych porywach wiatru koła rozklekotanych tramwajów zgrzytają pędzą przez przedmieścia Bostonu ból nie ma oblicza więc idź ku zgor-szeniu burżuja na kolację z winem w hotelu Lenox zanim wsiądziesz w Federalny Dość mam fiołków Zabierzcie je stąd kiedy przyszła depesza że jest umierająca klosz pękł przy akompaniamencie skrzypienia rysików (czy kiedy nigdy nie mogłeś spać przez tydzień w kwietniu?) On czekał na mnie w szarej hali dworcowej oczy piekły mnie od cynobrązów i chromozieleni które spływały po uciekających kwietniowych stokach miał białe wąsy zmęczone obwisłe policzki starego człowieka Odeszła Jack ból nie ma oblicza i w salonie woskowy zapach lilii w salonie (obaj On i ja musimy pogrzebać oblicze bólu) potem woń rzeki połyskliwy Potomac sięga Indian Head srebrnomarszczoną falą na cmentarzu były ptaki przedrzeźniacze pobocza drogi paro-wały wiosną nadmiar kwietnia wstrząsał światem kiedy przyszła depesza że On nie żyje wlo-kłem się ulicami popołudniowego Madrytu kipiącego mrokiem kruchych kostek aguardiente czerwienią wina zielenią gazowych latarni różem zachodu ochrą dachówek oczy wargi czer-wone policzki brunatna kolumna gardzieli wsiadłem do nocnego pociągu na stacji Norte sam nie wiedziałem dlaczego Dość mam fiołków Zabierzcie je stąd mieniący się strzaskany klosz staranne kopie popiersi detale architektoniczne gramatyka stylów to był koniec tej księgi pozostawiłem oksfordzkich poetów w małym hałaśliwym cuchnącym zjełczałą oliwą pokoiku w Pension Boston Ahora Teraz Maintenant Vita Nuova ale my którzy słyszeliśmy piękny głos recytującego Copiego którzy czytaliśmy księgi w ozdobnych oprawach którzy wdychaliśmy pod narkozą (oddychaj głęboko raz dwa trzy cztery) zapach woskowych lilii i sztucznych fiołków parmeńskich którzy jedliśmy śniadania w bibliotece gdzie był biust Oktawiana umarliśmy w urzędzie telegraficznym na łomocącej podskakującej drewnianej ławce pędziłem pociągiem przez noc na zataczającym się parowcu wychodziłem z międzypokładzia zaczerpnąć w płuca haust Atlantyku (młoda Szwajcarka o owalnej twarzy i jej mąż byli moimi przyjaciółmi) miała lekko wyłupiaste oczy charaktery-styczny nieco szorstki sposób mówienia Zut alors rzucała nam uśmieszki ryby lwom mor-skim które ogrzewały nas w mroku kiedy urzędnik imigracyjny przyszedł po jej paszport nie mógł jej nawet posłać na Ellis Island la grippe espagnole nie żyła pucowałem okna byłem służbowym w kuchni skrobałem scyzorykiem świece w motorze urywałem się bez przepustki ścierałem na pył pąki róż w łóżku tej lafiryndy (mglista noc płonęła proklamacjami Ligi Praw Człowieka ) migdałowy zapach środków wybuchowych i śpiewne eclats w słodko-mdlącym patosie rozkładających się ciał jutro wierzyłem nastanie pierwszy dzień pierwszego miesiąca pierwszego roku LEKKODUCH Jack Reed był synem federalnego egzekutora sądowego, zasłużonego obywatela miasta Portland w Oregonie. Był obiecującym chłopcem, więc rodzina wysłała go na Wschód do szkół i na Uniwersytet Harvarda . Harvard znaczyło: szerokie angielskie „a”, koneksje, które się liczą w późniejszym życiu, dobra proza angielska... Jeśli, ćwoku, nie zdobędziesz ogłady w Harvardzie, to nie zdobę-dziesz, ćwoku, ogłady nigdzie! Tu Lowellowie rozmawiają tylko z Cabotami , a Cabotowie... tu „Oksfordzka księga wierszy” . Reed był obiecującym młodzieńcem, nie był Żydem ani socjalistą, nie pochodził z Roxbury ; był krzepki, chętny, łakomy wszystkiego: mężczyzna musi lubić w życiu różne rzeczy. Reed był mężczyzną; lubił mężczyzn, lubił kobiety, lubił jeść, pisać, włóczyć się w nocnej mgle, pić i znów włóczyć się w nocnej mgle, pływać, grać w rugby, składać rymy, skandować na meczach, wygłaszać mowy, należeć do klubów (ale nie do najlepszych klubów, krew w jego żyłach nie była wystarczająco błękitna do najlepszych z najlepszych); lubił głos Copiego czytającego „Człowieka, który chciał być królem” , jesienno-smętną „Urnę pogrze-baną” , dobrą prozę angielską, światła zapalające się po przeciwnej stronie Starego Dzie-dzińca w mroku pod wiązami, odległy gwar sal wykładowych, jesienny smętek, wiązy, „Dyskobola”, cegły historycznych budynków, bramy pamiątkowe, pokojowe w bursie, dzie-kanów i wykładowców piejących cienkimi głosami refreny, refreny; zardzewiała machina zgrzytała, dziekani trzęśli się pod swoimi biretami, tryby obracały się ku promocji – i oto Re-ed wyfrunął w świat: Washington Square ! Konwencjonalny okazuje się wyzwiskiem; Villon szukający noclegu we włoskich czyn-szówkach na Sullivan, Bleecker, Carmine Street; badania wykazują, że R.L.S. lubił sobie tęgo pochędożyć, a co do elżbietańczyków, to Bóg z nimi. Zaokrętuj się na bydlęcą łajbę, zobaczysz świat, będziesz miał przygody, ucieszne histo-ryjki do opowiadania o wieczorowej porze; mężczyzna musi kochać (przyspieszony puls, świadomość, że dzisiaj w wieczornej mgle kroki, taksówki, spojrzenia kobiet) wiele rzeczy w swoim życiu. Europa zaprawiona chrzanem, łykaj Paryż jak ostrygę; ale jest w tym wszystkim coś wię-cej niż „Oksfordzka księga wierszy”. Lincoln Steffens głosił kooperatywną wspólnotę, re-wolucję głosem miodopłynnym jak Copi, Diogenes Steffens z Marksem zamiast latarni prze-mierzał zachód w poszukiwaniu człowieka sprawiedliwego, Sokrates Steffens nie przestawał pytać: czemuż by nie rewolucja? Jack Reed pragnął siedzieć w wannie i pisać wiersze; ale wciąż natykał się na włóczęgów, robociarzy, krzepkich chłopców, jakich lubił, którym się nie poszczęściło, którzy byli bez pracy: czemuż by nie rewolucja? Nie mógł skupić myśli na swojej pracy, tyle było dokoła ludzi, którym się nie szczęściło; czyż nie uczył się w szkole na pamięć Deklaracji Niepodległości? Reed był synem Zachodu, słowa coś dla niego znaczyły; kiedy dowodził czegoś, stojąc z kolegą uniwersyteckim przy barze w Klubie Harvardzkim, wierzył w to, co mówił, całym sobą, od podeszew do czuba nie mytych włosów na głowie (krew w jego żyłach nie była wystarczająco błękitna dla Klubu Harvardzkiego, dla Klubu Uczt Składkowych, dla szacownej niezależnej nowojorskiej Cyga-nerii). Życie, wolność, prawo do szczęścia; niewiele było tego, kiedy w tysiąc dziewięćset trzy-nastym pojechał do Paterson opisać strajk ; tkacze demonstrowali, bici przez policję, wtrąca-ni do więzienia; nim się spostrzegł, sam był jednym ze strajkujących, demonstrował, został pobity przez policję, wtrącony do więzienia; nie zgodził się, by naczelny wpłacił za niego kaucję, w więzieniu mógł się więcej dowiedzieć od robotników. Dowiedział się dosyć, by zmontować w Madison Square Garden widowisko „Strajk w Paterson”. Zakosztował nadziei na nowe społeczeństwo, w którym każdemu będzie się szczęściło, więc czemuż by nie rewolucja? ,.Metropolitan Magazine” wysłał go do Meksyku, żeby napisał o Panczo Villi . Panczo Villa nauczył go pisać, dzięki niemu poznał nagie masywy gór, kaktusy rosłe jak organy, pociągi pancerne, orkiestry grające na małych placykach pełnych czarnych dziewczyn w granatowych chustach, skrwawiony piasek i świst kul karabinowych pod ogromnym noc-nym niebem pustyni, apatycznych, brunatnych peonów mordujących, głodujących, umierają-cych za wolność, za ziemię, za wodę, za szkoły. Meksyk nauczył go pisać. Reed był synem Zachodu, słowa coś dla niego znaczyły. Wojna to była eksplozja, która pogasiła wszystkie latarnie Diogenesa; sprawiedliwi zaczęli się zmawiać i wołać o mitraliezy. Jack Reed był ostatnim z rodu wielkich korespondentów wojennych, którzy omijali cenzurę, gotowi nadstawiać karku dla prawdy. Jack Reed był największym pisarzem amerykańskim swoich czasów; kto chciał się do-wiedzieć prawdy o wojnie, mógł ją przeczytać w jego artykułach o froncie niemieckim, od-wrocie Serbów, Salonikach ... Za linią frontu w chwiejącym się imperium cara, ciuciubabka z agentami Ochrany, wię-zienie w Chełmie. Generałowie nie chcieli go wpuścić do Francji, twierdzili, że błaznując którejś nocy w niemieckich okopach z artylerzystami Bossami pociągnął za linkę szwabskiego działa wy-celowanego w samo serce Francji. Młodzieńczy wybryk, ale tak Bogiem a prawdą, cóż to ma za znaczenie, czyja dłoń odpala działo i w którą stronę skierowana jest lufa? Reed był zawsze z chłopcami, których rozrywały na strzępy pociski, z Niemcami, Francuzami, Rosjanami, Bułgarami, z siedmioma krawczykami z getta w Salonikach , a w tysiąc dziewięćset siedem-nastym był w październiku z żołnierzami i chłopami w Piotrogrodzie: Smolny , „Dziesięć dni, które wstrząsnęły światem”; skończył się Villa, malowniczy Meksyk, skończyły się hu-lanki w Klubie Harvardzkim, plany greckich teatrów, składanie rymów, prawdziwe historie korespondenta wojennego starej szkoły, to już nie zabawa, to walka na śmierć i życie. Delegat, w Stanach czekają akta oskarżenia, proces „Mas” , proces wobblisów , Wilson napycha więzienia, fałszywe paszporty, przemówienia, tajne dokumenty, jazda na uforach przez cordon sanitaire , ukrywanie się w bunkrach parowców; więzienie w Finlandii, wszystkie papiery skradzione, koniec z pisaniem wierszy, pogawędkami od serca z każdym napotkanym obieżyświatem, student o ujmującym uśmiechu wykpiwa się sędziemu dzięki elokwencji; w Klubie Harvardzkim wszyscy są teraz na usługach wywiadu, zabezpieczają świat dla grupy bankowej Morgana – Bakera – Stillmana ; tamten stary włóczęga chłepczący kawę z blaszanki po pomidorach jest szpiegiem Sztabu Generalnego. Świat nie jest teraz zabawny, wszędzie tylko ogień mitraliez i pożary, głód, wszy, plu-skwy, cholera, tyfus, brak szarpi do opatrywania ran, brak chloroformu i eteru, tysiące umie-rają od gangreny, cordon sanitaire i wszędzie szpiedzy. Okna Smolnego płoną czerwono jak piece besemerowskie, w Smolnym się nie sypia, Smolny to gigantyczna walcownia pracująca dwadzieścia cztery godziny na dobę, walcująca ludzi, narody, nadzieje, millenia, porywy, obawy, surowiec na podwaliny nowego społeczeń-stwa. Mężczyzna musi robić wiele rzeczy w swoim życiu. Reed był synem Zachodu, słowa coś dla niego znaczyły. Rzucił wszystko, oo miał, i samego siebie w tryby Smolnego; dyktatura proletariatu, ZSRR. Pierwsza republika robotnicza została powołana do życia i trzyma się. Reed pracował, brał na swoje barki coraz to nowe zadania (wszędzie byli szpiedzy), ha-rował do upadłego, aż dostał tyfusu i umarł w Moskwie. JOE WILLIAMS Dwadzieścia pięć dni rejsu na parowcu „Argyle”, port macierzysty: Glasgow, kapitan: Thomas, ładunek: skóry. Dwadzieścia pięć dni skrobania rdzy, mazania minią stalowych blach rozpalonych od słońca jak ruszty, malowania komina od świtu do nocy, chwiejby na parszywej martwej fali, pluskiew w kojach śmierdzącego kubryku, wiecznego gulaszu z kartoflami pełnymi oczek i spleśniałą fasolą, karaluchów rozgniatanych na stole w messie, za to codziennej miarki soku limonowego zgodnie z regulaminem; potem mdlący dżdżysty upał i błękitny Trynidad wynurzający się z oparów brunatnego oceanu. Kiedy płynęli przez Boca , zaczęło padać i wyspy w pióropuszach grynszpanowego pa-protnego listowia poszarzały w smugach ulewy. Zanim zostali podciągnięci na cumach do nabrzeża w Port of Spain, byli cali mokrzy od deszczu i potu. Pan McGregor miotający się w ziudwestce po pokładzie, z purpurową twarzą, stracił głos od upału i wydawał rozkazy sy-cząc złowróżbnym szeptem. Potem zasłona deszczu się podniosła, wyszło słońce i wszystko zaczęło parować. Ludzie byli rozdrażnieni, bo na dodatek do żaru lejącego się z nieba gruch-nęła wieść, że mają podejść do Jeziora Asfaltowego i ładować asfalt. Ale następnego dnia nic szczególnego nie zaszło. Tylko gdy odkryli luki, okazało się, że skóry się zaśmierdły w przedniej ładowni. Ilekroć wywiesili ubranie i pościel, by wyschły w palącym żarze słońca, ulewa moczyła wszystko na nowo, nim zdążyli znieść do kubryku. Nie było sposobu uchronienia się przed deszczem, gdy zaczynało lać; z tentów rozciągniętych nad pokładem kapało bez przerwy. Po południu wachta Joego została wypuszczona na ląd, chociaż równie dobrze mogliby nie schodzić ze statku, bo nikt nie dostał łonu. Joe usiadł na ławce pod palmą w jakimś niby parku niedaleko portu i gapił się na swoje nogi. Potem zaczęło padać, więc uciekł i schronił się pod markizą pobliskiego baru. W barze wirowały elektryczne wiatraki i przez otwarte drzwi zalatywał chłodny zapach limon, rumu i whisky z mrożonych napojów. Joe był złak-niony piwa, ale nie miał złamanego centa. Deszcz mienił się u krawędzi markizy zasłoną z paciorków. Obok stał młody mężczyzna w białym ubraniu i panamie, wyglądający na Ame-rykanina. Spojrzał kilka razy na Joego, a gdy ich oczy się spotkały, posłał mu uśmiech i zapytał: – Pan Ammerykanin? Jąkał się trochę. – Amerykanin – odparł Joe. Zaległo milczenie. Po chwili mężczyzna wyciągnął rękę. – Witamy w mieście – powiedział. Joe zauważył, że mężczyzna jest lekko zawiany. Dłoń miał miękką i Joemu nie podobał się jego sposób podawania ręki. – Pan tu mieszka? – zapytał. Mężczyzna się roześmiał. Miał niebieskie oczy, okrągłą twarz i jakby nadąsane wargi; wyglądał przyjaźnie. – Ale gdzież tam. Zatrzymaliśmy się na parę dni w rejsie po wyspach Indii Zachodnich. Lepiej bym zrobbił, gdybym został w domu; zaoszczędziłbym przynajmniej pieniędzy. Chcia-łem jechać do Europy, ale nie mmożna przez tę całą wojnę. – Tak, na tym parszywym wyspiarzu, na którym służę, też się o niczym innym nie mówi, tylko o wojnie. – Nie wiem, po co nas właściwie przywieźli do tej dziury. W dodatku coś się popsuło na statku i musimy tu siedzieć jeszcze dwa dni. – To pewnie „Monterey”. – Tak. Okropne pudło. I same baby na pokładzie. Jak to przyjemnie spotkać wreszcie mężczyznę, z którym można pogadać. Bo tutaj to chyba same czarnuchy. – Tak, mają ich we wszystkich możliwych odcieniach na Trynidadzie. – Wie pan co, ten deszcz może padać długo. Wejdźmy się czegoś napić. Joe zmierzył go podejrzliwie. – Czemu nie – powiedział w końcu – ale wolę z góry uprzedzić, że nie będę się mógł od-płacić za fundę. Jestem golusienki, te parszywe Szkoty nie chciały nam wypłacić łonu. – Pan jest żeglarzem, prawda? – zapytał mężczyzna, kiedy podeszli do kontuaru. – Pracuję na statku, jeśli to pan chciał powiedzieć. - Czego się pan napije? Robią tutaj świetny poncz plantatorski . Próbował pan kiedy? – Wolę piwo. Zawsze piję piwo. Barman był Chińczykiem o szerokiej twarzy i zbolałym uśmiechu sędziwej małpy. Bar-dzo delikatnie postawił przed nimi trunki, jakby się bał o całość naczyń. Piwo w wilgotnej szklance było chłodne i smakowite. Joe wypił duszkiem. – Ale, nie wie pan przypadkiem, co tam w rozgrywkach baseballowych. Kiedy ostatni raz czytałem gazetę, wyglądało, że Senatorowie mogą się dochrapać proporczyka. Mężczyzna zdjął z głowy panamę i otarł czoło chusteczką. Miał czarne kędzierzawe wło-sy. Mierzył Joego wzrokiem, jakby coś rozważał w myśli. – A propos – rzekł w końcu – nnazywam się... Wwwarner Jones. – Na mnie wołają Jankes na „Argyle”. Ale w Marynarce to mnie przezywali Chudy. – Więc był pan i w Marynarce Wojennej? Od razu wyglądał mi pan bardziej na żołnierza niż na cywila, Chudy. – Taak? Mężczyzna, który się przedstawił jako Jones, zamówił jeszcze raz to samo. Joego obleciał strach. Ale co, u diaska, na terytorium brytyjskim nie mogą go przecież aresztować za dezer-cję. – To co, nie wie pan nic o wynikach baseballowych? Rozgrywki muszą być już bliskie końca. – Mam w hotelu gazety. Chce pan zobaczyć? – No pewnie. Deszcz przestał padać. Bruki były już suche, kiedy wyszli z baru. – Wie pan co? Mam zamiar zafundować sobie przejażdżkę dookoła wyspy. Słyszałem, że można zobaczyć dzikie małpy i różne takie. Może by pan ze mną pojechał? Jestem już śmier-telnie znudzony zwiedzaniem wszystkiego w pojedynkę. Joe zastanowił śię chwilę. – Nie w tych łachach. – Co, u diabła, to nie Piąta Aleja. Mężczyzna, który się przedstawił jako Jones, przywołał ruchem ręki wypucowanego For-da z młodym Chińczykiem przy kierownicy. Chińczyk nosił okulary, miał granatowe ubranie i wyglądał na studenta; mówił po angielsku z brytyjskim akcentem. Oznajmił, że im pokaże miasto, a potem zawiezie do Błękitnego Stawu. Już mieli ruszać, kiedy mężczyzna, który się przedstawił jako Jones, zawołał: „Chwileczkę” i pobiegł do baru. Wrócił z flaszką ponczu plantatorskiego. Gadał jak najęty przez całą drogę koło brytyjskich bungalowów i murowanych budynków rządowych, i dalej szosą przez granatowy las gumowców, tak gęsty i parny, że Joe czuł się, jakby miał nad głową szklany dach. Powiedział, że lubi podróże i przygody, że chciałby pływać na statkach i włóczyć się po świecie i że to musi być cudow-ne, polegać tylko na wysiłku własnych mięśni tak jak Joe. „Taak?” – zapytał Joe, ale mężczy-zna, który się przedstawił jako Jones, nie zwracał uwagi, tylko paplał dalej, że musi się opie-kować matką i że to taka odpowiedzialność, czasami mu się zdaje, że dostanie od tego kręćka, był nawet u doktora i doktor zalecił mu podróż, ale na statku karmią okropnie, dostał od tego niestrawności, i jest pełno starych bab z córkami, które chcą się jak najszybciej wydać za mąż. Ale najgorsze jest to, że nie ma kompana, z którym by mógł pogadać o wszystkim, co mu leży na wątrobie. Chciałby mieć miłego przystojnego kumpla, który zna świat i życie, nie jest mięczakiem i umie docenić piękne uczucie przyjaźni, jednym słowem, kogoś takiego jak Joe. Jego matka jest okropnie zazdrosna, nie dopuszcza myśli, że on mógłby mieć przyjaciela od serca, zaraz choruje albo wchodzi mu na pensję, jak się tylko dowie o jakimś jego przyja-cielu, chciałaby tylko, żeby się przez całe życie trzymał jej fartuszka, ale on ma już tego po dziurki w nosie i będzie odtąd robił, co mu się żywnie podoba, zresztą matka nie musi prze-cież wszystkiego wiedzieć. Co chwila częstował Joego papierosami, podsuwał je również Chińczykowi, który za każdym razem mówił: „Dziękuję panu najmocniej, ale zaprzestałem palenia”. Wypili we dwóch flaszkę ponczu i mężczyzna, który się przedstawił jako Jones, zaczynał się po tro-szeczku przysuwać do Joego, kiedy Chińczyk zatrzymał automobil na końcu wąskiej dróżki i powiedział: – Jeśli chcą panowie obejrzeć Błękitny Staw, będą panowie musieli podejść kawałek w górę, około siedmiu minut drogi. To jest główna atrakcja wyspy Trynidad. Joe wyskoczył z wozu i poszedł się odlać pod wielkim drzewem o kosmatej rudej korze. Mężczyzna, który się przedstawił jako Jones, przybiegł za nim. – Dwie głowy, a jedna myśl – powiedział. – Taak? – odparł Joe i poszedł zapytać Chińczyka, gdzie mogą zobaczyć małpy. – Błękitny Staw to ich ulubione miejsce – poinformował Chińczyk. Wysiadł z auta i przeszedł się dookoła, z czarnymi paciorkami oczu wpatrzonymi uważ-nie w listowie nad głową. Nagle wskazał palcem. Za ruchomą kiścią listowia majaczyło coś czarnego. Rozległ się skrzeczący chichot i z gęstwiny wychynęły trzy małpy przeskakując długimi wahadłowymi susami z gałęzi na gałąź. Po sekundzie znikły i tylko bujanie się coraz dalszych konarów wskazywało drogę ich ucieczki. Jedna z małp miała małą różową małpkę uczepioną u piersi. Joe nie posiadał się z uciechy, pierwszy raz widział małpy na wolności. Ruszył w górę tak szybko, że mężczyzna, który się przedstawił jako Jones, nie mógł za nim nadążyć. Musi jeszcze raz zobaczyć małpy. Po paru minutach wspinania się usłyszał szum spadającej wody. Przypomniało mu to Rock Creek i Wielkie Wodospady Potomaku i zrobiło mu się markotnie na duszy. Pod wodo-spadem było jeziorko otoczone olbrzymimi drzewami. – Diabła tam, chyba sobie popływam – powiedział. – A czy tam nie ma węży, Chudy? – Węże nie ruszą człowieka, jeśli im dać spokój. Jednakże zbliżywszy się do jeziorka, zobaczyli jakieś towarzystwo, które urządziło sobie na brzegu piknik pod pasiastymi kolorowymi parasolami, dziewczyny w różowych i niebieskich letnich sukienkach i dwu czy trzech mężczyzn w białych płóciennych ubraniach. Usługiwało im dwu hinduskich służących wydobywających z koszyka wiktuały. Przez jezioro dochodziło afektowane angielskie świergolenie. – Niech to szlag, nie dadzą człowiekowi nawet popływać. I małp też nie będzie. - Możemy się do nich przyłączyć. Przedstawię się, a ty będziesz moim młodszym bratem. Mam list polecający do jakiegoś pułkownika, ale byłem w takim podłym nastroju, że nie chciało mi się z nim iść. – I co tacy tu się pieprzą? – powiedział Joe i zawrócił w dół. Więcej małp nie widział, a nim doszedł do auta, zaczęło znowu padać wielkimi kroplami. To im zepsuje ten parszywy piknik – powiedział ze śmiechem do mężczyzny, który się przedstawił jako Jones, gdy ten go dogonił z twarzą ociekającą strużkami potu. – Ale z ciebie piechur, Chudy. Sapiąc klepał Joego po plecach. Joe wsiadł z powrotem do auta. – Zdaje się, że się będziemy mieli z pyszna. - Muszę wracać do miasta, proszę panów – oznajmił Chińczyk. – Wszystko wskazuje na zbliżanie się ulewy. Nie ujechali pół mili, kiedy rozpadało się tak, że Chińczyk nic nie widział i nie mógł prowadzić wozu. Wjechał do małej szopy na poboczu szosy. Deszcz dudniący o blaszany dach robił nie mniej hałasu niż parowiec wypuszczający parę. Mężczyzna, który się przed-stawił jako Jones, zaczął znów paplać; musiał się drzeć na całe gardło, żeby przekrzyczeć szum ulewy. – Ty pewno widujesz różne dziwne rzeczy, co, Chudy? Przy takim trybie życia? Joe wysiadł z auta i zatrzymał się przed zasłoną deszczu. Woda pryskająca na twarz wy-dawała mu się niemal chłodna. Mężczyzna, który się przedstawił jako Jones, przysunął się do niego z wyciągniętym papierosem. – Jak ci się żyło w Marynarce? Joe wziął papierosa, zapalił. – Nieklawo. – Znałem dużo chłopaków z Marynarki. Ty pewnie też lubisz sobie pójść w cug, jak cię puszczą na ląd, co? Joe odparł, że przeważnie nie miał za co iść w cug, żołd był na to za niski; ale często grał w baseballa, to i owszem, lubi. – A ja myślałem, że marynarze robią w porcie, na co im tylko przyjdzie ochota. – Niektórzy by pewnie robili, ale co, kiedy nie mają nawet forsy, żeby sobie podgazować, jak się patrzy. – Jakbyś chciał, Chudy, moglibyśmy się we dwóch klasa zabawić w Port of Spain. Joe potrząsnął głową. – Ee, muszę wracać na statek. Deszcz wzmógł się jeszcze bardziej i dudnił o blaszany dach tak, że Joe nie słyszał, co mężczyzna, który się przedstawił jako Jones, wykrzykuje do niego. Po chwili dudnienie przy-cichło i deszcz ustał zupełnie. – Ale możesz przynajmniej zajść do mnie do hotelu, Chudy, wypijemy sobie parę głęb-szych. Nikt mnie tu nie zna, mogę robić, co mi się podoba. – Chciałbym przejrzeć kolumnę sportową tej gazety z Ameryki, jak pan pozwoli. Wsiedli w auto i pojechali z powrotem szosą z rowami przepełnionymi wodą jak kanały. Wyszło gorące słońce i wszystko zasnuło się błękitnym oparem. W mieście ulice były zatło-czone: Hindusi w turbanach, schludni Chińczycy w ubraniach od Harta Schaffnera i Marxa , rumiani biali panowie w bieli, obdarte Negry o różnych odcieniach skóry. Joe czuł się głupio przechodząc przez hali hotelowy w swoich drelichowych spodniach, dobrze jeszcze mokrych; na dobitek był nie ogolony. Wchodząc po schodach mężczyzna, któ-ry się przedstawił jako Jones, założył mu rękę na szyję. Wielki pokój o wysokich wąskich oknach z zapuszczonymi żaluzjami, który zajmował, pachniał wodą laurową. – Jestem cały zgrzany i mokry – powiedział. – Wezmę chyba prysznic. Ale najpierw za-dzwonimy, żeby nam przysłali na górę parę gin fizzów. A ty nie miałbyś ochoty rozebrać się i wyciągnąć? W tym upale człowiekowi za gorąco na golasa, a cóż dopiero w ubraniu. Joe potrząsnął głową. – Ee, wszystko na mnie cuchnie – powiedział. – To co, ma pan te gazety? Mężczyzna, który się przedstawił jako Jones, był w łazience, kiedy służący Hindus przy-niósł gin fizzy. Joe odebrał tacę. Coś w wąskich ustach i czarnych oczach Hindusa, utkwio-nych gdzieś za jego plecami, wprawiło Joego w niewytłumaczony gniew. Miał ochotę zdzie-lić fagasa po tabaczkowej gębie. Mężczyzna, który się przedstawił jako Jones, wrócił odświe-żony, w jedwabnym szlafroku. – Siadaj, Chudy. Napijemy się, pogadamy. Przesunął palce delikatnie po czole, jakby go bolało, potem po czarnych kędzierzawych włosach i usadowił się w fotelu. Joe usiadł na prostym krześle w drugim końcu pokoju. - Mój Boże, wyzionąłbym chyba ducha w tym żarze, gdybym tu posiedział przez tydzień. Nie mieści mi się w głowie, jak ty to znosisz, przy tym pracujesz fizycznie i w ogóle. Musisz być twardy! Joe chciał zapytać o te gazety, ale mężczyzna, który się przedstawił jako Jones, zaczął znów mleć językiem. Mówił, że chciałby być taki twardy, podróżować po świecie tak jak Joe, spotykać różnych facetów, włóczyć się po spelunach, musi się trafiać kupa uciesznych sce-nek, że boki zrywać, tylu chłopa stłoczonych razem przez długie dni na morzu, nielicha draka, co? A potem noce na lądzie, idzie się w gaz i rozróba, paru facetów z jedną dzidzią. – Jak ja bym żył w ten sposób, tobym się nie zastanawiał, co robię, nie musiałbym się li-czyć z opinią, nie musiałbym się bać szantażu, uważałbym tylko, żeby nie trafić do ula. Wiesz, Chudy, chciałbym się z tobą zabrać i tak żyć jak ty. – Taak? – zapytał Joe. Mężczyzna, który się przedstawił jako Jones, zadzwonił po więcej ginu. Kiedy służący Hindus wyszedł, Joe zapytał znowu o gazety. – Słowo daję, Chudy, szukałem wszędzie. Musieli je chyba wyrzucić. – No, to wracam na tego zafajdanego wyspiarza. Joe ruszył do drzwi, ale mężczyzna, który się przedstawił jako Jones, podbiegł i złapał go za rękę. – Nie możesz tak sobie pójść. Obiecałeś, że się ze mną zabawisz. Miły z ciebie chłop. Nie pożałujesz. Nie możesz odejść teraz, kiedy się rozkrochmaliłem, no i roznamiętniłem. Nigdy nie byłeś w takim nastroju, Chudy? Wiesz co, szarpnę się, dam ci pięćdziesiąt dolarów. Joe potrząsnął głową, wyrwał rękę. Musiał go jednak odepchnąć, żeby otworzyć drzwi. Zbiegł po marmurowych schodach i wypadł na ulicę. Było prawie ciemno. Maszerował szyb-ko, pot spływał po nim strużkami. Idąc klął pod nosem. Czuł się parszywie, był wściekły. Tak chciał zobaczyć te amerykańskie gazety. Przez jakiś czas włóczył się po tym niby parku, gdzie siedział po południu, potem ruszył w stronę portu. Pójdzie chyba spać. Zapach docho-dzący z mijanych garkuchni uświadomił mu, że jest głodny. Wszedł do jednej z nich, zanim sobie przypomniał, że nie ma centa w kieszeni. Poszedł dalej w stronę, skąd dochodził me-chaniczny dźwięk pianoli, i znalazł się w dzielnicy czerwonych świateł. W drzwiach drew-nianych ruder stały dziewczyny uliczne: Murzynki różnych kształtów i odcieni skóry, półkrwi Chinki i Hinduski, trochę zwiędłych tłustych Niemek i Francuzek. Jedna mała Mulatka, która złapała go za ramię, była diablo ładna. Zatrzymał się pogadać, ale kiedy powiedział, że jest goły, parsknęła mu w nos: – Zjeżdżaj stąd, panie Goły. Tu nie ma miejsca dla golców. Wróciwszy na statek, nie mógł znaleźć koka, żeby wyżebrać coś do żarcia, więc zaczął żuć tytoń. Musi mu to wystarczyć. W kubryku było jak w piecu. Wyszedł na pokład w samych spodniach i zaczął spacerować tam i z powrotem z wachtowym, chłopcem o różowej twarzy pochodzącym z Dover i przezywanym przez wszystkich Małym. Mały po-wiedział, że podsłuchał, jak szyper mówił panu McGregorowi w kabinie, że jutro odpływają do Saint Lucia ładować limony, a potem hajda do domu. Skłamałby, gdyby powiedział, że się nie cieszy; zobaczy znowu poczciwą starą Anglię i zejdzie wreszcie z tej zafajdanej łajby. Joe odparł, że co jemu z tego przyjdzie, jego dom to Waszyngton. – Chciałbym raz rzucić to pieprzone życie, dostać jakąś robotę, z której bym coś miał. Żeby każdy parszywy turysta nie wyobrażał sobie, że za głupie parę dolarów może robić z człowiekiem, co mu się podoba. Opowiedział Małemu o mężczyźnie, który się przedstawił jako Jones, i Mały śmiał się do rozpuku. – Pięćdziesiąt dolarów to dziesięć funtów. Za dziesięć funtów dobrze bym się zastanowił, czy nie pozwolić takiemu nadzianemu facetowi zrobić ze sobą, co by chciał. Mimo nocy nie było zupełnie czym oddychać. Moskity zaczynały się dobierać do gołego karku i ramion Joego. Nad stojącą wodą basenów portowych podniósł się gorący słodkawy opar przesłaniając światła nabrzeża. Przeszli kilka razy tam i z powrotem nie odzywając się do siebie. – Co on właściwie chciał z tobą zrobić, Jankes? – zapytał Mały i zarechotał. – Diabli z nim! Rzucę chyba to życie – odrzekł Joe. – Co by nie zrobić, gdzie by nie po-płynąć, marynarz zawsze bierze w dupę. Źle mówię, Mały? - Wiadomo! Dziesięć funtów! Nie powinien to taki nadziany facet mieć odrobiny wstydu? Demoralizacja, to mu tylko w głowie. Powinieneś pójść do niego z paroma kumplami i przycisnąć panicza do muru. U nas w Dover niejeden taki nadziany bubek buli forsę za mniejsze świństwa. Przyjeżdża sobie taki jeden z drugim na wakacje i dobiera się do chłop-ców kąpielowych. Mówię ci, Jankes, ja bym na twoim miejscu pocisnął gościa zdrowo. Joe nic nie odpowiedział. Po chwili rzekł: – Rany, a jak byłem szczeniakiem, to nic tylko chciałem jechać do tropików. – Jakie to tam tropiki. Zafajdana dziura i tyle. Zrobili jeszcze parę tur po pokładzie. Potem Joe pochylił się przez burtę i spojrzał w tłustą ciemność. Cholera by wzięła te moskity! Wypluta prymka tytoniu plusnęła lekko w wodę. Zszedł do kubryku, wdrapał się na koję i naciągnąwszy koc na głowę leżał zlany potem. Szlag by to trafił, chciał przecież tylko zobaczyć wyniki rozgrywek baseballowych. Nazajutrz brali węgiel, a następnego dnia, kiedy „Argyle” sunął z powrotem przez Boca, między śliskozielonymi paprociowymi wyspami, Joego zapędzono do malowania kabin ofi-cerskich. Był wściekły, bo miał patent starszego marynarza, a tutaj orali w niego, jakby był zwykłym majtkiem. Na domiar złego szli do Anglii i nie wiedział, co z nim zrobią. Koledzy marynarze mówili, że kto wie, czy go nie internują, jak wyląduje w Anglii bez paszportu, jest przecież obcokrajowcem, a tu wojna, wszędzie pełno szpiegów i w ogóle. Ale tymczasem wiała bryza pachnąca solą, przez iluminator widać było błękit oceanu zamiast brudnej sa-dzawki basenu portowego, latające ryby ocierały się całymi setkami o burtę statku. Port na Saint Lucia, otoczony zewsząd lądem, był czysty, z białymi domkami o czerwonych dachach pod palmami kokosoyryrni. Okazało się, że mają ładować banany, i następne półtora dnia spędzili na zbijaniu przegród w ładowni rufowej i mocowaniu żerdzi do wieszania kiści. Było już ciemno, kiedy przycumowali do nabrzeża bananowego, wyrzucili dwie kładki i ustawili niewielki żuraw do spuszczania kiści do ładowni. Nabrzeże roiło się od kolorowych kobiet, które piszczały, chichotały i wykrzykiwały do załogi, i od młodych ro-słych Murzynów, którzy stali i nic nie robili. Ładowanie należało do kobiet, które po chwili zaczęły się wspinać gęsiego po kładce, każda z wielką kiścią zielonych bananów na karku i ramionach. Były wśród nich stare czarne wiedźmy i młode ładne Mulatki, ich twarze świeci-ły od potu w blasku wielkich reflektorów o wielu żarówkach, ich majtające się piersi wyglą-dały z łachmanów, raz po raz w szczelinie rękawa błyskało czarne ciało. Kiedy kobieta wdra-pała się na szczyt kładki, dwaj wielcy Murzyni zdejmowali banany miękko z jej ramion, nad-zorca dawał jej kartkę i kobieta zbiegała po drugiej kładce na nabrzeże. Z wyjątkiem obsługi żurawia załoga nie miała nic do roboty. Marynarze tłoczyli się niespokojnie dokoła i patrzyli na kobiety, na błyski ich zębów i białek, na ciężkie chybotanie piersi, na pracowite sprężenia ud. Stali, gapili się, drapali, przestępowali z nogi na nogę; nie bardzo nawet świnili. Noc była ciemna, nieruchoma, zapach bananów i smród czarnego babskiego potu osaczał ich gorącą falą, czasami tylko zaleciał świeższy powiew od sterty skrzynek z limonami spiętrzonych na nabrzeżu. W pewnej chwili Joe spostrzegł, że Mały kiwa na niego. Zanurzył się za nim w mrok. Mały przyłożył mu usita do ucha: Na nabrzeżu jest kupa dziwek, Jankes. Idziemy. Wdrapali się na dziób i spuścili po linie na nabrzeże. Lina poparzyła im dłonie, więc Mały popluł w nie i roztarł. Joe zrobił samo. Potem dali nura do jakiegoś składu. Między nogami przewinął im się szczur. Był to skład guana, cuchnął nawozem, skrzypiał piaszczysto pod stopami. Z wyjątkiem małych drzwiczek w głębi panowała wszędzie gęsta ciemność; tylko górą sączy-ło się trochę blasku latarni z nabrzeża. Słychać było kobiece głosy, stłumiony śmieszek. Mały gdzieś zniknął. Joe wyczuł dłonią nagie kobiece ramię. – Najpierw musisz mi dać szylinga – powiedział słodki dziewczęcy głos o dziwnym ni to londyńskim, ni karaibskim akcencie. Jego własny głos zrobił się nagle chrapliwy. – Ma się rozumieć, dam, ślicznotko. Kiedy oczy przywykły mu do mroku, nabrał pewności, że nie są sami. Dokoła słychać by-ło chichoty, chrapliwe oddechy. Od strony statku dochodziło nieregularne skrzypienie wind i pomieszany gwar kobiet ładujących banany. Dziewczyna domagała się pieniędzy. – No, biały panie, teraz daj, co obiecałeś. Obok niego stał Mały zapinając spodnie. – Wracamy na jednej nodze, dziewczęta. – Jasne, zostawiliśmy forsę na statku. Puścili się pędem przez skład, z dziewczynami depcącymi im po piętach, wdrapali po sztormtrapie, który ktoś wyrzucił za burtę, i wylądowali na pokładzie bez tchu, ale pokładając się ze śmiechu. Spojrzawszy w dół zobaczyli kobiety miotające się po nabrzeżu, pomstujące i prychające w ich stronę jak kotki. – Do widzenia, panienki! – zawołał Mały zdejmując czapkę. Złapał Joego za ramię i pociągnął w głąb pokładu. Zatrzymali się na chwilę przy kład-kach. – Mały, ale ta twoja to była zupełna starucha – szepnął Joe. – Niech mnie jasny gwint, je-śli nie mogła być twoją babką. – Patrzcie go, babką. Moja była ta ładna. – Gadaj sobie zdrów. Miała jak nic sześćdziesiątkę. – Łżesz w żywe oczy. Moja była ta ładna – powiedział Mały i odszedł wściekły. Zza postrzępionych wzgórz wychynął czerwony księżyc. Kiście bananowe wnoszone przez kobiety po kładce mieniły się w świetle reflektorów jak wijący zielony wąż. Joego ogarnęła nagle senność i obrzydzenie. Zszedł do kubryku i umywszy się dokładnie wodą i mydłem, wpełzł na koję. Zasypiając słyszał szkockie i angielskie głosy majtków rozprawia-jących o dziewczynach na nabrzeżu, ile który miał i ile razy, i jakie były w porównaniu z Argentyną, Durbanem czy Singapurem. Ładowanie trwało całą noc, a następnego dnia w południe statek wziął kurs na Liverpool i pruł pełną parą do portu przeznaczenia. Na dole palacze walili pod kotły, mało im ręce nie odpadły, na pokładzie marynarze nie mówili o niczym innym jak o domu. Bananów mieli po czubek głowy przez cały rejs, bo superkargo codziennie wyciągał z ładowni przejrzałe kiście i wieszał w kambuzie. Wszyscy psioczyli, że statek jest nie uzbrojony, ale kapitan i pan Mc-Gregor sprawiali wrażenie bardziej przejętych bananami niż niebezpieczeństwem korsarskie-go ataku. Wciąż tylko zaglądali pod płócienną pokrywę luku, pod którą zainstalowano wenty-lator, i sprawdzali, czy banany nie dojrzewają za szybko. Śmiechu było co niemiara w kubryku z powodu tych bananów. Minąwszy zwrotnik wpadli w parszywy północny sztorm, który wiał przez cztery dni. Odtąd pogoda była podła już do końca rejsu. Po swoich czterech godzinach przy sterze Joe nie bardzo miał co robić. Chłopcy w kubryku psioczyli, dlaczego armator nie wykadził tej łajby, żeby wytępić pluskwy i karaluchy, i dlaczego idą nie uzbrojeni ani nie przyłączą się do konwoju. Potem rozeszła się wieść, że koło Lizard Head buszują niemieckie Ubooty, i wszyscy od Starego w dół zrobili się, jakby ich giez ukąsił. Jeden po drugim czepiali się Joego, czemu Ameryka nie przystępuje do wojny, i Joe długo spierał się z Małym i z jednym starszym marynarzem z Glasgow, którego nazywali Haigiem . Powiedział, że nie rozumie, po kiego Stany miałyby przystępować do wojny, i o mały włos nie doszło do bójki. Widać już było światła wysp Scilly, kiedy radiotelegrafista oznajmił, że nawiązali kontakt z konwojem i otrzymają do wyłącznej dyspozycji kontrtorpedowiec, który ich będzie eskor-tował przez całe Morze Irlandzkie aż do bezpiecznego wejścia w rzekę Mersey. Brytyjczycy odnieśli wielkie zwycięstwo pod Mons . Kapitan wydał z tej okazji załodze po miarce rumu i wszyscy byli w świetnych humorach z wyjątkiem Joego, który się gryzł, co z nim zrobią, jak wyląduje w Anglii bez paszportu. Na dobitek dzwonił przez cały czas zębami, bo nie miał nic ciepłego do założenia na grzbiet. Pod wieczór wychynął nagle z mglistej szarówki kontrtorpedowiec górujący jak kościół nad białą grzywą kłębiących się u dziobu fal. Napędził im na mostku nielichego stracha, bo myśleli w pierwszej chwili, że to Szwab. Ale kontrtorpedowiec pomachał im brytyjską flagą i zwolnił do szybkości „Argyle”, ustawiając sią trochę z boku i z przodu. Cała załoga wysypa-ła się na pokład i posłała kontrtorpedowcowi trzy hurra. Niektórzy chcieli nawet odśpiewać „Boże, chroń króla”, ale oficer na mostku kontrtorpedowca zwymyślał Starego pytając przez megafon, czemu, u h... ojca, nie idzie zygzakiem, i czy, u h... ojca, nie wie, że podczas wojny nie wolno wyprawiać żadnych hałasów na morzu. Był akurat ósmy dzwon i zmiana wachty, i Joe idąc z Małym przez pokład parsknął śmie-chem w chwili, kiedy koło nich przemykał pan McGregor z purpurową twarzą. Zastąpił drogę Joemu i spytał, co go tak śmieszy. Joe nie odpowiedział. Pan McGregor zmierzył go złym okiem i wycedził swoim nic dobrego nie wróżącym głosem, że ma wątpliwości, czy Joe jest w ogóle Amerykaninem, pewno raczej jakimś szpiegiem, i kazał mu się na następną wachtę zameldować w kotłowni. Joe odpalił na to, że się zamustrował jako starszy marynarz, więc nie mają prawa używać go jako palacza, i pan McGregor wybuchnął, że jak służy trzydzieści lat na morzu, nigdy nikogo nie uderzył, ale niech Joe piśnie jeszcze słówko, to go zamaluje, aż się nakryje nogami. W Joem wszystko się gotowało, ale stał bez słowa, zaciskając tylko pięści. Przez kilka sekund pan McGregor mierzył go wzrokiem, czerwony jak indyk. Obok przechodziło akurat dwu marynarzy z wachty, która objęła służbę. – Zaprowadzić go do bosmana, niech go zakuje w kajdany. Wygląda, że to szpieg. A wy lepiej idźcie spokojnie, bo będzie jeszcze gorzej. Noc spędził Joe przykuty za nogi, skulony w małej komórce cuchnącej zęzą. Rano bos-man go wypuścił i dość łagodnie kazał mu iść do koka, to dostanie owsianki; ale żeby się nie włóczył po pokładzie. Powiedział, że mają go przekazać Komisji Kontroli Obcokrajowców, jak tylko zacumują w Liverpoolu. Przemykając się przez pokład do kambuza, na nogach sztywnych od kajdanów, Joe stwierdził, że są już w ujściu Mersey. Był rześki słoneczny ranek. Dookoła stały na kotwicy statki, przysadziste czarne żaglówki i łodzie patrolowe pruły pomarszczone zielonkawe lustro wody. Całun brunatnego dymu nad głową podchodził tu i ówdzie żywą bielą pary mieniącej się w słońcu. Kok dał mu trochę owsianki i kubek gorzkiej, ledwo letniej herbaty. Kiedy wyszedł z kambuza, płynęli w górę rzeki, po obu stronach były osiedla, a niebo zasnuło się zupełnie brunatnym dymem i mgłą. „Argyle” sunął na małych obrotach. Joe zszedł do kubryku i wyciągnął się na koi. Koledzy patrzyli na niego w milczeniu, a kiedy odezwał się do Małego, który miał koję pod nim, ten nie odpowiedział. Joe odczuł to boleśniej niż wszystko inne. Odwrócił się do ściany, naciągnął koc na głowę i usnął. Obudził się potrząsany przez kogoś za ramię. – Pójdziecie ze mną – powiedział wysoki angielski policjant w granatowym kasku z lakierowanym rzemykiem zapiętym pod brodą. – Dobra, chwileczkę – odparł Joe. – Chciałbym się trochę opłukać. Policjant potrząsnął głową. – Im szybciej i spokojniej pójdziecie, tym lepiej dla was. Joe nasunął czapkę na oczy, wyciągnął spod materaca pudełko po cygarach i wyszedł z policjantem na pokład. „Argyle” stał już przycumowany do nabrzeża. Tak więc bez poże-gnania i bez łonu Joe zszedł po trapie ze statku, z policjantem idącym pół kroku za nim i trzymającym go silnie za ramię. Po flizach nabrzeża doszli do wielkiej żelaznej bramy, za którą czekała karetka policyjna. Dookoła tłumek gapiów, twarze czerwone od mgły, brudne czarne ubrania. – Patrzcie go, łobuza jednego – powiedział jakiś mężczyzna. Jedna z kobiet syknęła, rozległo się parę gwizdów, okrzyk i czarne lśniące drzwi zatrza-snęły się za Joem. Karetka ruszyła gładko, pomknęła po kocich łbach. Joe siedział skulony w ciemności. Dobrze przynajmniej, że jest sam, łatwiej będzie się wziąć w kupę. Ręce i nogi miał lodowate, z ledwością opanowywał drżenie. Żeby był chociaż przyzwoicie ubrany. Ale wszystko, co na sobie miał, to koszula, utytłane farbą spodnie i brudne filcowe pantofle. Nagle karetka stanęła. Dwaj policjanci kazali mu wysiadać i powlekli go pobielanym ko-rytarzem do małego pokoiku, w którym za żółtym politurowanym biurkiem siedział wysoki cywil o długiej twarzy. Na widok Joego cywil poderwał się zza biurka i ruszył w jego stronę z zaciśniętymi pięściami, jakby go miał zaraz zdzielić. Znienacka rzucił coś, jak Joe się do-myślił, po niemiecku. Joe potrząsnął głową i wyszczerzył zęby, bo wydało mu się to czemuś śmieszne. – Nie kapuję – powiedział. – Co jest w tym pudełku? – ryknął nagle na policjantów cywil, który już zdążył usiąść z powrotem za biurkiem. – Macie rewidować tych typów, zanim ich tutaj sprowadzicie. Jeden z policjantów wyszarpnął Joemu spod pachy pudełko po cygarach. Otworzył je i na jego twarzy odmalowała się ulga, że nie ma w nim bomby zegarowej. Wysypał zawartość na biurko. – Więc podajecie się za Amerykanina? – wrzasnął cywil na Joego. – Jasne. Jestem Amerykanin – odparł Joe. – I po kiego diabła pchacie się do Anglii w czasie wojny? – Wcale się nie pchałem... – Zamknij się! – wrzasnął cywil. Dał ręką znak policjantom, że mogą odejść, po czym do-rzucił: – I przyślijcie mi kaprala Eakinsa. – Tak jest, panie inspektorze – odpowiedzieli policjanci karnym chórem. Kiedy drzwi się za nimi zamknęły, inspektor w cywilu podszedł do Joego, znowu zaci-snąwszy pięści. – Lepiej od razu powiedz wszystko, bratku. My mamy potrzebne informacje. Joe musiał z całej siły zaciskać zęby, żeby mu nie dzwoniły. Miał mojra. – Byłem na biczu w Buenos Aires, rozumie pan. Musiałem się zamustrować na pierwszy statek, jaki się trafił. Chyba pan sobie nie wyobraża, że ktokolwiek przy zdrowych zmysłach pchałby się na parszywą angielską łajbę, jakby miał co innego do wyboru? Joego zaczynała ogarniać złość; aż mu się zrobiło ciepło. Inspektor wziął ołówek i postukał groźnie w biurko. – Bezczelnością niedaleko zajedziecie. Lepiej trzymaj język na wodzy, bratku. Zabrał się do przeglądania fotografii, marek i wycinków wysypanych z pudełka Joego. Weszło dwu mężczyzn w mundurach khaki. – Rozebrać i zrewidować – powiedział mężczyzna za biurkiem, nie podnosząc głowy. Joe patrzył nierozumiejącymi oczyma na żołnierzy; wyglądali mu na łapiduchów. – No, ruszajcie się – powiedział jeden do Joego. – Nie zmuszajcie nas do użycia siły. Joe ściągnął koszulę. Był wściekły, bo się zaczerwienił ze wstydu, że nie ma bielizny. – Dobra, ściągajcie spodnie. Stał nagi, tylko w pantoflach, a mężczyźni w mundurach khaki przeszukiwali jego koszu-lę i spodnie. Znaleźli trochę czystych pakuł w jednej kieszeni, poobijane pudełko po cygarach „Prince Albert” z prymką tytoniu do żucia i niewielki składany nóż ze złamanym ostrzem w drugiej kieszeni. Ten, który oglądał pas, pokazał drugiemu miejsce, gdzie był zszywany. Wypruł nożem szew i obaj skwapliwie zajrzeli do środka. Joe uśmiechnął się pod nosem. – Trzymałem tam kiedyś forsę – powiedział. Żołnierze zachowali sztywną powagę na twarzach. – Otwórzcie usta. – Jeden z nich położył ciężką łapę na brodzie Joego. – Wyjąć mu plom-by, panie inspektorze? Ma dwie, trzy plomby z tyłu. Mężczyzna za biurkiem potrząsnął głową. Jeden z żołnierzy wyszedł i po chwili wrócił z nasmarowaną tłuszczem gumową rękawicą na ręce. – Wypnij się – rozkazał drugi kładąc Joemu rękę na karku i przyginając głowę do ziemi, podczas gdy pierwszy wpychał mu palec w gumowej rękawiczce do odbytnicy. – Aj, rany boskie! – syknął Joe przez zęby. – Już, już, bracie, to na razie wszystko – powiedział ten, który go trzymał, zwalniając uścisk. – Trudno, musimy to robić. Rregulamin. Kapral podszedł do biurka i stanął na baczność. – Melduję, że nie znaleźliśmy nic przy więźniu. Joe był przeraźliwie zmarznięty. Nie mógł opanować szczękania zębów. – A pantofle nie łaska obejrzeć? – warknął inspektor. Joemu nie uśmiechało sią zdejmowanie pantofli, bo miał brudne nogi, ale co było robić. Kapral pokrajał je kozikiem na kawałiki, po czym obaj żołnierze wyprażyli sią na baczność i czekali, aż inspektor podniesie wzrok znad biurka. – Melduję, że nic nie znaleźliśmy, panie inspektorze. Czy mogą więźniowi przynieść pled? Wygląda na bardzo zmarzniętego. Mężczyzna za biurkiem potrząsnął głową. Kiwnął na Joego. – Chodźcie no tutaj. Jeśli odpowiecie zgodnie z prawdą na nasze pytania i nie będziecie stawiali oporu, najgorsze, co was czeka, to internowanie na czas trwania wojny. Ale jak się będziecie stawiali, to sprawy mogą przybrać dla was poważny obrót. Pamiętajcie, obowiązuje Ustawa o Ochronie Królestwa. Nazwisko? Kiedy Joe podał mu nazwisko, miejsce urodzenia, imiona rodziców, nazwy statków, na których pływał, inspektor rzucił mu raptem jakieś pytanie po niemiecku. Joe potrząsnął gło-wą. – Co pan, ja nie rozumiem po niemiecku. – Zamknąć gagatka. I tak wszystko o nim wiemy. – Wydać mu sorty? – zapytał trwożnie jeden z żołnierzy. – Nic mu po sortach, jeśli nie zmądrzeje diablo szybko. Kapral wydobył pęk kluczy i otworzył ciężkie drewniane drzwi w kącie pokoju. We-pchnęli Joego do małej celki z ławką, ale bez okna. Drzwi się za nim zatrzasnęły i Joe został sam, trzęsąc się w ciemności z zimna. – No, Joe Williams, toście na dobre wylądowali w pierdlu – powiedział na głos. Stwierdził, że może się trochę rozgrzać robiąc ćwiczenia gimnastyczne i rozcierając ręce i nogi; ale stopy miał nadal skostniałe. Po chwili usłyszał klucz w zamku; ktoś w mundurze wrzucił do celi pled i zatrzasnął drzwi z powrotem, nie dając mu czasu na powiedzenie słowa. Owinął się w pled i skulony spróbował zasnąć na ławce. Obudził go koszmarny strach. Było zimno. Ogłoszono zmianę wachty. Porwał się z ławki. Ciemno, choć oko wykol. Przez mgnienie myślał, że oślepł w nocy. Potem przypo-mniał sobie, gdzie jest i co zaszło od czasu, gdy zobaczył światła Scilly. Spacerował chwilę po celi, od jednej ściany do drugiej, po czym zawinął się znowu w pled. Był to dobry, czysty pled, pachniał lizolem czy czymś takim. Zasnął z powrotem. Obudził sią głodny jak diabli; potrzebował się odlać. Długo błąkał się omackiem po kwa-dracie celi, nim wreszcie znalazł pod ławką emaliowany kibel. Ulżył sobie i zaraz poczuł sią lepiej. Rad był, że kibel ma pokrywę. Nie wiedząc, jak zabić czas, jął rozmyślać o Georgetown, o dobrych czasach spędzonych z Alekiem i Janey, o bandzie, którą spotykał w klubie bilardowym Mulvaneya, o dziewczynach przygadanych podczas księżycowych rej-sów w dół rzeki na parowcu „Charles McAlister”; potem przeszedł w myśli wszystkich do-brych baseballistów, których kiedyś widział lub o których czytał, i starał się przypomnieć sobie przeciętną trafień każdego gracza wszystkich drużyn waszyngtońskich. Cofnął się do rozpamiętywania baseballowych rozgrywek gimnazjalnych, mecz po meczu, kiedy w zamku zachrzęścił klucz. Kapral, który go rewidował, otworzył drzwi i podał mu jego koszulę i spodnie. – Możecie się umyć, jak chcecie. Lepiej się wyporządźcie, jak się patrzy. Mam rozkaz zaprowadzić was do kapitana Cooper Traska. – Rany, nie mógłby mi pan wykombinować coś do jedzenia i trochę wody. Umieram z głodu. A w ogóle jak długo ja tu siedzą? Joe mrugał oczami w jaskrawym świetle wpadającym z pokoju. Naciągnął koszulę i spodnie. – Chodźcie – zakomenderował kapral. – Nie wolno mi odpowiadać na żadne pytania, do-póki nie zostaniecie przesłuchani przez kapitana. – A co z moimi pantoflami? – Trzymajcie język na wodzy i odpowiadajcie na wszystko, o co was zapyta, tak będzie dla was najlepiej. No, idziemy. Kiedy szedł za kapralem tym samym korytarzem, co poprzednio, spotykani żołnierze w angielskich mundurach patrzyli na jego bose nogi. W latrynie był wypolerowany mosiężny kran z zimną wodą i kostka mydła. Joe pociągnął najpierw długi haust. W głowie mu się krę-ciło, kolana się pod nim uginały. Zimna woda, którą obmył twarz, ręce i nogi, trochę go otrzeźwiła. Jedyny ręcznik, przymocowany na obrotowych rolkach, był szary od brudu. – Potrzebowałbym się ogolić – powiedział. – Musimy już iść – odparł kapral surowo. – Miałem gdzieś żyletkę. Kapral zmierzył go gniewnym spojrzeniem. Weszli w drzwi eleganckiego gabinetu, wy-słanego grubym dywanem bordo. Za mahoniowym biurkiem siedział starszy mężczyzna o siwych włosach i okrągłej krwistej jak befsztyk twarzy, z mnóstwem odznaczeń na mundu-rze. – Czy to...? – zaczął Joe i urwał widząc, że kapral stuknąwszy obcasami zasalutował i zastygł na baczność. Starszy pan podniósł głowę i zlustrował ich niebieskimi ojcowskimi oczami. – Ach, tak, tak – powiedział. – Podprowadźcie go bliżej, kapralu, niech go obejrzę... Ależ on jest w opłakanym stanie, kapralu. Wystarajcie się temu biedakowi o jakieś buty i skarpety. – Tak jest, panie kapitanie – huknął kapral złym tonem i wyprężył się znowu na baczność. – Spocznijcie, kapralu, spocznijcie – powiedział starszy pan i założywszy okulary zaczął oglądać jakieś papiery na biurku. – Więc to jest, ee, Zentner... Podaje się za obywatela ame-rykańskiego, ee? – Nazywam się Williams, panie kapitanie. – A, tak, tak. Joe Williams, marynarz. – Zmierzył Joego porozumiewawczo swoimi nie-bieskimi oczami. – To twoje prawdziwe nazwisko, chłopcze? – Tak jest, panie kapitanie. – No, a jak do tego doszło, Williams, że próbujecie się dostać do Anglii w czasie wojny bez paszportu ani żadnego innego świadectwa tożsamości? Joe odparł, że przecież ma amerykański patent starszego marynarza i że znalazł się na bi-czu w B. A., znaczy się, w Buenos Aires. – A dlaczego to znaleźliście się, ee, w takiej sytuacji w Argentynie? _ No, wie pan. Pływałem na Linii Mallory’ego i statek odbił beze mnie. Wie pan kapitan, podgazowałem sobie trochę, a tu szyper wyszedł w morze przed czasem, no i zostałem na biczu. – Taka słodka lumpka w starym porcie, ee? – Starszy pan się roześmiał, ale zaraz zmarsz-czył brwi. – A na jakim to statku Linii Mallory’ego podróżowaliście, co? – Na „Patagonii”, panie kapitanie. Ale nie podróżowałem, byłem za marynarza. Starszy pan pisał coś dłuższą chwilę na arkuszu papieru, po czym wyjął z szuflady pudeł-ko Joego i zaczął przeglądać wycinki i fotografie. Wybrał jedno zdjęcie i obrócił je tak, żeby Joe mógł zobaczyć. – Niczego sobie dziewuszka. To wasza najmilsza, Williams? Joe oblał się purpurą. – Siostra, panie kapitanie. – Wygląda na szampańską dziewuszkę. Nie uważacie, kapralu? – Tak jest, panie kapitanie – odparł kapral bez entuzjazmu. – Posłuchaj no, chłopcze. Jeśli wiesz coś o działalności niemieckich agentów w Południowej Ameryce... wielu z nich jest Amerykanami albo podszywa się pod Ameryka-nów... to będzie znacznie lepiej dla ciebie, jak mi od razu powiesz. – Jak Boga kocham, panie kapitanie, nie mam zielonego pojęcia. Byłem wszystkiego parę dni w B. A. – Czy wasi rodzice żyją, Williams? – Ojciec jest bardzo chory. Ale mam matkę i siostry w Georgetown. – Georgetown, Georgetown, zaraz... Czy to nie będzie przypadkiem w Brytyjskiej Guja-nie? – To część Waszyngtonu. Dystrykt Kolumbia w Stanach. – Oczywiście, oczywiście. A, widzę, że byliście w Marynarce Wojennej? Starszy pan podniósł do góry zdjęcie Joego z dwoma innymi marynarzami. Joe poczuł niemoc w nogach; myślał, że upadnie. – Nie, panie kapitanie. To Rezerwa Marynarki. Starszy pan włożył wszystko z powrotem do pudełka po cygarach. – Możesz sobie to wziąć z powrotem, chłopcze. Dajcie mu coś na śniadanie, kapralu, i wyprowadźcie go na podwórze. Chłopak się słania na nogach. – Rozkaz, panie kapitanie. Kapral zasalutował i wyprowadził Joego. Na śniadanie dali mu wodnistą owsianką, zatęchłą herbatę i dwie kromki chleba z margaryną. Zjadłszy Joe poczuł się głodniejszy niż przedtem. Ale przyjemnie było znaleźć się na świeżym powietrzu, mimo że mżyło i flizy małego podwórka, na które go wypuścili, kąsały w bose stopy jak lód przez cienką warstwę czarnego szlamowatego błota. Na podwórku był drugi więzień, niski jegomość o pełnej twarzy, w melonie i brązowym paltocie, który w te pędy podbiegł do Joego. – Amerykanin? – zapytał. – Jasne – odparł Joe. – Zentner się nazywam. Kupiec z Chicago, handluję urządzeniem do restauracji. To jest gwałt, to jest rozbój. Ja przyjeżdżam do tego przeklętego kraju kupować ich przeklęte towary, ja chcę płacić dobre amerykańskie piniądze... Nie ma trzy dni, jak ja zrobiłem zamówienie na dziesięć tysięcy dolarów w Sheffield... A oni mnie aresztują, całą noc mnie trzymają, dopiero dzisiaj rano mnie pozwalają telefonować do konsulatu. To gwałt, ja mam paszport, ja mam wizę, co oni jeszcze chcą? Ja im wytoczę proces o rozbój, ja trafię do samego Waszyngtonu, ja zażądam od rządu brytyjskiego sto tysięcy dolarów za zniesławienie. Ja jestem obywatel amerykański od czterdzieści lat, mój tatuś, on wcale nie przyjechał z Niemiec, on przyjechał z Polski... Ale ty biedny chłopak, ty nie masz wcale butów. Jak oni tyle gadają o niemieckim barbarzyństwie, to ja się pytam: co to jest, jak nie barbarzyństwo? Joe trząsł się z zimna, dla rozgrzewki biegał truchcikiem dookoła podwórka. Pan Zentner zdjął swój brązowy paltot. – Ty masz, ty to załóż. – Rany, to za dobre. To bardzo ładnie z pana strony. – Człowiek człowiekowi musi pomóc w biedzie. – Kurczę, jak to jest ich wiosna, to strach pomyśleć, jak wygląda ich zima. Oddam panu palto, jak będę wracał. Rany boskie, ale mi zmarzły nogi! Pana też rewidowali? Pan Zentner podniósł oczy ku niebu. – Rozbój – parsknął. – Zniewaga spokojnego kupca z zaprzyjaźnionego neutralnego kra-ju. Ja wszystko powiem ambasadorowi, ja wytoczę proces, ja będę żądał odszkodowanie. – To tak samo jak ja – powiedział Joe i parsknął śmiechem. W drzwiach ukazał się kapral. – Williams! – zawołał. Joe zwrócił paltot i potrząsnął pulchną dłonią pana Zentnera. – Na miłość boską, niech pan tylko nie zapomni powiedzieć konsulowi, że tu jest jeszcze jeden Amerykanin. Oni coś przebąkują o internowaniu na czas trwania wojny. – Ty chłopak, ty się nic nie martw. Ja ciebie stąd wyciągnę – powiedział pan Zentner i wypiął pierś. Tym razem zaprowadzili Joego do normalnej celi, która miała trochę światła dziennego i nieco miejsca do przespacerowania się w kółko. Kapral dał mu buty i parę wełnianych skar-pet pełnych dziur. Buty w ogóle na niego nie weszły, ale skarpety trochę rozgrzały mu nogi. W południe dostał coś, co się nazywało gulaszem, a w czym było więcej kartofli z oczkami niż mięsa, i znowu trochę chleba z margaryną. Trzeciego dnia, wraz z południowym gulaszem, strażnik przyniósł mu rozwiniętą paczkę w szarym papierze. W środku był garnitur, koszula, flanelowe kalesony, skarpety, nawet kra-wat. – Był jeszcze list, ale zatrzymali, że nieregulaminowo – powiedział strażnik. – No, będzie z was goguś, jak się w to wystroicie. Późnym popołudniem strażnik przyszedł go zabrać, więc Joe założył czysty kołnierzyk, który był na niego za ciasny, zawiązał krawat, podciągnął spodnie, które były o wiele za ob-szerne w pasie, i pomaszerował za strażnikiem korytarzami i przez pełne żołnierzy podwórko do małego gabinetu z wartownikiem przy drzwiach i sierżantem za biurkiem. Siedział tu na krześle zaaferowany młody człowiek ze słomkowym kapeluszem na kolanach. – Jest pański podopieczny – powiedział sierżant nie spojrzawszy nawet na Joego. – Może pan z nim porozmawiać. Zaaferowany młody człowiek wstał i podszedł do Joego. – Toście mi narobili kłopotu. Ale przejrzałem wasze akta i mam wrażenie, że jesteście rzeczywiście tym, za kogo się podajecie. Jak imię waszego ojca? – Tak samo jak moje: Joseph P. Williams. To pan jest konsulem amerykańskim? – Jestem z konsulatu. Człowieku, po kiego wy się pchacie na ląd bez paszportu? Myślicie, że nie mamy tutaj nic lepszego do roboty, jak skakać koło bandy głupców, którzy sami szuka-ją guza? Diabli was nadali! Zamiast grać po południu w golfa, siedzę tutaj od dwu godzin i czekam, żeby was wyciągnąć z ula. – Rany, ja się wcale nie pchałem na ląd. Przyszli i ściągnęli mnie ze statku. – Mam nadzieję, że to was nauczy rozumu. Następnym razem miejcie lepiej papiery w porządku. – Jasne, że będę miał. W pół godziny później Joe znalazł się na ulicy, z pudełkiem po cygarach i starym ubra-niem zwiniętym w węzełek pod pachą. Było słoneczne popołudnie. Rumiane gęby ciemnou-branych mężczyzn, końskie twarze kobiet w pociesznych kapeluszach, ulice zatłoczone wiel-kimi autobusami i wysokimi tramwajami, wszystko to wydawało mu się śmieszne, dopóki sobie nie przypomniał, że to przecież Anglia, gdzie nigdy dotąd nie był. Czekał długo w pustym lokalu konsulatu, podczas gdy zaaferowany młody człowiek wy-pisywał kupę papierów. Był głodny, marzył mu się befsztyk z frytkami. W końcu został przywołany do biurka, by odebrać zaświadczenie i usłyszeć, że jest dla niego koja na amery-kańskim parowcu „Tampa” z Pensacoli; tylko niech idzie zaraz do agenta załatwić formalno-ści, a potem prosto na statek, bo jak go jeszcze raz zatrzymają w Liverpoolu, może być z nim kiepsko. – A nie mógłbym dostać coś do zjedzenia, panie konsulu? – Co wy sobie wyobrażacie, że to restauracja? Niestety, nie mamy funduszów na zapo-mogi. Powinniście być wdzięczni za wszystko, cośmy dla was zrobili. – Bo mi nie wypłacili łonu na tym parszywym „Argyle”, a w więzieniu mało mnie nie za-głodzili. – No, to macie szylinga. Ale to absolutnie wszystko, co mogę dla was zrobić. Joe rzucił okiem na monetę. – Co to za jeden? Król Jerzy? Dziękuję, panie konsulu. Ruszył ulicą z adresem agenta w jednej ręce, a szylingiem w drugiej. Był rozgoryczony i słaby, czuł mdlące ssanie w dołku. Nagle zobaczył po drugiej stronie ulicy pana Zentnera. Przebiegł przez zator pojazdów i podszedł do niego z wyciągniętą ręką. – Dostałem pańską paczkę, panie Zentner. To diablo ładnie, że pan mi przysłał ubranie i wszystko. Pan Zentner szedł z małym mężczyzną w mundurze oficerskim. Zrobił nieokreślony ruch pulchną dłonią, rzucił: „Miło pomóc krajanowi w biedzie” – i pomaszerował dalej. Joe wszedł do smażalni ryb i wziął porcję za sześć pensów, a drugą sześciopensówkę wy-dał na kufel piwa w knajpie obok, gdzie miał nadzieję dojeść darmową zakąską, ale nic nie znalazł. Nim się dopytał drogi, agent zamknął biuro i tak Joe został w mglistym mroku na ulicy, nie wiedząc, co z sobą począć. Próbował pytać różnych ludzi w porcie, gdzie cumuje „Tampa”, ale nikt nie wiedział, przy tym wszyscy mówili takim śmiesznym językiem, że le-dwo ich rozumiał. Zapalały się akurat latarnie i Joe zaczynał tracić resztki nadziei, gdy zapuściwszy się w boczną uliczkę zauważył przed sobą trzech Amerykanów. Dogonił ich i zapytał, czy nie wiedzą, gdzie stoi „Tampa”. Co mieli nie wiedzieć, dopiero co z niej zeszli obejrzeć trochę to cholerne miasto, więc niech Joe z nimi idzie. Aż mu się ciepło zrobiło, że wreszcie trafił na swojaków po tych dwu miesiącach na parszywym wyspiarzu, po więzieniu i po wszystkim. Weszli do knajpy, wypili kolejkę i Joe opowiedział im, jak te ich cholerne gliny przyszły po niego na „Argyle” i zapakowały go do ula, nie wypłacili mu nawet łonu ani nic. Chłopaki postawili mu jeszcze parę głębszych, a jeden – Will Stirp się nazywał i był z Norfolk w Wirginii – wyciągnął papierek pięciodolarowy i powiedział, żeby Joe brał, zwróci, jak bę-dzie mógł. Joe poczuł się, jakby był z powrotem w Ojczyźnie Pana Boga; z takimi chłopakami! Wy-pili pod to. Było ich czterech Amerykanów w tym parszywym mieście na parszywej wyspie, więc każdy postawił kolejkę, bo czy nie było ich czterech Amerykanów, już oni pokażą świa-tu! Wprawdzie Olaf jest Szwedem, ale wystąpił już o naturalizację, więc i on się liczy, a ten trzeci nazywa się Maloney. Barmanka o ostrych rysach wydała im za mało reszty, więc ją wzięli w obroty; wydała im do piętnastu szylingów z funta zamiast do dwudziestu, ale ją przycisnęli do muru i musiała oddać pięć szylingów. Poszli znowu do smażalni ryb – na tej parszywej wyspie nie było chyba w ogóle nic do jedzenia prócz smażonych ryb – a potem wypili jeszcze parę kolejek, bo było ich czterech Amerykanów i czuli się już całkiem jak u siebie w domu w tym zawszonym mieście na zawszonej wyspie. W knajpie przyczepił się do nich naganiacz, bo wszystko się już zamykało z powodu wojny, nie było ani jednego otwartego lokalu, na ulicach paliło się bardzo mało latarni i każda miała śmieszny mały kap-turek ze względu na zeppeliny . Naganiacz, blady szczeniak o twarzy szczurka, powiedział, że zna pewien dom, gdzie dostaną piwa i gdzie są klasa panienki, na pewno spędzą miło czas. W salonie domu stała wielka lampa z malowanymi czerwonymi różami, panienki były skóra i kości i miały końskie zęby, pod nogami pętali się jacyś mendowaci Anglicy, którym już nic nie brakowało, no i było ich czterech Amerykanów. Anglicy zaczęli się czepiać Olafa, że jest Fryc, a Olaf powiedział, że jest Szwedem, ale wolałby już być Frycem niż takim wyspiarskim wymoczkiem jak oni. Potem ktoś komuś dał w nos i Joe sam nie wiedział, jak zaczął się napa-rzać z większym od siebie facetem i zaraz w uszach zaświdrowały mu policyjne gwizdki, i raz dwa załadowano całe towarzystwo do karetki. Will Stirp powtarzał w kółko, że jest ich czterech Amerykanów, przyjemnie sobie spędza-li czas i jakim prawem gliny się w to mieszają. Ale nikt go nie słuchał, zawlekli ich na komi-sariat, spisali dane i ich czterech Amerykanów zamknęli w jednej celi, a Anglików w drugiej. Komisariat był pełen wrzeszczących i śpiewających pijaków. Maloney miał rozkwaszony nos, Olaf zaraz zasnął. Joe nie mógł spać; raz po raz mówił do Willa Stirpa, że ma pietra, tym ra-zem na pewno internują go do końca wojny, a Will odpowiadał, że jest ich czterech Amery-kanów, są wolnymi obywatelami amerykańskimi i guzik im mogą zrobić. Niech żyje wolność mórz, jak Boga jedynego kocha! Następnego dnia zaprowadzili ich z rana do sądu i byłoby to śmieszne jak diabli, gdyby Joe nie miał cały czas duszy na ramieniu. Wszystko było takie uroczyste, cisza jak na kwa-kierskim zebraniu , sędzia miał na głowie małą peruczkę i wrzepił każdemu trzy szylingi i sześć pensów grzywny plus koszty. Wypadało to mniej więcej po dolarze na głowę, całe szczęście, że zostało im trochę forsy. Na zakończenie sędzia w peruczce palnął im kazanie, że jest wojna i nie mają prawa upijać się i awanturować na terytorium brytyjskim, że powinni walczyć ramię w ramię ze swoimi braćmi, Anglikami, w których żyłach płynie ta sama krew i którym Ameryka zawdzięcza wszystko ze swoją potęgą włącznie, więc powinni bronić cy-wilizacji, demokracji i dzielnej małej Belgii przed germańskim najeźdźcą, który gwałci kobie-ty i topi spokojne statki handlowe. Kiedy sędzia skończył, woźni sądowi wymamrotali pod nosem: „Rzeczone, postanowio-ne” – i wszyscy mieli bardzo uroczyste i groźne miny. Potem ściągnęli z czterech Ameryka-nów grzywny, sierżant policji obejrzał im papiery i zwolnili ich. Joego trzymali najdłużej, bo miał tylko zaświadczenie z konsulatu, i to bez stempla właściwego komisariatu policji, ale w końcu i jego puścili z ostrzeżeniem, żeby nie schodził więcej na ląd, bo jak go jeszcze raz złapią, to będzie z nim krucho. Joemu spadł kamień z serca, kiedy rozmówił się w końcu z kapitanem i został zamustro-wany. Wyporządził sobie zaraz koję, po czym pobiegł odebrać swój węzełek pozostawiony poprzedniego wieczora na przechowanie miłej płowowłosej barmance w pierwszej knajpie, do której zaszedł. Był wreszcie na amerykańskiej łajbie. Statek miał na obu burtach wymalo-wane flagi amerykańskie i biały napis „Tampa”, Pensacola, Florida. Kok był Murzynem i pierwsza rzecz dał im do jedzenia gęsty klej z mąki kukurydzanej z syropem klonowym i kawę zamiast lurowatej herbaty. W ogóle żarcie było klasa, koje czyste i Joe nie czuł się tak dobrze od czasu wyjazdu z domu. Radość go rozpierała, kiedy „Tampa” pohukując odbiła od pirsu i wolno popłynęła z nurtem łupkowoszarej Mersey ku morzu. Piętnaście dni do Hampton Roads, przy słonecznej pogodzie i morzu gładkim jak lustro, wyjąwszy dwa ostatnie dni, kiedy wiał ostry północnozachodni wiatr i koło Virginia Capes zaczęło solidnie kołysać. Za cały ładunek mieli kilka beli drukowanego perkalu, które wyła-dowali na Nabrzeżu Połączonych Kolei w Norfolk, i dla Joego nastał wielki dzień, gdy ode-brał lon i poszedł obejrzeć miasto, oprowadzany przez Willa Stirpa, który się tutaj wychował. Odwiedzili rodzinę Willa, obejrzeli mecz baseballowy, a portem wsiedli w tramwaj z dwiema znajomymi Willa i pojechali do Virginia Beach. Jedna z dziewczyn miała na imię Delia i była bardzo czarna; Joemu od razu wpadła w oko. Kiedy we dwóch z Willem zakładali kostiumy kąpielowe w kabinie, Joe zapytał, jak Will myśli, czy ona... no rozumie, na co Will się zaperzył i powiedział, że Joe ma chyba źle w głowie, jeśli już nie potrafi odróżnić porząd-nej dziewczyny od lafiryndy. Joe odparł, że w dzisiejszych czasach nigdy nic nie wiadomo. Poszli się kąpać, a potem baraszkowali w kostiumach na plaży, rozpalili ognisko i opiekali panieńską skórkę. Kiedy odwieźli dziewczęta do domu, Delia pozwoliła mu się po-całować na dobranoc i Joe zaczął sobie roić, że będzie jego stałą sympatią. Znalazłszy się z powrotem w mieście, nie bardzo wiedzieli, co ze sobą począć. Mieli ochotę się napić i pójść na dziewczynki, ale bali się zalać i przepuścić całą forsę. W końcu poszli na partyjkę do klubu bilardowego, który Will znał z dawnych czasów. Okazało się, że Joe jest znacznie lepszy od miejscowych chłopaków i dobrze ich oskubał. Zaprosił Willa na jednego, ale zbliżała się już godzina zamknięcia i raz dwa znaleźli się z powrotem na ulicy. Nigdzie nie widać było żadnych dziewczynek, więc Will powiedział, że zna jedno takie miej-sce, ale łupią tam z człowieka niemiłosiernie skórę. W rezultacie postanowili iść do domu spać, kiedy napatoczyły się dwie Mulatki, które puściły do nich oko. Szli za nimi długo, aż skręciły w jakąś boczną uliczkę, gdzie nie było prawie świateł. Dzidzie były gorące, ale oni się denerwowali, żeby ich ktoś nie zobaczył. W końcu znaleźli pusty dom z werandą z tyłu, gdzie było ciemno choć oko wykol, więc wzięli je tam, a później pojechali na noc do rodziny Willa. „Tampa” poszła do doków reperacyjnych w Newport News dla uszczelnienia obluzowa-nego poszycia, a Joe i Will Stirp wziąwszy resztę łonu obijali się od rana do wieczora po Nor-folk nie mając nic do roboty. W sobotę po południu i w niedzielę Joe grał trochę w baseballa w przypadkowej drużynie chłopców ze stoczni Marynarki Wojennej, a wieczorami spotykał się z Delią Matthews. Delia była stenotypistką w Pierwszym Banku Narodowym i mówiła zawsze, że nigdy by nie wyszła za chłopca, który pływa, bo marynarzom nie można wierzyć, a poza tym to ciężkie życie i nie rokujące widoków na przyszłość. Joe przyznawał jej rację, dorzucał jednak, że ostatecznie raz się żyje i czy to w końcu takie ważne. Delia rozpytywała go o rodziców i czemu nie pojedzie do Waszyngtonu zobaczyć się z nimi, szczególnie że tatuś taki chory, aż Joe powiedział, że dla niego stary może się choćby udławić, ani go to ziębi, ani grzeje, nienawidzi go i tyle. Delia orzekła, że jest okropny. Tego wieczora Joe postawił jej po kinie lody z wodą sodową. Wyglądała morowo i pulchnie w mechatej różowej sukience, jej małe czarne oczy błyszczały z podniecenia. Joe poprosił, żeby więcej o tym nie rozmawiali, to przecież nieważne, ale ona rzuciła mu mściwe gniewne spojrzenie i powiedziała, że miałaby go ochotę złapać i wytargać, to i owszem bar-dzo ważne, wstyd nawet mówić takie rzeczy, jest przecież porządnym chłopcem, pochodzi z porządnej rodziny, został wychowany na porządnego człowieka i powinien myśleć o przyszłości, żeby do czegoś dojść w świecie, nie być do końca życia nicponiem i próżniakiem. Joego to dotknęło, powiedział: „Taak?” – i odprowadził ją bez słowa do domu. Nie widział jej potem przez cztery czy pięć dni, w końcu jednak poszedł któregoś wieczo-ru pod jej biuro i czekał, aż wyjdzie. Chcąc nie chcąc myślał o niej i o tym, co mu powiedzia-ła, przez cały ten czas. W pierwszej chwili chciała go minąć bez słowa, ale uśmiechnął się do niej szeroko i mimo woli odpowiedziała uśmiechem. Był iuż w tym czasie prawie zupełnie goły, ale wziął ją do sklepu i kupił bombonierkę. Zaczęli mówić, że takie okropne upały, po czym Joe zaprosił ją na mecz w przyszłym tygodniu. Powiedział jej, że „Tampa” odpływa do Pensacoli ładować tarcicę, a stamtąd za Atlantyk. Czekali na tramwaj do Virginia Beach spa-cerując tam i z powrotem, bo komary cięły okropnie. Delia bardzo się przejęła, że Joe płynie za Atlantyk, i Joe zaczął jej bez zastanowienia obiecywać, że wcale się nie zaokrętuje na „Tampę”, tylko zostanie i postara się o jakąś pracę tutaj, w Norfolk. Wieczorem był księżyc w pełni. Długo dokazywali w kostiumach na plaży koło małego ogniska, które Joe rozpalił dla odstraszenia komarów. Joe siedział po turecku, a Delia leżała z głową na jego kolanach. Głaskał ją cały czas po włosach albo pochylał się i całował, a ona mówiła, jak śmiesznie wygląda jego odwrócona twarz, kiedy ją tak całuje do góry nogami. Powiedziała, że się pobiorą, jak tylko dostanie stałą pracę, i na pewno we dwoje dojdą do czegoś. Zawsze, odkąd ukończyła szkołę jako prymuska, uważała, że musi nad sobą praco-wać, żeby dojść do czegoś. – Bo tutaj ludzie są przeważnie nic niewarci, Joe. Sami nie wiedzą, po co żyją. – Wiesz co, Del, cholernie mi przypominasz moją siostrę Janey. Psiakręć, ta to wyszła na ludzi! A jaka bestia ładna! Delia wyraziła nadzieję, że ją kiedyś pozna, więc Joe powiedział, jasne, że pozna, po czym podniósł ją na nogi i przygarnąwszy mocno do siebie jął ściskać i całować. Zrobiło się późno, na plaży było chłodno i pusto w blasku wielkiego księżyca. Delię chwyciły dreszcze, powiedziała, że musi się czym prędzej ubierać, bo się przeziębi na śmierć. Potem popędzili łapać ostatni tramwaj. Szyny jęczały przy każdym szarpnięciu tramwaju mknącego przez zalane księżycem so-snowe nieużytki pełne muzykujących muszek i pasikoników. Nagle Delia skuliła się i zaczęła płakać. Joe próbował pytać, co jej jest, ale nie odpowiadała, tylko beczała i beczała. Niemal z ulgą pożegnał ją przed domem jej rodziców i ruszył sam na piechotę parnymi wyludnionymi ulicami do domu noclegowego, gdzie miał pokój. Przez cały następny tydzień szlifował bruki Norfolk i Portsmouth, rozglądając się za pra-cą rokującą jakieś nadzieje. Przeprawił się nawet na drugą stronę do Newport News. Wracając miał za mało pieniędzy na prom i musiał ubłagać biletera, żeby mu pozwolił przepłynąć za zamiecenie pokładu. Gospodyni też się zaczęła upominać o komorne za następny tydzień. We wszystkich miejscach, gdzie się ubiegał o pracę, szukano ludzi z przygotowaniem zawodo-wym, praktyką albo przynajmniej ukończoną szkołą średnią, zresztą i takich zajęć było nie-wiele, dość że w końcu musiał się zamustrować na morską barkę czekającą na holownik, któ-ry miał ją poprowadzić na północowschód do Rockport z ładunkiem węgla. Płynęli w pięć barek na holu i rejs okazał się wcale nie taki najgorszy. Na pokładzie był tylko on, szyper nazwiskiem Gaskin i jego syn, chłopak może piętnastoletni, którego też wo-łali Joe. Raz tylko mieli kłopoty podczas szkwału koło Cape Cod, kiedy pękł hol, ale kapitan holownika nie stracił głowy i podał im nowy, nim zdążyli zakotwiczyć. W Rockport wyładowali węgiel i czekali na kotwicy w basenie portowym, aż ich podho-lują do nabrzeża, gdzie mieli ładować bloki granitu na rejs powrotny. Któregoś wieczoru, gdy Gaskin z synem zeszli na ląd, a Joe trzymał wachtę, do rufy podpłynął drugi mechanik z holownika, osobnik o zapadłych policzkach nazwiskiem Hart, i zapytał szeptem, czy Joe nie miałby ochoty trochę sobie potęgo. Joe leżał wyciągnięty na nadbudówce paląc fajkę i rozmyślając o Delii. Wzgórza, port i skaliste brzegi nikły powoli w różowym zmierzchu. Hart miał zacinający się nerwowy sposób mówienia. Joe ociągał się z początku, w końcu jed-nak powiedział: – No, to sprowadź dzidzie. – A karty masz? – zapytał Hart. – Mam talię. Joe zszedł na dół posprzątać w kabinie. Trochę się z nimi podroczy, myślał. Nie może się łajdaczyć z dziwkami teraz, kiedy ma się żenić z Delią. Usłyszał plusk wioseł, więc wyszedł na pokład. Od morza nasuwała się ławica mgły. Pod rufą czekał Hart z dwiema dziewczyna-mi. Dzidzie chwiały się, chichotały i napierały na niego całym ciałem, kiedy im pomagał przeleźć przez burtę. Przywiozły ze sobą butelki, parę funtów wołowiny na klopsiki i trochę sucharów. Nie były za urodziwe, ale tak w sobie dziewuchy jak się patrzy, z wielkimi musku-larnymi rękami i ramionami. A już pić to umiały, że Joe nigdy nie spotkał takich dziewczyn. W ogóle do kompanii były pierwsza klasa. Piły razem z nimi kubkami, wysuszyli do spółki cztery flaszki po ćwierć galona każda. Dwie sąsiednie barki nadawały sygnały przeciwmgłowe co dwie minuty, ale Joemu nie to było w głowie. Mgła była bielutka, iluminatory w kabinie wyglądały jak zabite białym płót-nem. Grali w rozbieranego pokera, ale szybko dali spokój. Tej nocy trzy razy zamieniali z Hartem dziewczyny, były zupełnie zwariowane, wszystkiego im było mało. Ale umiały się znaleźć, koło dwunastej usmażyły klopsiki i zrobiły kolację. Zjedli staremu Gaskinowi cały chleb i masło. Potem Harta zamroczyło i dziewczyny zaczęły się martwić, jak wrócą do domu w taką mgłę i w ogóle. Zarykując się jak głupi wyciągnęli go we troje na pokład i wylali mu na łeb kubeł wody. Woda w Maine była taka lodowata, że ocknął się w trymiga, zły jak chrzan, i chciał prać Joego. Dziewczyny jakoś go udobruchały, sprowadziły do łódki i cała trójka od-płynęła we mgłę śpiewając „Tipperary”. Joe sam ledwo trzymał się na nogach. Wsadził głowę w kubeł z wodą, posprzątał w kabinie, powyrzucał flaszki za burtę i zabrał się do regularnego nadawania sygnałów mgłowych. Do diabła ze wszystkimi, powtarzał sobie, nie będzie dla niczyjej przyjemności gipsowym świętym. Czuł się świetnie, zły był tylko, że nie ma nic lepszego do roboty jak kręcenie tej cholernej syreny. O szarym świcie wrócił na pokład stary Gaskin. Musiał coś zwąchać, bo od tej pory od-zywał się do Joego tylko wydając rozkazy, a chłopakowi też zabronił z nim rozmawiać. Dość że kiedy wyładowali bloki granitu we Wschodnim Nowym Jorku, Joe oświadczył, że ma dość służby, i poprosił o łon. Stary warknął, że rad się go pozbędzie, nie myśli tolerować chlania i łajdaczenia się na swojej barce. W ten sposób Joe znalazł się z czterdziestoma dziewięcioma dolarami w Red Hook i ruszył na poszukiwanie noclegu. Po kilku dniach czytania anonsów i włóczenia się po całym Brooklynie za pracą stwier-dził, że jest chory. Poszedł do konowała, którego mu polecił pewien bywalec z domu nocle-gowego. Doktor, mały Żydek z kozią bródką, powiedział, że to tryper i że Joe musi przycho-dzić codziennie na zabieg. Gwarantuje mu całkowite wyleczenie za pięćdziesiąt dolarów, po-łowa płatna z góry, ale radzi zrobić badanie krwi dla upewnienia się, czy Joe nie ma także syfa, co będzie kosztowało dodatkowo piętnaście dolarów. Joe zapłacił dwadzieścia dolarów zaliczki, a nad badaniem krwi obiecał się zastanowić. Po skończonym zabiegu wyszedł na ulicę. Doktor zalecił mu stanowczo jak najmniej chodzić, ale Joemu nie uśmiechało się wcale wracać do śmierdzącego domu noclegowego i powlókł się dudniącymi ulicami Brooklynu. Było upalne popołudnie i pot lał się po nim strumyczkami, kiedy tak szedł bez celu. Jeśli się za to wziąć zaraz pierwszego albo drugiego dnia, to jeszcze pół biedy, powtarzał sobie. Wy-szedł na jakiś most pod wiaduktem kolei nadziemnej; chyba to Brooklyn Bridge. Na moście było trochę chłodniej. Widziane poprzez pajęczynę stalowych lin, sylwetki statków i bryły drapaczy odcinały się czarno od iskrzących się basenów portowych. Joe usiadł na ławce przy pierwszym pirsie i wyciągnął przed siebie nogi. Ledwo zdążył trochę popraco-wać, już złapał trypa. Czuł się okropnie. Co on teraz napisze Delii; życie kosztuje, trzeba się rozglądać za jakimś zajęciem, a tutaj te zabiegi. Jezuniu, ale parszywie się czuł! Nawinął się gazeciarz, więc Joe kupił „Journal” i rozłożywszy gazetę na kolanach, zaczął przeglądać nagłówki: WIĘCEJ WOJSKA NA GRANICĘ MEKSYKAŃSKĄ. Co, u licha, zrobić z sobą? Nie może nawet wstąpić do Gwardii Narodowej i pójść na tę granicę, bo cho-rego go nie przyjmą, a gdyby nawet przyjęli, toby znowu było to samo co w Marynarce. Sie-dział i czytał anonse o pracy, reklamy łatwych sposobów dorobienia sobie dwugodzinną przy-jemną pracą wieczorową w domu, ogłoszenia pelmanizmu i różnych kursów koresponden-cyjnych. Za co, cholera, się wziąć? Siedział, dopóki się nie ściemniło, po czym dojechał kole-ją nadziemną do Atlantic Avenue, wdrapał się na drugie piętro do pokoiku, gdzie miał łóżko pod oknem, i poszedł zaraz spać. W nocy rozszalała się burza z piorunami. Błyskało się i grzmiało gdzieś cholernie blisko. Joe leżał płasko na wznak i gapił się, jak oślepiające błyskawice migają po suficie zaćmiewa-jąc blask latarni ulicznych. Sprężyny drugiego łóżka skrzypiały, ilekroć współlokator Joego przewrócił się we śnie. Do pokoju zaczął zacinać deszcz, ale Joe czuł się taki słaby i chory, że nieprędko zebrał się, by usiąść na łóżku i zamknąć okno. Rano gospodyni, wielka sucha Szwedka o kosmykach konopnych włosów opadających na kościstą twarz, jęła go rugać, że łóżko mokre. – Moja wina, że deszcz padał? – burknął patrząc na jej wielkie nogi, dopóki nie spostrzegł błysku w jej oku i nie połapał się, że to żarty; parsknęli oboje śmiechem, W ogóle była to faj-na kobita. Nazywała się pani Olsen i miała sześcioro dzieci, trzech chłopaków, którzy już podorastali i poszli na morze, dorosłą dziewczynę, która była nauczycielką w Saint Paul, i dwie bliźniaczki w wieku siedmiu, ośmiu lat, które bez przerwy coś psociły. „Jeszcze jaki rok – mawiała – i poślę je do Olgi do Milwaukee. Już ja znam marynarzy”. Papo Olsen przed laty osiadł na mieliznie gdzieś na morzach południowych. „I lepiej niech nie wraca. W Brooklynie nic tylko siedział w kreminale. Nie było tygodnia, żebym go nie musiała wy-kupować”. Joe zaczął jej trochę pomagać koło domu, sprzątał, malował, robił co nieco stolarki. Gdy forsa mu się skończyła, pani Olsen pozwoliła mu zostać, a nawet pożyczyła dwadzieścia pięć kółek na doktora, bo jej powiedział, że złapał paskudne choróbsko. Klepnęła go po plecach, kiedy jej dziękował. – Każdy chłopak, któremu pożyczę pieniędzy, wychodzi na wielkiego łobuza – powie-działa i zaśmiała się; fajna z niej była kobita. Zrobiła się paskudna zimowa plucha. Rankami Joe przesiadywał w parnej kuchni kując kurs nawigacji, który dostawał pocztą z Instytutu Aleksandra Hamiltona . Po południu wier-cił się na krześle w brudnej, pachnącej karbolem poczekalni doktora, przerzucając postrzępio-ne egzemplarze „National Geographic” z 1909 roku i czekając na swoją kolejkę. Czekający razem z nim siedzieli z ponurymi gębami, rzadko który się odezwał. Parę razy Joe spotykał na ulicy osobników, z którymi zamienił kilka zdań w poczekalni, ale wszyscy mijali go nie wi-dząc. Wieczorem jeździł czasami na Manhattan pograć w warcaby w Instytucie Marynarza albo pokręcić się po Związku i przewąchać trochę, na jaki statek się najlepiej zamustrować, kiedy doktorek go wreszcie wyleczy. W ogóle był to parszywy okres; tylko pani Olsen była dla niego dobra, tak że Joe polubił ją bardziej niż własną matkę. Żydek konował próbował go naciągnąć jeszcze na dwadzieścia pięć dolarów, żeby do-prowadzić kurację do końca, ale Joe powiedział, pal to licho, i zamustrował się jako starszy marynarz na nowiutki tankowiec towarzystwa Standard Oil, który się nazywał „Montana” i szedł pusty w dziewiczy rejs do Tampico, skąd miał wziąć ładunek na Wschód, jedni mówi-li, że do Adenu, drudzy, że do Bombaju. Zbrzydły mu już zupełnie zimna, pluchy i brudne ulice Brooklynu, tablice logarytmiczne w kursie nawigacyjnym, który ani rusz nie chciał mu wchodzić do głowy, i wesołe dunderowanie pani Olsen, która zaczęła się zachowywać tak, jakby chciała decydować o przyszłości Joego. Owszem, fajna z niej była kobita, ale Joe wi-dział, że najwyższy czas zabierać się w świat. „Montana” minęła Sandy Hook przy paskudnej północnozachodniej burzy śnieżnej, ale trzy dni później kołysali się już na długiej martwej fali Golfsztromu na południe od Cape Hat-teras, a na sznurach umocowanych do want suszyły się koszule i drelichy całej załogi. Dobrze było znaleźć się znów na błękitnej gładzi wód. Tampico okazało się cholernym miejscem. Wszyscy ostrzegali, żeby nie pić za dużo me-skalu , bo się może rzucić na mózg. W wielkich tancbudach tłoczyli się Meksykańcy tańczą-cy w kapeluszach i z pukawkami na biodrach, w każdej knajpie ogłuszająco rżnęła orkiestra albo pianola i ciągle wybuchały bójki. Wszędzie było pełno pijanych Teksańczyków z pól naftowych. Wzdłuż ulicy siedziały w koronkowych halkach śniade dziewczyny o szerokich twarzach, przez otwarte drzwi ich klitek widać było łóżka z białymi poduszkami, obrazki Ma-donny nad nimi i lampy z wymyślnymi abażurami i ozdobami z kolorowego papieru. Ale wszędzie było tak diabelnie drogo, że raz dwa rozeszła im się forsa i o północy musieli wra-cać na pokład. Do kubryku dostały się moskity, nad ranem zleciały się jeszcze mustyki, a w ogóle był taki gorąc, że nikt nie mógł spać. Wyszedłszy z napełnionymi zbiornikami na Zatokę Meksykańską „Montana” wpadła pro-sto w północny sztorm, który omywał pokłady i spryskiwał mostek ostrymi bryzgami. Nie minęły dwie godziny, gdy z pomostu zmyło za burtę marynarza, a jungowi nazwiskiem Hig-gins, który mocował obluzowaną prawą kotwicę, zmiażdżyło nogę. W kubryku zrobił się szum, że kapitan nie spuścił łodzi, chociaż paru wygów tłumaczyło, że łódź nie utrzymałaby się ani chwili na takiej fali. Dość że Stary obszedł szerokim łukiem miejsce, gdzie zmyło ma-rynarza, i dostał parę takich uderzeń bocznych, jakie już w niejednym statku dziurawiły sta-lowy kadłub. Nic nadzwyczajnego nie wydarzyło się już podczas tego rejsu, tylko raz w nocy, kiedy Joe miał wachtę przy sterze i ciszę mącił jedynie chwilami szum długiej płaskiej fali rozgar-nianej przez dziób idącego wschodnim kursem statku, ni z tego, ni z owego rozszedł się za-pach róż czy może kapryfolium. Niebo było sinawe jak zsiadłe mleko w fasce, z wypływającym od czasu do czasu opiłkiem księżyca. Tak, to był zapach kapryfolium zmie-szany z zapachem użyźnionej ziemi ogrodowej i wilgotnego listowia, jaki bije w zimie z otwartych drzwi cieplarni. Zrobiło mu się dziwnie ciepło na duszy, jakby miał koło siebie dziewczynę, jakby na mostku stała koło niego Delia z włosami pachnącymi jakąś perfumą. Śmieszne, jak silnie pachną włosy brunetek. Wziął lornetkę, ale nic nie dostrzegł na horyzon-cie prócz roztrzepańca chmur dryfujących na zachód w nikłym blasku księżyca. W porę się połapał, że schodzi z kursu. Szczęście, że oficer wachtowy nie wybrał akurat tego momentu do obejrzenia się na kilwater. Wyrównał na wschodnio-północny wschód z poprawką pół rumba na wschód. Skończywszy wachtę długo leżał na koi nie śpiąc i myśląc o Delii. Rany, kiedy się wreszcie dochrapie forsy, dobrego zajęcia i własnej dziewczyny zamiast tych cho-lernych dziwek w każdym porcie. Trzeba będzie chyba wrócić do Norfolk, zaczepić się gdzieś na dobre i ożenić. Następnego dnia zobaczyli koło południa szarą głowę cukru na Pico, z obwódką białych chmur tuż pod wierzchołkiem, i poszarpane niebieskie zarysy Faialu na północy. Przeszli między obiema wyspami. Morze zrobiło się bardzo błękitne; pachniało zupełnie jak na po-lnych dróżkach pod Waszyngtonem, kiedy w rowach kwitnie kapryfolium i wawrzyny. Błę-kitno – i żółtozielone pólka pokrywające strome zbocza wyglądały jak staroświecka zszywana z różnobarwnych kawałków kołdra. W nocy wyłoniły się i znikły na wschodzie następne wy-spy. Pięć dni przykrej fali dennej i znaleźli się w Cieśninie Gibraltarskiej. Potem osiem dni parszywej chwiejby i zimnego zacinającego deszczu i znaleźli się u wybrzeży Egiptu. Cie-płym słonecznym rankiem podchodzili na wolnych obrotach do portu w Aleksandrii i z żółte-go pasma mgły przed dziobem wyłaniały się zarysy masztów, nabrzeży, magazynów i palm. Ulice cuchnęły jak śmietnik, knajpy, w których pili arak, były prowadzone przez Greków znających Amerykę i w jednej zapłacili po dolarze za obejrzenie trzech Żydóweczek, które w pokoju za barem tańczyły nago taniec brzucha. W Aleksandrii również widzieli w porcie pierwsze okręty w barwach ochronnych, trzy brytyjskie krążowniki zwiadowcze pasiaste jak zebry i transportowiec cały pomalowany w niebiesko-zielone plamy wodne. Ujrzawszy to cała wachta pokładowa zleciała się do burty i pokładała ze śmiechu. Kiedy miesiąc później wziął lon w Nowym Jorku, rozpierała go duma, że może pójść do pani Olsen i zwrócić dług. Ale pani Olsen nie bardzo się nim interesowała, bo miała już no-wego podopiecznego, jasnowłosego szwedzkiego wyrostka, który nie mówił ani słowa po angielsku. Joe pokręcił się trochę po kuchni, rozpytał ją o nowiny, opowiedział to i owo o chłopcach z „Montany”, po czym pojechał na Dworzec Pensylwański dowiedzieć się o pociąg do Waszyngtonu. Przez pół nocy siedział w palarni wagonu osobowego, trochę drzemiąc, ale głównie przypominając sobie dawne czasy w Georgetown: jak był szczeniakiem i chodził do szkoły, jak potem przesiadywał z kolegami w klubie bilardowym na Czwartej i Pół Ulicy, jak robił wycieczki po rzece z Alekiem i Janey. Był wietrzny skrzący się słońcem ranek, kiedy się wygramolił z wagonu na Dworcu Połą-czonych Kolei w Waszyngtonie. Nie miał najmniejszej ochoty jechać do Georgetown, spoty-kać się z rodziną. Pokręcił się trochę po stacji, kazał się ogolić i wypucować sobie buty, wypił filiżankę kawy, przeczytał „Washington Post”, potem policzył pieniądze; miał jeszcze pięć-dziesiąt dolarów z hakiem, ładna sumka jak na jego możliwości. Zdecydował, że poczeka, spróbuje się najpierw zobaczyć z Janey; pokręci się pod jej biurem, może ją złapie, jak będzie wychodziła w południe na lunch. Obszedł naokoło Kapitolu, potem ruszył Pennsylvania Ave-nue w stronę Białego Domu. Na Pennsylvania Avenue minął kiosk werbunkowy Marynarki Wojennej, w którym kiedyś się zaciągnął do służby. Aż go ciarki przeszły. Doszedł do Lafay-ette Square i przysiadł w zimowym słoneczku na ławce, gapiąc się na wystrojone jak laleczki dzieci, na guwernantki, na tłuste szpaki skaczące po trawie, na pomnik Andrew Jacksona, aż zdecydował, że chyba czas już rozejrzeć się za Janey. Serce waliło mu tak, że nic nie widział przed sobą. Ale musiało być później, niż sądził, bo w żadnej z dziewcząt wysiadających gru-pami z windy nie rozpoznał Janey, chociaż sterczał z godzinę w hallu Gmachu Riggsa. W końcu podszedł do niego jakiś szemrany tajniak i zapytał, po kiego licha się tutaj kręci. W rezultacie nie pozostało mu nic innego, jak pojechać do Georgetown i dowiedzieć się, gdzie szukać Janey. Zastał mamę i młodsze siostry w domu. Jedna przez drugą opowiadały, jak przebudują dom za te dziesięć tysięcy premii ubezpieczeniowej po tatusiu, i koniecznie chciały, żeby jechał do Oak Hill na jego grób, ale Joe odparł, że co komu z tego przyjdzie,– i szybko się wyniósł. Zasypywały go gradem pytań, jak mu się powodzi i w ogóle, i nie bar-dzo wiedział, co ma mówić. Powiedziały mu, gdzie Janey mieszka, ale o której wychodzi z biura, nie wiedziały same. Wstąpił po drodze do Belasco kupić bilety na wieczorne przedstawienie, po czym wrócił do Gmachu Riggsa. Wpadł prosto na Janey, która akurat wysiadała z windy. Była ślicznie ubrana, brodę miała uniesioną nie znanym mu ruchem pewnej siebie kokieterii. Był taki uszczęśliwiony, że o mały włos się nie rozbeczał na jej widok. Głos też miała jakiś inny. Na-brała szybkiego chłodnego sposobu mówienia i kpiącego tonu, którego nigdy przedtem u niej nie słyszał. Wziął ją na kolację i do teatru, i przez cały czas opowiadała, jak dobrze jej się powodzi u Dreyfusa i Carrolla i jakich poznaje interesujących ludzi. Czuł się w jej towarzy-stwie jak ostatni lump. Odprowadziwszy ją pod dom, gdzie odnajmowała mieszkanie do spółki z koleżanką, wsiadł w tramwaj i pojechał z powrotem na stację. Usadowił się w wagonie i zapalił cygaro. Był w pieskim nastroju. Nazajutrz odszukał w Nowym Jorku jednego znajomka i poszli się razem napić, potem znaleźli sobie jakieś dzidzie i rezultat był taki, że następnego dnia siedział z pękającą głową na Union Square, bez złamanego centa przy duszy. Znalazł w kieszeni od-cinki biletów z przedstawienia w Belasco, na które zabrał Janey, i schował je starannie z resztą rupieci w pudełku po cygarach. Następnym statkiem, na który się zamustrował, była „Gwiazda Polarna” idąca do Saint-Nazaire z ładunkiem figurującym na liście jako konserwy, chociaż wszyscy dobrze wiedzieli, że są to czepce do pocisków artyleryjskich, i załoga miała otrzymać specjalne gratyfikacje za żeglugę w strefie zagrożenia. Była to wysłużona łajba, z kadłubem obłym jak grzbiet wielory-ba, która kiedyś woziła rudę po Wielkich Jeziorach i przeciekała tak, że przez połowę rejsu musieli pompować wodę, ale załoga dobrała się jak rzadko, żarcie dawali palce lizać, a kapitan Perry był morowym starym wilkiem morskim, jakiego tylko można sobie wyma-rzyć. Spędził ostatnie parę lat na lądzie w Atlantic Highlands, ale wrócił na morze ze względu na wysoki lon, bo chciał zebrać mały kapitalik dla córki; a w razie gdyby co, dostanie dziew-czyna premię asekuracyjną, usłyszał go kiedyś Joe, jak mówił z chrapliwym śmieszkiem do pierwszego oficera. Zimowy rejs był gładki, przez cały czas aż do Zatoki Biskajskiej mieli tylny wiatr. Było bardzo mroźno i gładź morza zupełnie jak martwa, kiedy na horyzoncie ukazało się niskie piaszczyste wybrzeże Francji u ujścia Loary. Podnieśli banderę i flagi sygnałowe z nazwą statku, radiotelegrafista nadawał bez przerwy i wszyscy mieli dusze na ramieniu, żeby się nie nadziać na minę, dopóki nie pojawiła się francuska łódź patrolowa i nie wprowadziła ich krę-tym torem między polami minowymi w gardło rzeki. Na widok strzelistych wież, długich rzędów szarych domów i lasu smukłych kominów na dachach Saint-Nazaire w przedwieczornych dymach chłopcy zaczęli się klepać po plecach i powtarzać, że niech ich szlag, jak nie będą dzisiaj chodzić na rzęsach. Ale wyszło zupełnie inaczej. Zakotwiczyli na środku nurtu i kapitan Perry z pierwszym oficerem popłynęli szalupą na brzeg; do portu weszli dopiero po dwu dniach, bo nie było dla nich miejsca przy nabrzeżach. Kiedy wreszcie mogli zejść na ląd – na mamzele i vin rouge – każdy musiał przed opuszczeniem portu okazać paszport strażnikowi w granatowym mundu-rze z czerwonymi galonami i o czerwonej gębie, u której sterczały ogromne czarne kręcone wąsy. Palacz Flannagan przykucnął za nim i któryś z chłopców już miał go pchnąć, żeby fik-nął kozła przez plecy Flannagana, kiedy z drugiej strony ulicy ryknął na nich pierwszy me-chanik: – Nie widzicie, palanty jedne, że to glina? Chcecie trafić prosto do pierdla? Joe i Flannagan oddzielili się od reszty i poszli we dwóch obejrzeć miasto. Uliczki bru-kowane kocimi łbami były diablo wąskie i śmieszne, starsze kobiety chodziły w obcisłych białych koronkowych czepkach, a w ogóle wszystko wyglądało, jakby się za chwilę miało rozpaść. Nawet psy były jakieś wynędzniałe, widać było, że to psy żabojadów. Wylądowali w knajpie, która miała szyld American Bar, ale nie przypominała żadnego znanego im baru w Stanach. Wzięli na początek flaszkę koniaku. Flannagan powiedział, że miasto przypomina mu trochę Hoboken, ale Joe uważał, że przypomina raczej Villefranche, gdzie był podczas służby w Marynarce. Za amerykańskiego dolara można było dostać kupę, jeśli się człowiek nie dał naciąć. Do knajpy przyszedł trzeci Amerykanin, zaczęli z nim gadać i dowiedzieli się, że został storpedowany na „Oswego” w samiutkim ujściu Loary. Poczęstowali go koniakiem i wszystko im dokładnie opowiedział, co i jak było. Uboot rąbnął ich tak, że poczciwy stary „Oswego” wyskoczył jak ryba z wody i nim dym opadł, pękł na dwie połowy i złożył się jak scyzoryk. Wypili pod to jeszcze jedną flaszkę koniaku, po czym ten Amerykanin zaprowadził ich do pewnego lokalu, gdzie już zastali paru chłopców ze swojej paczki popijających piwo i tańczących z mamzelami. Joe bawił się pierwsza klasa parlując z jedną z dziewczyn – poka-zywał jej coś, a ona mu mówiła, jak to się nazywa po francusku – kiedy szast-prast zaczęła się bójka, przyleciały znowu francuskie gliny i całą paczką musieli brać nogi za pas. Wpadli na statek przed żabojadami, którzy stali potem na nabrzeżu i trajkotali jeszcze może z pół godzi-ny, dopóki nie nadjechał fiakrem stary kapitan Perry i nie powiedział im, gdzie go mogą poca-łować. Rejs powrotny dłużył się paskudnie, ale nie był taki najgorszy. Stali wszystkiego tydzień w Hampton Roads biorąc ładunek wlewków stalowych i materiałów wybuchowych, po czym wyszli znowu w morze, do Cardiff. Tym razem mieli denerwującą harówkę. Kapitan poszedł północnym kursem i wpadli w parszywe mgły. W końcu, po równym tygodniu lodowatych wichrów i olbrzymiej fali rufowej, dostrzegli Rockall. Joe był akurat przy sterze, gdy niedo-warzony majtek, który miał służbę w bocianim gnieździe, zawołał: „Pancernik z przodu!” – i stary kapitan Perry pokładał się na mostku ze śmiechu, patrząc przez lornetkę na skałę. Następnego ranka wyłoniły się na południu Hebrydy. Kapitan Perry właśnie wskazywał pierwszemu oficerowi Butt of Lewis, kiedy obserwator na dziobie wydał okrzyk przerażenia. Tym razem był to Uboot. Najpierw ukazał się peryskop ciągnący za sobą białe pióro piany, potem ociekająca wodą wieżyczka. Ledwo się wynurzywszy, Uboot zaczął ostrzeliwać dziób „Gwiazdy Polarnej” z małokalibrowego działka, przy którym Fryce zajęli pozycje, gdy po-kład był jeszcze omywany przez fale. Joe pobiegł na rufę wciągnąć na maszt banderę, chociaż na śródokręciu mieli po obu burtach wymalowane flagi amerykańskie. W maszynowni roz-dzwoniły się dzwonki, bo kapitan Perry wydał rozkaz: cała wstecz! Fryce przestali strzelać i czterech z nich podpłynęło na składanym puncie. Wszyscy marynarze mieli już na sobie kamizelki ratunkowe i niektórzy biegli do kubryku po majdan, kiedy szwabski oficer, który wszedł na pokład, wrzasnął po angielsku, że mają pięć minut na opuszczenie statku. Kapitan Perry oddał mu papiery okrętowe i migiem spuszczono łodzie, bo bloki były dobrze naoli-wione. Joego coś tknęło i pobiegł na pokład łodziowy odciąć scyzorykiem tratwy ratunkowe, tak że w rezultacie opuścił „Gwiazdę Polarną” jako ostatni wraz z kapitanem Perrym i kotem okrętowym. Fryce podłożyli w maszynowni bomby i wiosłowali z powrotem do Ubootu, jak-by im sam diabeł deptał po piętach. Ledwo łódź kapitana zdążyła odbić od burty, wybuch trzepnął ją w bok dziobu. Łódź nabrała wody i nim się mogli połapać, co ich tak trzepnęło, pływali w lodowatej wodzie wśród kawałków poszycia i różnych rupieci. Ale dwie pierwsze łodzie utrzymały się na powierzchni. Staruszka „Gwiazda Polarna” tonęła cicho z banderą na maszcie i flagami sygnałowymi powiewającymi malowniczo w lekkiej bryzie. Byli w wodzie pół godziny, może godzinę. Kiedy statek poszedł na dno, udało im się wy-gramolić na tratwy ratunkowe, które łodzie pierwszego oficera i pierwszego mechanika wzię-ły wkrótce na hol. Kapitan wywołał wszystkich po nazwisku. Nie brakowało żywej duszy. Uboot zanurzył się i dawno znikł. Marynarze w łodziach zaczęli wiosłować w stronę lądu. Aż do wieczora silna fala przypływu niosła ich szybko ku Pentland Firth, tak że w gęstniejącej szarówce widzieli już wysokie brzegi Orkadów. Ale kiedy prąd się odwrócił, utknęli w miejscu. Chociaż ci z łodzi i ci z tratw zmieniali się raz po raz przy wiosłach, nie mogli dać rady potwornej sile odpływu. Ktoś powiedział, że fala pływu ma tutaj szybkość ośmiu wę-złów na godzinę. Była to parszywa noc. Ale skoro świt zobaczyli kuter zwiadowczy idący prosto na nich. Błysnął im nagle reflektorami w oczy, tak że wszystko dookoła pogrążyło się z powrotem w ciemności. Brytyjczycy wzięli ich na pokład i czym prędzej sprowadzili do maszynowni, żeby się rozgrzali. Po chwili zszedł do nich steward o rumianej twarzy i przyniósł wiadro parującej herbaty z rumem, którą rozlewał chochlą. Kuter dowiózł ich do Glasgow, wymordowanych chwiejbą na Morzu Irlandzkim, i wysadził na pirsie, gdzie stali i czekali długo w przenikliwym kapuśniaczku, podczas gdy kapitan Perry poszedł szukać konsula amerykańskiego. Joemu nogi skostniały od stania w miejscu, więc przespacerował się do żelaznej bramy naprzeciwko budynku przystani i chciał wyjrzeć na ulicę, ale musiał się cofnąć, bo podtatusiały wartownik w mundurze szturchnął go bagnetem w brzuch. Wrócił do swoich i powiedział, że trzymają ich tu pod stra-żą, jakby byli co najmniej Frycami. Mało ich krew nie zalała. Flannagan zaczął zaraz opowia-dać, jak go żabojady kiedyś zamknęły w Marsylii, bo się pobił w knajpie z oranżystą , i gotowi go byli stawiać pod ścianką twierdząc, że jako Irlandczyk na pewno trzyma ze Szwabami. Na to Joe opowiedział, jak go Anglicy przyskrzynili w Liverpoolu. Psioczyli na parszywe traktowanie, kiedy nadszedł Ben Tarbell, pierwszy oficer, z jakimś starszym jego-mościem z konsulatu i kazali im iść z sobą. Przegonili ich na piechotę przez pół miasta, ciemniuteńkiego w obawie przed atakami ae-roplanów i tonącego w błocie, i zostawili w obitym papą baraku za ogrodzeniem z drutu kol-czastego. Ben Tarbell oznajmił im, że muszą tu niestety na razie zostać, ale będzie naciskał konsula, żeby coś zrobił w tej sprawie, a kapitan depeszował już do armatora, żeby wydębić dla nich część łonu. Jakieś panny z Czerwonego Krzyża przyniosły im trochę żarcia, ale nic do podjedzenia naprawdę, tylko chleb, powidła, pasztet, no i cienkie koce do przykrycia. Sie-dzieli w tej przeklętej budzie pełne dwanaście dni, grając w pokera, opowiadając niestworzo-ne historie, czytając stare gazety. Czasami wieczorem przemknęła się koło staruszka strażnika jakaś niechlujna podpita lafirynda i wsadzała głowę do baraku, żeby wyciągnąć któregoś chłopaka w ciemności i mgłę za latryny. Niektórzy się brzydzili i wcale nie chcieli iść. Siedzieli za tymi drutami tyle czasu, że kiedy w końcu pierwszy oficer przyszedł im ob-wieścić, że wracają do domu, nie mieli nawet siły na wiwatowanie. Powlekli się z powrotem przez miasto pełne pojazdów i migocących we mgle gazowych latarni i zaokrętowali na no-wiutki sześciotysięcznik „Vicksburg”, który właśnie skończył wyładunek bawełny. Dziwnie się czuli przez cały rejs powrotny, wylegując się od rana do wieczora jak pasażerowie. Pierw-szego słonecznego dnia, kiedy Joe leżał wyciągnięty na pokrywie luku, podszedł do niego stary kapitan Perry. Joe poderwał się na nogi. Kapitan Perry powiedział, że nie miał dotąd okazji wyrazić mu uznania za przytomność umysłu, jaką wtedy wykazał odcinając tratwy ratunkowe; na dobrą sprawę połowa załogi zawdzięcza mu życie. Joe jest bystrym chłopcem, ciągnął, i powinien się zacząć uczyć, żeby raz na zawsze wydostać się z kubryku. Amerykań-ska flota handlowa będzie się teraz rozrastać z każdym dniem ze względu na tę wojnę i będzie potrzebowała wielu zdolnych młodych ludzi na oficerów. – Przypomnij mi, chłopcze, w Hampton Roads – powiedział – zobaczę, co będę mógł dla ciebie zrobić na następnym statku. Wystarczy, żebyś się trochę podszkolił na lądzie, i z miej-sca dostaniesz patent trzeciego oficera. Joe pokazał wszystkie zęby w uśmiechu i powiedział, że byłby wcale nie od tego. Duma rozpierała go do końca rejsu. Nie mógł się doczekać, kiedy powie Delii, że już nie będzie pływał w kubryku. Rany gorzkie, wcale mu się nie uśmiechało być poszturchiwanym przez całe życie jak jaki kryminalista. „Vicksburg” przycumował w Newport News. Joe nigdy nie widział tylu statków na wo-dach Hampton Roads. W porcie wszyscy mówili o niemieckim Uboocie „Deutschland” , który właśnie wyładował w Baltimore ładunek farb. Odebrawszy lon, Joe nie poszedł nawet z chłopcami na jednego, tylko pognał na przystań łapać prom do Norfolk. Chryste Panie, ależ ten prom się wlókł. Była sobota, koło piątej po południu, gdy wysiadł w Norfolk. Idąc ulicą bał się, że Delii nie będzie jeszcze w domu. Ale już była i chyba się ucieszyła na jego widok. Powiedziała, że ma wieczorem randkę, ale zaczął jej dogadywać i zgodziła się randkę odwołać. W końcu są przecież zaręczeni, nie? Poszli do lodziarni na melbę i Delia opowiedziała mu o nowej posadzie u Dupontów . W ogóle wszyscy znajomi chłopcy, a nawet parę dziewcząt pracuje teraz w fabrykach zbroje-niowych i niektórzy zarabiają po piętnaście dolarów dziennie, kupują sobie automobile, ten chłopiec, z którym się dzisiaj umówiła, ma Packarda. Dużo czasu minęło, zanim Joe miał jej okazję powiedzieć o obietnicy starego kapitana Perry. Dostała wypieków z przejęcia, że Joe został storpedowany, i chciała, żeby szedł pracować do stoczni w Newport News, tam dopiero można zarobić, a zresztą wcale jej się to nie podoba, że Joe może zostać każdej chwili storpe-dowany. Ale Joe odrzekł, że ani myśli rzucać morza teraz, kiedy mu się trafia okazja promo-cji. Zapytała, ile będzie miał jako trzeci oficer na frachtowcu, a on powiedział, że sto dwa-dzieścia pięć miesięcznie, ale do tego dojdą jeszcze gratyfikacje za żeglugę w strefie zagroże-nia, a w ogóle buduje się teraz kupę nowych statków i są duże widoki na przyszłość. Delia ściągnęła usta i odparła, że wcale jej się nie uśmiecha mieć męża, którego nigdy nie będzie w domu, ale poszła do budki telefonicznej i odmówiła tego chłopca, z którym miała randkę. Wrócili do jej domu i Delia upichciła coś na kolację. Jej rodzice byli zaproszeni do Fort Monroe do jakiejś ciotki. Joemu ciepło się robiło na sercu, gdy patrzał na nią uwijającą się w fartuszku po kuchni. Pozwoliła mu się cmoknąć raz i drugi, ale kiedy zaszedł ją z tyłu, ob-jął i pocałował w usta, powiedziała, żeby więcej tego nie robił, bo jej to zapiera dech. Odurzy-ła go mroczna woń jej włosów i smak jej mlecznobiałej skóry. Poczuł niemal ulgę, gdy wyszli znowu na ulicę i uderzył w nich rześki północnozachodni wiatr. Kupił jej sobotnią bombo-nierkę w drogerii i poszli do Colonialu na program filmowo-rewiowy. Serwis belgijskich ob-razów wojennych był wstrząsający, Delia uważała, że to wszystko okropne, i Joe zaczął jej opowiadać o jednym swoim znajomym, który przeżył atak aeroplanów w Londynie. Ale go nie słuchała. Żegnając się z nią w przedpokoju był taki podniecony, że przyparł ją w kącie koło wie-szaka i próbował jej wsunąć rękę pod spódnicę, ale powiedziała, że dopiero jak się pobiorą. Z ustami na jej ustach zapytał, no dobrze, a kiedy się pobiorą, ona zaś odparła, że mogą się pobrać, jak tylko dostanie tę nową posadę. Akurat w tym momencie usłyszeli klucz w zamku i Delia pociągnęła go czym prędzej do salonu, szepcząc po drodze, żeby na razie nic nie mó-wił o tych zaręczynach. Byli to rodzice Delii i jej dwie młodsze siostry. Stary łypnął na niego spode łba, a smarkule chichotały tak, że Joe wyszedł wściekły. Było jeszcze wcześnie, zresztą i tak z podniecenia nie mógłby pewno zasnąć, więc trochę się powłóczył, po czym poszedł do Stirpów zapytać, czy przypadkiem nie ma w mieście Willa. Will pojechał do Baltimore szu-kać pracy, ale pani Stirp powiedziała, że jeśli Joe nie ma gdzie iść, może się przespać w jego łóżku, ona nie ma nic przeciwko temu. Ale nie mógł zasnąć, bo wciąż myślał o Delii: jaka z niej szyk dziewczyna, jak ją ściskał, jak odurzająco pachną jej włosy i jak cholernie chciał-by ją mieć. W poniedziałek pojechał z samego rana do Newport News zobaczyć się z kapitanem Per-rym. Stary kapitan był dla niego bardzo miły, dopytywał się o szkołę i o rodzinę, a usłyszawszy, że Joe jest synem starego kapitana Williamsa, powiedział, że nie ma rzeczy, której by dla niego nie zrobił. Za dawnych lat poczciwych starych kliprów pływał razem z ojcem Joego na „Albercie i Mary Smith” i będzie miał dla niego posadę młodszego oficera na „Henry B. Higginbothamie”, który jest na razie w stoczni remontowej. Tymczasem Joe musi się zapisać do szkoły w Norfolk, żeby mógł stanąć przed Komisją Licencyjną i dostać patent. Kapitan sam go podszkoli w co trudniejszych kwestiach. - Mój chłopcze – powiedział Joemu na odchodnym – jeśli jesteś synem swego ojca, jeśli się przyłożysz, no i jeśli ta wojna potrwa, to za pięć lat będziesz panem na swoim własnym statku. Ja ci to mówię! Joe nie mógł się doczekać, kiedy zobaczy Delię i wszystko jej opowie. Wieczorem zabrał ją do kinematografu na „Czterech jeźdźców Apokalipsy” i przez cały czas trzymali się za ręce, a Joe przyciskał nogę do jej pulchnej małej nóżki. Uderzyło mu trochę do głowy to oglądanie razem obrazów wojennych skaczących przed nimi na ekranie, muzyka jak w kościele, jej włosy muskające go po policzku, no i w ogóle że tak siedzą przytuleni do sie-bie, lekko zgrzani w parnym mroku. Po skończonym filmie myślał, że oszaleje, jeśli jej zaraz nie będzie miał, i kiedy na dobitek zaczęła się z nim droczyć, rozzłościł się i powiedział, u diabła ciężkiego, albo się zaraz pobiorą, albo on z tym skończy. Wytrzymała go już dosyć długo. Rozpłakała się na to i podnosząc twarz całą we łzach oświadczyła, że jakby ją napraw-dę kochał, toby tak nigdy nie mówił, i jak może się tak w ogóle odzywać do porządnej dziew-czyny. Joemu zrobiło się okropnie głupio. Ale kiedy wrócili do jej domu i okazało się, że wszyscy już śpią, nie zapalając światła zaprowadziła go do spiżarni za kuchnią i pozwoliła się pieścić. Powiedziała, że słowo daje, kocha go tak, że chętnie pozwoliłaby mu na wszystko, ale nie może, bo straciłby dla niej cały szacunek. Ma już po czubek głowy mieszkania w domu, matka musi wiedzieć o każdym jej kroku, więc zaraz rano powie rodzicom, że Joe zostaje oficerem na statku i że chcą się pobrać, nim odpłynie, a on niech się tymczasem wystara o mundur. Joe był w siódmym niebie, gdy wreszcie wyszedł od niej i ruszył na poszukiwanie nocle-gu. Nie miał zamiaru żenić się tak wcześnie, ale co tam, mężczyzna musi mieć swoją dziew-czynę. Zaczął sobie łamać głowę, jak o tym napisać Janey, lecz doszedł do wniosku, że pew-no nie będzie tym zbytnio zachwycona, więc lepiej nie pisać wcale. Nie podobało mu się, że zaczęła tak zadzierać nosa, ale ostatecznie trudno się dziwić, robi przecież wielką karierę. Jak już zostanie kapitanem i będzie miał własny statek, wtedy i ona zmieni zdanie. Był tym razem na lądzie przez dwa miesiące. Chodził codziennie do szkoły, mieszkał w Ymce i nie brał do ust wódki, nie grał w bilard ani nic. Lon zaoszczędzony z dwu rejsów na „Gwieździe Polarnej” akurat mu wystarczył, żeby jakoś związać koniec z końcem. Raz na tydzień jeździł do Newport News pogadać z kapitanem Perrym, który mu mówił, o co pytają na egzaminie i jakie trzeba mieć papiery. Spędzał mu trochę sen z powiek ten pierwszy fał-szywy patent starszego marynarza, ale co, u licha, miał przecież nowy i rekomendacje kapita-nów, pod którymi służył. Zresztą już pływa cztery lata, więc powinien chyba mieć pojęcie o dowodzeniu statkiem. Czekający egzamin zatruwał mu zupełnie życie, ale gdy stanął w końcu przed komisją złożoną z samych starych wilków, poszło mu lepiej, niż się spodzie-wał. Kiedy ostatecznie dostał do ręki patent trzeciego oficera i przyniósł Delii, cieszyli się oboje jak dzieci. Mundur oficerski kupił sobie z zaliczki na najbliższy lon. Przez cały dzień był teraz zajęty w doku wypełniając polecenia starego kapitana Perry’ego, który jeszcze nie skompletował załogi. Wieczory spędzał na malowaniu małego pokoju z kuchenką i łazienką, który wynajął dla Delii i dla siebie, gdy będzie na lądzie. Rodzice Delii chcieli koniecznie, żeby ślub odbył się w kościele, i Joe ściągnął na drużbę Willa Stirpa, który zarabiał piętnaście dolarów dzien-nie w stoczni w Baltimore. Podczas ślubu Joe czuł się okropnie głupio. Will Stirp zaglądał już do kieliszka i jechało od niego jak z gorzelni, paru innych chłopaków też było pod muchą i rodziców Delii mało krew nie zalała, a Delia łypała na niego przez całe nabożeństwo, jakby go chciała zabić wzro-kiem. Joe tak się spocił, że rozmiękł mu cały kołnierzyk, a kiedy ceremonia wreszcie dobiegła końca, ojciec Delii zaczął dla odmiany odstawiać swoje kawały, jej siostrzyczki zaś rozchi-chotały się tak w swoich białych organdynowych sukieneczkach, że miał je ochotę złapać za kark i podusić. Pojechali do Matthewsów i wszyscy siedzieli okropnie sztywni, z wyjątkiem Willa i jego kumpli, którzy przynieśli ze sobą butelkę i ululali starego pana Matthewsa. W końcu pani Matthews wyrzuciła ich wszystkich za drzwi, a stare ropuchy z Komitetu Para-fialnego wywracały oczami i mówiły: „Coś takiego!” Potem Joe i Delia odjechali taksówką znajomego i wszyscy rzucali za nimi garściami ryżu, a Joe spostrzegł, że ma przypiętą na ple-cach kartkę z napisem „Młody żonkoś”. Delia przez całą drogę chlipała, a dojechawszy do domu zamknęła się w łazience i nie odpowiadała na wołania, aż w końcu obleciał go strach, czy przypadkiem nie zemdlała. Zdjął nową granatową serżową marynarkę, kołnierzyk i krawat i chodził nerwowo po mieszkaniu, nie wiedząc, co począć. Była szósta po południu. O północy musiał być na statku, bo skoro świt odpływali do Francji. Nie wiedział, co robić. Przyszło mu do głowy, że może będzie chciała coś zjeść, więc usmażył jajka na boczku. Jajka ostygły zupełnie, Joe zaś cho-dził tam i z powrotem po pokoju klnąc pod nosem, kiedy wreszcie wyszła z łazienki świeża i różowa jakby nigdy nic. Powiedziała, że nie będzie jadła, ale mogliby pójść do kinematogra-fu. – Ależ, rybko – odparł Joe – przecież wiesz, że muszę wyjść przed dwunastą. Rozbeczała się na nowo, a on aż poczerwieniał z wściekłości. Wówczas przytuliła się do niego mówiąc: – Nie zostaniemy na całym programie. Wrócimy wcześnie. Przygarnął ją i zaczął ściskać, ale go odsunęła zdecydowanym ruchem. – Później – powiedziała. Joe nie był w stanie patrzeć na film. Była dziesiąta, kiedy wrócili do domu. Delia pozwo-liła mu się rozebrać, ale zaraz wskoczyła do łóżka i owinęła się szczelnie prześcieradłem chli-piąc, że nie chce mieć dziecka i Joe musi poczekać, dopóki się nie dowie, jak się od tego uchronić. Wszystko, na co mu pozwoliła, to przyciskać się do siebie przez prześcieradło, aż nagle zrobiła się za dziesięć dwunasta i Joe musiał się w te pędy ubierać i biec na złamanie karku do portu. Stary Murzyn przewiózł go łódką do stojącego na kotwicy statku. Bezksięży-cowa wiosenna noc pachniała słodko. W górze rozległo się skrzeczenie i Joe podniósł wzrok, wypatrując na tle bladych gwiazd przelatujące ptaki. – Dzikie gęsi, szefie – powiedział cicho stary Murzyn. Kiedy Joe wdrapał się na pokład, wszyscy zaczęli mu dokuczać i orzekli, że wygląda, jakby miał zaraz nogi wyciągnąć. Joe nie wiedział, co mówić, więc jął się przechwalać, odcinać i łgać jak najęty. KRONIKA XXI Goodbye, Broadway, Bonjour, France! Dziesięć milionów to siła OŚMIOLETNI CHŁOPIEC ZASTRZELONY PRZEZ WYROSTKA Z FUZJĄ policja nas ostrzegła, że w Paryżu wszelkie zabawy muszą się odbywać po cichu i nie mogą trwać za długo i że już urządziliśmy więcej wieczorków tanecznych, niż wypada kapitalizacja wzrosła o 104 procent, podczas gdy obroty handlowe sięgają 520 procent NIEMCY TRACĄ KONTROLĘ NAD HAWAJSKIM CUKREM wysiłki rządu bolszewików, by w drodze rokowań o zawieszenie broni uzyskać wycofa-nie oddziałów amerykańskich i alianckich z Rosji, nie natrafiają na większe zainteresowanie BRYTYJSKI AWIATOR WALCZY Z SZEŚĆDZIESIĘCIOMA NIEPRZYJACIÓŁMI Serbowie Posunęli się o Dziesięć Kilometrów; Zajęli Dziesięć Miast; Prilep Zagrożony Dzień dobry, panie Ciach, Ciach, Ciach, Do twarzy panu, ach, ach, ach, Szanowny panie Ciach, Ciach, Ciach Z włosem obciętym tak, tak, tak, Obciętym krótko tak, tak, tak, Do gołej skóry tak, tak, tak, jak mój! POGŁOSKI, ŻE LENIN ŻYJE Publiczność Wiwatuje i Płacze na Mityngu w Hipodromie do moich uszu doszło kilka poświadczonych ponad wszelką wątpliwość relacji potwier-dzających niewiarygodną brutalność Hindenburga, są one jednak zbyt potworne do szczegó-łowego przytoczenia. Mówią o pohańbionych mężatkach i pannach, o samobójstwach i krwi niewinnych przelanej u stóp feldmarszałka WOJNA OBNIŻA ILOŚĆ MAŁŻEŃSTW I NARODZIN Z prochu, człecze, powstałeś I w proch się obrócisz. Albo szrapnel cię trzaśnie I o głowę skróci, Albo ogień mitraliez Na skon ci zanuci OKO KAMERY (29) raz po raz krople deszczu skapują z kasztanowca przez altaną na stolik w opuszczonym ogródku piwiarni kapią w rozmokły żwir i na moją ostrzyżoną głowę moje palce wędrują ostrożnie tam i z powrotem po kosmatych wypukłościach i wklęsłościach czaszki wiosna nie-dawno pływaliśmy w Marnie gdzieś daleko poza ławicą ciężkich chmur na horyzoncie deszcz dudni po blaszanym dachu podczas wiosennego deszczu po kąpieli w Marnie z tym dudnie-niem na północy wybijającym nam w uszach myśl o śmierci upojna myśl o śmierci burzy wiosenną krew pulsuje w opalonym karku krąży pod ciasno zapiętym paskiem wzbiera jak koniak w czubkach nóg w łukach uszu w koniuszkach palców gładzących kosmatą krótko-ostrzyżoną czaszkę świerzbiące koniuszki palców wymacują trwożnie pod skórą twarde zary-sy nieśmiertelnej czaszki w rzadkich tęczowych kroplach deszczu siedzi w altanie kościotrup ubrany w okulary w nowiutki.mundur khaki i w moje dwudziestojednoletnie ciało które nie-dawno pływało w Marnie w czerwonobiałym pasiastym kostiumie w Chalons wiosną RICHARD ELLSWORTH SAVAGE Chociaż Dick, kiedy był mały, nigdy nie słyszał o swoim tatusiu, czasami wieczorem od-rabiając lekcje w pokoiku na poddaszu zaczynał o nim myśleć. Rzucał się na łóżko i leżąc na wznak próbował sobie przypomnieć Oak Park, tatusia i w ogóle wszystko, co było przedtem, nim mamusia zrobiła się taka nieszczęśliwa i musieli się przeprowadzić na Wschód do cioci Beatrice. W nozdrzach miał jeszcze zapach wody laurowej i cygar, siedział na oparciu wy-ściełanej kanapy, obok tęgiego mężczyzny w panamie, który swoim śmiechem wprawiał wszystko w drżenie; trzymał się jego barków i próbował muskułów na jego ramieniu, które było twarde jak krzesło albo stół, i czuł głuche dudnienie w jego plecach, kiedy tatuś się śmiał. „Dicky, nie depcz mi brudnymi nogami po jasnym ubraniu!” – i już klęczał na czwora-kach w słońcu, wpadającym z dworu przez koronkowe firanki, zrywał na dywanie wielkie szkarłatne róże. Potem wszyscy stali przed czerwonym automobilem, tatuś miał czerwoną twarz i pachniał pachami, a z automobilu wydobywały się kłęby białej pary i wszyscy mówili: „Klapa bezpieczeństwa”. Potem rodzice jedli kolację na dole w jadalni, byli goście, wino i nowy lokaj i musiało być bardzo wesoło, bo wszyscy się bez przerwy śmiali i raz po raz sły-chać było szczększczęk sztućców. Tatuś zobaczył go wyglądającego w nocnej koszuli zza portiery, wyleciał jakiś dziwnie podniecony i cały pachnący winem i zerżnął mu skórę, ale zaraz przybiegła mamusia i powiedziała: „Henry, nie bij dziecka”. Stali za portierą sycząc na siebie tłumionym głosem ze względu na gości, po czym mamusia złapała go na ręce i płacząc zaniosła na górę, cała fryzowana i koronkowa w swojej wieczorowej sukni z wielkimi bufia-stymi jedwabnymi rękawami; od dotknięcia jedwabiu cierpły mu zęby i zimny dreszcz cho-dził po krzyżu. Obaj z Henrym mieli beżowe paletka z dorosłymi kieszeniami i beżowe czap-ki i Dick zgubił guzik z czubka czapki. W ogóle było wietrznie i słonecznie w tych odległych czasach; Dicka ogarniała niemoc i zmęczenie, kiedy próbował sięgnąć pamięcią tak daleko w przeszłość, i potem nie mógł się skupić na jutrzejszych lekcjach, więc wyciągał „Dwadzie-ścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi”, które trzymał schowane pod materacem, bo mamusia zabierała książki, jeśli nie miały związku z nauką, i postanawiał, że poczyta tylko chwilkę, ale jak tylko zaczął czytać, zapominał o Bożym świecie i potem nie umiał lekcji następnego dnia. Mimo to radził sobie w szkole bardzo dobrze i nauczyciele go lubili, szczególnie anglist-ka panna Teazle, bo był dobrze wychowany i robił często drobne uwagi, które nie były zu-chwałe, a pobudzały wszystkich do śmiechu. Panna Teazle uważała, że w swoich wypraco-waniach wykazuje prawdziwy nerw narracyjny, więc kiedyś na Boże Narodzenie napisał jej wiersz o małym Chrystusku i Trzech Królach, po którym orzekła, że ma rzeczywiście talent. Ale im lepiej mu było w szkole, tym gorzej było w domu. Ciocia Beatrice gderała i zrzędziła od rana do wieczora, jakby bez tego nie wiedział, że obydwoje z mamusią jedzą jej chleb i mieszkają pod jej dachem. Ale przecież płacą za życie. A jeżeli nie płacą tyle co majo-rostwo Glehowie czy doktor Kern, to chyba zarabiają na siebie własną pracą. Dick sam kiedyś słyszał podczas wizyty wielebnego doktora Atwooda, gdy ciocia Beatrice wyszła na chwilę z pokoju, jak majorowa Glen powiedziała, że to wstyd, aby biedna pani Savage, córka genera-ła piechoty, taka porządna kobieta i taka gorliwa parafianka, musiała sobie urabiać ręce do łokci dla siostry, która jest w końcu tylko nieznośną starą panną i tak przeokropnie zdziera, chociaż trzeba to przyznać, prowadzi uroczy dom i ma wyśmienitą kuchnię, bardziej to przy-pomina uroczą wytworną prywatną rezydencję niż pensjonat; cóż to była za ulga znaleźć wreszcie odpowiednie lokum w takim skomercjalizowanym mieście jak Trenton, pełnym ro-botników i cudzoziemców, ale wszystko jedno to wstyd i hańba, żeby córki generała Ellswor-tha były zmuszone do przyjmowania lokatorów dla zarobku. Dick miał do majorowej Glen trochę żalu, że nie powiedziała nic o wynoszeniu przez niego popiołu, uprzątaniu śniegu i innych podobnych sprawach. Uważał, że gimnazjalista nie powinien być odrywany od nauki dla takich prozaicznych posług. Doktor Atwood był proboszczem Kościoła Episkopalnego Świętego Gabriela, gdzie Dick musiał co niedziela śpiewać przez dwie msze w chórze, podczas gdy jego starszy o trzy lata brat, Henry S., który pracował w biurze inżynieryjnym w Filadelfii i przyjeżdżał do domu tylko na niedzielę, siedział z mamusią wygodnie w ławce. Mamusia uwielbiała kościół Świę-tego Gabriela, bo miał obrządek taki zbliżony do katolickiego, z procesjami, nawet z kadzidłem, ale Dick go nienawidził za te próby chóru, za ciągłe napomnienia, żeby uważał na komżę, a najbardziej za to, że nigdy nie miał centa w kieszeni i nie mógł grać z chłopcami w kości pod ławką w zakrystii, tylko zawsze stał przy drzwiach i musiał wołać szeptem: „Chodu”, kiedy ktoś się zbliżał. Którejś niedzieli, krótko po swoich trzynastych urodzinach, wracał z mamusią i Henrym głodny z kościoła zastanawiając się przez całą drogę, czy na obiad będą pieczone kurczaki. Wchodzili właśnie po schodkach, mamusia lekko wsparta na jego ramieniu, w swoim wielkim kapeluszu z kołyszącymi się na nim w październikowym słońcu szkarłatnymi i zielonymi makami kiedy za szybą wejściowych drzwi zobaczył chudą twarz wyglądającej niespokojnie cioci Beatrice. – Leona – powiedziała ciocia pełnym wzburzenia i pretensji głosem – przyjechał tutaj. – Kto przyjechał, Beatrice, kochanie? – Wiesz dobrze. Nie wiedziałam, co robić. Mówi, że musi się z tobą zobaczyć. Kazałam mu zaczekać w suterenie ze względu na pensjo... ee, naszych gości. – O, Boże, Beatrice, czy jeszcze nie dość wycierpiałam się przez tego człowieka? Mamusia opadła na ławkę w hallu pod jelenimi rogami, które służyły za wieszak. Dick i Henry patrzyli na pobladłe twarze obu kobiet. Ciocia Beatrice wydęła wargi i powiedziała mściwym tonem: – Wy, chłopcy, idźcie się trochę przespacerować. Nie mogę pozwolić, żeby takie dwa sta-re konie obijały mi się w niedzielę po domu. Tylko żebyście byli z powrotem na obiad punk-tualnie o wpół do drugiej. A teraz zmykajcie. – Co ją znowu ugryzło? – zapytał Dick, kiedy odeszli kawałek ulicą. – Jeden z tych jej humorków – odparł Henry z wyższością. – Mam jej już powyżej uszu. Dick szedł w milczeniu, kopiąc nogami bruk. – Wiesz co, moglibyśmy zajrzeć do Dryera. Mają tam lody, że palce lizać. – A forsę masz? Dick potrząsnął głową. – Więc nie wyobrażaj sobie, że ci postawię. Rany gorzkie, Trenton to parszywa dziura. W Filadelfii widziałem w jednej drogerii kontuar długi na całą kamienicę. – E tam, z tobą tak zawsze. – Ty, Dick, to już pewno nie pamiętasz, jak mieszkaliśmy w Oak Parku. Chicago to było miasto. – Jasne, że pamiętam. Chodziliśmy obaj do przedszkola i tatuś był w domu, i w ogóle. – Psiakręć, zakurzyłbym sobie. – Mamusia zaraz poczuje, że paliłeś. – Mało mnie to wzrusza. Kiedy wrócili do domu, ciocia Beatrice czekała na nich przy drzwiach, zła jak chrzan. Powiedziała, żeby zeszli na dół do sutereny, mamusia tam na nich czeka. Kuchenne schody pachniały niedzielnym obiadem i szałwią z nadzienia do kurczaków. Schodzili, jak mogli najwolniej; to na pewno o to palenie Henry’ego. Mamusia stała w mrocznym przedsionku pod schodami. W blasku palnika gazowego na ścianie Dick nie poznał stojącego obok niej męż-czyzny. Mamusia podeszła do nich i zobaczyli, że ma oczy czerwone od płaczu. – Chłopcy, to jest wasz tatuś – powiedziała słabym głosem i łzy zaczęły jej ciec po po-liczkach. Mężczyzna miał bezkształtną szarą twarz, bardzo krótko ostrzyżone włosy, powieki za-czerwienione i zupełnie bez rzęs, oczy tego samego szarego koloru co twarz. Dicka obleciał strach. To był ktoś, kogo znał z dzieciństwa, ale to nie był tatuś. – Na miłość Boską, Leona, dość już tych szlochów – powiedział mężczyzna skomlącym głosem. Widocznie kolana się pod nim uginały, bo chwiał się lekko, zaglądając w twarze chłopców. – Ładne z nich chłopaki, jeden i drugi, Leona. Nie mają pewno zbyt dobrego wy-obrażenia o swoim biednym ojcu. Stali wszyscy milcząc w mroku pod schodami, w gęstym zawiesistym zapachu niedziel-nego obiadu dochodzącym z kuchni. Dick czuł, że powinien coś powiedzieć, ale gardło miał zupełnie ściśnięte. Stwierdził, że się jąka. – Bbyłeś chchory, tatusiu? Mężczyzna obrócił się do mamusi. – Powiedz im lepiej wszystko, jak wyjadę. Nie oszczędzaj mnie, nikt mnie nigdy nie oszczędzał. Nie patrzcie na mnie, chłopcy, jakbym był duchem. Nie zrobię wam żadnej krzywdy. – Po dolnej części jego twarzy przebiegł nerwowy kurcz. – Przez całe życie byłem tym, którego krzywdzono. No, wiele się zmieniło od czasów Oak Parku. Chciałem was tylko zobaczyć. Do widzenia. Tacy jak ja powinni chyba wychodzić kuchennymi drzwiami. Cze-kam na ciebie jutro w banku, Leona, punktualnie o jedenastej. To ostatnia rzecz, której od ciebie żądam. Płomień gazowy poczerwieniał, kiedy ciemność pod schodami rozświetlił przez otwarte drzwi odblask słońca. Dick drżał ze strachu, że mężczyzna go pocałuje, ale klepnął tylko każ-dego trzęsącą się ręką po ramieniu. Ubranie wisiało na nim, z trudem podniósł nogi w miękkich rozdeptanych trzewikach, wspinając się po pięciu kamiennych schodkach na uli-cę. Mamusia zatrzasnęła za nim głośno drzwi. – Wyjeżdża na Kubę – powiedziała – nie zobaczymy go więcej. Niech mu Bóg wybaczy, wasza biedna matka nigdy się na to nie zdobędzie. Dobrze, że przynajmniej wyszedł z tego okropnego miejsca. – A gdzie siedział, mamusiu? – zapytał Henry rzeczowo. – W Atlancie. Dick puścił się pędem po schodach i nie zatrzymał, aż w swoim pokoiku na poddaszu. Rzucił się na łóżko szlochając. Żadne z nich nie zeszło tego dnia na obiad, chociaż wszyscy troje byli głodni, a ze scho-dów dochodziła smakowita woń pieczonych kurczaków. Dopiero kiedy Pearl zmywała, Dick zszedł na palcach do kuchni i wyżebrał wielki czubaty talerz kurczaków z nadzieniem i patatami. Pearl kazała mu iść z jedzeniem na podwórko, bo miała po południu wychodne, a musiała przedtem pozmywać. Usiadł z talerzem na zakurzonej drabinie w pralni, ale z ledwością przełykał kęsy kurczaka, bo jakaś śmieszna sztywność ściskała mu gardło. Kiedy skończył, Pearl kazała mu pomóc przy wycieraniu. Tego lata wystarano mu się o posadę boya w małym hoteliku nadmorskim w Bay Head, prowadzonym przez parafiankę doktora Atwooda. Przed wyjazdem majorostwo Glenowie, którzy byli żelaznymi pensjonariuszami cioci Beatrice, dali mu pięć dolarów na drobne wy-datki i egzemplarz „Małego pasterza z Królestwa Niebieskiego” do czytania w drodze. Ostatniej niedzieli doktor Atwood kazał mu zostać po lekcji katechizmu i odczytał przypo-wieść o talentach , którą Dick znał na pamięć, bo służyła doktorowi Atwoodowi cztery razy do roku za temat kazania. Potem pokazał mu list od dyrektora szkoły w Kent , który obiecy-wał przyjąć Dicka w następnym roku szkolnym jako stypendystę, i upomniał, że Dick musi się przykładać do nauki, bowiem Bóg wymaga od każdego stosownie do jego uzdolnień. Na zakończenie powiedział mu parę rzeczy, które każdy dorastający chłopiec wiedzieć powinien, przykazał unikać pokus i zawsze służyć Bogu z czystą myślą i czystym ciałem i oczekiwać w niewinności na miłe słodkie dziewczę, z którym złączy się pewnego dnia węzłem małżeń-skim, bowiem wszystko inne prowadzi jedynie do choroby i szaleństwa. Dick wyszedł od niego z płonącymi policzkami. W hotelu Bayview nie było wcale tak źle, tylko wszyscy goście i służba byli okropnie sta-rzy. Młody był jeden Chudy Murray, drugi boy, wysoki lnianowłosy chłopak, który nigdy nic nie mówił; ale i on był o parę lat starszy od Dicka. Spali razem na dwu pryczach w małej dusznej klitce pod samym dachem, który był taki rozpalony od słońca, kiedy szli spać, że nie mogli go dotknąć ręką. Przez cienkie przepierzenie słyszeli z sąsiedniego pokoiku szelest po-ścieli i chichoty układających się do snu kelnerek. Dick nienawidził tych odgłosów, tak jak nienawidził zapachu dziewczyn i pudru przesączającego się przez szpary w ścianie. W najupalniejsze noce wyjmowali z Chudym siatkowe okno i wypełzali po rynnie na skrawek płaskiego dachu nad górną werandą. Dokuczały im tutaj komary, ale mimo wszystko było lepiej niż na pryczach w dusznym pokoiku. Raz dziewczyny wyjrzały przez okno i zobaczywszy ich pełznących po rynnie narobiły szumu, że podglądają i że już one poskarżą się kierowniczce. Przez całą noc umierali ze strachu i snuli plany, co zrobią, jeśli zostaną wy-lani z pracy; pojadą do Barnegat i zaciągną się na kuter rybacki. Ale następnego dnia dziew-czyny nie pisnęły słówka i Dick był nawet trochę zawiedziony, bo zaczynało mu już wyłazić bokiem ciągłe usługiwanie gościom i bieganie tam i z powrotem po schodach za każdym dzwonkiem. Chudy pierwszy wpadł na pomysł, że mogliby sobie trochę dorobić sprzedażą domowych wypieków, bo gdy raz Dick dostał od mamusi słodką paczkę, sprzedał jednej z kelnerek torcik czekoladowy za dwadzieścia pięć centów. Odtąd pani Savage przysyłała co tydzień pocztą paczkę świeżych torcików czekoladowych i orzechowych, które Dick z Chudym sprzedawali gościom w małych pudełkach. Wprawdzie to Chudy kupował pudełka i wykonywał lwią część pracy, ale Dick go przekonał, że byłoby nieładnie, gdyby brał więcej niż dziesięć pro-cent dochodu, gdyż on z matką inwestują cały początkowy kapitał. Następnego lata sprzedaż wypieków pani Savage rozkręciła się w spore przedsięwzięcie. Chudy brał na siebie coraz więcej pracy, bo Dick był przez całą zimę w prywatnej szkole i przyjaźnił się z bogatymi chłopcami, których rodzice mieli kupę pieniędzy. Szczęśliwie ża-den z nich nie przyjechał na lato do Bay Head. Dick opowiadał Chudemu dużo o szkole i deklamował ballady o świętym Janie Szpitalniku i świętym Krzysztofie, które ułożył i które zostały wydrukowane w gazetce szkolnej. Opowiadał mu o służeniu do mszy, o pięknie wiary chrześcijańskiej i o tym, jak raz wysforował się na pole zewnętrzne w szkolnym meczu base-ballowym. Zabierał także Chudego co niedziela na mszę do małej episkopalnej kapliczki Matki Boskiej Nadmorskiej. Po mszy Dick zwykle zostawał dłużej, przedyskutować rozmaite problemy wiary i obrządku z młodym pastorem, wielebnym Thurlowem, który go w końcu zaprosił do domu, żeby poznał jego żonę i zjadł z nimi obiad. Pastorostwo Thurlowowie mieszkali w nie malowanym parterowym domku o spiczastym dachu, na piaszczystej parceli niedaleko stacji. Pastorowa okazała się młodą dziewczyną o cienkim orlim nosie i ciemnej grzywce, palącą papierosy i nienawidzącą Bay Head. Ciągle opowiadała, jak okropnie się nudzi i jak gorszy swoim zachowaniem wszystkie starsze para-fianki, i Dick uznał, że jest cudowna. Była wierną czytelniczką „Eleganckiego Świata” , „Czarnego Kota” i książek mających opinię nowatorskich i kpiła z usiłowań Edwina wyjścia z pierwotnym chrześcijaństwem na deptak, jak to nazywała. Edwin mierzył ją swoimi wybla-kłymi oczami spod bezbarwnych rzęs i protestował pokornie: „Nie powinnaś mówić takich rzeczy, Hildo”; po czym zwracał się do Dicka i łagodnie tłumaczył: „Pies, który dużo szcze-ka, rzadko gryzie”. Z czasem zaprzyjaźnili się bardzo i Dick biegał do nich, ilekroć mógł się wyrwać na chwilę z hotelu. Raz i drugi zabrał ze sobą Chudego, ale ten, zdaje się, uważał ich rozmowy za zbyt głębokie dla siebie, bo nigdy nie chciał zostać dłużej, tylko zaraz uciekał tłumacząc, że musi się zająć sprzedażą torcików. Głównie nadzieja zobaczenia się z Thurlowami sprawiła, że następnego lata Dick jechał bez specjalnej przykrości do hotelu Bayview, gdzie pani Higgins zrobiła go portierem i dała mu podwyżkę w uznaniu jego dystyngowanych manier. Dick skończył szesnaście lat i przechodził mutację; po nocach śniły mu się historie z dziewczynami, rozmyślał ciągle o grzechu i żywił cichą słabość do Byczego Culbertsona, ryżowłosego kapitana szkolnej dru-żyny piłkarskiej. Nienawidził mnóstwa rzeczy w swoim życiu: cioci Beatrice i pensjonatowych zapachów, myśli o tatusiu i klombów na kapeluszach mamusi, wiecznego braku pieniędzy na przyzwoite ubranie i na ferie w modnych kurortach, do których jeździli koledzy z internatu. Wszystko wprawiało go teraz w przeokropne podniecenie, tak że trudno było to ukryć: kołyszące się biodra i piersi kelnerek podających do stołu, damska bielizna na wystawach, woń kabin kąpielowych na plaży, słone świerzbienie mokrych kąpielówek na ciele, ogorzała skóra facetów i dziewczyn wylegujących sfę w słońcu na piasku. Przez całą zimę pisał do Edwina i Hildy długie listy o wszystkim, co mu przyszło do gło-wy, znalazłszy się jednak oko w oko z nimi, poczuł się dziwnie skrępowany. Hilda używała jakichś nowych perfum, od których kręciło go w nosie, i przez cały lunch, siedząc z nimi przy stole, jedząc szynkę na zimno i sałatkę jarzynową z garmażerii i rozprawiając o ludowych litaniach i muzyce gregoriańskiej, nie mógł się powstrzymać od rozbierania ich w myśli i wyobrażania sobie gołych w łóżku; nienawidził się za te myśli. W każdą niedzielę Edwin jeździł po południu do Elberon odprawić nabożeństwo w tamtejszej letniej kaplicy. Hilda nigdy z nim nie jeździła i często zapraszała Dicka na spa-cer albo do domu na herbatę. Stopniowo stworzyli sobie mały wspólny świat, w którym nie było miejsca dla Edwina i jeśli już o nim mówili, to tylko żeby się zabawić jego kosztem. Jakoś w tym czasie Hilda zaczęła się pojawiać w owym dziwnym wstrętnym śnie Dicka. Rozwodziła się teraz często o tym, że są z Dickiem jakby rodzeństwem i że ludzie wyzuci z namiętności, którzy nigdy niczego naprawdę nie pragnęli, nie są w stanie pojąć istot takich jak oni. Dick nie bardzo mógł dojść do słowa, kiedy zaczynała perorować. Siedzieli we dwoje w cieniu na tylnym ganku i palili jeden po drugim „Egipskie Specjały”, aż im się w końcu robiło niedobrze. Hilda powtarzała z uporem, że co ją mogą obchodzić jacyś gapiący się para-fianie, i mówiła, mówiła, mówiła: jak bardzo by chciała, żeby coś się wreszcie wydarzyło w jej życiu, żeby miała pieniądze na swoje wydatki i mogła się elegancko ubierać i podróżować po obcych krajach, żeby nie musiała skakać przy kuchni i że czasami miałaby ochotę zabić Edwina za tę jego cielęcą potulność. Edwin wracał zwykle pociągiem dwudziesta druga pięćdziesiąt trzy, a że Dick w niedzielę po południu nie pracował w hotelu, zjadali we dwoje kolację, po czym szli się przespacerować wzdłuż plaży. Hilda brała go pod rękę, stąpając tuż koło niego, i Dick się zastanawiał, czy czuje przechodzący go dreszcz, ilekroć ich nogi się zetknęły. Rozmyślał po-tem przez cały tydzień o tych niedzielnych spacerach. Czasami obiecywał sobie, że już więcej nie pójdzie; zostanie w swoim pokoju i będzie czytał Dumasa albo wybierze się gdzieś z chłopakami. Zbyt parszywie się czuł po każdym takim sam na sam z Hildą. Aż wreszcie pewnego bezksiężycowego wieczoru, gdy zapuścili się brzegiem daleko poza różowe ogniska wycieczkowiczów i usiadłszy ramię w ramię na piasku rozmawiali o indyjskiej poezji miło-snej, którą mu czytała przez całe popołudnie, Hilda raptem wskoczyła na niego, wbiła mu kolana w brzuch i jęła czochrać włosy i wodzić palcami po gołym ciele pod koszulą. Była silna jak na dziewczynę, ale jakoś udało mu się ją zepchnąć, chociaż musiał ją w tym celu złapać za ramiona i przewrócić na siebie. Leżeli na piasku dysząc ciężko i żadne się nie od-zywało. W końcu Hilda powiedziała szeptem: – Dick, nie mogę mieć dziecka. Nie stać nas na to. Dlatego Edwin ze mną nie śpi. Niech to diabli, chcę ciebie, Dick! Nie rozumiesz, jakie to wszystko okropne? Mówiąc to wodziła mu palącymi dłońmi po piersiach, po żebrach, po wypukłości brzu-cha. – Nie, Hilda, nie! Nad głowami brzęczały im komary, długa sycząca niewidzialna fala przyboju sięgała niemal stóp. Tego wieczora Dick nie był w stanie wyjść jak zwykle po Edwina na stację. Wrócił na uginających się nogach do hotelu i rzucił się na łóżko w swojej dusznej klitce na poddaszu. Rozważał, czy nie powinien się zabić, ale bał się pójść do piekła. Usiłował się modlić, potem odmawiać „Ojcze nasz” i ogarnął go paniczny strach, gdy nie mógł sobie przypomnieć Modli-twy Pańskiej. Może to, co zrobili, to właśnie grzech przeciwko Duchowi Świętemu? Niebo szarzało i ptaki zaczynały ćwierkać na dworze, kiedy wreszcie zasnął. Przez cały następny dzień, siedząc w recepcji z podkrążonymi oczami i posyłając na górę wodę mrożoną i ręczniki albo odpowiadając na pytania o wolne pokoje i godziny odjazdu pociągów, układał w myśli wiersz o szkarłacie mego grzechu i szkarłacie twego grzechu, o czarnych ptakach krzyczących nad wzburzoną wodą i duszach potępionych, choć umarłych młodo. Kiedy wiersz był gotów, pokazał go Thurlowom i Edwin, jakkolwiek rad, że wiara i Kościół w końcu triumfują, zapytał, skąd mu przychodzą do głowy takie chorobliwe myśli, Hilda zaś dostała histerycznego śmiechu i powiedziała, że dziwny z niego chłopak, ale może wyrośnie na pisarza. Potem przyjechał Chudy zastąpić przez czas swego dwutygodniowego urlopu jednego z nowych boyów, który się rozchorował, i Dick jął przed nim zadzierać nosa i opowiadać cu-da o kobietach, o grzechu i o swojej miłości do pewnej mężatki. Chudy odparł, że to nie ma najmniejszego sensu, mało to jest łatwych dziewczyn, które mu chętnie dadzą, kiedy tylko będzie chciał. Pokazało się jednak, że Chudy, chociaż o dwa lata starszy, sam nigdy nie miał kobiety, Dick zaś tak się ciągle rozwodził o swoim doświadczeniu i o grzechu, że któregoś wieczora, gdy wstąpili na wodę sodową do drogerii, Chudy przygadał dwie dziewczyny i poszli we czwórkę na plażę. Dziewczyny miały po trzydzieści pięć lat, jeśli nie więcej, i Dick nie próbował nic robić ze swoją, tylko przez cały czas opowiadał o swej nieszczęśliwej miłości i o tym, że musi dochować wiary ukochanej, chociaż ona może go zdradza w tej chwili. Dziewczyna odparła na to, że jest za młody, żeby się tak przejmać, a ta pannica wsty-du nie ma, żeby dręczyć takiego miłego kawalera. – Rany, ja to bym wiedziała, jak kawalerowi dogodzić – rzekła i wybuchnęła płaczem. W drodze powrotnej do hotelu Chudy był niespokojny, czy czego nie złapał, ale Dick oświadczył, że dolegliwości ciała się nie liczą, a skrucha jest kluczem do zbawienia wieczne-go. Okazało się później, że Chudy się jednak zaraził, bo jeszcze tego lata napisał Dickowi, że płaci pięć dolarów tygodniowo za leczenie i okropnie go to wszystko wzięło. Dick zaś grze-szył nadal z Hildą w niedzielne wieczory, gdy Edwin odprawiał nabożeństwo w Elberon, i wracając na jesieni do internatu, czuł się światowcem do szpiku kości. Wakacje Bożego Narodzenia spędził u Thurlowów w East Orange, gdzie Edwin został wikarym parafii Świętego Jana Apostoła. Tam, na herbatce u proboszcza, poznał pana Hirama Halseya Coopera, adwokata i polityka z Jersey City, który interesował się wpływami katolic-kimi w Kościele Episkopalnym oraz pierwszymi wydaniami Huysmansa i zaprosił Dicka do siebie. Gdy Dick się zjawił, pan Cooper poczęstował go kieliszkiem sherry, pokazał mu pier-wodruki Beardsleya , Huysmansa i Austina Dobsona , powzdychał trochę nad swoją minio-ną młodością, po czym zaproponował Dickowi pracę u siebie po ukończeniu szkoły. Okazało się, że nie żyjąca już żona pana Coopera była z domu panną Ellsworth i kuzynką matki Dicka. Dick obiecał mu przysłać odpisy wszystkich swoich wierszy oraz artykuły, które drukował w gazetce szkolnej. Przez cały tydzień swego pobytu u Thurlowów usiłował zostać sam na sam z Hildą, która wszelkimi sposobami starała się tego uniknąć. Słyszał o kondomach i chciał się z nią podzie-lić tym odkryciem, ale dopiero ostatniego dnia Edwin poszedł złożyć parę wizyt parafianom i zostali sami. Tym razem to Dick był zdobywcą, a ona się broniła, ale w końcu namówił ją do rozebrania się i kochali się ze śmiechem i chichotem. Nie mieli już takich skrupułów, że grze-szą, i gdy Edwin wrócił do domu na kolację, byli w takich szampańskich humorach, że zapy-tał, czemu im tak wesoło. Więc Dick zaczął opowiadać jakieś bajeczki o cioci Beatrice i jej pensjonariuszach i zanosili się wszyscy ze śmiechu jeszcze rozstając się na stacji. Tego lata odbywał się zjazd nominacyjny w Baltimore . Pan Cooper wynajął dom w mieście i przyjmował mnóstwo ludzi. Zadaniem Dicka było siedzenie w poczekalni, grzeczne witanie interesantów i zapisywanie nazwisk. Nosił granatowe serżowe ubranie i robił na wszystkich doskonałe wrażenie swoimi falistymi czarnymi włosami, o których Hil-da mawiała, że są jak skrzydło kruka, swoimi szczerymi niebieskimi oczami i swoją bladoró-żową cerą. Rozgrywające się sprawy przekraczały jego rozumienie, ale rychło się połapał, z kim pan Cooper chce się widzieć, a kogo należy tylko zwodzić. Kiedy zostawali w końcu sami, pan Cooper wyjmował flaszkę amontillado , nalewał po kieliszku sobie i Dickowi, wyciągał się w wielkim skórzanym fotelu i trąc czoło, jakby chciał wymazać z pamięci całą politykę, zaczynał rozprawiać o literaturze, o latach dziewięćdziesiątych i o tym, że chciałby znowu być młody. Choć się o tym nie mówiło, było rzeczą wiadomą, że pan Cooper sfinansu-je Dickowi studia na Uniwersytecie Harvarda. Ledwo Dick zdążył wrócić do internatu na ostatni rok, otrzymał od mamusi depeszę: KOCHANIE PRZYJEŻDŻAJ NATYCHMIAST STOP BIEDNY TATUŚ NIE ŻYJE Nie czuł żadnego żalu, tylko jakby wstyd i obawę, że koledzy i nauczyciele zaczną mu zadawać pytania. Na stacji zdawało mu się, że pociąg nigdy nie nadejdzie. Była sobota i na peronie czekało kilku kolegów z klasy. Aż do nadejścia pociągu myślał tylko o tym, żeby się na nich nie nadziać, potem siedział sztywno w pustym wagonie osobowym, ze wzrokiem utkwionym w brunatnych jesiennych wzgórzach za oknami, drżąc przez całą drogę, żeby ktoś go nie zagadnął. Z ulgą wybiegł z dworca Grand Central na tłumne ulice nowojorskie, gdzie nikt go nie znał, gdzie on nie znał nikogo. Na promie poczuł się radośnie i buńczucznie. Za-czynał się jednak bać powrotu do domu i naumyślnie spóźnił się na najbliższy pociąg do Trenton. Poszedł do starej restauracji na Dworcu Pensylwańskim, gdzie zamówił na lunch smażone ostrygi i kukurydzę oraz kieliszek sherry, niepewny, czy czarny kelner poda mu tru-nek. Siedział długo przy stole, czytał „Elegancki Świat” i cedził sherry czując się jak świato-wiec, który nie takie podróże już odbywał. Ale w jakimś zakamarku pamięci miał przez cały czas bladą drżącą nieszczęśliwą twarz tego człowieka i jego ciężkie kroki tamtego dnia na kuchennych schodkach. Restauracja powoli pustoszała. Kelnerowi musi się wydawać dziwne, że tak długo siedzi. Zapłacił rachunek i chcąc nie chcąc znalazł się po chwili w pociągu do Trenton. W domu cioci Beatrice wszystko wyglądało i pachniało jak dawniej. Mamusia leżała na łóżku przy zapuszczonych roletach, z chusteczką zmoczoną wodą kolońską na czole. Pokaza-ła mu fotografię, którą on przysłał z Hawany: wychudzony mężczyzna tonący w wielkim tro-pikalnym ubraniu i panamie. Pracował aż do śmierci jako urzędnik w konsulacie, zostawił jej premię asekuracyjną w wysokości dziesięciu tysięcy dolarów. W trakcie rozmowy nadszedł Henry z przejętą rozdrażnioną miną. Wyszli we dwóch na papierosa za dom. Henry oznajmił, że zabiera mamusię do Filadelfii, dość się już nasłuchała gderania cioci Beatrice i naharowała w tym cholernym pensjonacie. Chciał, żeby Dick też z nimi zamieszkał i zapisał się na Uni-wersytet Pensylwański, ale Dick powiedział, że nie, wybiera się na Harvard. Henry zapytał, skąd ma zamiar wziąć tyle pieniędzy, i Dick odparł, że to już jego zmartwienie, na pewno nie z tej zasmarkanej premii asekuracyjnej. Henry zapewnił, że on tego też nie tknie, to są pienią-dze mamusi, i wrócili na górę wściekli, gotowi sobie skoczyć do oczu. Ale Dickowi spadł przynajmniej jeden ciężar z serca: będzie teraz mógł mówić w szkole, że jego tatuś był konsu-lem w Hawanie i umarł na febrę tropikalną. Następnego lata Dick pracował u pana Coopera za dwadzieścia pięć dolarów tygodniowo przygotowując prospekt Muzeum Sztuk Pięknych, które pan Cooper chciał ufundować w Jersey City. Tak dalece ujął sobie starszego pana dedykując mu rymowane tłumaczenie wiersza Horacego o Mecenasie, ułożone z rybki, że pan Cooper obiecał mu wyasygnować tysiąc dolarów na ukończenie studiów; dla przyzwoitości i żeby Dick był świadom ciążących na nim obowiązków, miał to uczynić w formie pożyczki zwrotnej w ciągu pięciu lat i obciążonej czterema od sta rocznie. Dwutygodniowe ferie spędził Dick u Thurlowów w Bay Head. Przez całą podróż nie mógł usiedzieć w pociągu z niepokoju, jak go przyjmie Hilda. I rzeczywiście, wszystko było inaczej niż poprzednio. Edwin nie miał już takiej pergaminowej cery. Otrzymał nominację na wikarego w bogatej parafii na Long Island, gdzie martwiło go jedynie to, że część parafian była bardzo tradycjonalistyczna i nie godziła się na śpiewy ani palenie kadzidła w kościele. Pocieszał się, że wolno mu przynajmniej palić świece na ołtarzu. Hilda też się zmieniła. Od razu przy kolacji Dick zauważył ze zgrozą, że trzyma się z Edwinem za ręce, a gdy zostali potem sam na sam, powiedziała, że jest teraz bardzo szczęśliwa z Edwinem, spodziewa się dziecka i w ogóle, co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr. Dick jął krążyć wielkimi krokami po pokoju, wyrywając sobie włosy z głowy i plotąc coś mrocznie o śmierci, o piekle na ziemi i o tym, że się wyniesie do wszystkich diabłów. Ale Hilda tylko się śmiała i powiedziała, żeby nie gadał głupstw, jest przystojnym interesującym chłopcem i zobaczy, jak wszystkie najład-niejsze dziewczyny będą traciły dla niego głowę. Przed wyjazdem odbyli we troje długą roz-mowę o religii, podczas której Dick oświadczył patrząc gorzko na Hildę, że utracił wiarę i odtąd jedynymi jego bogami będą Pan i Bachus, starożytni bożkowie zmysłów i wina. Edwin był dość zbulwersowany, ale Hilda orzekła, że to wszystko brednie i szczenięce wy-skoki. Wyjechawszy od nich Dick napisał bardzo mętny wiersz pełen klasycznych aluzji, któ-ry zatytułował „Do pospolitej ladacznicy” i posłał Hildzie z dopiskiem, że odtąd poświęci życie Pięknu i Grzechowi. Miał powtórkowy egzamin z geometrii, którą oblał na wiosnę, i egzamin z wyższej łaci-ny, którą chciał zdać nadprogramowo, więc pojechał do Cambridge na tydzień przed rozpo-częciem roku akademickiego. Wysiadłszy na Dworcu Południowym w Bostonie nadał kufer i walizkę na bagaż, sam zaś pojechał dalej metrem. Miał na sobie nowy popielaty garnitur i nowy popielaty pilśniowy kapelusz i przez całą drogę drżał, żeby nie zgubić certyfikowane-go czeku na bank w Cambridge. Ceglanoczerwony Boston i kapitol stanowy ze złotą kopułą na tle łupkowoszarej rzeki Karola, gdy pociąg wypadł spod ziemi na most, wyglądały jak miasta w obcych krajach, o których marzyli z Hildą. Kendall Square, Central Square, Harvard Square. Pociąg nie szedł dalej, trzeba było wysiadać. Dreszcz przebiegł mu po krzyżu na wi-dok turnikietu z napisem: DO UNIWERSYTETU. Ale wystarczyły dwie godziny w Cambridge na przekonanie się, że jego pilśniowy kapelusz powinien być brązowy i stary, a nie popielaty i nowy, i że wynajęcie pokoju w obrębie Dziedzińca było poważnym błędem dla pierwszoroczniaka. Zapewne właśnie zamieszkanie na Starym Dziedzińcu sprawiło, że poznał samych nie-właściwych ludzi: paru socjalizujących Żydków na pierwszym roku prawa, magistra ze Środ-kowego Zachodu doktoryzującego się z języka gockiego, Ymkarza z Dorchester, który co dzień rano biegał na mszę do kaplicy. Próbował się zająć wioślarstwem, ale nie dostał się do żadnej z załóg i w rezultacie pływał sam na skiffie przez trzy popołudnia w tygodniu. Kole-dzy, których spotykał na przystani, byli dla niego uprzejmi, ale większość mieszkała w Złotym Brzegu albo w Beck i znajomość z nimi nie wychodziła daleko poza Dzieńdobry i Dowidzenia. Chodził na wszystkie wieczorki koleżeńskie, spotkania przy piwie, oblewanie meczów rugby, ale nigdy nie udawało mu się odczepić od któregoś ze znajomych Żydków czy jakiegoś magistranta i w rezultacie nigdy nie mógł poznać nikogo, kto by coś znaczył. Dopiero na wiosnę wpadł pewnego niedzielnego ranka w Bratniaku na Freddiego Wi-ggleswortha; obaj przyszli na śniadanie, więc usiedli przy jednym stoliku. Freddie, starszy kolega z Kent, był obecnie na trzecim roku. Zaczął wypytywać Dicka, z kim się przyjaźni i jak mu się w ogóle żyje, i wydawał się przerażony tym, co usłyszał. – Mój drogi – powiedział – teraz nie pozostaje ci nic innego, jak wydrukować coś w „Miesięczniku” albo „Adwokacie”. Bo wątpię, żeby ci leżał „Kryminał” . – Od dawna chciałem zanieść coś do redakcji, ale jakoś nie mogłem się zdobyć na odwa-gę. – Trzeba było przyjść do mnie od razu na jesieni. Mój Boże, zapewniłoby ci się dobry start przez wzgląd na starą budę. I nikt ci nie powiedział, że na Dziedzińcu mieszkają tylko staruchy? Kręcąc smętnie głową Freddie dopijał kawę. Poszedł z Dickiem do jego pokoju i Dick przeczytał mu kilka swoich wierszy. – Wcale nie najgorsze – zawyrokował Freddie Wigglesworth między jednym a drugim pociągnięciem papierosa. – Chociaż trochę efekciarskie. Przepisz kilka na maszynie, to poka-żę R.G. Czekaj na mnie w Bratniaku o ósmej wieczorem od jutra za tydzień, zabiorę cię do Copiego... No, to na razie, muszę lecieć. Po jego wyjściu Dick z łomoczącym sercem spacerował długo po pokoju. Czuł potrzebę porozmawiania z kimś, ale miał po czubek głowy wszystkich uniwersyteckich znajomków. W końcu usiadł i napisał do Hildy i Edwina długi list z wierszowanymi wstawkami o tym, jak świetnie sobie radzi w Cambridge. W końcu nadszedł oczekiwany poniedziałek. Z góry uzbrajając się na wypadek, gdyby Freddie Wigglesworth zapomniał o spotkaniu, Dick wyszedł z domu całą godzinę za wcze-śnie. Przepastne odgłosy i zapachy Memorial Hallu, gdzie jadł kolację, głupawe historyjki półgłówków jedzących z nim przy stoliku, spocona łysa czaszka pana Kanricha wyskakująca co chwila spomiędzy instrumentów dętej orkiestry na galerii, wszystko wydawało mu się tego wieczora wyjątkowo żałosne. W schludnych ogródkach Cambridge kwitły tulipany, wietrzyk przynosił od czasu do cza-su zapach bzu. Ubranie łachotało Dicka, nogi mu ciążyły, kiedy krążył uliczkami wśród do-brze znanych drewnianych żółtych domków z trawnikami przed wejściem. Zdawało mu się, że nie zniesie dłużej szybkiego gorącego pulsowania krwi w żyłach. Ucieknie z Cambridge albo zwariuje. Oczywiście gdy punkt o ósmej wchodził powoli po stopniach Bratniaka, Wi-ggleswortha nie było. Poszedł na piętro do biblioteki i wziął z półki jakąś książkę, ale był tak zdenerwowany, że nie zauważył nawet tytułu. Zszedł z powrotem na dół i obijał się po hallu. Podszedł do niego kolega pracujący przy sąsiednim stole w laboratorium fizycznym pierw-szym i zaczął coś mówić, ale Dick nie był w stanie wykrztusić słowa. Kolega zmierzył go podejrzliwie i odszedł. Ma się rozumieć, nie przyjdzie. Niech go jasny gwint! A on, dureń, uwierzył, że taki nadęty paniczyk jak Wigglesworth przyjdzie na spotkanie z takim zerem jak on. Przed nim stał Freddie Wigglesworth z rękami w kieszeniach. – To co, idziemy Copiować? – zapytał. Był w towarzystwie drugiego studenta, marzycielskiego chłopca o puszystych złotych włosach i bardzo błękitnych oczach, tak ślicznego, że Dick nie mógł od niego oderwać wzro-ku. – To mój młodszy brat, Blake. Jesteście na jednym roku. Blake Wigglesworth ledwo spojrzał na Dicka podając mu rękę i kąciki ust uniosły mu się w krzywym uśmieszku. Kiedy szli przez Stary Dziedziniec w wiosennym zmroku, z okien wychylali się studenci wołając: „Rinehart, o, Rinehart!” , na gałęziach wiązów hałasowały gwarki, z Massachusetts Avenue dobiegał zgrzyt tramwajów. Za to absolutna cisza panowała w niskim, oświetlonym świecami pokoju, w którym mały, niepozorny osobnik czytał jakieś opowiadanie, jak się okazało, „Człowieka, który chciał być królem” Kiplinga. Wszyscy sie-dzieli na podłodze i słuchali z nabożeństwem. Dick zdecydował, że zostanie pisarzem. Na drugim roku Dick i Blake Wigglesworth stali się nierozłączni. Dick miał teraz pokój w Ridgely i Blake stale u niego przesiadywał. Dick nagle stwierdził, że polubił Cambridge i dni zlatują mu jak z bicza trząsł. Tej zimy zarówno „Adwokat”, jak „Miesięcznik” wydru-kowały mu po wierszu. Po południu we dwóch z Nedem, jak zaczął nazywać Blake’a Wiggle-swortha, nauczyli się pić herbatę i prowadzić przy świetle świec długie rozmowy o książkach i poetach. Prawie nie jadali już w Memorial Hałlu, chociaż Dick miał tam wikt. Po zapłaceniu życia, czesnego i pokoju w Ridgely nie zostawało mu nic na drobne wydatki, ale Ned dosta-wał duże kieszonkowe, z powodzeniem wystarczające na dwóch. Wiggleswcrthowie byli w ogóle ludźmi zamożnymi; w niedzielę często zapraszali Dicka na obiad do siebie do Na-hant. Ojciec Neda, który nosił siwą szpicbródkę, pisywał kiedyś dużo o sztuce, ale wycofał się z czynnego życia. W salonie mieli marmurowy włoski kominek, nad którym wisiało ma-lowidło przedstawiające madonnę z dwoma aniołami i liliami. Wigglesworthowie twierdzili, że wyszło ono spod pędzla Botticellego, ale B.B. ze zwykłej przekory, wyjaśniał pan Wi-gglesworth, upierał się, że to Botticini. W sobotnie wieczory Dick i Ned nauczyli się jadać kolację w hotelu Thorndike w Bostonie i lekko się wstawiać perlistym Nebbiolo . Potem szli do teatru albo na rewię do Old Howard . Następnego lata pan Hiram Halsey Cooper prowadził kampanię na rzecz Woodrowa Wil-sona . Pomimo drwiących listów Neda Dick zaczynał się entuzjazmować hasłami Nowej Wolności, Dumy Nie Pozwalającej Walczyć, Neutralności w Myśli i w Czynie, Harmonii Kapitału i Pracy w Przemyśle i harował dwanaście godzin na dobę wystukując komunikaty dla prasy, przekonując redaktorów prowincjonalnych gazet do lepszego eksponowania prze-mówień pana Coopera, piętnując Przywileje, chłoszcząc Zyski. Trudno było mu potem wrócić do obumierających wiązów na Starym Dziedzińcu uniwersyteckim, wykładów, które o nic nie walczyły i niczego nie zwalczały, „Wzgórza snów” i popołudniowych herbatek. Dostał sty-pendium Wydziału Anglistyki i wspólnie z Nedem wynajęli pokój w jednym z domów na Garden Street. Mieli kupę przyjaciół interesujących się literaturą, sztuką i tym podobnymi rzeczami, którzy schodzili się u nich późnym popołudniem i siedzieli do późnej nocy, popija-jąc przy świetle świec herbatę, jedząc ciasto i rozmawiając w kłębach dymu papierosowego i kadzidła palonego przed brązowym Buddą, którego Ned kupił kiedyś po pijanemu w chińskiej dzielnicy. Ned nie odzywał się nigdy słowem, chyba że rozmowa schodziła na trunki lub żaglowce; kiedy natomiast zaczynano dyskutować o polityce lub wojnie, miał zwy-czaj zamykać oczy, odrzucać w tył głowę i głośno powtarzać „Plepleple...” W dniu wyborów Dick był tak podekscytowany, że w ogóle nie poszedł na wykłady. Po południu długo spacerowali z Nedem po Północnej Stronie, aż zaszli na sam koniec Pirsu T. Dzień był szary, przejmujący wilgocią. Próbowali rozmawiać o swoim ulubionym projekcie, z którym nie zdradzali się nigdy przed ludźmi: zdobycia po dyplomie jolki albo małego keczu i pożeglowania wzdłuż wybrzeża na Florydę i dalej do Indii Zachodnich, i przez Kanał Pa-namski na Pacyfik. Ned już nawet kupił podręcznik nawigacji i zaczął go studiować. Tego dnia był wściekły na Dicka, który nie mógł utrzymać myśli przy żeglarstwie i co chwila wy-skakiwał z pytaniem, za kim będzie głosował ten czy ów stan. W ponurym milczeniu zjedli w Wenecji, gdzie było tłoczno jak nigdy, kolację złożoną z zimnych scallopine i spaghetti. Obsługa była pod zdechłym psem i Ned czekając zamawiał nową butelkę białego Orvieto , zanim zdążyli wypić poprzednią, tak że wyszli z restauracji ostrożnie i sztywno, podpierając się nawzajem. Koło nich, w różowozłotym mroku Hanover Street, migały bezosobowe twa-rze. Znaleźli się na Plantach , na skraju tłumu śledzącego biuletyny prasowe na gmachu „Bo-ston Heralda”. – Zwycięstwo! Kupą, panowie! Niech żyją nasi! – pokrzykiwał Ned. – Brak wam piątej klepki? Nie wiecie, że to wybory? – zapytał przez zaciśnięte wargi sto-jący za nimi mężczyzna. – Plepleple – zakwakał mu Ned prosto w twarz. Dick z ledwością odciągnął go między drzewa dla uniknięcia’ bójki. – Rany, przymkną nas, jak będziesz wyprawiał takie historie – szepnął mu ostrzegawczo w ucho. – Chcę zobaczyć wyniki. Wilson może zwyciężyć. – Chodź lepiej do Franka Locke, golniemy sobie po jednym. Dick wolał stać w tłumie i śledzić biuletyny; był podniecony, nie miał chęci więcej pić. – To by znaczyło, że nie przystąpimy do wojny. Nedowi plątał się język. - Dla mnie mmoże być wojna, będzie bbycza zabawa. Ale wwojna czy nie, mmożemy się napić. Barman u Franka Locke nie chciał ich obsłużyć, chociaż robił to już nieraz, więc mamro-cząc pod nosem ruszyli Washington Street do innego baru, kiedy obok przebiegł gazeciarz z dodatkiem nadzwyczajnym. Nagłówek złożony wielkim czarnym dubelmitelem głosił: HUGHES WYBRANY. – Hurraa! – ryknął Ned. Dick zatkał mu ręką usta i zaczęli się mocować na ulicy. Po chwili otoczyła ich grupa wrogich mężczyzn i Dick usłyszał niechętne głosy: „Studenci. Z Harvardu...” Spadł mu kape-lusz, więc Ned zwolnił uścisk, żeby się mógł schylić. Przez tłum przepychał się do nich poli-cjant. Poprawili ubrania i odeszli wytrzeźwieni, z pałającymi twarzami. – To wszystko jedno wielkie pleple – szepnął Ned półgłosem. Szli w kierunku Scollay Square. Dick był obrażony. Tłum w okolicy Scollay Square nie podobał mu się i chciał wracać do Cambridge, ale Ned wdał się w rozmowę z osobnikiem o wyglądzie rzezimieszka i towarzyszącym mu marynarzem, który się ledwo trzymał na no-gach. – Te, Klops, chodź, zabierzemy ich do cioci Bly – powiedział ten o wyglądzie rzezi-mieszka i szturchnął marynarza łokciem w żebra. – Wolnego, bracie, wolnego – mamrotał marynarz niewyraźnie. – Chodźmy byle gdzie, aby dalej od tego pleple – wykrzykiwał Ned kołysząc się z nogi na nogę. – Słuchaj, Ned, jesteś pijany, wracajmy lepiej do Cambridge – jęczał mu rozpaczliwie nad uchem Dick, próbując go odciągnąć za ramię. – Oni cię chcą upić i zabrać forsę. – Nie mogą mnie upić, jestem pijany, plepleple – zarżał Ned i wziąwszy białą czapkę ma-rynarza nasadził sobie na głowę. – Więc rób, co chcesz. Ja idę. Dick puścił raptownie ramię Neda i oddalił się szybkim krokiem. Szedł przez Beacon Hill z rozpaloną głową, szumem w uszach i łomotaniem w skroniach. Dowlókł się na piechotę do Cambridge, bliski płaczu, gdy zmęczony i drżący znalazł się w swoim pokoju. Położył się zaraz do łóżka, ale nie mógł zasnąć, tylko leżał przez całą noc nasłuchując każdego dźwięku z ulicy, nieszczęśliwy i szczękający zębami, mimo że prócz pledów narzucił na siebie dywan. Rano wstał z bólem głowy i uczuciem gorzkiej pustki w środku. Pił kawę z gorącą bułeczką w barze pod okrąglakiem „Paszkwilanta” , kiedy wszedł Ned, świeży i różowy, z uśmiechem na wargach. – No, politykierze, profesor Wilson wygrał wybory. Nici z naszych marzeń o szabelce i epoletach. Dick chrząknął nie przerywając jedzenia. – Martwiłem się o ciebie – ciągnął Ned swobodnie. – Gdzieś ty się zawieruszył? – A co sobie wyobrażasz? Poszedłem do domu spać – odburknął Dick. – Ten bandzior okazał się bardzo zabawnym facetem. Trener bokserski, byłby czampio-nem Nowej Anglii w wadze półciężkiej, gdyby mu nie wysiadło serce. Wylądowaliśmy w Łaźni Tureckiej, bardzo osobliwe miejsce. Dick miał ochotę dać mu w nos. – Mam do skończenia pracę laboratoryjną na okres – wycedził przez zęby i wyszedł. Ściemniało się, kiedy wrócił do Ridgely. W jego pokoju był ktoś. To Ned kręcił się w granatowym zmierzchu. – Dick – jął mamrotać, gdy tylko drzwi zamknęły się za Dickiem – nigdy się nie obrażaj. – Stał chwiejąc się pośrodku pokoju, z rękami w kieszeniach. – Nigdy się nie obrażaj, Dick, na kumpla, który jest pod muchą. Nigdy się nie obrażaj na kumpla, żeby nie wiem co zrobił. Bądź człowiekiem, zaparz mi filiżankę herbaty. Dick napełnił czajnik i zapalił płomień spirytusowej maszynki. – Człowiek robi kupę idiotyzmów, Dick. – Ale tacy faceci! To cholernie niebezpieczne wdawać się z marynarzami na Scollay Squ-are – protestował Dick słabo. Ned obrócił się do niego z wesołym beztroskim śmiechem. – Widzisz, a zawsze mówisz, że jestem bostoński snob. Tej zimy Ned był co wieczór pijany. Dick drukował w „Miesięczniku” i „Adwokacie”, dochrapał się paru wierszy w „Literary Digest” i „Wieży obserwacyjnej” , chodził na ze-brania Bostońskiego Towarzystwa Poetyckiego i został zaproszony przez Amy Lowell na obiad. Kłócili się z Nedem bez przerwy, bo Dick był pacyfistą, a Ned mówił, że co mu tam, chętnie wstąpi do Marynarki, wszystko to i tak jedno wielkie pleple. W czasie ferii wielkanocnych, po przejściu ustawy o uzbrajaniu statków handlowych , Dick miał długą rozmowę z panem Cooperem, który chciał mu się wystarać o posadę w Waszyngtonie, bo jak mówił, młody człowiek o takich zdolnościach jak on nie powinien narażać kariery służbą wojskową, a już się przebąkuje o poborze. Dick zaczerwienił się skromnie i odparł, że byłby w niezgodzie z sumieniem, gdyby w jakikolwiek sposób przyło-żył ręki do wojny. Dyskutowali długo o obowiązku wobec ojczyzny, dyscyplinie partyjnej i względach wyższych, ale do niczego nie doszli. Ostatecznie pan Cooper wymógł na nim jedynie obietnicę, że nie zrobi żadnego pochopnego kroku bez porozumienia się z nim. Kiedy Dick wrócił do Cambridge, wszyscy odbywali musztrę i biegali na wykłady przysposobienia wojskowego. Dick postanowił ukończyć czteroletnie studia w ciągu trzech lat i musiał kuć sumiennie, ale wszystko, czego się uczył, straciło nagle sens. Znalazł trochę czasu na wykoń-czenie cyklu sonetów zatytułowanego „Morituri Te Salutant”, który posłał na konkurs „Lite-rary Digest”. Sonety otrzymały nagrodę, ale redakcja napisała mu, że woleliby w ostatnich zwrotkach ostatniego sonetu widzieć nutkę nadziei. Dick wprowadził nutkę nadziei, a otrzymane sto dolarów posłał mamusi na wywczasy w Atlantic City. Dowiedział się, że jeśli zgłosi się do pracy wojennej, otrzyma na wiosnę dyplom bez składania egzaminów, i pewnego dnia nic nikomu nie mówiąc pojechał do Bostonu zaciągnąć się do Ochotniczego Korpusu Sanitarnego . Kiedy wieczorem powiedział Nedowi, że jedzie do Francji, okropnie się upili białym Orvieto i długo rozprawiali o fatum ciążącym nad Młodością, Pięknem, Miłością i Przyjaźnią warzoną w zarodku przez wczesną śmierć i o napuszonych durniach, którzy będą się natrzą-sać nad ich ścierwami. O perłowym świcie wyszli z domu z ostatnią flaszką i zasiedli na jed-nym ze starych nagrobków cmentarza na rogu Harvard Square. Siedzieli długo na zimnej pły-cie pijąc bez słowa, tylko po każdym hauście odrzucając w tył głowy i becząc cichym unisono „Plepleple”. Odpływając na początku czerwca na pokładzie „Chicago” do Francji miał uczucie, jakby musiał nagle odłożyć nie doczytaną książkę. Ned, mamusia, pan Cooper, znacznie od niego starsza literatka, z którą przespał się kilka razy bez przyjemności w jej dwupiętrowym apar-tamencie na Central Park South, przyjaciele pacyfiści, jego wiersze, światła Esplanady odbija-jące się chwiejnie w rzece Karola, wszystko to bladło w jego pamięci jak akapity nie skoń-czonej powieści. Dokuczała mu trochę choroba morska, onieśmielał go parowiec z hałaśliwą podchmieloną ciżbą i wydłużone twarze pań z Czerwonego Krzyża spędzających sobie na-wzajem sen z powiek opowieściami o rozniesionych na szablach belgijskich dzieciach, ukrzy-żowanych kanadyjskich oficerach i zgwałconych zakonnicach nie pierwszej młodości. W środku miał wszystko ściśnięte jak sprężyna zbyt mocno nakręconego zegara, z niepokoju, co go czeka po tamtej stronie. Bordeaux, czerwona Garonna, pastelowe uliczki wysokich starych domów z mansardowymi dachami, delikatne błękity i żółcie światłocienia, nazwy stacyjek wszystkie prosto z Szekspira, kioski pełne powieści w żółtych okładkach, flaszki wina w bufetach, wszystko było nie takie, jak sobie wyobrażał. Przez całą drogę do Paryża błękitnawa zieleń pól była nakrapiana szkarłatem maków jak pierwsze wiersze poematu, małe wagoniki dudniły daktylami, wszystko zdawało się układać w rymy. Do Paryża przyjechali za późno, żeby się zameldować w biurze Nortona Harjesa. Dick zostawił sakwojaż w hotelu Mont Thabor, gdzie im przydzielono pokój na trzech, i wyszedł z kolegami na miasto. Był jeszcze dzień, ale na ulicach nie było prawie ruchu, tylko bulwary w sinym czerwcowym zmierzchu roiły się od spacerowiczów. W miarę jak się ściemniało, zza wszystkich drzew zaczęły się ku nim wychylać kobiety, dziewczęce ręce łapały ich za ramio-na, raz po raz spośród śpiewnej nosowej francuszczyzny jak śmierdzące jajo wystrzelało plu-gawe słowo angielskie. Szli ramię w ramię, wszyscy trzej lekko wystraszeni i bardzo sztywni, z dźwięczącymi im jeszcze w uszach słowami pogadanki o niebezpieczeństwie zarażenia sią syfilisem i tryprem wygłoszonej ostatniego wieczora przez oficera sanitarnego na statku. Wrócili wcześnie do hotelu. Ed Schuyler, który znał francuski, bo był w internacie w Szwajcarii, potrząsnął głową czyszcząc zęby nad miednicą i nie wyjmując szczoteczki powiedział: – C’est la guerre. – Tak, pierwsze pięć lat będzie najcięższe – odrzekł Dick ze śmiechem. Fred Summers, który był mechanikiem automobilowym z Kansas, siedział w wełnianej bieliźnie na łóżku. – Chłopaki – oświadczył spoglądając uroczyście na jednego i na drugiego – to nie jest wojna. To jeden wielki burdel. Rano wstali wcześnie, w pośpiechu łyknęli kawę z bułkami i oblewając się zimnym i gorącym potem z emocji, pobiegli się zameldować na Rue Francois Premier. Powiedziano im, gdzie mają iść po mundury, ostrzeżono, żeby się wystrzegali kobiet i wina, i kazano się zgłosić po południu. Po południu kazano im przyjść rano po legitymacje. Czekali na nie przez cały następny dzień. W przerwach odbyli przejażdżkę fiakrem po Lasku Bulońskim, zwiedzili Notre Dame, Conciergerie i Sainte Chapelle i pojechali tramwajem do Malmaison. Dick chciał trochę odświeżyć swoją szkolną znajomość francuskiego, więc usiadł w mdłym sło-neczku wśród odrapanych białych posągów w Ogrodzie Tuileryjskim i próbował czytać „Les dieux ont soif” i „L’lle des Pingouins” . Trzymali się nadal razem, on, Ed Schuyler i Fred. Co wieczór fundowali sobie wyśmienity obiad w obawie, że to może być ich ostatni posiłek w Paryżu, po czym szli powłóczyć się w sinym zmierzchu zatłoczonymi bulwarami. Posuwali się już do odpowiadania nagabującym dziewczynom i droczenia się z nimi. Fred Summers kupił sobie zestaw profilaktyczny i serię sprośnych pocztówek. Zapowiedział, że ostatniego wieczora przed wyjazdem puści się na całego, bo jeszcze zginie na froncie i co? Dick odparł, że on i owszem może się podroczyć z dziewczynami, ale wszystko inne jest takie skomercja-lizowane, że mu się rzygać chce. Natomiast Ed Schuyler, który nabrał takich kontynentalnych manier, że go zaczęli przezywać Francuzikiem, uważał, że dziewczyny uliczne są zbyt prymi-tywne. Ostatniej nocy przed wyjazdem świecił jasny księżyc i przyleciały Gothasy . Jedli w małej restauracyjce na Montmartrze, kiedy kasjerka i kelner kazali im zejść do piwnicy, bo syreny zaczęły buczeć po raz drugi. W piwnicy poznali trzy młode jeszcze kobiety imieniem Suzette, Minette i Anette. Kiedy ulicą przejechała mała sikawka strażacka trąbiąc na znak, że rajd się skończył, była już godzina zamykania i przy barze nie chcieli im sprzedać nic do pi-cia. Wobec tego dziewczyny zabrały ich do domu ze szczelnie zamkniętymi okiennicami, gdzie ich wprowadzono do wielkiego salonu o tapetach bordo w zielone róże. Starszy męż-czyzna w zielonym bajowym fartuchu przyniósł szampana i po chwil dziewczyny zaczęły im siadać na kolanach i czochrać włosy. Summers zaciągnął najładniejszą do alkowy, w której nad całą długością łóżka było lustro, i nie czekając zasunął portierę. Dickowi przypadła w udziale najstarsza i najgrubsza. Ogarnęło go obrzydzenie, bo miała ciało jak guma, więc zostawił jej dziesięć franków i wyszedł. Zbiegając w dół ciemną pochyłą uliczką wpadł na grupę australijskich oficerów, którzy dali mu pociągnąć whisky z flaszki i zabrali do innego domu, gdzie kazali sobie urządzić ba-let. Ale burdelmama powiedziała, że są za bardzo pijani na oglądanie czegokolwiek, zresztą wszystkie panienki są zajęte, i Australijczycy zabrali się do demolowania lokalu. Dickowi udało się wymknąć tuż przed przybyciem żandarmów. Ruszył na nosa w stronę swojego hote-lu, kiedy ogłoszono nowy alerte i grupa Belgów wciągnęła go do podziemnego pasażu. Była tam bardzo ładna dziewczyna i Dick zaczął ją przekonywać, że powinna z nim pójść do hote-lu, ale nadszedł jej towarzysz, pułkownik spahisów w czerwonej szamerowanej złotem pele-rynie, z woskowanymi wąsami zjeżonymi z wściekłości. Dick wyjaśnił, że to tylko małe nie-porozumienie, i wszyscy zaczęli się przepraszać i zapewniać nawzajem, że są braves allies . Obeszli razem parę ulic w poszukiwaniu jakiegoś miejsca, gdzie by się mogli pod to napić, ale wszystko było zamknięte i musieli się z żalem rozstać przed hotelem Dicka. Dick wrócił na górę w znakomitym humorze i zastał swoich współtowarzyszy smarujących się ponuro argyrolem i maścią Miecznikowa. Wykroił ze swoich przygód ucieszną historyjką, ale tamci orzekli, że zachował sią jak ostatni gbur, zostawił kobietą raniąc jej delikatne uczucia. – Chłopaki – zaczął Fred Summers zaglądając im po kolei w twarze okrągłymi oczkami – to nie jest wojna, to jedno wielkie... Nie mógł znaleźć odpowiedniego słowa, więc Dick zgasił światło. KRONIKA XXII NADCHODZĄCY ROK ZAPOWIADA ODRODZENIE KOLEI DEBS SKAZANY NA TRZYDZIEŚCI LAT WIĘZIENIA Oj, długo, długo mego wędrowania Do kraju ziszczonych snów, Gdzie nocą dźwięczą słowicze kląskania I wschodzi srebrzysty nów przyszłe pokolenia powstaną, by pobłogosławić tych, którzy mają odwagę własnych przekonań, upatrują w istnieniu ludzkim wartość wyższą od materialnych korzyści, a przeniknięci duchem braterstwa korzystają z nadarzającej się wielkiej okazji OBLIGACJE KUPUJĄ KULE KUPUJ OBLIGACJE NIEPEWNA SYTUACJA ODBIJA SIĘ NA MIEDZI Kobiety Głosują Jak Wytrawni Politycy przywróćmy do łask tradycyjne kombinacje róż-nych gatunków mięsa, w rodzaju gulaszu, siekaniny, pasztecików czy wątróbki z boczkiem. Każdy żołnierz niemiecki nosi w kieszeni szczoteczkę do ubrania i gdy tylko zamkną się za nim drzwi celi, wyciąga przede wszystkim szczoteczkę i zaczyna czyścić na sobie odzież PRACODAWCA MUSI UDOWODNIĆ, ŻE PRACOWNIK JEST NIEZBĘDNY Oj, długo, długo mojego czekania Na spełnienie wszystkich próśb AGITATORZY NIE MOGĄ OTRZYMYWAĆ AMERYKAŃSKICH PASZPORTÓW dwaj Tfanswalczycy wyrazili w czasie podróży opinię że flagi brytyjska i amerykańska nie znaczą dla nich nic i mogłyby się równie dobrze znaleźć na dnie Atlantyku, po czym przyzna-li, że są tak zwanymi nacjonalistami, a więc czymś pod wieloma względami przypominają-cym naszych wobblisów. „Nie mam najmniejszego zamiaru”, napisał Hearst, „spotykania się z gubernatorem Smithem publicznie ani prywatnie, na gruncie politycznym ani towarzy-skim, gdyż nie sprawia mi żadnej przyjemności SAMOBÓJSTWO NA MORZU CROWDER PRZYJECHAŁ ROZPRAWIĆ SIĘ Z DEKOWNIKAMI Och, Wujcio Sam Ma infanterię, Ma kawalerię I artylerię. Jak Wujcia Sama Nadejdzie chwila, To niech Bóg broni Kaisera Wila! OKO KAMERY (30) nie zapomnisz szarych zakrzywionych palców gęstej krwi ściekającej po brezencie bul-gotania w płucach które usiłują oddychać zabłoconych płatów mięsa które wkładasz do am-bulansu żywe a wyjmujesz martwe. Rok siedzimy we trzech w obmurowaniu wyschniętej fontanny w małym ogródku za ró-żowym murem w Recicourt Nie musi być jakiś sposób przecież nas uczyli Kraj Ludzi Wolnych sumienie Dajcie mi wolność albo dajcie mi Tak dają nam śmierć słoneczne popołudnie poprzez lekki niesmak po iperycie czuję bukszpan białe róże i białe floksy ze szkarłatnym oczkiem trzy brązowo-białe pasiaste ślimaki zwisają z nieskończoną gracją z gałązki kapryfolium nad głową wysoko w górze balon na uwięzi pasie się sennie jak spętany koń na błękicie nieba pijane osy przysysają się do przejrzałych gruszek gruszki spa-dają i rozpryskują się ilekroć pobliskie działa wyplują swoje ciężkie pociski które suną po niebie z dudnieniem i furkotem który ci przypomina dzięcioła spłoszonego kiedyś podczas spaceru w lesie zamożni wieśniacy pieczołowicie budowali te mury i tę małą wygódkę za domem z wyszorowaną do czysta deską i półksiężycem w drzwiach zupełnie jak wygódki na starych farmach w kraju pieczołowicie pielęgnowali ogródek delektowali się owocami i kwiatami i pieczołowicie zaplanowali tę wojnę do diabla z nimi Patryk Henry w mundurze khaki staje na szwancparadę i lokuje ostatniego centa w Pożyczce Wolności albo dajcie mi arrives szrapnel brzdąknięciem swoich harf zaprasza nas z małych puchatych obłocz-ków dyskretnie do chwały my szczęściarze przyglądający się ostrożnym poruszeniem ślima-ków w popołudniowym słońcu rozmawiamy półgłosem „La Libre Belgique” „Listy Juniu-sa” „Areopagitica” Milton ślepnący w walce o wolność słowa jeżeli utrafić we właściwą strunę Demokracja zrozumie zrozumieją nawet bankierzy i kler ja ty my musimy Gdy trzech ze sobą trzyma, Królestwa są słabsze o trzech my szczęściarze rozmawiamy półgłosem w popołudniowym słońcu że apres la guerre nasze palce nasza krew nasze płuca nasze ciało pod brudnym mundurem khaki feldgrau bleu horizon będzie może trwało rosło cukrowało się aż dojrzejemy spadniemy z drzewa jak te przejrzałe gruszki arrives wiedzą i śpiewne eclats syczące pociski gazowe do nich należy po-tęga i chwała albo dajcie mi śmierć RANDOLPH BOURNE Randolph Bourne przybył na ten padół bez satysfakcji wybrania sobie powłoki cielesnej ani losu. Był garbusem, wnukiem kongregacjonalistycznego duchownego, urodzonym w 1886 w Bloomfield, w New Jersey, gdzie chodził do szkół elementarnych i średnich. W wieku siedemnastu lat przyjął pracę sekretarza u pewnego biznesmena w Morristown. O własnych siłach przebił się przez Uniwersytet Kolumbia pracując w fabryce taśm do pia-noli w Newark i jako korektor, stroiciel fortepianów, akompaniator w studio wokalistycznym przy Carnegie Hall . Na Kolumbii studiował pod Johnem Deweyem , uzyskał stypendium, które go zawiodło do Anglii, Paryża, Rzymu, Berlina i Kopenhagi, napisał książkę o szkołach w Gary. W Europie słuchał muzyki, dużo Wagnera i Skriabina, i kupił sobie czarną pelerynę. Wróbel, nie mężczyzna, mały bezkształtny strzęp ludzki w czarnej pelerynie, wiecznie schorowany i zbolały, włożył kamień w procą i ugodził Goliata prosto w czoło. Wojna, napisał, świadczy o stanie zdrowia państwa. Po trosze muzyk, po trosze teoretyk oświaty (ani słabe zdrowie, ani to, że był biedny, ułomnego ciała i skłócony ze swoim społeczeństwem, nie przesłoniło Randolphowi Bourne urody świata. Był szczęśliwym człowiekiem, lubił Meistersingerów, lubił grać Bacha swoimi długimi palcami z taką łatwością biegającymi po klawiaturze, lubił się otaczać ładnymi dziewczętami, dobrze zjeść, gawędzić do późnego wieczora. Gdy umierał na zapalenie płuc, jeden z przyjaciół przyniósł mu ajerkoniak; „Jaki śliczny żółty kolor” – powtarzał, a życie uchodziło z niego w majakach gorączki. Tak, był szczęśliwym człowiekiem), Bourne z gorączkową pasją chłonął idee krążące podówczas po Kolumbii i z mętnego patosu nauk Johna Deweya zmontował różowe okulary, przez które ostro i wyraźnie widać było jarzący się kapitol uzdrowionej demokracji, Wilsonowską Nową Wolność. Cóż, kiedy był zbyt tęgim rachmistrzem, musiał sam sprawdzić wszystkie równania, z wynikiem takim, że owej szalonej wiosny tysiąc dziewięćset siedemnastego zaczęto na nie-go patrzeć krzywym okiem w „Nowej Republice” , gdzie zarabiał na chleb i na masło; bo okazało się, że Nowa Wolność znaczy Pobór, Demokracja – Walcz do Zwycięstwa, Reformy – Broń Pożyczek Morgana, Postęp, Kultura, Oświata, Służba – Kupuj Pożyczkę Wolności, Bij Szwaba Pakuj Pacyfistów do Więzień. Więc podał się do dymisji w „Nowej Republice”; tylko „Siedem Sztuk” miało jeszcze odwagę publikować jego artykuły przeciwko wojnie. Ale protektorzy „Siedmiu Sztuk” zabrali swoje pieniądze gdzie indziej; przyjaciele woleli się nie pokazywać w jego towarzystwie; ojciec błagał go w listach, żeby nie hańbił nazwiska. Tęczowa przyszłość uzdrowionej demo-kracji prysła jak bańka mydlana. Liberałowie czmychali do Waszyngtonu; nawet przyjaciele namawiali go, by się przesiadł na szaraban belfra Wilsona; bo czyż nie byczo jest prowadzić wojenkę z obrotowych foteli biura pana Creela w Waszyngtonie. Był karykaturowany, śledzony przez wywiad i kontrwywiad; został aresztowany podczas spaceru z dwiema przyjaciółkami w Wood’s Hole; w Connecticut skradziono mu pełen kufer manuskryptów i listów. („Siła do końca” – grzmiał belfer Wilson.) Nie dożył wielkiego cyrku Pokoju Wersalskiego i purpurowej normalizacji kliki z Ohio . Umarł w sześć tygodni po zawieszeniu broni planując esej o założeniach przyszłego ra-dykalizmu w Ameryce. Jeśli czyjś duch błąka się po ziemi, to na pewno błąka się duch Bourne’a, drobny ułomny nieulękły duch w czarnej pelerynie, podrygujący między brudnymi starymi kamienicami z cegły i piaskowca zachowanymi jeszcze w Nowym Jorku i wykrzykujący z przenikliwym bezgłośnym rechotem: Wojna świadczy o stanie zdrowia państwa. KRONIKA XXIII Jeśli ci nie w smak Gwiaździsty Sztandar, Jeśli ci nie w smak czerwień, biel i błękit uśmiechy patriotycznego hrabstwa Essex będą fotografowane jutro po południu w Branch Brook Parku w Newark, stan New Jersey. Wielkie tłumy przemaszerują w radosnym pocho-dzie przy akompaniamencie orkiestr grających hymny i marsze wojskowe. Stawią się matki synów narodu; żony, niejedna z dziecięciem powitym po odpłynięciu ojca na front, zajmą należyte miejsce w malowniczym korowodzie hrabstwa Essex; krewni i przyjaciele bohate-rów, którzy ponieśli w świat posłannictwo Wolności, przedefilują z uśmiechem przed baterią kamer filmujących odcinek siódmy Orędzia Uśmiechów Przez Morze. Sygnałem do przy-ozdobienia twarzy w uśmiech będzie dla wszystkich wybicie godziny 2,30 MOTŁOCH PLĄDRUJE MIASTA KORESPONDENT PROWADZI PRZEZ ZAPORĘ OGNIOWĄ był to rozdzierający serce widok, gdy co dzień o zmroku cała ludność opuszczała miasto i szła spać na polu aż do świtu. Stare kobiety i drobne dzieci, kaleki wiezione na wózkach i taczkach, mężczyźni niosący na krzesłach chorych i starców niezdolnych poruszać się o własnych siłach ODDZIAŁ Z JERSEY UJĄŁ STRZELAJĄCE KOBIETY rozruchy miały swój początek w żądaniu dokerów ośmiogodzinnego dnia pracy Jeśli ci nie w smak Gwiaździsty Sztandar, Spakuj cokolwiek uciułałeś mienia I wróć do kraju swego urodzenia, Gdzie cię powita z kajdankami żandarm PRZYWÓDCA REPUBLIKAŃSKI OSKARŻONY O MACHINACJE POBOROWE Jeśli ci nie w smak czerwień, biel i błękit, Nie bądź jak wredny kundel z piosenki, Zdradziecko nie gryź karmiącej cię ręki EWELINA HUTCHINS Mała Ewelina mieszkała z Arget, Laidą i Gogiem na najwyższym piętrze domu z żółtej cegły na North Shore Drive. Arget i Laida to były siostry małej Eweliny, a Gogo był jej bra-ciszkiem, mniejszym od Eweliny; miał takie śliczne niebieskie oczy, a panna Matylda miała wstrętne niebieskie oczy. Piętro niżej mieścił się gabinet wielebnego doktora Hutchinsa, gdzie Wasztatuś musi mieć ciszę, i pokój, gdzie mamuńka spędzała całe przedpołudnia malując w lawendowym kitlu. Na parterze był salon i jadalnia, gdzie składali wizyty parafianie i gdzie małe dzieci może być widać, ale nie może być słychać, skąd podczas obiadu rozchodziły się smakowite wonie, szczękanie noży i widelców i cienkie głosygości i gdzie Wasztatuś dudnił przeraźliwym basem, a kiedy Wasztatuś dudnił basem, milkły cienkie głosy gości. Wasztatuś to był wielebny doktor Hutchins, a Ojczenasz był w niebie. Kiedy Wasztatuś stawał wieczo-rem przy łóżku, żeby posłuchać, jak małe dziewczynki odmawiają paciorek, Ewelina zamyka-ła szczelnie przerażone powieki. Dopiero gdy wskoczyła do łóżka i wsunęła się z nosem pod koce, zaczynała się czuć bezpieczniej. George był słodki, ale Adelaida i Margaret wiecznie się z nim drażniły mówiąc, że jest ich wikarym, tak jak wielebny Blessington był wikarym tatusia. George łapał pierwszy wszystkie choroby, a później one po kolei się zarażały. Wspaniale było całą czwórką mieć jednocześnie odrę i świnkę. Leżeli wszyscy w łóżkach, dostawali świnki morskie i hiacynty w doniczkach, mamuńka przychodziła na górę czytać na głos „Księgę dżungli” i rysować za-bawne obrazki. Wasztatuś robił z papieru ptaszki otwierające śmiesznie dzioby i układał z głowy rozmaite historyjki, a mamuńka raz powiedziała, że odprawił za was, dzieci, modły w kościele, i wszyscy czworo czuli się potem okropnie ważni i dorośli. Kiedy wstali i bawili się już w dziecinnym pokoju, George znowu zachorował, przeziębił sobie piersi i dostał monii, i Wasztatuś z bardzo uroczystą miną powiedział, że będą musieli się z tym pogodzić, jeśli Panbóg powoła ich małego braciszka do siebie, Ale Panbóg zwrócił im małego George’a, tylko że już na zawsze wątłego i noszącego okulary, i kiedy raz ma-muńka pozwoliła Ewelinie pomóc przy kąpaniu go, bo panna Matylda też dostała odry, Ewe-lina zobaczyła, że George ma coś śmiesznego tam, gdzie ona nie ma nic. Więc zapytała ma-muńki, czy to jest ta świnka, ale mamuńka się rozgniewała i powiedziała, że Ewelina jest bezwstydną małą dziewczynką, bo nie powinna w ogóle patrzeć. „Milcz, dziecko, nie zadawaj takich pytań”. Ewelina zrobiła sią cała czerwona i płakała, a Adelaida i Margaret nie chciały z nią potem rozmawiać przez parą dni, bo była bezwstydną małą dziewczynką. Na lato jeździli wszyscy z panną Matyldą do Maine. Mieli zarezerwowany osobny prze-dział i Ewelina spała z Georgem na górnym łóżku, a Adelaida z Margaret na dolnym; tylko pannie Matyldzie było niedobrze od jazdy i przez całą noc nie mogła zmrużyć oka na kanapce po drugiej stronie przejścia. Pociąg dudnił i sapał łup-czuk, łup-czuk, drzewa i domy przesu-wały sią za oknami, bliskie szybko, a dalsze bardzo powoli. W nocy lokomotywa gwizdała przeciągle i dzieci nie mogły zrozumieć, dlaczego silny sympatyczny wysoki konduktor jest taki miły dla panny Matyldy, która jest taka wstrątna i chora. Maine pachniało całe lasem i rodzice czekali już na nich na stacji, po czym wszyscy zakładali dżempry khaki i szli z tatusiem i przewodnikami biwakować w lesie. Ewelina nauczyła sią pływać szybciej niż inne dzieci. Kiedy wracali do Chicago, była jesień i mamuńka rozpływała sią nad ślicznymi jesien-nymi liśćmi, panna Matylda robiła się taka traurig z powodu nadchodzącej zimy, a trawa za cieniem pędzących wagonów była cała oszroniona, gdy wyjrzeli rano przez okno. W domu Sam szorował glazury, Phoebe zakładała z pomocą panny Matyldy firanki, a pokój dziecinny pachniał tak traurig kulkami naftaliny. Którejś jesieni tatuś zaczął im czytać co wieczór, kiedy już leżeli opatuleni w łóżkach, po kawałku „Idalii królewskich” i przez całą zimę Adelaida i Margaret były królem Arturem i królową Gniewrą. Ewelina chciała być Piękną Elaine, ale Adelaida powiedziała, że nie może być Piękną Elaine, bo ma rude włosy i buzię jak klucha, i musi być Dziewicą Ewelina. Wobec tego Dziewica Ewelina zaczęła się wkradać do pokoju panny Matyldy pod jej nie-obecność i przeglądać długo w lustrze. Wcale nie miała rudych włosów, tylko złote i byłyby bardzo ładne, gdyby jej pozwolili nosić loki zamiast tych okropnych mysich ogonków. Nie miała niestety takich niebieskich oczu jak George, ale miała za to zielone diabliki w oczach i szlachetne czoło. Któregoś dnia panna Matylda przyłapała ją zapatrzoną w lustro. Tak, patrz się, patrz w lustro, to zobaczysz diabła – powiedziała swoim złym twardym niemieckim głosem. Kiedy Ewelina miała dwanaście lat, przenieśli się do większego domu na Drexel Boulevard. Adelaida i Margaret pojechały na Wschód na pensję w New Hope, a mamuńka musiała wyjechać na zimą do przyjaciół w Santa Fe ze wzglądu na zdrowie. Zabawnie było siadać rano do śniadania tylko w towarzystwie tatusia, George’a i panny Matyldy, która za-czynała się starzeć i interesować więcej domem i powieściami sir Gilberta Parkera niż dziećmi. Ewelina nie lubiła szkoły, ale lubiła, kiedy tatuś pomagał jej wieczorami w łacinie i rozwiązywał za nią równania algebraiczne. Uważała, że jest cudowny, kiedy z taką dobrocią i łagodnością przemawia z kazalnicy, i co niedzielę na popołudniowej lekcji katechizmu roz-pierała ją duma, że jest córką pastora. Rozmyślała dużo o trójjedności Bożej, o kobiecie z Samarii , o Józefie z Arymatei , o Baldurze Pięknym , o Braterstwie Ludzkim i o umi-łowanym apostole Jezusa . Tego roku chodziła na Boże Narodzenie z koszami do wielu biednych domów. Nędza była rzeczą straszną, a biedacy tacy przerażający, więc czemu Bóg nie zrobi czegoś z niedomaganiami i bolączkami Chicago, i z tymi potwornymi warunkami, pytała tatka, a tatko się uśmiechał i mówił, że jest jeszcze za młoda, żeby sobie zaprzątać głowę takimi sprawami. Bo nazywała go teraz tatkiem i była jego kompanem. Na urodziny mamusia przysłała jej śliczne ozdobne wydanie „Błogosławionej dziewecz-ki” Dantego Gabriela Rossettiego , ilustrowane reprodukcjami obrazów samego Rossettiego oraz Burne Jonesa. Obracała teraz po wielekroć w myśli nazwisko Dante Gabriel Rossetti, jak dawniej traurig, tak jej się podobało. Zaczęła również malować i układać wiersze o chórach anielskich i biednych małych dzieciach w Boże Narodzenie. Pierwszym obrazkiem olejnym, jaki namalowała, był portret Pięknej Elaine, który posłała mamusi na Gwiazdkę. Wszyscy uważali, że wykazała wielki talent, i goście przychodzący do tatka na obiad pytali teraz, gdy ją przedstawiano: „Więc to jest ta utalentowana?” Adelaide i Margaret przyjęły to wszystko okropnie wzgardliwie, gdy wróciły ze szkoły. Oświadczyły, że dom ma okropnie pospolity wygląd, że wszystko jest takie niegustowne w Chicago i że to w ogóle okropne urodzić się w domu pastora. Ale oczywiście tatko nie był zwykłym pastorem w białej krawatce, tylko unitarianinem o bardzo liberalnych poglądach i wyglądał raczej na sławnego pisarza czy uczonego. George wyrastał na ponurego chłopaka z brudnymi paznokciami, który nigdy nie miał równo zawiązanego krawata i wiecznie tłukł okulary. Ewelina pracowała nad jego portretem, gdy był małym chłopcem i miał niebieskie oczy i złote jak żywica loki. Płakała często nad paletą, przepełniona miłością do niego i do małych biednych dzieci, które widywała na ulicy. Wszyscy mówili, że powinna koniecznie studiować Sztukę. Ale to Adelaida poznała pierwsza Sally Emerson. Którejś Wielkanocy wystawiały w kościele na cele dobroczynne „Aglavaine i Selizette” i panna Rodgers, nauczycielka francuskiego w szkole doktora Granta, która się opiekowała przedstawieniem, powiedziała, że w sprawie dekoracji i kostiumów powinny się poradzić pani Philipowej Paine Emerson, która widziała oryginalne przedstawienie w Europie. A poza tym zainteresowanie jej byłoby gwa-rancją powodzenia, bo wszystko, czym się zainteresuje Sally Emerson, chwyta. Dziewczynki były nieprzytomne z podniecenia, kiedy doktor Hutchins zatelefonował do pani Emerson za-pytać, czy Adelaida mogłaby do niej zajść któregoś przedpołudnia, żeby się poradzić w sprawie pewnego przedstawienia amatorskiego. Siedzieli już wszyscy przy lunchu, kiedy Adelaida wróciła z płonącymi oczami. Niewiele można się było od niej dowiedzieć poza tym, że pani Philipowa Paine Emerson jest osobistą przyjaciółką Matturlinka i że przyjdzie do nich na herbatę. – Jeszcze nigdy nie widziałam takiej wytwornej pani – powtarzała tylko w kółko. Przedstawienie wypadło niezupełnie tak, jak się spodziewały Hutchinsówny i panna Rod-gers, chociaż wszyscy mówili, że dekoracje i kostiumy projektu Eweliny dowodzą prawdzi-wego talentu. Ale któregoś rana po przedstawieniu Ewelina otrzymała wiadomość, że pani Emerson zaprasza ją, i tylko ją, na lunch. Adelaida i Margaret z wściekłości przestały się do niej w ogóle odzywać. Ewelina była cała roztrzęsiona, gdy wychodziła w kryształowo-mroźny dmący tumanami piasku dzień. W ostatniej chwili Adelaida pożyczyła jej kapelusz, a Margaret futrzany szal, żeby ich nie skompromitowała, jak powiedziały. Nim się dostała do domu państwa Emersonów, była przemarznięta do szpiku kości. Wprowadzono ją do małej gotowalni, gdzie leżały najróżniejsze szczotki i grzebienie i stały srebrne puzderka z pudrem a nawet różem oraz wody toaletowe w czerwonych, zielonych i różowych buteleczkach, i zostawiono samą, żeby się rozebrała. Przejrzawszy się w wielkim lustrze, o mało się nie rozbeczała ze złości, wyglądała tak młodo i pospolicie i miała taką okropną sukienczynę. Je-dyną twarzową rzeczą był szal z lisa, więc go zostawiła na szyi, gdy ją poprowadzono do wielkiego salonu na piętrze, który się mienił kolorami w słońcu wpadającym przez okna od podłogi do sufitu, z puszystym popielatym dywanem zapadającym się miękko pod nogami i czarnym błyszczącym fortepianem. Na wszystkich stolikach stały wielkie wazony frezji i leżały żółte i różowe francuskie i niemieckie albumy reprodukcji. Nawet kwartały pokrytych sadzą chicagoskich kamienic spłaszczone przez wiatr i mroźne słońce wydawały się bardziej interesujące i jakby egzotyczne przez kremowe koronkowe firanki o wielkich wzorach. Przez gęstą woń frezji przebijał delikatny luksusowy aromat dymu papierosowego. Sally Emerson weszła z zapalonym papierosem i słowami: „Przepraszam, moja droga”; jakaś nieszczęśliwa kobieta trzymała ją przez ostatnie pół godziny przyszpiloną jak motyla do słuchawki telefo-nicznej. Lunch jadły przy małym stoliku, który czarny służący w starszym wieku wniósł już nakryty, i Ewelina została potraktowana jak dorosła osoba, nalano jej nawet kieliszek portwe-inu. Odważyła się tylko zanurzyć wargi, ale wino było wyśmienite, a cały lunch chrupiący, wszystko ze śmietanką i posypane tartym serem, zjadłaby tego masę, gdyby nie była taka onieśmielona. Sally Emerson powiedziała, że kostiumy Eweliny były takie pomysłowe i Ewelina musi nadal pracować nad swoim rysunkiem, po czym zaczęła się rozwodzić o tym, że Chicago ma tyle samo ludzi o zdolnościach artystycznych co inne miasta na świecie, a czego mu brak, to milieu, atmosfery, moja droga, gdyż wszystkie czołowe osobistości są takimi karygodnymi nieukami, i wobec tego obowiązkiem tych nielicznych, którym naprawdę leży na sercu Sztuka, jest trzymać się razem, by stworzyć owo życiodajne miłujące piękno milieu. Potem opowiadała o Paryżu, o Mary Garden , o Debussym, tak że Ewelina wróciła do domu z głową wirującą od nazwisk, obrazów i urywków oper oraz z łechcącą wonią frezji w nozdrzach, zmieszaną z zapachem grzanek z serem i dymu papierosowego. W domu wszystko wydało jej się takie przeładowane, gołe i brzydkie, że wybuchnęła płaczem i nie chciała odpowiadać na żadne pytania sióstr, co doprowadziło je do jeszcze większej pasji. Tego roku w czerwcu, po zakończeniu szkoły, pojechali wszyscy do Santa Fe do mamusi. W Santa Fe Ewelina była przez cały czas okropnie przygnębiona. Słońce prażyło tak niemiło-siernie, nad toczonymi przez erozję wzgórzami unosiły się tumany suchego pyłu, mamusia jakby wyblakła, czytała książki teozoficzne i przez cały czas opowiadała o Bogu i o pięknie duszy indiańskiej i meksykańskiej w sposób, który przyprawiał dzieci o zakłopotanie. Eweli-na przez całe lato czytała i nie chciała w ogóle wychodzić na dwór. Przeczytała sir Waltera Scotta, Thackeraya, W. J. Locke’a i Dumasa, a znaleziony w domu egzemplarz „Trilby” połknęła trzy razy pod rząd. Odtąd zamiast rycerzy i dam widziała świat w kategoriach ilu-stracji Du Mauriera. Jeśli nie czytała, to leżała na wznak i układała długie opowieści o sobie i o Sally Emer-son. Przeważnie niezbyt dobrze się czuła i popadała w nie kończące się ohydne rojenia o ciele ludzkim, które ją przyprawiały o mdłości. Adelaida i Margaret uświadomiły ją, co ma robić na swoje comiesięczne przypadłości, ale nie zdradzała, jak okropnie się przy tym czuje. Czy-tywała Biblię i wyszukiwała w encyklopediach i słownikach hasła jak „uterus” i temu podob-ne. Aż wreszcie którejś nocy zdecydowała, że dłużej tego nie zniesie, i póty szukała w apteczce w łazience, póki nie znalazła flaszeczki z jakąś miksturą zawierającą laudanum i napisem: TRUCIZNA. Chciała jednak napisać przed śmiercią wiersz, bo czuła się tak roz-kosznie muzycznie traurig przed tym umieraniem, ale nie mogła jakoś znaleźć rymów i w końcu zasnęła z głową na papierze. Obudziła się o pierwszym świcie, skulona przy stoliku koło okna, cała skostniała i sztywna w cienkiej nocnej koszuli. Wsunęła się drżąc do łóżka. Ale zatrzyma tę flaszeczkę, obiecała sobie, i zabije się, jeśli kiedyś życie zrobi się nazbyt brudne i wstrętne. Dodało jej to trochę otuchy. Na jesieni Margaret i Adelaida pojechały do Vassar College . Ewelina też chciała jechać na Wschód, ale wszyscy orzekli, że jest za młoda, chociaż złożyła przed komisją kwalifika-cyjną większość wymaganych egzaminów. Więc została w Chicago i chodziła na lekcje ma-larstwa i rozmaite wykłady oraz zajmowała się pracą charytatywną w parafii. Była bardzo nieszczęśliwa tej zimy. Sally Emerson zapomniała o niej. Młodzi ludzie kręcący się koło pa-rafii byli tacy sztywni i konwencjonalni. Ewelina nienawidziła długich wieczorów na Drexel Boulevard i całego mętnego emersonizmu głoszonego przez tatka dźwięcznym pastorskim basem. Jedyne, co lubiła, to zajęcia w Domu Hulla , gdzie Eryk Egstrom prowadził wieczo-rowe lekcje rysunku. Spotykała go czasami palącego papierosa w zakamarku korytarza; wy-glądał bardzo po nordycku, uważała, gdy tak stał oparty o ścianę w swoim popielatym kitlu pełnym kolorowych plam świeżej farby. Wypalała z nim niekiedy papierosa i zamieniała parę słów o Manecie albo Claude Monecie z jego niezliczonymi stogami siana, wstydząc się przez cały czas, że rozmowa jest tak mało inteligentna i błyskotliwa, i umierając ze strachu, żeby ktoś nie nadszedł i nie zobaczył jej z papierosem. Panna Matylda powtarzała jej ciągle, że to niedobrze, gdy młoda panienka jest taka roz-marzona, i chciała, żeby Ewelina uczyła się szyć. Przez całą zimę Ewelina przemyśliwała tylko o chodzeniu do Instytutu Sztuki i malowaniu brzegów jeziora Michigan tak, by jej płótna miały tonację obrazów Whistlera, a pełnię i bogactwo rysunków Milleta. Eryk jej nie kochał, bo nie byłby taki koleżeński i pełen rezerwy. Przeżyła już swoją wielką miłość, jej życie jest skończone, musi się teraz poświęcić Sztuce. Zaczęła zwijać włosy w ciasny koczek na karku, a gdy siostry orzekły, że wcale jej z tym nie do twarzy, odparła, że chce, żeby jej było nie do twarzy. Szczęśliwym trafem właśnie w Instytucie Sztuki nawiązała się jej piękna przyjaźń z Eleonorą Stoddard. Ewelina miała tego dnia na sobie nowy popielaty kapelusz, który, sądziła, był zupełnie jak z portretu Maneta, gdy wdała się w rozmowę z niezwykle interesującą dziewczyną. Wróciła do domu tak podekscytowana, że musiała o tym napisać George’owi, który był w internacie. Poinformowała go, że po raz pierwszy w życiu spotkała dziewczynę, która naprawdę czuje malarstwo i z którą można naprawdę porozmawiać. A przy tym naprawdę coś robi i jest taka niezależna, i opowiada tak komicznie. Ostatecznie, skoro los odmówił jej miłości, może prze-cież oprzeć swoje życie na p i ę k n e j przyjaźni. Życie w Chicago zrobiło się teraz takie przyjemne, że Ewelina wcale nie miała ochoty wyjeżdżać z całą rodziną w roczną podróż po Europie, dokąd doktor Hutchins wybierał się od tylu lat. Ale Nowy Jork, zaokrętowanie na parowiec „Baltic”, wypełnianie etykietek na kufry i śmieszny zapach apartamentu na statku pozwoliły jej o wszystkim zapomnieć. Mieli niespo-kojny rejs, parowiec mocno bujał, ale jadali przy stole kapitańskim i kapitan, jowialny Anglik, podtrzymywał ich bardzo na duchii, tak że nie opuścili prawie żadnego posiłku. Wylądowali w Liverpoolu z dwudziestoma trzema sztukami bagażu, ale w drodze do Londynu zgubili podręczną apteczkę w rzemiennym uchwycie i całe pierwsze przedpołudnie stracili na odbie-ranie jej z Biura Rzeczy Znalezionych na Saint Pancras . W Londynie przez cały czas była mgła. Ewelina wybrała się z Georgem obejrzeć marmury Elgina i Tower , jedli lunche w restauracjach ABC i mieli masę frajdy z jeżdżenia metrem. Doktor Hutchins pozwolił im się zatrzymać tylko na dziesięć dni w Paryżu, gdzie większość czasu spędzili na wycieczkach za miasto dla obejrzenia katedr. Niewiele brakowało, by Notre Dame, Rheims, Beauvais i Chartres ze swymi kolorowymi witrażami, zapachem kadzidła w chłodzie kamiennych mu-rów i wysokimi szarymi posągami o długich twarzach nawróciły Ewelinę na katolicyzm. Z Paryża mieli zarezerwowany przedział pierwszej klasy aż do Florencji, zabrali z sobą kosz z kurczakami na zimno i całą baterię flaszek wody mineralnej Świętego Galmiera i gotowali w drodze herbatę na małej maszynce spirytusowej. W zimie dużo padało, willa była zimna, dziewczynki bez przerwy skakały sobie do oczu, a we Florencji nie było chyba nikogo prócz tabunów starych Angielek; tyle że Ewelina ryso-wała z natury i przeczytała Gordona Craiga . Nie miała żadnych adoratorów, bo nie cierpia-ła Włochów o nazwiskach jak z Dantego, którzy się kręcili koło Adelaidy i Margaret w złudnej nadziei, że są one posażnymi pannami. W sumie Ewelina była rada, że wraca z mamusią do domu trochę wcześniej od reszty rodziny, która miała jeszcze jechać do Grecji. Wsiadły we dwie w Antwerpii na parostatek „Kroonland”. Ewelinie zdawało się, że to naj-szczęśliwsza chwila w jej życiu, gdy poczuła pod nogami drżenie pokładu, a w uszach zabu-czała jej przeciągle syrena. Pierwszego wieczora mamusia nie zeszła do jadalni i Ewelina strasznie się wstydziła pod-chodząc sama do stołu, tak że dopiero przy zupie zorientowała się, iż siedzący naprzeciwko niej młodzieniec jest Amerykaninem, i to przystojnym. Miał niebieskie oczy i niechlujne kę-dzierzawokonopne włosy. Cudownie było usłyszeć, że jest z Chicago. Nazywał się Dirk McArthur i studiował rok w Monachium, ale jak sam mówił, czmychnął, żeby go nie zdążyli wyrzucić. Zaprzyjaźnili się z Ewelina od razu i odtąd cały statek do nich należał. Rejs mieli balsamiczny jak na kwiecień. Grali w krążki, w serso i spędzali dużo czasu na dziobie przy-glądając się, jak gładkie fale Atlantyku marszczą się i rozstępu ją przed parowcem. Pewnej księżycowej nocy, gdy księżyc podskakując za każdym susem walczącego z nieprzyjemną martwą falą „Kroonlandu” uciekał na zachód w nawiewanym od rufy pyle wodnym, wdrapali się we dwójkę na bocianie gniazdo. To dopiero była przygoda; Ewelina nie chciała się zdradzić, że ma duszę na ramieniu. Na górze nie było obserwatora, tylko oni dwoje kołysani zawrotnie w zacisznym brezentowym pokrowcu pachnącym lekko marynar-skimi fajkami. Kiedy Dirk objął ją ramieniem, Ewelinie zawirowało w głowie. Nie może mu pozwolić. – Raju, jesteś równa dziewczyna, Ewelino – powiedział zdławionym głosem. – Jeszcze nigdy nie spotkałem porządnej panienki, która by była dobrym kompanem. Sama nie wiedząc kiedy, obróciła ku niemu twarz. Ich policzki się zetknęły i nim się spo-strzegła, Dirk przysunął wargi i cmoknął ją twardo w usta. Żachnęła się i odepchnęła go z całej siły. – Co ty, chcesz mnie wyrzucić za burtę? – zapytał ze śmiechem. – Posłuchaj, Ewelino, nie dałabyś mi takiego małego, maciupeńkiego buziaczka na dowód, że się nie gniewasz? Tej nocy jesteśmy tylko sami we dwoje na całym wielkim Atlantyku. Cmoknęła go trwożnie w brodę. – Wiesz, lubię cię, Ewelino. Jesteś morowa dziewczyna. Uśmiechnęła się do niego i nagle znalazła się w jego ciasnym uścisku, na nogach miała jego twarde silne nogi, na plecach jego wędrujące palce, jego wargi próbowały rozchylić jej wargi. Udało jej się oderwać usta. – Nie, nie, proszę cię, nie – usłyszała swój cienki kruchy głosik. – Już dobrze, przepraszam. Nic więcej na siłę, jak babcię kocham, Ewelino. Ale sama ro-zumiesz, jesteś najładniejszą dziewczyną na statku... co ja mówię, na świecie... no i wiesz, co mężczyzna czuje. Zaczął schodzić pierwszy. Spuszczając się przez otwór w dnie bocianiego gniazda Eweli-na poczuła ogarniający ją zawrót głowy. Spadała. Jego ramię zacisnęło się silnie wokół jej pasa. – Nic się nie stało, dziecko, noga ci się obsunęła – słyszała nad uchem szorstki głos. – Nie bój się, trzymam cię. W głowie jej wirowało, ręce i nogi odmawiały posłuszeństwa; z daleka dochodził jej pi-skliwy głosik: – Nie upuść mnie, Dirk, nie upuść mnie. Kiedy wreszcie zeszli po drabince na pokład, Dirk oparł się o maszt. – Uff – westchnął z głębi piersi – ale mi napędziłaś stracha, panienko. – Przepraszam – powiedziała. – To było głupie z mojej strony, zachowałam się jak smar-kula. Musiałam chyba zemdleć na chwilę. – Raju, nie powinienem cię był brać na górę. – Dobrze zrobiłeś – odparła Ewelina i czując, że się czerwieni, puściła się biegiem przez główny pokład i na dół do kabiny pierwszej klasy, gdzie musiała opowiedzieć mamusi ba-jeczkę, w jaki sposób podarła pończochę. Nie spała tej nocy, tylko leżała z otwartymi oczami na koi nasłuchując odległego rytmu maszyn, skrzypienia statku i dochodzącego przez otwarty iluminator chlupotu bełtanych fal. Na policzku ciągle czuła miękkie muśnięcie jego twarzy, na plecach nagłe sprężenie jego ra-mienia. Wiedziała już, że jest śmiertelnie zakochana w Dirku, i pragnęła, by jej się oświad-czył. Ale następnego przedpołudnia pochlebiło jej bardzo, gdy sędzia Ganch, wysoki szpako-waty jurysta z Salt Lake City, o młodej rumianej twarzy i pełnym werwy sposobie bycia, przysiadł w nogach jej leżaka i opowiadał przez długie godziny o swoich młodych latach na Zachodzie, o swoim nieszczęśliwym małżeństwie, o polityce, o Teddym Roosevelcie i o partii progresywnej . Wolałaby towarzystwo Dirka, ale czuła się ładna i podekscytowana widząc, jak Dirk przechadza się nie opodal z nosem na kwintę, podczas gdy ona słuchała historyjek sędziego Gancha. Pragnęła, żeby ta podróż nigdy się nie skończyła. Po powrocie do Chicago widywała często Dirka McArthura. Całował ją zawsze na dobra-noc, gdy ją odwoził do domu, tulił ją ciasno w tańcu, czasami brał ją za rękę i mówił, jaka z niej sympatyczna dziewczyna, ale jakoś nigdy nie wspominał o małżeństwie. Raz spotkała Sally Emerson na zabawie, na którą się wybrała z Dirkiem, i musiała przyznać, że zarzuciła malowanie, na co Sally Emerson zrobiła taką zawiedzioną minę, że Ewelina mało się nie za-padła pod ziemię ze wstydu i zaczęła czym prędzej opowiadać o Gordonie Craigu i o wysta-wie Matisse’a, którą widziała w Paryżu. Sally Emerson była już na wychodnym, obok czekał młody człowiek, który zaprosił Ewelinę do tańca. Sally Emerson ujęła Ewelinę za rękę ze słowami: „Ależ, Ewelino, nie zapominaj, jakie nadzieje w tobie pokładamy” – i gdy po chwili Ewelina zaczęła tańczyć, w głowie szumiały jej ideały głoszone przez Sally Emerson i myśl, za jaką cudowną osobę ona sama zawsze ją uważała. Jednakże później, gdy Dirk odwoził ją do domu, wszystkie te myśli wywietrzały jej z głowy w oślepiającym blasku reflektorów, w warkocie motoru, w potężnych zrywach wy-skakującego do przodu automobilu, w uścisku ramienia Dirka na plecach i przemożnej sile pchającej ich na siebie przy braniu wirażów. Była upalna noc, pędzili przez nie kończące się identyczne przedmieścia na zachód, w stronę prerii. Ewelina wiedziała, że powinna wracać do domu, bo wszyscy przyjechali już z Europy i na pewno zauważą jej spóźniony powrót, ale nic nie mówiła. Dopiero kiedy Dirk zatrzymał auto, spostrzegła, że jest bardzo pijany. Wyciągnął flaszkę i zaproponował jej łyczek. Potrząsnęła głową. Stali koło pobielanej stodoły. W odblasku reflektorów jego koszula, twarz, zwichrzone włosy, wszystko było kredowo bia-łe. – Nie kochasz mnie, Dirk – powiedziała. – Ależ kocham, kocham cię bardziej niż kogokolwiek... z wyjątkiem siebie. Widzisz, taka już ze mną bieda, że najbardziej kocham siebie. Przesunęła mu palcami po włosach. – Głuptas jesteś, wiesz? – Au! – syknął. Zaczynało padać, więc zawrócił i popędzili z powrotem w stronę Chicago. Nigdy potem Ewelina nie mogła sobie uzmysłowić, gdzie się roztrzaskali. Pamiętała tylko, jak się wyczoł-gała spod siedzenia – nie była ranna, ale suknię miała w strzępach – i podniósłszy oczy zoba-czyła strugi deszczu w światłach automobilów, które się zatrzymywały po obu stronach szosy. Dirk siedział na błotniku auta, które się pierwsze zatrzymało. – Nic ci się nie stało, Ewelino? – zawołał drżącym głosem. – Nic, tylko suknia jest do wyrzucenia. Krwawił z głębokiego cięcia na czole i tulił jedno ramię do ciała, jakby mu było zimno. Potem zaczął się jeden wielki koszmar, telefonowanie do tatka, odwożenie Dirka do szpitala, wymykanie się reporterom, dzwonienie do pana McArthura, żeby się zakrzątnął i nie dopuścił do opisania jej w porannych gazetach. Była ósma rano upalnego wiosennego dnia, gdy wresz-cie dotarła do domu w mackintoshu jednej z sióstr szpitalnych narzuconym na podartą wie-czorową suknię. Cała rodzina siedziała przy śniadaniu. Nikt się nie odzywał. W końcu tatko wstał i podszedł z serwetką w dłoni. – Moja droga, nie będę teraz mówił o twoim zachowaniu się, żeby nie wspomnieć już o bólu i wstydzie, jaki nam sprawiłaś. Powiem tylko tyle, że sprawiedliwości stałoby się za-dość, gdybyś doznała poważnych obrażeń w podobnej eskapadzie. Idź teraz na górę odpo-cząć, jeśli sumienie ci pozwoli. Ewelina poszła na górę, zamknęła się na dwa spusty i szlochając rzuciła na łóżko. Nim się obejrzała, mamusia i siostry wyekspediowały ją do Santa Fe, gdzie był tylko kurz i upał, których Ewelina nie cierpiała. Ciągle nie mogła zapomnieć o Dirku. Zaczęła opowia-dać na prawo i na lewo, że wierzy w wolną miłość, i godzinami leżała w pokoju na łóżku czy-tając Swinburne’a i Laurence’a Hope albo rojąc, że Dirk jest z nią. Doprowadziła się do tego, że czuła jego natrętne palce wędrujące po krzyżu i jego usta tak jak owego wieczora w bocianim gnieździe na „Kroonlandzie”. Doznała niemal ulgi, gdy zapadła na szkarlatynę i na osiem tygodni odizolowano ją od świata w zakaźnym skrzydle szpitala. Wszyscy przysy-łali jej kwiaty, a ona leżała i czytała książki o rysunku i dekoracji wnętrz albo malowała akwarele. Kiedy w październiku wróciła do Chicago na wesele Adelaidy, miała bladą dorosłą twarz. Całując ją na powitanie Eleonora wykrzyknęła: „Ależ, moja droga, zrobiłaś się oszałamiająco piękna!”. Ale Ewelinie jedno było w głowie: żeby się wreszcie zobaczyć z Dirkiem i mieć to już za sobą. Minęło jednak parę dni, nim doszło do spotkania, bo tatko zadzwonił do Dirka, żeby mu zabronić pokazywania się u nich w domu i okropnie się pokłócili przez telefon. Umówili się w hallu hotelu Drake i Ewelina od pierwszego spojrzenia nie miała wątpliwości, że Dirk się lampartuje, odkąd go ostatni raz widziała. Teraz też był trochę wstawiony. Miał tak niepewną chłopięcą minę, że Ewelinie łzy stanęły w oczach. – No, jak tam nasz Barney Oldfield ? – zapytała ze śmiechem. – Nędznie. Raju, ale ty wyglądasz, Ewelino. Oszałamiająco. Wiesz co, idą „Szaleństwa 1914”, wielki szlagier z Nowego Jorku. Mam bilety, nie poszłabyś ze mną? – Oczywiście, to pysznie. Zamówił najdroższe dania z karty, do tego szampana. Ewelinę dusiło coś za gardło, nie mogła nic przełknąć. Musi mu to powiedzieć, nim się do reszty upije. – Słuchaj, Dirk. Może kobiecie nie wypada zadawać takich pytań, ale to wszystko jest już dłużej nie do zniesienia. Sądząc po twoim zachowaniu się na wiosnę, myślałam, że mnie lu-bisz, więc... jak dalece mnie lubisz? Chcę wiedzieć. Dirk odstawił kieliszek, cały czerwony na twarzy. Zrobił głęboki wdech, po czym powie-dział: – Rozumiesz, Ewelino, ja nie jestem z tych, co się żenią. Zabawić się i cześć to bardziej w moim stylu. Nic na to nie poradzę, taki już jestem. – Och, nie chcę się przecież za ciebie wydawać. – Głos odmówił jej posłuszeństwa i załamał się piskliwie. Zachichotała. – Nie chcę wcale, żebyś mnie sprowadzał na uczciwą drogę. Bo niby dlaczego? – Mogła się teraz roześmiać bardziej naturalnie. – Zapomnijmy o tym. Nie będę ci już więcej dokuczała. – Morowa z ciebie dziewczyna, Ewelino. Od początku wiedziałem, że jesteś morowa dziewczyna. Gdy wchodzili do sali teatralnej, był taki wstawiony, że musiała go w przejściu ująć pod łokieć, żeby się nie zataczał. Orkiestra, blichtr kolorów, podrygi girlasek, wszystko zdawało się dotykać otwartej rany w jej ciele i całe przedstawienie było jak cukierek na bolący ząb. Na dodatek Dirkowi nie zamykały się usta. – Widzisz tę girlsę, drugą od lewej w tylnym rzędzie? To Kicia Frothingham, rozumiesz, Ewelino? Ale jedno ci mogę powiedzieć: nigdy pierwszy nie sprowadziłem dziewczyny na złą drogę. Czego jak czego, ale tego nie mam sobie do wyrzucenia. W końcu przyszła bileterka i poprosiła, żeby nie rozmawiał tak głośno, bo przeszkadza innym oglądać przedstawienie. Dał jej dolara i obiecał, że będzie już cicho jak myszka, jak mała myszka pod miotłą, po czym nagle zasnął. Po pierwszym akcie Ewelina powiedziała, że musi wracać do domu, bo lekarze kazali jej bardzo dużo spać. Uparł się odwieźć ją taksówką pod same drzwi, po czym pojechał z powrotem do teatru i do swojej Kici, a Ewelina leżała przez całą noc z otwartymi oczami i patrzyła w okno. Rano zeszła pierwsza na śniadanie i gdy tylko zjawił się tatko, oznajmiła, że musi zacząć pracować, i zapytała, czyby jej nie pożyczył tysiąca dolarów na założenie firmy dekoratorskiej. Firma, gdy ją założyła do spółki z Eleonorą Stoddard, nie przynosiła jednak spodziewa-nych dochodów, Eleonora zaś okazała się na dłuższą metę trudna we współżyciu. Ale pozna-wały mnóstwo interesujących ludzi, chodziły na przyjęcia, premiery i wernisaże, w ogóle Sal-ly Emerson dbała, żeby były w kursie życia towarzyskiego Chicago. Eleonora utyskiwała wprawdzie, że młodzi ludzie, którymi Ewelina się otacza, są z reguły bez centa i zamiast na dobro trzeba ich zapisywać na straty firmy, Ewelina jednak wierzyła, że się kiedyś wybiją i będą sławni, i gdy Freddie Seargeant, z którym było zawsze tyle kłopotów i któremu wciąż trzeba było pożyczać pieniędzy, rzeczywiście ściągnął je do Nowego Jorku do współpracy przy „Powrocie na rodzinną glebę” , Ewelina triumfowała tak, że była bliska zakochania się w nim. Freddie kochał się w niej od dawna bez pamięci i Ewelina nie wiedziała, co z tym fantem zrobić. Był poczciwy, bardzo go lubiła, jednak nie mogła sobie wyobrazić małżeństwa z nim, a nie porywał jej aż tak, by chciała z nim mieć pierwszy w życiu romans. Ale chętnie przesia-dywała w jego towarzystwie gadając do późna nad szprycerem z reńskiego z wodą selcerską w kawiarni u Brevoorta, gdzie zawsze było tyle ciekawych osób. Patrzyła na niego przez wi-jącą się smużkę dymu papierosowego i rozważała, czy zdecydować się na ten romans, czy też nie. Freddie był wysokim szczupłym mężczyzną koło trzydziestki, z lekko przyprószonymi siwizną gęstymi czarnymi włosami i pociągłą bladą twarzą. Miał dystyngowane maniery tro-chę jak z powieści i używał szerokiego angielskiego „a”, tak że ludzie często myśleli, iż jest z tych dobrych Seargeantów z Back Bay i wychowywał się w Bostonie. Któregoś wieczoru zaczęli snuć plany przyszłości własnej i amerykańskiego teatru. Jeśli zdobędą poparcie finansowe, otworzą teatr ze stałym repertuarem i będą wystawiali oryginal-ne sztuki amerykańskie. On będzie amerykańskim Stanisławskim, ona amerykańską lady Gregory , a może również amerykańskim Bakstem . Kiedy kawiarnię zamykano, Ewelina powiedziała mu, żeby wszedł tylnymi schodami do jej pokoju. Była okropnie przejęta, że bę-dzie w pokoju hotelowym sama z młodym mężczyzną, i napawała się myślą o zgorszeniu Eleonory, gdyby się o tym dowiedziała. Zapalili papierosa i rozmawiali chwilę z roztargnieniem o teatrze, zanim Freddie zdecydował się objąć ją wpół i pocałowawszy za-pytać, czy może zostać na noc. Pozwoliła mu się całować myśląc cały czas o Dirku i w końcu odparła, że nie, błaga go, nie tym razem, a on był cały skruszony i ze łzami w oczach prosił o przebaczenie, że zbrukał taką piękną chwilę. Odparła, że ona wcale tak nie myśli i żeby przyszedł rano, to zjedzą ra-zem śniadanie. Kiedy wyszedł, żałowała trochę, że mu nie kazała zostać. Ciało świerzbiało ją jak wtedy, gdy Dirk brał ją w ramiona, i strasznie chciała wiedzieć, jak to jest kochać się z mężczyzną. Wzięła zimną kąpiel i poszła do łóżka. Gdy się rano przebudzi i zobaczy Freddiego, zdecydu-je, czy się w nim kocha. Ale rano dostała depeszę wzywającą ją do domu. Tatko był bardzo chory na cukrzycę. Freddie wsadził ją do pociągu. Spodziewała się, że rozstanie z nim roz-stroi ją zupełnie, ale jakoś jej nie rozstroiło. Doktorowi Hutchinsowi polepszyło się wkrótce na tyle, że Ewelina mogła go zawieźć do Santa Fe na rekonwalescencję. Mamusia też była przeważnie cierpiąca, Margaret i Adelaida powychodziły już obie za mąż, George przyjął pracę za granicą w Hooverowskim Komitecie Pomocy dla Belgii , tak że Ewelinie nie pozostało nic innego, jak wziąć na siebie opiekę nad rodzicami. Rok spędzony w Santa Fe był nieszczęśliwy i senny pomimo rozległych widmo-wych krajobrazów, wycieczek konnych i malowania akwareli Meksykańczyków i indiańskich braci penitentów . Snując się po domu wydawała dyspozycje kucharce, doglądała gospodar-stwa, irytowała się na głupotę służących, spisywała bieliznę do prania. Jedynym poznanym w Santa Fe człowiekiem, w którego towarzystwie czuła, że żyje, był Jose O’Riely. Pomimo irlandzkiego nazwiska był to wysoki młody Hiszpan o tabaczkowej cerze i ciemnozielonych oczach, który z niewiadomych przyczyn ożenił się z tęgą Meksykan-ką rodzącą mu co dziewięć miesięcy nowego wrzeszczącego brązowego bachora. Był mala-rzem, ale utrzymywał się z dorywczych prac ciesielskich i pozowania, gdy się nadarzała oka-zja. Ewelina wdała się z nim w rozmowę, gdy któregoś dnia malował drzwi garażu, i poprosiła go o pozowanie. Przez cały czas zezował na pastel, nad którym pracowała i powtarzał, że to kicz, aż się w końcu pobeczała. Zaczął ją przepraszać swoją drętwą an-gielszczyzną i pocieszać, żeby się nic nie martwiła, bo ma talent i on ją nauczy rysować. Za-brał ją do swojego domu, brudnej ciasnej budy w meksykańskiej dzielnicy miasta, i przedstawiwszy żonie Loli, która zmierzyła ją spłoszonymi podejrzliwymi czarnymi oczami, pokazał jej swoje prace, wielkie malowane na tynku retablos przypominające włoskie pry-mitywy. – Widzi panienka, ja maluję martirów, ale nie chrześcijańskich – powiedział. – Ja maluję martirów eksploatacji klasy robotniczej. Lola tego nie rozumie. Ona chce, żeby ja malował bogate panie, takie jak panienka, i żeby ja zarabiał kupę piniędzy. Co panienka myśli jest lep-sze? Ewelina się zaczerwieniła. Nie miała ochoty być zaliczana do bogatych pań. Ale malowi-dła zrobiły na niej wielkie wrażenie i obiecała je zareklamować wśród swoich przyjaciół; była pewna, że odkryła geniusza. O’Riely był wdzięczny i nie chciał odtąd brać pieniędzy za pozowanie i korektę jej prac, natomiast pożyczał od czasu do czasu drobne sumy jako przyjaciel. Jeszcze nim się zaczął do niej zalecać, Ewelina zdecydowała, że tym razem musi przeżyć prawdziwy romans. Zwariuje, jeśli w najbliższym czasie nic jej nie spotka. Największą trudnością było znalezienie bez-piecznego miejsca do schadzek. Jej pracownia mieściła się tuż za domem i tatko, mamusia albo jacyś znajomi wpadający czasami z wizytą mogli ich w każdej chwili zaskoczyć. Poza tym Santa Fe było małym miastem i ludzie już zaczynali zwracać uwagę, że O’Riely tak czę-sto przychodzi do jej pracowni. Aż pewnej nocy, gdy szofer Hutchinsów gdzieś pojechał, wdrapali się do jego pokoiku nad garażem. Było tam ciemno choć oko wykol i pachniało zatęchłymi fajkami i brudną odzieżą. Ewelina z przerażeniem stwierdziła, że nie panuje nad sobą; czuła się jak pod narko-zą. Josego zaskoczyło, że była dziewicą, zachował się bardzo subtelnie i delikatnie, prawie ze skruchą. Ale leżąc w jego ramionach na łóżku szofera, Ewelina nie doznała nic z oczekiwanego uniesienia; miała uczucie, jakby to wszystko wydarzyło się już kiedyś przed-tem. Później leżeli długo rozmawiając intymnym szeptem. Jego stosunek zmienił się, trakto-wał ją teraz z pobłażliwą powagą jak małą dziewczynkę. Oświadczył, że nie życzy sobie wię-cej takich ukradkowych spotkań po kątach, to ubliża ich godności. Znajdzie jakieś miejsce, gdzie będą się mogli spotykać otwarcie, na powietrzu, w słońcu, nie jak przestępcy. Chce ją rysować, jej piękne smukłe ciało będzie natchnieniem dla jego malarstwa, no i te jej rozkosz-ne krągłe piersiątka. Potem obejrzał ją dokładnie, czy nie ma pogniecionej sukienki i kazał jej uciekać do domu, do łóżka. Tylko przedtem musi pomyśleć o koniecznych środkach ostroż-ności, jeśli nie chce mieć dziecka, chociaż on osobiście byłby dumny, gdyby mu urodziła dziecko, tym bardziej, że jest dość bogata, by je wychować. Myśl o dziecku sparaliżowała ją, uważała, że jest nieokrzesany i bez serca, żeby mówić o tym tak lekko. Przez całą zimę spotykali się kilka razy tygodniowo w małej opuszczonej chatce z dala od szlaku w zagłębieniu niewielkiego kanionu za miastem. Ona przyjeżdżała konno, on przycho-dził pieszo inną drogą. Nazywali to swoją bezludną wyspą. Aż któregoś dnia Lola zajrzała do jego teki i znalazła setki szkiców jednej i tej samej nagiej dziewczyny. Roztrzęsiona i jazgocząca, z włosami opadającymi na twarz, przyleciała w te pędy do Hutchinsów z pogróżkami, że jak złapie Ewelinę, to ją zakatrupi. Doktor Hutchins był jak rażony gromem, ale Ewelina, choć całkiem zdrętwiała z przerażenia, zdołała zachować spokój i powiedziała tatkowi, że tak, pozwoliła się rysować O’Riely’emu, ale nic więcej między nimi nie było, a jego żona jest głupią ciemną Meksykanką i nie mieści jej się w głowie, że mężczyzna i kobieta mogą być sami w pracowni i niekoniecznie musi dojść między nimi do jakichś zdrożności. Tatko złajał ją, że jest taka nierozważna, ale uwierzył i jakoś udało im się utrzy-mać wszystko w tajemnicy przed mamusią. Jednakże Josego widziała potem już tylko raz. Wzruszył ramionami i powiedział, że nic na to nie poradzi, nie zostawi przecież żony i dzieci na pastwę głodu; jest biedny i musi z nimi żyć, mężczyzna potrzebuje kobiety, żeby mu gotowała i pracowała na niego, nie będzie prze-cież żył samym rysowaniem romantycznych aktów, musi także jeść, a Lola mimo że taka głu-pia i brudna, jest w gruncie rzeczy poczciwą kobietą i przyrzekł jej, że nie zobaczy się więcej z Eweliną. Ewelina odwróciła się na pięcie, nim jeszcze skończył mówić. Rada była, że może wskoczyć na konia i odjechać galopem. OKO KAMERY (31) materac przykryty narzutą od Vantine’a tworzy sofę w atelier artystki fotografki siedzi-my wszyscy na sofie albo na poduszkach na podłodze i aktor Anglik o długiej szyi czyta ryt-micznie „Pieśń nad pieśniami” artystka fotografka w napierśnicach i jedwabnych pantalonach tańczy rytmicznie „Pieśń nad pieśniami” szczupła dziewczyna w różowym która jest tancerką klasyczną pląsa z piszczałkami a fotografka o włosach farbowanych henną tańczy rytmicznie „Pieśń nad pieśniami” w bardziej orientalnym stylu z podrygami pępka i szczękiem napier-śnic Obłóżcie mię kwieciem, osypcie mię jabłki; boć mdleję od miłości. Lewica jego pod głową moją, prawica jego obłapi mię . ustępująca ze sceny aktorka która mieszkała piętro wyżej wydała przeraźliwy krzyk po-tem drugi Włamywacze włażą przez okna O Boże napastują ją my mężczyźni wbiegamy po schodach biedna kobieta dostała ataku histerii Nie to mieszkanie na schodach pełno tajniaków pod dom podjeżdża tyłem policyjna karetka Dobrze dobrze mężczyźni na jedną stronę kobiety na drugą co to w ogóle za spelunka? Tajniaki wspinają się po drabinkach przeciwpożarowych tajniaki pakują się przez wszystkie okna tajniaki wysypują się z kuchenki fotografka o farbowanych włosach owinięta w portierę trzyma ich na dystans wymachuje telefonem Czy to biuro prokuratora okręgowego? Pan Wickersham? przykre nieporozumienie paru przyjaciół mała melorecytacja z tańcami w najbrutalniejszy sposób wybitna aktorka piętro wyżej dostała ataku histerii proszę panie komisarzu prokurator okręgowy chce z panem mówić on panu po-wie kim jestem i kim są moi przyjaciele tajniaki zmywają się cichcem karetka odjeżdża z brzękiem na drugą ulicę Anglik aktor peroruje Tylko najwyższym wysiłkiem woli hamowa-łem się od wybuchu świnie jedne jestem straszny kiedy wpadnę w gniew straszny konsul tu-recki z przyjaciółką którzy przyszli incognito strona walcząca Departament Sprawiedliwości szpiegostwo huzia na radykałów i germanofilów wymknęli się po cichu a my dwaj zbiegamy po schodach i pomaszerowaliśmy szybko w dół Manhattanu przeprawiliśmy się promem do Weehawken tej nocy była olbrzymia mgła wielkie ślepe cielska parostatków sunęły niezdar-nie w dole zatoki buczały syreny na dziobie promu wciągaliśmy w płuca zatęchły podmuch rzeki rozprawialiśmy głośno prychaliśmy śmiechem ze spokojnych ulic Weehawken pną się we mgłę niewiarygodne pochyłe wiadukty EWELINA HUTCHINS Myślała, że oszaleje, dopóki nie wsiadła wreszcie w pociąg mający ją zawieźć z powrotem na Wschód. Rodzice zgodzili się ją puścić dopiero, gdy im pokazała depeszę, o której wysłanie poprosiła telegraficznie Eleonorę. Kazała sobie w niej zaofiarować wysokie pobory w firmie dekoratorskiej Eleonory i powiedziała, że taka okazja nie trafi się drugi raz, więc musi korzystać; zresztą George przyjeżdża przecież niedługo na urlop, więc nie będą zupełnie sami. Pierwszej nocy leżała z otwartymi oczami na dolnym łóżku slipingu, nieprzy-tomna ze szczęścia w świście powietrza za oknami i spiesznym łomocie kół o szyny. Ale za Saint Louis zaczęła się truć myślą, że jest w ciąży. Przyjechała do Nowego Jorku w panicznym strachu. Dworzec Grand Central wydał jej się olbrzymi, pełen bezosobowych twarzy odprowadzających ją spojrzeniami, gdy się przepycha-ła przez tłum w ślad za czerwoną czapką bagażowego, który niósł jej sakwojaż. Bała się, że zemdleje, nim dojdzie do taksówki, potem podczas jazdy w dół Manhattanu podskoki auto-mobilu i dzwoniący w uszach ruch uliczny przyprawiały ją o zawrót głowy i mdłości. U Brevoorta napiła się przede wszystkim kawy. Rumiane słoneczko świeciło przez wysokie okna, sala miała ciepły restauracyjny zapach; poczuła się trochę lepiej. Poszła zatelefonować do Eleonory. Francuska służąca powiedziała jej, że mademoiselle jeszcze śpi, ale jak tylko się przebudzi, nie omieszka jej powiadomić, kto dzwonił. Potem zatelefonowała do Freddiego, który wydawał się bardzo uradowany jej powrotem i powiedział, że zaraz do niej przyjedzie, tylko niestety musi się dostać aż z Brooklynu. Ujrzawszy Freddiego, poczuła się, jakby w ogóle nie wyjeżdżała. Freddie miał już prawie ugadanego producenta baletu opartego na podaniach Majów, był w trakcie przygotowań no-wej komedii muzycznej i chciał, żeby Ewelina zaprojektowała do niej kostiumy. Ale był bar-dzo złej myśli co do perspektyw wojny z Niemcami i liczył się z tym, że jako pacyfista wylą-duje pewno w więzieniu, chyba żeby wybuchła rewolucja. Ewelina opowiedziała mu o swoich dyskusjach z Josem O’Riely, który jest wielkim malarzem, i oświadczyła, że sama jest chyba anarchistką. Freddie nachmurzył się i zapytał, czy aby się w tym O’Rielym nie zadurzyła, na co ona oblewając się rumieńcem zaprotestowała, że skądże znowu, i Freddie uznał, że jest sto razy ładniejsza niż przed rokiem. Pojechali razem do Eleonory, której dom na Trzydziestej Którejś Wschodniej Ulicy miał bardzo elegancki i dostatni wygląd. Eleonora, siedząc w łóżku, załatwiała korespondencję. Była starannie uczesana, miała na sobie różowy satynowy peniuar wykończony koronką i gronostajami. Wypili z nią kawę z gorącymi bułeczkami, które jej służąca z Martyniki sama piekła. Eleonora była zachwycona, że znowu widzi Ewelinę i że Ewelina tak dobrze wygląda, i bardzo tajemnicza co do swoich interesów i w ogóle. Powiedziała, że jest o krok od zostania producentką teatralną, i ciągle powtarzała, że jej doradca finansowy to, jej doradca finansowy tamto, aż Ewelina nie wiedziała, co o tym myśleć; ale było rzeczą oczywistą, że powodzi jej się znakomicie. Ewelina chciała ją spytać, co wie o świadomym macierzyństwie, ale jakoś do tego nie doszło, i może lepiej, bo gdy tylko rozmowa zeszła na wojnę, natychmiast się pokłó-ciły. Po południu Freddie wziął ją ze sobą na herbatę do podżyłej damy, która mieszkała na Ósmej Zachodniej Ulicy i była zagorzałą pacyfistką. Mieszkanie było pełne dyskutujących starszych państwa oraz młodych mężczyzn i kobiet szepczących coś do siebie z ważnymi mi-nami. Ewelina wdała się w rozmowę z młodym człowiekiem o zapadłych policzkach i błyszczących oczach, nazwiskiem Don Stevens. Freddie spieszył się na próbę, a ona została zagadana z Donem Stevensem i nagle okazało się, że wszyscy goście już powychodzili, a oni są sami z gospodynią, tęgą dychawiczną nadskakującą kobietą, którą Ewelina uznała za nie-znośną. Pożegnała się i wyszła, ale ledwo wydostała się na ulicę, gdy Stevens dopędził ją na swoich długich chudych nogach, wlokąc za sobą paltot. – Gdzie pani się wybiera na kolację, Ewelino Hutchins? Ewelina odrzekła, że jeszcze nie wie, i po chwili jadła z nim we włoskiej restauracji na Trzeciej Ulicy. Don Stevens, zmiatający szybko górę spaghetti i popijający zdrowo czerwo-nym winem, przedstawił ją kelnerowi imieniem Giovanni. – Giovanni jest maksymalistą tak jak ja – powiedział. – A ta młoda osoba podaje się za filozoficzną anarchistkę, ale szybko ją z tego wyleczymy. Stevens pochodził z Południowej Dakoty i od gimnazjalnych lat pracował w prowincjonalnych gazetach. Najmował się również jako robotnik rolny w rodzinnych stro-nach, brał udział w kilku akcjach wobblisowskich. Z niemałą dumą pokazał Ewelinie czerwo-ną kartę członka IWW. Do Nowego Jorku przyjechał pisać do „Calla” , ale właśnie złożył rezygnację, bo tak okropnie trzęsą portkami, oświadczył. Pisuje również do „Metropolitan Magazine” i do „Mas”, przemawia na mityngach antywojennych. Ale szkoda marzyć, żeby Ameryka wymigała się od udziału w tej wojnie; Niemcy zwyciężają, w całej Europie klasa robotnicza jest w stanie wrzenia, rewolucja w Rosji dała hasło do światowego przewrotu so-cjalnego i bankierzy dobrze o tym wiedzą, Wilson też; jedyny znak zapytania to, czy robotni-cy przemysłowi na Wschodzie oraz farmerzy i robotnicy sezonowi na Środkowym Zachodzie i Zachodzie przystaną na wojnę. Bo prasa jest przekupiona i ma zakneblowane usta, a Morganom nie pozostało nic innego jak doprowadzić do wojny albo zbankrutować. To naj-większy spisek w historii. Giovanni i Ewelina słuchali z zapartym tchem, Giovanni tylko rozglądał się od czasu do czasu nerwowo po sali, czy któryś z gości przy innych stolikach nie wygląda na szpicla. – Diabła tam, Giovanni, dawaj jeszcze jedną butelkę wina!– wykrzykiwał Don w środku długiej analizy lokat zagranicznych Kuhna, Loeba & Co , po czym pochylał się raptownie do Eweliny napełniając jej kieliszek. – Gdzie pani się kryła przez te wszystkie lata? Jak ja potrzebowałem takiej miłej dziewczyny jak pani! Zabawimy się dzisiaj na całego, to może być ostatnia kolacja w naszym życiu, za miesiąc może będziemy gnić w więzieniu albo stać pod ścianką, no nie, Giovanni? Giovanni zapomniał o gościach przy innych stolikach i w końcu gospodarz go objechał. Ewelina się zaśmiewała. Na pytanie Dona, z czego się tak śmieje, powiedziała, że sama do-brze nie wie, ale jest taki komiczny. – Kiedy to prawdziwy Armagedon , u diabła ciężkiego! – Ale zaraz potrząsnął głową. – Szkoda słów. Jeszcze się nie narodziła kobieta, która by miała zrozumienie dla idei. – Ależ ja wszystko doskonale rozumiem. To potworne. Nie wiem sama, co robić. – Ja też nie wiem, co robić – wybuchnął. – Nie wiem, czy walczyć przeciwko wojnie i iść do więzienia, czy też zaangażować się jako korespondent wojenny i obejrzeć sobie tę całą chryję. Gdyby człowiek mógł być pewny jakiegoś odzewu, to co innego, ale tak... A, diabła tam, chodźmy stąd. Kazał zapisać kolację na swój rachunek i poprosił Ewelinę o pożyczenie mu pół dolara na napiwek dla Giovanniego, bo nie ma centa przy duszy. Sama nie wiedząc kiedy, Ewelina wstąpiła z nim na ostatni kieliszek wina do zimnego zawalonego papierami pokoju na Patchin Place, do którego wchodziło się po trzech kondygnacjach brudnych drewnianych schodów. Po chwili Don zaczął się do niej dobierać, a na jej protesty, że przecież znają się dopiero od siedmiu godzin, wykrzyknął, że to jeszcze jeden głupi przesąd burżuazyjny, którego musi się raz na zawsze wyzbyć. Skorzystała z okazji i zapytała go o sposoby zapobiegania ciąży, na co on usiadł obok niej i przez pół godziny rozwodził się o tym, jaką wspaniałą kobietą jest Mar-garet Sanger i że świadome macierzyństwo to największe błogosławieństwo ludzkości od czasu wynalezienia ognia. Kiedy zaczął się do niej dobierać systematycznie po raz drugi, Ewelina chichocząc się i rumieniąc pozwoliła się rozebrać. Wróciła do swego pokoju u Brevoorta o trzeciej nad ranem, czując się słaba, grzeszna i zbrukana. Zażyła olbrzymią porcję rycyny i poszła do łóżka, ale nie zmrużyła oka do świtu, łamiąc sobie głowę, co powie Freddiemu; była z nim umówiona o jedenastej na małą kolacyjkę po próbie. Ale obawa, że jest w ciąży, zniknęła jak po przebudzeniu z koszmarnego snu. Wiosna była pełna snutych wespół z Eleonorą i Freddiem planów inscenizacji teatralnych i dekoracji wnętrz, z których nigdy nic nie wychodziło. Zresztą Ewelina coraz bardziej traciła serce do Nowego Jorku, bo przecież została wypowiedziana wojna, ulice roiły się od flag i uniformów i wszyscy dookoła dostawali patriotycznego hyzia wypatrując pod każdym łóż-kiem szpiegów i pacyfistów. Eleonora starała się o pracę w Czerwonym Krzyżu, Don Stevens zaciągnął się do Przyjacielskiej Pomocy . Freddie obwieszczał codziennie nowe postano-wienie, aż w końcu powiedział, że ostateczną decyzję poweźmie, gdy otrzyma kartę poboro-wą. Mąż Adelaidy pracował w Waszyngtonie w niedawno powołanej do życia Komisji Że-glugi . Tatko pisał Ewelinie co kilka dni, że Wilson jest największym prezydentem od cza-sów Lincolna. Czasami zaczynało jej się wydawać, że traci rozum, wszyscy dookoła byli tacy pomyleni. Kiedy podzieliła się tą myślą z Eleonorą, ta uśmiechnęła się z.wyższością i oznajmiła, że już zażądała nominacji Eweliny na zastępczynię w swoim biurze w Paryżu. – W twoim biurze w Paryżu? Eleonora skinęła głową. – Moja droga, godzę się bez względu na to, jaka to praca! – wykrzyknęła Ewelina. Eleonora odpłynęła pewnej soboty na pokładzie „Rochambeau”, a w dwa tygodnie póź-niej również Ewelina odpływała na „Touraine”. Był mglisty letni wieczór. Ewelinie było tak spieszno przeciąć więzy łączące ją z Ameryką, którą uważała za nie do zniesienia, że niemal szorstko przerwała pożegnania Adelaidy, Margaret oraz jej męża Billa, który dosłużył się właśnie majora szkoląc snajperów na Long Island. Parowiec miał już dwie godziny opóźnie-nia. Orkiestra grała w kółko „Tipperary”, „Aupres de ma blonde” i „La Madelon”. Po statku kręciło się mnóstwo młodych mężczyzn w najrozmaitszych uniformach, przeważnie pod do-brą datą. Niscy francuscy majtkowie z czerwonymi pomponami i dziecinnymi twarzami prze-krzykiwali się nawzajem gromkim nosowym bordelais . Ewelina spacerowała tam i z po-wrotem po pokładzie, aż ją rozbolały nogi. Zdawało jej się, że parowiec nigdy nie odbije. Z pirsu machał do niej bez przerwy Freddie, który się spóźnił, i Ewelina drżała, żeby nie zja-wił się przypadkiem Don Stevens. W ogóle obrzydzeniem napawało ją życie, które prowadzi-ła przez ostatnie lata. Zeszła do kabiny i zaczęła czytać „Le Feu” Barbusse’a , które przysłał jej Don. W końcu zasnęła, a kiedy szpakowata żylasta kobieta, która miała być jej towarzyszką podró-ży, obudziła ją swoją krzątaniną, od razu poczuła drżenie statku i stukot maszyn okrętowych. – Przespała pani kolację – powiedziała szpakowata kobieta. Nazywała się panna Eliza Felton i była ilustratorką książek dla dzieci. Do Francji jechała szoferować ciężarówkę. Z początku Ewelina uznała ją za nieznośną, ale w miarę jak upływały ciepłe dni rejsu, nawet ją polubiła. Panna Felton zadurzyła się w Ewelinie po uszy i zamęczała ją swoim towarzystwem, ale lubiła przy tym wino i wiedziała masę o Francji, gdzie przez długie lata uczyła się malarstwa w Fontainebleau za starych dobrych dni impresjonistów. Bardzo była rozgoryczona na Szwabów z powodu Rheims, Louvain i biednych małych dzieci belgijskich z poobcinanymi rączkami, zresztą miała w ogóle niskie mniemanie o męskich rządach i Wilsona nazywała tchórzem, Clemenceau – satrapą, a Lloyda Geor-ge’a – glistą. Śmiała się ze środków ostrożności przedsiębranych przeciwko atakowi Ubo-otów zapewniając, że statki Linii Francuskiej są absolutnie bezpieczne, bo podróżują nimi wszyscy niemieccy szpiedzy. Gdy wylądowały w Bordeaux, panna Felton okazała się bardzo pomocna. Zamiast jechać od razu do Paryża z całym personelem Czerwonego Krzyża i pracownikami organizacji cha-rytatywnych, zatrzymały się na dzień, by obejrzeć miasto. Szeregi popielatych osiemnasto-wiecznych kamieniczek były czarujące w nie kończącym się różanym letnim zmierzchu, i te wszystkie kwiaty na sprzedaż, grzeczna obsługa w sklepach, kraty o wyszukanych wzorach, wyśmienity obiad w Chapon Fin. Jedyną złą stroną trzymania się z Elizą Felton było to, że nie tolerowała żadnego mężczyzny. Nazajutrz pojechały dziennym pociągiem do Paryża i Ewelina ledwo powstrzymywała łzy uniesienia nad pięknem krajobrazu, domów, winnic i rzędów strzelistych topól. Na wszystkich stacjach było pełno małych żołnierzy w błękitnych uniformach, a uprzedzająco grzeczny starszy konduktor miał wygląd profesora uniwersytetu. Kiedy w końcu pociąg wśliznął się gładko w tunel, by wynurzyć się na Gare d’Orleans, Ewe-lina miała tak ściśnięte gardło, że nie mogła wykrztusić słowa. Zupełnie jakby po raz pierw-szy była w Paryżu. – Dokąd masz teraz zamiar jechać, moja droga? – zapytała panna Felton i dodała rzeczo-wo: – Widzisz, będziemy musiały same dźwigać swoje rzeczy. – No, chyba muszę się przede wszystkim zameldować w Czerwonym Krzyżu. – Dzisiaj już na to za późno, możesz mi wierzyć. – Więc spróbuję zadzwonić do Eleonory. – Możesz z równym powodzeniem próbować wskrzeszania zmarłych jak dzwonienia gdzieś w Paryżu podczas wojny. Co powinnaś zrobić, to pojechać ze mną do hoteliku, który znam na Quai Voltaire. Rano zameldujesz się w Czerwonym Krzyżu. Ja tak zrobię. – Nie chciałabym, żeby mnie odesłali z powrotem do kraju. – Nie połapią się przez całe tygodnie, że tu jesteś. Już ja znam te zakute łby. W rezultacie Ewelina została przy rzeczach, a Eliza Felton poszła po mały wózek. Zała-dowały manatki i potoczyły wózek przez stację i dalej do hotelu, ulicami wyludnionymi w resztkach bladofiołkowego zmierzchu. Na chodnikach było bardzo mało latarni palących się niebiesko pod osłoną blaszanych kapturków, żeby były niewidoczne z góry. Sekwana, stare mosty i długi masyw Luwru naprzeciwko majaczyły jak nierzeczywiste. Ewelina miała uczucie, że spaceruje po płótnie Whistlera. – Musimy się pospieszyć, żeby coś zjeść, nim wszystko pozamykają. Zaprowadzę cię do Adrienne – powiedziała panna Felton. Zostawiły bagaże na dole w hotelu du Quai Voltaire i pomaszerowały prędko gmatwaniną wąskich szybkomroczniejących uliczek. Dały nura pod ciężką żelazną żaluzją, którą ktoś za-czynał właśnie spuszczać, i znalazły się w małej restauracyjce. – Tiens, c’est mademoiselle Elise – rozległ się z głębi pełnej obić salki kobiecy głos i na spotkanie wybiegła im przysadzista Francuzka o wielkiej głowie i wielkich wyłupiastych oczach; jęła po wielekroć ściskać i całować pannę Felton. – Panna Hutchins – przedstawiła panna Felton swoim oschłym głosem. – Barrzo milo. Jaka ładna, śliczne oczy, hę? Ewelinie nie podobał się sposób, w jaki kobieta ją lustruje, ani jej wielka wypudrowana twarz wynurzająca się z kryz wysokiej bluzki jak jajko z kieliszka. Kobieta przyniosła im trochę zupy i zimnej cielęciny z chlebem, sumitując się bez końca, że nie ma masła ani cukru, i lamentując śpiewnie, że policja taka bezwzględna, że paskarze wszystko wykupują, że sytu-acja na froncie taka niedobra. Raptem urwała i wszystkie trzy podniosły równocześnie wzrok na napis na ścianie: MEFIEZ VOUS LES OREILLES ENNEMIES VOUS ECOUTENT – Enfin c’est la guerre – powiedziała Adrienne. Siedziała obok panny Felton głaszcząc jej chudą dłoń pulchnymi palcami z mnóstwem pierścionków o strasowych oczkach. Zrobiła im kawy, nalała do małych kieliszków Cointre-au. Pochyliła się i poklepała Ewelinę po karku. – Faut pas s’en faire, hein? Odrzuciła w tył głowę i wydała piskliwy histeryczny śmiech. Dolewała ciągle Cointreau do kieliszków i panna Felton zaczynała sprawiać wrażenie wstawionej. Adrienne nie przesta-wała głaskać jej dłoni. Ewelina też czuła, że ciemna duszna zamknięta salka restauracyjna zaczyna jej wirować przed oczami. Wstała oświadczając, że wraca do hotelu, bo ją boli głowa i chce jej się spać. Dwie kobiety próbowały ją namówić do zostania, ale nie słuchając dała nura pod żaluzją. Połowa ulicy była zalana księżycem, druga połowa okryta gęstym czarnym cieniem. Ewe-lina zdała sobie nagle sprawę, że nie zna drogi do hotelu. Ale nie mogła przecież wrócić do restauracji, na samą myśl o tej okropnej Francuzce dostawała gęsiej skórki. Ruszyła szybkim krokiem, trzymając się jasnej strony, przerażona ciszą, cieniami z rzadka przemykających się przechodniów i starymi ponurymi kamieniczkami o szerokich atramentowych sieniach. W końcu wyszła na bulwar, gdzie przechadzały się parki, odzywały głosy i od czasu do czasu przemknął cicho po asfalcie automobil z niebieskimi reflektorami. Nagle w oddali zabrzmiał koszmarny pisk syreny, potem drugi, trzeci. Zagubione gdzieś na niebie, rozległo się jakby ciche brzęczenie pszczoły, to silniejsze, to słabsze, to znowu wzbierające. Ewelina rozejrzała się po ludziach, ale nikt nie wydawał się spłoszony, nikt nie przyśpieszał spacerowego kroku. „Les avions, les boches” – obijały jej się o uszy spokojne głosy. Bezwiednie zatrzymała się przy krawężniku wpatrzona w mleczne niebo, nagle pocięte coraz liczniejszymi reflektorami. Obok niej stał oficer francuski o ojcowskim wyglądzie, z sumiastym wąsem i masą rozma-itych galonów na kepi. Niebo nad głową zaczęło się nagle mienić jak mika. Było to dalekie i piękne jak fajerwerki nad jeziorem Michigan na czwartego lipca. – Co to? – mimo woli zapytała na głos. – C’est le schrapnel, mademoiselle. To nasze kanony na aerroplan – dokończył niepewnie po angielsku, po czym podał jej ramię ofiarowując się odprowadzić ją do domu. Czuła, że pachnie silnie koniakiem, ale był taki miły, miał takie ojcowskie maniery i robił takie komiczne gesty pokazując, że może im coś spaść na głowę i muszą się schronić. Popro-siła, żeby ją odprowadził do Hotel du Quai Voltaire, bo zabłądziła. – Ah, charmant, charmant – odparł ojcowski oficer. Podczas kiedy tak stali rozmawiając, ulica niespodzianie opustoszała. Artyleria pomruki-wała teraz gniewnie ze wszystkich stron. Skręcili znowu w boczne uliczki, przemykając tuż pod murami. Raz wciągnął ją raptownie do sieni, a po drugiej stronie ulicy coś pacnęło z impetem o bruk. – To jest fragmenty szrapnel – powiedział bębniąc palcami po denku kepi. – Niedobre. Ale śmiał się i Ewelina też, w ogóle rozumieli się wyśmienicie. W końcu wyszli na bul-war nad rzeką. Pod gęstym listowiem drzew wydawało się jakoś bezpieczniej. W drzwiach hotelu wskazał nagle palcem na niebo. – Mademoiselle, patrz. C’est les Fokkers, ils s’en fichent de nous . Gdy to mówił, szwabskie aeroplany zataczały w górze krąg, błyskając skrzydłami w promieniach księżyca. Przez sekundę wyglądały jak siedem małych srebrnych ważek, po czym znikły. Równocześnie gdzieś za rzeką rozległo się rozdzierające chrapnięcie bomby. – Permettez, mademoiselle . Zanurzyli się w gęsty mrok hallu hotelowego i zeszli po omacku do piwnicy. Sprowa-dziwszy Ewelinę z ostatniego stopnia brudnych drewnianych schodów, oficer zasalutował z powagą w stronę mieszanej grupy gości w szlafrokach i paltotach narzuconych na nocne stroje, zebranych wokół paru świec. W piwnicy był kelner i oficer chciał zamówić po kieli-szeczku czegoś, ale kelner odrzekł: „Ah, mon colonel, c’est defendu ” – i pułkownik zrobił śmieszną minę. Ewelina przysiadła na jakimś stoliczku. Była taka przejęta widokiem tych wszystkich ludzi i dalekim pomrukiem spadających bomb, że nie zwracała uwagi na pułkow-nika, który ściskał ją za kolano bardziej, niż było trzeba. W ogóle jego rozbiegane dłonie za-czynały się robić kłopotliwe. Po skończeniu rajdu ulicą przejechało coś wydającego śmieszny falujący dźwięk, który przypominał ni to kwakanie kaczki, ni to ryk osła. Wydało się to Ewe-linie takie komiczne, że zaśmiewała się i zaśmiewała, aż pułkownik zdaje się nie wiedział, co o tym myśleć. Ale kiedy chciała się pożegnać i pójść spać, uparł się iść razem z nią na górę. Ewelina nie wiedziała, co robić. Był taki miły i uprzejmy, że nie chciała mu odpłacać nie-grzecznością, ale ani rusz nie mogła mu wytłumaczyć, że chce iść do łóżka spać; odpowiadał, że on też. Gdy mu powiedziała, że mieszka z przyjaciółką, zapytał, czy przyjaciółka jest tak samo charmante jak mademoiselle, bo jeśli tak, to będzie zachwycony. Ewelina wyczerpała już zupełnie zasoby swojej francuszczyzny i modliła się jedynie o pojawienie panny Felton. Konsjerż ani w ząb nie rozumiał, że chce klucz od pokoju i że mon colonel nie idzie z nią na górę, i Ewelina gotowa była usiąść i płakać ze złości, kiedy z cienia wysunął sią młody Ame-rykanin po cywilnemu z czerwoną twarzą i zadartym nosem i gestykulując szeroko zaczął bardzo złą francuszczyzną: - Monsieur, moi frere de madmazel . Nie widzisz pan, że dziewczyna jest fatiguee, chce powiedzieć bonsoir? – Ujął pułkownika pod ramię i zawołał: – Vive la France! Chodź pan do mnie na górę napić się. Pułkownik wyprostował się z wściekłą miną. Nie czekając, co będzie dalej, Ewelina wbiegła po schodach, wpadła jak bomba do pokoju i zamknęła się na dwa spusty. KRONIKA XXIV przechodzi wszelkie wyobrażenie, na jak kolosalną skalę Europa będzie musiała się zapo-życzyć dla powetowania szkód wojennych SAM JEDEN ZAGARNĄŁ 28 SZWABÓW Pogłoski o Zawieszeniu Broni Odbijają się na Południowym Hutnictwie MIEJSCOWY CHŁOPIEC BIERZE DO NIEWOLI OFICERA JEDNA TRZECIA PRZYDZIAŁÓW WOJENNYCH SPRZENIEWIERZANA Bywa uśmiech, co raduje duszę, Bywa uśmiech, co wyciska łzę wejrzyjmy jeszcze raz w sprawę taryf zakładając, że Stany Zjednoczone eksploatują po-między portami amerykańskimi a obcymi flotę liczącą 3 000 jednostek pasażerskich i towarowych HERSZT GANGSTERÓW ZAMORDOWANY NA ULICY I jest uśmiech, który łzę osusza, Tak jak na słoneczku ranna rosa schnie. Są uśmiechy skrywanej czułości, Którą tylko zakochany dojrzeć chce, GŁOSY ŻOŁNIERSKIE PRZESĄDZAJĄ O WYNIKU WYBORÓW załóżmy teraz, że we wrażliwy ośrodek praw ekonomicznych wprowadzimy faktor fer-mentu w postaci armatora jednej trzeciej światowego tonażu, który z obojętnością traktuje sprawę zysku czy straty, do kosztów eksploatacji nie dolicza odsetek od zainwestowanego kapitału, buduje statki nie oglądając się na możliwość ich zyskownej eksploatacji i pobiera taryfy nie dyktowane w żadnej mierze prawem popytu i podaży. Otóż jak wiele trzeba czasu, by w tej sytuacji transport morski załamał się całkowicie? NASTĘPCA TRONU W UCIECZCE Lecz przejmuje uczuciem błogości Tylko uśmiech, którym miła darzy cię uporczywe pogłoski o zawieszeniu broni są czynnikiem niepokoju, a epidemia influency odstrasza klientów z prowincji od odwiedzania większych skupisk. OKO KAMERY (32) a quatorze heures precisement Bosze dzień w dzień ostrzeliwali most z przysłowiową pruską pedanterią a quatorze heures precisement Dick Norton z nieodłącznym monoklem w oku ustawił swoją sekcję w pobliżu mostu żeby ją przekazać Amerykańskiemu Czerwone-mu Krzyżowi majorowie Czerwonego Krzyża byli krągli i bladzi w swoich nowiutkich uni-formach błyszczących koalicyjkach błyszczących obcisłych skórzanych sztylpach więc to tak jest za morzem tak jest na froncie no no Dick Norton poprawił monokl w oku i mówi że jako dżentelmenów ochotników zaciągnął nas do tej służby i jako dżentelmenów ochotników chce nas pożegnać łłup pierwszy pocisk arrive zapach migdałów złudzenie niedzielnej pustki na szosie jak okiem sięgnąć ani jednego poilu Dick Norton poprawia monokl w oku majorom z Czerwonego Krzyża spada na głowy deszcz błota w nozdrzach mają lyddit nagły smród latryn i stłoczonych żołnierzy łłup łłup łłup jak czwartego lipca gwiżdżą odłamki dzwoni w uszach most stoi jak stał Dick Norton stoi jak stał poprawia monokl w oku rozwodzi się kwieciście o dżentelmenach ochotnikach służbie sanitarnej i la belle France pusty automobil sztabowy stoi jak stał ale gdzie są majorowie którzy mieli przejąć dowództwo którzy mieli wygłosić mowę w imieniu Czerwonego Krzyża? Widać jeszcze tylko sztylpy najniezdarniej-szego najkrąglejszego najbledszego majora całe umazane w błocie kiedy się wczołguje na czworakach do abri i już nigdy więcej nie widzieliśmy majorów z Czerwonego Krzyża ani nie słyszeliśmy o dżentelmenach i ochotnikach SZCZĘŚLIWY WOJAK Rooseveltowie mieszkali od siedmiu sprawiedliwych pokoleń na Manhattanie; mieli wielką murowaną rezydencję na Dwudziestej Ulicy, posiadłość ziemską w Dobbs Ferry, par-cele w mieście, ławkę w Holenderskim Kościele Reformowanym i procenta, akcje, obligacje; uważali, że Manhattan do nich należy, uważali, że Ameryka do nich należy. Ich syn Teodor, był chorowitym chłopcem, cierpiał na astmę, był bardzo krótkowzroczny; dłonie i stopy miał takie małe, że z trudem uczył się boksu; ręce miał bardzo krótkie; jego ojciec był po trosze humanitarystą, wydawał gwiazdkowe przyjęcia dla gazeciarzy, ubolewał nad warunkami, slumsami, Wschodnią Stroną , Przedsionkiem Piekieł . Mały Teodor miał kucyki, odbywał za zachętą rodziców długie wędrówki po lasach, bi-wakował, brał lekcje boksu i fechtunku (amerykański dżentelmen powinien umieć się bronić), uczył katechizmu, podejmował działalność misyjną (amerykański dżentelmen powinien czy-nić wszystko dła podźwignięcia mniej od siebie fortunnych); cnota sprawiedliwości przynale-żała mu z urodzenia; pasjami lubił podpatrywać przyrodę, czytać o ptakach i dzikich zwierzę-tach, polować; wyrobił się na dobrego strzelca pomimo szkieł, na dobrego piechura i niezłego jeźdźca pomimo małych stóp i krótkich nóg, na zaczepnego boksera pomimo krótkich rąk, na zawołanego polityka pomimo że był synem jednej z rodzin pierwszych holenderskich posia-daczy Nowego Jorku. W 1876 pojechał do Cambridge studiować na Uniwersytecie Harvarda, bogaty gadatliwy ekscentryczny młodzian z bakami i własnym zdaniem o wszystkim pod słońcem; po Cam-bridge jeździł dwukółką, kolekcjonował ptaki, wypychał okazy upolowane w czasie wypraw w Adirondaki; chociaż nie pił, był trochę świętoszkiem i miał głowę nabitą dziwnymi pomy-słami reform i uzdrawiania nadużyć, dostał się do Porcellian, Dickey i innych klubów, w których należało mu się miejsce jako synowi jednej z rodzin pierwszych holenderskich po-siadaczy Nowego Jorku. Opowiadał przyjaciołom, że poświęci życie służbie dla społeczeństwa: Nie zamierzam głosić doktryny haniebnej gnuśności, lecz doktrynę życia wytężonego, życia w pocie i znoju, w pracy i walce. Od ukończenia jedenastego roku życia pisał mnóstwo, zapełniał pamiętniki, raptularze, luźne karty notując wielkim impetycznym pismem wszystko, co robił, myślał i mówił; stu-diował oczywiście prawo. Ożenił się młodo i pojechał do Szwajcarii zdobyć Matterhorn; śmierć pierwszej żony złamała go zupełnie. Usunął się na nieużytki zachodniej Dakoty, by zostać ranczerem nad Małą Missouri; wrócił na Manhattan jako Teddy, celny strzelec z Dzikiego Zachodu, łowca łosi, kowboj w szerokoskrzydłym kapeluszu, który łapał byki na lasso, mierzył się wręcz z misiem grizzly i piastował godność zastępcy szeryfa na Zachodzie; (kto nosi nazwisko Ro-osevelt, ma obowiązki wobec kraju; obowiązkiem Roosevelta jest krzepić mniej hojnie wypo-sażonych przez los i później przybyłych na nasz brzeg) zastępca szeryfa Teodor Roosevelt nie ugiął się pod brzemieniem białego człowieka, pomagał ścigać występnych i opryszków; by-czo było w służbie. A przez cały ten czas nie przestawał pisać, zasypywać magazynów opowieściami o swoich wyprawach myśliwskich i przygodach, wypełniać mityngów politycznych swymi opiniami, oskarżeniami, sloganami: Życie Wytężone, Osiągalne Ideały, Rząd Sprawiedliwy; gdy mężczyźni zaczynają się bać pracy i słusznej wojny, gdy kobiety zaczynają się bać macie-rzyństwa, stają na brzegu przepaści i zaprawdę lepiej, aby znikli z powierzchni Ziemi, gdzie są przedmiotem zasłużonego szyderstwa wszystkich ludzi silnych, mężnych i szlachetnej myśli. T. R. poślubił majętną kobietę i założył sprawiedliwą rodzinę w Sagamore Hill. Zasiadał przez jedną kadencję w Izbie Ustawodawczej stanu Nowy Jork, został powołany przez Grovera Clevelanda na nieintratne stanowisko komisarza reformy administracji pu-blicznej, był reformatorskim komisarzem policji nowojorskiej i ścigał występnych, twardo głosił, że białe jest białe, a czarne czarne, napisał „Historię wojny morskiej 1812”, został po-wołany na podsekretarza w Departamencie Marynarki, a kiedy pancernik „Maine” wyleciał w powietrze, złożył rezygnację, by poprowadzić swoich Twardych Jeźdźców w randze pod-pułkownika. To był Rubikon, Walka, Gwiaździsty Sztandar, Wojna Sprawiedliwa. Przed społeczeń-stwem amerykańskim nie tajono męstwa pułkownika, gdy wśród gwizdu kul wdzierał się sam jeden na górę San Juan i potem musiał wracać po swoich ludzi, i gdy wpakował kulę w zadek uciekającemu Hiszpanowi. Pech chciał, że górę San Juan wcześniej zdobyły od przeciwnej strony oddziały regularne i że w ogóle nie było potrzeby zdobywania góry San Juan. Santiago się poddało. Kampania była wygrana. Szarża na górę San Juan wyniosła T. R. na fotel guber-natora Stanu Imperialnego ; ale po skończonej walce ochotnicy, sprawozdawcy wojenni, korespondenci magazynów zaczęli się wyrywać z powrotem do domu; niebyczo było siedzieć skulonym pod małymi wojskowymi namiotami w tropikalnej ulewie albo piec się w południowym słońcu spalonych kubańskich gór i być dziesiątkowanym przez malarię i dyzenterię, z wiszącą stale nad głową groźbą żółtej febry. T. R. przygotował zbiorową petycję do prezydenta z prośbą o odesłanie ochotników do domu i pozostawienie brudnej roboty oddziałom regularnym, które kopały okopy, grzebały się w łajnie, toczyły bój z malarią, dyzenterią i żółtą febrą, by wymościć Kubę dla Trustu Cu-krowego i dla National City Bank. Po powrocie do kraju jako jednego z pierwszych przyjął Lemuela Quigga, zaufanego ka-cyka Platta , który głosy całej północnej części stanu miał w małej kieszonce kamizelki; z Plattem też się widział, ale o tym później zapomniał. Sprawy szły byczo. Napisał żywot Oliwera Cromwella, do którego, jak mówiono, był podobny. Jako gubernator wykołował całą machinę partyjną kacyka Platta (mąż sprawiedliwy może mieć krótką pamięć); Platt sądził, że go odstawi na boczny tor wysuwając jego kandydaturę na wiceprezydenta w 1900; Czolgosz zrobił go prezydentem . T. R. pędził jak szatan linijką w ulewnym deszczu po rozmokłych drogach z Mount Mar-cy w Adirondakach, by złapać pociąg do Buffalo, gdzie umierał McKinley. Jako prezydent przeniósł zdrowe szczęśliwe normalne amerykańskie życie rodzinne z Sagamore Hill do Białego Domu, zabierał zagranicznych dyplomatów i tłustych oficerów piechoty na włóczęgi po Rock Creek Parku, gdzie ich prowadził w morderczym korowodzie przez zarośla jeżynowe, po kamieniach przez potoki, w bród po wodzie, na czworakach po łupkowych zboczach, i wymachiwał Tęgą Pałką na występnych krezusów smarowania go-jącymi balsamami ran na honorze potentatów finansowych, sam zaś pojechał do Afryki polo-wać na grubego zwierza. Byczo było polować na grubego zwierza. Po każdym lwie i po każdym słoniu, co ugodzony celnie kulą dumdum walił się w poszycie dżungli, gazety zachłystywały się nagłówkami; gdy rozmawiał z Kaiserem sie-dząc w siodle, nie tajono przed światem, co powiedział, nie tajono również, gdy pouczał na-cjonalistów w Kairze, że świat należy do białego człowieka. Pojechał do Brazylii i przemierzył całe Mato Grosso płynąc czółnem z pnia drzewa po wodach rojących się od małych rybekludojadów piranii i kładąc tapiry, jaguary i okazy bia-łowargiej pekari. Spłynął po kataraktach Rzeki Wątpienia aż do rozlewisk Amazonki, na które dotarł chory, z zakażonym abscesem na nodze, leżąc pod tentem w czółnie z pnia, z oswojonym ptakiem trębaczem przy boku. Sprawy szły byczo. Wyreżyserował rewolucję panamską, w której cieniu odbył się sławny hokuspokus z żonglowaniem starymi i nowymi towarzystwami budowy kanału i w rezultacie czterdzieści milionów dolarów zniknęło w kieszeniach międzynarodowych bankierów , ale Gwiaździsty Sztandar załopotał nad Strefą Kanału i kanał został przekopany. Rozbił kilka trustów, zaprosił Bookera Washingtona na lunch do Białego Domu, na-kłaniał do ochrony przyrody. Otrzymał pokojową nagrodę Nobla za zmontowanie pokoju portsmouthskiego, który za-kończył wojnę rosyjsko-japońską, i wysłał Flotę Atlantycką w rejs dookoła świata, aby wszy-scy przekonali się naocznie, że Ameryka jest mocarstwem pierwszej wody. Po drugiej kaden-cji przekazał prezydenturę Taftowi, wraz z nią pozostawiając słoniowatemu juryście wdzięcz-ne zadanie. Po powrocie do Stanów stoczył swoją ostatnią kampanię, gdy jako progresista, orędownik Sprawiedliwego Ładu, adwokat Prostych Ludzi sięgnął w 1912 po nominację partii republi-kańskiej; prawdziwy Łoś Rosochaty , uskoczył spod Taftowskiej lawiny, by w chicagoskim Koloseum utworzyć w imię sprawiedliwości partię progresywną z delegatów pragnących przywrócić demokratyczne rządy, którzy kołysząc się śpiewali ze łzami w oczach: Na przód żołnierze Chrystusa Kroczący jak na bój Może jednak spływ Rzeką Wątpienia był ponad siły człowieka w tym wieku, może nie wszystko było już tak byczo; dość że T. R. utracił głos w toku trójstronnej kampanii. W Duluth jakiś szaleniec postrzelił go w pierś, życie ocalił mu tylko gruby manuskrypt mowy, którą miał wygłosić. T. R. wygłosił mowę z nie wyjętą kulą, wysłuchał trwożnych oklasków; wiedział, że prości ludzie będą się modlić o jego wyzdrowienie, ale czar jakby prysł. Na arenę wkroczyli demokraci, wojna światowa hukiem eksplodującego lydditu zagłuszy-ła sprawiedliwy głos Szczęśliwego Wojaka. Wilson nie chciał mu pozwolić na formowanie ochotniczej dywizji, ta wojna nie była dla amatorów (a może zawodowcy nie zapomnieli mu petycji napisanej w Santiago). Pozostało mu tylko pisanie artykułów przeciw Szwabom i wysłanie synów na front; Quentin poległ. To już nie był ten byczy świat amatorów. Nikt nie wiedział, że w dniu zawieszenia broni Teodor Roosevelt, szczęśliwy wojak amator szczerzący zęby i grożący palcem, przyrodnik, podróżnik, pisarz, nauczyciel szkółki niedzielnej, kowboj, moralista, polityk, sprawiedliwy mówca o krótkiej pamięci, lubiący wytykać kłamców (Klub Ananiasza ) i toczyć boje na poduszki ze swymi dziećmi, został zabrany do Szpitala Rooseveltow obłożnie chory z objawami infekcji reumatycznej. Nie było już wcale byczo; ale T. R. miał hart, znosił ból, odcięcie od świata, zapomnienie, tak jak kiedyś uciążliwe transporty łodzi z pnia dokoła katarakt podczas pionierskiego spływu Rzeką Wątpienia, żar lejący się z nieba, cuchnące bagna tropikalnej dżungli i zakażony absces na nodze, aż umarł cicho we śnie w Sagamore Hill 6 stycznia 1919 składając brzemię białego człowieka na barki swoich synów. OKO KAMERY (33) jedenaście tysięcy zarejestrowanych prostytutek plami dobre imię Marsylii powiedział oficer prasowy Czerwonego Krzyża Ford gasł trzy razy na Rue de Rivoli w Fontainebleau piliśmy cafe au lait w łóżku Lasek był do bólu czerwony żółty listopadowo-brązowy w drobnym lawendowym deszczyku dalej droga pięła się po gołąbkowoszarych wzgórzach w powietrzu wisiał zapach jabłek Nevers (Dumas nom de Dieu ), Atos Portos d’Artagnan zamówili w zajeździe une bisque zjechaliśmy powoli serpentynami do czerwonego Macon gdzie pachniało winobraniem i kamieniem winnym fais ce que voudras saute bourgu-ignon w dolinie Rodanu pierwsze słomkowe słońce smuży białą drogę cieniami gołych topoli na każdym postoju pijemy wino krwiste jak befsztyki uderzające do głowy jak pałac Franciszka I z bukietem jak ostatnie chłostane szarugą róże nie przejechaliśmy na drugi brzeg do Lyonu gdzie Jean Jacques cierpiał jako młodzik na blednicę pejzaże Prowansji były wszystkie jak wyjęte żywcem z „Wojen galickich” nazwy miast jak ze słownika łaciń-skich źródłosłowów Orange Tarascon Arles gdzie van Gogh obciął sobie ucho konwój coraz mniej przypominał wycieczkę krajoznawczą zatrzymywaliśmy się w każdym estaminet żeby pograć w kości chłopcy jedziemy na południe napić się czerwonego wina które papieże lubili najbardziej jeść tłuste od oliwy potrawy z czosnkiem na południe cepes provencales północny wiatr gwizdał cienko nad równiną Camargue przynaglali nas szybko do Marsylii gdzie owe jedenaście tysięcy pindrzyło się przed zaparowanymi zwierciadłami promenoiru w Apollu ostrygi i vin de cassis petite filie tellement brune tete de lunę cmi amait les Winter-sporte ale w końcu wszystkie były tylko automatami rozbierały się jak fokajskie posążki z rozkraczonymi nogami ustawiane wokół zbełtanych nurtów na mętnych krańcach najstar-szego portu Riwiera rozczarowywała dopiero za San Remo na każdym wzgórzu stał karmel-kowy kościół ze strzelistą wieżą Porto Maurizio niebieskie flaszki wody selcerskiej w cinzanowym słońcu obok kieliszków VERMOUTH TORINO Savona była dekoracją do „Kupca weneckiego” malowaną pędzlem Veronesego Ponte Decimo w Ponte Decimo ambu-lanse ustawiły się w zalanym księżycem kwartale ponurych robotniczych kamienic wszystko pokrywał szron w małej knajpce Wzięty Korespondent nauczył nas pić koniak pół na pół z maraskino jeszcze kieliszeczek okazało się że nie pisze wcale tego co czuje co by chciał pisać co można im tam w kraju powiedzieć o wojnie? okazało się że wcale nie chce pisać tego co pisze chce czuć koniak pół na pół z maraskino nie jest już taki młody (wściekło nas to jak cholera my żądni tego co czujemy chcemy im powiedzieć że wszyscy kłamią zobaczyć nowe miasta pojechać do Genui) jeszcze kieliszeczek? okazało się że chciałby być nagim brązo-wym pastuszkiem siedzącym w słońcu na wzgórku i grającym na fujarce pojechać do Genui nie było wcale trudno chodził tramwaj Genua nowe miasto którego nigdy nie widzieliśmy pełne marmurowych dożów karkołomnych schodków marmurowych lwów w świetle księżyca Genua czy to stare książęce miasto płonie? wszystkie marmurowe pałace i bryłowate kamien-ne domy i kampanile wieńczące szczyty wzgórz wszystkie miały jedną marmurową ścianę w ogniu pożoga w świetle księżyca knajpy były pełne Brytyjczyków wysztafirowanych cywi-lów spacerujących pod portykami na redzie płonęło morze w świetle genueńskiego księżyca agent Służby Wywiadowczej Jego Królewskiej Mości powiedział że to tankowiec wuja Sama wpadł na minę? został storpedowany? czemu go nie przedziurawią nie zatopią? Genua oczy błyskały ogniem płonącego tankowca Genua czego właściwie szukasz? ognia we krwi w świetle księżyca w dół nocnymi uliczkami w twarzach chłopców i dziewcząt Ge-nua w oczach pytanie w ich oczach przez kruszące się kamienne podwórka w świetle genueń-skiego księżyca w górę i w dół po karkołomnych schodkach błysk w oczach w świetle księży-ca za najbliższym rogiem prosto w twarz blask pożogi na morzu jedenaście tysięcy zareje-strowanych prostytutek plami dobre imię Marsylii powiedział oficer prasowy Czerwonego Krzyża JOE WILLIAMS Był to parszywy rejs. Joe martwił się przez cały czas o Delię i gryzł swoimi niepowodze-niami, załoga pokładowa na wszystko kręciła nosem, pod pokładem psuły się bez przerwy maszyny. „Henry B. Higginbotham” miał budowę serownicy z wojny secesyjnej i był taki powolny, że często z ledwością robili trzydzieści, czterdzieści mil dziennie przy umiarkowa-nym wietrze od. dziobu. Jedyną przyjemnością były lekcje boksu, którego uczył Joego drugi mechanik nazwiskiem Glen Hardwick, mały żylasty osobnik, który był wcale niezłym bokse-rem jak na amatora, chociaż musiał mieć już czterdziestkę. Zanim zawinęli do Bordeaux, Joe wyrobił się na dobrego partnera sparingowego. Był cięższy, miał dłuższe ręce i Glen powta-rzał, że ma potężny prawy prosty, który mógłby go daleko zaprowadzić w wadze lekkiej. W Bordeaux pierwszy urzędnik portowy, który wszedł na pokład, chciał ucałować kapi-tana Perry’ego w oba policzki. Prezydent Wilson wypowiedział właśnie wojnę Niemcom i w całym mieście nic nie było za dobre pour les Americains. Wieczorami, kiedy nie mieli wach-ty, Joe i Glen Hardwick włóczyli się we dwóch po mieście. Dziewczyny były szelmy ładne w tym Bordeaux. Któregoś popołudnia udało im się przygadać w parku dwie, i to wcale nie ulicznice. Były elegancko ubrane i wyglądały na panny z dobrych domów, ale co tam, prze-cież jest wojna. Z początku Joe uważał, że powinien wybić sobie z głowy przygody, skoro jest żonaty, ale ostatecznie, co u licha, czyż Delia nie wystrychnęła go na dudka. Niech sobie nie wyobraża, że będzie gipsowym świątkiem! W rezultacie dziewczęta zaprowadziły ich do znajomego hoteliku na kolację, pili beaucoup, beaucoup wina i champagne i w ogóle zrobili sobie wspaniałą ucztę. Joe nie bawił się tak nigdy z żadną dziewczyną. Jego dzidzia miała na imię Marcelinę i kiedy się obudzili rano, pokojówka przyniosła im do numeru kawę i bułeczki i zjedli śniadanie siedząc obok siebie w łóżku. Joe zaczął łapać trochę francuskiego, nauczył się mówić „Cest la guerre”, „On les aura” i „Je m’en fiche” i Marcelina oświadczyła, że będzie jej chłopczykiem za każdym pobytem w Bordeaux. Nazywała go petit lapin . Stali w Bordeaux tylko cztery dni, razem z czekaniem w kolejce na wyładunek, ale przez cały czas pili wino i koniak i żarli jak nigdy w życiu, noszeni przez wszystkich na rękach z radości, że Ameryka przystąpiła do wojny. Morowe były te cztery dni. Ale w rejsie powrot-nym „Higginbotham” dostał takich przecieków, że stary kapitan Perry przestał w ogóle zwa-żać na Ubooty. Nie wiadomo było, czy w ogóle dopłyną do Halifaxu. Statek był lekki, rzucało nim jak korkiem, tak że mimo krat ochronnych nie mogli utrzymać żadnego naczynia na stole w messie. Pewnej słotnej nocy, w dryfującej mgle, gdzieś na południe od Cape Race, Joe spa-cerował z brodą w kołnierzu kurtki po śródokręciu, kiedy raptem rzuciło go o pokład. Nigdy potem nie wiedzieli, czy nadziali się na minę, czy na torpedę i w ogóle uszli z życiem tylko dzięki temu, że łodzie były w diablo dobrym stanie, a morze spokojne. Ale cztery szalupy oczywiście odbiły się od siebie i nawet nie widzieli, jak „Higginbotham” tonie, chociaż fale omywały już główny pokład, kiedy ostatni raz wychynął z mgły. Byli zmarznięci i mokrzy. W szalupie Joego nikt się nie odzywał bez potrzeby. Maryna-rze przy wiosłach musieli się dobrze zwijać, żeby utrzymać szalupę dziobem do fali. Każdy nadbiegający grzywacz był większy od poprzedniego i moczył ich coraz bardziej lodowatymi bryzgami. Chociaż mieli na sobie wełniane swetry i kamizelki ratunkowe, chłód przenikał ich do kości. W końcu mgła zbielała trochę i wstał dzień. Szalupy Joego i kapitana zdołały się jakoś utrzymać razem aż do późnego popołudnia, kiedy wyłowił ich wielki szkuner rybacki wraca-jący do Bostonu z połowu dorsza u wybrzeży Nowej Funlandii. Ale z kapitanem Perrym było kiepsko i chociaż szyper szkunera robił, co mógł, dowieźli go po czterech dniach nieprzytom-nego do Bostonu; umarł w drodze do szpitala. Lekarze powiedzieli, że było to zapalenie płuc. Następnego dnia rano Joe poszedł z pierwszym oficerem do biura agentów armatora, Per-kinsa i Ellermana, żeby wydostać lon dla siebie i załogi. Zamiast tego dowiedzieli się, że ktoś zrobił jakiś szachermacher i zatopiony statek zmienił właściciela pośrodku Atlantyku. Faceta nazwiskiem Rosenberg, który kupił łajbę na spekulację, nie można było nigdzie znaleźć, Cha-se National Bank zgłaszał pretensję do premii asekuracyjnej, towarzystwo ubezpieczeniowe robiło wielkie larum. Agent jednak zapewniał, że lon dostaną, bo pan Rosenberg wpłacił kau-cję, tylko że to musi potrwać. No dobrze, a co mają przez ten czas robić, jeść trawę? Urzędnik odparł, że mu bardzo przykro, ale z tym będą się już musieli zwrócić bezpośrednio do pana Rosenberga. Joe postał chwilę z pierwszym oficerem na chodniku przed biurem agenta klnąc w żywy kamień, po czym oficer pojechał zakomunikować nowinę pierwszemu mechanikowi, który mieszkał w Południowym Bostonie. Było ciepłe popołudnie czerwcowe. Joe ruszył w obchód biur okrętowych, żeby się rozejrzeć, w jakim charakterze mógłby się zamustrować. Wkrótce go to zmęczyło, więc usiadł na Plantach pogapić się trochę na wróble, na wałęsających się majtków, na panny sklepowe wracające z pracy ze stukotem małych obcasików po asfaltowa-nych dróżkach. Obijał się tak goły po Bostonie przez kilka tygodni. Rozbitkami zaopiekowała się Armia Zbawienia karmiąc ich fasolą, waser-zupką i nie kończącymi się hymnami w fałszywej tona-cji, które jakoś nie trafiały do Joego w jego pieskim nastroju. Stawał na głowie, żeby zdobyć trochę forsy na pojechanie do Norfolk i zobaczenie się z Delią. Pisał do niej co dzień, ale od-powiedzi, które przychodziły na Poste Restante, były jakieś chłodne. Martwiła się o komorne, chciała sobie sprawić stroje wiosenne, umierała ze strachu, co powiedzą w biurze, jeśli wyj-dzie na jaw, że jest mężatką. Joe przesiadywał na Plantach, pętał się między klombami w parku publicznym i chodził regularnie do biura agenta pytać o obiecane miejsce trzeciego oficera. W końcu sprzykrzyło mu się to i zamustrował się w charakterze sternika na łajbę Uni-ted Fruit „Callao”. Liczył, że rejs nie potrwa długo i lon będzie akurat czekał, gdy wróci za parę tygodni. W rejsie powrotnym musieli stać parę dni zakotwiczeni na redzie portu Roseau na Domi-nice, bo limony, które mieli zabrać, były nie zapakowane do wysyłki. Wszyscy psioczyli na władze portowe, bandę brytyjskich Negrów, z powodu kwarantanny, nie przygotowanych limon i nie spieszących się lichtug, które podpływały od nabrzeża. Ostatniego wieczoru po-stoju w porcie Joe i Larry, też sternik, wdali się w gadkę z czarnymi szczeniakami w czółnie pod rufą, którzy sprzedawali załodze owoce i trunki, i sami nie wiedząc kiedy, zaproponowali im po dolarze za przewiezienie na ląd i wysadzenie gdzieś na plaży, tak żeby oficerowie się nie dowiedzieli. Miasto cuchnęło Negrami. Na ulicach prawie nie było świateł. Podbiegł do nich czarny jak węgiel pętak i zapytał, czy nie chcieliby spróbować górskich kurek. – To muszą być dzikie kobietki z gór – powiedział Joe. – Przepadliśmy. Smark zaprowadził ich do knajpy, w której królowała tęga Mulatka, i coś do niej powie-dział wyspiarskim dialektem, którego nie rozumieli. Kobieta odrzekła, że muszą parę minut poczekać, więc usiedli i zamówili kilka piw z kukurydzówką. – Wygląda, że to burdelmama – powiedział Larry. – Ale jak dziewczynki nie będą palce lizać, to mogą się zabierać do diabła, jeśli o mnie chodzi. Nie przepadam zbytnio za czarnym mięskiem. Z zaplecza dochodziło skwierczenie i zapach jakiejś smażeniny. – Rany, przekąsiłbym coś – odezwał się Joe. – Te, mały, powiedz jej, że chcemy coś do jedzenia. – Zaraz będą kurki górskie. – Co u diabła? Dopijali ostatnie szklaneczki, gdy Mulatka wróciła z wielkim talerzem czegoś smażone-go. – Co to jest? – zapytał Joe. – Kurki górskie, panie. Tak tu nazywamy żabie udka, ale one nie takie jak w Stanach. By-łam w Ameryce, to wiem. Takie coś jak tam, nikt by u nas nie wziął do gęby. Toto są czy-ściutkie żabki, nie przymierzając jak kuraki. Spróbujcie, panowie, zobaczycie, jakie to pysz-ności. Ryknęli śmiechem. – Jezuniu, aleśmy zapłacili frycowe – wykrztusił Larry ocierając łzy z oczu. Potem postanowili rozejrzeć się za dziewczynkami. Spostrzegli parę wychodzących z domu, gdzie grała muzyka, i ruszyli za nimi ciemną ulicą. Zagadali do nich i dziewczyny zaczęły szczerzyć zęby, chichotać i wić się w swoich sukienczynach. Ale zaraz zjawiło się trzech czy czterech rozjuszonych Negrów i jęło coś szwargotać wyspiarskim dialektem. – Rany boskie, Larry, uważajmy lepiej – wycedził Joe przez zęby. – Facety mają brzytwy. Stali pośrodku bandy wielkich gardłujących czarnuchów, kiedy z tyłu rozległ się amery-kański głos: – Ani słowa więcej, chłopcy. Ja to załatwię. Przez ciżbę przeciskał się niski mężczyzna w bryczesach khaki i panamie, przez cały czas mówiąc coś miejscowym dialektem. Był to starszy jegomość o trójkątnej popielatej twarzy zakończonej wiechciem szpicbródki. – Nazywam się Henderson, DeBuque Henderson z Bridgeport w Connecticut. Uścisnął im po kolei ręce. – No, co to za historia, chłopcy? Sprawa już załatwiona, oni mnie tu wszyscy znają. Trze-ba uważać na tej wyspie, chłopcy, tu ludzie są cholernie drażliwi, cholernie. No, zabieram was do siebie na jednego. – Ujął ich obydwu pod ramiona i poprowadził szybkim krokiem w górę ulicy. – Cóż, ja też byłem kiedyś młody, jeszcze jestem młody. Uparłem się obejrzeć tę wyspę, i słusznie, bo to najciekawsza wyspa na całych Karaibach, tylko cholernie opusz-czona. Ani jednej białej twarzy. Doszedłszy do swojego domu, wyprowadził ich przez wielki pobielany pokój na taras pachnący kwiatami waniliowymi. W dole widniało miasto z nielicznymi światłami, ciemne wzgórza, biały kadłub „Callao” na redzie i uwijające się dookoła, rozjarzone światłami lich-tugi. Czasem dochodził uszu terkot wind pokładowych, skądś dobiegały dźwięki szalonego dżiga. Starszy jegomość nalał im po szklaneczce rumu, potem po drugiej. Miał na żerdzi pa-pugę, która nie przestawała skrzeczeć. Od lądu zerwała się bryza pełna odurzającej woni kwiatów górskich i zwiewała starszemu jegomościowi strąki siwych włosów na oczy. Wska-zał palcem „Callao” w wianuszku oświetlonych lichtug. – United Fruit Company, banda rabusiów! Mają monopol, jak się nie zgodzisz na ich ce-ny, to niech ci limony gniją w porcie. Tak, to monopol, a wy, chłopcy, pracujecie dla tych bandytów. Ale ja wiem, to nie wasza wina. No, wasze zdrowie! Joe i Larry ani się spostrzegli, jak zaczęli śpiewać. Starszy jegomość rozwodził się o zgniatarkach trzciny cukrowej i przędzarkach bawełny i dolewał im co chwila rumu z flaszki. Zalali się w drobny mak. Nie mieli zielonego pojęcia, jak wrócili na pokład. Joe pamiętał tylko czarne wnętrze kubryku z wibrującym chrapaniem dochodzącym z koi i słodkomdlący smak rumu w ustach, po czym sen zwalił go jak obuchem w głowę. Parę dni później dostał gorączki i okropnego bólu w stawach. Był nieprzytomny i majaczył, gdy go wysadzali na Saint Thomas. Miał dengę, leżał dwa miesiące bez życia, nim odzyskał dość sił, by przynajmniej napisać Delii, gdzie jest. Łapiduch powiedział mu, że był nieprzytomny przez pięć dni i wszyscy postawili już na nim krzyżyk. Doktorzy byli na niego wściekli, bo to przecież szpital garnizonowy; ale w końcu jest białym człowiekiem, do tego był nieprzytomny, więc nie mogli go rzucić rekinom na pożarcie. Był czerwiec, gdy mógł się wreszcie wypuścić na przechadzkę stromymi wąskimi pełny-mi koralowego pyłu uliczkami miasta. Ze szpitala go wypisano i byłby w nie lada kłopocie, gdyby nie kucharz z koszar piechoty morskiej, który mu skombinował wyrko w nieużywanej części budynku. Żar lał się z nieba, nigdy ani jednej chmurki i Joe miał rychło dość widoku Negrów, gołych wzgórz i niebieskiego zamkniętego ze wszystkich stron portu. Spędzał dużo czasu siedząc na starym nabrzeżu węglowym, gapił się przez szpary w deskach w głęboką przezroczystą niebieskozieloną wodę albo obserwował ławice ryb żerujących dokoła pali. Zaczynał myśleć o Delii, o tej Francuzeczce z Bordeaux, o wojnie i o tym, że United Fruit to banda złodziei, i myśli mąciły mu się, wirowały w głowie jak te małe srebrne, niebieskie i żółte rybki krążące wśród wodorostów falujących na palach, aż w końcu zapadał w sen. Wreszcie do portu zawinął idący na północ owocowiec i Joe opowiedział swoją smutną historię jednemu z oficerów, którego wypatrzył na nabrzeżu. Dali mu koję do Nowego Jorku, gdzie Joe spróbował się przede wszystkim skontaktować z Janey. Jeśli ona uzna, że powinien to zrobić, rzuci raz na zawsze to pieskie życie na morzu i poszuka sobie stałego zajęcia na lądzie. Zadzwonił do agencji reklamowej J. Ward Moorehouse’a, gdzie pracowała, ale telefo-nistka po drugiej stronie linii powiedziała mu, że panna Williams jako sekretarka osobista szefa pojechała z nim służbowo na Zachód. Wobec tego pojechał do Redhook przytulić się u pani Olsen, gdzie wszyscy opowiadali o poborze, o obławach ulicznych na dekowników i zatrzymywaniu każdego, kto nie ma karty rejestracyjnej. I rzeczywiście, ledwo Joe wyszedł któregoś ranka z metra na Wall Street, przy-stąpił do niego policjant i zapytał o kartę. Joe powiedział, że jest marynarzem i nie podlega poborowi, a karty nie ma, bo właśnie wrócił z rejsu i nie zdążył się jeszcze zarejestrować, ale policaj odburknął, że tłumaczyć się będzie przed sądem, i pognali go razem z gromadą męż-czyzn Broadwayem w dół Manhattanu. Z tłumu subiektów i kancelistów na chodnikach coraz to jakiś mądrala pokrzykiwał za nimi: „Dekownicy, dekownicy!”, a dziewczęta sykały i prychały. Zapędzili ich do Komory Celnej i zamknęli w suterenach. Był upalny dzień sierpniowy. Joe przepchał się łokciami przez tłumek spoconych sarkających mężczyzn do okna. Byli to po większej części cudzoziemcy, ale także trochę dokerów i szlifibruków portowych. Wielu rzu-cało się udając ważniaków, ale Joe pamiętając Marynarkę Wojenną wolał trzymać język za zębami i nadstawiać ucha. Przesiedział się cały dzień. Gliny nie pozwalały nikomu telefono-wać i był tylko jeden klozet, do którego chodzili pod strażą. Pod Joem uginały się nogi, nie odzyskał jeszcze sił po tej dendze. Był bliski omdlenia, kiedy dostrzegł znajomą twarz. Niech go szlag, jeśli to nie Glen Hardwick! Okazało się, że Glen został wyłowiony przez jakąś bry-tyjską łajbę i wysadzony w Halifaxie. Zamustrował się właśnie jako drugi na „Chemanga”, który idzie z ładunkiem mułów do Bordeaux i z drobnicą do Genui, uzbrojony w trzycalowe działko obsługiwane przez chłopców z Marynarki Wojennej. Czemu Joe nie miałby się zamu-strować razem z nim? – Rany, myślisz, że mnie wezmą? – zapytał Joe. – Jasne, szukają na gwałt oficerów nawigacyjnych. Wzięliby cię, gdybyś nawet nie miał patentu. Bordeaux uśmiechało im się, pamiętali obaj te Francuzeczki. Uradzili, że jak tylko Glen się wydostanie, zadzwoni do pani Olsen, żeby przyniosła patent Joego, który jest w pudełku po cygarach w głowie łóżka. Wreszcie wzięto ich na przesłuchanie i inspektor za biurkiem zwolnił Glena z miejsca, a Joego obiecał zwolnić, jak tylko dostarczy papiery. Ale, oświad-czył, muszą się bezzwłocznie zarejestrować, mimo że nie podlegają poborowi. – Pamiętajcie, chłopcy, jest wojna – powiedział zza biurka. – Nikt tego nie wie lepiej od nas – odparł Joe. Pani Olsen przyleciała rozgorączkowana z papierami Joego i Joe popędził do biura okrę-towego we Wschodnim Nowym Jorku, gdzie go zamustrowano jako bosmana. Kapitanem był ten sam Ben Tarbell, który kiedyś pływał jako pierwszy oficer na „Higginbothamie”. Joe miał ochotę pojechać jeszcze do Norfolk i zobaczyć się z Delią, ale, u licha ciężkiego, to nie była odpowiednia pora do siedzenia na lądzie. Skończyło się na tym, że jej posłał pięćdziesiąt do-larów pożyczone od Glena. Zresztą nie miał czasu łamać sobie nad tym długo głowy, bo na-stępnego dnia wychodzili z portu z zapieczętowanymi dyspozycjami, gdzie mają się przyłą-czyć do konwoju. Płynąć w konwoju nie było wcale źle. Rozkazy wydawali oficerowie z kontrtorpedowców i prowadzącego konwój „Salem”, ale kapitanowie frachtowców często sobie z nich podrwi-wali przy pomocy sygnałów semaforowych. Było na co popatrzeć, kiedy przez środek Atlan-tyku sunął taki sznureczek frachtowców upstrzonych przez mistrzów kamuflażu szarymi i białymi plamami wodnymi jak słupki przed razurami . W konwoju szły stare balie, który-mi w czasie pokoju nikt by się nie odważył przeprawić na Staten Island, a jedna z nowych drewnianych łajb Komisji Żeglugi, sfuszerowana ze świeżego drewna – ktoś chciał widocznie zbić forsę w trymiga – ciekła tak haniebnie, że trzeba ją było opuścić i zatopić w połowie oceanu. Joe często zachodził do kabiny Glena na fajeczkę i pogaduszki. Zgadzali się co do tego, że wszystko, co się dzieje na lądzie, to jedna cholerna granda i jedyne miejsce dla nich to wielka słona woda, chociaż Joemu zaczynało już wychodzić bokiem ciągłe użeranie się z bandą lumpów, którą miał zamiast załogi. Kiedy weszli w strefę zagrożenia i statki jęły iść zygzakiem, wszyscy jak jeden mąż zaczęli na dodatek robić w portki ze strachu. Joe nie klął tyle nigdy w życiu. Co parę godzin był fałszywy alarm, bo komuś się przywidziało, że zoba-czył Uboot, i hydroplany rzucały bomby głębinowe, a rozhisteryzowane działony pruły z działek do starych beczek, kiści wodorostów i refleksów na wodzie. Poczuli się pewniej dopiero gdy weszli nocą w rozlewisko Żyrondy, pełne krzyżujących się świateł reflektorów, migotania lamp sygnalizacyjnych i warkotu uwijających się łodzi patrolowych. Ulgą było wyładować wreszcie brudne kopiące muły z ich fetorem i pozbyć się z pokładu wrzeszczących i klnących bez przerwy stajennych. Joe z Glenem zeszli na ląd ledwie na parę godzin i nie mogli nigdzie znaleźć Marceliny ani Loulou. Garonna zaczynała się upodabniać do Delaware ze swymi nowymi żelazo-betonowymi pirsami amerykańskiej konstrukcji. Wy-szedłszy z portu musieli zakotwiczyć na kilka godzin w nurcie rzeki dla załatania nieszczel-nego przewodu pary i widzieli łódź patrolową prowadzącą na holu pięć wyładowanych po brzegi szalup ratunkowych – znak, że Fryce buszowali dalej na francuskich wodach. Tym razem szli bez konwoju. Wymknęli się pod osłoną mglistej nocy i kiedy jeden z majtków wyszedł z kubryku na pokład z papierosem w kąciku ust, pierwszy oficer zdzielił go na odlew i zapowiedział, że po powrocie do domu każe go aresztować jako parszywego szwabskiego szpiega. Obeszli Hiszpanię aż do przylądka Finisterre i kapitan kazał właśnie wziąć kurs południowy, kiedy za rufą ukazał się wyraźnie peryskop. Kapitan złapał sam za ster i ryknął w dół do maszynowni o całą naprzód – tak Bogiem a prawdą, nie było jej wiele – a działon zaczął pruć po wodzie. Peryskop zniknął, ale parę godzin później dogonili jakiś baryłkowaty kecz sztormujący na motyla w gwałtownym fordewindzie z zachodo-północo-zachodu, widocznie hiszpańskich rybaków wracających z połowu do Vigo. Ledwo przecięli kilwater keczu, gdy statkiem wstrząsnął wielki huk i w powietrze uniósł się słup wody mocząc ich doszczętnie na mostku. Szczęściem wszystko pracowało jak w zegarku. Numer pierwszy był jedynym zalanym po-mieszczeniem. Trzeba trafu, że cała załoga wyszła właśnie z kubryku i stała w kamizelkach ratunkowych na śródokręciu. „Chemang” osiadł tylko trochę na dziobie, to wszystko. Chłop-cy z działonu nie mieli wątpliwości, że to była mina rzucona przez ten parszywy kecz, który im przeciął drogę, i posłali za nim parę pocisków, ale statek tak bujał na sztormowej fali, że pudłowali raz po raz. Zresztą kecz wkrótce zniknął za wyspą zamykającą wejście na redę por-tu Vigo, a „Chemang” wlókł się na wolnych obrotach i nim wszedł w kanał na wysokości miasta, woda zaczynała zalewać pompy w numerze drugim i sięgała czterech stóp w maszynowni. Nie mieli innego wyjścia, jak osadzić statek na ławicy twardego piachu na prawo od Vigo. Tak znaleźli się znowu na lądzie i stali z workami przed konsulatem czekając, aż konsul znajdzie im kwatery. Konsul był Hiszpanem i nie mówił po angielsku tak, jak powinien, ale traktował ich bardzo dobrze. Partia liberalna miasta Vigo zaprosiła oficerów i załogę na walki byków, które miały się odbyć po południu. Tymczasem znowu odchodził jakiś szacherma-cher, bo wkrótce kapitan otrzymał depeszę, że ma przekazać statek agencji Gomez & Ca. z Bilbao, która go kupiła, jak stał, i miała mu zmienić banderę. Kiedy przyszli na walki byków, połowa widzów dookoła areny wiwatowała na ich cześć: „Viva los Aliados!”, a druga połowa gwizdała i krzyczała: „Viva Maura !” Już myśleli, że dojdzie do bójki, gdy na arenę wypuszczono byka i wszyscy się uciszyli. Walka była mocno krwawa, ale faceci upstrzeni cekinami, którzy wychodzili na arenę, okazali się rzeczywiście zręczni w nogach, a widzowie siedzący dookoła częstowali Amerykanów bez przerwy winem z małych skórzanych bukłaczków i puszczali w obieg flaszki koniaku, tak że chłopcy szybko sobie podochocili i Joe musiał przez cały czas myśleć tylko o tym, żeby ich utrzymać w karbach. Potem miejscowe Towarzystwo Popierania Aliantów urządziło dla oficerów ban-kiet i kupa jakichś bubków, każdy z czarnymi mostachos , wygłaszała ogniste mowy, któ-rych nikt nie rozumiał, a Amerykanie wiwatowali i śpiewali „Przybyli Jankesi”, „Niech nie zagasną domowe ogniska” i „Na jubel w Hamburgu nam spieszno”. Pierwszy mechanik, star-szy facet nazwiskiem McGillicuddy, pokazywał sztuczki karciane i w ogóle wieczór był bar-dzo udany. Joe i Glen dostali razem pokój w hotelu, gdzie była pokojówka buzi dać, ale po-wiedziała, że na żadne takie nie pozwoli. – No co, Joe – zapytał Glen przed zaśnięciem – może nie bycza ta wojna? – Jeśli chodzi o mnie, to zostałem przyuważony trzeci raz – odparł Joe. – E, takie przyuważenie to mięta – orzekł Glen. Czekali w Vigo przez dwa tygodnie, bo urzędnicy kłócili się o ich status prawny. Mieli tego czekania po dziurki w nosie, kiedy ich wreszcie załadowano w pociąg do Gibraltaru, gdzie mieli się zaokrętować na jakąś łajbę Komisji Żeglugi. Tłukli się pociągiem trzy doby śpiąc przez cały czas na twardych ławkach. Hiszpania była nie kończącym się ciągiem wiel-kich suchych łańcuchów górskich wyłaniających się jeden po drugim. Przesiadali się raz w Madrycie, drugi raz w Sewilli i za każdym razem zjawiał się jegomość z konsulatu, żeby się nimi zaopiekować. W Sewilli dowiedzieli się, że wcale nie jadą do Gib, tylko do Algeci-ras. W Algeciras okazało się z kolei, że nikt tu o nich nie słyszał. Rozłożyli się biwakiem w konsulacie i czekali, a konsul telegrafował na prawo i lewo, aż w końcu wysłał ich dwiema wynajętymi ciężarówkami do Kadyksu. To był dopiero kraj ta Hiszpania, nic tylko skały, wi-no, czarnookie piersiaste kobiety, drzewa oliwkowe. W Kadyksie wyszedł im na spotkanie agent konsularny z depeszą w ręku: mieli się zaokrętować na tankowiec „Złota muszla”, który czekał na nich w Algeciras. Nie było rady, musieli się ładować z powrotem na ciężarówki i trząść dalej stłoczeni na twardych ławkach, z pyłem pokrywającym skorupą twarze, włażą-cym w usta i bez centa w kieszeni na coś do picia. Kiedy wreszcie koło trzeciej nad ranem jasnej księżycowej nocy wdrapali się na „Złotą muszlę”, niektórzy chłopcy byli tak wypom-powani, że zwalili się prosto na pokład i zasnęli z głowami na swoich workach. „Złota muszla” wysadziła ich pod koniec października w Perth Amboy. Joe odebrał zale-gły lon i złapał pierwsze połączenie kolejowe do Norfolk. Nosem wyłaziło mu już ciągłe uże-ranie się z tą bandą skurwieli w kubryku. Diabła tam, skończy raz na zawsze z morzem; osie-dli się na lądzie, zakosztuje małżeńskiego życia. Rozpierała go radość, kiedy przeprawiał się promem z Cape Charles. Minęli Tłucznie i z pełnej białych grzywaczy zatoki wpłynęli na gładkie brunatne wody Hampton Roads rojące się od statków – cztery potężne pancerniki na kotwicy, uwijające się w tę i wewtę ścigacze łodzi podwodnych, biały kuter celny, frachtowce i węglowce w barwach ochronnych, stadko zakotwiczonych oddzielnie czerwonych barek amunicyjnych. Był roziskrzony dzień jesienny. Joe czuł się klasa; w kieszeni miał trzysta pięćdziesiąt dolarów, na sobie odświętne ubranie, był opalony, podjadł sobie zdrowo. Rany, teraz przydałoby się trochę miłości. A może będą mieli dziecko? W Norfolk wszystko wyglądało inaczej. Ulice roiły się od nowiutkich uniformów, na ro-gu Main i Granby przemawiali dwuminutowi mówcy , wszędzie pełno było plakatów Po-życzki Wolności, rżnęły orkiestry. Idąc od przystani promu ledwo poznawał miasto. Napisał Delii, że przyjeżdża, ale był niespokojny, jak wypadnie spotkanie, bo dawno nie miał od niej listu. Zachował przez cały czas klucz od zatrzasku, ale najpierw zapukał, nim zaczął otwierać drzwi. W mieszkaniu nie było nikogo. W wyobraźni widział zawsze, jak mu wybiega na spotkanie. Ale przecież jest dopiero czwarta, nie wróciła jeszcze z pracy. Aha, wzięła sobie współlokatorkę; ale porządek to coś nie bardzo utrzymują. Na sznurze suszyła się bielizna, na krzesłach walały się rozmaite części garderoby, na stole stała bombonierka z ponadgryzanymi czekoladkami. Rany boskie, wi-docznie miały wczoraj gości! Zostało pół tortu, szklaneczki z resztkami alkoholu, talerz z niedopałkami papierosów, a nawet z jednym niedopałkiem cygara. Och, pewno przyjmowa-ła jakichś znajomków. Poszedł do łazienki ogolić się i trochę odświeżyć. Tak, Delia miała zawsze powodzenie, pewno odwiedza ją ciągle kupa kolegów, może grają w karty i różne takie. W łazience stał słoik różu, leżały szminki do warg, krany były zasypane pudrem do twarzy. Joe czuł się dziwnie, goląc się wśród tych babskich przyborów. Usłyszał jej śmiech na schodach i męski głos; w zatrzasku szczęknął klucz. Joe zamknął walizkę i wyprostował się. Delia obcięła włosy. Przyfrunęła do niego, zarzuciła mu ramiona na szyję. – Któż to, jeśli nie mój mężuś? Joe poczuł róż na jej wargach. – No, no, ale wychudłeś, Joe. Mój biedny chłopczyk, musiał się okropnie przechorować. Jakbym miała za co, tobym wskoczyła na statek i przyjechała do ciebie bez namysłu. Aha, to jest Wilmer Tayloe... chciałam powiedzieć, porucznik Tayloe, właśnie wczoraj dostał nomi-nację. Joe zawahał się chwilę, nim wyciągnął rękę. Tamten miał krótko ostrzyżone rude włosy i piegowatą twarz. Był wysztafirowany, w gabardynowym uniformie, błyszczącej koalicyjce i sztylpach. Na ramionach miał srebrne belki podporucznika, na nogach ostrogi. – Wyjeżdża jutro do Europy. Wstąpił, żeby mnie zabrać na obiad. Och, Joe, kochany, mam ci tyle do opowiedzenia. Joe i porucznik Tayloe stali mierząc się niepewnie wzrokiem, a Delia krzątała się robiąc trochę ładu w pokoju i bez przerwy mówiąc do Joego: – To okropne, nigdy nie mam chwili czasu, żeby coś zrobić w domu. Tak samo Hilda. Pamiętasz Hildę Thompson, Joe? Mieszka ze mną, bo inaczej nie dałabym rady z komornem. Pracujemy obie wieczorami w kantynie Czerwonego Krzyża, chcemy też mieć swój udział w tej wojnie, a ja poza tym sprzedaję Pożyczkę Wolności. Czy ty też nienawidzisz Szwabów, Joe? Bo my obie z Hildą tak ich nienawidzimy, Hilda nawet chciała zmienić imię, że szwab-skie, i musiałam obiecać, że będę ją nazywała Gloria, ale ciągle zapominam. Wiesz, Wilmer, Joe został już dwa razy storpedowany. – No cóż, pierwsze sześć razy jest podobno najgorsze – mruknął porucznik Tayloe. Joe chrząknął. Delia weszła do łazienki i zamknęła za sobą drzwi. – Rozgośćcie się, chłopcy. Przebiorę się tylko, za minutkę będę gotowa. Żaden się nie odezwał. Słychać było tylko skrzypienie butów, gdy porucznik Tayloe prze-stępował z nogi na nogę. W końcu wyciągnął z tylnej kieszeni flaszkę. – Napije się pan? – zapytał. – Mój oddział odpływa po północy za morze. – Myślę, że dobrze mi to zrobi – odparł Joe bez uśmiechu. Kiedy Delia wyszła z łazienki cała wystrojona, wyglądała rzeczywiście, że buzi dać. Wy-ładniała jeszcze od czasu, kiedy Joe ją widział. Przez cały czas się zastanawiał, czy nie powi-nien podejść i zamalować tego oficerka. W końcu ten zabrał się i poszedł. Delia powiedziała mu na odchodnym, żeby po nią przyszedł do kantyny. Kiedy zostali sami, usiadła Joemu na kolanach i zaczęła go rozpytywać o wszystko: czy dostał już patent drugiego oficera i czy bardzo za nią tęsknił, i kiedy zacznie trochę lepiej za-rabiać, bo już jej się znudziło mieszkanie z drugą dziewczyną, ale inaczej nie starczyłoby jej na komorne. Wypiła trochę whisky, której porucznik zapomniał wziąć ze stołu, po czym za-częła Joemu czochrać włosy i tulić się do niego. Joe spytał, czy Hilda wróci szybko, a ona odpowiedziała, że nie, ma randkę, umówiły się w kantynie. Mimo to Joe wstał zamknąć drzwi na zasuwkę i po raz pierwszy byli naprawdę szczęśliwi leżąc ciasno spleceni na łóżku. Joe nie bardzo miał co ze sobą począć w Norfolk, bo Delia pracowała przez cały dzień w biurze, a wieczory spędzała w kantynie Czerwonego Krzyża. Joe leżał już zwykle w łóżku, kiedy wracała, przeważnie odprowadzana przez tego czy innego parszywego oficerka. Joe słyszał, jak rozmawiają i śmieją się pod drzwiami, i wyobrażał sobie leżąc tak w łóżku, że facet ją tam ściska i całuje. Miał ochotę rwać z niej pasy, kiedy wreszcie wchodziła, i zaczynał jej wymyślać, robiła się kłótnia i wielki wrzask, po czym ona zawsze mówiła na zakończenie, że Joe jej nie rozumie i że jest niepatriotyczny, bo przeszkadza jej wnosić wkład w wysiłek wojenny. Później czasami się godzili i Joe myślał, że oszaleje z miłości do niej, gdy robiła się taka słodka mała w jego ramionach i obsypywała go tak długo buziakami, że był bliski łez ze szczęścia. Stawała się z każdym dniem ładniejsza; w ogóle była z niej szyk dziewczyna. W niedzielę rano była zbyt zmęczona, żeby się zwlec z łóżka, więc Joe robił śniadanie i jadł siedząc razem z nią w łóżku jak wtedy z Marceliną w Bordeaux. Delia mówiła mu w takich chwilach, że za nim szaleje, jest takim przystojnym chłopcem, koniecznie musi sobie znaleźć dobrą posadę na lądzie i zarabiać masę pieniędzy, tak żeby ona nie potrzebowała pra-cować; kapitan Barnes, który pochodzi z milionerskiej rodziny, chciał, żeby się rozwiodła z Joem i wyszła za niego, a pan Canfield od Dupontów, który zarabia ni mniej ni więcej tylko pięćdziesiąt tysięcy rocznie, chciał jej podarować naszyjnik z pereł, ale nie przyjęła, bo uwa-żała, że to nie wypada. Po każdej takiej przemowie Joe czuł się jak ostatni dziad. Czasami zaczynał mówić, co by było, gdyby mieli dzieci, ale Delia robiła zawsze głupią minę i zabraniała mu opowiadać takie rzeczy. Joe rozglądał się za pracą i o mały figiel byłby dostał posadę majstra w stoczni remonto-wej Marynarki Wojennej, ale w ostatniej chwili wtrynił się jakiś bubek i sprzątnął mu gratkę sprzed nosa. Kilka razy wybrał się na zabawę z Delią, Hildą Thompson, paroma oficerami piechoty i pewnym podchorążym z kontrtorpedowca, ale oficerowie traktowali go z góry, Delia pozwalała się całować wszystkim mężczyznom i zamykała się w kabinach telefonicz-nych z każdym facetem, który nosił mundur, a Joego przez cały czas zalewała krew. W końcu znalazł klub bilardowy, gdzie zbierało się trochę chłopaków, można było dostać kukurydzanej samogonki, i zaczął zdrowo zalewać robaka. Delia się wściekała, kiedy wracając wieczorem do domu zastawała go pod muchą, ale jemu było już wszystko jedno. Aż wreszcie podgazowawszy sobie pewnego wieczoru z kumplami, z którymi był na me-czu bokserskim, Joe wracał do domu, gdy ujrzał na ulicy Delię z jakimś mydłkowatym pod-porucznikiem. Było już dobrze ciemno, mało ludzi na chodnikach i parka przystawała w każdej bramie całując sią i migdaląc. Joe doprowadził ich do latarni, a upewniwszy się, że to Delia, podszedł i zapytał, co sobie, u diabła ciężkiego, wyobrażają. Delia musiała wypić parę głębszych, bo zaczęła chichotać cienkim głosikiem, który doprowadził Joego do pasji, tak że złapał oficerka za hals i wyrżnął go przepisowym lewym prostym w szczękę. Zabrzę-czały ostrogi i zamroczony podporucznik wyciągnął się jak długi na małym spłachetku traw-nika pod latarnią. Joemu wydało się to nawet śmieszne, ale Delia, wściekła jak osa, zaczęła wrzeszczeć, że go każe aresztować za obrazę munduru, za napad, za uszkodzenie ciała i że jest śmierdzącym tchórzem, dekuje się w domu, kiedy wszyscy przyzwoici chłopcy jadą na front bić Fryców. Joe wytrzeźwiał trochę, podniósł faceta na nogi i powiedział, że mogą się oboje powiesić. Odwrócił się i odszedł, zanim poruczniczek, który zresztą musiał być też pod dobrym gazem, zdołał cokolwiek wybełkotać. Poszedł prosto do domu spakować walizkę i wynieść się. Will Stirp był w mieście, więc go wyciągnął z łóżka, powiedział, że skończył z małżeństwem, i poprosił, żeby Will mu po-życzył dwadzieścia pięć kółek na dojechanie do Nowego Jorku. Will odparł, że mądrze zrobił, przespać się i cześć to jedyna zdrowa polityka dla takich jak oni. Gadali o tym i owym do białego rana, po czym Joe zasnął i spał do późnego popołudnia. Obudził się w samą porę, żeby złapać statek waszyngtoński. Nie wziął kajuty, tylko obijał się całą noc po pokładzie. Słuchając chlupotania wody o dziób i obserwując ruchliwy biały palec reflektora wymacujący boje i latarnie morskie, zbierał się powoli do kupy. Zaczął dowcipkować z jednym oficerem i poszedł z nim do sterówki pachnącej przyjemnie starymi zeszłorocznymi fajkami. Powie-dział, że jedzie do Nowego Jorku zobaczyć się z siostrą i starać o patent drugiego oficera w Komisji Żeglugi. Jego opowieści o tym, jak został storpedowany, zrobiły furorę wśród chłopców na „Dominion City”, bo żaden z nich nie pływał nigdy na drugą stronę wielkiego stawu. O rześkim listopadowym świcie poczuł się jak za dawnych czasów, gdy wyszedłszy na dziób wciągnął w nozdrza znajomą słoną woń Potomaku i objął okiem przesuwającą się czerwonoceglaną Alexandrie i Anacostię, Arsenał, stocznię Marynarki Wojennej i sterczącą w oddali z porannych mgieł różowawą Iglicę Waszyngtona . Pirsy wyglądały mniej więcej tak samo, po przeciwnej stronie cumowały jachty i motorówki, statek z Baltimore właśnie przybijał do przystani, stały wysłużone parowce wycieczkowe, na nabrzeżu skrzypiały pod nogami muszle ostryg i wałęsali się czarni robotnicy portowi. Po chwili Joe wskoczył w tramwaj i ani się obejrzał, jak maszerował znajomą uliczką z czerwonej cegły. Naciskając dzwonek zastanawiał się, po co właściwie przyjechał do domu. Mama postarzała się, ale wyglądała dobrze i była ogromnie przejęta pensjonariuszami i tym, że obie dziewczynki są zaręczone. Powiedziały, że Janey robi wielką karierę, ale bar-dzo się zmieniła, odkąd mieszka w Nowym Jorku. Joe odparł, że właśnie jedzie do Nowego Jorku starać się o patent drugiego oficera, więc z pewnością się z nią zobaczy. Ale kiedy go spytały o wojnę, o Ubooty i w ogóle wszystko, nie bardzo wiedział, co mówić, i w rezultacie zbył je żartami. Rad był, kiedy musiał wracać na pociąg, chociaż były dla niego miłe i zdaje się uważały, że on też robi wielką karierę, dostaje przecież tak młodo patent drugiego oficera. O swoim małżeństwie nic im nie powiedział. Przez całą drogę do Nowego Jorku siedział w palarni i gapił się przez okno na farmy, dworce, szyldy, brudne uliczki fabrycznych miast New Jersey w zacinającym deszczu i wszystko przypominało mu czemuś Delię i okolice Norfolk, i dobre dawne czasy dzieciń-stwa. Wysiadłszy z pociągu na Dworcu Pensylwańskim w Nowym Jorku oddał przede wszystkim walizkę do przechowalni, po czym doszedł błyszczącą od deszczu Ósmą Aleją do rogu ulicy, na której mieszkała Janey. Przyszło mu do głowy, że może lepiej najpierw za-dzwonić, więc wszedł do jakiejś trafiki. Głos Janey brzmiał dziwnie sztywno w słuchawce; powiedziała, że jest bardzo zajęta i może się z nim zobaczyć dopiero jutro. Wyszedłszy z kabiny telefonicznej powlókł się dalej ulicą, sam nie wiedząc dokąd. Pod pachą ściskał paczkę z dwoma szalami hiszpańskimi, które kupił dla Delii i dla Janey podczas ostatniej po-dróży. Był w takim pieskim nastroju, że miał ochotę wyrzucić szale do rynsztoka i skończyć ze wszystkim, ale się opamiętał, odniósł szale do przechowalni, po czym usiadł w poczekalni i palił przez jakiś czas fajkę. Niech to wszystko szlag trafi, musi się napić! Wyszedł na Broadway i ruszył w stronę Union Square wstępując po drodze do każdego lokalu, który wyglądał na knajpę, ale nigdzie nie chcieli mu podać wódki. Union Square był iluminowany i pełen plakatów werbunkowych Marynarki Wojennej. Całą jedną stronę placu zajmował wielki tekturowy model pancernika. Obok, otoczone tłumem ludzi, dziewczę w przebraniu majtka perorowało o patriotyzmie. Znowu zaczął zacinać drobny deszczyk i tłum się rozproszył. Joe skręcił w boczną ulicę i wszedł do lokalu z szyldem Stara Farma. Musiał przypominać któregoś z bywalców, bo barman powiedział „Czołem” i bez pytania nalał mu żytniówki. Joe wdał się w gadkę z dwoma facetami z Chicago, którzy popijali whisky piwem. Twierdzili oni, że cały ten szum koło wojny to jedna wielka szemrana propaganda i gdyby wszyscy robociarze rzucili pracę w fabrykach zbrojeniowych zamiast produkować pociski, które urywają głowy takim samym robociarzom, toby był razdwa koniec z wojną. Joe odparł, że mają świętą rację, ale jak człowiek przy tym zarabia! Na to ci z Chicago powiedzieli, że sami robili w fabryce zbrojeniowej, ale jak rany, skończyli z tym raz na zawsze, bo jeśli robo-ciarze zarobią przy tym lekko parę dolarów, to spekulanci wojenni zarobią lekko parę milio-nów. Rosjanie wiedzieli, jak sobie z tym poradzić, zrobili rewolucję i wystrzelali wszystkich parszywych spekulantów, a amerykańscy skończą tak samo, jeśli się w porę nie opamiętają, i będzie mała szkoda. Słysząc to barman przechylił się przez bar i zaseplenił, żeby nie opo-wiadali takich szeczy, bo ich lucie wezmą za niemieckich szpionów. – Przecież ty sam jesteś Niemiec, George? – zapytał jeden z mężczyzn. Barman się zaperzył. – Nazwisko nie znaczy nic. Ja jestem amerykański patriot. Mówię, szeby wam zrobić dobsze. A jak wy kcecie lądować w ciupie, to nie moje zmartfienie. Ale postawił im po głębszym na koszt firmy i Joe odniósł wrażsenie, że w głębi duszy zgadza się z nimi. Po wypiciu jeszcze jednej kolejki Joe powiedział, że to wszystko prawda, ale co oni, u licha ciężkiego, mogą na to poradzić? Ci z Chicago odparli, że wstąpić do IWW, ot co, nosić w kieszeni czerwoną kartę i być uświadomionym robotnikiem. Joe uważał, że to dobre dla cudzoziemców; jakby kto założył partię godną białego człowieka, zwalczającą spe-kulantów i krwiopijców bankierów, to co innego, sam by pierwszy wstąpił. Tamtych krew zalała i zaczęli wykrzykiwać, że wobblisi są takimi samymi białymi ludźmi jak on, partie po-lityczne to jedna wielka granda, a wszyscy Południowcy to śmierdzące łamistrajki. Joe się cofnął o krok i zmierzył okiem, którego pierwszego rąbnąć, gdy zza baru wyszedł barman i stanął między nimi. Był tłusty, ale miał tęgie bary i niebezpieczne błyski w niebieskich oczach. – Tylko gszecznie, lapserdaki jedne – powiedział. – Wy słuchacie: ja jestem Niemiec, ale czy ja stoję za Kaisera? Nie, ja jestem socjalist, a on jest Schweinhund. Ja mieszkam czydzie-ści lat w Union City, ja mam dom, ja płacę podatki, ja jestem dobry Amerykan, ale to nie zna-czy, sze ja idę walczyć za bankier Morgan, długo nie. Ja znam czydzieści lat amerykańskie robotniki z socjalpartii, oni nic nie robią, tylko się kłócą. Kaszdy jeden skurczybyk uwasza się za lepszy od drugiego. No, jazda stąd, prószniaki, zamykamy. Zamykam interes i jadę do do-mu. Jeden z mężczyzn z Chicago zaczął się śmiać. – No, zdaje się, że to nasza kolejka, Oskar. Po rewolucji wszystko się zmieni. Joego świerzbiało nadal do bitki, ale zapłacił ostatnim banknotem za następną kolejkę. Barman, z twarzą czerwoną po przemowie, podniósł do ust kufel piwa i zdmuchnął pianę. – Z pracy mnie wyleją za takie gadanie. Uścisnęli sobie wszyscy dłonie i Joe wyszedł w zacinający z północo-wschodu deszczyk. Był podochocony, ale nie czuł się dobrze. Wrócił na Union Square. Mowy werbunkowe były skończone, model pancernika ciemny. Paru obdartych wyrostków kuliło się pod osłoną na-miotu werbunkowego. Joe czuł się piesko. Zszedł do metra i złapał pociąg brooklyński. U pani Olsen było ciemno. Joe zadzwonił i po chwili pani Olsen w różowym pikowanym szlafroku zeszła otworzyć drzwi. Była zła, że ją obudził, zwymyślała go od pijaków, ale go przenocowała, a nazajutrz pożyczyła mu piętnaście dolarów na przetrwanie, póki się nie za-mustruje na jakąś łajbę Komisji Żeglugi. Wyglądała na zmęczoną, postarzała się bardzo, mó-wiła, że ją łamie w krzyżach i nie może podołać tej harówce. Rano Joe porobił jej półki w spiżarni i powynosił sterty śmieci przed pójściem do biura werbunkowego Komisji Żeglugi. Miał nadzieję dostać się do szkoły oficerskiej, ale mały Żydek za biurkiem, który nigdy nie pływał, zaczął mu zadawać kupę kretyńskich pytań i w końcu kazał się zgłosić w przyszłym tygodniu po odpowiedź. Joe się wściekł, powiedział Żydkowi, żeby go pocałował w dupę, i wyszedł. Wieczorem wziął Janey na kolację i na przedstawienie, ale i ona gadała to samo co wszy-scy, objechała go, że klnie, i Joe nie bawił się za dobrze. Ale szale bardzo jej się podobały i Joe był rad, że jego siostra tak dobrze sobie radzi w Nowym Jorku. Jakoś nie zdobył się na powiedzenie jej o Delii. Odprowadziwszy ją do domu, nie wiedział, co ze sobą począć. Miał się ochotę napić, ale kolacja z Janey i wszystko nadszarpnęły zdrowo pożyczone od pani Ol-sen piętnaście dolarów. Ruszył w kierunku zachodnich nabrzeży do znajomej knajpy na Dzie-siątej Alei, ale knajpa była zamknięta – prohibicja wojenna. Wobec tego powlókł się z powrotem na Union Square; może ten kumpel Tex, którego spotkał przechodząc z Janey, będzie tam jeszcze siedział, to sobie pogadają. Usiadł na ławce naprzeciwko tekturowego modelu pancernika i zaczął się przyglądać. Niczego sobie robótka! „Rany, gdybym nie wi-dział wnętrza pancernika”, pomyślał, gdy obok cicho usiadł Tex i położył mu rękę na kolanie. Poczuwszy jego dotknięcie Joe od razu wiedział, że nigdy nie lubił faceta – za ciasno osadzo-ne oczy. – Coś taki przegrany, Joe? Słuchaj, dostaniesz ten patent? Joe kiwnął głową i pochyliwszy się splunął starannie między nogi. – Jak ci się podoba ten model? Cacko, nie? Jezuniu, ale z nas szczęściarze, że nie siedzi-my teraz w jakichś okopach za morzem i nie pierzemy Fryców. – Ee, ja tam mógłbym siedzieć – burknął Joe. – Wisi mi to. - Wiesz, Joe, mam byczą robótkę. Nie powinienem o tym paplać, ale ty jesteś swój chłop, nikomu nie powtórzysz. Jestem na bruku od dwóch tygodni, żołądek mi coś nawala. Bracie, chory jestem, że okropność, mówię ci. Nie mam już sił do żadnej harówki. Jeden znajomy szczeniak pracuje w restauracji, podwędza mi trochę żarła. Więc uważasz, siedzę sobie które-goś dnia na ławce, na tym skwerze, aż tu przysiada się jakiś facet, nawet elegancki, i nuż się ze mną kumać. Wyglądał mi na jednego z tych amatorów szukających szczęścia, kapujesz, więc myślę sobie, co u diabła, obciacham go na parę kółek, co innego człowiekowi zostało, jak chory i nie może pracować? Joe siedział rozparty, z wyciągniętymi nogami i rękami w kieszeniach, z twardym nieru-chomym wzrokiem utkwionym w sylwetce pancernika na tle gmachów. Tex mówił szybko, przysuwając twarz coraz bliżej do Joego. – Aż tu okazuje się, sukinsyn jest szpikiem. Gówno, myślałem, że narobię w portki. Taj-niak, kapujesz, Burnsa ma za szefa. Ale szuka czerwonych, dekowników, szpiegów nie-mieckich, typków, którzy nie umieją trzymać języka za zębami. I facet do mnie, preponuje mi robótkę, dwadzieścia pięć kółek tygodniowo, jak mały Willy się postara. A cała robótka to kręcić się i słuchać, co faceci mówią, kapujesz? Jak tylko usłyszę coś nie na sto procent, mam zaraz szepnąć słówko szefowi, już on się tym zajmie. Dwadzieścia pięć okrągłych tygodnio-wo za służenie krajowi i jeszcze gwarancja, że jak się wpakuję w jaki smród, to Burns mnie wyciągnie. No, może nie gratka, co, Joe? Joe się podniósł z miejsca. – No, będę chyba wracał do Brooklynu. – Hej, poczekaj. Zawsze byłeś dobrym kumplem. Jesteś równy gość, ja wiem, Joe. Spiknę cię z tym facetem, jak chcesz. To swój chłop, wykształcony i w ogóle, wie, gdzie można do-stać wódzi i kobietki, jak będziesz miał ochotę. – Rany, ja tam wracam na morze, byle dalej od tego całego bajzla – powiedział Joe. Odwrócił się i odszedł w stronę stacji metra. OKO KAMERY (34) jego głos dochodził z odległości trzech tysięcy mil wciąż próbował wstawać z łóżka po-liczki mu pałały oddech miał zdławiony Nie bratku leż spokojnie nie możemy dopuścić żebyś się jeszcze bardziej przeziębił dlatego mnie tu właśnie posadzili żebym ci nie pozwolił wstać z łóżka pokój jest sklepiony jak beczka pachnie cały gorączką wapnem karbolem chorymi makaroniarzami na dworze wyje syrena koszmarnym (Mestre to stacja wyładunkowa nad Brentą świeci księżyc nad szpitalem wojskowym i nad placem gdzie składują amunicję karbo-liczny bladoniebieski księżyc) bez przerwy chciał wstawać z łóżka Nie bratku leż spokojnie jego głos dochodzi z Minnesoty zrozumwreszcieżemuszęwstać mam spotkanie ważnąsprawę-dozałatwienia chodzioteparcele niemogęsiędłużejwylegiwaćwłóżku przepadniemizadatek ranygorzkie nie rozumiesz, że i bez tego dość straciłem? Leż bracie spokojnie jesteś w szpitalu w Mestre masz trochę gorączki i roją ci się różne rzeczy w głowie Daszmiwreszciespokój? Jesteśznimiwzmowie otocałatajemnica wiemwiem chcąmniewykończyć uważająmniezaostatniegofrajera bowpłaciłemtenzadatek alejaimpokażę zobaczysz łebcirozwalę na beczkowym sklepieniu mój cień ogromniasty niezdarny chwieje się i podskakuje w rozświetlonej jedną czerwonoskwierczącą świecą rześkiej zimowej karbo-licznoszpitalnej czerni nad cieniem na polowym łóżku muszę mu przyciskać ramiona do po-słania krzepki chłop z tego mojego Kędziora mimo że (w górze słyszę teraz ich motory zeni-tówki zaczynają swoje pukanie wspaniale musi być tam w górze w świetle księżyca z dala od zapachu karbolu latryn i chorych makaroniarzy) możesz teraz usiąść wygodniej zapalić „Ma-cedonię” od świecy Kędzior zdaje się zasnął oddech ma taki ciężki oddech chorego na zapa-lenie płuc słyszę swój własny, oddech i wodę kapiącą z kranu doktorzy i sanitariusze zeszli wszyscy do schronu nie słyszą nawet jęków chorych makaroniarzy. Chryste Panie facet umiera? tamci w górze zamknęli motory cisza bębni mi w uszach pewnie dlatego nazwali to bębenkami (tam w górze austriacki obserwator sięga w niebieskim świetle księżyca do linki żeby zrzucić ładunek) płomień świecy zamiera na moment jeszcze nie tym razem ale łłup w bok głowy obudziło Kędziora i brzęk szkła w oknach na piętrze świeca podskoczyła ale nie zgasła sklepienie kołysze się razem z moim cieniem i cieniem Kędziora rany ale on mocny głowa zieje mu fetorem gorączki Bracie nie możesz wstawać z łóżka (z góry zwalili nielichy ładuneczek nie ma co) odłamki bębnią za oknami jak grad Bracie wracaj szybko do łóżka Kiedymamumówionespotkanie och słodkijezuchryste nie mo-że mi pan przypadkiem wskazać drogi do mojego oddziału litości tatusiu niechciałemzrobić-niczłego chodzimitylkooteparcele głos przechodzi w skomlenie podciągam mu znowu koce pod brodę zapalam znowu świecę zaciągam się znowu „Macedonią” spoglądam znowu na zegarek musi być już blisko rana dziesiąta godzina zluzują mnie dopiero o ósmej gdzieś dale-ko rozlega się głos i rośnie rośnie jak syrena alarmowa ejjejjuuTU KRONIKA XXV Oddziały generała Pershinga zajęły dzisiaj farmę Belle Joyeuse oraz południowy skraj Bois des Loges. Amerykanie napotkali jedynie niewielki opór nieprzyjacielskich mitraliez. Natarcie w tych punktach miało na celu wyrównanie linii frontu. Poza tym działalność na całej linii ograniczała się w zasadzie do obstrzału artyleryjskiego i bombardowania z aeroplanów W okolicach Belluno zanotowano działalność patroli poprze-dzającą przerzut znacznych sił alianckich przez przełęcz Quero w rejonie Grappy ZBUNTOWANI MARYNARZE OPIERAJĄ SIĘ ALIANTOM Bonjours ma cherie, Comment ca va? Bonjours ma cherie, Jak się panna ma? po dłuższej konferencji z sekretarzem wojny i sekretarzem stanu prezydent Wilson po-wrócił dziś po południu do Białego Domu najwyraźniej zadowolony, iż wypadki niezmiennie przyjmują obrót, który przewidział Avez vous fiance? Cela ne lait iien. Voulez vous coucher avec moi ce soii? Łi, łi, com-bien? POMAGAJCIE URZĘDOWI APROWIZACJI PRZEZ WSKAZYWANIE SPEKULANTÓW WOJENNYCH Lord Roberts, który jest prawą ręką ministra spraw zagranicznych Balfoura , dodał: „Po odniesionym zwycięstwie odpowiedzialność za losy Ameryki i Wielkiej Brytanii będzie spo-czywała nie na barkach mężów stanu, lecz narodów”. Pojawienie się czerwonego sztandaru na pryncypalnych ulicach wydaje się symbolem narastającego zagrożenia i zachętą do pomia-tania prawem i do anarchii, bowiem czerwony sztandar ucieleśnia to wszystko, co nam naj-bardziej wrogie LENIN ZBIEGŁ DO FINLANDII leżę sobie jak u Pana Boga za piecem w tym trzecim dniu października. A zaczęło się wszystko w niedzielę, gdy podczas wypadu przed nasze linie otrzymałem postrzał z mitraliezy powyżej lewego kolana. Leżę więc w szpitalu wojskowym i jest mi bardzo do-brze. Piszę to lewą ręką, bo prawą mam pod głową PAPIERY WARTOŚCIOWE ZWYŻKUJĄ PRZY NIEWIELKIM ZBYCIE Aż kiedyś wreszcie trębacza zaciukam, Daremnie rano będą go szukać. Potem zdepczę trąbkę, Wrażę w nią obcasy I pójdę się wyspać Za wszystkie czasy DONKISZOT Z INDIANY HIBBEN, Paxton, dziennikarz, ur. 5 XII 1880 w Indianapolis, Indiana, syn Thomasa En-trekina i Jeannie Merrill H. z d. Ketcham; dyplom: Princeton 1903, magisterium: Harvard 1904. W latach gdy Hibben był chłopcem, ludzie myślący trapili się na Środkowym Zachodzie, że coś niedobrego dzieje się z Republiką Amerykańską; czy przyczyną był Parytet Złota, Przywileje, Kapitały, Wall Street? Bogacze bogacili się coraz bardziej, a biedacy biednieli, drobni farmerzy tracili ojcowi-znę, robotnicy musieli harować dwanaście godzin dziennie na opędzenie podstawowych po-trzeb, zyski były dla bogaczy, prawo było dla bogaczy, policja była dla bogaczy; czyż po to Ojcowie Pielgrzymi chylili karku przed burzami, faszerowali pierzchających Indian siekań-cami z garłaczy i uprawiali kamieniste poletka Nowej Anglii; po to pionierowie przedzierali się przez Appalachy z długą fuzją przerzuconą przez żylaste ramię i garścią kukurydzy w kieszeni kamizeli z koźlej skóry; po to chłopcy z farm Indiany wylegli bić konfederatów w imię wolności czarnego człowieka? Paxton Hibben był zadziornym malcem, synem jednej z najlepszych rodzin (Hibbenowie mieli w Indianapolis hurtownię towarów łokciowych); dzieci bogaczy nie lubiły go w szkole, bo się kumał z dziećmi biedaków, a dzieci biedaków – bo jego rodzice byli bogaczami; ale był prymusem gimnazjum w Short Ridge, redagował gazetkę szkolną, zwyciężał we wszyst-kich turniejach krasomówczych. W Princeton był młodym akademikiem, redaktorem „Tygrysa” , pił dużo, bez żenady uganiał się za spódniczkami, miał olśniewające wyniki w nauce i był solą w oku wszystkich nabożnisiów. Naturalną rzeczą dla inteligentnego młodzieńca jego klasy i pozycji społecznej byłoby studiować prawo, ale Hibbenowi roiły się podróże i romanse a la Byron i de Musset, wytworne przygody w obcych krajach, więc jako synowi jednej z najlepszych rodzin w Indianie, zaprzyjaźnionej z senatorem Beveridgem , wystarano mu się o miejsce w służbie dyplomatycznej: 3–ci i 2–gi sekr. Ambasady Amer. w St. Petersburgu i Mexico City 1905–06; sekr. i chargó d’affaires Poselstwa w Bogocie, Kolumbia 1908–09; w Hadze i Luksemburgu 1909–12; w Santiago de Chile 1912 (wystąpił ze służby dypl.) Puszkin zamiast de Musseta; Sankt Petersburg był dla młodego gogusia romansem z bajki: złociste kopuły pod platynowym niebem, lodowoszara Newa rwąca głębokim by-strym nurtem pod mostami, na których brzęczą dzwonki sań; powrót z Wysp do domu w towarzystwie metresy Wielkiego Księcia, najpiękniejszej najbardziej romansowej odtwór-czyni neapolitańskich piosenek; gra o piramidki rubli w wysokiej sali mieniącej się żyrando-lami, monoklami, brylantami spływającymi z białych ramion; biały śnieg, białe obrusy, biała pościel; kachetyńskie wino, wódka rześka jak świeżo skoszone siano, kawior astrachański, jesiotr, fiński łosoś, lapońskie pardwy i najpiękniejsze kobiety świata; ale był rok 1905, pew-nego wieczora wyszedłszy z Ambasady Hibben ujrzał błysk czerwieni na zdeptanym śniegu Newskiego i czerwone sztandary, krew zamarzniętą w koleinach, krew płynącą po szynach tramwajowych; ujrzał kulomioty na balkonach Pałacu Zimowego, kozaków szarżujących na bezbronny tłum, który pragnął pokoju, strawy i odrobiny wolności, usłyszał gardłowy pomruk rosyjskiej „Marsylianki”; jakaś żyłka przekory wezbrała buntowniczo w szacownym amery-kańskim ciele i przez całą noc przemierzał ulice wraz z rewolucjonistami, aż podpadł w Ambasadzie i został przeniesiony do Mexico City, gdzie jeszcze nie było rewolucji, tylko peoni, księża i cisza wielkich wulkanów. Cientificos wprowadzili go do Jockey Clubu, w którego wspaniałym gmachu z błękitnych płyt puebłańskich przegrał w ruletkę wszystkie pieniądze i pomógł gospodarzom osuszyć ostatnie skrzynki szampana pozostałe z łupów Cortesa. Jako charge d’affaires w Kolumbii (nigdy nie zapomniał, że zawdzięcza karierę Beverid-ge’owi; wierzył żarliwie w Roosevelta, w sprawiedliwość i reformy, w ustawodawstwo anty-trustowe i Tęgą Pałkę, która odstraszy łapowników i występnych krezusów i odda prostemu człowiekowi to, co jego) przyłożył ręki do reżyserowanej rewolucji, która odebrała biskupowi Bogoty Strefę Kanału; później bronił Roosevelta w Pulitzerowskim procesie o oszczerstwo ; był progresistą, wierzył w Kanał i T. R. Został przeniesiony do Hagi, gdzie drzemał podczas mglistych debat Międzynarodowego Trybunału. W 1912 wystąpił ze służby dyplomatycznej i wrócił do kraju prowadzić kampanię na rzecz Roosevelta; zdążył do Chicago w samą porę, by usłyszeć delegatów śpiewających w Koloseum „Naprzód, żołnierze Chrystusa”; w ich tłumnych okrzykach i wiwatach posły-szał tętent rosyjskiej „Marsylianki”, posępne milczenie meksykańskich peonów i kolumbijskich Indian czekających na oswobodziciela, w gromkim hymnie dosłuchał się od-mierzanych kadencji „Deklaracji Niepodległości”. Rozprawianie o sprawiedliwości społecznej do niczego nie doprowadziło; T. R. okazał się takim samym frazesowiczem jak wszyscy, Łoś Rosochaty – nafaszerowany tymi samymi tro-cinami co Wielka Stara Partia . Paxton Hibben kandydował do Kongresu z listy partii progresywnej w Indianie, ale wojna europejska zajęła już w umysłach wyborców miejsce sprawiedliwości społecznej. Korespondent wojenny „Collier’s Weekly” 1914–15; korespondent europ. „Associated Press” 1915–17; korespondent wojenny „Leslie’s Weekly” na Bliskim Wschodzie i sekr. Sek-cji Rosyjskiej Pomocy dla Bliskiego Wschodu VIXII 1921. W latach wojny zapomniał doszczętnie o fioletowych jedwabnych szlafrokach dyplomaty, o przyborach toaletowych z kości słoniowej i rozkosznych tete-a-tete z wielkimi księżnymi; pojechał do Niemiec jako sekretarz Beveridge’a i widział Parademarsch niemieckich oddzia-łów w Brukseli, widział Poincarego kroczącego między dwoma szeregami rozgoryczonych szemrzących żołnierzy w błękitnych mundurach podczas inspekcji nie kończących się for-tecznych korytarzy Verdun, nad którymi wisiała klątwa, widział zgangrenowane rany, chole-rę, tyfus, małe dzieci z brzuszkami wzdętymi od głodu, toczone przez czerwie trupy na szlaku serbskiego odwrotu, pijanych oficerów alianckich uganiających się za gołymi chorymi dziew-czętami po piętrach burdelu w Salonikach, żołnierzy łupiących sklepy i kościoły, knajpiane bójki francuskich i brytyjskich majtków flaszkami od piwa; podczas bombardowania Aten przechadzał się z królem Konstantynem po tarasie, stoczył pojedynek z francuskim komi-santem, który ostentacyjnie wyszedł, gdy do stołu w sali jadalnej Grande Bretagne zasiadł Niemiec; Hibben sądził, że z tym pojedynkiem to żarty, dopóki jego przyjaciele nie zaczęli nakładać jedwabnych cylindrów; ale stanął i pozwolił Francuzowi oddać do siebie dwa strza-ły, po czym sam strzelił w ziemię; w Atenach tak jak wszędzie był stale w opałach, zadziorny mężczyzna niepozornej budowy, który przez całe życie toczył boje o przyjaciół, o poszkodowanych pechowców, o idee, zbyt lekkomyślny, by skrupulatnie odmierzać kamie-nie milowe szacownej kariery. Nominowany por. art. poi. 27 XI 1917; kpt. 31 V 1919; służba w zbiorczym obozie wo-jennym Grant; we Francji z 332 p. p. Armii Europejskiej; w Biurze Rachmistrza Intendentu-ry,– w Kwaterze Gł. w Biurze Insp. Gen. Amer. Sił Ekspedycyjnych; zdemobilizowany 21 VIII 1919; kpt. Korp. Ofic. Rez. 7 II 1920; ponownie 7 II 1925; Wojna w Europie była krwawa, brudna i nudna, ale wojna w Nowym Jorku odsłoniła ta-kie oślizłe otchłanie podłości i hipokryzji, że człowiek, który raz to zobaczył, nigdy nie będzie już tym samym człowiekiem. W wojskowych obozach szkoleniowych było inaczej, chłopcy wierzyli, że idą ratować świat w imię Demokracji, Hibben wierzył w Wilsonowskie Czterna-ście Punktów, wierzył w Wojnę dla Położenia Kresu Wojnom. Z Misją Wojsk, w Armenii VIII-XII 1919; korespondent specj. „Chicago Tribune” w Europie; w Pomocy dla Bliskiego Wschodu 1920–22; sekr. Ros. Komitetu Czerw. Krzyża w Ameryce 1922; wicedyr. Amer. Misji Pomocy Nansena 1923; sekr. delegacji Amer. Misji Pomocy Dzieciom Ros. IV 1922. W roku głodu, roku cholery, roku tyfusu Paxton Hibben pojechał do Moskwy z misją charytatywną. W Paryżu ciągle jeszcze targowano się o cenę krwi, handryczono o chorągiewki na ma-pach plastycznych, o rzeki graniczne, o historyczne przeznaczenie narodów, gdy tymczasem za kulisami wytrawni gracze, Deterdingowie , Zaharowowie , Stinnesowie , zagarniali po cichu światowe surowce. W Moskwie był porządek, w Moskwie była praca, w Moskwie była nadzieja; „Marsy-lianka” z 1905, „Naprzód, żołnierze Chrystusa” z 1912, posępna bierność amerykańskich In-dian i piechurów oczekujących frontowej śmierci złożyły sią na mocarny zew marksowskiej „Międzynarodówki”. Hibben wierzył w nowy świat. Gdy wrócił do Ameryki, ktoś postarał się o fotografię kapitana Paxtona Hibbena składa-jącego wieniec na grobie Jacka Reeda; próbowano go usunąć z Korpusu Oficerów Rezerwy; w Princeton na zjeździe koleżeńskim w dwudziestą rocznicę promocji dawni kumple chcieli go zlinczować; wprawdzie byli pijani i może zebrało im się tylko na spóźniony o dwadzieścia lat studencki kawał, ale założyli mu już pętlą na szyją, powiesić cholernego czerwieńca, w Ameryce nie ma już miejsca na zmiany, nie ma już miejsca na te odgrzewane numery ze sprawiedliwością społeczną, progresizmem, buntem przeciw uciskowi, demokracją; spławić czerwonych, nie ma dla nich pieniędzy, nie ma dla nich pracy. Członek Ligi Autorów Amer., Tow. Wojen Kolonialnych, Tow. Weteranów Wojen Za-granicznych, Legionu Amer., Królewskiego i Amer. Tow. Geograficznego. Odznaczenia: kawaler Orderu Św. Stanisława (ros.), oficer Orderu Zbawiciela (gr.), Orderu Najświętszego Skarbu (jap.). Kluby: Princetoński, Dziennikarski, Obywatelski (Nowy Jork). Autor: „Konstantyn i lud grecki”, 1920; „Głód w Rosji”, 1922; „Henry Ward Beecher : portret Amerykanina”, 1927. Zm. 1929. KRONIKA XXVI EUROPA NA OSTRZU NOŻA Tout le long de la Tamise Nous sommes alles tous les deux Gouter l’hewe exquise czyż w tych warunkach należy sią dziwić, że Departament Sprawiedliwości spogląda niemal z czułością na uchylających sią od służby wojskowej, z pobłażliwością na przysię-głych anarchistów i ze swoistą obojętnością ignoruje fakt, że przeważająca ich większość nie została jeszcze uwięziona ani deportowana w wiele lat po założeniu Amerykańskiej Korporacji Stali Wall Street wciąż zajmuje sią problemem mierzenia w jardach kubicznych wody wstrzykniętej w posiadłość GOTOWA STAL CIESZY SIĘ WIĘKSZYM POPYTEM Który do domu w jakie wraca strony, Chłopcy, który w jakie strony? DZIKIE GĘSI NAD PARYŻEM WOJNA OŻYWIŁA PRODUKCJĘ NAWOZÓW Kto do Harlemu, kto do Jersey City, A kto do Arizony? zwycięstwo w tej wojnie zależy w równej mierze od robotników przemysłowych, co od żołnierzy. Nasze wspaniałe osiągnięcie wodowania stu statków na Święto Niepodległości dowodzi, co można zdziałać, gdy w patriotycznym porywie wszyscy razem przyłożymy ra-mienia, by pchać wspólnie wózek WEZBRANE NURTY SEKWANY ZALAŁY ŁAŹNIE SAMARITAINE Nie mam pojęcia, O co ta wojna, Lecz ja to sprawdzą, Głowa spokojna. Więc, moja duszko, Żyj bez frasunku, Króla ci przywiozę Z wojny w podarunku. Przywiozę ci Turka, No i Kaisera, Więcej w pojedynkę Chyba nie nazbieram POWOJENNE PLANY FABRYKI MATERIAŁÓW WYBUCHOWYCH ETNA WIEKOWE MIASTO W ŻAŁOBIE DZWONY KOŚCIELNE MILCZĄ NAWET W NIEDZIELĘ Który do domu w jakie wraca strony, Chłopcy, który w jakie strony? RICHARD ELLSWORTH SAVAGE Szare ambulanse Fiata, na których mieli jeździć, zobaczyli po raz pierwszy w Fontainebleau ustawione rządkiem na skwerze przed pałacem Franciszka I. Schuyler wrócił po rozmowie z francuskimi szoferami, od których przejmowali ambulanse, z wiadomością, że tamci są na nich źli jak diabli, bo to oznacza dla nich powrót na front. Pytają, po kiego licha Amerykanie pchają się, gdzie ich nikt nie prosi, i przejmują wszystkie dobre zajęcia em-busgues zamiast siedzieć spokojnie w domu i pilnować swoich nosów. Wieczorem sekcja została zakwaterowana w śmierdzących karbolem barakach z papy w małym miasteczku w Szampanii. Okazało się, że przypada akurat czwarty lipca, wobec czego marechal des logis wyfasował wszystkim szampana do kolacji i przyszedł jakiś gene-rał z sumiastym białym wąsem palnąć mówkę o tym, jak to z pomocą de l’Amerique heroique la victoire jest pewna, i wznieść toast pour le president Wilson. W odpowiedzi podniósł się niepewnie szef sekcji, Bill Knickerbocker, i wzniósł toast pour la France heroique, l’heroique Cinquieme Armee i la victoire przed Gwiazdką. Fajerwerków dostarczyli Bosze przysyłając aeroplany i wszyscy popędzili hurmem do abri. Na dole Fred Summers oznajmił, że ziemianka śmierdzi jak licho, a w ogóle mogliby się napić, i we dwóch z Dickiem wygramolili się poszukać jakiegoś estaminet. Przemykali się pod okapami domów dla ochrony przed spadającymi raz po raz odłamkami szrapneli z zenitówek, aż znaleźli małą knajpkę pełną dymu tytoniowego i francuskich poilus śpiewają-cych „La Madelon”, gdzie wszyscy zaczęli wiwatować na ich cześć i wyciągnęło się do nich tuzin szklaneczek. Wypalili tutaj swojego pierwszego „Caporal ordinaire”, a że każdy poczy-tywał sobie za punkt honoru postawić im głębszego, po zamknięciu lokalu, gdy trąbki odegra-ły francuski capstrzyk, bardzo chwiejnie powlekli się z powrotem ciemnymi choć oko wykol uliczkami, w towarzystwie dwóch poilus, którzy obiecali ich odprowadzić na kwaterę. Poilus uważali, że la guerre c’est une saloperie, a la victoire c’est une sale blague , i niecierpliwie dopytywali się, czy les Americains nie wiedzą przypadkiem czegoś o la revolution en Russie. Dick oświadczył, że on osobiście jest pacyfistą i głosuje za każdym rozwiązaniem, które po-łoży kres wojnie, po czym wszyscy wymienili znaczące uściski dłoni i zaczęli rozmawiać o la revolution mondiale. Kiedy układali się do snu na polowych łóżkach, owinięty już kocem Fred Summers usiadł nagle prosto jak struna i oznajmił na swój komicznie uroczysty sposób: – Chłopaki, to nie jest wojna, to jeden wielki dom wariatów. W sekcji było jeszcze dwóch chłopców, którzy lubili popijać wino i popisywać się kiep-ską francuszczyzną: Steve Warner, były wolny słuchacz z Harvardu i Ripley, pierwszorocz-niak z Kolumbii. Prowadzali się w pięciu po okolicznych wioskach wyszukując miejsca, gdzie można było dostać omelettes i pommes frites , i obchodząc co wieczór wszystkie es-taminets, aż zaczęto ich nazywać birbantierami gwardii . Kiedy sekcja została przesunięta na Voie Sacree za Verdun i pozostawiona przez trzy deszczowe tygodnie w zrujnowanej wiosce, która się nazywała Erize la Petite, ustawili sobie wszyscy razem prycze w jednym kącie starego walącego się spichrza, który im przydzielono na kwaterę. Lało bez przerwy dzień i noc i dzień i noc przez rozmiękły głęboki kit drogi przed spichrzem przeżynały się kamionetki wożące ludzi i amunicję pod Verdun. Dick siedząc na pryczy przyglądał się czę-sto przez otwarte drzwi spryskanym błotem, podskakującym twarzom wiezionych na front młodych żołnierzy francuskich, pijanych, zdesperowanych i wykrzykujących: „A bas la guer-re, mort aux vaches, a bas la guerre” . Kiedyś wpadł nagle do spichrza Steve, z twarzą po-bladłą nad ociekającym poncho i pałającymi oczami. - Teraz wiem, jak wyglądali skazańcy wiezieni pod gilotynę w czasach terroru – powie-dział zdławionym głosem. – Właśnie tak! W końcu przesunięto ich w zasięg obstrzału i Dick stwierdził z ulgą, że nie boi się bar-dziej niż inni. Wyjechawszy pierwszy raz w pole zabłądzili we dwóch z Fredem w zrytym pociskami lasku i właśnie próbowali zawrócić ambulans na małym wzniesieniu nagim jak łysina księżyca, gdy tuż obok trzasnęły jak z bicza trzy pociski z austriackiej osiemdziesiątki ósemki. Sami nie wiedzieli, kiedy dali nura z szoferki do rowu, ale faktem było, że gdy roz-wiał się rzadki błękitny pachnący migdałami dymek, leżeli obaj plackiem w błocie. Fred za-łamał się zupełnie i Dick musiał go objąć ramieniem i szeptać mu przez dłuższą chwilę do ucha: „Weź się w kupę, chłopie, musimy się stąd wydostać. Weź się w kupę, Fred, jakoś się wykpimy”. Wydało mu się to potem śmieszne i rechotał przez cały czas w ambulansie, aż droga doprowadziła ich w spokojniejszy odcinek lasu, gdzie inteligentnie urządzono punkt opatrunkowy tuż przed baterią czterysta piątek, tak że podmuch omal nie zmiatał rannych z noszy za każdym odpaleniem działa. Powróciwszy do sekcji po odwiezieniu ładunku do triage , pokazywali potem w pudle ambulansu trzy postrzępione dziury po odłamkach. Następnego dnia zaczęła się ofensywa z nieprzerwanym ogniem zaporowym i odporowym i gwałtownym obstrzałem gazowym. Sekcja pełniła służbę przez trzy okrągłe doby i potem wszyscy byli rozdygotani i mieli dyzenterię. Jeden z chłopców dostał szoku, chociaż go wcale nie wysyłano na linię, bo robił od początku w portki, i trzeba go było ode-słać do Paryża. Paru innych musiano ewakuować z powodu dyzenterii. Birbantierzy gwardii wyszli ze wszystkiego obronną ręką, tylko Steve i Ripley łyknęli pewnej nocy w P2 ekstra dozę iperytu i rzucali później wszystko, co wzięli do ust. W czasie dwudziestoczterogodzinnych okresów wolnych od służby spotykali się w małym ogródku w Recicourt, gdzie sekcja miała swoją bazę. O ogródku tym nie wiedział nikt prócz nich. Należał on kiedyś do różowej willi, która została starta na proch, jakby zmiażdżona nogą olbrzyma. Ogródek natomiast był nietknięty, tylko trochę zaniedbany, i akurat kwitły w nim róże, a wśród kwiatów latały motyle i brzęczały w słoneczne popołu-dnia pszczoły. Z początku brali brzęczenie pszczół za świst odległych arrives i rzucali się co chwila na ziemię. Pośrodku ogródka znajdowała się obmurowana fontanna, w której siadywa-li, gdy Niemcom wpadło do głowy ostrzeliwać drogę i pobliski most. Regularne ostrzeliwanie powtarzało się trzy razy dziennie, ale prócz tego zdarzało się czasami trochę rozproszonego ognia. Jeśli było spokojnie, któryś z nich szedł postać w kolejce u Copego i kupić melonów z południowej Francji oraz czteroipółfrankową flaszkę szampana. Potem ściągali koszule, żeby podpiec sobie trochę plecy i ramiona, jeśli było słonecznie, i siedząc w wyschniętej fon-tannie zajadali melony, popijali ciepłego zatrącającego cydrem cienkusza i rozprawiali o tym, jak to po powrocie do Stanów zaczną wydawać tajną gazetkę na wzór „La Libre Belgique”, żeby uświadomić ludziom, jak naprawdę wygląda wojna. Ale najbardziej ze wszystkiego Dick lubił wygódkę przypominającą do złudzenia podob-ne przybytki na farmach w Nowej Anglii, z wyszorowaną do czysta deską i półksiężycem w drzwiach, przez który w słoneczne dni pracowicie fruwały tam i z powrotem osy gnieżdżą-ce się na suficie. Przesiadywał tu często z rżnięciem w brzuchu nasłuchując przyciszonych głosów przyjaciół, którzy rozmawiali w wyschniętej fontannie. Ich głosy napełniały go po-czuciem szczęścia i bezpieczeństwa, gdy wstawał podetrzeć się pożółkłymi ze starości pro-stokącikami „Petit Journalu” z 1914, które jeszcze wisiały na gwoździu. Pewnego razu wrócił do nich zapinając pasek i oznajmił: – Wiecie co? Przyszło mi do głowy, jakby to było dobrze, gdyby człowiek potrafił prze-organizować komórki swego ciała w jakąś inną formę bytu. To wstrętne być człowiekiem. Ja bym chciał być kotem, miłym leniwym kotem domowym wylegującym się przy ogniu. - Ładna historia – powiedział Steve sięgając po koszulę i naciągając ją na grzbiet. Chmura przesłoniła słońce i zrobiło się nagle chłodno. Działa dudniły monotonnie gdzieś w oddali. Dick poczuł się raptem zmarznięty i samotny. – Ładna historia, jeśli człowiek musi się wsty-dzić przynależności do swojego gatunku. Ale jak Boga kocham, ja się wstydzę, wstydzę się, że jestem człowiekiem. Trzeba będzie olbrzymiego zastrzyku nadziei, rewolucji czy czegoś podobnego, żebym odzyskał szacunek dla samego siebie. Mój Boże, czym my jesteśmy, jeśli nie parszywym okrutnym złośliwym tępym gatunkiem małpy bezogoniastej? – No, skoro tak pragniesz zarobić na szacunek własny, Steve, i na szacunek nas, pozosta-łych małp, to może byś skoczył korzystając, że nie ma obstrzału, i kupił butelczynę wody szampańskiej? – odezwał się Ripley. Po ataku na Wzgórze 304 dywizja została – wycofana na parę tygodni en repos za Bar-le-Duc, a potem odkomenderowana na spokojny odcinek w Argonnach zwany le Fourde Pa-ris , gdzie Francuzi grali z Boszami na linii frontu w szachy i gdzie jedna strona zawsze ostrzegała drugą, nim wysadziła minę na przedpolu. Po skończonej służbie mogli tu zawsze pójść do nie zniszczonego i zamieszkałego miasteczka Sainte Menehoulde na świeże cia-steczka, zupę dyniową i pieczone kurczaki. Kiedy sekcja została ostatecznie rozwiązana, a oni odesłani z powrotem do Paryża, Dick z żalem żegnał soczyste jesienne lasy Argonnów. Kor-pus Sanitarny przydzielony Francuzom przejmowała Armia Amerykańska. Każdy z nich do-stał odbitkę rozkazu dziennego ze wzmianką pochwalną o sekcji, a Dick Norton wygłosił do chłopców pod obstrzałem mowę, żegnając ich jako dżentelmenów ochotników, przy czym ani na chwilę nie wypuścił monokla z oka. Taki był koniec sekcji. Jeśli nie liczyć spadającego od czasu do czasu pocisku z Grubej Berty , Paryż był przy-jemny i spokojny tego listopada. Było zbyt mglisto na rajdy aeroplanów. Dick wynajął do spółki ze Stevem Warnerem taniutki pokoik za Panteonem i po całych dniach czytali po fran-cusku, a wieczorami włóczyli się po kawiarniach i knajpach. Fred Summers dostał w Czerwonym Krzyżu pracę za dwadzieścia pięć dolarów tygodniowo i zaraz drugiego dnia po przyjeździe do Paryża znalazł sobie stałą dziewczynkę. Ripley i Ed Schuyler zamieszkali z szykiem nad barem Henry’ego. Co wieczór zjadali razem późny obiad i kłócili się do upa-dłego, co z sobą począć. Steve mówił, że niech to szlag, on wraca do domu i zadeklaruje się jako oponent moralny , natomiast Ripley i Schuyler gotowi byli stawać na głowie, byleby uniknąć wcielenia do Armii Amerykańskiej, i zastanawiali się nad wstąpieniem do Legii Cu-dzoziemskiej albo Escadrille Lafayette . – Chłopcy, ta zwariowana wojna to złota żyła stulecia – dowodził Fred Summers. – Ja tam mam zamiar z niej korzystać, no i z siostrzyczek Czerwonego Krzyża, rozumie się. Pod koniec pierwszego tygodnia miał już w Czerwonym Krzyżu dwie posady po dwa-dzieścia pięć dolarów każda i był na utrzymaniu starzejącej się francuskiej marraine , boga-tej kamieniczniczki z Neuilly. Kiedy Dickowi skończyły się pieniądze, Fred pożyczył dla niego coś od swojej marraine, ale żadnemu z przyjaciół nie chciał jej pokazać. – Nie chcę, chłopaki, żebyście wiedzieli, w co wdepnąłem – mówił. Któregoś dnia Fred Summers wpadł w porze lunchu powiedzieć, że wszystko jest zała-twione, ma dla nich zajęcie. Makaroniarze, wyjaśnił, nie mogą się pozbierać po Caporetto i wyzbyć zgubnej skłonności do odwrotów, wobec czego postanowiono im wysłać dla podre-perowania morale Sekcję Sanitarną Amerykańskiego Czerwonego Krzyża. A że on prowadzi zapisy kandydatów, więc wciągnął ich wszystkich czterech na listę. Dick natychmiast oznaj-mił, że mówi po włosku, więc na pewno będzie w stanie podnieść wydatnie morale Włochów, i następnego dnia stawili się jak jeden mąż w biurze Czerwonego Krzyża przed rozpoczęciem urzędowania. Zostali przyjęci do 1 Sekcji Amerykańskiego Czerwonego Krzyża we Wło-szech, lecz oczekiwanie na wyjazd przeciągnęło się jeszcze parę tygodni. W tym czasie Fred Summers zaczął się prowadzać z tajemniczą serbską damą, którą przygadał w jakiejś kafejce za Place Saint Michel i która chciała ich nauczyć palenia haszyszu, Dick zaś zaprzyjaźnił się z trunkowym Czarnogórcem, który był barmanem w Nowym Jorku i obiecał, że zostaną wszyscy odznaczeni przez króla Czarnogóry Nikolę . Jednakże w dniu, w którym mieli zo-stać przyjęci w Neuilly i odznaczeni, sekcja opuściła Paryż. Konwój dwunastu Fiatów i ośmiu Fordów wyjechał po gładkim makadamie szosy na po-łudnie przez lasek Fontainebleau i pomknął na wschód po drogach środkowej Francji, wiją-cych się między czerwonymi wzgórzami. Dick prowadził samodzielnie Forda i był tak zaab-sorbowany pamiętaniem, co ma robić z nogami, że ledwo dostrzegał krajobraz. Następnego dnia pozostawili za sobą górki i zjechali w dolinę Rodanu, bogatą krainę winnic, platanów i cyprysów, pachnącą winobraniem, późnojesiennymi różami i Południem. Kiedy dotarli do Montelimar, wojna, rozmowy o buntach i protestach, obawy przed więzieniem, wszystko wy-dawało im się jakby koszmarem z innego stulecia. W spokojnym biało-różowym miasteczku zjedli wspaniałą kolację z grzybami cepes z czosnkiem i mocnym czerwonym winem. „Chło-paki – powtarzał Fred Summers – to nie jest wojna, to wycieczka Cooka”. Spali klasa w wielkich obitych brokatem łożach hotelowych, a kiedy rano odjeżdżali, mały uczeń puścił się biegiem za ambulansem Dicka z okrzykiem „Vive l’Amerique” i wręczył mu pudełko miejscowego specjału, nugatu; było to istne Eldorado. Tego dnia konwój rozsypał się zupełnie przy wjeździe do Marsylii, cała dyscyplina wzię-ła w łeb, kierowcy zatrzymywali się przed każdą winiarnią przy zalanej słońcem szosie na szklaneczkę i partyjkę kości. Oficer prasowy Czerwonego Krzyża z głośnym autorem Mont-gomerym Ellisem, który był korespondentem „Saturday Evening Post”, urżnęli się szkaradnie i słychać było, jak śpiewają i pokrzykują w tyle wozu sztabowego, podczas gdy mały tłusty poruczniczek za każdym zatrzymaniem biegał czerwony wzdłuż konwoju posapując histe-rycznie. W końcu pozbierał ich wszystkich i wjechali do Marsylii w zwartym szyku, ale led-wo zdążyli zaparkować ambulanse rządkiem na głównym placu i zaczynali się rozchodzić po okolicznych knajpkach i kafejkach, gdy jeden z chłopców nazwiskiem Ford wpadł na genial-ny pomysł zajrzenia do baku przy świetle zapałki i wysadził ambulans w powietrze. Zajechała z szykiem straż pożarna i kiedy ambulans numer 8 dopalił się elegancko, strażacy skierowali swoje wysokoprężne hydranty na następne. Trzeba było dopiero odciągnąć od konwersacji z panienką sprzedającą papierosy w narożnej kafejce Schuylera, który najlepiej z całej sekcji mówił po francusku, żeby na miłość Boską ubłagał szefa straży o zostawienie reszty ambu-lansów w spokoju. Tego dnia birbantierzy gwardii jedli z szykanami w Bristolu w towarzystwie jeszcze jed-nego chłopca nazwiskiem Sheldrake, który był znawcą tańców ludowych i służył we Francji w sławnej Sekcji 7. Dalszą część wieczoru spędzili na promenoirze w Apollu, tak pełnym wszelkich możliwych petites femmes w świecie, że wcale nie widzieli przedstawienia. W ogóle był jeden wielki szał, wszędzie roiło się od kobiet, na krzykliwych jaskrawych pryn-cypalnych ulicach z ich kafejkami i kabaretami i w mrocznych parnych tunelach zaułków portowych pełnych zmiętoszonych łóżek, matrosów, czarnych i brunatnych twarzy, podrygu-jących brzuchów, majtających się fioletowo-białych piersi, wywijających ud. Nad ranem Steve i Dick znaleźli się sami w małej restauracyjce, gdzie zamówili jaja na szynce i kawę. Byli pijani i śpiący, kłócili się sennie. Płacąc, o mało nie pospadali z krzeseł, gdy nie naj-młodsza kelnerka kazała im położyć napiwek na rogu stolika i najspokojniej w świecie pod-winąwszy spódnicę zgarnęła monety kroczem. – Ale numer, nie z tej ziemi! Seks to maszynka – powtarzał Steve i czemuś wydawało im się to kosmicznie śmieszne, takie śmieszne, że wszedłszy do otwierającej się właśnie knajpy, próbowali wszystko opowiedzieć mężczyźnie za kontuarem, który ich ani w ząb nie rozumiał i wypisał im na świstku papieru adres zakładu, gdzie będą mogli sobie potentego, une maison propre, convenable et de haute moralite . Kwicząc ze śmiechu, zataczając się i potykając jęli się wspinać po nie kończących się schodkach. Ciął zimny jak diabli wiatr. Znaleźli się przed frontonem jakiejś zwariowanej katedry, w dole leżał port, widać było parostatki i rozległą połać platynowego morza zamkniętego przez popielate góry. – Jak Boga jedynego, toż to Morze Śródziemne! Wytrzeźwieni lodowatymi porywami wiatru i szerokim metalicznym rozbłyskiem świtu, trafili do hotelu akurat w porę, żeby poderwać kolegów z pijanego snu i zameldować się jako pierwsi przy zaparkowanych na placu ambulansach. Ale Dick był taki senny, że zapomniał, co robić z nogami, stuknął swoim Fordem wóz z przodu i potłukł reflektory. Tłusty porucznik objechał go piskliwym głosem, po czym odebrał mu ambulans i kazał się przesiąść do Fiata Sheldrake’a. Odtąd Dick nie miał przez cały dzień nic do roboty, tylko gapił się między jedną drzemką a drugą na la Corniche , na Morze Śródziemne, na miasteczka o czerwonych da-chach i na idące sznurkiem na wschód parowce, które trzymały się tuż przy brzegu w obawie przed Ubootami, z rzadka konwojowane przez francuski kontrtorpedowiec z kominami w najdziwniejszych miejscach. Na granicy włoskiej zostali powitani przez gromadę dzieci szkolnych z palmami i koszami pomarańczy oraz przez operatora z kamerą filmową. Sheldrake gładził się po bród-ce, kłaniał i salutował w takt wiwatów „Evviva gli americani!”, aż tu trach, dostał pomarańczą między oczy, że o mało nie poszła mu krew z nosa. Innemu chłopcu nieprzytomny z radości mieszkaniec Vintimiglii o mały włos nie wykłuł oka rzuconą gałązką palmy. W ogóle przyję-cie było wspaniałe. Wieczorem w San Remo rozentuzjazmowani makaroniarze co chwila podbiegali na ulicy ściskać chłopcom dłonie i gratulować prezydenta Wilsona, co nie prze-szkodziło komuś świsnąć wszystkie zapasowe opony z kamionetki, jak również walizkę ofi-cera prasowego pozostawioną nieopatrznie w wozie sztabowym. Witano ich wylewnie i wydawano za mało reszty w barach. Evviva gli alleati! Wkrótce cała sekcja zaczęła kląć Włochy z ich gumowatym spaghetti i octowatym wi-nem, tylko Dick i Steve zagustowali raptem w Italiańcach i kupili sobie gramatykę, żeby się nauczyć języka. Zresztą Dick już udawał przed oficerami Czerwonego Krzyża, że umie po włosku, zręcznie dodając „o” do wszystkich znanych słów francuskich. W ogóle niczym się zbytnio nie przejmował. Ważne, że świeciło słoneczko, wermut był klasa, a miniaturowe ko-ściółki na szczytach wzgórz, winnice, cyprysy i błękitne morze przypominały jeden nie koń-czący się ciąg dekoracji ze staromodnej opery. Budowle też były teatralne i pompatyczne że boki zrywać; ci paradni Italiańcy na każdej ślepej ścianie malowali okna, kolumnady i balkony z wychylającymi się pulchnymi tycjanowskimi pięknościami albo chmurki i tabuny kupidynków z dołeczkami na brzuszkach. Następnego dnia konwój zaparkował na noc na głównym placu zapomnianego przez Bo-ga i ludzi przedmieścia Genui. Wdepnęli z Sheldrakem na jednego do baru i znaleźli się w towarzystwie korespondenta „Saturday Evening Post”, który rychło się wstawił i zaczął pleść, że zazdrości im urody, ufnej młodości i idealizmu. Steve czepiał się każdego jego sło-wa dowodząc gorzko, że młodość to najpodlejszy okres życia i tamten powinien być diablo rad, że ma czterdziestkę na karku i może pisać o wojnie zamiast się bić. Ellis zwrócił mu do-brodusznie uwagę, że przecież oni się też nie biją, i Steve naraził się okropnie Sheldrake’owi odpalając: – Oczywiście, my jesteśmy parszywi embusques. Potem Dick i Steve wymknęli się z baru i puścili kłusem, żeby zgubić Sheldrake’a. Za ro-giem zobaczyli tramwaj z napisem „Genova” i Steve wskoczył bez słowa. Dickowi nie pozo-stało nic innego, jak pójść za jego przykładem. Tramwaj okrążył kwartał domów i wyjechał nad brzeg morza. – Rany koguta, Dick – powiedział Steve – to cholerne miasto płonie. Za czarnymi kadłubami wyciągniętych na brzeg łodzi woda mieniła się jaskrawą smugą od różowego jęzora ognia buzującego na horyzoncie jak płomień gigantycznej lampy. – Boże, Steve, myślisz, że Austriacy zajęli miasto? Tramwaj mknął z dudnieniem przed siebie; konduktor, który przyszedł pobrać za bilety, wydawał się zupełnie spokojny. – Inglesi? – zapytał. – Americani – odrzekł Steve. Konduktor uśmiechnął się, poklepał ich po plecach i powiedział, że il presidente Wilson coś tam, czego nie zrozumieli. Wysiedli na wielkim placu otoczonym olbrzymimi arkadami, pod którymi hulał ostry gorzko-słodki wiatr. Po czystych mozaikowych chodnikach przecha-dzali się tam i z powrotem wysztafirowani cywile w paltotach. Miasto było całe marmurowe, wszystkie zwrócone ku morzu fasady różowe od blasku łuny. – Tenorzy, barytoni, soprany, wszyscy są gotowi do rozpoczęcia przedstawienia – powie-dział Dick. Steve chrząknął. – Chórem będą pewno ci diabelni Austriacy. Zmarzli, więc wstąpili na grog do połyskującej niklem i zwierciadłami kawiarni, gdzie kelner wyjaśnił im łamaną angielszczyzną, że ta łuna to z amerykańskiego tankowca, który wpadł na minę i pali się już trzeci dzień. Od baru podszedł angielski oficer o końskiej twarzy i szepnął, że jest tutaj w tajnej misji. Cholerna historia z tym odwrotem – opowiadał – który się zresztą jeszcze nie zakończył; w Mediolanie mówi się o utworzeniu frontu na linii Padu i jeśli ci cholerni Austriacy nie zajęli dotąd całej Lombardii, to tylko dlatego, że są prawie tak samo zdezorganizowani szybkim marszem naprzód jak makaroniarze odwrotem. Cholerni Włosi przebąkują teraz o oddaniu Czworoboku i gdyby za włoskimi liniami nie było od-działów francuskich i brytyjskich, już dawno dobiliby targu z Austriakami. Zresztą morale Francuzów jest też niewarte funta kłaków. Wobec tego Dick opowiedział mu, jak im giną narzędzia za każdym razem, gdy się odwrócą plecami do ambulansu, na co Anglik odparł, że w ogóle złodziejstwo jest w tych stronach niewiarygodne i jego misja dotyczy właśnie tej sprawy: ma odnaleźć wagon butów, który zniknął między Vintimiglia a San Raphael. – Cały cholerny wagon kolejowy rozpływa się w ciągu jednej nocy, nadzwyczajne! A widzicie tych typków tam przy stoliku? Jeden w drugiego szpiedzy austriaccy! Czego ja nie robiłem, żeby ich łaskawie zechcieli aresztować, i nic nie wskórałem. Nadzwyczajnie, istna operetka, zupełnie jak w Drury Lane . Szczęście, że przynajmniej wy, Amerykanie, przystą-piliście do wojny, bo inaczej szwabska flaga powiewałaby w tej chwili nad Genuą. Raptem spojrzał na zegarek, poradził im kupić jakąś butelczynę przy barze, jeśli chcą mieć coś do picia, bo zaraz się wszystko zamyka, po czym wypadł z kawiarni rzuciwszy im „No to cześć!” na pożegnanie. Wobec tego wyszli i oni w pustkę marmurowego miasta i powlekli się ciemnymi zaułkami i długimi kamiennymi schodkami, a blask łuny na wystają-cych ścianach w górze stawał się coraz jaskrawszy i czerwieńszy w miarę, jak się zbliżali do portu. Raz i drugi zgubili drogę, ale w końcu wyszli na nabrzeże najeżone szczeciną masztów stłoczonych feluk, z drobnymi szkarłatnymi falami portu w tyle oraz z falochronem i masą płomieni palącego się tankowca w głębi na redzie. Podnieceni i pijani szli i szli coraz dalej, a Dick powtarzał co chwilę: – Jak Boga kocham, te miasta są starsze niż świat. Przyglądali się marmurowemu lwu o psim ciele przez stulecia wypolerowanym dłońmi do szklistego połysku, który stał u stóp jakiegoś ciągu schodów, gdy usłyszeli amerykański głos wołający, czy nie znają przypadkiem drogi w tym przeklętym mieście. Był to jakiś młody marynarz z amerykańskiej łajby, która zawinęła do portu z ładunkiem mułów. Odparli, że co mają nie znać, i dali mu pociągnąć kupionego w kawiarni koniaku. Potem przysiedli na ka-miennej balustradzie koło lwa o psim ciele i popijając wdali się z nim w rozmowę. Marynarz pokazał im jakieś jedwabne pończochy, które znalazł na płonącym tankowcu, i opowiedział, jak przerobił jedną Włoszkę i jak ona potem zasnęła, a jemu się odechciało i dał cichcem no-gę. – Ta wojna to jeden wielki burdel, co? – zapytał i wszyscy prychnęli śmiechem. – Wy-glądacie mi, chłopcy, na równych gości – ciągnął. Podali mu flaszkę i marynarz łyknął zdro-wo. – Królowie z was, chłopaki – perorował pryskając śliną – niech tam, powiem wam, co myślę. Ta wojna to jeden wielki kant, szwindel, granda od A do Z. Wszystko jedno, jak się skończy, tacy jak my wylądują z gównem w garści, kapujecie? Więc wysiadka, każdy zdycha sam, do trzech razy sztuka, kapujecie? Dopili resztę koniaku i marynarz wyśpiewując wściekle „Niech ich wszystkich dunder świśnie” szmyrgnął z całej siły flaszką w głowę kamiennego lwa. Genueński lew patrzył dalej nieruchomo swymi szklanymi oczami psa, ale skądś zaczęli się nagle wynurzać gapie z groźnymi minami, więc Dick i Steve oddalili się przezornie za wywijającym jedwabnymi pończochami marynarzem. Znaleźli mu jego łajbę przycumowaną do pirsu i długo ściskali sobie dłonie przy trapie. Teraz Dickowi i Steve’owi pozostało jeszcze wrócić piętnaście kilometrów do Ponte De-cimo. Śpiący i skostniali szli i szli, aż im nogi mdlały, nim w końcu złapali włoską ciężarów-kę. Brukowce na placu i dachy ambulansów były pokryte szronem, kiedy wreszcie dotarli na miejsce. Układając się na noszach koło Sheldrake’a Dick narobił hałasu i Sheldrake się obu-dził. – Co, u licha? – zapytał. – Zamknij dziób odrzekł Dick – budzisz ludzi. Następnego dnia dojechali do Mediolanu, wielkiego lodowatego miasta z katedrą obrosłą pinaklami jak poduszeczka na szpilki, z zatłoczoną ludźmi Galerią , z restauracjami, gaze-tami, ulicznicami, z Cinzano i Campari Bitters . Nastąpił znowu okres oczekiwania, który większość sekcji spędziła przy nie kończącej się partii kości w tylnej sali w Cova, aż wreszcie zostali odkomenderowani do miejscowości o nazwie Dolo nad zamarzniętym kanałem gdzieś na Równinie Weneckiej. Żeby się dostać do eleganckiej rzeźbionej i malowanej willi, w której ich zakwaterowano, musieli przejeżdżać przez Brentę. Most był zaminowany i strzeżony przez kompanię brytyjskich saperów, gotowych każdej chwili do wysadzenia go w powietrze, gdyby się znowu zaczął odwrót. Saperzy jednak obiecali w razie czego pocze-kać, aż sekcja przeprawi się z powrotem. W Dolo nie było prawie nic do roboty. Na dworze był ostry mróz i większość sekcji spędzała dnie na siedzeniu przy piecu i łupieniu sobie na-wzajem skóry w pokera, tylko birbantierzy gwardii robili na benzynowym palniku poncze rumowe, czytali po włosku Boccaccia i spierali się ze Stevem o anarchizm. Dick trawił dużo czasu na przemyśliwaniu, jakby się wyrwać do Wenecji. Szczęśliwym trafem tęgi porucznik zdradził się, że ma kłopoty, bo sekcji zabrakło kakao i w ogóle nie do-starczono im z magazynów Czerwonego Krzyża w Mediolanie żadnej strawy śniadaniowej. Dick skorzystał z okazji i podsunął mu myśl, że przecież jednym z wielkich centrów handlu kakao jest Wenecja, więc należałoby tam posłać kogoś, kto mówi po włosku. W ten sposób, zaopatrzony w odpowiednie papiery i stemple, znalazł się pewnego mroźnego ranka na sta-teczku odpływającym z Mestre. Lagunę powlekała cienka pianka lodu rozstępująca się z szelestem prutego jedwabiu przed strzelistym dziobem, na którym stał wychylony za reling, z oczami łzawiącymi od ostrego wiatru, wpatrzony w długie szeregi pali na horyzoncie i w różowe budynki wynurzające się pastelowo z zielonej wody i zwieńczone baniastymi kopu-łami lub prostokątnymi spiczasto zakończonymi wieżami odcinającymi się coraz ostrzej i ostrzej od cynkowego nieba. Garbate mosty, zielono-oślizłe schody, pałace, marmurowe nabrzeża, wszystko było puste. Całe życie koncentrowało się dokoła grupki łodzi torpedo-wych zakotwiczonych na Canale Grande. Dick zapomniał na śmierć o kakao wędrując po rzeźbionych placach, wąskich uliczkach i nabrzeżach nad ściętymi lodem kanałami wielkiego martwego miasta, pustego i kruchego, gdy tak leżało nad swoją laguną jak zrzucona przez węża skóra. Od północy dochodziły tamtamy dział znad odległej o trzydzieści kilometrów Piave. Kiedy wracał, zaczął prószyć śnieżek. Parę dni później sekcja została przeniesiona do Bassano za Monte Grappa, do póżnorene-sansowej willi całej malowanej w kupidynki, anioły i wymyślne draperie. Pod krytym most-kiem za willą dzień i noc szumiała Brenta. Spędzali teraz czas na ewakuowaniu żołnierzy z odmrożonymi nogami, na piciu gorących ponczów rumowych w Citadelli, gdzie był szpital dywizyjny i burdele, oraz na śpiewaniu „Mglista, mglista rosa” i „Czarny byczek schodzi z gór” nad gumowatym spaghetti, którym ich karmiono. Ripley i Steve zapałali nagłą chęcią nauczenia się rysunku i po całych dniach szkicowali detale architektoniczne i kryty mostek. Schuyler wprawiał się we włoskim dyskutując z italiańskim porucznikiem o Nietzschem. Fred Summers, który złapał trypra od pewnej paniusi w Mediolanie, należącej, jak twierdził, do jednej z najlepszych miejscowych rodzin, gdyż jeździła powozem i sama go zaczepiła, wcale nie on ją, spędzał gros wolnego czasu na pichceniu domowych leków w rodzaju wywaru z łodyżek wiśni. Dick, któremu doskwierała samotność, chandra i życie w gromadzie, zaczął pisać jeden po drugim listy do domu, ale po każdej otrzymanej odpowiedzi czuł się gorzej, niż gdyby nie miał w ogóle wiadomości. „Musicie zrozumieć, jak jest naprawdę – pisał do Thurlowów w odpowiedzi na entuzja-styczną tyradę Hildy o „wojnie dla położenia kresu wojnom”. – Nie jestem już wierzącym chrześcijaninem i trudno mi dyskutować z tego punktu widzenia, ale wy możecie, a przynajmniej Edwin, który powinien zdać sobie sprawę, że posyłając młodych ludzi na tę pomyloną wariacką wojnę robi wszystko dla podważania zasad i ideałów, w które święcie wierzy. Jak powiedział ten młody marynarz, z którym wdaliśmy się w rozmowę owej nocy w Genui, ta wojna to jeden wielki kant, granda od A do Z, szwindel odstawiany przez polity-ków i rządy dla ich własnych egoistycznych celów. Gdyby nie cenzura, mógłbym wam opisać rzeczy, które by was przyprawiły o mdłości”. Potem mijała mu nagle chęć do dyskusji i wszystkie kłębiące się w głowie komunały o wolności i cywilizacji zaczynały się wydawać beznadziejnie głupie. Zapalał wówczas pal-nik benzynowy, robił poncz i po chwili ożywiał się rozprawiając ze Stevem o książkach, ob-razach lub architekturze. W księżycowe noce przypominali im o sobie Austriacy urządzając rajdy bombowe. Dick nie zawsze schodził do wykopu, by dać im szansę trafienia się, co jak stwierdził, sprawiało mu rodzaj gorzkiej satysfakcji; zresztą wykop i tak nie chronił przed ugodzeniem wprost. Jakoś w lutym Steve wyczytał w kurierze, że umarła cesarzowa Abisynii Taitu, i urządzili na jej cześć stypę. Wyciągnęli cały zapas rumu i zawodzili żałobne pienia, aż reszta sekcji myślała, że zbzikowali. Wysuszywszy rum owinęli się kocami i siedząc w ciemności przy otwartym oknie, przez które świecił księżyc, popijali ciepłe zabaglione . Brzęczące nad głową austriackie aeroplany wyłączyły nagle motory i zrzuciły tuż przed nimi ładunek bomb. Zenitówki pomrukiwały już od dłuższego czasu i na mglisto roziskrzonym niebie rozpryski-wały się szrapnele, lecz oni byli zbyt pijani, by zwracać na to uwagę. Jedna bomba pacnęła plump do Brenty, następne rozbłysły skoczną czerwienią tuż przed oknem i trzy gniewne chrapnięcia wstrząsnęły willą. Z sufitu posypał się tynk, nad głowami załomotały spadające dachówki. – Chryste Panie, o mały włos byłoby po nas – powiedział Fred Summers. Steve jął wyśpiewywać: „Odsuń się od okna, światłości mego życia”, ale pozostali zagłu-szyli go fałszywym „Deutschland, Deutschland uber Alles”. Poczuli się nagle szaleńczo pija-ni. Ed Schuyler wlazł na krzesło i jął deklamować „Erlkoniga” , gdy przez drzwi wetknął głowę Feldmann, syn szwajcarskiego hotelarza, który był obecnie dowódcą sekcji, i zapytał, co u jasnej cholery sobie wyobrażają. – Złaźcie lepiej do abri! Jeden z włoskich mechaników został już zabity, przechodzącemu drogą żołnierzowi urwało obie nogi. To nie pora na błazenady! Zaproponowali mu, żeby się z nimi napił, i odszedł pieniąc się z wściekłości. Potem pili Marsalę . Jakoś o pierwszej szarówce wstającego dnia Dick podniósł się chwiejnie i zatoczył do okna zwymiotować. Na dworze lało jak z cebra, spienione nurty Brenty bieliły się wyraźnie w migotliwych strumieniach deszczu. Tego dnia Dickowi i Steve’owi przypadała służba w Rova. O szóstej wyprowadzili ambu-lanse z dziedzińca, z głowami jak ogniste balony, ale cholernie radzi, że unikną skandalu, jaki musi wybuchnąć w sekcji. W Rova było spokojnie, do ewakuowania za linie mieli tylko parę wypadków zapalenia płuc i chorób wenerycznych oraz kilku nieboraków, którzy postrzelili się sami w nogi i których wiozło się do szpitala pod strażą; natomiast w messie oficerskiej, gdzie jadali, panowało niezwykłe podniecenie. Tenente Sardinaglia został skazany na areszt domowy za stawianie się colonnellowi i siedział od dwóch dni w swoim pokoju na górze układając przy akompaniamencie mandoliny piosenkę, którą nazwał „Marszem puł-kowników sanitarnych”. Opowiedział im to chichoczący w kułak Serrati, gdy czekali w messie na pojawienie się reszty oficerów. Poszło o głupią macchina do kawy. W messie były tylko trzy macchine, jedna zarezerwowana dla pułkownika, druga własność majora i trzecia, z której korzystali kolejno młodsi oficerowie. Otóż któregoś dnia w zeszłym tygo-dniu przekomarzali się z tą bella ragazza , bratanicą gospodarza, u którego kwaterują; a dziewczyna jest istna wariatka, nie daje się pocałować żadnemu oficerowi i wyskakuje ze skóry, kiedy ją uszczypnąć w pupę; więc pułkownik był wściekły, a wściekł się do reszty, kiedy Sardinaglia założył się z nim o pięć lirów, że on ją pocałuje, po czym szepnął coś dziewczynie do ucha i ta pozwoliła mu się pocałować; pułkownik zrobił się cały purpurowy na twarzy i rozkazał, żeby ordinanza nie wydawał panu tenente macchiny, kiedy przyjdzie jego kolejka, ale Sardinaglia spoliczkował ordinanzę i zrobiła się wielka awantura, w wyniku której Sardinaglia został skazany na areszt domowy; Amerykanie sami widzą, jaki to wszyst-ko cyrk. W tym momencie musieli szybko przybrać poważne miny, bo do messy wkroczyli z brzękiem pułkownik, major i dwaj kapitanowie. Zaraz zjawił się ordinanza i salutując za-meldował: „Pronto spaghetti” , po czym wszyscy usiedli. Przez jakiś czas oficerowie w milczeniu wciągali długie tłuste sznureczki spaghetti w sosie pomidorowym i podawali sobie z ręki do ręki wino, a kiedy wreszcie pułkownik odchrząknął, by przystąpić do opowia-dania jednej ze swoich anegdotek, z których wszyscy musieli się śmiać, z góry dobiegły dźwięki mandoliny. Pułkownik poczerwieniał na twarzy i powściągając słowa wpakował całą furą spaghetti do ust. Ponieważ była niedziela, obiad trwał dłużej niż zwykle, a przy deserze macchina w dowód uznania dla gli americani została wręczona Dickowi i ktoś wyciągnął bu-telkę Strega . Pułkownik kazał ordinanzy pójść i sprowadzić tę bella ragazza, żeby wypiła z nim kieliszek, co ordinanzy było nie bardzo w smak, jak zauważył Dick; ale poszedł i wykonał rozkaz. La bella ragazza okazała się przystojną tęgą dziewczyną wiejską o oliwkowej cerze. Z pałającymi policzkami zbliżyła się trwożnie do pułkownika i powiedziała, że ona bardzo dziękuje, ale za pozwoleniem, nigdy nie pije takich mocnych trunków. Pułkownik jednak capnął ją za rękę, posadził sobie na kolana i próbował zmusić do wypicia swojego kieliszka, chociaż się opierała zaciskając ładne alabastrowe zęby. Skończyło się na tym, że kilku oficerów przytrzymywało ją i łachotało, a pułkownik lał jej Stregę po brodzie. Wszyscy zarykiwali się ze śmiechu z wyjątkiem ordinanzy, który zbladł jak ściana, oraz Steve’a i Dicka, którzy nie wiedzieli, gdzie podziać oczy. Podczas gdy starsi oficerowie dowcipkowali, łachotali ją i wsadzali jej ręce za bluzkę, młodsi oficerowie trzymali ją za nogi i gmerali łapami pod spódnicą, dopóki pułkownik nie pohamował na tyle śmiechu, że zdołał wykrztusić: – Basta, teraz panienka musi mi dać buziaka. Ale dziewczyna wyrwała się i uciekła z pokoju. – Idź i sprowadź ją z powrotem – rozkazał pułkownik ordinanzy. Ordinanza wrócił po chwili i stając na baczność oznajmił, że nie może jej znaleźć. – Ma chłopak szczęście – szepnął Steve do Dicka. Dick zauważył, że pod ordinanza drżą nogi. – Nie możesz znaleźć, co? – ryknął pułkownik i pchnął ordinanzę. Jeden z poruczników podstawił mu równocześnie nogę i ordinanza runął jak długi. Wszy-scy parsknęli śmiechem, a pułkownik wymierzył mu kopniaka. Ordinanza podniósł się na czworaki, ale pułkownik kopnął go ponownie w tyłek i ordinanza przejechał się znowu twarzą po podłodze. Oficerowie się zarykiwali, ordinanza czołgał się w stronę drzwi, a pułkownik biegł za nim i kopał go to w jeden pośladek, to w drugi jak futbolista piłkę. Wprawiło to wszystkich w dobry humor, więc wypili jeszcze po kieliszku Stregi. Dopiero gdy wyszli, Ser-rati, który się zarykiwał razem ze wszystkimi, złapał Dicka za ramię i syknął mu w ucho: – Bestie, sono tutti bestie ! Kiedy pozostali oficerowie się rozeszli, Serrati wziął ich na górę do Sardinaglii, wysokie-go młodzieńca o długiej twarzy, który lubił mawiać o sobie, że jest futurista. Serrati opowie-dział mu o zajściu dodając, że obawia się, iż musiało to przejąć Amerykanów niesmakiem. – Nic nie może przejąć niesmakiem futuristy z wyjątkiem głupoty i słabości – odrzekł Sardinaglia sentencjonalnie. Następnie poinformował ich, że wie, z kim sypia ta bella ragazza: z ordinanza. To właśnie jest rzecz, która przejmuje niesmakiem, gdyż dowodzi, że wszystkie kobiety to świnie. Potem kazał im usiąść na łóżku, to im zagra „Marsza pułkowników sanitarnych”. Orzekli, że marsz jest bardzo udany. – Futurista musi być silny i nic go nie powinno przejmować niesmakiem – powiedział, wciąż brzdąkając na mandolinie. – Dlatego właśnie podziwiam Niemców i amerykańskich milionerów. Wszyscy się roześmieli, po czym Dick i Steve poszli dalej wozić feriti do szpitala. Za szopą, pod którą parkowali ambulanse, ujrzeli ordinanzę siedzącego na kamieniu z głową w dłoniach; łzy żłobiły mu długie smugi na brudnej twarzy. Steve podszedł, poklepał go po plecach i dał mu paczkę papierosów „Mecca”, które dostali z Ymki. Ordinanza uściskał mu dłoń z taką miną, jakby ją chciał ucałować. Oświadczył, że po wojnie pojedzie do Ameryki, gdzie ludzie są cywilizowani, nie jak te bestie. Dick zapytał go, co się stało z dziewczyną. – Poszła sobie – usłyszał w odpowiedzi. – Andata via. Kiedy wrócili do sekcji, okazało się, że jest jakiś smród. Przyszedł rozkaz, że Savage, Warner, Ripley i Schuyler mają się zameldować w centrali Czerwonego Krzyża w Rzymie w związku z powrotem do Stanów. Feldmann nie chciał im powiedzieć nic więcej, ale zauwa-żyli, że reszta sekcji patrzy na nich wilkiem i nie bardzo chce z nimi rozmawiać, z wyjątkiem Freda Summersa, który oświadczył, że nic z tego nie rozumie, ale ta pieprzona wojna to jeden wielki dom wariatów. Sheldrake, który wyniósł się z łóżkiem i całym majdanem do innego pokoju, przyszedł z „A mówiłem” wypisanym na twarzy i powiedział, że dowiadywał się o nich ktoś z włoskiego kontrwywiadu i że obiły mu się o uszy słowa „wywrotowe wypowie-dzi”. Ledwo raczył dodać, że mu przykro i że im życzy szczęścia. Wyjechali nie żegnając się z nikim z sekcji. Feldmann odwiózł ich z workami i pościelą kamionetką do Vicenza. Na sta-cji kolejowej wręczył im rozkazy podróży do Rzymu i nie podając ręki odszedł czym prędzej, mrucząc, że to przykra sprawa i życzy im powodzenia. – Sukinkoty – warknął Steve – myślałby kto, żeśmy nagle dostali trądu. Ed Schuyler studiował z promienną twarzą wojskowe rozkazy podróży. – Kumple i bracia, zamierzam palnąć mówkę – oznajmił. – To największa gratka, jaka nam się dotąd trafiła. Czy zdajecie sobie dżentelmeni sprawę, że Czerwony Krzyż, znany skądinąd jako kwoka, która niesie złote jajka, ofiarowuje nam na piękne oczy ni mniej, ni więcej tylko podróż dookoła Włoch. Przecież my możemy dojechać do Rzymu równie dobrze za rok! – Dojedziemy, jak wybuchnie rewolucja – podsunął Dick. – Albo wkroczymy razem z Austriakami – dokończył Ripley. Na stację wjechał pociąg. Władowali się do przedziału pierwszej klasy, a gdy konduktor próbował im tłumaczyć, że rozkazy podróży opiewają na drugą, nie rozumieli ani w ząb po włosku, tak że w końcu machnął ręką i poszedł. W Weronie wysiedli nadać worki i łóżka po-lowe do Rzymu. Była pora kolacji, więc postanowili zostać na noc i połazić trochę po mie-ście. Rano poszli zobaczyć starożytny amfiteatr i wielki kościół San Zeno z brzoskwiniowego marmuru. Potem siedzieli w kawiarni stacyjnej, dopóki nie nadszedł pociąg do Rzymu, zała-dowany do ostatniego miejsca wojskowymi w bladoniebieskich i bladozielonych pelerynach. Nim dojechali do Bolonii, znudziło im się siedzenie na podłodze w korytarzu, więc postano-wili wysiąść i obejrzeć pochyłe wieże . Stamtąd wybrali się do Pistoii, Lukki, Pizy, po czym wrócili na główną linię kolejową we Florencji. Kiedy konduktorzy kręcili głowami nad ich rozkazami podróży, wyjaśniali, że ich mylnie poinformowano, a ponieważ nie znają języka, wsiedli w zły pociąg. We Florencji, gdzie siąpił deszcz, było zimno i wszystkie budowle wy-glądały jak ich kopie, które widzieli w kraju, zawiadowca wsadził ich siłą do ekspresu rzym-skiego, ale kiedy pociąg ruszał, wyskoczyli na drugą stronę i przesiedli się w osobowy do Assyżu. Stamtąd przez upstrzone wieżami jak Nowy Jork San Gimignano dojechali wyna-jętą na cały dzień dryndą do Sieny, po czym pewnego pięknego wiosennego ranka, mając po dziurki w nosie malarstwa, architektury, oliwy, czosnku i krajobrazów, znaleźli się przed fre-skami Signorellego w Orvieto. Spędzili tu cały dzień gapiąc się na wielki „Sąd ostateczny”, pijąc wspaniałe wino i wygrzewając się na słoneczku przed katedrą. Kiedy wreszcie wysiedli w Rzymie na stacji koło Term Dioklecjana, byli zrozpaczeni perspektywą oddania rozkazów podróży i zaskoczeni, gdy urzędnik ostemplował je tylko i zwrócił ze słowami „Per il ritor-no” . Pojechali do hotelu, doprowadzili się do porządku, po czym zebrali do wspólnej kasy resztę pieniędzy i urządzili sobie birbantkę z wystawną kolacją, winem Frascati i Asti na deser, potem rewią i kabaretem na Via Roma, gdzie poznali młodą Amerykankę, którą prze-zwali baronówną i która obiecała im pokazać miasto. Ale pod koniec wieczoru żaden nie miał już pieniędzy, żeby pojechać do domu z baronówną czy którąś z jej uroczych koleżanek, więc wynajęli za ostatnie dziesięć lirów fiakra, żeby im pokazał Koloseum przy świetle księżyca. Wielki masyw ruin, ryte kamienie, obce nazwy, dumne rzymskie imiona, stary dryndziarz w ceratowym cylindrze i z zielonkawymi wąsiskami zachwalający burdele w ostatniej kwa-drze szczerbatego księżyca, wielkie zwaliska murów pełne łuków i kolumn wspinających się koliście w noc, głuche słowo Roma odpływające pompatycznym akordem w przeszłość, wszystko to sprawiło, że poszli tej nocy do łóżek z takim szumem w głowie i skroniami tak pulsującymi Rzymem, że nie mogli zasnąć. Rano Dick się zerwał, gdy tamci trzej chrapali jeszcze niepomni świata, i pobiegł do Czerwonego Krzyża ogarnięty nagłą paniką, która mu nie pozwoliła przełknąć śniadania. Tra-fił na korpulentnego bostończyka w randze majora, który zdawał się tu rządzić, i zapytał go prosto z mostu, o co ten cały krzyk. Major jąkał się i stękał, ale rozmawiał z nim uprzejmie, jak harvardczyk z harvardczykiem. Mówił coś o niedyskrecjach i przeczuleniu Włochów, napomknął, że cenzorowi nie podobał się ton niektórych listów et cetera, et cetera. Dick od-parł, że chętnie wyjaśni swoje stanowisko i że jeśli Czerwony Krzyż uzna, iż nie wywiązywał się należycie ze swoich obowiązków, to może go postawić przed sądem wojennym, ale prze-cież wielu ludzi o pacyfistycznych poglądach zgłasza się teraz, gdy ojczyzna prowadzi wojnę, tak jak on do służby, co jeszcze nie znaczy, że nagle stali się wszyscy zwolennikami wojny, i przysługuje im chyba prawo do wyłożenia swego stanowiska. Major odparł, że oczywiście, on to doskonale rozumie et cetera, et cetera, ale że młodzi ludzie powinni pamiętać o potrzebie dyskrecji et cetera, et cetera, bo przecież cała sprawa została wystarczająco wyja-śniona jako mimowolna niedyskrecja; w ogóle jeśli o niego chodzi, uważa incydent za za-mknięty. Dick powtarzał, że ma chyba prawo do wyłożenia swego stanowiska, a major, że uważa incydent za zamknięty et cetera, et cetera, aż w końcu sytuacja zrobiła się trochę ab-surdalna. Ostatecznie major obiecał mu przygotować rozkaz wyjazdu do Paryża, żeby Dick mógł przedstawić sprawę w tamtejszym Czerwonym Krzyżu, i Dick wyszedł skołowany i wściekły. Schuylera i Ripleya nie było już w hotelu, więc poszli we dwóch ze Stevem powłóczyć się po mieście i pogapić na prażone słońcem ulice pachnące smażoną oliwą, winem i starymi kamieniami, na kopulaste barokowe kościoły, na kolumny, na Panteon i na Tybr. Nie mieli ani centa w kieszeni na lunch czy coś do picia. Popołudnie spędzili drzemiąc tępo na ciepłej darni Monte Pincio i wrócili zgłodniali i przygnębieni do hotelu, gdzie zastali Schuylera i Ripleya w szampańskich humorach popijających wermut z wodą sodową. Okazało się, że Schuyler spotkał starego przyjaciela swego ojca, niejakiego pułkownika Andersona, który przyjechał na inspekcję Czerwonego Krzyża, i wypłakał mu wszystkie swoje żale oraz opo-wiedział kuchenne plotki o drobnych nadużyciach w oddziale mediolańskim. Pułkownik An-derson postawił mu lunch z whisky i sodą w Hotelu de Russie, pożyczył sto dolarów i załatwił ciepłą posadkę w Wydziale Prasowym w Rzymie. – A więc, kumple i bracia, evviva Italia i ci pieprzeni alleati. Wszyscy jesteśmy urządze-ni. – Tak? A co z naszą kartoteką? – zapytał wściekle Steve. – Och, skończ z tym, siamo tutti Italiani . I kto jest teraz defetystą? Schuyler zafundował im wyżerkę, zabrał ich automobilem sztabowym na wycieczkę do Tivoli i nad jezioro Nemi i w końcu wyekspediował pociągiem do Paryża z rangą kapitanów w rozkazach podróży. W Paryżu Steve poszedł zaraz pierwszego dnia do Czerwonego Krzyża i zgłosił się na powrót do domu. „Niech to wszystko szlag, zadeklaruję się jako oponent mo-ralny” – powtarzał wciąż. Ripley zapisał się do francuskiej szkoły artylerii w Fontainebleau. Dick zaś wynajął tani pokoik w małym hoteliku na Wyspie Świętego Ludwika i spędzał całe dnie na audiencjach u coraz to wyższych urzędników Czerwonego Krzyża, których nazwiska podsunął mu Hiram Halsey Cooper w bardzo ostrożnej odpowiedzi na depeszę wysłaną jesz-cze z Rzymu. Wyżsi urzędnicy odsyłali go kolejno do jeszcze wyższych, aż w końcu pewien łysy dygnitarz w luksusowym gabinecie w hotelu Crillon powiedział mu: – Młody człowieku, wasze opinie świadczą tylko o waszych absurdalnych i tchórzliwych skłonnościach, ale nikogo nic a nic nie obchodzą. Ameryka jest zdecydowana przetrzepać Kaiserowi skórę, cały naród wytęża w tym kierunku wszystkie mięśnie i nerwy i każdy, kto staje na drodze wielkiej machiny montowanej wysiłkiem i samozaparciem stu milionów pa-triotów dla nieskalanej sprawy ratowania cywilizacji przed germańskim wandalizmem, zosta-nie zdeptany jak robak. Dziwię się, że człowiek z wyższym wykształceniem nie ma więcej oleju w głowie. Nie igrajcie z rozpędzonym walcem parowym! Ostatecznie został odesłany do komórki wywiadu wojskowego, gdzie powitał go krzy-wym uśmieszkiem znajomy z uniwersytetu nazwiskiem Spaulding. – Stary – powiedział – w czasach takich jak obecne nie możemy puszczać wodzy osobi-stym widzimisię. Musisz przyznać, ze to zbrodnia pozwalać sobie na luksus osobistych prze-konań, czysta zbrodnia. Jest wojna i każdy musi spełniać swoje obowiązki, a tacy ludzie jak ty zachęcają tylko Szwabów do dalszego oporu, tacy ludzie jak ty i jak Ruscy. Przełożonym Spauldinga był młody kapitan o delikatnym profilu i surowej minie, w ostrogach i imponująco wyglansowanych sztylpach. Podszedł do Dicka, przysunął twarz tuż do jego twarzy i ryknął: – Co byście zrobili, gdyby Szwaby napadły waszą siostrę, co? Walczylibyście, prawda? Oczywiście jeśli nie jesteście nędznym tchórzliwym kundlem! Dick spróbował mu zwrócić uwagę, że przecież chce pełnić nadal obowiązki, które pełnił, chce wrócić z Czerwonym Krzyżem na front, a szuka tylko sposobności wyjaśnienia swojego stanowiska. Ale kapitan biegając wielkimi krokami tam i z powrotem nie przestawał mu wy-myślać wrzeszcząc, że człowiek, który pozostał pacyfistą po wypowiedzeniu wojny przez prezydenta jest kretynem albo jeszcze gorzej, zboczeńcem, Amerykańskie Siły Ekspedycyjne nie potrzebują takich ludzi i już jego w tym głowa, żeby Dick został odesłany do Stanów i żeby nie wrócił więcej w tym ani żadnym innym charakterze. Amerykańskie Siły Ekspedy-cyjne to nie miejsce dla dekowników. W końcu Dick dał za wygraną i poszedł do Czerwonego Krzyża po rozkaz powrotu; dano mu koję na „Touraine”, która odpływała za dwa tygodnie z Bordeaux. Ostatnie dwa tygodnie w Paryżu spędził pracując ochotniczo jako sanitariusz w amerykańskim szpitalu na Avenue du Bois de Boulogne. Był czerwiec i każdej pogodnej nocy aeroplany urządzały rajdy na mia-sto, a kiedy wiatr wiał od strony frontu, słychać było działa. Niemcy przypuścili ofensywę i front przysunął się tak blisko, że ambulanse zwoziły rannych wprost do szpitali paryskich. Szeroki chodnik przed szpitalem, z drzewami wypuszczającymi młode listki, zasłany był przez całą noc noszami z rannymi, które Dick pomagał wnosić po marmurowych schodach do sali przyjęć. Którejś nocy przydzielono mu służbę przed salą operacyjną i przez dwanaście godzin wynosił kubły pełne krwi i gazy, z której od czasu do czasu wystawała zmiażdżona kość albo kawałek ręki czy nogi. Wracając po służbie do domu wlókł się zmordowany do bólu 196 poziomkowo wonnymi, porannie świeżymi ulicami Paryża i w oczach miał wciąż twarze, błagalne spojrzenia, zlane potem włosy i zaciśnięte zlepione błotem i krwią palce przymilających się i żebrzących o papierosa chłopców, a w uszach bulgocące rzężenie ranionych w płuca. Pewnego dnia zobaczył na wystawie jubilera na Rue de Rivoli kieszonkowy kompas. Wszedł i kupił go; nagle w głowie ukształtował mu się szczegółowy plan nabycia cywilnego ubrania, pozostawienia zwiniętego munduru na pirsie w Bordeaux i ucieczki za hiszpańską granicę. Przy odrobinie szczęścia i wykorzystaniu wszystkich dawnych rozkazów podróży, które nosił w wewnętrznej kieszeni kurtki, był pewien, że mu się uda; byleby dać nura przez granicę, do kraju wolnego od koszmaru wojny, a potem zdecyduje, co dalej. Przygotował na-wet list do matki. Pakując potem książki i inne rupiecie do worka i dźwigając go na plecach bulwarami na Gare d’Orleans, przez cały czas obracał w myśli „Pieśń w czasie porządku” Swinburne’a: Gdy trzech ze sobą trzyma, Królestwa są słabsze o trzech. Na miły Bóg, musi powrócić do pisania poezji, ludziom potrzeba wierszy, które ich po-rwą i zagrzeją do buntu przeciw kanibalskim rządom. Usadowiwszy się w przedziale drugiej klasy, tak się zapamiętał w fantazji o zakopaniu się w jakimś prażonym słońcem hiszpańskim miasteczku i wysyłaniu stamtąd płomiennych wierszy i manifestów wzywających młodych ludzi do buntu przeciwko oprawcom, wierszy przedrukowywanych przez prasę podziemną całego świata, że ledwo zauważał przesuwające się za oknami przedmieścia Paryża i sinozielone żniwne pola. Niech nasza flaga łopoce na wietrze, Wywiesim znowu sztandar rouge. Rzadki nasz sze-reg jeszcze się zetrze, Było nas ośmiu, czterech jest już. Nawet miarowe łubudułubudu francuskiego pociągu zdawało się chórem deklamującym głucho w takt maszerującego tłumu: Gdy trzech ze sobą trzyma, Królestwa są słabsze o trzech. Dopiero w południe poczuł głód i poszedł do wagonu restauracyjnego na ostatni wystaw-ny posiłek. Usiadł przy stoliku naprzeciw przystojnego młodzieńca w mundurze francuskiego oficera. – W imię Ojca, Ned, czy to ty? Blake Wigglesworth odrzucił na swój komiczny sposób w tył głowę i zarżał. – Garcon – zawołał – un verre pour le monsieur . – Długo byłeś w Escadrille Lafayette? – wyjąkał Dick. – Niedługo. Nie chcieli mnie. – A w Marynarce? – Też mnie wykopali. Idioci, twierdzą, że mam suchoty. Garcon, une bouteille de cham-pagne. Ale gdzie ty właściwie jedziesz? – Wszystko ci wyjaśnię. – Bo ja wracam „Touraine” do domu. Ned odrzucił znowu głowę ze śmiechem i jego wargi ukształtowały się w zgłoskę „Ple-pleple”. Dick spostrzegł, że chociaż twarz ma bardzo chudą i bladą, skóra pod jego oczami i wyżej aż po skronie jest zaróżowiona, a oczy błyszczą nienaturalnie. – Coś takiego, ja też – usłyszał swój własny głos. – Wpakowałem się w kabałę – powiedział Ned. – Ja też – powiedział Dick. – Niewąską. Podnieśli kieliszki, spojrzeli sobie w oczy i wybuchnęli śmiechem. Przesiedzieli całe po-południe popijając w wagonie restauracyjnym i do Bordeaux dojechali ululani jak króliki. Ned wydał wszystkie pieniądze w Paryżu, Dickowi też niewiele zostało, tak że musieli sprze-dać pościel i ekwipunek dwu świeżo przybyłym amerykańskim porucznikom, których poznali w Cafe de Bordeaux. Czuli się prawie jak za dawnych bostońskich czasów włócząc się od knajpy do knajpy i szukając, gdzie by można dostać coś do picia po godzinie zamknięcia. W rezultacie większą część nocy spędzili w eleganckim wybijanym różowym atłasem maison publique rozmawiając z bajzelmamą, zasuszoną kobieciną o długiej jak u lamy górnej wardze, ubraną w czarną obwieszoną błyskotkami wieczorową suknię, która zapałała do nich sympa-tią i zatrzymała na zupę cebulową. Tak się z nią zagadali, że zapomnieli na śmierć o dziewczynkach. Dama ta przebywała w Transwalu podczas wojny burskiej i mówiła dziwną odmianą południowoafrykańskiej angielszczyzny. – Vous comprenez, my mieli barrzo eleganską clientele, co jeden to ofisjer, wszystkie barrzo eleganskie, barrzo przyzwoite. Jak przyszedł który bubek z buszu, to paszoł won, wszystko barrzo ekskluziwne jak kolera. My mieli dwa salony, jeden salon dla angielskie ofi-sjery, drugi salon dla burskie ofisjery, barrzo ekskluziwne, przez całą wojnę nie było ani jed-nej sakramenckiej awantury, ani jednej mordobici. Vos compatriotes les Americains ce n’est pas comme ca, mes amis . Beaucoup skurwysyny, ululają się, robią kolerne awantury, wo-mitują. Naturellement il y a aussi des gentils garcons comme vous, mes mignons, des verita-bies żentelmeny . Poklepała ich obu po policzkach swoimi zrogowaciałymi upierścienionymi palcami, a kiedy wychodzili, chciała ich ucałować i odprowadziła aż do drzwi ze słowami: – Bonsoir, mes jolis petits żentelmeny . Przez cały rejs powrotny nie byli ani razu trzeźwi po jedenastej w południe. Pogoda była spokojna, mglista. Byli bardzo szczęśliwi. Którejś nocy stojąc samotnie koło działka na rufie Dick jął szukać w kieszeni papierosów i namacał coś twardego pod podszewką kurtki. Okaza-ło się, że to kompas, który kupił na przeprawę przez hiszpańską granicę. Wyłowił go i wyrzucił jak złoczyńca za burtę. KRONIKA XXVII RANNY BOHATER WOJENNY OSZUSTEM, ZEZNAJE ŻONA NA ROZPRAWIE Wszędzie, gdzie płomień wojny rozbłyska, Czuwa siostrzyczka czerwonokrzyska. Różą jest ona ziemi niczyjej według relacji tysięcy widzów, którzy przybyli na wodowanie i byli świadkami katastro-fy, trybuna obróciła się jak przewrócony olbrzymi żółw i zebrani na niej ludzie runęli w ośmiometrową głębię. Zdarzyło się to dokładnie na cztery minuty przed przewidzianym czasem wodowania Och, ta bitwa paryska Siły ze mnie wyciska BRYTYJCZYCY ROZPOCZĘLI DZIAŁANIA NA GRANICY AFGANSKIEJ czołowa rola w handlu światowym, którą ufna Ameryka spodziewa się objąć, będzie zale-żała w znacznej mierze od inteligencji i zdolności wykorzystania i rozbudowy portów Ja chcę do domu, ja chcę do domu, Życia w okopach nie życzę nikomu. Kule tam gwiżdżą, armaty grają, Ja chcę za morze z powrotem do kraju, Gdzie żaden Almand nie zrobi mi krzywdy rozpoczynacie krucjatę przeciwko zabawkom, ale nawet gdybyście zarekwirowali i zniszczyli wszystkie niemieckie zabawki, to przecież nie położyłoby to jeszcze kresu impor-towi z Niemiec OBRABOWAŁ 2O KLIENTÓW W KAWIARNI NIE MOŻNA TOLEROWAĆ PODBURZAJĄCYCH ZEBRAŃ W KRYTYCZNYCH CZASACH, KTÓRE GROŻĄ PRZEWROTEM SOCJALNYM Jasna cholera, ja nie chcę umierać, Ja chcę do domu Mimo Rajdów Bombowych Nancy Nie Rezygnuje z Nocnego Życia TATUOWANA KOBIETA POSZUKIWANA W SPRAWIE TRUPA W KUFRZE ŻONA WOJSKOWEGO POKIERESZOWANA PRZEZ WIELBICIELA Młody człowiek podejrzany o przyjęcie łapówki za podanie oficera rezerwy do awansu. Ludzie ci okazali się chińskimi kupcami z Irkucka, Czity i innych miast, wracającymi do Harbinu z zyskami, które zamierzali ulokować w nowych towarach Och, ta bitwa paryska Siły ze mnie wyciska, Toujours la femme, toujours combien 300 000 SZLACHETNIE URODZONYCH OFIARAMI BOLSZEWIKÓW Bankierzy Amerykańscy, Brytyjscy i Francuscy Udzielą Gwarancji Inwestorom Zagra-nicznym trzy dzielne dziewczęta przybyły do Francji przed trzynastoma miesiącami i utworzyły pierwszy ansambl, który występował na froncie. W dniu, w którym rozpoczęło się wieczorne natarcie pod Chateau-Thierry , urządziły na platformie kolejowej mieszczącej wielkie działo morskie przedstawienie dla amerykańskich żołnierzy o trzy kilometry za linią. Następnie zostały przeniesione na tereny urlopowe w Aixles-Bains, gdzie za dnia pracowały w kantynie, wieczorami zaś występowały i tańczyły Bo bez kobietek przykrzy się. Więc beaucoup rumu i beaucoup szumu, Nie pozna mama synka, swojego beniaminka. Och, jeśli chcesz jeszcze gościć Pod Statuą Wolności, To co sił w nogach pryskaj Od tej bitwy paryskiej OKO KAMERY (35) dwa koty koloru gorącego mleka lekko zabarwionego kawą z akwamarynowymi oczami i smolistoczarnymi pyszczkami siedziały zawsze w oknie pralni naprzeciwko mleczarenki w której jadaliśmy śniadanie na Montagne Sainte Genevieve przycupniętej między stłoczo-nymi starymi łupkowoszarymi domami Dzielnicy Łacińskiej pochylonej nad stromymi za-cisznie zamglonymi uliczkami maleńkie uliczki świecące różnokolorową kredą pełne miniatu-rowych knajpek restauracyjek sklepików z farbami i starych druków łóżek bidetów spłowia-łych artykułów perfumeryjnych mikroskopijnego skwierczenia smażonego masła Berta gruchnęła nie głośniej niż duża petarda koło hotelu w którym umarł Oscar Wilde wbiegliśmy wszyscy po schodach zobaczyć czy dom się nie pali ale starucha której spaliła się słonina była zła jak chrzan wielkie nowe dzielnice koło Łuku Triumfalnego były zupełnie wyludnione lecz w wyświechtanym brukowym Paryżu Karmanioli Faubourg Saint Antoine Komuny myśmy śpiewali ‘suis dans 1’axe, ‘suis dans l’axe, ‘suis dans l’axe du gros canon kiedy Berta chlupnęła do Sekwany odbywał się akurat concours de peche między sta-rymi brodatymi rybakami na małych jaskrawozielonych skiffach wybierali z wody pełne siat-ki ogłuszonych wybuchem płotek. EWELINA HUTCHINS Ewelina zamieszkała u Eleonory, która jakimś cudem zdobyła elegancki appartement na Quai de la Tournelle. Mieścił się on na mansardzie szarej łuszczącej się kamienicy postawio-nej za Richelieuego, a przebudowanej za Ludwika XV. Wróciwszy z Rue de Rivoli, gdzie pracowały, po dniu spędzonym na wlepianiu fotografii zburzonych francuskich ferm, małych sierot i zagłodzonych wojennych niemowląt do albumów wykorzystywanych następnie pod-czas kampanii na rzecz Czerwonego Krzyża w kraju, piły prawie co wieczór herbatę przy małym inkrustowanym stoliku pod oknem. Ewelina mogła bez końca patrzeć przez delikatne desenie kutej balustrady balkonu na Sekwanę, na której walczyły z prądem miniaturowe ho-lowniki prowadzące wylakierowane do glansu berlinki z koronkowymi firankami i pelargoniami w oknach malowanych na zielono i na czerwono nadbudówek, i na wyspę na-przeciwko, na której obłe strome przypory wynosiły absydę Notre Dame zawrotnie wysoko ponad drzewa małego parku. Po herbacie Ewelina szła do kuchni przyjrzeć się, jak Yvonne gotuje. Yvonne prowadziła skomplikowany handel wymienny deputatami cukru i innych wiktuałów, które dostawały z Czerwonego Krzyża, dzięki czemu życie nie kosztowało ich prawie nic. Z początku Ewelina próbowała odwodzić ją od tego, ale Yvonne zalewała ją potokiem argumentów: czy mademo-iselle sądzi, że prezydent Poincare albo ministrowie czy generałowie, ces salauds de profi-teurs, ces salauds d’embusques obchodzą się bez brioszek ? To systeme D, ils s’en fichent des particuliers, des pauvres gens . Więc dobrze, jej panie nie będą jadły gorzej niż jakieś stare mamuty w generalskich mundurach; w ogóle gdyby to od niej zależało, toby postawiła wszystkich generałów pod ściankę, a dekowników ministrów i tych rondsdecuir razem z nimi. Eleonora mówiła, że biedna stara Yvonne jest trochę puknięta po tym, co przeszła, ale Jerry Burnham dowodził, że to reszta świata jest puknięta. Jerry Burnham był to ten Amerykanin z czerwoną twarzą, który wybawił Ewelinę owego wieczora po przyjeździe do Paryża od zalotów francuskiego pułkownika. Często się później z tego śmieli. Jerry był korespondentem United Press i pojawiał się u niej regularnie co parę dni w swoich obchodach rozmaitych agend Czerwonego Krzyża. Znał wszystkie paryskie restauracje i często zabierał Ewelinę na obiad do Tour d’Argent albo na lunch do Taverne Nicolas Flamel, skąd wracali spacerkiem przez stare uliczki Marais spóźniając się oboje do biura. Wieczorem, gdy się usadowili przy jakimś zacisznym stoliku w kawiarni, gdzie nikt ich nie mógł usłyszeć (kelnerzy to wszystko szpiedzy, twierdził), Jerry wypijał mnóstwo koniaku z wodą sodową i wypłakiwał jej swoje żale – że go mierzi to, co robi, że korespondent nie może już w ogóle nic zobaczyć, że stale ma na karku trzech albo czterech cenzorów, że musi wysyłać same spreparowane materiały, które są od A do Z stekiem śmierdzących kłamstw, że człowiek traci do reszty poczucie godności robiąc rok po roku takie rzeczy; dziennikarz to była nędzna kreatura i przed wojną, a teraz na określenie go nie ma już wystarczająco silnego epitetu. Ewelina próbowała go pocieszać mówiąc, że jak wojna się skończy, powinien napisać powieść w rodzaju „Le Feu”, w której powie całą prawdę o wszystkim. – Kiedy ta wojna się nigdy nie skończy, to za dobry interes, czy ty tego nie rozumiesz? U nas w kraju zbijają pieniądze, Brytyjczycy zbijają pieniądze, nawet Francuzi... rozejrzyj się po Bordeaux, po Tuluzie, po Marsylii... nawet Francuzi zbijają pieniądze, a politycy, sukinsy-ny jedne, mają wszyscy konta bankowe w Amsterdamie albo w Barcelonie. Potem zbierało mu się na płacz, ujmował Ewelinę za rękę i obiecywał, że jeśli wojna się kiedyś skończy, to się weźmie w garść i napisze tę wielką powieść, którą czuje w sobie. Późną jesienią, przyczłapawszy pewnego wieczora o mglistym zmierzchu po błocie do domu, Ewelina zastała Eleonorę z francuskim żołnierzem przy herbacie. Ucieszyła się, bo stale utyskiwała, że nie znają żadnych Francuzów, nikogo prócz zawodowych pracowników charytatywnych i paniuś z Czerwonego Krzyża, które są zupełnie niemożliwe, lecz minęła spora chwila, nim się połapała, że to Maurice Millet. Nie mieściło jej się w głowie, jak się w nim mogła zadurzyć nawet jako zupełna smarkula, taki był podtatusiały, bezbarwny i staropanieński w swoim poplamionym błękitnym uniformie. Pod wielkimi oczami o długich dziewczęcych rzęsach miał głębokie sińce. Eleonora najwyraźniej uważała go nadal za cu-downego i chłonęła z zachwytem jego gadaninę o l’elan supreme du sacrifice i 1’harmonie mysterieuse de la mort . Był sanitariuszem w szpitalu dywizyjnym w Nancy, zrobił się bar-dzo religijny i prawie zupełnie zapomniał angielskiego. Kiedy spytały o jego malarstwo, wzruszył ramionami i nie raczył w ogóle odpowiedzieć. Przy kolacji jadł bardzo mało i pił tylko wodę. Siedział do późnego wieczora opowiadając o cudownych nawróceniach niedo-wiarków, ostatnich namaszczeniach na linii ognia oraz widzeniu małego Chrystusa przecha-dzającego się wśród rannych, które miał na jednym z punktów opatrunkowych podczas ataku gazowego. Apres la guerre, oznajmił, wstąpi do klasztoru. Może do trapistów. Po jego wyj-ściu Eleonora powiedziała, że był to najpodnioślejszy wieczór w jej życiu; Ewelina nie pró-bowała z nią dyskutować. Maurice przyszedł jeszcze raz ostatniego popołudnia przed końcem swego perme przy-prowadzając ze sobą młodego pisarza nazwiskiem Raoul Lemonnier, który pracował na Quai d’Orsay . Był to wysoki Francuz o różowych policzkach i wyglądzie ucznia ekskluzywnej szkoły angielskiej, który zdawał się chętniej mówić po angielsku niż po francusku. Spędził dwa lata na froncie w Chasseurs Alpins i został reforme wskutek słabych płuc czy też interwencji stryja, który jest ministrem, sam dobrze nie wiedział. Wszystko to było okropnie nudne, oświadczył, natomiast tenis to morowa rzecz; jeździł również co dzień po południu do Saint Cloud wiosłować. W tym miejscu Eleonora odkryła, że czego jej brakowało przez całą jesień, to właśnie dobrej partii tenisa. Na to on powiedział, że uwielbia Angielki i Amerykanki za ich zamiłowanie do sportu, bo tutaj każda kobieta wyobraża sobie, że czło-wiek chce z nią iść prosto do łóżka; a miłość jest okropnie nudna, zakończył. Potem stali z Ewelina w oknie rozmawiając o cocktailach (uwielbia amerykańskie drinki) i patrząc, jak ostatnie szkarłatne strzępy zmierzchu opadają na Notre Dame i Sekwanę, podczas gdy Ele-onora siedziała z Mauricem w małym saloniku rozprawiając po ciemku o świętym Franciszku z Assyżu. Ewelina zaprosiła go na jutro na obiad. Rano Eleonora oznajmiła, że chyba przejdzie na katolicyzm. W drodze do biura kazała Ewelinie wstąpić ze sobą na mszę do Notre Dame i Matce Boskiej przy głównym wejściu, którą Ewelina uznała za nieznośnie frasobliwą, ofiarowały po świecy na intencję bezpieczeń-stwa Maurice’a na froncie. Mimo wszystko zrobiło to na Ewelinie wrażenie, te zawodzenia księży i światła, i mroźna woń kadzidła. Miała nadzieję, że biedny Maurice nie zginie na woj-nie. Tego dnia Ewelina zaprosiła na obiad Jerry’ego Burnhama, pannę Felton, która właśnie wróciła z Amiens, i majora Appletona, który przyjechał do Paryża w sprawie jakichś tanków. Obiad był wspaniały, z kaczką pieczoną w pomarańczach, tylko Jerry, wściekły, że Ewelina rozmawia cały czas z Lemonnierem, upił się oczywiście i używał nieparlamentarnego języka, a w dodatku zaczął opowiadać o Caporetto i oświadczył, że z aliantami jest w ogóle krucho. Słysząc to, major Appleton zrobił się cały czerwony i wybuchnął, że Jerry nie powinien mó-wić takich rzeczy, nawet jeśli to prawda. Eleonora też była oburzona i powiedziała, że Jerry powinien zostać aresztowany za takie gadanie, a po wyjściu gości pokłóciły się okropnie z Ewelina. – Co sobie o nas pomyśli ten młody Francuz? Jesteś kochana dziewczyna, moja Ewelino, ale masz nieprawdopodobnie wulgarnych przyjaciół. Nie wiem, skąd ty ich w ogóle bierzesz! Ta cała panna Felton wypiła cztery cocktaile, litr beaujolais i trzy koniaki, sama liczyłam. Ewelina parsknęła śmiechem i po chwili obie chichotały. Ale Eleonora oświadczyła, że ich życie zrobiło się już nazbyt cygańskie, to po prostu nieprzyzwoitość w czasie wojny, kie-dy takie straszne rzeczy dzieją się we Włoszech i w Rosji, biedni chłopcy siedzą w okopach i w ogóle. Tej zimy Paryż zaczął się stopniowo zapełniać amerykańskimi uniformami, automobilami sztabowymi i wiktuałami z magazynów Czerwonego Krzyża. Prosto z Waszyngtonu przyje-chał na inspekcję Wydziału Prasowego major Moorehouse, który jak się okazało, był dobrym znajomym Eleonory. Wszyscy mówili o nim na długo przed przyjazdem, był bowiem przed wojną jednym z najgłośniejszych nowojorskich speców od reklamy; nie było nikogo, kto by nie słyszał o J. Ward Moorehousie. Kiedy w końcu nadeszła wieść, że wylądował w Breście, na całe biuro padł blady strach, na kim się skrupi. W dniu jego przyjazdu Ewelina zauważyła przede wszystkim, że Eleonora zrobiła sobie ondulację. Tuż przed południem cały Wydział Prasowy został wezwany do gabinetu majora Wooda na spotkanie z majorem Moorehousem, który okazał się postawnym mężczyzną o błękitnych oczach i włosach tak jasnych, że sprawiały wrażenie siwych. Mundur leżał na nim jak ulał, koalicyjka i sztylpy błyszczały jak szkło. Ewelina pomyślała od razu, że tak jak w tatku jest w nim coś sympatycznego i szczerego, co jej się podoba. Wyglądał przy tym młodo mimo pełnego podbródka i miał lekko południowy akcent, kiedy zaczął mówić. Wy-głosił krótkie przemówienie o wadze działalności Czerwonego Krzyża dla podtrzymania mo-rale żołnierzy i ludności cywilnej i o dwóch kierunkach, w jakich powinna zmierzać ich pro-paganda – rozbudzania ofiarności publicznej w kraju i szerokiego informowania społeczeń-stwa o swojej pracy. Obecnie jest z tym kłopot, że społeczeństwo za mało wie o ofiarnych wysiłkach personelu Czerwonego Krzyża i podaje wskutek tego łatwo ucha podszeptom ger-manofilów działających pod pokrywką pacyfizmu oraz wszelkiego rodzaju malkontentów i dekowników zawsze gotowych utyskiwać i krytykować. Dlatego właśnie trzeba uprzytomnić zarówno społeczeństwu amerykańskiemu, jak wyniszczonym wojną narodom alianckim ofiarne wysiłki funkcjonariuszy Czerwonego Krzyża, równie w swoim rodzaju wspaniałe, co poświęcenie naszych dzielnych chłopców w okopach. – I w tej chwili, drodzy przyjaciele, znajdujemy się na linii ognia, zawsze gotowi ponieść tę najwyższą ofiarę, ażeby cywilizacja nie zniknęła z powierzchni ziemi. – W tym momencie major Wood odchylił się w swoim obrotowym fotelu i wydał zdławiony dźwięk, aż wszyscy drgnęli i podnieśli na niego wzrok, po czym niektórzy spojrzeli w stronę okna, jakby oczeku-jąc, że zaraz gruchnie w nich pocisk z Grubej Berty. – Widzicie – podjął skwapliwie major Moorehouse, z błyskiem w błękitnym oku – do tego właśnie musimy doprowadzić: żeby lu-dzie doznali tego dławienia w gardle, tego skurczu zaciśniętych zębów, tej determinacji trwa-nia na posterunku. Wbrew sobie Ewelina poczuła ogarniające ją wzruszenie. Rzuciła spod oka szybkie spoj-rzenie na Eleonorę, która wyglądała chłodno i lilijnie jak podczas opowiadania Maurice’a o małym Chrystusie przechadzającym się wśród rannych w czasie ataku gazowego. Nigdy nie wiadomo, co ona właściwie myśli, powiedziała Ewelina do siebie. Kiedy po południu J. W., jak Eleonora nazywała majora Moorehouse’a, przyszedł do nich na herbatę, Ewelina przez cały czas czuła, że jest pod uważną obserwacją, i miała się staran-nie na baczności. Więc to jest ten tajemniczy doradca finansowy, chichotała w duchu. Wyglą-dał trochę mizernie, niewiele się odzywał i drgnął dostrzegalnie, gdy zaczęły mówić o rajdach bombowych w każdą księżycową noc i o tym, jak prezydent Poincare codziennie rano przy-jeżdża osobiście zobaczyć zburzone domy i złożyć kondolencje ocalałym mieszkańcom. Nie siedział długo, bo jechał wozem sztabowym na konferencję z jakimś dygnitarzem czy kimś. Ewelina zauważyła, że był niespokojny i zdenerwowany i zdaje się chętniej zostałby z nimi. Eleonora odprowadziła go na podest schodów i nie było jej przez dłuższą chwilę. Ewelina zmierzyła ją uważnie, gdy wróciła, lecz jej twarz nosiła zwykły wyraz misternie rzeźbionego spokoju. Ewelina miała na czubku języka pytanie, czy major Moorehouse jest jej... no tym... ale nie wiedziała, jak to sformułować. Eleonora nie odzywała się przez jakiś czas, po czym pokręciła głową i powiedziała: – Biedna Gertruda! – O kim ty mówisz? Głos Eleonory był odrobinę zbyt drewniany. – O jego żonie. Jest w sanatorium dla nerwowo chorych. Rozstrój, moja droga, ta okropna wojna. Major Moorehouse pojechał wkrótce reorganizować służbę prasową Amerykańskiego Czerwonego Krzyża we Włoszech, a po paru tygodniach przyszedł z Waszyngtonu rozkaz przeniesienia Eleonory do oddziału rzymskiego. W ten sposób Ewelina została w mieszkaniu sam na sam z Yvonne. Była to chłodna samotna zima, a ciągłe obcowanie z pracownikami organizacji charyta-tywnych dawało się Ewelinie bardzo we znaki. Mimo to zdołała jakoś nie tylko utrzymać swoją posadę, lecz nawet rozerwać się od czasu do czasu z Raoulem, który wpadał wieczora-mi zabrać ją do jakiejś petite boite , o której zawsze mówił, że jest okropnie nudna. Najczę-ściej chodzili do Noctambules, gdzie można było czasami dostać coś do picia po godzinach, albo do małej restauracyjki na samym szczycie Montmartre’u, gdzie pewnej chłodnej księży-cowej nocy styczniowej stojąc pod portykiem Sacre Coeur widzieli przelatujące zeppeliny. Paryż leżał zimny i martwy w dole, jakby kondygnacje zstępujących dachów i kopuł były wszystkie wyrzeźbione w śniegu, a nad głową mroźnie migotały rozpryskujące się szrapnele i reflektory obmacywały mleczną ciemność jak czułki olbrzymich owadów. Co jakiś czas wybuchały czerwone chrapliwe błyski bomb zapalających. Na mgnienie oka dojrzeli w górze dwa małe srebrzyste cygara; zdawały się zawieszone wyżej niż księżyc. Równocześnie Ewe-lina poczuła, że ręka Raoula opasująca dotąd jej kibić podnosi się wyżej i zatrzymuje na jej piersi. – Cest fou, tu sais. Cest fou, tu sais – powtarzał śpiewnie; zdaje się, że zapomniał an-gielskiego. Potem rozmawiali już po francusku i Ewelina zdecydowała, że go kocha do szaleństwa. Kiedy la breloque przejechała ulicami, ruszyli przez cichy mroczny Paryż do domu. Na którymś rogu podszedł do nich żandarm i poprosił Lemonniera o papiery. Czytał je mozolnie w mdłym sinym blasku narożnej latarni, a Ewelina stała obok z zapartym tchem i serce waliło jej młotem. W końcu żandarm zwrócił papiery, zasalutował i odszedł przeprosiwszy wylew-nie. Chociaż nie było między nimi o tym mowy, Raoul zdawał się uważać za rzecz samą przez się zrozumiałą, że zostanie u niej na noc. Maszerowali raźnym krokiem po zimnych ciemnych ulicach, a ich obcasy stukotały ostro o bruk. Ewelina szła uwieszona u jego ramie-nia i było coś kurczowego, elektryzującego i niepokojącego w sposobie, w jaki ocierali się o siebie biodrami za każdym krokiem. Jej dom należał do nielicznych w Paryżu, które nie miały konsjerżki. Ewelina otworzyła bramę z klucza i drżąc zaczęli się wspinać po lodowatych kamiennych schodach. Szepnęła mu, żeby się zachowywał cicho ze względu na dziewczynę. - To okropnie nudne – szepnął w odpowiedzi i jego wargi otarły się ciepło o jej ucho. – Mam nadzieję, że cię to zbytnio nie znudzi. Czesząc się potem przed jej toaletą, obwąchując z miną konesera flaszeczki z perfumami, mizdrząc się bez pośpiechu i bez żenady, powiedział ni z tego, ni z owego: – Charmante Eveline, czy chciałabyś zostać moją żoną? To by się dało załatwić, wiesz? Mój stryj, który jest głową rodziny, bardzo lubi Amerykanów. Oczywiście, byłoby to okrop-nie nudne, zaręczyny i wszystko. – O nie, to zupełnie nie w moim guście – odparła Ewelina szeptem, chichocząc i szczękając zębami w zimnym łóżku. Raoul posłał jej wściekłe obrażone spojrzenie, powiedział sztywno „Dobranoc” i wyszedł. Kiedy drzewa przed jej oknami zaczęły wypuszczać pąki, a na targach pojawiły się nar-cyzy i żonkile, wiosenne nastroje sprawiły, że długie samotne miesiące paryskie wydały się Ewelinie jeszcze smutniejsze. Jerry Burnham wyjechał do Palestyny, Raoul Lemonnier nie zjawił się więcej. Major Appleton, który przychodził ją emablować za każdą bytnością w Paryżu, był zupełnie nieznośny. Eliza Felton, szoferująca ambulans szpitala amerykańskie-go na Avenue du Bois de Boulogne, zjawiała się w każdą wolną od służby niedzielę i suszyła Ewelinie głowę, że nie jest tą wolną duszą pogańską, za jaką ją miała z początku. Mówiła, że nikt jej nie kocha i że się modli o przeznaczony jej pocisk z Berty, który by raz z tym wszyst-kim skończył. Doszło do tego, że Ewelina nie mogła w niedzielę posiedzieć spokojnie w domu i często spędzała popołudnie w biurze czytając Anatola France’a. Miała również krzyż pański z humorami Yvonne, która uważała się za powołaną do wtrącania swoich mru-kliwych trzech groszy w jej prywatne sprawy. Toteż jak błogosławieństwo przyjęła Dona Stevensa, który przyjechał na urlop w szarym mundurze jakiejś organizacji kwakierskiej i z jeszcze bardziej zapadłymi policzkami. Po za-stanowieniu Ewelina doszła do wniosku, że chyba się w nim jednak kochała. Powiedziała Yvonne, że jest jej kuzynem i wychowali się razem jak brat z siostrą, i ulokowała go w pokoju Eleonory. Don był ogromnie podekscytowany sukcesem bolszewików w Rosji, jadł potężnie, wypił cały zapas wina i ciągle rzucał tajemnicze wzmianki o podziemnych siłach, z którymi jest w kontakcie. Mówił, że wszystkie armie są zrewoltowane i to, co się wydarzyło pod Caporetto, nastąpi niedługo na całym froncie; żołnierze niemieccy są też o krok od buntu, który doprowadzi do rewolucji światowej. Opowiedział jej o buntach pod Verdun i o całych eszelonach wojska, które sam widział wiezione na front, wznoszące okrzyki: „A bas la guer-re” i strzelające w przejeździe do żandarmów. – Jesteśmy w przededniu gigantycznych wydarzeń, Ewelino. Klasa robotnicza świata nie będzie dłużej tolerować tego absurdu. U diabła, ta wojna może się jeszcze okazać prawie opłacalna, jeśli wykluje się z niej nowa socjalistyczna cywilizacja. Pochylił się przez stół i cmoknął ją tuż pod spiczastym nosem Yvonne, która akurat wnio-sła naleśniki z palącym się na nich koniakiem. Pogroził Yvonne palcem i o mały włos nie wydusił z niej uśmiechu, gdy z komiczną miną powiedział: – Apres la guerre finie. Tej wiosny i lata wszystko zdawało się rzeczywiście walić, tak jakby Don miał rację. Po całych nocach Ewelina słyszała gigantyczny przybój huraganowego ognia artylerii z bliskiego załamania frontu. Biuro trzęsło się od fantastycznych plotek – Piąta Armia Brytyjska zrobiła w tył zwrot i rzuciła się do ucieczki, zbuntowani Kanadyjczycy obsadzili Amiens, szpiedzy unieszkodliwili wszystkie amerykańskie aeroplany, Austriacy przełamali znowu front włoski. Czerwony Krzyż otrzymywał trzykrotnie rozkaz pakowania akt i czekania w gotowości do ewakuacji. W tych okolicznościach trudno było o zbyt optymistyczny ton w przygotowywanych do druku materiałach, chociaż z drugiej strony podnosiły na duchu co-raz liczniej pojawiające się w Paryżu amerykańskie twarze, amerykańska żandarmeria, ame-rykańskie konserwy i koalicyjki. W lipcu zjawił się w biurze wracający prosto ze Stanów major Moorehouse z bezpośrednią relacją o Chateau-Thierry i oświadczył, że za rok będzie po wojnie. Zaraz pierwszego wieczora zaprosił Ewelinę na obiad do Cafe de la Paix i Ewelina musiała odwołać randkę z Jerrym Burnhamem, który akurat wrócił z Bliskiego Wschodu i Bałkanów pełen opowieści o klęskach i cholerze. J. W. zamówił wspaniałe menu i oznajmił, że Eleonora kaza-ła mu wybadać, czy Eweliny nie trzeba trochę pocieszyć. Opowiadał o erze gigantycznej eks-pansji, która otworzy się przed Ameryką po wojnie: Ameryka – miłosierna Samarytanka le-cząca rany rozdartej wojną Europy! Brzmiało to, jakby przepowiadał sobie mowę, którą ma wygłosić, a skończywszy posłał Ewelinie uśmiech pełen komicznej dezaprobaty i powiedział: – A najzabawniejsze, że to wszystko prawda. Ewelina roześmiała się stwierdzając nagle, że J. W. bardzo jej się podoba. Miała na sobie nową suknię kupioną u Paquina za pieniądze, które tatko przysłał jej na urodziny, i czuła się świetnie po tym wiecznym mundurze. Skończyli jeść, zanim się na dobre rozgadali. Ewelina chciała, żeby jej opowiedział coś o sobie. Po obiedzie poszli do Maxima, gdzie było pełno pijanych awanturujących się awiatorów i harmider jakby spłoszył J. W., więc Ewelina zapro-ponowała, że mogliby pojechać do niej na kieliszek wina. Dojechawszy na Quai de la Tour-nelle, w momencie gdy wysiadali z wozu sztabowego J. W., Ewelina spostrzegła oddalające-go się ulicą Dona Stevensa. Przez sekundę łudziła się, że ich nie zauważy, ale odwrócił się i podbiegł do nich. Był w towarzystwie młodzieńca w mundurze prostego piechura, który się nazywał Johnson. Weszli wszyscy na górę i rozsiedli się posępnie w salonie. Z J. W. nie mo-gła Ewelina znaleźć innego tematu do rozmowy poza Eleonorą, a tamci dwaj siedzieli po-chmurnie w fotelach, z niepewnymi minami, dopóki J. W. się nie podniósł i nie odjechał au-tem sztabowym. – Cholera jasna, jeśli czegoś nie znoszę, to majorów Czerwonego Krzyża – wybuchnął Don, ledwo drzwi się za nim zamknęły. Ewelina była wściekła. – Tak, ty się wolisz podszywać pod kwakra – powiedziała lodowato. – Proszę nam wybaczyć najście, panno Hutchins – bąknął piechur o wyglądzie jasnowło-sego Szweda. – Chcieliśmy cię zabrać do jakiejś kawiarni, ale teraz już za późno – zaczął poirytowany Don, lecz piechur mu przerwał: – Mam nadzieję, że nie weźmie nam pani za złe naszego najścia, panno Hutchins... To jest, mojego najścia. Ubłagałem Dona, żeby mnie przyprowadził, bo opowiada tyle o pani, a ja już od roku nie widziałem naprawdę sympatycznej amerykańskiej dziewczyny. Miał uprzedzająco grzeczne maniery i śpiewny akcent z Minnesoty, który z początku de-nerwował Ewelinę, ale nim młodzieniec się pożegnał i wyszedł, przekonała się do niego i stanęła w jego obronie, kiedy Don powiedział: – To całkiem miły chłopiec, ale jakiś trochę niedowarzony. Bałem się, że ci się nie będzie podobał. Don chciał u niej zostać na noc, ale mu nie pozwoliła i wyszedł z bardzo zawiedzioną mi-ną. W październiku wróciła Eleonora z mnóstwem zabytkowych malowanych włoskich pan-neaux, kupionych za pół darmo. W biurze było teraz więcej personelu niż roboty, więc J. W. zabrał je obie autem sztabowym w objazd kantyn Czerwonego Krzyża we wschodniej Francji. Wycieczka była cudowna, pogoda dopisała nad podziw, przypominała zupełnie amerykański październik, lunche i obiady jedli wszędzie w kwaterach dowództwa pułku, dywizji, korpusu, młodzi oficerowie byli dla nich tacy mili, J. W. był w takim szampańskim humorze, że ciągle się musiały śmiać, widziały baterie polowe w akcji, pojedynek aeroplanów i balon na uwięzi, słyszały świst arrive. Ale w czasie tej podróży Ewelina zaczęła dostrzegać po raz pierwszy coś chłodnego w zachowaniu Eleonory; dotknęło ją to tym bardziej, że były takimi dobrymi przyjaciółkami przez pierwszy tydzień po przyjeździe Eleonory z Rzymu. Po powrocie do Paryża zrobił się raptem ogromny ruch, zjechało się tylu znajomych, brat Eweliny, George, który był tłumaczem w Kwaterze Głównej Intendentury, przyjaciel J. W. nazwiskiem Robbins, który chodził bez przerwy pijany i miał taki śmieszny sposób mówie-nia, Jerry Burnham i kilku innych korespondentów, major Appleton, który awansował na puł-kownika. Urządzały dla nich przyjęcia i obiadki, miały tylko utrapienie z odpowiednim łącze-niem rang i doborem gości, którzy się lubili. Na szczęście wszyscy znajomi byli oficerami bądź korespondentami uznawanymi za równych oficerom. Tylko raz Don Stevens zjawił się akurat, gdy czekały z obiadem na pułkownika Appletona i brygadiera Bynga, i fakt, że Eweli-na go zatrzymała, doprowadził do głupiej sytuacji, bo brygadier wyraził opinię, że kwakrzy to dekownicy najgorszego gatunku, na co Don się uniósł i powiedział, że pacyfista może być lepszym patriotą od oficera sztabowego na miękkim stołku, a w ogóle patriotyzm to zbrodnia przeciw ludzkości. Mogłoby się to skończyć nieprzyjemnie, gdyby od tej wymiany zdań nie odwrócił uwagi pułkownik Appleton, który po wypiciu niezliczonej ilości cocktaili złamał pod sobą kruche pozłacane krzesełko, na co brygadier jął się zarykiwać ze śmiechu i wykłuwać mu oczy kiepskimi kalamburami o tym, że waga to jeszcze nie równowaga. Ele-onora była wściekła z powodu Dona i po rozejściu się gości, skoczyły sobie z Eweliną do oczu. Następnego rana Eleonora się do niej nie odzywała i Ewelina poszła szukać innego mieszkania. KRONIKA XXVIII Wysoko orły fruwają W Ohio, w Ohio Amerykanie przepływają szeroką rzekę i wdzierają się na wysoki brzeg kanału w porywającym szturmie Dun. Jest rzeczą zastanawiającą, iż przez cały czas trwania wojny Compagnie Generale Transatlantique, bardziej znana pod nazwą Linii Francuskiej, nie utraci-ła ani jednego statku regularnej obsługi pasażerskiej. PERSHING ODRZUCA NIEPRZYJACIELA CORAZ DALEJ Nie Została Rozstrzelana za Szpiegostwo; Śpiewa Rannym Żołnierzom Je donnerais Versailles, Paris et Saint Denis, Les tours de Notre Dame, Les clochers de mon pays POMAGAJCIE URZĘDOWI APROWIZACJI PRZEZ WSKAZYWANIE SPEKULANTÓW WOJENNYCH całkowita zgodność osiągnięta w większości punktów wywołała zadowolenie, ale i pewne zaskoczenie wśród uczestników konferencji CZERWONI ZMUSZAJĄ OKRĘTY HANDLOWE DO UCIECZKI FRYCE W ODWROCIE Aupres de ma blonde Qu’il fait bon, fait bon, fait bon, Aupres de ma blonde Qu’il iait bon dor mir CZERWONA FLAGA NAD BAŁTYKIEM „Przemierzyłem cały Egipt dla połączenia się z Allenbym ”, powiedział. „Fruwałem na aeroplanie przebywając w ciągu dwóch godzin przestrzeń, której pokonanie zajęło dzieciom Izraela czterdzieści lat. Jest to wyczyn zmuszający każdego do zastanowienia się nad postę-pem współczesnej nauki.” Krowy szczęściem nie fruwają W Ohio, w Ohio CHEZ LES SOCIALISTES LES AVEUGLES SONT ROIS Rząd Niemiecki prosi Prezydenta Stanów Zjednoczonych Ameryki o podjęcie kroków dla przywrócenia pokoju, powiadomienie o tej inicjatywie wszystkich stron walczących oraz skłonienie ich do wyznaczenia mandatariuszów dla rozpoczęcia rokowań. Rząd Niemiecki przyjmuje za podstawę do rokowań program sformułowany przez Prezydenta Stanów Zjedno-czonych w jego orędziu do Kongresu z dnia 8 stycznia 1918 oraz w jego późniejszych wypo-wiedziach, w szczególności w mowie z 27 września 1918. W celu uniknięcia dalszego rozle-wu krwi Rząd Niemiecki prosi Prezydenta Stanów Zjednoczonych o doprowadzenie do nie-zwłocznego zawieszenia broni na lądzie, na morzu i w powietrzu . JOE WILLIAMS Przez dłuższy czas Joe obijał się po Nowym Jorku i Brooklynie pożyczając forsę od pani Olsen i zalewając się dzień w dzień, aż w końcu pani Olsen się zeźliła i wyrzuciła go na bruk. Był akurat cholerny ziąb i Joe musiał przez parę dni nocować w przytułku. Bał się, że go któ-regoś pięknego dnia przyskrzynią jako dekownika, i w ogóle wychodziło mu to wszystko bo-kiem, więc się w końcu zamustrował jako zwykły majtek na „Appalachijczyka”, wielki nowy frachtowiec idący do Bordeaux i Genui. Cóż, trzeba było sobie jeszcze raz przypomnieć, jak to przyjemnie, kiedy człowieka traktują niczym kryminalistę i każą mu po całych dniach szo-rować pokłady albo skrobać farbę. W kubryku zebrały się po większej części wiejskie wy-rostki, które nigdy nie widziały morza, oraz paru starych obiboków, z których nie było żadnej pociechy. Czwartego dnia po wyjściu w morze dostali się w paskudny szkwał i wzięli nie-wielką falę pływu, która zgruchotała dwie szalupy na sterburcie; potem konwój się rozbił i wyszło na jaw, że pokład jest źle uszczelniony i woda leje im się na głowy. Pokazało się również, że Joe jest jedynym człowiekiem w kubryku, któremu kapitan może spokojnie po-wierzyć ster; zwolniono go od skrobania farby i miał odtąd długie czterogodzinne wachty na rozmyślanie o swoim pieprzonym szczęściu. Liczył, że w Bordeaux odszuka Marcelinę, ale nikogo z załogi nie puszczono na ląd. Po-szedł tylko bosman, zaprawił się z jakimiś piechurami i wrócił z butelką koniaku dla Joego, do którego od początku zapałał sympatią, oraz z kupą kuchennych plotek, jak to żabojady biorą w kuper, a wyspiarze razem z makaroniarzami jeszcze gorzej, w ogóle wszystko wisi na włosku i gdyby nie oni, Amerykanie, Kaiser już by wjeżdżał do cud Parii. Ziąb był jak diabli, więc poszli we dwóch do kambuza wysuszyć koniak wespół z kokiem, starym wyjadaczem, który pamiętał gorączkę złota w Klondike. Mieli statek dla siebie, bo oficerowie zeszli całą paczką na ląd rozejrzeć się za mamzelami, a reszta chłopców chrapała w kubryku. Bosman mówił, że to koniec cywilizacji, a kok, że ma w dupie cywilizację. Joe też miał w dupie cywi-lizację i bosman naskoczył na nich, że są obaj bolszewiki, ale wypił widać za dużo, bo zaraz go zamroczyło. Płynąc dookoła Hiszpanii i przez Cieśninę, a potem wzdłuż wybrzeży francuskich do Ge-nui mieli zabawy co niemiara. Przez całą drogę ciągnęły gęsiego frachtowce w barwach ochronnych, Grecy, Brytyjczycy, Norwegowie, Amerykanie, wszyscy noga za nogą, tuż przy brzegu, ze stosami pasów ratunkowych na pokładzie i szalupami wychylonymi na żurawikach za burtę. Z powrotem szły sznureczkiem z Włoch i Salonik puste transportowce i węglowce, białe statki-lazarety, najprzeróżniejsze stare łajby pościągane z siedmiu mórz, zardzewiałe frachtowce ze śrubami sterczącymi tak wysoko nad wodą, że słyszało się ich młócenie jeszcze długie godziny potem, jak zniknęły za horyzontem. Płynąc przez Morze Śródziemne po ster-burcie mieli bez przerwy francuskie i brytyjskie pancerniki albo kretyńskie kontrtorpedowce z długimi ogonami dymu, które ciągle ich zatrzymywały i przysyłały na pokład oficera dla sprawdzenia papierów. Natomiast na lądzie nie widać było najmniejszych śladów wojny. Od-kąd minęli Gibraltar, pogoda zrobiła się słoneczna. Wybrzeża Hiszpanii były zielone, z różowymi i pomarańczowymi górami w głębi lądu, i całe upstrzone małymi białymi dom-kami jak kostki cukru, zbiegającymi się tu i ówdzie w miasteczka. Przecinając w gęstym ka-puśniaczku i dryfującej mgle przy paskudnej zbitej fali Zatokę Lwią, o mały włos nie stara-nowali wielkiej feluki załadowanej antałkami z winem. Potem pomknęli w gwiżdżącym pół-nocno-zachodnim wietrze wzdłuż Francuskiej Riwiery z jej krytymi czerwoną dachówką mia-steczkami skrzącymi się jaskrawo w słońcu, ze sterczącymi skaliście w głębi suchymi pagór-kami i z ostrymi zarysami ośnieżonych szczytów piętrzących się wysoko na niebie. Za Monte Carlo był już zupełny cyrk, domy wszystkie różowe, niebieskie, żółte, strzeliste topole, wyso-kie spiczaste wieże kościołów w każdej dolince. Tej nocy wypatrywali dużej latarni, która według mapy miała wskazywać Genuę, kiedy przed dziobem ukazała się czerwona łuna. Zaraz rozeszła się plotka, że Szwaby zdobyły i podpaliły miasto, i drugi oficer postawił się kapitanowi przy wszystkich na mostku, że nie mogą płynąć prosto w łapy Frycom, tylko powinni zawrócić i zawinąć do Marsylii. Stary ob-jechał go, że to nie jego zatabaczony interes i żeby trzymał gębę na kłódkę, bo nikt nie jest ciekaw jego zdania. Tymczasem łuna robiła się coraz jaśniejsza w miarę, jak się zbliżali. Po-kazało się, że to płonie na redzie przed falochronem wielki nowy tankowiec Standard Oil o przechylonym lekko do przodu dziobie, z którego wylewa się i rozpływa coraz dalej po wo-dzie ogień. W szkarłatnym blasku łuny widać było falochron, latarnie morskie, zatłoczony statkami port i rozsiadłe w głębi na wzgórzach miasto błyskające czerwono oknami. Gdy zakotwiczyli, bosman wypłynął z Joem i jeszcze paroma chłopcami łódką zobaczyć, czy tankowiec nie potrzebuje pomocy. Rufa sterczała wysoko z wody, ale wyglądało, że na pokładzie nie ma nikogo. Podpłynęli do nich motorówką Italiańcy szwargocąc coś, czego wygodniej im było nie rozumieć. W pobliżu kręcił się statek pożarniczy, ale i on niewiele mógł pomóc. – Czemu oni go, u diabła, nie zatopią? – powtarzał w kółko bosman. Joe spostrzegł zwisający do wody sztormtrap, przyciągnął łódkę i nim chłopcy narobili krzyku, był w połowie burty. Zeskoczywszy z relingu na pokład zastanowił się, czego, u licha, szuka. „Rany, chciałbym, żeby teraz wyleciał w powietrze” – powiedział do siebie na głos. Na pokładzie było jasno jak w dzień. Przednia połowa statku i woda dookoła paliły się jak pochodnia. Tankowiec nadział się widać na minę albo na torpedę i załoga opuściła pokład w popłochu, bo na rufie przy żurawikach, z których pospuszczano łodzie, leżały porozrzucane części garderoby i parę worków marynarskich. Joe wybrał sobie ładny nowy sweter, po czym zszedł do kajuty. Na stole znalazł pudełko cygar hawańskich. Wziął jedno i zapalił. Byczo było tak stać i zapalać cygaro, gdy te cholerne zbiorniki mogły lada chwila wybuchnąć i wyekspediować go prościutko do Abrahama na piwko. Dobre to cygaro. Zapakowane w bibułkę leżało na stole siedem par jedwabnych damskich pończoch. Fajnie, weźmie do do-mu dla Delii, było jego pierwszą myślą. Ale zaraz przypomniał sobie, że skończył z nią raz na zawsze. Mimo to wetknął pończochy w kieszeń spodni i wyszedł z powrotem na pokład. Bosman wrzeszczał na niego z łódki, żeby złaził jak rany Boga, bo go zostawią. Zdążył jesz-cze podnieść portfel leżący na kapie. - To nie benzyna, tylko ropa naftowa. Może się tak palić przez tydzień – zawołał do chłopców w dole, schodząc bez pośpiechu po trapie i zatrzymując się raz po raz, żeby pocią-gnąć cygara i popatrzeć na port z lasem sterczących masztów, kominów i żurawi i na wielkie marmurowe budowle, stare wieże, portyki i wzgórza w głębi, wszystko czerwone od ognia. – Ale co, u licha ciężkiego, stało się z załogą? – Pewnie chodzi na rzęsach gdzieś w porcie – odparł bosman. – Też bym sobie chętnie wyskoczył na jednego. Joe podzielił się cygarami, ale jedwabne pończochy zostawił sobie. W portfelu nie było nic. – Jak pragnę zdrowia – burknął bosman – czy ci makaroniarze nie mają żadnych chemi-kalii? – Nawet jakby mieli, toby skubani nie wiedzieli, co z nimi zrobić – odparł jeden z chłopców. Powiosłowali z powrotem w stronę „Appalachijczyka” i zameldowali Staremu, że tanko-wiec został opuszczony przez załogę, więc niech władze portowe łamią sobie o niego głowę. Tankowiec płonął przez cały następny dzień przed falochronem. Jakoś o zmroku wybuchł jak raca następny zbiornik i ogień jął się coraz bardziej rozlewać po wodzie. Wobec tego „Appa-lachijczyk” podniósł kotwicę i schronił się do portu. Wieczorem Joe wyszedł z bosmanem obejrzeć miasto. Uliczki były wąskie i miały schodki prowadzące w górę do szerokich bulwarów z kawiarniami, ustawionymi na chodniku pod kolumnadą małymi stoliczkami i brukami z polerowanego marmuru układanego we wzo-ry. Było diablo chłodno, więc weszli do baru, gdzie dostali grzany różowy napój z rumem. Poznali tu makaroniarza imieniem Charlie, który mieszkał dwanaście lat w Brooklynie i zaprowadził ich do jakiejś knajpy, gdzie jedli fury spaghetti ze smażoną cielęciną i pili białe wino. Charlie biadolił, że w italiańskiej armii traktują człowieka jak psa i dają żołdu pięć cen-tów za dzień, a i tego nie płacą. Był duszą i ciałem za il presidente Wilson i jego czternastoma punktami i powiedział, że w Italia będzie szybko duża revoluzione i zrobią szybko duża woj-na na Francese i Inglese, którzy traktują Italianów jak duże łajno. Potem Charlie sprowadził dwie dziewczyny, Neddę i Dorę – jego kuzynki, powiedział – i jedna z nich usiadła Joemu na kolanach. Rany, jak ta dziewczyna umiała jeść spaghetti! Pili wszyscy masę wina i w rezulta-cie calutka flota, jaką Joe miał w kieszeni, poszła na zapłacenie kolacji. Prowadząc Neddę do łóżka po schodach biegnących wkoło podwórza na zewnątrz domu Joe widział na ślepych ścianach i dachówce domów łunę płonącego na redzie tankowca. Na górze Nedda nie chciała się rozebrać, dopóki nie zobaczy pieniędzy Joego. Joe nie miał pie-niędzy, więc wyciągnął jedwabne pończochy. Zrobiła na to zawiedzioną minę i potrząsnęła głową. Ale taka była szelma ładna ze swoimi wielkimi czarnymi oczami, a Joe taki rozognio-ny, że zaczął wrzeszczeć na Charliego. Charlie przybiegł w te pędy, poszwargotał coś po ita-liańsku i powiedział, że ma się rozumieć, kuzynka weźmie jedwabne pończochy, bo Ameryka to duży kraj, bo są tutti alleati, bo il presidente Wilson to wielki człowiek dla Italia. Ale dziewczyna upierała się dalej i Charlie musiał dopiero sprowadzić jakąś staruchę z kuchni, która wdrapała się sapiąc po schodach i pomacawszy pończochy orzekła widać, że to praw-dziwy jedwab i wart kupę forsy, bo Nedda zarzuciła Joemu zaraz ramię na szyję, a Charlie powiedział: – Widzisz, brat, ona śpi z tobą cała noc. Ona robi klasa miłość. Ale koło północy, kiedy dziewczyna zasnęła, Joemu znudziło się leżeć. Z podwórza do-chodził smród latryny, jakiś kogut darł się jak opętany nad samym uchem. Joe wstał, ubrał się i ruszył na palcach do drzwi. Jedwabne pończochy wisiały na krześle, więc wsunął je z powrotem do kieszeni. Buty skrzypiały mu jak wściekłe. Brama od ulicy była zaryglowana i zaparta wielką sztabą, tak że musiał się zdrowo naszarpać, żeby ją otworzyć. Ledwo wyszedł na ulicę, doleciało skądś ujadanie psa, więc wziął czym prędzej nogi za pas. Zgubił się w tysiącu małych wąskich kamiennych uliczek, ale wykalkulował, że jak będzie szedł ciągle w dół, to w końcu trafi do portu. Potem na niektórych ścianach pojawił się znowu odblask płonącego tankowca i odtąd Joe orientował się przy jego pomocy. Na jakichś stromych schodkach nadział się na dwóch Amerykanów w mundurach khaki. Zapytał ich o drogę, a oni dali mu pociągnąć koniaku z flaszki i powiedzieli, że jadą na włoski front, ale front się załamał i wszystko się pochrzaniło, i teraz nie wiedzą, gdzie jest ten po-chrzaniony front, więc będą siedzieć i czekać, aż ten pochrzaniony front ich dogoni. Joe opo-wiedział im w zamian o jedwabnych pończochach i tamci orzekli, że to byczy kawał, po czym pokazali mu drogę do pirsu, przy którym cumował „Appalachijczyk”. Długo ściskali sobie dłonie na pożegnanie i tamci mówili, że Italiańcy to świnie, a Joe, że za to oni królowie, bo mu pokazali drogę, ale oni się upierali, że to Joe jest król. Więc wypili pod to resztę koniaku, po czym Joe wrócił na statek i zwalił się na koję. Gdy „Appalachijczyk” wychodził z portu, tankowiec ciągle jeszcze płonął na redzie. W rejsie powrotnym Joe stwierdził, że ma trypra. Nie mógł później nic pić przez parę miesię-cy i trochę się jakby ustatkował po przyjeździe do Brooklynu. Chodził do szkoły oficerskiej prowadzonej przez Komisję Żeglugi w Instytucie Platta , aż w końcu dostał patent drugiego oficera i przez cały następny rok pływał między Nowym Jorkiem a Saint-Nazaire na nowo zbudowanej w Seattle drewnianej łajbie, która się nazywała „Owanda”. Dała im ta balia do wiwatu, bo dała. Pisywali teraz z Janey często do siebie. Janey, która była z Czerwonym Krzyżem w Europie, zrobiła się cholerną patriotką i Joe zaczynał sam chwilami myśleć, że może to i lepiej. Bądź co bądź, jeśli wierzyć gazetom, Fryce dostawali tęgie cięgi, a ta wojna była dla młodego człowieka znakomitą odskoczną, jeśli tylko nie podpadł jako germanofil albo bol-szewik czy jaki inny czort. Trzeba było przecież, jak pisała Janey, ratować cywilizację, a kto to miał zrobić jak nie Amerykanie. Więc – Joe otworzył sobie konto w Kasie Oszczędnościo-wej i kupił obligację Pożyczki Wolności. Wieczór zawieszenia broni zastał Joego w Saint-Nazaire. Miasto szalało. Calutka załoga była na lądzie, piechurzy wylegli z obozów, żabojady z koszar, wszyscy klepali się nawzajem po plecach, odpieczętowywali flaszki, częstowali się trunkami, strzelali z korków od szampa-na, całowali każdą przystojną dziewczynę, dawali się całować starym babom i cmokać z dubeltówki wąsatym francuskim weteranom. Joe, pierwszy oficer, Stary, pierwszy mecha-nik razem z jakimiś oficerami Marynarki Wojennej, których nigdy przedtem nie widzieli na oczy, urządzili sobie wyżerkę w szantanie, ale skończyło się na zupie, bo w kuchni wszyscy już pląsali i poili kucharza tak, że się zalał w trupa. Więc siedzieli tylko przy pustym stole śpiewając, pijąc kubkami szampana i wiwatując, ilekroć przez salę przechodziły dziewczyny obnoszące flagi alianckie. W końcu Joe się podniósł, żeby poszukać Jeanette, która była jego dziewczyną, kiedy za-wijał do Saint-Nazaire. Chciał ją znaleźć, póki chodził prosto, bo Jeanette obiecała z nim co-uchować wieczorem, zanim się zrobiło to zawieszenie broni. Zaklinała się, że nie couchuje z nikim innym, kiedy „Owanda” stoi w porcie, i Joe traktował ją dobrze, przywoził jej beau-coup prezentów de l’Amerique, du sukr i du kafe. Czuł się byczo, w kieszeni miał gruby zwi-tek banknotów, a amerykańskie pieniądze były coś warte we Francji; zresztą jeszcze lepiej niż za pieniądze można się było zabawić z mamzelami za te parę funtów cukru, które miał w kieszeniach trencza. Wszedł do tylnej sali, gdzie był kabaret, wszystko wybijane czerwonym pluszem, dookoła lustra, i gdzie orkiestra grała „Gwiaździsty sztandar”, wszyscy krzyczeli „Vive l’Amerique” i podtykali mu pod nos kieliszki, w którą tylko stronę się obrócił. Ani się obejrzał, jak tańczył z tęgą dziewczyną, a muzyka rżnęła jakiegoś zwariowanego fokstrota czy inne licho. Ale za-raz puścił tęgą dziewczynę, bo zobaczył Jeanette z amerykańską flagą udrapowaną na pier-siach. Tańczyła z wielkim dwumetrowym czarnym Senegalczykiem. Joego zalała krew. Od-ciągnął ją od Negra, jak się okazało, francuskiego oficera w mundurze pełnym złotych galo-nów. Jeanette zawołała: „Co ty robi, cheri?”, ale on nie patrzył, tylko złapał parszywego Ne-gra za hals i wyrżnął z całej siły w szczękę. Negr ani drgnął, tylko na jego twarzy pojawił się uśmiech czarnego zdziwienia, jakby chciał Joego o coś spytać. Podbiegł zaraz kelner i paru żabojadów w mundurach i wszyscy zaczęli odciągać Joego. Wrzeszczeli przy tym i trajkotali jeden przez drugiego. Jeanette spróbowała się wsunąć między Joego i kelnera i dostała w szczękę, aż się nakryła nogami. Joe rozłożył kilku żabojadów i wycofywał się tyłem do drzwi, gdy zauważył w lustrze drągala w bluzie, który zamierzał się na niego oburącz flaszką. Zrobił unik, ale było za późno. Flaszka rozłupała mu głowę. Był gotów. KRONIKA XXIX nadejście wiadomości wywołało powódź telefonów, która zablokowała linie Y fallait pas, Y fallait pas, Y fallait pasaaaayaller W HAMBURGU UŻYTO CIĘŻKICH DZIAŁ w Komorze Celnej tłum śpiewał „Gwiaździsty Sztandar” pod batutą poborcy portowego, Byrona R. Newtona MORGAN BIJE SIĘ PIĘTAMI RZUCAJĄC Z PARAPETU W TŁUM SKRAWKI TAŚMY TELEGRAFICZNEJ gdy tylko wieść dotarła do Battery na statku pożarniczym „Nowy Jork” zabuczała sy-rena i w mgnieniu oka na całym nadbrzeżu zaczęło się istne pandemonium O, powiedz mi, czy widzisz dziś o pierwszym brzasku ZA POCAŁOWANIE MODYSTKI KOBIETY O MAŁO NIE UDUSIŁY NASTĘPCY TRONU Allons enfants de la patrie, Le jour de gloire est arrive To nie jest sposób z Mary się droczyć, Nie, tym sposobem nie zyskasz nic „Stoczyliśmy wojnę z szatanem i dobrze zrobiliśmy pomimo bezmiaru cierpień, jakie to za sobą pociągnęło”, powiedział wczoraj wieczorem William Howard Taft na bankiecie zwy-cięstwa O, Kkaty, Kkaty, moje ty kkochanie, O tobie jednej marzę w mych snach, Co noc, gdy kksiężyc UNIPRES, NOWY JORK PARYŻ PILNE STOP ADMIRAŁ WILSON Z BRESTU KTÓRY POWIADOMIŁ 16.00 (4 PO POŁUDNIU) MIEJSCOWĄ PRASĘ O PODPISANIU ROZEJMU INFORMUJE OBECNIE WIADOMOSC NIE POTWIERDZONA STOP TYMCZASEM BREST SZALEJE REWOLWEROWIEC OBRABOWAŁ DWA TRAMWAJE W QUEENS Nad stodołą wstanie, Będę cię czekał przy kkuchni drzwiach ŁAWA PRZYSIĘGŁYCH ORZEKNIE, CZY BOLSZEWICY ZOSTANĄ POSTAWIENI PRZED SĄDEM jedyny barwniejszy akcent nadali obchodom żołnierze i marynarze, którzy chcąc się za-bawić całą gębą, podchmielili sobie zdrowo, pomimo że byli w mundurach. W rezultacie gru-pa powracających wojaków o mało nie wywołała rozruchów, gdy złapawszy za kamienie pró-bowała potłuc napis świetlny na rogu Broadwayu i Czterdziestej Drugiej Ulicy, który głosił: WITAJCIE W DOMU, BOHATEROWIE O, powiedz mi, czy widzisz dziś o pierwszym brzasku, Co nas wczoraj na duchu krzepiło przed nocą, Że wśród ognia wystrzałów, wśród bomb świstu i trzasku Nasze flagi wciąż dumnie na szańcu łopocą. OKO KAMERY (36) wylawszy wonności przez reling po zawietrznej przystawaliśmy zawsze wieczorem po ostatniej inspekcji żeby zachłysnąć się na chwilę listopadową wichurą poczuć na karku ostro-chłoszczące bryzgi rzucić okiem na pianę strzępioną na kipiących grzywaczach które rozbija-ją okręty topią ludzi (w ich wielkich sinych odmętach cicho wznoszą się i opadają miny rów-no suną Ubooty) żeby popatrzeć w niebo przesłonięte pędzącymi chmurami odjąć na chwilę dłonie od lepkich rączek kubłów pełnych pomyj nie zjedzonych resztek (dziewięć posiłków dziennie i co dzień dziewięciokrotne wynoszenie pomyj dziewięciokrotne handryczenie się z mówiącym cockneyem stewardem który próbuje szachrować na kompocie morelowym co dzień inspekcje BaaCZNOSĆ stuk stuk obcasami Spocznij i świecenie latarką w każdy rożek blaszanych rondli dziewięciokrotnie w rozkołysanym dusznym korytarzu kolejka wymiotują-cych przerażonych morzem piechurów z menażkami w ręku) Hej bracie to prawda że podpisali zawieszenie broni prawda że już jest po wojnie że nas zawiozą z powrotem do kraju klozetowe pogaduszki co ty nie powiesz teraz ja ci zasunę gad-kę znosimy puste kubły po trzech żelaznych drabinkach do rozkołysanej mdlącej ładowni zaczynamy się wspinać z powrotem z pełnymi za każdym przechyłem statku trochę pomyj wylewa się z kubła MIISTER WIILSON W roku, w którym Buchanan został wybrany prezydentem , na plebanii w Staunton w Dolinie Wirgińskiej, na której siedziała stara szkockoirlandzka rodzina, córka prezbiteriań-skiego pastora powiła Tomasza Woodrowa Wilsona, którego ojcem był również prezbiteriań-ski pastor i wykładowca retoryki w seminariach teologicznych; Wilsonowie żyli w świecie sklepionym przez dwa wieki znoju kalwińskich duchownych w niewzruszony firmament, na którym Bóg był Słowem, a Słowo było Bogiem. Doktor Wilson był człowiekiem poważanym, kochał dom, dzieci, dobre książki, żonę oraz poprawną składnię i co dzień podczas rodzinnych modłów rozmawiał z Bogiem; wy-chował swoich synów z Biblią w jednej ręce, a słownikiem w drugiej. Lata wojny secesyjnej, lata bębnów, piszczałek, palby plutonem i proklamacji, Wilsono-wie spędzili w Auguście, w Georgii; jako dziecko Tom był opóźniony w rozwoju, dopiero w wieku dziewięciu lat nauczył się rozróżniać litery, ale gdy się nauczył czytać, zagustował w lekturze plebana Weemsa „Żywota Waszyngtona” . W 1870 doktor Wilson został powołany do Seminarium Teologicznego w Columbii w Południowej Karolinie, i Tom wstąpił do Davidson College , gdzie zabłysnął ładnym gło-sem; stąd poszedł do Princetonu, gdzie brał udział w konkursach krasomówczych i redagował „Princetończyka”. Pierwszym artykułem, jaki wydał drukiem w „Nassauskim Magazynie Li-terackim” , była pochwała Bismarcka. Potem studiował prawo na Uniwersytecie Wirgińskim; młody Wilson chciał zostać Wiel-kim Człowiekiem jak Gladstone i osiemnastowieczni parlamentarzyści angielscy, chciał zniewalać słowem zatłoczone ławy w służbie Prawdy; praktyka adwokacka irytowała go, znacznie pewniej czuł się w książkowej atmosferze bibliotek, sal wykładowych i kaplicy uni-wersyteckiej, więc z ulgą rzucił kancelarię w Atlancie, by przyjąć stypendium historyczne na Uniwersytecie Johnsa Hopkinsa ; tutaj napisał „Rządy kongresowe”. Mając dwadzieścia dziewięć lat poślubił pannę z zamiłowaniami malarskimi (zalecając się do niej uczył Ją równocześnie wymawiać szerokie angielskie „a”) i dostał posadę w Bryn Mawr , gdzie uczył panienki historii i ekonomii politycznej. Uzyskawszy doktorat z Uniwersytetu Johnsa Hopkinsa przyjął profesurę na Uniwersytecie Wesleyańskim, pisał artykuły, rozpoczął „Dzieje Stanów Zjednoczonych” i głosił z katedry Prawdę, Reformy, Rządy Odpowiedzialne, Demokrację, wspinając się po szczeblach błyskotliwej kariery uni-wersyteckiej, aż w 1901 rada nadzorcza Princetonu zaproponowała mu stanowisko rektora; więc zabrał się do reformowania uniwersytetu, porobił sobie zagorzałych przyjaciół i wrogów, skłócił całe ciało pedagogiczne, ale Amerykanie zaczęli na pierwszych stronach gazet znajdować nazwisko Woodrowa Wilsona. W 1909 wygłosił pochwały Lincolna i Roberta E. Lee , a w 1910 kacykowie partii de-mokratycznej stanu New Jersey, przypierani do muru przez gnojodłubów i reformatorów, wpadli na genialny pomysł zaofiarowania kandydatury na urząd gubernatora nieposzlakowa-nemu rektorowi uniwersytetu, który ściągał takie tłumy publicznie orędując za Sprawiedliwo-ścią. Przemawiając na zjeździe nominacyjnym w Trenton, który go wysunął na stanowisko gu-bernatora, Mister Wilson wyznał swoją wiarę w prostego człowieka (prowincjonalne kacyki i pieski partyjne popatrzyły po sobie i podrapały się w głowę); a on ciągnął coraz to mocniej-szym głosem: w tego człowieka, którego zdaniem pragnę się przede wszystkim kierować, aby-śmy w miarę zwielokrotniania się zadań, gdy nadejdą dni, które nas wszystkich wtrącą w pomieszanie i przerażenie, abyśmy mogli wówczas wznieść wzrok z tych mrocznych jarów pod nawisami nie zasłużonych przywilejów, zaćmiewających i przesłaniających nasze dróżki, na turnie w górze, gdzie przez urwiska skalnego przesmyku przeziera słońce, to słońce Boże, słońce mające odrodzić rasę ludzką, oswobodzić ją od namiętności i rozpaczy i wznieść nas na wyżyny, które są ziemią obiecaną każdego, kto pragnie wolności i postępu. Prowincjonalne kacyki i pieski partyjne popatrzyły po sobie, podrapały się w głowę i zaczęły wiwatować; Wilson przechytrzył wszystkich przecherów, wyprowadził w pole bon-zów partyjnych i został wybrany przytłaczającą większością głosów; więc zostawił Princeton na pół zreformowany, by objąć urząd gubernatora New Jersey, i pojednał się z Bryanem na bankiecie w rocznicę zwycięstwa Jacksona pod Nowym Orleanem; na uwagę Bryana: „Oczywiście wiem, że nie podzielał pan mego stanowiska w sprawie waluty” Wilson odparł: „Wszystko, co mogę powiedzieć, to że jest pan prawdziwie wielkim człowiekiem”. Został przedstawiony pułkownikowi House’owi , temu samozwańczemu Merlinowi po-lityki snującemu swe pajęcze sieci w hotelu Gotham, i rezultat był taki, że na zjeździe nomi-nacyjnym w Baltimore w lipcu następnego roku kontredans marionetek poruszanych zza kulis dla zmęczenia delegatów przez Hearsta i House’a oraz basowe dunderowanie w kuluarach Bryana z chusteczką do nosa zatkniętą za rozmiękły kołnierzyk doprowadziło do mianowania Woodrowa Wilsona kandydatem na prezydenta. Odejście progresistów w Chicago od Tafta do T. R. zapewniło mu zwycięstwo, więc po-zostawił stan New Jersey na pół zreformowany (rozgłos za wszelką cenę był dewizą kampanii Cienistej Murawy ) i przeniósł się do Białego Domu jako dwudziesty ósmy prezydent Sta-nów Zjednoczonych. Kiedy Woodrow Wilson przejeżdżał Pennsylvania Avenue w towarzystwie baryłkowa-tego prezydenta Tafta, który za swojej kadencji dobrodusznie odkręcał reakcyjne zabiegi T. R. poddania kapitału kontroli rządu, J. Pierpont Morgan układał pasjansa w swoim prywat-nym gabinecie na Wall Street, wypalając po dwadzieścia czarnych cygar dziennie i klnąc sza-leństwa demokracji. Wilson chłostał kapitał i piętnował przywileje, odmówił uznania Huerty i wysłał mili-cję nad Rio Grande obierając politykę wyczekującej czujności. Wydał „Nową Wolność” i osobiście wygłaszał orędzia do Kongresu jak rektor przemawiający do profesorów i studentów. W Mobile powiedział: Pragnę skorzystać z tej okazji, by zapewnić, że Stany Zjednoczone nigdy więcej nie sięgną w drodze podboju po dodatkową piędź ziemi; i wysłał piechotę morską do Veracruz. Jesteśmy świadkami odrodzenia ducha obywatelskiego, otrzeźwienia opinii publicznej, odnowienia władzy ludu, początków ery rozumnej odbudowy... lecz losy świata zaczynały się już kręcić dokoła Sarajewa. Najpierw była neutralność w myśli i w czynie, potem duma nie pozwalająca walczyć, gdy zaalarmowane zatopieniem „Lusitanii”, zagrożeniem pożyczek Morgana i historyjkami bry-tyjskich i francuskich propagandzistów wszystkie centra finansowe Wschodu podniosły krzyk o wojnę; ale siła atrakcyjna werbli i armat była zbyt wielka, najlepsi ludzie stroili się w paryskie piórka i naśladowali szerokie londyńskie „a” za wzorem T. R. i Domu Bankowego Morgana. W pięć miesięcy po swoim ponownym wyborze pod hasłem: On nas ustrzegł od wojny, Wilson przeforsował w Kongresie ustawę o uzbrajaniu statków handlowych i ogłosił stan wojny między Stanami Zjednoczonymi a Państwami Centralnymi: Siła bez miary i bez granic, siła do końca. Wilson stał się państwem (wojna świadczy o stanie zdrowia państwa), Waszyngton jego Wersalem; obsadził uspołecznione agendy rządowe jednodolarowymi organizatorami po-ściąganymi z wielkich korporacji i poprowadził do Francji wielki korowód ludzi, broni, żyw-ności, mułów i automobilów. Co dzień o zachodzie słońca pięć milionów mężczyzn prężyło się na baczność przed krytymi papą barakami, kiedy orkiestry grały „Gwiaździsty sztandar”. Wojna przyniosła ośmiogodzinny dzień pracy, prawo wyborcze kobiet, prohibicję, przy-musowy arbitraż przemysłowy, wysokie zarobki, wysoką stopę procentową, umowy sprze-dażne za koszt plus procent oraz luksus zostania Złotogwiezdną Matką . Kto się sprzeciwiał ratowaniu świata za cenę kosztu plus demokracji, szedł wraz z Debsem do więzienia. Nieomal za szybko zabawa się skończyła, książę Maksymilian Badeński prosił o pokój w oparciu o Czternaście Punktów, Foch obsadzał przyczółki na Renie, zasapany Kaiser w cylindrze i, jak twierdzili niektórzy, z fałszywymi faworytami gonił pociąg po peronie w Poczdamie. Z pomocą Boga Wszechmogącego, Słuszności, Prawdy, Sprawiedliwości, Wolności, De-mokracji, Samostanowienia Narodów (Żadnych Reparacji, Żadnych Zaborów) oraz kubań-skiego cukru, kaukaskiego manganu, pszenicy z Północnego Zachodu, bawełny z Południa, brytyjskiej blokady, generała Pershinga, paryskich taksówek i siedemdziesięciopięciomilimetrowego działa wygraliśmy tę wojnę. 4 grudnia 1918 Woodrow Wilson opuścił jako pierwszy prezydent terytorium Stanów podczas swojej kadencji; odpływając do Francji na pokładzie parowca „George Washington” był najpotężniejszym człowiekiem świata. W Europie ludzie znali zapach gazu, słodkomdlący odór za płytko pogrzebanych trupów i ziemistą cerę zagłodzonych dzieci; czytali w gazetach, że Miister Wiilson jest za pokojem, za wolnością, za konserwami, za masłem i za cukrem. Kiedy po burzliwym rejsie na parowcu „George Washington” wylądował w Breście ze swoim sztabem ekspertów i doradców, la France heroique oczekiwała go z mowami powital-nymi, śpiewającą dziatwą szkolną i merami w czerwonych szarfach. (Czy Miister Wiilson widział w Breście żandarmów rozpędzających demonstrację robotników stoczniowych, którzy przyszli go witać z czerwonymi sztandarami?) Na dworcu w Paryżu wysiadł z pociągu na szeroki czerwony dywan, który prowadził szpalerem palm, cylindrów, legii honorowych, torsów w dekorowanych mundurach, w anglezach, z rozetkami i kwiatami w butonierkach prosto do RollsRoyce’a. (Czy Miister Wiilson widział kobiety w żałobie, inwalidów w wózkach, niespokojne blade twarze na chod-nikach? Czy słyszał rozpaczliwą udrękę w powitalnych okrzykach, gdy go pospiesznie wie-ziono wraz z nową żoną do Hotel de Murat, gdzie już czekał prezydencki apartament o pokojach pełnych brokatów, złoconych zegarów, inkrustowanych sekretarzyków i brązowych amorków?) Podczas gdy eksperci omawiali procedurę konferencji pokojowej, rozpościerali zielone sukno na stołach, uzgadniali protokół obrad, prezydent Wilson z żoną wyruszył w objazd kra-jów alianckich, żeby się przekonać na własne oczy, jak to wszystko naprawdę wygląda; dru-giego dnia świąt Bożego Narodzenia byli podejmowani w Buckingham Palace , w Nowy Rok złożyli wizyty papieżowi oraz maleńkiemu królowi włoskiemu w Kwirynale . (Czy Miister Wiilson wiedział, że w osmalonych przez wojnę chałupach nad Brentą i nad Piawą chłopi palili świeczki przed jego fotografiami wyciętymi z pism ilustrowanych?) (Czy Miister Wiiłson wiedział, że w jego Czternastu Punktach ludy Europy wyczytały wyznanie rzucone siłom ucisku, tak jak przed wiekami wyczytały wyzwanie rzucone siłom ucisku w dziewięćdziesięciu pięciu tezach przybitych przez Marcina Lutra na drzwiach kościoła w Wittenberdze?) 18 stycznia 1919, w asyście zwartego tłumu uniformów, trójgraniastych kapeluszy, zło-tych galonów, epoletów, zdobytych i dziedzicznych odznaczeń szlacheckich, Wysokie Ukła-dające się Strony, Alianci i Państwa Stowarzyszone, zebrały się w Salon de l’Horloge na Quai d’Orsay, aby podyktować pokonanym warunki pokoju; ale plenarne zgromadzenie kon-ferencji pokojowej było zbyt publicznym forum do zawierania pokoju, więc Wysokie Układa-jące się Strony utworzyły Radę Dziesięciu i zamknąwszy się w Sali Gobelinowej, z „Historią Marii Medycejskiej” Rubensa na ścianach, zabrały się do dyktowania warunków pokoju. Ale Rada Dziesięciu była zbyt publicznym forum do zawierania pokoju, więc utworzyli Radę Czterech. Orlando w szewskiej pasji pojechał do domu i zostało ich trzech: Clemenceau, Lloyd George i Woodrow Wilson. Trzech starszych panów tasujących i rozdających karty: Nadrenia, Gdańsk, Korytarz Pol-ski, Ruhra, samostanowienie małych narodów, Saara, Liga Narodów, mandaty, Mezopotamia, wolność mórz, Transjordania, Szantung, Fiume, wyspa Jap; ogień mitraliez i pożary, głód, wszy, cholera, tyfus; atutem była nafta. Woodrow Wilson wierzył w Boga swoich ojców, jak powiedział parafianom kongrega-cjonistycznego kościółka na Lowther Street w Carlisle w Szkocji, gdzie jego dziad był kiedyś kaznodzieją, w dniu tak zimnym, że towarzyszący mu dziennikarze siedzieli w starych ławach nie zdejmując paltotów. 7 kwietnia wydał rozkaz, by „George Washington” czekał w Breście pod parą, gotów za-brać w każdej chwili delegację amerykańską w drogę powrotną do kraju; ale nie odpłynął. 19 kwietnia szuler Clemenceau i szuler Lloyd George wciągnęli go w niewinną przyja-cielską grę w trzy karty, którą nazwali Radą Czterech. 28 czerwca traktat wersalski był gotów i Wilson musiał wracać do kraju, by zdać polity-kom, którzy tymczasem zmawiali się przeciwko niemu w Senacie i w Izbie Reprezentantów, oraz trzeźwej opinii publicznej i Bogu swoich ojców sprawę z tego, jak dał się wykołować i na ile zdołał zabezpieczyć świat w imię demokracji i Nowej Wolności. Od dnia gdy zszedł na ląd w Hoboken, zaczęto go przypierać do muru Białego Domu; więc mówił, mówił, mówił: by ratować swoją wiarę w słowa, by ratować swoją wiarę w Ligę Narodów, by ratować wiarę w samego siebie i w Boga swoich ojców. Wytężał każdy nerw swego ciała i umysłu, napinał każde ogniwo podległego mu rządu (kto się z nim nie zgadzał, był szalbierzem lub bolszewikiem; nie było pardonu dla Debsa). W Seattle wobblisi, których przywódcy gnili w więzieniach, w Seattle wobblisi, których przywódcy byli linczowani, wystrzeliwani jak psy, w Seattle wobblisi obstawili trasę przejaz-du Wilsona na przestrzeni czterech przecznic i stali milczący, z założonymi rękami, piorunu-jąc wzrokiem wielkiego liberała wiezionego spiesznie w automobilu, otulonego w paltot, z policzkami zapadłymi z wyczerpania, z tikiem w jednej połowie twarzy. Po długich ulicach patriotycznych oklasków i owacji witali go milczeniem chłopcy w drelichach, czarnoroboczy. W Pueblo, w stanie Kolorado, był siwym starcem ledwo trzymającym się na nogach, z tikiem w połowie twarzy: Teiaz gdy rozwiały się mgły wielkiej niewiadomej, wierzę, że ludzie dostrzegą Prawdę, staną z nią oko w oko i twarz w twarz. Jeśli istnieje prawda, przed którą Naród Amerykański zawsze powstanie i do której zawsze wyciągnie rękę, to jest nią sprawa sprawiedliwości, wol-ności i pokoju. Przyjęliśmy tę sprawę i będziemy się nią kierować, a ona nas wywiedzie, i z nami cały świat, na błonia błogostanu i pokoju, o jakich ludzkości nigdy się nie śniło. Była to jego ostatnia mowa; w drodze do Wichity dostał w pociągu apopleksji i musiał przerwać podróż, która miała zmobilizować kraj na rzecz Ligi Narodów. Sparaliżowany, led-wo zdolny mówić, był odtąd skończonym człowiekiem; w dniu, w którym przekazywał pre-zydenturę Warrenowi Hardingowi, wspólny komitet Senatu i Izby Reprezentantów wyznaczył jego długoletniego wroga, Henry Cabot Lodge’a , do złożenia mu protokolarnej wizyty w gabinecie prezydenckim na Kapitolu i zadania sakramentalnego pytania, czy Pan Prezydent ma coś do zakomunikowania zgromadzonym na wspólnej sesji Izbom. Wilson zdołał wstać, z ledwością unosząc się na obu poręczach fotela. „Dziękuję, senato-rze – odparł – nie mam nic więcej do powiedzenia. Żegnam”. W 1924 umarł 3 lutego. KRONIKA XXX CZY USUNIĘTO MONSTRUALNE DZIAŁA? Klechy uczą ludzi co dnia, Co jest cnota, a co zbrodnia. Lecz gdy wspomnieć im o głodzie, Słodziuteńko prawią co dzień PREZYDENT PRZEZIĘBIŁ SIĘ LEKKO NA MORZU Szef kuchni oraz cały sztab kelnerów i kucharzy wypożyczony z Hotelu Biltmore Wszel-kie wygody zapewnione Orkiestra ma przygrywać przy posiłkach, a kapela Stoczni Marynarki Wojennej koncertować na pokładzie Już niedługo się najecie Na tym drugim, lepszym świecie miasto przedstawia obraz najstraszniejszego zniszczenia, szczególnie zaś okolice wypa-lonej do cna Poczty Głównej, z której pozostały tylko ruiny Pracuj żwawo, Żyw się trawą ZGROMADZONO TRZY CIĘŻARÓWKI AKT jedenastu ludzi zginęło, a dwudziestu trzech zostało rannych, w tym wielu ciężko, w wyniku eksplozji piorunianu rtęci w kapiszonowni Zakładów Zbrojeniowych E. I. du Pont de Nemoursa wieczorem pani Wilson wypuściła gołębie pocztowe a przez cały czas, jakiż wspaniały duch panował w narodzie, jaka jedność celów, jaka niestrudzona gorliwość, jaka szlachetność poczynań cechowała ten wzniosły popis siły i imponujących osiągnięć. Niech mi wolno będzie powiedzieć, iż my, którzy pozostaliśmy w kraju przy pracach organizacyjnych i zaopatrzeniowych, nigdy nie przestaniemy żałować, żeśmy nie byli razem z chłopcami, któ-rych żywiliśmy i odziewaliśmy swoim trudem, z drugiej jednak strony nigdy nie będziemy się musieli wstydzić rozrywki w jadalni dostarczał kwartet marynarzy Sytość ciebie Czeka w niebie Po pogrzebie GORGAS CHCE ZAKWATEROWAĆ ŻOŁNIERZY W BARAKACH 800 Żołnierzy wiwatuje na cześć bolszewików Wszystkie przygotowania były zapięte na ostatni guzik, ale ludzi nie dopuszczono w pobliże. Zgromadzony na otaczających wzgórzach tłum wydał wielki okrzyk, kiedy łódź prezydenta podpływała do pirsu. Z Pól Elizejskich ka-walkada pojechała okrężną drogą, ażeby przebyć Sekwanę po moście Aleksandra III, nazwa-nym tak na pamiątkę owych historycznych dni, gdy Paryż przechodził sam siebie dla uhono-rowania samowładcy cara . MOWA Z PAŁACOWEGO BALKONU DO 1400 BURMISTRZÓW NIKT NIE PRZEŚCIGNIE FLOTY BRYTYJSKIEJ, OŚWIADCZYŁ CHURCHILL OKO KAMERY (37) alfabetycznie według rangi wystukuję dwoma zgrabiałymi pal.cami na kompanijnej Co-ronie Potrącenia Gr. A i B składki asekur. C. i D BaaCZNOSC poderwać się na nogi oczy wlepione w moją grdykę aż mi się ściska jabłko Adama pod połączonym autorytetem armii Stanów Zjednoczonych i kaduceusza Spocznij przed oknami musztra w sinej mżawce zimowego popołudnia w Ferrieres en Ga-tinais Abbaye wzniesionej przez Chlodwiga na resztkach doczesnych trzech uczniów du notre seigneur JesusChrist 3–cia Poż. Woln. Skarbu Państwa Alcjana Policjana i Hermacjana 4–ta Poż. Woln. Skarbu Państwa powinna być na formularzu Gr. E lub tp. Kwatermistrzostwa 138–ego Korp. leje teraz strumieniami aż słychać bulgotanie w rynnach i ciurkanie małych szklistozielonych strużek Alkuin był tu niegdyś opatem za omszałymi kamiennymi murami kręcą się koła młyńskie jest tu pochowana Klotylda i Chlodomer notowania zaznaczać tylko w razie zwyżek sennie wystukuję na zardzewiałej Coronie na kwaterze Wędrownego Cyrku O’Rielly’ego sam na sam z wylegującym się na pryczy gra-barzem i sucho pokasłującym gruźlikiem który nie może się doczekać kiedy lekarz kompanij-ny wytrzeźwieje i zbada go Uszczęśliwi cię jodyna I uzdrowi cię jodyna czwarta trzydzieści nabiera mocy przepustka którą mam w kieszeni razem z pigułkami przeczyszczającymi w mieniącym się światłami deszczyku p. o. kwatermistrza i sierżant szef wychodzą w ceratowych pelerynach za bramę bazy Korpusu Sanitarnego Armii S. Z. A. P. i idą bez centima w kieszeni do Cheval Blanc naciągać szewronami i parlowaniem na parę głębszych i omelettes avec pommes frites i droczyć się z Madeleine o pyzach rumianych jak jabłuszka czy pozwoli im potęgo w ciemnym korytarzu za szynkiem chłopcy czekają w kolejce do nietutejszej dziewczyny w czerni rzucają jej dziesięciofrankówki i lecą w te pę-dy na punkt profilaktyczny infek. na przep. chór. zak. zwol. od sl. lin. rozk. 41/14 sąd dor. areszt za oknami siąpi na kocie łby my w sali pijemy vin rouge parlujemy z Francuzeczkami możemy couchować avec vous starszy facet z armee territoriale pije przy sąsiednim stoliku trefny pernod i peroruje Tout est bien fait dans la nature a la votre aux Americains Apres la guerre finie Do Stanów wracać mi Dans la mort il n’y a rien de terrible Quand on va mourir on pense a tout mais vite pierwszego dnia nowego roku zwolniony po apelu poszedłem z pewnym filadelfijczykiem powłóczyć się po rdzawych zrytych mroźnymi koleinami drogach pod rdzawym haftem splą-tanych gałęzi pełnych drących się gawronów poprzez rdzawe wzgórza do wsi na dobre winko przed nami długi marsz mnóstwo merowińskich nazw kół młyńskich szklistozielonych stru-żek ciurkających z bulgotem ze starych kamiennych rzygaczy jabłuszek rumianych jak pyzy Madeleine zapachu bukowego listowia popijemy sobie dobrego winka filadelfijczyk ma be-aucoup forsy zimowego czerwonego winka słońce przeziera.przez chmury pierwszego dnia nowego roku w pierwszej wsi stajemy jak wryci scena z muzeum figur woskowych starszy mężczyzna zastrzelił dorodną wiejską dziewczynę podobną do Madeleine tylko młodszą leży we krwi na rozjeżdżonej drodze z postrzałem w lewej piersi dorodna i pulchna jak młoda przepiórka zastrzeliwszy ją starszy mężczyzna zdjął but podsunął lufę strzelby pod brodę po-ciągnął wielkim paluchem za cyngiel i rozwalił sobie łeb stoimy i patrzymy na bosą nogę na but na nogę w bucie na zabitą dziewczynę na starszego mężczyznę z głową nakrytą workiem i na brudny bosy palec którym pociągnął za cyngiel Faut pas toucher aż przyjdzie le comissa-ire procesverbal pierwszego dnia nowego roku świeci słońce KRONIKA XXXI umywszy się i ubrawszy pośpiesznie, zeszli na dół przynaglani obcesowym pokrzykiwa-niem przybyszów, którzy ich spędzili do jednej z tylnych izb sutereny. Ustawiono ich tutaj w półkole pod ścianą. Młodociane wielkie księżne drżały przerażone niezwykłością padają-cych rozkazów i nocną porą. Wszyscy domyślali się po trosze, z czym tamci przyszli. Wkrót-ce Jarocki, zwracając się do cara, obwieścił im, że muszą umrzeć, i to zaraz. Rewolucja jest zagrożona, oznajmił, a fakt, że członkowie rodziny panującej pozostają przy życiu, jeszcze zwiększa zagrożenie. W tej sytuacji obowiązkiem rosyjskich patriotów jest ich usunąć. „Wa-sze życie dobiegło kresu”, zakończył. „Ja jestem gotów”, oznajmił po prostu car, a przytulona do niego caryca rozluźniła na chwilę uścisk, by uczynić znak krzyża; za jej przykładem poszli wielka księżna Olga i doktor Botkin. Zmartwiały z przerażenia carewicz stał otępiały koło matki, bez słowa błagania czy protestu, jego trzy siostry zaś i pozostałe wielkie księżne osunęły się drżąc na ziemię. Jarocki wyjął rewolwer i oddał pierwszy strzał. Inni poszli w jego ślady i więźniowie zwalili się na ziemię. DZIDKA Trentowie mieszkali na Pleasant Avenue, najelegantszej ulicy Dallas, największego i najszybciej się rozwijającego miasta Teksasu, największego stanu Ameryki, o najczarniejszej glebie i najbielszych mieszkańcach w całych Stanach, największym kraju świata, w którym Dzidka była najsłodszą najjedyńszą dziewczynką tatusia. Naprawdę nazy-wała się Ann Elizabeth Trent po biednej drogiej mamie, która umarła, kiedy ona była jeszcze taką małą maciupką dziewczynką, ale tatuś i chłopcy nazywali ją Dzidką. Bratek też nazywał się naprawdę William Delaney Trent po tatusiu, który był sławnym adwokatem, a Chwatek – Spencer Anderson Trent. W zimie chodzili do szkoły, a w lecie wisusowali się na rancho, które dziadek wytyczył sobie w pionierskich czasach. Kiedy byli zupełnie mali, rancho nie miało jeszcze ani jednego płotu, a łożyskami potoków błąkała się często jakaś nie cechowana sztuka bydła, ale w czasie gdy Dzidka chodziła do gimnazjum, wszystko było już ogrodzone, zaczęto budować maka-damową szosę z Dallas i tatuś jeździł wszędzie Fordem, a nie jak dawniej na pełnokrwistym arabskim ogierze Mulle, którego dostał na Wystawie Tuczników w Waco od pewnego zban-krutowanego hodowcy, który nie miał na zapłacenie mu honorarium. Dzidka miała kremowe-go kuca imieniem Kawka, który kiwał łbem i grzebał kopytem, kiedy chciał dostać kostkę cukru, ale niektóre znajome dziewczęta miały automobile, więc Dzidka wraz z chłopcami zamęczała tatusia, żeby też kupił automobil, prawdziwy automobil, zamiast tego żałosnego grata, którym jeździ po rancho, i nie posiadała się ze szczęścia, gdy tatuś kupił wreszcie wiel-ki kabriolet Pierce Arrow wiosną roku, w którym kończyła gimnazjum. W dniu uroczystej promocji, siedząc za kierownicą w powiewnej białej sukience i czekając przed domem na tatusia, który wrócił przed chwilą z kancelarii i poszedł się przebrać, w wyobraźni widziała siebie siedzącą tego nie nadto upalnego czerwcowego przedpołudnia w połyskliwym czarno-lśniącym aucie wśród lśniących mosiężnych i niklowych okuć pod rozległym błękitnolśnią-cym teksaskim niebem pośrodku rozległej urodzajnej teksaskiej równiny ciągnącej się nie-przerwanie dwieście mil w każdą stronę. Połówka twarzy, którą widziała w małym owalnym lusterku na błotniku, wydawała jej się czerwona i ogorzała pod piaskowożółtą czupryną. Żeby tak mieć rude włosy i mlecznobiałą cerę jak Susan Gillespie, westchnęła sobie, gdy nagle ujrzała nadchodzącego ulicą Joego Washburna, bardzo smagłego i dystyngowanego w panamie na głowie. Zdążyła ułożyć wargi w skromny uśmiech w samą porę, by mógł po-wiedzieć: – Jak ty uroczo wyglądasz, Dzidka. Wybacz, że ci to mówię. – Czekam na tatusia i na chłopców, jedziemy wszyscy na promocję. Och, Joe, spóźnimy się, jestem taka zdenerwowana. Czuję się jak strach na wróble. – No, to wesołej zabawy. Minął ją bez pośpiechu nakładając z powrotem panamę gdy się trochę oddalił. Jego czar-ne jak węgle oczy oparzyły ją spojrzeniem gorętszym niż czerwcowe słońce, aż się oblała rumieńcem i fala ciepła spłynęła jej po szyi za gors powiewnej sukienki, na rysujące się od niedawna małe piersi, o których starała się nigdy nie myśleć. W końcu wyszedł z domu tatuś i chłopcy, wszyscy trzej tacy jasnowłosi, opaleni i wystrojeni, Tatuś kazał jej się przesiąść na tylne siedzenie do Bratka, który siedział sztywno, jakby kij połknął. Gwałtowny wiatr, który się zerwał, miótł im piaskiem w twarze. Gdy tylko ujrzała murowane zabudowania szkolne, tłum ludzi, powiewne sukienki, podium i wielki pa-siasty sztandar trzepoczący na tle nieba, ogarnęło ją takie podniecenie, że nie pamiętała póź-niej nic z tego, co nastąpiło. Dopiero wieczorem na zabawie, na którą dostała pierwszą balową suknię, otrzeźwiała pod wrażeniem tiulów, pudru i tłumu chłopców sztywnych i wystraszonych w czarnych marynar-kach i dziewcząt tłoczących się jedna przez drugą do garderoby, żeby sobie nawzajem poka-zać suknie. Tańcząc nie odzywała się przez cały czas słowem, tylko się uśmiechała, prze-krzywiała lekko głowę i czekała, kiedy ją ktoś odbije. Płynęła tak uśmiechnięta w obłoku ró-żowego tiulu pośród różnobarwnych świateł, przez pół wieczoru nie wiedząc nawet, z kim tańczy. Przed nią podskakiwały twarze chłopców, jedne próbujące wygłaszać błyskotliwe uwodzicielskie uwagi, inne milczące, sparaliżowane onieśmieleniem, różnobarwne twarze przytwierdzone do jednakowo sztywnych ciał. Była szczerze zdumiona, kiedy Susan Gillespie podeszła do niej przy odbieraniu okryć z szatni i powiedziała z chichotem: „Moja droga, byłaś królową balu”. Ale gdy następnego ranka potwierdzili to Bratek i Chwatek, a potem przyszła z kuchni stara czarna Emma, która ich wszystkich wychowywała po śmierci mamy, i wykrzyknęła: „Jezusku, panienko, ludzie rozpowiadają po całym mieście, że była panienka wczoraj królową balu!” – Dzidka poczuła, że kraśnieje ze szczęścia. Emma dodała, że słysza-ła to od tego gałgana Mulata, co rozwozi mleko, a jego ciotka służy u pani Washburn, po czym postawiła na stole ciepłe maślane bułeczki i wyszła pokazując wszystkie zęby w uśmiechu szerokim jak klawiatura fortepianu. – No, Dzidko – powiedział tatuś swoim niskim zrównoważonym głosem, stukając ją pal-cem po wierzchu dłoni – i mnie się tak wydawało, ale bałem się, że może nie jestem bez-stronny. Tego lata Joe Washburn, który właśnie ukończył prawo w Austin i miał od jesieni rozpo-cząć aplikanturę u tatusia, spędził z nimi dwa tygodnie na rancho. Dzidka była dla niego przez cały czas nieznośna, kazała staremu Hildrethowi dać mu pod wierzch narowistego wysłużo-nego jednookiego konia, wkładała mu do łóżka rogate jaszczurki, podawała przy stole ostry sos paprykowy zamiast ketchupu i podsuwała przy kawie sól zamiast cukru. Chłopcy byli na nią w końcu tacy cięci, że przestali się do niej w ogóle odzywać, a tatuś powiedział, że za-chowuje się jak skończona koza. Ale ona nie mogła się w żaden sposób pohamować. W końcu któregoś wieczora wybrali się wszyscy zjeść kolację nad Clear Creek i popływać przy księżycu na głębinie pod urwiskiem. W pewnej chwili w Dzidkę wstąpił dia-beł, wdrapała się na szczyt urwiska i zawołała, że da nurka. Woda wyglądała z góry tak nie-winnie, przeglądał się w niej drżący księżyc. Krzyczeli na nią wszyscy, żeby nie skakała, ale ona już dała eleganckiego nurka z samego szczytu. Coś się stało. Uderzyła o coś głową, zabo-lało przeraźliwie. Łykając wodę, walczyła z wielkim ciężarem, który ją pchał w głąb. To Joe! Księżyc rozpłynął się w wirze, ogarnęła ją ciemność, tylko jej ręce opasywały szyję Joego, jej palce wpijały się w żylaste ramiona. Gdy odzyskała przytomność, nad sobą miała jego twarz, księżyc był znowu na niebie, po czole ciekło jej coś ciepłego. Spróbowała powiedzieć: „Joe, chciałabym, chciałabym, Joe...”, ale słowa odpłynęły w ciepłą lepką ciemność, usłyszała jesz-cze tylko jego głos, niski, niski: „O mało mnie nie utopiła!” i głos tatusia ostry i gniewny jak w sądzie: „A mówiłem, żeby nie skakała!” Obudziła się ponownie w łóżku, głowa pękała jej z bólu, obok stał doktor Winslow. Pierwszą myślą było, gdzie jest Joe i czy się nie zachowała jak głupia siksa i nie wypaplała, że za nim szaleje. Ale nikt nic o tym nie wspominał i wszyscy byli dla niej okropnie mili z wyjątkiem tatusia, który przyszedł i palnął jej swoim gniewnym sądowym głosem kazanko, że jest wariatka i postrzelona koza i o mały włos byłaby utopiła również Joego, bo go tak kur-czowo trzymała, że ledwo ich wyciągnęli z wody. Miała pękniętą czaszkę i musiała leżeć przez resztę lata w łóżku, ale Joe był dla niej bardzo miły, chociaż zmierzył ją jakoś dziwnie swoimi bystrymi czarnymi oczami, gdy pierwszy raz przyszedł odwiedzić ją w pokoju. Do końca swego pobytu na rancho przychodził jej czytać co dzień po lunchu. Przeczytał jej całą „Lornę Doone” i pół „Nicholasa Nickleby”, a ona leżała rozkosznie w łóżku, z głową roz-paloną od gorączki, chłonąc przez pulsujący ból dudnienie jego niskiego głosu i cały czas zaciskając zęby, żeby nie wybuchnąć, że go kocha do szaleństwa i dlaczego on jej nie lubi choć troszeczkę. Kiedy wyjechał, nie było już wcale zabawnie chorować. Tatuś i Bratek przy-chodzili jej czasami czytać, ale przeważnie wolała czytać sama. Przeczytała całego Dickensa, „Lornę Doone” po raz drugi i „Port” Poole’a ; po tej ostatniej lekturze koniecznie chciała pojechać do Nowego Jorku. Następnej jesieni tatuś wysłał ją na pensję do Lancaster w Pensylwanii. Miała spędzić rok na Północy i przez całą drogę była okropnie podekscytowana, a wszystko w pociągu wpra-wiało ją w zachwyt. Ale na pensji u panny Tynge było okropnie, dziewczęta pochodziły wszystkie z Północy i były podłe, śmiały się bez przerwy z jej sukienek i nie mówiły o niczym innym jak o Newport, Southampton i amantach teatralnych, których nigdy nie widziała. Nienawidziła wszystkiego i codziennie wieczorem płakała w łóżku powtarzając sobie, jak bardzo nie cierpi tej pensji i że teraz Joe Washburn nigdy jej już nie polubi. Kiedy nadeszły ferie Bożego Narodzenia i została sama z dwiema pannami Tynge i jeszcze paroma nauczycielkami mieszkającymi jak ona zbyt daleko, by jechać na święta do domu, zdecydo-wała, że dłużej nie wytrzyma, i wymknąwszy się pewnego ranka, gdy wszyscy jeszcze spali, poszła pieszo na stację, kupiła bilet do Waszyngtonu i wsiadła w pierwszy idący na zachód pociąg z koszulą nocną i szczoteczką do zębów w torebce za cały bagaż. Z początku umierała ze strachu sama jedna w pociągu, dopóki po przesiadce w Havre de Grace nie nawiązała zna-jomości z bardzo sympatycznym młodym Wirgińczykiem, kadetem z West Point . Bawiła się i zaśmiewała rozmawiając z nim aż do Waszyngtonu, gdzie młody człowiek zapytał w najmilszy pod słońcem sposób, czy może zostać jej przewodnikiem. Oprowadzał ją potem wszędzie, pokazał jej Kapitoł, Biały Dom, Instytut Smithsonowski, wziął ją na lunch do New Willard i wieczorem wsadził w ekspres do Saint Louis. Nazywał się Paul English i Dzidka obiecała, że będzie do niego pisywała codziennie do końca życia. Z podniecenia nie mogła zasnąć, tylko leżała w slipingu i patrzyła przez pkno na drzewa, na obracające się wkoło wzgórza całe w bladej poświacie śniegu i na przemykające od czasu do czasu światła. Pamię-tała dokładnie każdy szczegół jego wyglądu aż do przedziałka na głowie i długi śmiały uścisk jego dłoni, kiedy się żegnali na stacji. Z początku onieśmielał ją trochę, ale okazał się taki uprzejmy i rycerski, że bardzo szybko poczuła się jak ze starym przyjacielem. Był to jej pierwszy podbój. Kiedy w dwa dni później wkroczyła słonecznego zimowego ranka do domu, tatuś i chłopcy siedzieli przy śniadaniu. Dopiero było zdumienie! Tatuś próbował ją trochę łajać, ale wiedziała dobrze, że jest równie zadowolony jak ona. Zresztą było jej wszystko jedno. Rozpierało ją szczęście, że jest w domu. Po Świętach pojechała z tatusiem i chłopcami na tygodniowe polowanie w okolice Cor-pus Christi. Zabawy było co niemiara i Dzidka zastrzeliła pierwszą w życiu sarnę. Po powro-cie do Dallas oświadczyła, że nie wróci już na pensję, ale co by chciała, to pojechać do Ady Washburn, która studiuje na Kolumbii w Nowym Jorku, i chodzić na jakieś wykłady, z których by rzeczywiście coś korzystała. Ada była siostrą Joego Washburna i starą panną, ale miała umysł jak żywe srebro i robiła doktorat z pedagogiki. Z tatusiem nie poszło tak łatwo, bo nabił sobie okropnie głowę, że powinna skończyć tę pensję, ale w końcu Dzidka go prze-konała i wyruszyła znów w drogę, do Nowego Jorku. W pociągu czytała przez cały czas „Les Miserables” albo patrzyła na szaro-brunatny zimowy pejzaż zupełnie pozbawiony życia, odkąd pozostawili za sobą rozległe wzgórza Tek-sasu, bladozielone od ozimej pszenicy i lucerny. Była coraz bardziej podniecona i przerażona w miarę, jak godzina za godziną zbliżali się do Nowego Jorku. W Little Rock wsiadła do po-ciągu zażywna opiekuńcza matrona, która niedawno straciła męża i nie przestawała się roz-wodzić o niebezpieczeństwach i zasadzkach czyhających na młode kobiety w wielkim mie-ście. Tak bez przerwy pilnowała Dzidki, że ta nie zdołała zamienić ani jednego słowa z interesującym młodym człowiekiem o przenikliwych czarnych oczach, który wsiadł w Saint Louis i siedział przez cały czas z nosem w brązowej teczce z jakimiś papierami. Uważała, że przypomina trochę Joego Washburna. Kiedy jechali przez New Jersey i za oknami coraz czę-ściej ukazywały się brudne miasta fabryczne, serce zaczęło walić Dzidce jak młotem. Nie mogła usiedzieć na miejscu i co chwila wychodziła na korytarz, gdzie musiała przytupywać nogami w ostrym mroźnym powietrzu, aż tęgi siwy konduktor zapytał ją w końcu, czy czeka na nią w Nowym Jorku kawaler, że się tak niecierpliwi. Przejeżdżali właśnie przez Newark. Jeszcze tylko jedna stacja. Niebo nad mokrymi ulicami pełnymi automobilów było ołowiane, rzadki deszczyk znaczył szarymi plamkami spłachetki śniegu. Pociąg jechał teraz przez wiel-kie puste słone mokradła, poznaczone gdzieniegdzie nieregularnymi czworobokami zabudo-wań fabrycznych albo czarną rzeką z płynącymi po niej parostatkami. Nigdzie nie było ludzi i wszystko miało taki mroźny wygląd na tych mokradłach, że Dzidkę z samego patrzenia ogarnął lęk i samotność; pragnęła w tej chwili być w domu. Nagle pociąg wpadł w tunel i posługacz zaczął wynosić bagaże do wyjścia. Dzidka nałożyła futro, które dostała od tatusia na gwiazdkę, i naciągnęła rękawiczki na ręce lodowate ze strachu, czy Ada Washburn dostała jej depeszę i czy wyjdzie po nią na dworzec. Ale wyszła, czekała na peronie staropanieńska jak zawsze w swoich binoklach i mackintoshu, w towarzystwie nieco młodszej dziewczyny, która jak się okazało, pochodziła z Waco i studiowała historię sztuki. Jechały długo taksówką przez tłumne ulice z topniejącą breją na jezdni i pryzmami brunatnoszarego śniegu na chodnikach. – Gdybyś przyjechała tydzień wcześniej, Ann Elizabeth – powiedziała Ada – zobaczyła-byś prawdziwą zamieć śnieżną. – A ja zawsze myślałam, że śnieg wygląda tak jak na kartach pocztowych – wtrąciła Este-ra Wilson, interesująca dziewczyna o czarnych oczach, podłużnej twarzy i głębokim tragicz-nie brzmiącym głosie. – Okazało się to złudzeniem jak tyle innych rzeczy. – W Nowym Jorku nie ma miejsca na złudzenia – rzuciła ostro Ada. – A mnie się tu wszystko wydaje złudzeniem – powiedziała Dzidka wyglądając przez okno taksówki. Ada i Estera miały śliczne duże mieszkanie na Wzgórzach Uniwersyteckich . Dzidkę urządziły w jadalni. Ale Nowy Jork nie podobał jej się, chociaż musiała przyznać, że jest fa-scynujący. Wszystko tu było szare i brudne, ludzie po większej części wyglądali na cudzo-ziemców, nikt na nikogo nie zwracał uwagi, tylko czasami jakiś mężczyzna próbował ją za-czepiać na ulicy albo ocierał się o nią w metrze, co było wstrętne. Immatrykulowała się jako wolna słuchaczka i chodziła na wykłady ekonomii, literatury angielskiej i historii sztuki. Nie-kiedy zamieniała parę słów z jakimś chłopcem, który usiadł przy niej na wykładzie, ale rzad-ko, bo była o tyle młodsza od wszystkich i nie umiała mówić o rzeczach, które ich intereso-wały. Lubiła czasami pójść z Adą na jakiś poranek albo okutana od stóp do głów pojechać z Esterą piętrowym autobusem do muzeum w niedzielę po południu, tylko że obie były takie dorosłe i poważne i gorszyły się wszystkim, cokolwiek powiedziała czy zrobiła. Kiedy zadzwonił Paul English, żeby ją zaprosić którejś soboty na poranek, nie posiadała się z radości. Wymienili parę listów, ale nie widzieli się od owego pobytu w Waszyngtonie. Zbałamuciła całe rano na przymierzaniu jednej sukienki po drugiej i próbowaniu coraz to in-nego uczesania i w rezultacie była w wannie, gdy przyszedł, tak że Ada musiała go bawić w nieskończoność. Ledwo go ujrzała, odechciało jej się od razu wszystkiego, taki był sztywny i nadęty w galowym mundurze. Sama nie wiedziała, kiedy zaczęła mu wtykać szpileczki i stroić fumy, tak że nim wysiedli z metra, był zły jak chrzan. W hotelu Astor, dokąd ją zabrał na lunch, zostawiła go samego przy stoliku i poszła do toalety spróbować uczesać się jakoś bardziej twarzowo, a potem wdała się w rozmowę ze starszą Żydówką w brylantach, która zgubiła portfel, i kiedy wróciła, lunch stał zimny na stole, a Paul English zerkał niespokojnie na zegarek. Sztuka jej się nie podobała, w taksówce, gdy wracali Riverside Drive na górny Manhattan, Paul English zaczął sobie za wiele pozwalać, chociaż był jeszcze jasny dzień, i w rezultacie dała mu po buzi. Powiedział jej, że jeszcze nie spotkał takiej przewrotnej dziew-czyny jak ona, więc niewiele myśląc odpaliła, że widać sprawia jej to przyjemność, a jeśli jemu się nie podoba, to sam wie, co może zrobić. Już przedtem była zdecydowania spisać go na straty. Wróciwszy do domu nie chciała jeść kolacji, tylko poszła się wypłakać w swoim pokoju. Czuła się okropnie zawiedziona, że z Paula Englisha wyszło takie ziółko. Była sama, nie mia-ła się z kim umówić, nie miała nawet nadziei na poznanie kogokolwiek, dopóki będzie musia-ła chodzić wszędzie z tymi starymi pannami. Leżała na wznak na podłodze przyglądając się od spodu meblom jak za dziecinnych lat i rozmyślała o Joem Washburnie. Nagle weszła Ada i zastała ją w tej idiotycznej pozycji, leżącą na ziemi z zadartymi do góry nogami. Porwała się czym prędzej na nogi i zaczęła ściskać Adę i obcałowywać ją po całej twarzy mówiąc, że za-chowała się jak idiotka, ale już jej przeszło i czy w lodówce nie zostało nic do jedzenia. W jakiś czas potem na jednym z coniedzielnych przyjęć Ady, na których się rzadko poka-zywała, bo wszyscy siedzieli tak sztywno z filiżankami kakao i babeczkami w rękach i rozprawiali tak mądrze i serio, poznała Edwina Vinala i wszystko się od razu zmieniło, za-częło jej się nawet podobać w Nowym Jorku. Edwin był kościstym młodzieńcem uczęszcza-jącym na wykłady z socjologii. Siedział na twardym krześle, jakby nie wiedział, gdzie po-dziać nogi, niepewnie balansował filiżanką z kakao i przez cały wieczór nie odezwał się sło-wem. Dopiero na odchodnym podchwycił wypowiedź Ady o wartościach i zaczął gadać jak najęty, powołując się bez przerwy na jakiegoś Veblena . Dzidka poczuła do niego pewną sympatię i zapytała go, kto to jest ten Veblen. Obrócił się do niej i chociaż nie rozumiała nic z jego wywodów, serce poczęło jej bić żywiej, że mówi tylko do niej. Miał jasne włosy, czar-ne brwi i rzęsy i bardzo blade szare oczy ze złotymi plamkami w środku. Podobał jej się tro-chę niezgrabny sposób, w jaki stawiał swoje długie nogi. Następnego dnia przyszedł wieczo-rem, przyniósł jej „Teorię klas próżniaczych” i zaproponował, żeby się z nim wybrała na łyż-wy do Saint Nicholas Parku. Poszła do drugiego pokoju się przebrać i zaczęła się guzdrać pudrując twarz i przeglądając się w lustrze. – Hej, Ann, nie mamy przecież całej nocy – zawołał przez drzwi. Nigdy w życiu nie miała łyżew na nogach, ale umiała jeździć na wrotkach, więc podtrzy-mywana przez Edwina objechała jakoś wokół wielkiej hali z przygrywającą orkiestrą oraz sznurem świateł i przyglądających się z balkonu twarzy. Nie miała takiej frajdy od wyjazdu z domu. Edwin Vinal był społecznikiem i pracował w domu opiekuńczym , dopóki nie do-stał stypendium na Kolumbii, ale był zdania, że profesorowie są nastawieni zbyt teoretycznie, tak jakby nie brali zupełnie pod uwagę, że mają do czynienia z takimi samymi żywymi ludź-mi jak Dzidka czy on. Dzidka uczestniczyła kiedyś w pracach parafialnych i nosiła na Boże Narodzenie kosze do rodzin białych biedaków, więc powiedziała, że chętnie zajęłaby się tutaj w Nowym Jorku działalnością społeczną. Zdejmowali akurat łyżwy i Edwin zapytał ją, czy mówi serio. Uśmiechnęła się do niego i odparła: – Serio, niech skonam. Wobec tego zabrał ją następnego wieczora na dolny Manhattan, trzy kwadranse jazdy me-trem, a potem jeszcze kawał w bok, do domu opiekuńczego na Grand Street, gdzie musiała czekać, podczas gdy on prowadził lekcję angielskiego z grupą nie domytych Litwinów, Pola-ków czy kogoś w tym rodzaju. Potem spacerowali po ulicach i Edwin objaśniał jej miejscowe warunki. Przypominało to meksykańską dzielnicę w San Antonio czy w Houston, tyle że wszędzie było pełno przeróżnych cudzoziemców wyglądających jeden w drugiego, jakby nig-dy w życiu nie widzieli wanny. Ulice cuchnęły śmieciami, wszędzie suszyła się bielizna i wisiały szyldy w różnych zabawnych językach. Edwin wyszukał parę rosyjskich i żydowskich, jeden ormiański i dwa arabskie. Na ulicach był okropny tłok, wzdłuż chodni-ków stały ręczne wózki i kręciło się pełno przekupniów, z restauracji dochodziły dziwne za-pachy kuchenne i cudaczna muzyka gramofonowa. Edwin pokazał jej dwie zmęczone uszminkowane dziewczyny, o których powiedział, że to ulicznice, pijaków wychodzących chwiejnie z knajp, młodego człowieka w kraciastej czapce, którego nazwał naganiaczem do-mu rozpusty, i kilku wyrostków o szarych twarzach, których określił mianem rewolwerow-ców i handlarzy narkotyków. Dzidce ulżyło dopiero, gdy wysiedli z powrotem z metra daleko na górnym Manhattanie, gdzie rześki wiatr dął szerokimi pustymi ulicami przesiąkniętymi zapachem Hudsonu. – No, Ann, jak ci się podobała nasza maleńka wyprawa na niziny? – Owszem – powiedziała po namyśle – ale następnym razem pojadę z rewolwerem w torebce. Co za ludzie, Edwin, jak ich wychować na obywateli? Nie powinniśmy wpuszczać tych wszystkich cudzoziemców, żeby nam bruździli w kraju! – Mylisz się z gruntu – zaperzył się Edwin. – Byliby wszyscy porządnymi ludźmi, gdyby-śmy im dali szansę. A my bylibyśmy akurat tacy jak oni, gdybyśmy się szczęśliwym trafem nie urodzili w szacownych rodzinach na zamożnej amerykańskiej prowincji. – Och, jak możesz opowiadać takie głupstwa, Edwin. Przecież to nie są biali ludzie i nigdy nie będą białymi. Są akurat tyle warci co Meksykańcy albo Negry. Opamiętała się za późno, żeby połknąć ostatnie słowo. Tuż za nią drzemał na ławce mały czarny windziarz. – No, no, jeśli ty nie jesteś ostatnią poganką – powiedział ironicznie Edwin. – Uważasz się za chrześcijankę, prawda, a czy przyszło ci kiedy do głowy, że Chrystus był Żydem? – Oczy mi się kleją ze zmęczenia i trudno mi z tobą dyskutować, ale wiem, że nie masz racji. Weszła do windy, więc czarny windziarz wstał z ławki przeciągając się i ziewając. Tracąc Edwina z oczu w szybko kurczącym się paśmie światła między podłogą windy a sufitem we-stybulu, zobaczyła, jak jej grozi pięścią. Niewiele myśląc posłała mu całusa. W domu Ada, która czytała w salonie, jęła ją łajać, że tak późno wraca, ale Dzidka odparła, że jest zbyt zmęczona i senna na wymówki. – Co sądzisz o Edwinie Vinalu, Ado? – zapytała. – No cóż, moja droga, sądzę, że jest wspaniałym młodym człowiekiem, trochę może nie-spokojnym, ale się ustatkuje... Dlaczego? – Och, nie wiem – odparła krótko Dzidka. – Dobranoc, kochanie. Wzięła gorącą kąpiel i zlała się obficie perfumami przed pójściem do łóżka, ale nie mogła zasnąć. Nogi bolały ją od chodzenia po śliskich brukach, przed oczami miała ziejące chucią i brudem ściany czynszowych kamienic, dusiła się pod naporem smrodliwych ciał osaczają-cego ją tłumu; mimo perfum miała wciąż w nozdrzach fetor gnijących śmieci, a oczy kłuły ją od migotania świateł ulicznych i twarzy przechodniów. Kiedy wreszcie zasnęła, przyśniło jej się, że ma uszminkowane wargi i spaceruje tam i z powrotem, tam i z powrotem po ulicy z rewolwerem w torebce; obok przeszedł Joe Washburn, próbowała go zatrzymać, czepiała się jego ramienia, ale on szedł dalej, nawet na nią nie spojrzał, a za nim tatuś i żaden nie ra-czył się odwrócić, kiedy zaczął się do niej zbliżać wielki brodaty Żyd, cuchnący okropnie Wschodnią Stroną, czosnkiem i latrynami; chciała wyjąć rewolwer, żeby go zastrzelić, ale już ją oplótł ramionami i przyciągał jej twarz do swojej, a ona nie mogła wydostać rewolweru i poprzez łoskot metra dudnił jej w uszach głos Edwina Vinala: „Uważasz się za chrześcijan-kę, co? Za chrześcijankę? Jesteś w grubym błędzie! Czy pomyślałaś kiedy, że Chrystus byłby taki sam jak oni, gdyby nie urodził się szczęśliwym trafem w porządnej rodzinie? I ty się uważasz za chrześcijankę?” Nad nią stała Ada w nocnej koszuli i potrząsała ją za ramię. – Co ci się stało, dziecko? – Śniły mi się jakieś koszmary. Czy to nie idiotyczne? – odpowiedziała Dzidka podrywa-jąc się sztywno na łóżku. – Wrzeszczałam pewnie jak głupia? – Oj, dzieciaki, dzieciaki! Poszliście i objedliście się pewno grzanek z serem, dlatego tak późno wróciliście – powiedziała Ada ze śmiechem i wróciła do swego pokoju. Tej wiosny Dzidka trenowała żeńską drużynę koszykówki w jednym z oddziałów Ywki w Bronxie i zaręczyła się z Edvinem Vinalem. Powiedziała mu, że nie ma zamiaru wychodzić za mąż przez najbliższe parę lat, a on odparł, że sprawy cielesne go nie interesują, ważne jest zaplanowanie sobie wspólnej pracy na resztę życia. Kiedy pogoda się ustaliła, jeździli w niedzielę po południu do Palisades Parku , smażyli we dwójkę befsztyki, a potem siedzie-li patrząc między drzewami na zapalające się w poszczerbionym skalnym zwalisku miasta światła i rozprawiając o dobru i złu albo zastanawiając się, czym jest prawdziwa miłość. W drodze powrotnej stali ramię w ramię w tłumie skautów, wycieczkowiczów i piknikowiczów na dziobie promu, przyglądając się wielkiemu łukowi oświetlonych budowli majaczących w czerwonej mgle w dole North River i rozmawiając o potwornych warun-kach panujących w mieście. Edwin całował ją w czoło na dobranoc i Dzidka wsiadała do windy z takim uczuciem, jakby ten pocałunek był konsekracją. Pod koniec czerwca pojechała na wakacje do domu, ale była bardzo nieszczęśliwa przez te trzy letnie miesiące na rancho. Jakoś do końca nie mogła się zdobyć na powiedzenie tatu-siowi o swoich zaręczynach. Kiedy przyjechał na tydzień Joe Washburn, chłopcy doprowa-dzali ją do rozpaczy przycinkami i opowiadaniami o jego zaręczynach z jakąś panną z Oklahoma City, tak że z bezsilnej złości przestała się do nich w końcu odzywać, a dla Joego ledwo raczyła być uprzejma. Uparła się jeździć na narowistym małym srokaczu, który lubił stawać dęba i zrzucił ją raz i drugi, a któregoś wieczora przejechała przez zamkniętą bramę automobilem rozbijając w drobny mak oba reflektory. Gdy tatuś beształ ją za te wybryki, od-paliła, żeby się nic nie martwił, i tak pojedzie niedługo na Wschód zarabiać na życie, to się jej pozbędzie. Joe Washburn traktował ją z tą samą życzliwą powagą co zawsze, tylko czasami, gdy zaczynała się zachowywać jak idiotka, spostrzegała w jego przenikliwych oczach iro-niczny porozumiewawczy błysk, od którego robiło jej się głupio i słabo. Ostatniego wieczora przed jego wyjazdem chłopcy wypatrzyli grzechotnika na kupie kamieni za corralem i Dzidka zaczęła judzić Joego, żeby go złapał i urwał mu głowę. Joe pobiegł po rozwidloną gałąź, na-dział węża tuż za łbem i cisnął z całej siły o ścianę pobliskiej wędzarni. Później, gdy wąż le-żał ze złamanym grzbietem wijąc się w trawie, Bratek odrąbał mu motyką głowę. Grzechotnik miał na ogonie sześć grzechotek i jeden guzek. – Wiesz co, Dzidka – wycedził Joe wpatrując się ironicznym uśmiechniętym wzrokiem w jej twarz – czasami się zachowujesz, jakby ci brakowało piątej klepki. – Tchórz cię obleciał, ot co! – odpaliła. – Wariatka jesteś, przeproś Joego! – wrzasnął Bratek podbiegając z czerwoną twarzą i nieżywym wężem w dłoni. Odwróciła się na pięcie, poszła do domu i rzuciła się na łóżko. Wyszła z pokoju dopiero, gdy Joe wyjechał następnego dnia rano. Ale przez ostatni tydzień przed powrotem na Kolumbię była słodka, że przyłóż ją do rany, starając się pieczeniem ciast i doglądaniem gospodarstwa wynagrodzić tatusiowi i chłopcom całe lato wybryków i kwasów. Z Adą spotkała się w Dallas i wzięły wspólny przedział w slipingu. Dzidka miała nadzieję, że Joe przyjdzie pożegnać je na stację, ale wyjechał w interesach naftowych do Oklahoma City. W drodze na Północ napisała do niego długi list tłumacząc, że sama nie wie, co w nią wstąpiło z tym grzechotnikiem, i prosząc, żeby jej wy-baczył. Tej jesieni zabrała się solidnie do pracy. Postarała się o przyjęcie na dziennikarstwo po-mimo dezaprobaty Edwina, który chciał, żeby się kształciła na nauczycielkę albo społecznicę; ona jednak uważała, że dziennikarstwo daje większe możliwości. O mało nie zerwali z tego powodu i chociaż nadal często się widywali, nie mówili już tyle o swoim narzeczeństwie. Na dziennikarstwie poznała chłopca nazwiskiem Webb Cruthers, z którym się bardzo zaprzyjaź-niła, chociaż Ada uważała go za ladaco i nie pozwalała przyprowadzać do domu. Webb był od niej niższy, miał czarne włosy i wyglądał na piętnaście lat, twierdził jednak, że ma dwa-dzieścia jeden. Miał mlecznobiałą cerę, z powodu której przezywano go Buziakiem, i komicznie konfidencjonalny sposób mówienia, jakby sam nie brał zbyt poważnie tego, co mówi. Podawał się za anarchistę i rozprawiał bez przerwy o polityce i o wojnie. Zabierał ją także na Wschodnią Stronę, lecz było to znacznie zabawniejsze niż wyprawy z Edwinem, bo Webb musiał za każdym razem wejść gdzieś na jednego i wdać się w rozmowy z ludźmi. Prowadzał ją po knajpach, rumuńskich winiarniach, arabskich restauracjach i rozmaitych lo-kalach, o których istnieniu nigdy jej się nie śniło. Wszędzie miał znajomych i umiał wzbudzać do siebie w jakiś dziwny sposób zaufanie, bo rzadko kiedy był przy gotówce i gdy wydali wszystko, co Dzidka miała przy sobie, resztę trzeba było zapisywać na rachunek. Dzidka wy-pijała co najwyżej lampkę wina, a gdy zaczynał się robić niesforny, kazała mu się po prostu odprowadzić do najbliższej stacji metra i wracała do domu. Nazajutrz był zawsze lekko chwiejny i osłabiony, skarżył się na katzenjammer i opowiadał zabawne historyjki o swoich przygodach po pijanemu. W kieszeniach nosił zawsze socjalistyczne i syndykałistyczne bro-szury oraz egzemplarze „Matki Ziemi” i „Mas”. Po Bożym Narodzeniu Webb zaangażował się po uszy w strajk włókniarzy w jednym z miasteczek w New Jersey. Którejś niedzieli wy-brali się za Hudson zobaczyć, jak to wygląda. Wysiedli z pociągu na brudnej murowanej sta-cyjce w samym sercu wyludnionej dzielnicy handlowej. Puste sklepy były zamknięte z powodu niedzieli, kilka osób stało przed jadłodajniami, w ogóle wydawało się, że w miasteczku nie dzieje się nic nadzwyczajnego, dopóki nie zbliżyli się do ceglanych niskich prostokątnych zabudowań fabrycznych, z grupkami policjantów w granatowych mundurach na błotnistej drodze dojazdowej oraz tęgich młodych byczków w uniformach koloru khaki za drucianą siatką ogrodzenia. – To chłopcy szeryfa do specjalnych poruczeń, sukinsyny jedne – mruknął Webb przez zęby. Poszli poszukać znajomej Webba, która prowadziła w komitecie strajkowym sprawy pra-sowe. Wdrapawszy się na szczyt brudnych schodów, zatłoczonych mężczyznami i kobietami o wyblakłych cudzoziemskich twarzach i wyblakłych wyszarzałych ubraniach, weszli do lo-kalu biurowego pełnego zgiełku rozmów i stukotu maszyn do pisania. Sień była zawalona stosami ulotek, które zmęczony młody mężczyzna rozdawał całymi paczkami chłopcom w obszarpanych swetrach. Webb znalazł Sylwię Dalhart, młodą dziewczynę w okularach na długim nosie, stukającą wściekle na maszynie za biurkiem zasłanym gazetami i wycinkami. Pomachała do niego ręką. – Zaczekaj na mnie na zewnątrz, Webb. Mam oprowadzić jakichś dziennikarzy, to pój-dziesz z nami. W sieni wpadli na jeszcze jednego znajomego Webba, wysokiego młodego człowieka o spiczastym cienkim nosie i czerwonych oczach, nazwiskiem Ben Compton, który oznajmił, że będzie przemawiał na mityngu, i zapytał, czy Webb nie powiedziałby także paru słów. – Rany, cóż ja mogę powiedzieć tym ludziom? Jestem tylko nędznym studentem, tak jak ty, Ben. – Powiedz im, że robotnicy muszą podbić świat, że ten strajk to cząstka wielkiego histo-rycznego boju. Mówienie to najłatwiejsza strona naszej działalności. Prawda jest dość wy-mowna. Gwałtownie wyrzucał zdania i po każdym robił pauzę, jakby potrzebował czasu, żeby je wydobyć gdzieś z głębi siebie. Dzidka uznała, że jest interesujący, chociaż prawdopodobnie był Żydem. – No, spróbuję coś wydukać o demokracji w przemyśle – powiedział Webb. Sylwia Dalhart popychała ich już w dół schodów. Była w towarzystwie młodego czło-wieka w mackintosh™ i czarnym pilśniowym kapeluszu, żującego w zębach zgasłą połówkę cygara. – Towarzysze, to jest Joe Biglow z „Globu” – Miała gardłową zachodnią wymowę, od której Dzidce zrobiło się ciepło na sercu. – Pokażemy mu to i owo. Obeszli całe miasto zachodząc do domów strajkujących, gdzie zmęczone kobiety w swetrach z dziurami na łokciach gotowały mizerne niedzielne obiady, peklowaną wołowinę z kapustą albo gulasz z kartoflami, a gdzieniegdzie samą kapustę z chlebem albo same karto-fle. Potem wstąpili do jadłodajni na lunch, za który zapłaciła Dzidka, bo nikt inny jakoś nie miał pieniędzy, i już był czas jechać na mityng. W tramwaju tłoczyli się strajkujący robotnicy z żonami i dziećmi. Mityng miał się odbyć w sąsiednim mieście, gdyż objęte strajkiem miasteczko było w całości własnością fabryki i nie można było wynająć żadnej sali. Zaczął sypać mokry śnieg i nim dobrnęli w rozmiękłej brei do nędznego drewniaka wynajętego na mityng, mieli zupełnie przemoczone nogi. Dostęp do drewniaka zagradzała konna policja. Na rogu policjant informował: – Sala pełna. Nikogo więcej nie wpuszczamy. Stali w topniejącym śniegu czekając na kogoś z organizatorów. Zebrały się tysiące straj-kujących, mężczyźni i kobiety, chłopcy i dziewczęta. Starsi ludzie rozmawiali półgłosem w obcych językach. Webb powtarzał w kółko: – Rany Jezusa, to oburzające. Ktoś coś powinien zrobić. Dzidce skostniały nogi, chciała wracać do domu. W końcu zza drewniaka wynurzył się Ben Compton. Słyszała, jak ludzie szepczą: „O, jest Ben. Jest Compton. Dobry chłopak z naszego Bena”. Przez tłum jęli się przepychać młodzi mężczyźni mówiąc półgłosem: „Pchajcie się na siłę, ludzie. Nie dajcie się rozproszyć”. Ben, uwiesiwszy się jedną ręką latar-ni, jął przemawiać: – Towarzysze, to jeszcze jedna zniewaga rzucona w twarz klasie robotniczej. W sali nie ma więcej niż czterdzieści osób, a oni zamykają wejście i mówią, że nie ma miejsc... Tłum chwiał się to w jedną, to w drugą stronę, wśród mokrych płatków śniegu falowały kapelusze i parasolki. Nagle Dzidka zobaczyła dwu policjantów ściągających Comptona z latarni i usłyszała dzwonienie karetki policyjnej. „Hańba, hańba!” – krzyczano ze wszyst-kich stron, ale powoli zaczynano się cofać przed policją. Pod naporem konnego kordonu tłum odpływał od drewniaka, apatyczni przygnębieni ludzie sunęli ulicą w stronę tramwaju. Nagle Webb szepnął Dzidce do ucha: „Pozwól mi się oprzeć na ramieniu” – i wskoczył na hydrant przeciwpożarowy. – To oburzające! – krzyknął. – Przecież dostaliście, ludzie, pozwolenie na mityng, wyna-jęliście salę i żadna ziemska siła nie może wam zabronić wstępu do niej. Precz z kozakami! Dwaj konni policjanci wjechali kłusem w tłum, torując sobie drogę w jego kierunku. Webb zeskoczył z hydrantu, złapał Dzidkę za rękę sycząc: „Nogi za pas!” – i puścił się pę-dem, lawirując między rozbiegającymi się na wszystkie strony ludźmi. Pobiegła za nim zdy-szana i rozbawiona. Główną ulicą nadjeżdżał tramwaj. Webb wskoczył w biegu, ale ona nie zdążyła i musiała czekać na następny. Policjanci jeździli przez cały czas wolno tam i z powro-tem, rozpraszając tłum. Dzidkę bolały nogi od taplania się przez całe popołudnie w topniejącym śniegu, pragnęła się czym prędzej znaleźć w domu, zanim się przeziębi na śmierć. Na stacji spostrzegła wśród czekających na pociąg Webba. Miał śmiertelnie przerażoną minę. Ściągnął czapkę na oczy, brodę owinął szalikiem i udawał, że jej nie zna, gdy się zbliżyła. Dopiero gdy wsiedli w przegrzany pociąg, przysunął się ukradkiem i przysiadł koło niej na ławce. – Bałem się, żeby jakiś szpicel nie rozpoznał mnie na stacji – szepnął. – No, i co ty o tym myślisz? – Myślę, że to okropne. Ci ludzie to śmierdzące tchórze. Tak na oko podobali mi się tylko chłopcy pilnujący fabryki, wyglądali przynajmniej jak biali ludzie. A co do ciebie, Webbie Cruthers, to czmychałeś jak spłoszony zając. – Nie tak głośno! Więc uważasz, że powinienem był czekać, aż mnie zaaresztują tak jak Bena? – To już nie mój interes. – Nie masz pojęcia o taktyce rewolucyjnej, Ann. Płynąc promem przez rzekę, byli zmarznięci i głodni. Webb powiedział, że ma klucz od pokoju kolegi, który mieszka na Ósmej Ulicy, i że mogliby tam wpaść wysuszyć nogi i napić się gorącej herbaty, zanim pojadą na górny Manhattan. W ponurym milczeniu dowlekli się od przystani promu do domu kolegi. Pokój, brudny i cuchnący terpentyną, okazał się wielkim atelier ogrzewanym palnikiem gazowym. Było tu zimno jak na biegunie, więc owinęli się w koce i zdjąwszy buty i skarpety, grzali sobie nogi przy ogniu. Dzidka zdjęła pod kocem spódniczkę i powiesiła ją nad palnikiem. – No, jak teraz wróci ten twój kolega, to będziemy oboje skompromitowani – powiedzia-ła. – Nie wróci, pojechał do Cold Spring na weekend. Webb kręcił się na bosaka po atelier gotując wodę na herbatę i robiąc grzanki. – Lepiej zdejmij spodnie, Webb, stąd widzę, jak ociekają wodą. Webb się zaczerwienił, ale zdjął spodnie i owinął się w koc jak rzymski senator. Przez dłuższy czas się nie odzywali i jedynym dźwiękiem zakłócającym odległy szum uliczny był syk palnika i bulgotanie wody, która się zaczynała gotować. Nagle Webb jął mówić załamu-jącym się z podniecenia głosem: – Więc uważasz, że jestem tchórzem, tak? No cóż, może masz i rację, gwiżdżę na to! To znaczy, chciałem powiedzieć, że są chwile, kiedy trzeba być tchórzem, i są chwile, kiedy trzeba być mężczyzną. Nie, nie mów nic, pozwól mi skończyć. Jestem diabelnie zaintereso-wany tobą i... i tylko przez tchórzostwo nic ci o tym nie mówiłem, rozumiesz? Nie wierzę w miłość ani żadne takie, wszystko to burżuazyjne przesądy, ale uważam, że jak ludzie czują do siebie pociąg... uważam, że to ostatnie tchórzostwo nie... nie... No, sama rozumiesz. – Nie, ani w ząb nie rozumiem – odrzekła Dzidka po chwili. Webb zmierzył ją dziwnym wzrokiem. Podał jej filiżankę herbaty i parę grzanek z masłem i serem i przez jakiś czas jedli w milczeniu. Było tak cicho, że jedno słyszało, jak drugie łyka małymi haustami herbatę. – Rany Chrystusa, co ty właściwie chciałaś przez to powiedzieć? – wykrzyknął raptem Webb. Dzidkę ogarnęła pod kocem ciepła senność, gorąca herbata rozgrzała ją od środka, suchy strumień palnika lizał jej podeszwy stóp. – Ba, czego ludzie nie chcieliby powiedzieć – mruknęła sennym głosem. Webb odstawił filiżankę i zaczął krążyć tam i z powrotem po atelier ciągnąc za sobą koc. – Gówno! – wyrwało mu się nagle, bo stanął na pluskiewkę. Stojąc na jednej nodze jął oglądać podeszwę drugiej, czarną od brudu podłogi. – Jak rany Chrystusa, Ann! Ludzie po-winni być radośni i nieskrępowani w sprawach płci. Chodź, pozwól mi... Na twarzy miał wypieki, czarne włosy proszące się o fryzjera sterczały mu na wszystkie strony. Wciąż jeszcze stał na jednej nodze i zerkał na podeszwę drugiej. Dzidka parsknęła śmiechem. – Jak ty komicznie wyglądasz, Webb! – Czuła rumiane ciepło w całym ciele. – Dolej mi herbaty i zrób jeszcze parę grzanek. Wypiwszy herbatę i zjadłszy grzanki powiedziała: – No, najwyższy czas wracać do domu. – Rany Chrystusa, Ann! Ależ ja ci tu robię nieprzyzwoite propozycje! – pisnął nienatural-nym głosem, niby to się śmiejąc, ale naprawdę bliski łez. – Jak Boga kocham, słuchaj, co do ciebie mówię! Już ja cię nauczę słuchać, ty mała diablico! Upuścił koc i rzucił się w jej stronę. Widziała, że jest doprowadzony do białej gorączki. Porwał ją z fotela i pocałował w usta. Musiała się z nim dobrze natarmosić, bo był żylasty i silny, ale w końcu udało jej się wsunąć mu łokieć pod brodę i odepchnąć na tyle, że mogła mu wymierzyć kuksańca w nos. Puściła mu krew. – Nie wygłupiaj się, Webb – powiedziała łapiąc dech. – Nie mam ochoty na żadne takie, a przynajmniej jeszcze nie teraz. Idź umyć twarz. Podszedł do zlewu i jął opłukiwać twarz. Dzidka wciągnęła czym prędzej spódnicę, poń-czochy i buty, po czym podeszła do zlewu. – Przepraszam, Webb, zachowałam się paskudnie. Zawsze mnie coś podjudzi do robienia przykrości ludziom, których lubię. Webb nie odzywał się przez dłuższą chwilę. Nos mu ciągle krwawił. – Wracaj do domu, ja tu zostanę – powiedział w końcu. – Nie ma o czym mówić, sam je-stem sobie winien. Włożyła ociekający paltot i wyszła na skąpaną w wieczornej poświacie ulicę. Zeszła do metra i przez cały czas jazdy ekspresem czuła w piersi ciepłą tkliwość dla Webba, tak jak dla tatusia czy chłopców. Nie widziała go przez kilka dni. W końcu zadzwonił któregoś wieczora i zapytał, czy nie pojechałaby z nim jutro rano pikietować fabryki. Nie rozwidniło się jeszcze, gdy się spotkali na przystani promu. Byli oboje zmarznięci i śpiący, prawie się nie odzywali przez cały czas jazdy pociągiem. Od stacji musieli biec śliskimi ulicami, żeby zdążyć na czas pod fabrykę. W błękitnym świetle poranka twarze ludzi sprawiały wrażenie zziębniętych i zapadłych. Ko-biety były w szalach na głowach, rzadko który spośród mężczyzn i chłopców miał paltot. Dziewczęta trzęsły się w krzyczących tanią elegancją jesioneczkach, nie dających żadnego ciepła. Policja zaczęła już rozpędzać pierwszy szereg pikietujących. Część robotników śpie-wała „Solidarni na wieki”, druga część wykrzykiwała „Łamistrajki, łamistrajki” i wydawała komiczne przeciągłe pokwikiwania. Dzidka była zdezorientowana i podniecona. Nagle wszyscy dookoła niej zrobili w tył zwrot i rzucili się do ucieczki. Dzidka została sama na pustym odcinku ulicy niedaleko siatkowego ogrodzenia fabryki. O parę metrów przed nią jakaś młoda kobieta poślizgnęła się i upadła. Dzidka dostrzegła w jej okrągłych czarnych oczach wyraz przerażenia. Zrobiła krok naprzód, żeby jej pomóc, ale uprzedziło ją dwu wymachujących pałkami policjantów. Dzidka myślała, że chcą dziewczynie pomóc wstać, i zamarła na moment, gdy jeden z policjantów zamachnął się do kopnięcia. Wymierzył dziewczynie kopniaka prosto w twarz. Dzidka nigdy nie mogła sobie dokładnie przypomnieć, co nastąpiło potem. Pamiętała tylko, że chciała mieć w tej chwili rewolwer i jak okładała pię-ściami wielką czerwoną gębę policjanta i guziki, i grube twarde sukno jego płaszcza. Coś ją łupnęło w tył głowy i już ją wpychano w czeluść karetki policyjnej. Kręciło jej się w głowie, było jej niedobrze. Przed sobą miała krwawiącą zapadłą twarz dziewczyny. W ciemnym wnę-trzu karetki jacyś mężczyźni i kobiety klęli i chichotali, ale ona i ta dziewczyna patrzyły na siebie oszołomione i nie odzywały się słowem. Potem zatrzaśnięto za nimi drzwiczki i wszystko spowiła ciemność. Przy rejestracji oskarżono ją o udział w zamieszkach, opór władzy, chuligański napad i podżeganie do buntu. W więzieniu nie było wcale tak źle. Oddział kobiecy był zatłoczony robotnicami, wszystkie cele pełne śmiejących się, pytlujących i śpiewających dziewcząt, które opowiadały sobie nawzajem, jak zostały aresztowane, jak długo już siedzą i jak wygrają strajk. W celi dziewczęta zbiły się ciasną gromadką dokoła Dzidki dopytując jedna przez dru-gą, w jaki sposób się tutaj dostała. Dzidka zaczynała się czuć niemal bohaterką. Pod wieczór wywołano ją po nazwisku i przy biurku dyżurnego sierżanta zobaczyła Webba, Adę i adwokata. Ada była wściekła. – Czytaj, moja panienko. Ciekawam, co na to powiedzą w domu – oznajmiła podtykając jej pod nos popołudniową gazetę. TEKSASKA PIĘKNOŚĆ OKŁADA PIĘŚCIAMI POLICJANTA – głosił jeden z tytułów, po którym następował opis, jak to lewym hakiem znokautowała przedstawiciela władzy. Zwolniono ją za tysiącdolarową kaucją. Przed więzieniem wysunął się z grupy repor-terów Ben Compton i podbiegł do niej. – Moje gratulacje, panno Trent – powiedział. – Morowo się pani spisała. To zrobiło bar-dzo dobre wrażenie na prasie. Wraz z nim była Sylwia Dalhart. Wzięła Dzidkę w ramiona i ucałowała. – Klasa się pani spisała. Wie pani co? Wysyłamy właśnie delegację do prezydenta Wilso-na do Waszyngtonu i chcemy, żeby pani pojechała. Prezydent odmówi przyjęcia delegacji, będzie pani miała okazję do pikietowania Białego Domu i pozwoli się pani znowu zaareszto-wać. – No, coś podobnego – powiedziała Ada, kiedy znalazły się bezpiecznie w pociągu. – Po-stradałaś chyba rozum? – Zrobiłabyś to samo, kochanie, gdybyś widziała to, co ja. Kiedy opowiem o tym tatu-siowi i chłopcom, ręczę, że ich krew zaleje. Nigdy nie słyszałam takiej oburzającej historii. I wybuchnęła płaczem. Wróciwszy do mieszkania Ady zastały od tatusia depeszę następującej treści: PRZYJEŻDŻAM NIEZWŁOCZNIE STOP NIE SKŁADAĆ DO PRZYJAZDU ŻADNYCH ZEZNAŃ. Późną nocą nadeszła druga depesza: TATUŚ POWAŻNIE CHORY STOP PRZYJEŻDŻAJ NATYCHMIAST STOP NIECH ADA WEŹMIE NAJLEPSZEGO ADWOKATA. Rankiem Dzidka wsiadła drżąca i przerażona w najbliższy pociąg na Połu-dnie. W Saint Louis otrzymała depeszę tej treści: NIE MARTW SIĘ STOP STAN NIEGROŹNY STOP OBUSTRONNE ZAPALENIE PŁUC. Ale nieco ukoił jej skołatane nerwy dopiero widok rozległej teksaskiej równiny z zieleniącymi się polami i gdzieniegdzie niebieszczącym łubinem. Na stacji czekał na nią Chwatek. – No, Dzidka – powiedział odebrawszy od niej sakwojaż – o mały włos byłabyś zabiła ta-tusia. Chwatek miał szesnaście lat i był kapitaneim gimnazjalnej drużyny rugby. Wioząc ją ze stacji nowym Stutzem opowiadał, co słychać w domu. Bratek tak się rozbijał na uniwerku, że mu groziło wydalenie, i wplątał się w awanturę z jakąś panną z Galveston, która go próbowa-ła szantażować. Tatuś miał ostatnio mnóstwo kłopotów, bo się uwikłał niefortunnie w spekulacje naftowe, i opisanie Dzidki na pierwszej stronie gazety za pobicie policjanta zu-pełnie go zwaliło z nóg. Stara Emma podupadła bardzo, nie jest już w stanie prowadzić go-spodarstwa, więc Dzidka powinna sobie teraz wybić z głowy wszystkie szaleństwa i zająć się trochę domem. – Widzisz ten wóz? Cacko, co? Sam go kupiłem. Zacząłem dla zabawy spekulować tro-chę na własną rękę opcjami naftowymi w okolicach Amarillo i wyobraź sobie, zgarnąłem pięć tysięcy. – No, no, obrotny z ciebie chłopak. Wiesz co, Chwatek, dobrze znaleźć się z powrotem w domu. Ale co do tego policjanta, to zachowałbyś się tak samo jak ja albo nie jesteś moim bratem. Opowiem ci kiedyś wszystko ze szczegółami. Wierz mi, przyjemnie jest spojrzeć znowu na teksaskie twarze po tych obleśnych wschodnich fizjonomiach. Wchodząc do domu natknęli się w hallu na doktora Winslowa. Uścisnął jej serdecznie rę-kę i powiedział, że wspaniale wygląda i żeby się nie martwiła, już on wyciągnie z tego tatusia, choćby sam miał to przypłacić życiem. Ale atmosfera choroby w pokoju tatusia i jego niespo-kojna rozgorączkowana twarz wywarły na Dzidce straszne wrażenie; zbulwersowało ją rów-nież odkrycie, że w domu rządzi dyplomowana pielęgniarka. Gdy tylko tatuś zaczął trochę wstawać, pojechała z nim dla zmiany powietrza na parę tygodni do jego przyjaciół w Port Arthur. Tatuś obiecał jej kupić automobil na własność, jeśli zostanie w domu, i powiedział, że jakoś wyciągnie ją z tej idiotycznej historii, w którą się wplątała na Północy. Zaczęła znów grać regularnie w tenisa i golfa i udzielać się towarzysko. Joe Washburn ożenił się tymczasem i zamieszkał w Oklahomie, gdzie się bogacił na spekulacjach nafto-wych. Oddychała swobodniej, gdy go nie było w Dallas, bo każde spotkanie z nim wytrącało ją z równowagi. Następnej jesieni pojechała do Austin kończyć dziennikarstwo, głównie zresztą w nadziei, że jej bliskość powstrzyma Bratka od nowych wybryków. W piątkowe po-południa wracali razem na weekend do domu jej zamkniętym Buickiem. Tatuś kupił pod mia-stem nowy dom w stylu Tudorów i cały wolny czas schodził jej na dobieraniu mebli, zawie-szaniu firanek i urządzaniu pokojów. Miała teraz tylu adoratorów, którzy ciągle przychodzili i zabierali ją gdzieś, że musiała zaprowadzić karnecik. Po wypowiedzeniu wojny życie towa-rzyskie zrobiło się jeszcze bardziej gorączkowe. Każdą minutę miała teraz zajętą, nie starcza-ło jej czasu na spanie. Wszyscy dostawali promocje na oficerów albo wyjeżdżali do oficer-skich obozów szkoleniowych. Dzidka zgłosiła się do Czerwonego Krzyża i zorganizowała kantynę, ale nie wystarczało jej to i raz po raz składała podania o przydział za granicę. Bratek pojechał do San Antonio uczyć się latać na aeroplanach, Chwatek zaś, który należał do mili-cji, podał zełgany wiek, zaciągnął się jako prosty żołnierz i stacjonował obecnie w koszarach Jeffersona. W kantynie żyła w ustawicznym kołowrotku i miała co najmniej jedną, dwie ofer-ty małżeńskie tygodniowo, ale wszystkim odpowiadała, że nie ma ochoty zostać wojenną wdową. Aż któregoś ranka nadszedł telegram z Departamentu Wojny. Tatuś był akurat za intere-sami w Austin, więc otworzyła. Bratek się zabił, nie żyje. Pierwsze, co jej przyszło do główy, to jaki to będzie cios dla tatusia. Zadzwonił telefon; mówiła zamiejscowa, głos z San Antonio przypominał Joego. – To ty, Joe? – zapytała słabo. – Dzidka, chcę mówić z twoim tatusiem – powiedział poważnie, przeciągając po swojemu słowa. – Wiem wszystko... Och, Joe! – Poleciał pierwszy raz w pojedynkę. Morowy był z niego chłopak. Nikt nie wie, co się właściwie stało. Widocznie jakiś defekt konstrukcyjny. Zadzwonię do Austin. Wiem, jak zła-pać tatusia. Znam numer. Do zobaczenia, Dzidka. Odwiesił słuchawkę. Dzidka wróciła do swojego pokoju i rzuciła się twarzą na rozgrze-bane łóżko. Przez chwilę wyobrażała sobie, że jeszcze nie wstała i że wszystko jej się przyśni-ło, zamiejscowy telefon i głos Joego w słuchawce. Potem przed oczami stanął jej Bratek tak wyraźnie, jakby wszedł do pokoju – usłyszała jego śmiech; poczuła jego długie szczupłe pal-ce ściskające twardo jej dłonie, jak wówczas na kierownicy, gdy przy wjeździe do San Anto-nio wpadli na zakręcie w poślizg, kiedy go odwoziła z ostatniej przepustki; zobaczyła niepo-kój na jego czystej szczupłej twarzy nad obcisłym kołnierzykiem munduru khaki. Nagle za-brzmiał jej w uszach głos Joego mówiący, że to był defekt konstrukcyjny. Zbiegła na dół i wskoczyła w automobil. Na stacji benzynowej, gdzie się zatrzymała dla nabrania benzyny i oliwy, mechanik zapytał, jak się chłopcom podoba w wojsku. Nie miała czasu opowiadać mu teraz, więc rzuciła: „Byczo, chwalą sobie” – z uśmiechem, który ją za-bolał jak policzek. Zadepeszowała, na adres wspólnika tatusia, że przyjeżdża, i ruszyła w kierunku Austin. Szosy były w bardzo złym stanie, ale jakoś sprawiało jej ulgę drżenie au-tomobilu przeżynającego się przez błotniste koleiny i rozpryskującego na obie strony fontan-ny wody, gdy brała kałuże z szybkością pięćdziesięciu mil. Wyciągnęła przeciętną czterdzieści pięć i zajechała do Austin przed zmrokiem. Ale tatuś odjechał już do San Antonio pociągiem. Śmiertelnie zmęczona, ruszyła za nim. Po drodze miała pęknięcie dętki i dużo czasu zajęła jej reperacja, tak że dopiero o północy zajechała przed hotel Menger. Nim weszła, machinalnie przejrzała się w lusterku. Miała pasma brudu na twarzy i czerwone oczy. Tatusia zastała siedzącego z Joem Washburnem w hallu. Ich twa-rze z zagasłymi cygarami w ustach wydały jej się trochę podobne do siebie. To widocznie z powodu tych zapadłych policzków. Pocałowała obu. – Tatusiu, najwyższy czas kłaść się do łóżka – powiedziała energicznie. – Wyglądasz na zupełnie skonanego. – Rzeczywiście mogę iść do łóżka. Nie pozostało mi nic innego do zrobienia – odparł. – Zaczekaj, Joe, aż ułożę tatusia – szepnęła w przejściu. Pojechała z tatusiem na górę, zajęła dla siebie sąsiedni pokój, poczochrała mu trochę wło-sy i pocałowała bardzo delikatnie, po czym go zostawiła, żeby się kładł. Kiedy wróciła do hallu, Joe siedział na tym samym miejscu z tym samym wyrazem twarzy. Ogarnęła ją na ten widok pasja. Była sama zaskoczona ostrym szorstkim tonem swego głosu. – Wyjdź ze mną na chwilę, Joe, chcę się trochę przespacerować. Deszcz oczyścił powietrze. Była przejrzysta noc wczesnego lata. – Słuchaj, Joe. Kto jest odpowiedzialny za stan aeroplanów? Muszę wiedzieć. – Dzidka, jak ty dziwnie mówisz. Powinnaś też się przespać. Jesteś przedenerwowana. – Joe, odpowiedz na moje pytanie. – Ależ, Dzidka, nie rozumiesz, że nikt nie jest odpowiedzialny? Wojsko to wielka machi-na. Błędy są nieuniknione. Kontrahenci różnego pokroju zbijają ciężkie pieniądze. Ale co-kolwiek byśmy powiedzieli, lotnictwo jest jeszcze w powijakach. Wiedzieliśmy, na co się narażamy wstępując. – Gdyby Bratek poległ we Francji, nie czułabym się tak paskudnie. Ale tutaj? Joe, ktoś jest bezpośrednio odpowiedzialny za śmierć mojego brata. Chcę do niego pójść i porozmawiać, to wszystko. Nie zrobię żadnego głupstwa. Będziesz uważał, że jestem pomy-lona, wiem, ale nie mogę nie myśleć o tych wszystkich dziewczętach, których bracia uczą się latać. Człowiek, który przyjmował te aeroplany, jest zdrajcą swojej ojczyzny i powinien zo-stać zastrzelony jak pies. – Posłuchaj, Dzidka – powiedział Joe zawracając ją z powrotem w stronę hotelu. – Pro-wadzimy teraz wojnę i pojedyncze życie ludzkie nie ma znaczenia. To nie czas, żeby się uno-sić osobistą krzywdą i wyskakiwać z kłopotliwą dla władz krytyką. Jak złoimy skórę Szwa-bom, będzie dość czasu, żeby się zabrać do oszustów i fuszerów. Takie jest moje przekonanie. – Taak. To dobranoc, Joe. Uważaj teraz na siebie. Kiedy spodziewasz się promocji na pi-lota? – Och, w najbliższych tygodniach. – Jak tam Gladys i Bunny? – Dobrze, dobrze – odrzekł Joe z dziwnym przymusem w głosie i zaczerwienił się. – Są w Tulsie u pani Higgins. Położyła się i leżała nieruchojmo, z uczuciem beznadziejnego spokoju i chłodu; była zbyt zmęczona, żeby spać. Kiedy się rozwidniło, zeszła do garażu po auto. Pomacała, czy torebka, w której zawsze trzymała swój mały rewolwer z perłową rączką, jest w kieszonce na drzwiach, po czym pojechała do bazy lotniczej. Strażnik przy bramie nie chciał jej wpuścić, więc posłała karteczkę do zaprzyjaźnionego z tatusiem pułkownika Morisseya, że musi się z nim natychmiast zobaczyć. Kapral na wartowni był dla niej bardzo uprzejmy, usadowił ją w maleńkim kantorku i po paru minutach oznajmił, że pan pułkownik jest przy telefonie. Za-częła z nim rozmawiać, ale miała pustkę w głowie, nie wiedziała, co chce powiedzieć. Biurko, wartownia, kapral zaczęli jej wirować przed oczami i zemdlała. Obudziła się w sztabowym automobilu, z Joem Washburnem, który ją odwoził do hotelu. Głaszcząc ją po ręku powtarzał: „Wszystko w porządku, Dzidka” – a ona tuliła się do niego i zanosiła płaczem jak mała dziewczynka. W hotelu zapakowali ją do łóżka, dali jej bromu i doktor pozwolił jej wstać dopiero po pogrzebie. Od tej pory miała opinię trochę postrzelonej. Została w San Antonio. Życie było tutaj we-sołe i nerwowe. Przez cały dzień pracowała w kantynie, a wieczorami chodziła na kolacyjki i na dancingi, coraz to z innym oficerem lotnictwa. Wszyscy pili bardzo dużo. Czuła się zu-pełnie jak na gimnazjalnych zabawach; płynęła w oszałamiającym oślepiającym korowodzie kolacyjek, świateł, tańców, szampana, różnobarwnych twarzy i jednakowo sztywnych ciał partnerów, tyle że teraz umiała się z nimi droczyć i pozwalała się ściskać i całować w taksówkach, budkach telefonicznych i w ogródkach za domami. Pewnego razu spotkała Joego Washburna na wieczorku pożegnalnym urządzonym przez Idę Olsen dla kilku chłopców odjeżdżających za morze. Po raz pierwszy widziała go wówczas pijącego. Nie był pijany, ale znać było po nim, że wypił dużo. Wyszli i usiedli we dwoje w ciemności na kuchennych schodkach. Była jasna gorąca noc z chmarami muszek, mocny duszący wiatr szeleścił suchymi gałązkami drzew. Nagle ujęła Joego za rękę. – Och, Joe, to wszystko takie okropne. Joe zaczął opowiadać, jaki jest nieszczęśliwy z żoną, jak zbija grube pieniądze na dzier-żawach naftowych i nic go to nie obchodzi, jak ma po dziurki w nosie tego całego wojska. Zrobili go instruktorem i nie chcą go puścić za morze, a on już dostaje kręćka w tym obozie. – Och, Joe, ja bym też chciała pojechać za morze. Prowadzę tu takie idiotyczne życie. – Tak, prowadzisz dość szalone życie od śmierci Bratka – wycedził swoim niskim mięk-kim głosem. – Och, Joe, chciałabym umrzeć – powiedziała i opierając mu głowę na kolanach rozpłaka-ła się. – Nie płacz, Dzidka, nie płacz – powtarzał i nagle zaczął ją całować. Jego pocałunki były twarde, szalone i Dzidkę opuściły w jego ramionach wszystkie siły. – Kocham tylko ciebie, Joe – powiedziała niespodziewanie spokojnie. Ale on już ochłonął. – Wybacz, Dzidka – rzekł odmierzanym adwokackim głosem. – Nie wiem, co mi strzeliło do głowy, na mózg mi się rzuca. Ta wojna doprowadza nas wszystkich do obłędu. Dobra-noc... I słuchaj... wykreśl to z pamięci, dobrze? Tej nocy nie zmrużyła oka. O szóstej rano wsiadła w auto, wzięła benzynę i oliwę i ruszyła do Dallas. Był jasny jesienny ranek, błękitne mgły kładły się w kotlinach. Suche łodygi kukurydzy szeleściły na rozległych stokach, po jesiennemu czerwone i żółte. Zrobiło się późno, nim dojechała do domu. Tatuś siedział w piżamie i szlafroku czytając komunikaty wojenne. – No, to już niedługo potrwa, Dzidka – oznajmił. – Linia Hindenburga zaczyna się kru-szyć. Wiedziałem, że nasi chłopcy przesądzą sprawę, jak im się dobiorą do skóry. Na twarzy tatusia pojawiły się nowe zmarszczki, włosy mu zbielały. Zagrzała puszkę zu-py Campbella, bo w drodze nie chciała tracić czasu na jedzenie. Zjedli we dwoje miłą kolację, a potem czytali komiczny list Chwatka z obozu Merritt, gdzie jego jednostka czekała na za-okrętowanie. Kładąc się do łóżka w swoim własnym pokoju czuła się jak mała dziewczynka. Zawsze lubiła, gdy trafiała się okazja miłej pogawędki sam na sam z tatusiem. Zasnęła ledwo przyłożywszy głowę do poduszki. Została w Dallas opiekując się tatusiem i tylko czasami, gdy pomyślała o Joem Washbur-nie, zdawało jej się, że dłużej nie wytrzyma. Nadeszła fałszywa wiadomość o zawieszeniu broni, potem zawarto rozejm naprawdę i wszyscy szaleli przez tydzień jak na ostatki w Nowym Orleanie. Chwatek wrócił do domu opalony i pełen wojskowych wyryżeń. Dzidka zdecydowała, że zostanie starą panną i będzie tatusiowi prowadziła dom. Zaczęła uczęszczać na Południowy Uniwersytet Metodystyczny , zajmować się pracą parafialną, wypożyczać książki z biblioteki, piec biszkopty. Kiedy do domu przychodziły młode koleżanki Chwatka, występowała w charakterze przyzwoitki. W Dziękczynienie na obiad przyszedł Joe Washburn z żoną. Stara Emma była chora, więc Dzidka sajna upiekła indyka. Dopiero gdy siadali wszyscy do stołu ubranego różowymi i wiśniowymi liśćmi klonu, z żółtymi świecami palącymi się w srebrnych świecznikach i słonymi orzeszkami wyłożonymi na małe srebrne tacki, przypomniał jej się nagle Bratek. Poczuła, że robi jej się słabo, i uciekła do swego pokoju. Leżała z twarzą ukrytą w poduszce słuchając ich poważnych głosów, aż Joe podszedł do drzwi, zobaczyć, co jej się stało. Zerwa-ła się ze śmiechem i omal go nie przyprawiła o apopleksję cmokając prosto w usta. – Nic mi nie jest, Joe – powiedziała. – A tobie? Po czym podbiegła do stołu i zaczęła wszystkich bawić, tak że w rezultacie obiad bardzo się udał. Kiedy przeszli do drugiego pokoju na kawę, oznajmiła, że zapisała się na półroczny wyjazd z Pomocą dla Bliskiego Wschodu, do której rekrutowano na Uniwersytecie. Tatuś wpadł w szał, a Chwatek powiedział, że powinna siedzieć w domu, skoro wojna się skończy-ła, lecz ona odparła, że jeśli inni oddali życie dla ratowania świata przed Niemcami, to ona może chyba poświęcić pół roku na pracę charytatywną. Przypomniało to wszystkim Bratka i nikt już nic nie powiedział. Właściwie nieprawdą było, że się zapisała na wyjazd, ale uczyniła to zaraz następnego dnia rano i tak ujęła sobie pannę Frazier, misjonarkę, która niedawno powróciła z Chin i przeprowadzała rekrutację, że ta przed upływem tygodnia wyekspediowała ją do Nowego Jorku z rozkazem niezwłocznego wyjazdu za morze, na początek z przydziałem do Rzymu. Była cały tydzień nieprzytomna z podniecenia i taka pochłonięta załatwianiem paszportu i szyciem uniformu, że ledwo zauważała ponure miny tatusia i Chwatka. W Nowym Jorku zatrzymała się tylko dzień. Kiedy parostatek z buczeniem syreny odbił tyłem od pirsu i jął pruć w dół North River, stała z powiewającymi na wietrze włosami na pokładzie dziobowym wciągając w nozdrza nieznajomy zamorski zapach portu i parowca i czując się jak nowo na-rodzona. KRONIKA XXXII BOSKI CARUSO WZNOSI PIEŚŃ ZWYCIĘSTWA PRZED ULICZNYM TŁUMEM Oj, wojenka to jest raj, Być żołnierzem w to mi graj! od Pic Umbral po północnej stronie przełęczy Stelvio pobiegnie szczytami Alp Retyckich aż do źródeł Adygi i Isarco, przechodząc następnie przez przełęcze Reschen i Brenner oraz szczyty Otz i Boaller, skąd skieruje się na południe przez górę Toblach Ledwo zadźwięczy pobudka, Nim oczy przetrę ze snu, Sierżant mi niesie do łóżka Poranną herbatę co tchu ZAHIPNOTYZOWANY PRZEZ NIEŚLUBNĄ ŻONĘ włącznie z 318 poległymi bądź ranionymi dzisiaj straty naszych wojsk sięgają już 64.305 ludzi; z tego 11.760 poniosło najwyższą ofiarę w boju, a 6.193 jest ciężko rannych Oj, wojenka to jest raj, Być wojakiem w to mi graj! Aż mi wstyd pobierać żołd we wsiach chłopi przyjmują Amerykanów jak gości i umieszczają ich w najlepszych izbach, gospodynie zaś oddają im do użytku odświętne błyszczące samowary i dzbanki do herbaty Le chef de gare il est cocu w gęsto zaludnionych okręgach dodawały blasku uroczystościom grupy cudzoziemców w strojach narodowych i wszędzie panował iście karnawałowy nastrój BRYTYJCZYCY ZNOSZĄ SOWIETY Le chef de gare il est cocu. Qui est cocu? Le chei de gare, Sa iemme elle l’a voulu nie ma najmniejszego powodu do przypuszczeń, że urzędnicy renomowanej agencji in-formacyjnej obsługującej gazety w całym kraju nie docenili swej odpowiedzialności w momencie tak wielkiej wagi dla każdego Amerykanina. Nawet uprzedzenie wydarzeń by-łoby w tak krytycznej sprawie samowolą, za którą wszyscy winni musieliby zostać pociągnię-ci do odpowiedzialności Może coś się nie podoba? Nie podoba? Nie nam, bracie! Komu szkodzi, że cebula Pływa sobie w herbacie? BRYLANTOWY GOŁĄB POKOJU W PREZENCIE DLA PANI WILSON i dział wodny Cols di Polberdo, Podlaniscam i Idrii. Od tego punktu linia graniczna skręci na południowy wschód w kierunku Schneebergu, z wyłączeniem jednak Sawy i jej dopły-wów. Od Schneebergu pobiegnie w dół do morza, w taki sposób, by objąć swym zasięgiem Castnę, Mattuglię i Voluske OKO KAMERY (38) podpisany ostemplowany odebrany całe Tours pachnie kwitnącymi lipami jest upał uni-form lepi się do ciała kołnierz ociera mi podbródek wszystkiego cztery dni temu urwałem się bez przepustki przeczołgałem pod wagonami towarowymi na stacji Saint-Pierredes-Corps czekałem w bufecie aż pilnujący żandarm się odwrócił żeby wyślizgnąć się z papierosem w ustach (i sercem w gardle) potem w maleńkim jak pudełko pokoiku hotelowym przerobiłem datę na starym rozkazie podróży a dzisiaj z podpisanym ostemplowanym odebranym rozka-zem demobilizacji który skrzy mi się jak raca w kieszeni mijam spacerkiem Intendenturę Hej wy tam macie rozpiętą kurtkę (Pieprz ci w oko bucu jeden) i idę ocienioną lipami ulicą do łaźni z ukwieconym podwórkiem pośrodku gorąca woda tryska zielono z mosiężnych łabę-dzioszyich kurków do metalowobiałej wanny rozbieram się do naga namydlam od stóp do głów kwaśnym różowym mydłem i wsuwam do ciepłej głębokozielonej wanny popołudniowe słońce kładzie się przez białe firanki długim palcem na suficie ręcznik jest suchy i ciepły pachnie parą w walizce mam pożyczony od znajomego cywilny garnitur szary szeregowiec drugiego rzutu Korpusu Sanitarnego Wuja Sama (numer seryjny... nigdy nie mogłem zapa-miętać swego numeru zresztą i tak go już wrzuciłem do Loary) spływa z sykiem i bulgotem spuszczanej wody do rynsztoka żegnany porozumiewawczym mrugnięciem tęgiej kąpielowej której wsunąłem suty napiwek gdy zgarniała ręczniki wychodzę w pachnące lipami lipcowe popołudnie i idę spacerkiem do kawiarni przy której małych stoliczkach na powietrzu tylko oficerom wolno plasować opięte gabardyną tyłki zamawiam koniak którego się nie podaje osobnikom w mundurach i sadowię się pewnie w żelaznym fotelu na czas oczekiwania do paryskiego pociągu anonimowy cywil w długich spodniach KRONIKA XXXIII „NIE PRZYPOMINAM SOBIE, BYM ZABIŁ SIOSTRĘ”, TWIERDZI O suchym gardle, o suchym gardle, O suchym gardle chandra mnie żre GROZI KATASTROFALNY BRAK MYDŁA wraz z wesołym słoneczkiem i wznowieniem wyścigów Paryż powraca do normalnego życia. Tysiące flag wszystkich narodów, które powiewają rozwieszone między masztami, tworzą nastrój feerii, dla którego brak słów UJAWNIONO LISTY Z POGRÓŻKAMI Ja dla ojczyzny wyrzekłbym się duszy, Ale ta wojna tylko mnie suszy. Bić się i owszem, moje powołanie, Lecz na tej wojnie gdzie tu wojowanie? policja zastała przedpokój zawalony tajemniczymi pakami, które po rozwinięciu okazały się pełne broszurek w językach żydowskim, rosyjskim i angielskim oraz legitymacji człon-kowskich IWW WICHURA CORAZ GROŹNIEJSZA DLA LUDZI Wśród Toczących się Rozmów Pokojowych Wojna Szaleje na Całym Świecie agenci oświadczyli, że polecenie dokonania aresztowań otrzymali z Departamentu Stanu. Całą akcję przeprowadzili tak niespodziewanie, że żaden z aresztowanych nie zdążył odebrać bagażów ze statku. Wkrótce wpłynęła błagalna petycja od dwóch kupców z Lure; towar nadszedł i po otwarciu worków okazało się, że zawierają one zwykły gips sztukatorski. Wielki automobil zawisł do góry nogami na jakichś drzewach, a jego pasażerowie spadli z wysokości dwudzie-stu stóp w odmęty Boże, ta wojna jest gorsza od piekła, Odkąd z kretesem wódzia nam się wściekła GWAŁT SZALEJE W SEULU O suchym gardle chandra mnie żre Według Prokuratora Generalnego Palmera , Departament Sprawiedliwości Ma w Ręku Dowody przeciwko Pakierom L’Ecole du Malheur Nous Rend Optimistes Jedność Wolnych Narodów Zapobiegnie Niesprawiedliwym Postanowieniom Paryskiej Konferencji Pokojowej jest aż nazbyt jasne, że Liga Narodów legła w gruzach na posadzkach hotelu Crillon , a skromne przymierze, które mogłoby z powodzeniem zająć jej miejsce, znajduje się jeszcze w powijakach. JAK SOBIE PORADZIĆ Z BOLSZEWIKAMI? POD ŚCIANKĘ ICH! Tłumy Żądnych Zobaczenia Forda Gromadzą się w Hamburgu POGŁOSKI O WIELKIM KARTELU DLA ROZWOJU AZJI Gdy Hoover zaczął zaglądać nam w talerz, Przystałem na to bez jednego ależ. Karnie liczyłem się później z opałem, Ale przy wódzi to się zbuntowałem Allonsnous Assister a la Panique des Sots? kamienie grzechotały po dachu i wybijały szyby, a oszaleli mężczyźni wykrzykiwali przez dziurkę od klucza w momencie, gdy od ich zimnej krwi i trzeźwości umysłu zależały sprawy olbrzymiej wagi przynajmniej Prezydent nie dyskutował z liderami organizacji demokratycznych LIEBKNECHT ZAMORDOWANY W DRODZE DO WIĘZIENIA EWELINA HUTCHINS Ewelina przeprowadziła się do małego mieszkanka na Rue de Bussy, gdzie odbywał się codziennie targ uliczny. Eleonora, w dowód, że nie żywi do niej urazy, podarowała jej parę swoich włoskich panneaux do ozdobienia mrocznego saloniku. Na początku listopada zaczęły krążyć pogłoski o zawieszeniu broni i w końcu któregoś popołudnia do gabinetu, który Ewe-lina dzieliła z Eleonorą, wpadł jak bomba major Wood, porwał je obie zza biurek i wycałował każdą wśród okrzyków: „No, nareszcie koniec!” Nim Ewelina się spostrzegła, całowała z kolei majora Moorehouse’a prosto w usta. W biurach Czerwonego Krzyża zrobił się rwetes jak w bursie akademickiej po zwycięskim meczu rugby: było to zawieszenie broni. Każdy skądś wyciągał butelkę koniaku i wszyscy śpiewali „Oj, długo, długo mego wędrowania” albo „La Madellon pour nous n’est pas severe” . Ewelina z Eleonorą, J.W. i majorem Woodem wsiadła w taksówkę, żeby pojechać do Ca-fe de la Paix, ale nie wiedzieć czemu co chwila wysiadali, a do opróżnionej taksówki natych-miast ładowali się jacyś inni ludzie. Chcieli się koniecznie dostać do Cafe de la Paix, ale wszystkie taksówki utykały kolejno w tłumie, a szoferzy gdzieś ginęli. Kiedy w końcu doje-chali, okazało się, że wszystkie stoliki są zajęte, a wszystkimi drzwiami wali w jedną i drugą stronę nieprzerwany sznur rozśpiewanych roztańczonych ludzi. Byli wśród nich jacyś Grecy, polscy legioniści, Rosjanie, Serbowie, Albańczycy w białych spódniczkach, góral szkocki z kobzą i gromada dziewcząt w alzackich strojach. Zirytowało ich, że nie ma wolnego stolika, i Eleonora powiedziała, że może lepiej będzie pójść gdzie indziej. J.W. był zatopiony w myślach i koniecznie chciał znaleźć telefon. Tylko major Wood zdawał się bawić wyśmie-nicie. Był to siwy pan o szpakowatych wąsikach, który powtarzał w kółko: – No, zabawa dzi-siaj na całego! We dwoje z Eweliną poszli zobaczyć, czy nie znajdą przypadkiem miejsca na górze, i natknęli się na dwu Anzaków siedzących na zastawionym flaszkami od szampana stole bilardowym. Wkrótce popijali wszyscy czworo z Anzakami. Ale nie mogli dostać nic do je-dzenia, chociaż Eleonora powtarzała, że umiera z głodu, a gdy J.W. chciał skorzystać z kabiny telefonicznej, zastał w niej wciśniętego włoskiego oficera z dziewczyną. Anzakowie byli już pod dobrą datą i jeden dowodził, że to zawieszenie broni to na pewno drański wymysł zakłamanej propagandy, więc Eleonora zaproponowała, żeby pójść do niej coś zjeść. J.W. odparł, że dobrze, tylko wpadnie po drodze na Giełdę nadać kilka depesz, bo musi się bezwa-runkowo skontaktować ze swoim maklerem. Anzakom nie bardzo poszło w smak, że chcą wyjść, i zachowali się dość ordynarnie. Wyszedłszy utknęli na dłuższą chwilę w wirującym tłumie przed operą. Na ulicach paliły się latarnie, szary masyw opery stał w migotliwej koronie z płomyków gazowych na gzym-sach. Tłum potrącał ich i popychał na wszystkie strony. Nie było autobusów ani automobilów, tylko od czasu do czasu mijali taksówkę zagubioną w tłumie jak kamień w potoku. Dopiero w jakiejś bocznej uliczce zrównali się z pustym wozem sztabowym Czerwonego Krzyża i niezbyt trzeźwy szofer poinformował ich, że ma odprowadzić auto do garażu, ale może ich przedtem odwieźć na Quai de la Tournelle. Ewelina już stawiała nogę na stopniu, gdy nagle wydało jej się to wszystko idiotyczne. W następnej chwili kroczyła pod rękę z małym francuskim majtkiem w grupie jakichś ludzi przeważnie w polskich mundurach, którzy maszerowali w ślad za grecką flagą śpiewając „La Brabanconne” . Gdy po minucie stwierdziła, że straciła z oczu wóz sztabowy i przyjaciół, ogarnął ją strach. Nie poznawała ulic w tym nowym Paryżu pełnym łukowych latarni, sztan-darów, orkiestr i pijanych ludzi. Sama nie wiedząc kiedy, zaczęła tańczyć z małym majtkiem na asfaltowym placu przed jakimś kościołem o dwu wieżach, potem z francuskim oficerem kolonialnym w czerwonej pelerynie, potem z polskim legionistą, który mówił trochę po an-gielsku, bo mieszkał w Newark, New Jersey. Nagle znalazła się w kole młodych francuskich żołnierzy, którzy tańczyli trzymając się za ręce; trzeba było pocałować któregoś żeby się wy-dostać z koła. Połapawszy się w regułach gry, pocałowała jednego i wszyscy zaczęli klaskać, wiwatować i wołać „Vive l’Amerique!” Ale zaraz nadbiegła nowa gromada i jęła tańczyć i krążyć wokół niej, aż ją znowu zdjął strach. W głowie jej wirowało, gdy na brzegu tłumu dostrzegła raptem amerykański uniform. Rozerwała koło wpadając z impetem na okrągłego Francuzika i rzuciwszy się Amerykaninowi na szyję cmoknęła go. Wszyscy zaczęli się śmiać, wiwatować i wołać „Bis!”, tylko piechur miał zakłopotaną minę. Okazało się, że jest w towarzystwie Paula Johnsona, kolegi Dona Stevensa. – Rozumie pan, musiałam kogoś pocałować – wyjaśniła Ewelina oblewając się rumień-cem. Piechur się roześmiał, wyraźnie zadowolony. – Mam nadzieję, że nie wzięła sobie pani tego zbytnio do serca, panno Hutchins – powie-dział Paul Johnson. – Nie trzeba sobie nic robić z tego tłumu i w ogóle. Tancerze znów wirowali pokrzykując koło nich i Ewelina musiała pocałować również Paula Johnsona, żeby ich wypuścili. Ten jął się znowu rozpływać w przeprosinach, po czym rzekł: – Swoją drogą to cudowne oglądać Paryż w dniu zawieszenia broni, oczywiście jeśli człowiek sobie nic nie robi z tego tłumu i w ogóle. Ale oni są wszyscy tacy dobroduszni, na-prawdę, panno Hutchins, nie ma żadnych bójek ani nic... Ale, ale, Don jest w tej kafejce. Don stał za małym obitym blachą cynkową barem u wejścia do kafejki i mieszał cocktaile dla wielkiej ciżby pijaniuteńkich oficerów – Kanadyjczyków i Anzaków. – Nie mogę go stąd w żaden sposób wyciągnąć – szepnął Paul. – Wypił więcej, niż powi-nien. Wyciągnęli Dona zza baru. Nikt się jakoś nie kwapił do płacenia za cocktaile. W drzwiach Don zdjął swoją szarą czapkę i wykrzyknął: „Vivent les quakers! A bas la guer-re!” – więc wszyscy zaczęli wiwatować. Wałęsali się przez jakiś czas bez celu. Raz po raz zamykał się wokół nich korowód tancerzy i Don całował ją, żeby móc iść dalej. Był po pijac-ku hałaśliwy i Ewelinę irytowało, że traktuje ją, jakby była jego dziewczyną. Nim doszli do Placu Zgody, poczuła ogarniające ją zmęczenie i zaproponowała pójście na drugą stronę rzeki i wpadnięcie do niej na zimną cielęcinę i sałatkę, której ma trochę w domu. Paul jął się nie-zręcznie plątać, że on chyba nie pójdzie, gdy nagle Don puścił się w pogoń za grupą alzackich dziewcząt sunących w podskokach Polami Elizejskimi. – Teraz musi pan pójść, żeby mnie chronić przed zbytnim obcałowywaniem przez obcych mężczyzn – rzekła Ewelina. – Nie myśli pani chyba, że ta nagła ucieczka Dona coś znaczy. On jest okropnie impul-sywny, kiedy sobie popije. Roześmiała się i ruszyli w stronę jej domu nie rozmawiając więcej. Kiedy doszli na miej-sce, z dyżurki przykuśtykała stara konsjerżka i jęła im obojgu ściskać ręce. – Ah, madame, c’est la victoire – powiedziała. – Ale co z tego, nie przywróci mi to syna. Zakłopotanej Ewelinie nie przyszło nic stosowniejszego do głowy, jak dać jej pięć fran-ków, i konsjerżka odeszła mrucząc śpiewnie pod nosem: – Merci, m’sieur, madame. Na górze, w małym mieszkanku Eweliny, Paul zachowywał się okropnie sztywno. Zjedli wszystko do ostatniego okruszka czerstwego chleba, ale rozmowa nie bardzo się kleiła. Paul siedząc na brzeżku krzesła opowiadał o swoich podróżach kurierskich z meldunkami. Unosił się nad tym, jaką wspaniałą okazją jest dla niego ta służba za granicą, oglądanie miast euro-pejskich, poznawanie ludzi takich jak ona i Don Stevens. Ewelina musi mu wybaczyć, że niewiele wie o tych wszystkich sprawach, o których przywykła rozmawiać z Donem. – Jeśli to naprawdę początek pokoju, to ciekaw jestem, co z sobą dalej zrobimy, panno Hutchins. – Och, mów mi po imieniu, Paul. – Ja naprawdę wierzę, Ewelino, że to będzie pokój oparty na czternastu punktach Wilso-na. Uważam Wilsona za wielkiego człowieka wbrew wszystkiemu, co mówi Don. Wiem, Don jest ode mnie o całe niebo mądrzejszy, a jednak... może to będzie naprawdę ostatnia wojna. Rany, pomyśl tylko! Ewelina miała nadzieję, że ją pocałuje na odchodnym, ale podał jej tylko niezdarnie rękę i wyrecytował jednym tchem: – Nie będziesz miała nic przeciwko temu, że cię odwiedzę, jak zawadzę następnym razem o Paryż? Na czas konferencji pokojowej J.W. miał do dyspozycji w hotelu Crillon apartament, z blond sekretarką panną Williams urzędującą za biurkiem w małym westybuliku i angielskim lokajem Mortonem podającym późnym popołudniem herbatę. Ewelina lubiła tam wpadać po biurze i przechadzce pod arkadami Rue de Rivoli. Staroświeckie korytarze hotelu zawsze peł-ne były wchodzących i wychodzących Amerykanów. W wielkim salonie J.W. tłoczyli się panowie w uniformach i żakietach. Morton roznosił dyskretnie herbatę, gęste od dymu papie-rosowego powietrze wibrowało pełnymi niedopowiedzeń anegdotami. Ale Ewelinę intrygo-wał przede wszystkim sam J.W. w szarych tweedowych szkockich garniturach z zawsze nie-nagannym kantem na spodniach (przestał już nosić mundur majora Czerwonego Krzyża) i z chłodno uprzejmym sposobem bycia, często kłócącym się z jego zaaferowaną miną człowieka rozrywanego, którego wciąż odwołują do telefonu, któremu sekretarka ciągle przynosi depe-sze i memoranda, który co chwila zaszywa się z kimś na poufną konferencję we framudze wychodzącego na Plac Zgody okna i którego raz po raz proszą o wpadnięcie na momencik do pułkownika House’a. Mimo to, gdy jej podawał cocktail z szampana przed wspólnym wyj-ściem na kolację, jeśli nie miał wieczorem jakiegoś oficjalnego przyjęcia, albo gdy ją pytał, czy nie napiłaby się jeszcze herbaty, Ewelina napotykała na sekundę otwarte spojrzenie jego błękitnych chłopięcych oczu z dziwnym błyskiem ni to sympatii, ni drwiny. Pragnęła go le-piej poznać, ale czuła wzrok Eleonory obserwującej ich bez przerwy jak kotka śledząca mysz. A przecież, powtarzała sobie, nie ma do niego żadnych praw. Nie wygląda na to, żeby coś naprawdę było między nimi. Kiedy J.W. miał zajęty wieczór, wychodziły często w towarzystwie Edgara Robbinsa, który był czymś w rodzaju zastępcy J.W. Eleonora go nie znosiła, gdyż uważała, że w jego cynizmie jest coś uwłaczającego, ale Ewelina lubiła słuchać, jak mówi. A mówił, że pokój zapowiada się jeszcze upiorniej od wojny i całe szczęście, że nikt go nigdy nie pyta o zdanie, bo z pewnością wylądowałby w więzieniu. Jego ulubionym lokalem była restauracyjka Fred-diego wysoko na Montmartrze. Przesiadywali tam całymi wieczorami słuchając, jak Freddie, który miał wielką białą whitmanowską brodę, śpiewa akompaniując sobie na gitarze. Freddie upijał się czasami i zaczynał wszystkim stawiać kolejki na koszt lokalu. Wówczas z pokoju na zapleczu wychodziła jego żona, wściekła baba o wyglądzie Cyganichy, która zaczynała kląć i wymyślać. U Freddiego był zwyczaj, że goście wstawali od stolików i recytowali poematy o La Grande Route, La Misere, L’Assassinat albo śpiewali stare francuskie piosenki w rodzaju „Les Filles de Nantes” . Jeżeli występ chwytał, wszyscy obecni bili im unisono brawo; nazywało się to robieniem klaki. Z czasem Freddie zaczął je poznawać i robił wiele szumu witając je okrzykami: „Ah, les belles Americaines!” Robbins siedział zwykle markot-ny pijąc calvados za calvadosem i z rzadka rzucając jakiś dowcip o wydarzeniach dnia na konferencji. Twierdził, że ten lokal to kpiny, calvados parodia, Freddie nędzna kreatura, i nie wiadomo było, dlaczego właściwie tutaj przychodzi. Parę razy wybrał się z nimi do Freddiego J.W., a niekiedy przyprowadzali ze sobą jakie-goś delegata na konferencję pokojową, któremu chcieli zaimponować swoją znajomością prawdziwego Paryża. J.W. zachwycał się starymi francuskimi piosenkami, ale mawiał, że u Freddiego muszą być pchły, bo gdy tylko wejdzie, zaczyna go wszystko swędzić. Ewelina lubiła się przyglądać, jak słucha piosenek z na pół przymkniętymi oczyma i odrzuconą w tył głową. Była zdania, że Robbins nie docenia jego bogatej natury, i przerywała mu zawsze w pół słowa, gdy się szykował do zrobienia jakiejś sarkastycznej uwagi o „naszej szyszce”, jak nazywał J.W. Uważała za nietakt ze strony Eleonory, że się śmieje z podobnych dowci-pów, tym bardziej że J.W. jest jej taki oddany. Kiedy Jerry Burnham wrócił z Armenii, był na Ewelinę oburzony, że się afiszuje z J. Ward Moorehousem. Zabrał ją na lunch do grillu Medicis na lewym brzegu Sekwany i nie szczędził jej wymówek. – A ja cię, Ewelino, miałem za osobę, która się nie da nabrać takiemu pozerowi. Przecież ten facet to zwykła tuba. Słowo daję, Ewelino, nie mówię dlatego, żebym się spodziewał sam cię zdobyć. Wiem dobrze, że na mnie gwiżdżesz, bo na cóż innego zasługuję? Ale na miłość Boską, toż to zwykły agent reklamowy! – Och, Jerry – powiedziała Ewelina ustami pełnymi hors d’oeuvres – wiesz dobrze, że cię lubię. Ale robisz się nieznośny, kiedy zaczynasz prawić kazania. – Nie lubisz mnie tak, jakbym sobie tego życzył. Ale do diabła z tym! Napijesz się wina czy piwa? – Wybierz jakiegoś dobrego burgunda, Jerry, coś na rozgrzewkę. Ale przecież ty sam na-pisałeś artykuł o J.W. Widziałam przedruk w „Heraldzie”. - No, dalej, wykłuwaj mi oczy. Rany Chrystusa, Ewelino, rzucę ten parszywy zawód w diabły! Przecież to była ordynarna dziennikarska blaga i kto jak kto, ale ty powinnaś mieć dość oleju w głowie, żeby się na tym poznać. Co, pyszna ta płastuga. – Yhm, palce lizać. Ale, Jerry, to przede wszystkim ty powinieneś mieć więcej oleju w głowie. – Bo ja wiem. Myślałem, że jesteś inna od tych wszystkich burżujek. Zarabiasz sama na życie i w ogóle. – Czy my się musimy wiecznie sprzeczać, Jerry? Nie lepiej się trochę pośmiać? Jesteśmy w Paryżu, wojna się skończyła, jest piękny zimowy dzień i wszyscy są... – Aha, wojna się skończyła! – przerwał jej Jerry szorstko. Ewelina uznała, że jest niemożliwy, i zaczęła wyglądać oknem na rumiane zimowe sło-neczko, na fontannę Medyceuszów i na delikatną siną koronkę nagich gałęzi za wysokimi żelaznymi sztachetami Ogrodu Luksemburskiego. Potem spojrzała na czerwoną żywą twarz Jerry’ego z zadartym nosem i kędzierzawymi skręconymi w chłopięce loki włosami przypró-szonymi tu i ówdzie siwizną. Pochyliła się i poklepała go po ręce. - Rozumiem, Jerry, widziałeś rzeczy, o których mi się nie śni, naprawdę jestem pod de-moralizującym wpływem Czerwonego Krzyża. Uśmiechnął się i dolawszy jej wina powiedział z westchnieniem: – Jesteś najbardziej pociągającą kobietą, jaką w życiu spotkałem, Ewelino, ale jak wszystkie kobiety wielbisz siłę. Kiedy pieniądz jest siłą, wielbisz pieniądz, kiedy sława, sła-wę, kiedy sztuka, stajesz się wielbicielką sztuki. Cóż, ja w gruncie rzeczy jestem taki sam, tylko bardziej się oszukuję. Ewelina zacisnęła wargi i nie odpowiedziała. Ogarnął ją nagły chłód, lęk i samotność; nie wiedziała, co powiedzieć. Jerry wychylił duszkiem lampkę wina i zaczął się odgrażać, że rzu-ci posadę i pojedzie do Hiszpanii pisać książkę. Wie, nie pozostało mu już wiele godności, ale mimo wszystko praca korespondenta zaczyna w obecnej sytuacji przerastać jego siły. Ewelina odparła, że co do niej, to nie ma ochoty nigdy wracać do Ameryki, czuje, że życie po wojnie będzie tam nieznośne. Wypiwszy kawę, ruszyli spacerkiem przez ogród. Koło Senatu jacyś starsi panowie grali w krokieta w ostatnich fioletowych promieniach zachodzącego słońca. – Och, ci Francuzi są bajeczni – powiedziała Ewelina. – Zdziecinniali starcy – burknął Jerry. Wlekli się bez celu ulicami czytając seledynowe, żółte i różowe afisze teatralne na kio-skach i oglądając wystawy antykwarni. – Powinniśmy być oboje w biurze – odezwał się Jerry. – Ja już nie wrócę do biura – odrzekła Ewelina. – Zadzwonię, że jestem zaziębiona i idę się położyć do łóżka. I chyba to naprawdę zrobię. – Och, nie rób tego. Urządzimy sobie labę, zabawimy się klasa. Weszli do kawiarni naprzeciwko Saint-Germain-des-Pres. Nim Ewelina wróciła od tele-fonu, Jerry kupił jej bukiecik fiołków i zamówił koniak i wodę selcerską. – Ewelino, musimy to oblać – oznajmił. – Depeszuję sukinsynom, że składam rezygnację. – Czy aby dobrze robisz, Jerry? W końcu to wspaniała okazja do obejrzenia konferencji pokojowej i wszystkiego. Po paru minutach zostawiła go i poszła na piechotę do domu, nie pozwalając się nawet odprowadzić. Mijając szybę, za którą siedział, zajrzała do wnętrza kawiarni; zamawiał na-stępny kieliszek. Targ na Rue de Bussy wyglądał bardzo wesoło w świetle gazowych latarni, cała ulica pachniała świeżą zieleniną, masłem i serem. Ewelina kupiła parę bułeczek na śniadanie i trochę drobnych ciasteczek na wypadek, gdyby ktoś wpadł na herbatę. Jej mały biało-różowy salonik robił bardzo przytulne wrażenie w blasku płonących na kominku brykietów. Opatuliła się pledem i wyciągnęła na kanapie. Spała, gdy zabrzęczał dzwonek. Była to Eleonora z J.W. Przyszli zapytać, jak się czuje, bo J.W. ma akurat wolny wieczór i chce je zabrać do opery na „Kastora i Polluksa” . Eweli-na powiedziała, że się czuje okropnie, ale mimo to pójdzie. Nastawiła dla nich herbatę i pobiegła do sypialni się przebrać. Była taka szczęśliwa, że nie mogła się powstrzymać od nucenia, gdy usiadła przed toaletką i spojrzała w lustro. Cerę miała bardzo bladą, co nadawało jej lekko tajemniczy wygląd, z którym jej było nader do twarzy. Ostrożnie nałożyła na wargi odrobinę szminki i zaczesała włosy w węzeł na karku. Denerwowały ją te włosy, nie falowały się zupełnie i były jakieś bezbarwne. Przez minutę myślała nawet, że może lepiej nie iść, ale akurat weszła Eleonora z filiżanką herbaty, żeby ją przynaglić do pośpiechu, bo muszą jesz-cze wpaść do niej i zaczekać, aż ona się przebierze, a spektakl zaczyna się wcześnie. Ewelina nie miała żadnego naprawdę wieczorowego okrycia i musiała założyć na wieczorową suknię stare futro z królików. U Eleonory zastali pana Robbinsa czekającego w mocno podniszczo-nym smokingu. J.W. miał na sobie mundur majora Czerwonego Krzyża i Ewelina doszła do wniosku, że zaczął widocznie uprawiać jakieś ćwiczenia, bo podbródek nie wżyna mu się już tak jak dawniej w wysoki ciasnoopięty kołnierzyk. Zjedli w pośpiechu kolację u Poccardiego i wypili mnóstwo źle przyrządzonych Martini. Zarówno Robbins, jak J.W. byli w szampańskich humorach, tak że bez przerwy się śmiały, i Ewelina zaczynała rozumieć, dlaczego tym dwu tak dobrze się razem pracuje. W operze, do której się spóźnili, było bajecznie, wszystko błyszczało od żyrandoli i uniformów. W loży zastali już sekretarkę J.W., pannę Williams. Ewelina pomyślała, jak cudownie musi być u niego pracować, i na moment ogarnęła ją gorzka zazdrość o pannę Williams mimo jej tle-nionych włosów i zimnego ostrego sposobu mówienia. Panna Williams przechyliła się do nich i powiedziała, że dużo stracili, bo przed chwilą przyjechał prezydent Wilson z żoną i zgotowano im wielką owację; jest również marszałek Foch i zdaje się prezydent Poincare. Po pierwszym akcie przepchali się jakoś do zatłoczonego westybulu. Ewelina znalazła się w towarzystwie Róbbinsa. Przechadzała się z nim tam i z powrotem, z zazdrością wyławiając od czasu do czasu w tłumie postacie Eleonory i J.W. – Mamy tutaj lepsze przedstawienie niż na scenie – odezwał się Robbins. – Nie podoba się panu spektakl? Uważam, że wystawa jest wspaniała. – No, z fachowego punktu widzenia może tak... Ewelina obserwowała Eleonorę, której właśnie przedstawiano francuskiego generała w czerwonych spodniach; wyglądała dziś wyjątkowo ładnie na swój zimny sztywny sposób. Robbins zaczął sterować w stronę małego baru, ale szybko dał za wygraną, bo zbyt wiele było przed nimi ludzi. Ni z tego, ni z owego jął się rozwodzić o Baku i przemyśle naftowym. – Koń by się uśmiał – powtarzał. – My tu siedzimy i handryczymy się pod przewodem belfra Wilsona, a tymczasem John Bull kładzie łapę na wszystkich złożach naftowych świata, żeby przypadkiem nie wpadły w ręce bolszewików. Ma już Persję i Mezopotamię, a niech tak będę zdrów, jeśli nie ostrzy sobie teraz zębów na Baku. Ewelina, znudzona, myślała w duchu, że Robbins znowu zagląda za bardzo do kieliszka, gdy rozległ się dzwonek. Wróciwszy na górę, zastali w głębi loży ubranego nie po wieczoro-wemu mężczyznę o zapadłych policzkach, który przyciszonym głosem tłumaczył coś J.W. Eleonora przysunęła się do Eweliny i szepnęła jej w ucho: – To był generał Gouraud . Gasły światła i sama nie wiedząc kiedy Ewelina pogrążyła się w majestacie muzyki. Na następnej pauzie pochyliła się do J.W. i zapytała, jak mu się podoba. – Wspaniałe – odrzekł i Ewelina ze zdumieniem spostrzegła w jego oczach łzy. Wdała się w dyskusję o muzyce z nim i z panem bez fraka, który się nazywał Rasmussen. W wysokim przeładowanym ozdobami westybulu było gorąco i tłoczno. Panu Rasmussenowi udało się otworzyć oszklone drzwi i wyszli na balkon z widokiem na zwarty rząd latarni roz-mazujący się w głębi alei w czerwonawej poświacie mgły. – Tak, to były czasy, w których chciałbym żyć – powiedział J.W. marzycielsko. – Na dworze Króla Słońce? – zapytał pan Rasmussen. – Nie, musiał tam panować pie-kielny ziąb i głowę dam, że urządzenia sanitarne były poniżej wszelkiej krytyki. – O, to były wspaniałe czasy – powtórzył J.W., jakby w ogóle nie słyszał pana Rasmusse-na, po czym zwrócił się do Eweliny: – Czy ty się nie przeziębisz? Powinnaś coś na siebie na-rzucić. – Więc jak już mówiłem – odezwał się pan Rasmussen zupełnie odmiennym tonem – mam całkowicie pewne wiadomości, że Baku jest nie do utrzymania, o ile nie nadejdą solidne posiłki. A któż ich może dostarczyć prócz nas? Znów zabrzmiał dzwonek i spiesznie wrócili do loży. Po spektaklu pojechali na szampana do Cafe de la Paix, z wyjątkiem pana Róbbinsa, któ-ry zaofiarował się odwieźć pannę Williams do hotelu. Ewelina i Eleonora usiadły po obu bo-kach J.W. na wyściełanej kanapce, a pan Rasmussen naprzeciwko nich na krześle. Mówił głównie on, między jednym a drugim zdaniem popijając krótkimi haustami szampana albo wodząc palcami po szorstkich czarnych włosach. Był inżynierem i pracował w Standard Oil. Opowiadał o Baku, Mohamerze, Mosulu i o tym, jak Towarzystwa Anglo-Perskie i Królewsko-Holenderskie dystansują Stany na Bliskim Wschodzie i usiłują im wcisnąć w charakterze mandatu splądrowaną przez Turków do ostatniego źdźbła trawy Armenię, z której nie pozostało nic prócz gromady głodujących nędzarzy do karmienia. – Cóż, tak czy tak będziemy ich pewnie musieli karmić – powiedział J.W. – Ależ na miłość Boską, drogi panie, trzeba temu jakoś zaradzić. Nawet jeśli prezydent tak dalece zapomina o interesach Ameryki, że pozwala się we wszystkim wodzić za nos Bry-tyjczykom, to pozostaje jeszcze opinia publiczna. Jak tak dalej pójdzie, to gotowiśmy utracić pierwszeństwo w światowej produkcji nafty. – No, sprawa mandatów nie jest jeszcze rozstrzygnięta.. – A co jeśli Brytyjczycy postawią konferencję przed fait accompli? Jak kto raz położy na czym łapę, to już jej nie zdejmie. Słowo daję, lepiej byłoby dla nas, żeby Francuzi zajęli Ba-ku. – A jeśli zajmą je Rosjanie? – spytała Ewelina. – Jak Boga kocham – odparł Rasmussen – wolałbym już, żeby je zajęli czerwoni niż Bry-tyjczycy; nie wierzę oczywiście, żeby się długo utrzymali. – Oczywiście. Mam pewne wiadomości, że między Leninem a Trockim doszło do rozła-mu i że w ciągu trzech miesięcy w Rosji zostanie przywrócona monarchia. Kiedy skończyli jedną butelkę szampana, pan Rasmussen zamówił następną. Ewelinie szumiało w uszach, gdy nadeszła godzina zamknięcia kawiarni. – Bawimy się dziś do rana – powtarzał pan Rasmussen. Pojechali taksówką do L’Abbaye na Montmartrze, gdzie były tańce i śpiewy, roiło się od mundurów i wszędzie wisiały alianckie flagi. J.W. poprosił Ewelinę pierwszą do tańca i Eleonora z dosyć kwaśną miną musiała odpłynąć w ramionach pana Rasmussena, który tań-czył naprawdę bardzo kiepsko. Ewelina rozmawiała z J.W. o muzyce Rameau i J.W. powtó-rzył, że chciałby żyć w epoce dworu w Wersalu. Ewelina odparła na to, że cóż może być bar-dziej fascynującego niż znajdować się w Paryżu teraz, gdy przed ich oczami przetasowuje się cała mapa Europy, i J.W. przyznał jej rację. Oboje byli zgodni co do tego, że orkiestra jest niżej wszelkiej krytyki i właściwie trudno przy niej tańczyć. Następny taniec Ewelina tańczyła z panem Rasmussenem, który unosił się nad jej urodą i opowiadał, jak by chciał, żeby w jego życiu pojawiła się wartościowa kobieta. Całą młodość spędził gdzieś w buszu na grzebaniu za złotem albo badaniu próbek oleju skalnego i ma już tego powyżej czubka głowy. Jeśli na domiar złego prezydent Wilson pozwoli Brytyjczykom po tym, jak wygraliśmy za nich wojnę, wykwitować się ze wszystkich złóż naftowych świata, to on z tym raz na zawsze skończy. – Ale czemuż pan czegoś w tej sprawie nie zrobi, czemu nie przedstawi pan swoich po-glądów opinii publicznej? – zapytała Ewelina opierając się lekko o niego; w głowie musował jej szampan. – To specjalność Moorehouse’a, nie moja. Zresztą opinia publiczna nie istnieje, odkąd zaczęła się ta wojna. Mój Boże, dzisiaj społeczeństwo robi to, co mu się powie, a przy tym Ameryka jest tak daleko. Co by trzeba zrobić, to uświadomić powagę sytuacji paru kluczo-wym osobistościom. Moorehouse jest właśnie kluczem do kluczowych osobistości. – A kto jest kluczem do Moorehouse’a? – spytała zuchwale Ewelina. – Mój Boże, żebym ja to wiedział – odparł trzeźwo Rasmussen przyciszając głos, bo mu-zyka przestała właśnie grać. – Nie pani, co? Ewelina potrząsnęła głową z uśmieszkiem na zaciśniętych jak u Eleonory ustach. Po zjedzeniu zupy cebulowej i odrobiny zimnego mięsa J.W. zaproponował: – Chodźcie, pojedziemy do Freddiego posłuchać tych starych piosenek. – Zdawało mi się, że nie lubisz tego lokalu – rzekła Eleonora. – Bo nie lubię, moja droga – odparł J.W. – ale uwielbiam stare francuskie piosenki. Eleonora miała złą i zmęczoną minę. Ewelina wcale by się, nie obraziła, gdyby sobie po-szła razem z panem Rasmussenem. Czuła, że J.W. okazałby się taki interesujący, gdyby tylko mogła z nim zostać sam na sam. U Freddiego było prawie pusto i bardzo chłodno. Zabrakło szampana, a nikt jakoś nie kwapił się do picia zamówionego likieru. Pan Rasmussen oświadczył, że Freddie przypomina mu starego poszukiwacza złota, którego poznał w górach Sangre de Cristo, po czym jął opo-wiadać jakąś długą historię o Dolinie Śmierci, której nikt nie słuchał. Jadąc z powrotem przez Paryż starą pachnącą stęchlizną dwucylindrową taksówką milczeli wszyscy, zmarznięci i senni. J.W. chciał się napić kawy, ale nigdzie nie widać było żadnej otwartej kafejki. Następnego dnia pan Rasmussen zadzwonił do Eweliny do biura z naleganiem, żeby z nim zjadła lunch, i Ewelina się z ledwością wymówiła. Ale odtąd pan Rasmussen chodził za nią krok w krok, zasypywał ją kwiatami i biletami do teatrów, podjeżdżał automobilami za-bierać ją na przejażdżki i przysyłał jej pocztą pneumatyczną małe niebieskie liściki pełne czu-łych słówek. Eleonora drwiła sobie niemiłosiernie z jej nowego Romea. Potem w Paryżu pokazał się Paul Johnson, który uzyskał odkomenderowanie na Sorbonę i zaczął wpadać późnym popołudniem na Rue de Bussy, gdzie przesiadywał wpatrzony w Ewelinę w posępnym milczeniu. Często siedzieli we dwóch z panem Rasmussenem roz-mawiając o pszenicy albo o rzeźniach, podczas gdy Ewelina ubierała się do wyjścia z kimś innym, przeważnie z Eleonorą i J.W. Ewelina wiedziała, że J.W. chętnie ją zabiera, gdy idzie gdzieś wieczorem z Eleonorą; ale to tylko dlatego, tłumaczyła sobie, że w Paryżu trudno jest o eleganckie młode Amerykanki, a J.W. lubi się pokazywać z kobietami i chce je mieć oby-dwie, gdy bierze kogoś ważnego na kolację. Traktowały się teraz z Eleonorą ze sztywnym nerwowym sarkazmem, chyba że czasami zostawały same i zaczynały rozmawiać jak za daw-nych lat, zaśmiewając się wspólnie z ludzi i wydarzeń. Ale Eleonora nie przepuściła żadnej okazji do drwinek z jej Romeów. Któregoś dnia zjawił się w biurze jej brat George z dwiema srebrnymi kapitańskimi bel-kami na ramionach. Gabardynowy uniform opinał go jak rękawiczka, sztylpy lśniły, na butach brzęczały ostrogi. Trafił do Służby Wywiadowczej przy Armii Brytyjskiej i wracał właśnie z Niemiec, gdzie był tłumaczem w sztabie generała McAndrewsa. Jechał na semestr wiosenny do Cambridge i wyrażał się o wszystkich per łapserdaki lub gałgany, a o jedzeniu w restauracji, do której Ewelina zabrała go na lunch, powiedział, że jest tip-top. Kiedy wy-szedł oświadczywszy na pożegnanie, że jej poglądy są nie fair, Ewelina wybuchnęła płaczem. Wracając po południu z biura, pogrążona w niewesołych myślach o tym, jaki okropny nadęty oficerek wyrósł z George’a, wpadła pod arkadami Rue de Rivoli na pana Rasmussena, który niósł mechanicznego kanarka. Kanarek był wypchany i po nakręceniu sprężyny pod spodem klatki zaczynał trzepotać skrzydełkami i śpiewać. – Wysyłam go dzieciakom – powiedział pan Rasmussen. – Żyjemy z żoną w separacji, ale bardzo kocham swoje dzieci. Mieszkają w Pasadenie. Nieszczęśliwie mi się życie ułożyło. Zaprosił Ewelinę na cocktail do baru u Ritza, gdzie spotkali Robbinsa z rudą dziennikarką z San Francisco. Usiedli razem z nimi przy wiklinowym stoliku i zamówili Aleksandry . W barze było tłoczno. – Co komu po Lidze Narodów, jeśli będzie ona pod supremacją Wielkiej Brytanii i jej ko-lonii? – powiedział pan Rasmussen cierpko. – Nie uważa pan, że lepsza jakaś Liga niż żadna? – spytała Ewelina. – Nie o to chodzi, jak rzecz nazwiemy, tylko kto się pod nią podpisze – powiedział Rob-bins. – To bardzo cyniczna wypowiedź – zaprotestowała dziennikarka z Kaliforni. – W naszych czasach nie ma miejsca na cynizm. – W naszych czasach tylko cynizm nas trzyma przy życiu – odparł Robbins. – Inaczej musielibyśmy sobie palnąć w łeb. W marcu przypadał Ewelinie dwutygodniowy urlop. Eleonora została w tym samym cza-sie oddelegowana do pomocy przy zwijaniu oddziału w Rzymie, więc postanowiły pojechać jednym pociągiem i spędzić parę dni razem w Nicei. Pragnęły trochę wygrzać kości po prze-nikliwych wilgotnych chłodach Paryża. Ewelina była podekscytowana jak mała dziewczynka, gdy wreszcie któregoś popołudnia wyruszały w drogę, z zapakowanymi sakwojażami, zarezerwowanymi miejscami w wagonlit i rozkazami podróży w torebkach. Pan Rasmussen, który uparł się ją odprowadzić, zamówił w restauracji na Gare de Lyon obfity obiad, którego Ewelina nie była w stanie przełknąć para-liżowana zapachem dymu parowozowego i myślą, że jutro przebudzi się w ciepłym słonecz-nym miejscu. W połowie obiadu zjawił się Paul Johnson oznajmiając, że przyszedł pomóc w dźwiganiu bagaży. Zgubił guzik od munduru, był jakiś wymięty i przybity. Nie chciał nic jeść, natomiast wychylił jedną po drugiej parę lampek wina. Obaj z panem Rasmussenem wyglądali jak gradowe chmury, kiedy na horyzoncie ukazał się Jerry Burnham, pijaniuteńki i z wielkim bukietem róż. – Róże? Czy to przypadkiem nie noszenie wody do studni, Jerry? – zapytała Ewelina. – Nie znasz Nicei. Będziesz tam pewno jeździć na łyżwach, wywijać piękne ósemki na lodzie. – Jerry – powiedziała Eleonora swoim chłodnym głosem – masz chyba na myśli Sankt Moritz. – I tobie się przypomni Sankt Moritz – odparł Jerry – jak tylko poczujesz ten lodowaty wiatr. Tymczasem Paul i pan Rasmussen zbierali bagaże. – Najwyższy czas się ruszać – powiedział Paul, nerwowo przestawiając sakwojaż Eweli-ny. – Pociąg zaraz odchodzi. Popędzili wszyscy wzdłuż peronu. Tylko Jerry Burnham zapomniał kupić peronówki i został kłócąc się z kolejarzem przy wejściu i przetrząsając kieszenie w poszukiwaniu karty prasowej. Paul wniósł sakwojaże do przedziału i spiesznie uścisnął dłoń Eleonorze. Ewelina napotkała jego spojrzenie skrzywdzonego psa. – Nie będziesz tam chyba siedziała długo, co? – spytał. – Zostało nam niewiele czasu. Ewelina miała go ochotę ucałować, ale pociąg właśnie ruszył i Paul rzucił się do wyjścia. Pan Rasmussen zdążył jedynie podać przez okno parę pism oraz róże Jerry’ego i pomachać im melancholijnie kapeluszem z peronu. Ewelina odetchnęła z ulgą, że wreszcie jedzie. Ele-onora zaśmiewała się oparta o poduszki. – Słowo daję, Ewelino. Przekomiczna jesteś z tymi swoimi Romeami. Mimo woli Ewelina roześmiała się także. Pochyliła się i położyła Eleonorze rękę na ra-mieniu. – Postarajmy się, żeby to był wspaniały urlop – powiedziała. Obudziwszy się następnego dnia wczesnym rankiem, zobaczyła przez okno, że pociąg stoi w Marsylii. Zrobiło jej się nieswojo, bo miała ochotę zatrzymać się po drodze i zwiedzić miasto, ale Eleonora uparła się jechać prosto do Nicei twierdząc, że nie cierpi portów, gdyż wszystkie są jednakowo obskurne. Jednakże po kawie wypitej w wagonie restauracyjnym, patrząc przez okno na suche wzgórza, sosny i cyple wrzynające się w niebieskie połacie mo-rza, Ewelina poczuła powracające radosne podniecenie. W Nicei dostały dobre pokoje w hotelu, przespacerowały się w chłodnym słoneczku uli-cami pełnymi rannych żołnierzy i oficerów wszystkich armii alianckich, przeszły pod popiela-tymi palmami Promenade des Anglais i stopniowo Ewelinę zaczęło ogarniać chłodne uczucie rozczarowania. Doczekała swoich dwu tygodni urlopu i ma je zmarnować w Nicei? Eleonora, która była wciąż świeża i pogodna, zaproponowała wstąpienie do wielkiej kawiarni na placu, gdzie grała dęta orkiestra, i wypicie po kieliszeczku Dubonneta przed lunchem. Kiedy chwilę posiedziały przyglądając się mundurom i rojowi krzykliwie ubranych kobiet określo-nej konduity, Ewelina wyprostowała się nagle w fotelu i zapytała: – No dobrze, a teraz gdy tu jesteśmy, co my na miłość Boską będziemy robiły? Następnego dnia obudziła się późno; nie chciało jej się wstawać, nie miała pojęcia, jak spędzi cały długi dzień. Leżąc wpatrzona w pasma przesączającego się przez żaluzje słońca na ścianie, usłyszała męski głos w sąsiednim pokoju zajętym przez Eleonorę. Zesztywniała zamieniona w słuch. Głos był jakby J.W. Wstała i zaczęła się ubierać z sercem walącym jak młot. Naciągała najlepszą parę przezroczystych czarnych jedwabnych pończoch, gdy do po-koju wkroczyła Eleonora. – Wyobraź sobie, kto się zjawił. J.W. przyjechał wozem sztabowym, żeby mnie pożegnać przed wyjazdem do Włoch. Mówi, że już się dusi w atmosferze konferencji pokojowej i musiał trochę zmienić powietrze. Pośpiesz się, kochanie, to wypijemy razem kawę. Nie może ukryć nutki triumfu, pomyślała Ewelina. Jakie te kobiety głupie! – To cudownie, zaraz przychodzę, kochanie – powiedziała najdźwięczniejszym, na jaki ją było stać, głosem. J.W. miał jasnopopielaty flanelowy garnitur, szafirowy krawat i twarz zaróżowioną od długiej jazdy. Był w świetnym humorze. Przyjechał z Paryża w piętnaście godzin, jedynie z czterogodzinną drzemką po kolacji w Lyonie. Pijąc mnóstwo gorzkiej kawy z gorącym mlekiem, planowali wycieczkę. Był piękny dzień. Wielki Packard niósł ich gładko po la Corniche. Lunch zjedli w Monte Carlo, obejrzeli po południu kasyno i pojechali dalej na herbatę w angielskiej herbaciarni w Mentonie. Następnego dnia urządzili sobie wycieczkę w góry do Grasse, gdzie obejrzeli fabryki perfum, i trzeciego dnia wsadzili Eleonorę w ekspres rzymski. J.W. miał zaraz potem wracać do Paryża. Ewelina zauważyła, że uśmiech na szczupłej białej twarzy Eleonory był dość markotny, gdy rozmawiała z nimi z okna wagonu. Potem pociąg odjechał, a Ewelina i J.W. zostali sami na pustym peronie, w skłębionym obłoku dymu białego jak mleko w prószącym przez szklany dach stacyjny słoneczku. Spojrzeli po sobie nieco skrępowani. – Wspaniała dziewczyna – odezwał się J.W. – Tak, bardzo jestem do niej przywiązana – odparła Ewelina głosem, który jej samej za-brzmiał fałszywą nutką. – Szkoda, że nie mogliśmy z nią pojechać. Wrócili powoli do auta. – Gdzie cię odwieźć, Ewelino, nim wyruszę w drogę powrotną? Do hotelu? Ewelinie zabiło serce. – A co gdybyś zjadł ze mną lunch przed odjazdem? Zapraszam cię na lunch. – To bardzo miło z twojej strony. Może to i niegłupia myśl, przecież muszę gdzieś zjeść lunch, a stąd aż do Lyonu nie ma ani jednej restauracji godnej białego człowieka. Jedli w kasynie nad morzem. Woda była bardzo niebieska, trzy łodzie z łacińskimi ża-glami płynęły w kierunku wejścia do portu. W oszklonej restauracji było ciepło i przyjemnie, pachniało winem i smażonymi na maśle potrawami. Ewelinie zaczynało się podobać w Nicei. J.W. wypił więcej wina niż zwykle i zaczął jej opowiadać o swoim dzieciństwie w Wilmington, a nawet zanucił fragment piosenki, którą skomponował w młodości. Ewelina była podekscytowana. Potem jął się rozwodzić o Pittsburghu i o swoich poglądach na kapitał i pracę. Na deser jedli brzoskwinie flambees z rumem; Ewelina bezczelnie zamówiła butelkę szampana. Rozumieli się cudownie. Potem rozmowa zeszła na Eleonorę. Ewelina opowiedziała mu, jak się poznały w Instytucie Sztuki i czym Eleonora była dla niej w Chicago – pierwszą napotkaną dziewczy-ną interesującą się tym samym co ona, a przy tym taką utalentowaną i z taką głową do intere-sów. J.W. powiedział jej, ile Eleonora znaczyła dla niego w bolesnych latach z drugą żoną Gertrudą w Nowym Jorku; tylko że ludzie zawsze tłumaczyli sobie opacznie ich piękną przy-jaźń, całkowicie wolną od czegokolwiek niskiego i zmysłowego. – Naprawdę? – zapytała Ewelina spoglądając mu nagle prosto w oczy. – A ja myślałam, że jesteście z Eleonorą kochankami. J.W. oblał się rumieńcem. Na sekundę Ewelina przeraziła się, że go zmroziła. Ale zmarszczki koło oczu sfałdowały mu się w komicznym chłopięcym wyrazie. – Nie, słowo honoru. Zbyt ciężko harowałem przez całe życie, żeby mieć czas na rozbu-dzenie tej strony swojej natury. Dzisiaj ludzie inaczej na to patrzą jak kiedyś. Ewelina przytaknęła głową. Na widok jego głębokiego rumieńca i ona oblała się pąsem. – A teraz – podjął J.W. kiwając smętnie głową – mam czterdziestkę na karku i jest za późno. – Dlaczego za późno? Siedziała patrząc na niego z lekko rozchylonymi wargami i płonącymi policzkami! – Trzeba było dopiero wojny, żeby nas nauczyć sztuki życia – powiedział. – Interesowali-śmy się wyłącznie pieniędzmi, sprawami materialnymi, dopiero Francuzi pokazali nam, jak żyć. Gdzież w Stanach znaleźlibyśmy taką cudowną atmosferę jak tutaj? Uczynił ręką szeroki gest obejmujący morze za oknami, stoliki z tłoczącymi się przy nich kobietami w jaskrawych strojach i mężczyznami w galowych uniformach i ostre błękitne bły-ski światła na kieliszkach i sztućcach. Garson mylnie odczytał jego ruch i usłużnie zamienił pustą butelkę w kubełku na pełną. – Mój Boże, Ewelino, jesteś taka czarująca, że zapomniałem zupełnie o godzinie, o powrocie do Paryża, o wszystkim. To jest właśnie rzecz, której mi brakowało przez całe życie, dopóki nie poznałem ciebie i Eleonory. Oczywiście, z Eleonorą wszystko rozgrywa się na wyższej płaszczyźnie. Wypijmy zdrowie Eleonory, pięknej utalentowanej Eleonory! Ewe-lino, kobiety były przez całe życie moim natchnieniem, piękne czarujące subtelne kobiety. Wiele swoich najlepszych pomysłów zawdzięczam kobietom, oczywiście pośrednio, dzięki ich pobudzającemu wpływowi intelektualnemu. Ludzie mnie nie rozumieją, Ewelino, szcze-gólnie niektórzy dziennikarze wypisują o mnie bardzo bolesne rzeczy. No cóż, sam kiedyś byłem dziennikarzem. Pozwól sobie powiedzieć, Ewelino, że wyglądasz czarująco i jesteś taka pełna zrozumienia. Ta choroba mojej żony, obawiam się, że biedna Gertruda już nigdy nie będzie sobą... Rozumiesz, postawiło mnie to w bardzo nieprzyjemnej sytuacji, bo jeśli ktoś z jej krewnych zostanie wyznaczony kuratorem jej majątku, to bardzo znaczne kapitały zainwestowane przez rodzinę Staple w mojej firmie mogą zostać wycofane, co by mi narobiło masę kłopotów. Musiałbym zwinąć swoje interesy w Meksyku, a przemysł naftowy potrzebu-je człowieka, który by umiał przedstawić jego punkt widzenia opinii meksykańskiej i amerykańskiej, i moim zamierzeniem było przekonanie wielkiego kapitału, żeby się zwrócił wprost... Ewelina napełniła mu kieliszek. W głowie trochę jej szumiało, ale czuła się cudownie. Miała ochotę pochylić się i pocałować go, na dowód jak doskonale go rozumie i jak bardzo podziwia. A on ciągnął dalej, z kieliszkiem w ręce, niemal jakby przemawiał w Rotary Clu-bie: – ...żeby się zwrócił wprost do opinii publicznej. Ale musiałem to wszystko odłożyć na bok, kiedy się okazało, że rząd mnie potrzebuje. Cóż, kiedy moja pozycja w Paryżu jest też bardzo trudna, Ewelino! Prezydent jest otoczony chińskim murem, obawiam się, że jego do-radcy nie rozumieją wagi propagandy, dialogu z opinią publiczną za każdym nowym posunię-ciem. To jest historyczny moment, Ameryka stoi na rozdrożu. Bez nas wojna zakończyłaby się zwycięstwem niemieckim lub trudnymi rokowaniami pokojowymi, a teraz nasi właśni sprzymierzeńcy próbują za naszymi plecami monopolizować zasoby naturalne całego świata. Pamiętasz, co mówił Rasmussen? To święta prawda, prezydent jest otoczony ponurymi intry-gami. Ale cóż, skoro nawet prezesi wielkich koncernów nie rozumieją, że w takiej chwili nie można żałować pieniędzy, trzeba je wydawać pełnymi garściami. Przy odpowiednich środ-kach mógłbym mieć w ciągu tygodnia całą prasę francuską w kieszeni, a myślę, że i do an-gielskiej znalazłbym drogę, gdybym się odpowiednio zabrał do rzeczy. W dodatku mamy za sobą wszystkie narody, lud ma wszędzie dość samowładztwa i tajnej dyplomacji, gotów jest z otwartymi rękami powitać amerykańską demokrację i demokratyczne amerykańskie metody handlowe. Jedynym sposobem zapewnienia światu dobrodziejstw pokoju jest zapewnienie sobie przez nas dominacji. Prezydent Wilson nie zdaje sobie sprawy z potęgi nowoczesnej naukowej kampanii propagandowej. Ni mniej, ni więcej, tylko trzy tygodnie staram się u niego o audiencję, a jeszcze nie tak dawno w Waszyngtonie mówiłem mu, no, prawie po imieniu. Przecież na jego osobistą prośbę rzuciłem z całym samozaparciem wszystkie swoje sprawy w Nowym Jorku, przywiozłem ze sobą znaczną część własnego personelu... Ale, Ewelino, moja droga, przecież ja ciebie zagadam na śmierć. Ewelina pochyliła się i poklepała jego leżącą na brzegu stołu dłoń. Oczy jej błyszczały. – Ależ to cudowne! – powiedziała. – Czyż nie bawimy się cudownie? – Ach, Ewelino, chciałbym być wolny, żeby się w tobie zakochać. – Czyż nie jesteśmy oboje wolni, J.W.? Zresztą jest wojna. Moim zdaniem te wszystkie konwencjonalne brednie o małżeństwie i tak dalej są nieznośne. Nie uważasz? – Ach, Ewelino, gdybym tylko był wolny! Chodź, wyjdziemy trochę na powietrze. Sie-dzimy tu całe popołudnie. Ewelina uparła się zapłacić za lunch, chociaż pochłonęło to wszystkie pieniądze, które miała przy sobie. Obojgu plątały się trochę nogi, gdy wychodzili z restauracji. Ewelinie za-kręciło się w głowie, więc oparła się na ramieniu J.W., który poklepał ją po ręce. – No, no, przejedziemy się trochę – rzekł. O zachodzie słońca wjechali zza załomu zatoki do Cannes. – Czas się wziąć w garść – powiedział J.W. – Nie masz chyba ochoty zostać tutaj sama, co, mała kobietko? Więc może wrócisz ze mną do Paryża? Będziemy się zatrzymywali w malowniczych miasteczkach, urządzimy sobie wycieczkę. Bo tutaj jest za duże prawdopo-dobieństwo spotkania kogoś znajomego. Odeślę wóz sztabowy, wynajmiemy francuski auto-mobil. Lepiej nie ryzykować. – Dobrze, Nicea jest nieznośna. J.W. zawołał do szofera, by zawracał do Nicei. Odwiózł ją do hotelu i obiecał przyjechać po nią wpół do dziesiątej rano, więc niech się dobrze wyśpi. Poczuła się okropnie zawiedzio-na po jego odjeździe. Kazała sobie przysłać na górę filiżankę herbaty, jak się okazało zimnej i o smaku mydła, i poszła do łóżka. Leżała myśląc, że zachowuje się jak nędzna mała dziwka; ale za późno było się cofać. Nie mogła zasnąć, w całym ciele czuła nerwowe igiełki. Jeśli tak dalej pójdzie, będzie jutro wyglądała jak strach na wróble. Wstała i zaczęła przewracać w sakwojażu, aż znalazła aspirynę. Łyknąwszy parę pastylek wróciła do łóżka i leżała bez ruchu, ale przed oczami wciąż wyłaniały jej się i rozpływały w oparach półsnu jakieś twarze, a w uszach dźwięczały długie kadencje bezsensownych zdań. Z mgły wykwitała przed nią na przykład twarz Jerry’ego Burnhama, by po chwili przeobrazić się w twarz pana Rasmussena, Edgara Robbinsa, Paula Johnsona czy Freddiego Seargeanta. W końcu Ewelina wstała i dygocąc jęła się przechadzać po pokoju. Nieprędko wróciła do łóżka, ale jak zasnęła, to obudziło ją dopiero pukanie pokojówki, która przyszła oznajmić, że jakiś pan czeka na nią na dole. Kiedy Ewelina zeszła, J.W. spacerował tam i z powrotem w słońcu przed hotelem. Koło klombu pelargonii pod palmami stał długi włoski automobil o niskim podwoziu. Prawie się nie odzywając wypili kawę przy małym żelaznym stoliku na dworze. J.W. powiedział, że tra-fił mu się nędzny pokoik w jakimś hotelu o wyjątkowo podłej obsłudze. Gdy tylko Ewelina zniosła sakwojaż, ruszyli z szybkością sześćdziesięciu mil. Szofer pę-dził jak szalony w zawodzącym północnym wietrze, który się wzmagał w miarę podróży wzdłuż wybrzeża. Do Marsylii dojechali sztywni i oblepieni kurzem na późny lunch w restauracji rybnej na skraju starego portu. Ewelinie kręciło się w głowie od pędu, chłostania wiatru, tumanów kurzu i przemykających obok winnic, oliwek i skalistych szarych wzgórz przeplatanych widokami jakby wyciętych laubzegą skrawków łupkowoniebieskiego morza. – Wiesz co, J.W. – powiedziała. – Wojna była straszna, ale mimo wszystko wspaniale jest żyć w obecnych czasach. Nareszcie coś się dzieje. J.W. mruknął coś półgębkiem o wielkiej fali idealizmu i dalej zajadał bouillabaisse . Nie był dzisiaj zbyt rozmowny. – W Ameryce nie zostawiliby tych wszystkich ości w rybie – powiedział. – Jak sądzisz, co będzie z tymi terenami naftowymi? – spróbowała Ewelina jeszcze raz. – Żebym ja to wiedział – odrzekł. – No, czas w drogę, jeśli chcemy dojechać do tego mia-steczka przed nocą. Kazał szoferowi kupić dodatkowy pled, kiedy jedli lunch, i owinęli się nim szczelnie pod budą na tylnym siedzeniu auta. J.W. objął Ewelinę ramieniem, utykając brzegi pledu. – Będzie nam teraz jak u Pana Boga za piecem – powiedział. Zachichotali zgodnie. Mistral wzmógł się tak, że topole gięły się we dwoje na piaszczystej równinie, z której zaczęli się wspinać serpentynami do Les Baux . Walka z wiatrem zmniejszała szybkość automobilu i zapadł zmrok, nim wjechali do zrujnowanego miasteczka. Byli jedynymi gośćmi w hotelu, w którym panował nieznośny ziąb, bo oliwne sęki palące się na kominkach nie da-wały nic ciepła, tylko kłęby popielatego dymu buchające do pokoju, ilekroć podmuch wiatru wpadł do komina. Ale zjadłszy pyszny obiad z winem grzanym na korzeniach poczuli się znacznie lepiej. Przed powrotem do pokoju musieli wciągnąć palta. Wdrapując się po scho-dach J.W. pocałował ją za ucho i szepnął: – Ewelino, kochana mała kobietko, przy tobie czuję się znów jak chłopak. Kiedy J.W. zasnął, Ewelina długo leżała koło niego słuchając z otwartymi oczami, jak wiatr stuka okiennicą, wyje w załomach dachu, zawodzi nad gołą równiną w dole. Dom pach-niał suchym kurzem i przenikał zimnem. Ewelina nie mogła się w żaden sposób rozgrzać, mimo że tuliła się do J.W. ze wszystkich sił. W głowie wirowała jej ta sama skrzypiąca karu-zela twarzy, planów i strzępów rozmów, nie pozwalająca myśleć logicznie ani zapaść w sen. Rano, stwierdziwszy, że będzie się musiał myć w miednicy, J.W. skrzywił się i powiedział: – Mam nadzieję, że nie przeraża cię ten prymityw, moja mała kobietko. Na lunch pojechali do Nimes, zahaczając po drodze o Arles i Awinion, po czym wrócili na drugą stronę rzeki i późnym wieczorem dotarli do Lyonu. W hotelu kazali sobie podać kolację do numeru, wzięli gorącą kąpiel i znowu pili grzane wino. Kiedy garson zabrał tacę, Ewelina osunęła się J.W. na kolana i zaczęła go całować. Nieprędko pozwoliła mu zasnąć. Następnego dnia lał deszcz. Czekali parę godzin, aż ustanie. J.W. był zamyślony, próbo-wał telefonować do Paryża, ale nie dostał połączenia. Ewelina siedziała w żałosnym salonie hotelowym i czytała stare numery „L’lllustration” . Też chciała znaleźć się już jak najprę-dzej w Paryżu. W końcu zdecydowali się wyruszyć. Ulewa przeszła w kapuśniaczek, ale drogi były w bardzo złym stanie, tak że o zmroku do-jechali zaledwie do Nevers. J.W. dostał kataru i zaczął łykać chininę, żeby się uchronić przed przeziębieniem. W hotelu w Nevers wziął dwa sąsiednie pokoje ze wspólną łazienką i spali tej nocy w osobnych łóżkach. Przy kolacji Ewelina spróbowała go wciągnąć w rozmowę o konferencji, ale uciął sprawę krótko: – Po cóż mówić o sprawach zawodowych? Już niedługo do nich wracamy. Lepiej mów-my o sobie. W miarę zbliżania się do Paryża J.W. zaczął się robić coraz bardziej nerwowy. Z nosa mu się lało. W Fontainebleau zjedli wspaniały lunch, po czym J.W. wsiadł w pociąg, każąc szofe-rowi odwieźć Ewelinę na Rue de Bussy, a następnie dostarczyć jego bagaże do hotelu Crillon. Ewelina czuła się okropnie opuszczona jadąc sama przez przedmieścia Paryża. Przypomniała sobie swoje podniecenie, gdy przed paroma dniami wszyscy odprowadzali ją na Gare de Ly-ons, i zdecydowała, że jest okropnie nieszczęśliwa. Następnego dnia po południu wybrała się o zwykłej porze do hotelu Crillon. W przedpokoju apartamentu J.W. nie było nikogo prócz jego sekretarki, panny Williams, któ-ra zmierzyła ją takim zimnym złym wzrokiem, iż Ewelinie od razu przyszło do głowy, że mu-si coś wiedzieć. Oznajmiła, że pan Moorehouse jest bardzo przeziębiony, ma gorączkę i nikogo nie przyjmuje. – Wobec tego zostawię mu karteczkę – odrzekła Ewelina. – Nie, zadzwonię później. Nie sądzi pani, że tak będzie najlepiej? Panna Williams kiwnęła oschle głową. – Jak pani chce – powiedziała. Ewelina ociągała się z odejściem. – Widzi pani, wróciłam właśnie z urlopu. Wróciłam parę dni wcześniej, bo mam tyle do zwiedzenia w Paryżu. Ale pogoda zrobiła się taka okropna. Panna Williams zmarszczyła czoło w namyśle i postąpiła krok w jej stronę. – Taak. To bardzo nieszczęśliwy zbieg okoliczności, że pan Moorehouse akurat teraz się przeziębił, proszę pani. Mamy na warsztacie wiele ważnych spraw. Sytuacja na konferencji pokojowej zmienia się z minuty na minutę, trzeba nieustannie trzymać rękę na pulsie. Uwa-żamy, że to pod każdym względem szczególnie ważny moment. Fatalnie, że pan Moorehouse musiał się akurat położyć do łóżka. Bardzo jesteśmy tym wszyscy zmartwieni, a najbardziej on sam. – Ja także – odrzekła Ewelina. – Mam nadzieję, że mu się poprawi do jutra. – Doktor też robi nadzieję, ale mimo wszystko to bardzo nieszczęśliwy zbieg okoliczno-ści. Ewelina zawahała się, co powiedzieć. Nagle wpadła jej w oko mała złota gwiazdka na broszce panny Williams. Chciała jakoś odzyskać jej przychylność. – Och, nie wiedziałam, że pani straciła kogoś bliskiego – powiedziała. Twarz panny Williams ścięła się jeszcze większym chłodem. Ewelina odniosła wrażenie, że nie wie, co odpowiedzieć. – Ttak, miałam brata w marynarce – wykrztusiła i wróciwszy za biurko, jęła bardzo szyb-ko stukać na maszynie. Ewelina stała chwilę bez ruchu patrząc na migające po klawiszach palce panny Williams. Potem powiedziała słabym głosem: „Tak mi przykro” – odwróciła się i wyszła. Kiedy wróciła Eleonora z kufrem pełnym starego włoskiego adamaszku, J.W. był już z powrotem na nogach. Ewelinie wydało się, że w stosunku Eleonory do niej pojawiła się nutka wzmożonego sarkazmu, jakiej przedtem nie było. Kiedy Ewelina wpadła na herbatę do hotelu Criłlon, panna Williams ledwo się do niej odzywała, wychodziła natomiast z siebie, by okazać uprzejmość Eleonorze. Nawet lokaj Morton zdawał się robić to samo rozróżnienie. J.W. ściskał jej niekiedy ukradkiem dłoń, ale nigdy nie udało im się wyjść nigdzie sam na sam. Ewelina zaczęła się nawet zastanawiać, czyby nie wrócić do Ameryki, ale myśl o zagrzebaniu się znowu w Santa Fe lub o powrocie do życia, jakie prowadziła w Nowym Jorku, napawała ją obrzydzeniem. Codziennie pisała do J.W. długie rozpaczliwe liściki o tym, jak jest nieszczęśliwa, ale nigdy nie wspominał o nich ani słowem, gdy się spotykali. Wresz-cie spytała go kiedyś, czemu jej nigdy nie odpisze, na co spiesznie odparł: „Ja nigdy nie piszę prywatnych listów” – i zmienił temat. W końcu kwietnia pojawił się w Paryżu Don Stevens. Był po cywilnemu, zrezygnował z pracy w drużynach odbudowy. Poprosił Ewelinę, żeby go przytuliła na jakiś czas, bo jest zupełnie spłukany. Ewelina bała się trochę konsjerżki i co sobie pomyślą Eleonora i J.W., jeśli się dowiedzą, ale była taka załamana i rozgoryczona, że machnęła na wszystko ręką i powiedziała, dobrze, przytuli go pod warunkiem, że się nie będzie przyznawał, gdzie miesz-ka. Don drwił okropnie z jej burżuazyjnych przesądów dowodząc, że tym podobne względy nie będą się liczyły po rewolucji, a pierwsza próba sił nadchodzi właśnie pierwszego maja. Dawał jej do czytania „L’Humanite” i zabrał ją na Rue du Croissant do małej restauracyjki, w której zamordowano Jauresa . Pewnego dnia przyszedł do biura wysoki młody mężczyzna o pociągłej twarzy, w nieznanym Ewelinie uniformie. Okazało się, że to Freddie Seargeant, który dostał się do Pomocy dla Bliskiego Wschodu i jest okropnie przejęty, bo jedzie do Konstantynopola. Ewe-lina przyjęła go z otwartymi ramionami, ale po spędzonym w jego towarzystwie popołudniu stwierdziła, że dawne dyskusje o teatrze, dekoracjach, stylach, kolorach i formie niewiele ją już obchodzą. Freddie był w siódmym niebie, że jest w Paryżu, entuzjazmował się małymi dziećmi puszczającymi łódki na stawie w Ogrodzie Tuileryjskim i kaskami Garde Republica-ine czyniącej honory belgijskiej parze królewskiej, którą widział przejeżdżającą akurat Rue de Rivoli. Ewelinę podkusiło, żeby mu wsadzić szpileczkę, i przypomniała jego pogróżki zade-klarowania się jako oponent moralny. Freddie jął się gęsto tłumaczyć, że sam nie wie, kiedy jeden z przyjaciół zadekował go w służbie pomocniczej, a w ogóle polityką specjalnie się nie interesuje i nim zdążył coś w tej sprawie zrobić, wojna się skończyła i został zdemobilizowa-ny. Chcieli wyciągnąć z sobą na kolację Eleonorę, lecz okazało się, że ma tajemniczy bankiet z J.W. i jakimiś szyszkami z Quai d’Orsay i nie może. Wobec tego Ewelina poszła z Freddiem do Opera Comique na „Peleasa” , ale ledwo wysiedziała do końca i o mało go nie spoliczkowała ujrzawszy podczas finału, że płacze. Jedząc potem lody pomarańczowe w Cafe Neapolitain zgorszyła go okropnie stwierdzeniem, że Debussy już dawno się przeżył. Odwiózł ją w ponurym milczeniu taksówką i dopiero w ostatniej chwili, dojeżdżając do do-mu, Ewelina się zreflektowała i zrobiła dla niego miła. Obiecała wybrać się z nim w niedzielę do Chartres. Było jeszcze ciemno, gdy Freddie się zjawił w niedzielę rano. Wyszli sennie na kawę do staruszki, która prowadziła bufet w bramie naprzeciwko. Do pociągu mieli jeszcze godzinę, więc Freddie zaproponował, żeby wstąpić po Eleonorę. Tak liczył, że się wybiorą do Chartres całą trójką jak za dawnych dobrych czasów, powiedział; smutno mu się robi na myśl, że życie ich tak od siebie odsunęło. Wsiedli w taksówkę i pojechali na Quai de la Tournelle. Główną trudność stanowiło dostanie się do domu, bo drzwi od ulicy były zamknięte, a dom nie miał konsjerżki. Freddie dzwonił i dzwonił, aż mieszkający pod Eleonorą Francuz wy-szedł wściekły w szlafroku i wpuścił ich. Zaczęli się dobijać do mieszkania Eleonory, przy czym Freddie pokrzykiwał przez drzwi: – Wyskakuj z łóżka, Eleonoro Stoddard, jedziesz z nami do Chartres! Po jakimś czasie w uchylonych drzwiach ukazała się chłodna blada opanowana twarz Eleonory i skrawek jej oszałamiającego niebieskiego negliżu. – Eleonoro, mamy pół godziny na złapanie pociągu do Chartres. Taksówka czeka na dole i jak nie pojedziesz, będziesz tego żałowała do końca życia, a my z tobą. – Ależ jestem nie ubrana. Jeszcze tak wcześnie. – Wyglądasz czarująco, możesz jechać tak, jak stoisz. – Freddie wpakował się przez uchylone drzwi i wziął ją w objęcia. – Musisz z nami pojechać, Eleonoro. Wyjeżdżam jutro wieczorem na Bliski Wschód. Ewelina postąpiła za nimi w stronę salonu. Mijając nie domknięte drzwi sypialni rzuciła okiem i znalazła się twarzą w twarz z J.W., który siedział wyprostowany jak struna w łóżku, w piżamie w szafirowe pasy. Jego błękitne oczy patrzyły poprzez nią, jakby jej nie widziały. Pod wpływem impulsu Ewelina zamknęła drzwi. Zauważyła to Eleonora. – Dziękuję ci, kochanie – powiedziała chłodno. – Taki tam bałagan. – Och, jedź z nami, Eleonoro – jęczał Freddie błagalnie. – Nie zapomniałaś chyba daw-nych czasów tak jak ta nieczuła Hannah – dorzucił wskazując na Ewelinę. – Pozwól mi chwilę pomyśleć – odparła Eleonora stukając się spiczastym białym palcem w brodę. – Powiem wam, co zrobimy, kochani. Wy dwoje jedźcie tym rozklekotanym pocią-giem, skoro jesteście gotowi, a ja jak tylko się ubiorę, pobiegnę zadzwonić do J.W. do Crillo-nu i może przyjedziemy autem. Wrócilibyśmy razem. Co wy na to? – To byłoby cudownie, kochanie – powiedziała Ewelina słodkobrzmiącym głosem. – Wspaniale, Eleonoro, och, od razu wiedziałam, że przyjedziecie. No, na nas czas. Jeśli się rozminiemy, to będziemy na was czekać o dwunastej przed katedrą, dobrze? Schodziła po schodach jak we śnie. Przez całą drogę do Chartres Freddie robił jej gorzkie wymówki, że jest nieprzytomna i nie ma serca dla starych przyjaciół. Nim dojechali do Char-tres, zaczęło lać. Spędzili ponury dzień. Witraże w katedrze, wyjęte dla zabezpieczenia na czas wojny, nie zostały jeszcze wprawione z powrotem. Wysocy dwunastowieczni święci wyglądali mokro i oślizgło w zacinającym deszczyku. Freddie powiedział, że warto było przyjechać dla samego zobaczenia obstawionej świecami czarnej Marii Panny w krypcie, ale Ewelina nie podzielała jego zdania. Eleonora i J.W. oczywiście się nie pokazali. – Zrozumiałe, na taki deszcz – powiedział Freddie. Ewelina niemal z ulgą stwierdziła, że zaczyna być przeziębiona i musi się jak najszybciej położyć do łóżka. Freddie odwiózł ją taksówką pod dom, ale na górę nie pozwoliła mu wejść w obawie, że zastanie Dona. Don rzeczywiście był na górze i okazał jej dużo serca, opatulił ją w łóżku i zrobił jej gorącej lemoniady z koniakiem. Miał pełne kieszenie pieniędzy, bo wła-śnie udało mu się sprzedać jakieś artykuły i został zaangażowany na korespondenta londyń-skiego „Daily Heralda” w Wiedniu. Szykował się do wyjazdu zaraz po pierwszym maja, „chyba że się wszystko zawali”, powiedział znacząco. Wyniósł się jeszcze tego wieczora do hotelu dziękując jej za przytulenie go w imię starej przyjaźni, skoro go już nie kocha. W mieszkaniu zrobiło się pusto po jego wyjściu. Ewelina niemal żałowała, że go puściła. Le-żała w łóżku nieszczęśliwa i rozgorączkowana, aż w końcu zasnęła z uczuciem strachu, osa-motnienia i niemocy. Pierwszego maja rano przyszedł Paul Johnson, zanim zdążyła wstać. Był po cywilnemu, włosy miał jakby jaśniejsze i wydawał się w ogóle młodszy, szczuplejszy, milszy i przystojniejszy. Powiedział, że Don Stevens tak go nastraszył nadchodzącymi wydarzenia-mi, strajkiem powszechnym i w ogóle, że przyszedł jej dotrzymać towarzystwa, jeśli Ewelina nie ma nic przeciwko temu. – Uważałem, że lepiej nie pokazywać się w mundurze, więc pożyczyłem garnitur od ko-legi – wyjaśnił. – Ja też chyba dzisiaj zastrajkuję – powiedziała Ewelina. – Mam już tak dosyć Czerwone-go Krzyża, że mogłabym usiąść i płakać. – Jejku, to cudownie, Ewelino. Może wyjdziemy obejrzeć tę ruchawkę? Nie będę się nic bał z tobą. Rozumiesz, będę miał spokojną głowę wiedząc, gdzie jesteś. Zuch dziewczyna z ciebie, Ewelino. – Do twarzy ci w tym ubraniu, Paul. Nie widziałam cię nigdy po cywilnemu. Paul się zaczerwienił i schował niepewnie ręce do kieszeni. – Mój Boże, jak ja bym chciał już być naprawdę w cywilu, mimo że to oznacza powrót do pracy. Nic a nic nie korzystam z tych wykładów na Sorbonie, bo wszyscy są tacy podekscy-towani! Mam już po czubek głowy słuchania, jacy z tych Boszów dranie, a ci francuscy pro-fesorowie ani rusz nie potrafią mówić o niczym innym. – Na razie wyjdź poczytać sobie jakąś książkę, żebym mogła wstać. Nie zauważyłeś, czy ta staruszka z przeciwka ma już gotową kawę? – I owszem, ma! – krzyknął Paul z salonu, do którego się schronił, gdy tylko Ewelina wy-tknęła czubek nogi spod kołdry. – Mam iść i przynieść? – Bądź taki dobry. Mam w domu brioszki i masło. Weź tę emaliowaną bańkę na mleko z kuchni. Przejrzała się w lustrze, nim zaczęła się ubierać. Miała sińce pod oczami i pierwsze ślady kurzych łapek. Myśl o starości zmroziła ją bardziej niż wilgoć paryskiego pokoju. Wydała jej się tak namacalna, że wybuchnęła płaczem. Z lustra patrzyła na nią gorzka brudna od łez twarz starej wiedźmy. Wcisnęła wierzchy dłoni z całej siły w oczy. – Och, jakież ja prowadzę idiotyczne życie – szepnęła półgłosem. Wrócił Paul. Słyszała, jak niepewnie spaceruje po salonie. – Zapomniałem ci powiedzieć. Don mówi, że Anatol France ma maszerować z mutiles de la guerre ... Cafe au lait czeka, jak tylko będziesz gotowa. – Chwileczkę – zawołała znad miednicy, w której spryskiwała twarz zimną wodą. – Ile ty masz lat, Paul? – spytała wychodząc z sypialni, wyelegantowana, uśmiechnięta i świadoma, że wygląda ślicznie.. – Jestem wolny, biały i mam skończone dwadzieścia jeden lat. Może wypijemy tę kawę, nim ostygnie? – Nie wyglądasz na tyle. - Ale swój rozum mam – odparł czerwieniąc się jak rak. – Jestem od ciebie o pięć lat starsza – powiedziała Ewelina. – Och, jak ja się nie chcę ze-starzeć! – Pięć lat to nic nie jest – bąknął Paul. Ze zdenerwowania wylał solidny chlust kawy na nogawkę spodni. – O, diabli, co za osioł ze mnie – prychnął. - Wyczyszczę ci to zaraz – zawołała Ewelina wybiegając po ręcznik. Kazała mu usiąść na krześle i klęknąwszy przed nim, zaczęła mu trzeć ręcznikiem we-wnętrzną stronę uda. Siedział sztywny, czerwony jak burak, z zaciśniętymi wargami. Pode-rwał się z krzesła, nim skończyła. – No, to chodźmy zobaczyć, co się właściwie dzieje. Szkoda, że tak kiepsko się w tym wszystkim orientuję. – Mógłbyś przynajmniej podziękować – powiedziała Ewelina podnosząc na niego wzrok. – Wielkie dzięki, Ewelino. To bardzo ładnie z twojej strony. Miasto wyglądało jak w niedzielę. Tylko niektóre sklepy na bocznych ulicach były otwar-te, ale i one miały do połowy spuszczone żaluzje. Dzień był szary, idąc bulwarem Saint-Germain mijali grupki przechadzających się ludzi w odświętnych ubraniach. Przedsmak wi-szącego w powietrzu napięcia poczuli dopiero, gdy ze stukotem kopyt minął ich szwadron Garde Republicaine w lśniących kaskach z kitami trójkolorowych piór. Po drugiej stronie Sekwany było więcej ludzi, stały grupki żandarmów. Na skrzyżowaniu kilku ulic zobaczyli gromadę starych robotników w drelichach, z czerwoną flagą i wielkim napisem: L’UNION DES TRAVAILLEURS FERA LA PAIX DU MONDE . Ruszył na nich kordon Gwardii Republikańskiej z wyciągniętymi szablami i błyskami słońca na ka-skach. Starzy robotnicy rzucili się do ucieczki lub rozpłaszczyli w sieniach. Na wielkich bulwarach stały wokół ustawionych w kozły karabinów kompanie poilus w hełmach i wyszmelcowanych błękitnych mundurach. Przesuwające się fale ludzkie wznosi-ły na ich cześć okrzyki, wszyscy wydawali się pogodni i życzliwi. Ewelina i Paul byli już zmęczeni. Łazili tak od rana, powoli tracili nadzieję, że gdzieś dostaną lunch. Na domiar złe-go zaczynało padać. Mijając Giełdę wpadli na Dona Stevensa, który wychodził z urzędu tele-graficznego. Był zmęczony i zły, od piątej włóczył się po mieście. – Jeśli mają być zamieszki, to czemu, u licha, nie mogą się zacząć, póki jest jeszcze czas na depesze prasowe? No, ale widziałem przynajmniej Anatola France’a w pochodzie zaata-kowanym przez policję na Place d’Alma. Wykroiłaby się z tego niezła historia, żeby nie ta przeklęta cenzura. W Niemczech sytuacja jest bardzo poważna, myślę, że powinno do czegoś dojść. – A tutaj w Paryżu nie dojdzie do niczego, Don? – spytał Paul. – Ba, żebym ja wiedział! Jakieś szczeniaki rozebrały kratki wokół drzew i obrzuciły nimi gliny na Avenue Magenta. Burnham powiedział mi przed chwilą w urzędzie telegraficznym, że na Place de la Bastille ustawiono barykady, ale niech mnie diabli, jeśli tam pojadę, dopóki czegoś nie przegryzę. Zresztą nie wierzę w to i w ogóle ledwo trzymam się na nogach. Ale co wy, burżuje, robicie w taki dzień na ulicy? – Nie strzelajcie, towarzyszu – zawołał Paul podnosząc ręce do góry. – Poczekajcie z tym, aż coś zjemy – zaśmiała się Ewelina i pomyślała, o ile sympatycz-niejszy jest Paul od Dona. Długo błądzili w zacinającym deszczyku po bocznych ulicach, aż wreszcie natrafili na małą restauracyjkę, z której dochodziły głosy i zapach jedzenia. Dali nura pod na pół opusz-czoną żaluzją. W środku było ciemno i tłoczno od robociarzy i szoferów taksówek. Wcisnęli się za róg marmurowego stołu, na którym dwóch starszych mężczyzn grało w szachy. Noga Eweliny dotknęła nogi Paula. Ewelina jej nie cofnęła, ale Paul zrobił się cały czerwony na twarzy i odsunął się po chwili z krzesłem. – Przepraszam – bąknął. Wzięli wszyscy wątróbkę z cebulką i Don wdał się swoją złą, lecz płynną francuszczyzną w rozmowę z szachistami. Byli oni zdania, że dzisiejsza młodzież jest do niczego. Za daw-nych lat, kiedy młodzi wychodzili na ulice, to wyrywali brukowce z jezdni, a żandarmów ściągali za nogi z koni. A dzisiaj miał być strajk powszechny i co? Nic, kilku uliczników ci-snęło parę kamieni i zbiło szybę w kawiarni. Nie w ten sposób broni się wolności i godności klasy robotniczej. Mężczyźni wrócili do swoich szachów. Don postawił im butelkę wina. Ewelina, wygodnie oparta, słuchała jednym uchem, zastanawiając się jednocześnie, czyby nie wpaść po południu do J.W. Nie widziała ani jego, ani Eleonory od owego niedzielnego ranka, ale co to szkodzi. Pomyślała, czy Paul by się z nią ożenił i jakby to było mieć z nim gromadę dzieci o takim samym szczeniakowatym rozwichrzonym wyglądzie jak on. Dobrze było tak siedzieć w tej ciemnej restauracyjce pachnącej jadłem, winem i „Caporal ordinaire”, słuchając, jak Don wykłada Paulowi kanony rewolucji. – Po powrocie do kraju powłóczę się chyba trochę – powiedział w końcu Paul. – Będę się najmował do żniw i tym podobnych prac, żeby się trochę rozeznać w tych sprawach. Bo jak dotąd, to wiem tyle, co usłyszę od ludzi. Zjedli i siedzieli nad lampkami wina, gdy usłyszeli amerykańskie głosy. Byli to dwaj żandarmi, którzy wstąpili napić się czegoś przy cynkowym barze. – Nie rozmawiajcie po angielsku – szepnął Paul. Siedzieli sztywno starając się upodobnić do Francuzów, dopóki dwa uniformy khaki nie zniknęły z powrotem na ulicy. – Uff, ale miałem pietra – odezwał się Paul. – Zaaresztowaliby mnie jak nic, gdyby mnie capnęli bez munduru. Pojechałbym na Rue Saint Anne i adiu Fruziu. – Mój biedny chłopiec, rozstrzelaliby cię o świcie – powiedziała Ewelina. – Biegnij do domu przebrać się. Ja jeszcze wpadnę na chwilę do Czerwonego Krzyża. Don doszedł z nią do Rue de Rivoli. Paul skręcił kłusem w jedną z ulic, żeby znaleźć się jak najprędzej w domu i przebrać w mundur. – Bardzo miły chłopiec z tego Paula Johnsona. Skąd tyś go wytrzasnął, Don? – zapytała Ewelina od niechcenia. - Ee, dość naiwny. Niewypierzony szczeniak, ale poza tym nie można mu nic zarzucić. Poznałem go, kiedy służył w kolumnie transportowej stojącej obok nas nad Marną. Potem zadekował się w Służbie Kurierskiej, a teraz studiuje na Sorbonie. I jak Boga kocham, przyda mu się to, nie ma ani krzty uświadomienia społecznego. Ten chłopak do dziś dnia wierzy w bociana. – Zdaje się, że pochodzi z tych samych stron co ty, a w każdym razie z tej samej części Ameryki. – Tak, jego papcio ma elewator zbożowy w jakiejś zakazanej dziurze. Petit bourgeois, takie męty. Ale mimo wszystko niezły z niego chłopak. Szkoda tylko, że nie zna Marksa ani nic, co by utwierdziło jego poglądy. – Don zrobił do niej minę. – To samo dotyczy ciebie, Ewelino, tylko że na tobie już dawno położyłem krzyżyk. Jesteś dekoracyjna, i owszem, ale bezużyteczna. Zatrzymali się rozmawiając pod arkadami na rogu. – Och, Don, te twoje poglądy są nieznośne – zaczęła, ale jej przerwał: – Do zobaczenia, bo nadjeżdża mój autobus. Nie powinienem jeździć autobusami, kiedy jest strajk, ale to piekielny kawał drogi na piechotę do Bastylii. – Posłał jej całusa. – Nie sierdź się już na mnie. Ewelina pomachała mu ręką. – Baw się dobrze w Wiedniu, Don. Wskoczył na pomost przelatującego z hukiem autobusu. Ewelina zobaczyła jeszcze, jak konduktorka próbuje go bezskutecznie wypchnąć, bo autobus był przeładowany. Poszła do biura z taką miną, jakby urzędowała przez cały dzień. Na krótko przed szóstą ruszyła spacerkiem do hotelu Crillon. Na górze u J.W. wszystko było jak zwykle. Chłodna płowowłosa panna Williams siedziała za swoim biurkiem; Morton roznosił dyskretnie herbatę i ptifurki; J.W., pogrążony w rozmowie z jakimś dostojnikiem w żakiecie, stał we framudze okna na pół ukryty za ciężką draperią koloru szampana; Eleonora, w perłowoszarej popołu-dniowej sukni, którą Ewelina widziała po raz pierwszy, szczebiotała przed kominkiem z trzema młodymi sztabowcami. Ewelina wypiła filiżankę herbaty, zamieniła z Eleonorą parę słów, po czym powiedziała, że jest umówiona, i wyszła. W przedpokoju napotkała wzrok panny Williams, więc zatrzymała się na chwilę. – A pani jak zwykle zajęta? – zapytała. - Całe szczęście, że mam zajęcie – odparła panna Williams. – To jedno chroni człowieka od głupstw. W Paryżu ludzie trwonią za dużo czasu, jak na mój gust. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że może istnieć miejsce, gdzie ludzie siedzą i zbijają bąki przez większą część dnia. – Tak, Francuzi cenią sobie nade wszystko swobodę. – Swoboda to dobra rzecz, jeśli człowiek wie, co z nią zrobić. Ale takie życie towarzyskie to zwykłe marnotrawstwo czasu. Ludzie przychodzą na lunch i zostają na resztę popołudnia. Doprowadza to do bardzo przykrych sytuacji, często nie wiadomo, co robić. – Panna Wil-liams posłała Ewelinie surowe spojrzenie. – Pani też pewno nie ma teraz wiele do roboty w Czerwonym Krzyżu, prawda? Ewelina uśmiechnęła się słodko. – Nie, my też żyjemy głównie myślą o rozerwaniu się, tak jak Francuzi. Nie bardzo wiedząc, co ze sobą począć, minęła wielkie asfaltowe połacie Placu Zgody i skręciła w Pola Elizejskie, na których właśnie kwitły kasztany. Strajk powszechny rozcho-dził się chyba po kościach, bo na ulicach zaczęły się pokazywać taksówki. Usiadła na ławce, lecz zaraz przysiadło się do niej trupioblade indywiduum w anglezie, próbując nawiązać roz-mowę. Wstała i ruszyła szybkim krokiem, ale przy Rond-Point musiała się zatrzymać i poczekać, aż przejedzie oddział francuskiej artylerii konnej z dwiema siedemdziesiątkami piątkami. Osobnik o wyglądzie trupa dogonił ją; zwracając się do niej wyciągnął dłoń i uchylił kapelusza, jakby był starym znajomym. Ewelina żachnęła się: „Och, to nieznośne!” – i wsiadła do stojącego przy chodniku fiakra. Przez chwilę myślała, że wsiądzie za nią, ale tylko stał przyglądając się spod oka, jak dorożka rusza w ślad za działami, jakby należała do oddziału. Znalazłszy się w domu zrobiła sobie na gazowym palniku kakao i położyła się do łóżka, sama jedna z książką. Kiedy następnego dnia wróciła wieczorem do domu, zastała czekającego Paula w nowiutkim uniformie i z wypucowanymi na glanc sękatymi buciorami. – Wyglądasz, Paul, jakbyś wyszedł prosto z pralni. – Mam kolegę sierżanta w magazynach kwatermistrzostwa. Wyfasował mi nowe sorty. – Wyglądasz nad wszelki podziw. – To ty wyglądasz nad podziw pięknie, Ewelino. Poszli na bulwary do Noela Petersa, gdzie zjedli obiad przy posuwistych dźwiękach skrzypiec, pośród pompejańskich kolumn i wyściełanych łososiowym pluszem mebli. Paul miał w kieszeni miesięczny żołd i diety, które dostawał zamiast racji, więc czuł się bogaczem. Rozmawiali o tym, co będą robić po powrocie do Stanów. Paul powiedział, że ojciec chce go oddać na praktykę do maklera zbożowego w Minneapolis, ale on postanowił spróbować szczęścia w Nowym Jorku. Uważał, że młody człowiek powinien spróbować różnych zajęć, żeby się przekonać na własnej skórze, do czego ma dryg, zanim sobie wybierze zawód. Ewe-lina odrzekła, że jeśli o nią chodzi, to sama nie wie, co chce robić w życiu. Ale wie przynajm-niej jedno: nie chce robić nic z rzeczy, które robiła dotychczas. Więc może zostanie w Paryżu. – Z początku nie bardzo mi się podobało w Paryżu – powiedział Paul. – Dopiero teraz, jak chodzę wszędzie z tobą, zaczęło mi się podobać. Ewelinę ogarnął duch przekory. – Nie wydaje mi się, żebyś mnie zbytnio lubił, Paul. Nigdy mi tego nie okazujesz. – Ależ, Ewelino, wiesz tyle różnych rzeczy, byłaś w tylu różnych miejscach. To bardzo ładnie z twojej strony, że chcesz się ze mną w ogóle zadawać. Naprawdę, nigdy ci tego nie zapomnę. – Czy ty nie potrafisz być inny? – wybuchnęła Ewelina ze złością. – Nie cierpię pokory! Pochylili się w milczeniu nad jedzeniem. Jedli szparagi z tartym serem. Paul wypił parę łyków wina, zanim podniósł na nią pełen niemej boleści wzrok, którego nie znosiła. – Mam się dzisiaj ochotę zabawić – odezwała się po jakimś czasie. – Byłam taka nie-szczęśliwa przez cały dzień, Paul. Opowiem ci to kiedyś. Znasz uczucie, kiedy wszystko, czego człowiek pragnął, zaczyna się nagle rozsypywać w palcach? – Więc dobrze – wykrzyknął Paul uderzając pięścią w stół – zabawimy się dziś na całego, Ewelino! Pili kawę, gdy orkiestra zaczęła grać polkę i zachęcani okrzykami skrzypka: „Polka, po-lka!” – goście jęli się puszczać w tany. Aż miło było popatrzeć, jak pary nie pierwszej młodo-ści obiadowiczów wywijają pod rozpromienionym wzrokiem zażywnego maitre d’hotela, który zdawał się nie posiadać ze szczęścia, że nareszcie la gaiete powraca do cud Parii. Paul i Ewelina, rozochoceni, też zaczęli tańczyć. Paul tańczył niezdarnie, ale mimo to Eweli-na poczuła się jakoś pewniej w jego ramionach, wyzwolona od przerażającego uczucia pustki, które jej nie opuszczało. Kiedy polka na chwilę przycichła, Paul zapłacił słony rachunek i wyszli pod ramię, przytuleni do siebie jak wszyscy paryscy kochankowie, na bulwary pach-nące w ten majowy wieczór winem, gorącymi bułeczkami i poziomkami. Szli z lekkimi gło-wami i Ewelina się uśmiechała. – Zabawimy się dziś na całego – od czasu do czasu powtarzał szeptem Paul, jakby dla dodania sobie odwagi. – Przyszło mi do głowy, co by sobie pomyśleli moi przyjaciele, gdyby mnie spotkali spa-cerującą po bulwarach pod rękę z pijanym żołnierzem – powiedziała Ewelina. – Nie jestem pijany, słowo honoru – odrzekł Paul. – Mogę wypić znacznie więcej, niż myślisz. I nie będę już długo żołnierzem, jeśli tylko ten traktat pokojowy dojdzie do skutku. – Och, nie dbam o to – oświadczyła Ewelina. – Nie dbam o to, co będzie. Usłyszeli muzykę w mijanej kawiarni i zobaczyli cienie tańczących w oknach na piętrze. – Wejdźmy tu – powiedziała Ewelina. Weszli przez kawiarnię na piętro, do długiej pełnej luster sali tanecznej. Ewelina oświad-czyła, że chce się napić reńskiego. Długo studiowali kartę, aż w końcu patrząc filuternie na Paula, Ewelina zaproponowała Liebfraumilch . Paul się zaczerwienił. – Chciałbym mieć taką liebe Frau – powiedział. – I pewnie masz... w każdym porcie inną – odparła Ewelina. Potrząsnął głową. Ale w następnym tańcu przytulił ją mocno do siebie. Jakoś nie był już taki niezdarny jak przedtem. – Taka się czuję samotna w ostatnich czasach – powiedziała, gdy usiedli. – Ty samotna? Przecież szaleje za tobą cała konferencja pokojowa z Amerykańskimi Si-łami Ekspedycyjnymi na dokładkę. Don mówił, że jesteś niebezpieczną kobietą. Wzruszyła ramionami. – Kiedyż to Don doszedł do takiego wniosku? Ty możesz też być niebezpieczny, Paul. W następnym tańcu przytuliła się do niego policzkiem. Gdy muzyka przestała grać, zrobił taki ruch, jakby ją chciał pocałować; ale nie pocałował. – To jest najcudowniejszy wieczór w moim życiu – powiedział. – Szkoda, że nie jestem mężczyzną, z jakim naprawdę chciałabyś się pokazywać. – Możesz nim bardzo łatwo zostać, Paul. Robisz wielkie postępy... Ale serio, zachowuje-my się niemądrze. Nie uznaję wywracania oczami ani salonowych flirtów. Marzy mi się chy-ba gwiazdka z nieba. A może chcę po prostu wyjść za mąż i mieć dzieci. Paul był zakłopotany. Siedzieli przyglądając się w milczeniu tańczącym. Ewelina zoba-czyła, jak młody żołnierz francuski pochyla się i całuje w usta drobną dziewczynę, z którą tańczył; zwarci w pocałunku, płynęli dalej. Ewelinie zrobiło się żal, że to nie ona jest tą dziewczyną. – Napijmy się jeszcze trochę wina – powiedziała do Paula. – Nie myślisz, że już dość? A, pal to licho! Jak się bawić, to się bawić. Wsiadając do taksówki, Paul był pod dobrą datą. Śmiał się, ściskał ją. Znalazłszy się w mrocznym wnętrzu taksówki, zaczęli się od razu całować. Ewelina odsunęła go na moment. – Może lepiej pojedziemy do ciebie zamiast do mnie – powiedziała. – Boję się konsjerżki. – Dobrze, tylko że u mnie taka ciasnota – odparł Paul z chichotem. – Ale mnie ma o to głowa boleć? Koń ma wielką głowę, niech się martwi. Prześlizgnęli się pod taksującym spojrzeniem zgorzkniałego starucha pełniącego funkcje portiera w hotelu Paula i wdrapali się chwiejnie po długich zimnych kręconych schodach do małego pokoiku od podwórza. – Życie jest piękne, tylko nie można się dawać – powiedział Paul z szerokim gestem, za-mknąwszy uprzednio drzwi na klucz i na zasuwkę. Zaczęło znowu padać, deszcz szumiał jak wodospad na szklanym dachu w studni po-dwórka. Paul cisnął czapkę i kurtkę w kąt pokoju i podszedł do niej z błyszczącymi oczyma. W łóżku zasnął natychmiast z głową na jej ramieniu. Ewelina wysunęła się, żeby zgasić świa-tło i otworzyć okno, po czym wtuliła się drżąca w jego ciepłe ciało, bezwładne jak ciało dziecka. Na dworze deszcz bębnił o szklany dach w dole. Gdzieś w budynku zamknięty był szczeniak, który bez przerwy skomlał i ujadał rozpaczliwie. Ewelina nie mogła zasnąć. W piersi skomlało jej coś jak ten uwięziony szczeniak. Za oknem coraz wyraźniej majaczył na tle blednącego szafiru nieba szczyt jakiegoś dachu ze smukłymi kominami. W końcu za-snęła. Następny dzień spędzili razem. Ewelina zadzwoniła zwykłym trybem do Czerwonego Krzyża, że jest niedysponowana, a Paul w ogóle zapomniał o Sorbonie. Całe rano przesiedzie-li w nikłym słoneczku w jakiejś kafejce koło Madeleine, snując plany na przyszłość. Postarają się o odkomenderowanie do kraju, jak tylko to będzie możliwe, znajdą sobie zajęcie w Nowym Jorku i pobiorą się. Paul będzie w wolnych chwilach studiował inżynierię. W New Jersey jest firma handlu ziarnem i paszą, w której będzie mógł dostać pracę, bo to przyjaciele jego ojca. Ewelina rozkręci na nowo firmę dekoratorską. Paul był szczęśliwy i ufny, wyzbył się zupełnie skruszonego sposobu bycia. Ewelina powtarzała sobie, że jest w nim materiał na męża, że go kocha i wyprowadzi go na ludzi. Przez resztę maja chodzili obydwoje od rana do wieczora lekko nieprzytomni. W ciągu paru pierwszych dni wydali wszystkie pieniądze i do końca miesiąca musieli się stołować przy table d’hote w pełnych studentów, robotników i drobnych urzędników jadłodajniach, gdzie się kupowało książeczki bonów po dwa, dwa i pół franka za posiłek. Pewnej czerwcowej niedzieli pojechali do Saint-Germain i poszli na spacer do lasu. Ewe-linę chwytały co chwilę mdłości i zawroty głowy i musiała kilka razy odpoczywać na trawie. Paul był szary z niepokoju. W końcu doszli do małej osady nad Sekwaną. Popołudniowe słońce kładło się zielonymi i lila pasami na płynącej szybko wodzie, rzeka występowała z niskich brzegów, wzdłuż których ciągnęły się dwoma rzędami niebosiężne topole. Przeje-chali na drugą stronę małym promem obsługiwanym przez starego przewoźnika, którego Ewelina ochrzciła Ojcem Charonem. W połowie rzeki powiedziała do Paula: – Czy wiesz, co mi jest, Paul? Będę miała dziecko. Paul wypuścił ze świstem powietrze. – No, tego nie planowałem. Co, świnia jestem, że się z tobą dotąd nie ożeniłem. Ale nic, pobierzemy się natychmiast. Muszę się tylko dowiedzieć, co trzeba zrobić, żeby dostać z dowództwa pozwolenie na ślub. Jakoś się to wszystko ułoży, Ewelino, ale rany, to zupełnie zmienia moje plany. Wysiedli na drugim brzegu i ruszyli przez Conflans w stronę stacji, żeby złapać pociąg do Paryża. Paul miał strapioną minę. – Nie uważasz, że moje plany to też zmienia? – zapytała Ewelina oschle. – To jest wy-prawa w beczce przez Niagarę, jeśli chcesz wiedzieć. – Ewelino – powiedział Paul poważnym tonem, ze łzami w oczach – jakże ja ci to kiedy-kolwiek wynagrodzę? Wierz mi, zrobię wszystko, co w mojej mocy. Na peron wpadł z gwizdem i łoskotem pociąg, ale oni byli tak pochłonięci swoimi my-ślami, że ledwo go zauważyli. Wsiedli do przedziału trzeciej klasy i siedzieli sztywno naprze-ciwko siebie, dotykając się kolanami. Patrzyli w okno, nie widząc przesuwających się przed-mieść Paryża i nie odzywając się słowem. W końcu Ewelina wykrztusiła przez ściśnięte gar-dło: – Chcę donosić tego malucha, Paul. Musimy przejść przez wszystko w życiu. Paul pokiwał głową. Potem jego twarz zniknęła jej z oczu. Pociąg wpadł w tunel. KRONIKA XXXIV ŚWIAT CIERPI NA BRAK PLATYNY II Serait Criminel de Negliger les Interets Francais dans les Balkans SAMOBÓJSTWO W CELI notowania Zjednoczonych Rezerw Tytoniowych wynoszące w tym miesiącu 167 dolarów za akcję odpowiadają 501 dolarom za akcję dawnych wkładów, od których obecni akcjonariu-sze otrzymują 27 procent wkładu pierwotnego. W czasie wojny i pokoju akcje te utrzymują i zwiększają wypłacane dywidendy. 6 OSÓB UWIĘZIONYCH NA GÓRNYM PIĘTRZE Nie wrócą już na farmę ci, Co raz poznali cud Parii Jeśli Wall Street pragnęła zawarcia traktatu, to znaczy, jeśli wielki kapitał naszego kraju chciał słusznie wiedzieć, w jakiej mierze angażujemy się w sprawy, które nas nie dotyczą, to po co owe zachody w celu skorumpowania hołoty stanowiącej świtę pana Wilsona w Paryżu? ALIANCI NAKŁANIAJĄ MADZIARÓW DO OBALENIA REŻIMU BELI KUNA JEDENASTA ZAGINIONA KOBIETA W PROCESIE SINOBRODEGO Enfin la France Achete les Stocks Americains Prędzej ich spotkasz na Times Square W wirze hulanek, uciech, gier bulwary przedstawiały po południu niezwykły widok. Tarasy większości kawiarni były puste i ogołocone ze stolików i krzeseł. Do niektórych kawiarni wpuszczano wprawdzie poje-dynczo stałych klientów, jednakże obsługujący ich wierni garsoni nie nosili tego dnia fartu-chów Z IMIENIEM DAWNEGO WIELBICIELA NA USTACH KANCELISTKA MARYNARKI SZUKA ŚMIERCI W LOKALU WERBUNKOWYM ŻĄDANIA HEDŻAZU OBURZAJĄ KRYTYKÓW W PARYŻU ażeby przedwcześnie nie zdradzić prawdziwych zamiarów pozoruje się rozwiązanie paru formacji; w rzeczywistości jednak przekazuje się całe oddziały pod rozkazy Kołczaka SPISEK WOBBLISOW NA ŻYCIE PREZYDENTA WILSONA Odkryto 10.000 Worków Zgniłej Cebuli UPADEK ZE SCHODÓW POWODEM ŚMIERCI MAJĘTNEGO OBYWATELA chociaż wskutek mglistej pogody kanonierka zniknęła z oczu zaraz po odbiciu od pirsu, uśmiechnięty Prezydent machał kapeluszem przez całą drogę do „George’a Washingtona” OBALENIE WŁADZY SOWIECKIEJ RZECZĄ PEWNĄ DOM BANKOWY MORGANA Oddając duszę w ręce mego Zbawiciela, pisał John Pierpont Morgan w swoim testamen-cie, z pełną ufnością, że odkupiwszy i obmywszy ją w Swej drogocennej krwi, poprowadzi ją nieskalaną przed oblicze Ojca niebieskiego, błagam dzieci moje, by nie bacząc na niebezpie-czeństwa i koszty ponoszonych ofiar broniły błogosławionej doktryny całkowitego odkupienia grzechów przez przelaną krew Jezusa Chrystusa, i tylko przez nią; a w ręce swego syna jako dyrektora Domu Bankowego Morgana oddał, umierając w Rzymie w 1913, kontrolę nad Morganowskimi interesami w Nowym Jorku, Paryżu i Londynie, nad czterema bankami kra-jowymi, trzema towarzystwami powierniczymi, trzema asekuracyjnymi, dziesięcioma kole-jowymi, trzema tramwajowymi, jednym transportowym i nad Międzynarodowym Towarzy-stwem Żeglugi Handlowej oraz władzę na zasadzie równowagi sił, przez zazębiające się rady nadzorcze, nad osiemnastoma dalszymi kolejami, Amerykańską Korporacją Stali, General Electric, Amerykańskim Towarzystwem Telefoniczno-Telegraficznym i pięcioma kluczowy-mi przemysłami; splątana nić interesów grupy Morgana – Stillmana – Bakera była siłą nośną kredytu, jak kable są siłą nośną mostu wiszącego, trzynastu procent zasobów bankowych ca-łego świata. Pierwszym Morganem, który dokonał fuzji, był Joseph Morgan, hotelarz z Hartfordu w Connecticut, który założył linie pocztowe i wykupił akcje Towarzystwa Asekuracyjnego Etna w czasie paniki spowodowanej wielkimi pożarami lat osiemset trzydziestych w Nowym Jorku; jego syn Junius poszedł w jego ślady, najpierw jako kupiec towarów łokciowych, póź-niej jako wspólnik George’a Peabody , bankiera z Massachusetts, który stworzył olbrzymią firmę asekuracyjnohandlową w Londynie i zaprzyjaźnił się z królową Wiktorią; Junius poślu-bił córkę Johna Pierponta , bostońskiego kaznodziei, poety, oryginała i abolicjonisty; i tak najstarszy ich syn, John Pierpont Morgan, po odbyciu edukacji w Anglii, pobycie w szkole w Vevey i wsławieniu się talentem rachmistrzowskim na uniwersytecie w Getyndze, przybył jako ponury chudy dwudziestoletni młodzian zrobić fortunę w Nowym Jorku tuż przed paniką pięćdziesiątego siódmego roku. (Wojny, paniki na giełdzie, bankructwa, pożyczki wojenne były zawsze pożywką dla Domu Bankowego Morgana.) Kiedy pod Fortem Sumter zagrały armaty, młody Morgan uzyskał niezłe zyski na po-średnictwie w sprzedaży Armii Stanów Zjednoczonych przeznaczonych na złom muszkietów i zaczął się liczyć w Złotej Sali ; handel złotem dawał większe zyski niż handel muszkieta-mi; tyle jeśli idzie o wojnę secesyjną. Podczas wojny francusko-pruskiej Junius Morgan puścił w obieg olbrzymią emisję po-życzki rządu francuskiego w Tours. W tym samym czasie młody Morgan targował się z Jay Cookem oraz niemieckimi i żydowskimi bankierami we Frankfurcie o spłaty amerykańskiego długu wojennego (nigdy nie pałał miłością do Niemców ani Żydów). Panika roku siedemdziesiątego trzeciego doprowadziła Jay Cooke’a do ruiny i uczyniła J. Pierponta Morgana pierwszym krupierem na Wall Street; sprzymierzywszy się z filadelfijskimi Drexelami wybudował Gmach Drexela, gdzie przez trzydzieści lat, rumia-ny i butny, urzędował w szklanym kantorze, pisząc przy biurku i kurząc wielkie czarne cyga-ra, oraz układał pasjanse w prywatnym gabinecie, gdy ważyły się doniosłe sprawy; znany był ze swej małomówności (Tak lub Nie), z nagłych wybuchów w obecności interesantów i z owego charakterystycznego gestu, którym pytał: A co ja będę z tego miał? W siedemdziesiątym siódmym, gdy Junius wycofał się z interesów, J. Pierpont pozwolił się wybrać do rady nadzorczej Nowojorskiej Kolei Centralnej i spuścił na wodę pierwszego „Korsarza”. Pasjonował się jachtingiem i lubił, żeby ładne aktoreczki tytułowały go koman-dorem. Ufundował szpital położniczy na Stuyvesant Square i chętnie zachodził do kościoła Świę-tego Jerzego śpiewać solo hymny w popołudniowej ciszy. Podczas paniki dziewięćdziesiątego trzeciego, nie bez znacznych korzyści osobistych, uratował skarb państwa. Rezerwy złota malały, kraj był w ruinie, farmerzy wołali o parytet srebra, a Grover Cleveland i jego ministrowie spacerowali po Sali Błękitnej Białego Domu, niezdolni podjąć decyzji; w Kongresie wygłaszano mowy, a rezerwy złota topniały coraz bar-dziej w skarbcach; biedacy głodowali, na Waszyngton maszerowała armia Coxeya , a Grover Cleveland wciąż nie mógł się zdecydować na wezwanie wysłannika potentatów z Wall Street i Morgan siedział w swym apartamencie w hotelu Arlington paląc cygara i spokojnie układając pasjanse; gdy prezydent przysłał w końcu po niego, stawił się z gotowym planem zahamowania krwotoku złota. Odtąd, co powiedział Morgan, było święte; gdy Carnegie się wyprzedawał, kupił Trust Stalowy. Był wybuchowym mężczyzną o byczym karku i oczach sroki, z naroślą na nosie; pozwa-lał swoim wspólnikom zapracowywać się na śmierć ślęczeniem nad znojnymi szczegółami procedury bankowej, a sam siedział w swoim gabinecie i kurzył czarne cygara; kiedy trzeba było powziąć decyzję, mówił „Tak” lub „Nie”, albo po prostu odwracał się plecami i pochylał nad swoim pasjansem. Co roku na Boże Narodzenie kazał swemu bibliotekarzowi czytać sobie „Opowieść wigi-lijną” Dickensa z oryginalnego rękopisu. Lubił kanarki i pekińczyki, lubił zapraszać ładne aktoreczki na swój jacht. Każdy następ-ny „Korsarz” był wspanialszy od poprzedniego. Jedząc obiad z królem Edwardem, siedział po prawicy Jego Królewskiej Mości; z Kaiserem biesiadował tete a tete; lubił gawędzić z kardynałami i z papieżem i nie opuszczał żadnego zjazdu biskupów Kościoła Episkopalnego; Rzym był jego ulubionym miastem. Lubił wykwintną kuchnię, stare wina, ładne kobiety i jachting, lubił oglądać swoje zbiory, potrafił wziąć do ręki jakąś wysadzaną drogimi kamieniami tabakierę i gapić się w nią jak sroka w gnat. Kolekcjonował autografy monarchów francuskich, miał pełne gabloty babilońskich tabli-czek, pieczęci, pierścieni, statuetek, popiersi, galorzymskich brązów, merowińskich klejno-tów, miniatur, chronometrów, tkanin, porcelany, inskrypcji klinowych, malowideł starych mistrzów niderlandzkich, włoskich, flamandzkich, hiszpańskich, manuskryptów Ewangelii i Apokalipsy, zbiór dzieł Jean Jacquesa Rousseau i listów Pliniusza Młodszego. Jego plenipotenci skupowali wszystko, co było drogie, rzadkie lub nosiło blask cesarstwa, a on kazał sobie przynosić każdy nowy nabytek i gapił sią w niego jak sroka w gnat. Potem umieszczano go w gablocie. W ostatnim roku swego życia pojechał dahabiją w górę Nilu i przyglądał sią bez końca wielkim kolumnom świątyni w Karnaku. Panika 1907 i śmierć w 1909 Harrimana , jego największego konkurenta na polu kolej-nictwa, uczyniła go niezagrożonym władcą Wall Street i najpotężniejszym prywatnym oby-watelem świata. Zmęczony purpurą starzec, chory na podagrę, raczył się pofatygować do Waszyngtonu, by odpowiedzieć na pytania Komisji Pujo prowadzącej dochodzenie w sprawie trustu ban-kowego: Tak, zrobiłem, co mi się wydawało najkorzystniejsze dla interesów kraju. W tak podziwu godny sposób zbudował swoje imperium, że jego śmierć w 1913 prawie się nie odbiła na giełdach świata; purpura przeszła na jego syna, J. P. Morgana juniora , któ-ry się kształcił w Groton i w Harvardzie, polerował zaś w obcowaniu z brytyjską klasą pa-nującą, by wyrosnąć na bardziej konstytucyjnego monarchę: J. P. Morgan sugeruje... Do 1917 alianci zapożyczyli się za pośrednictwem Domu Bankowego Morgana na mi-liard dziewięćset milionów dolarów, więc wyruszyliśmy za morze bronić demokracji i sztandaru; a pod koniec konferencji pokojowej za słowami J. P. Morgan sugeruje stała potę-ga siedemdziesięciu czterech miliardów dolarów. J. P. Morgan jest milczącym mężczyzną, nieskłonnym do publicznych wypowiedzi, jed-nakże podczas wielkiego strajku hutników napisał do Gary’ego : Serdeczne gratulacje z racji pańskiej postawy wobec związków zawodowych, z którą, jak pan wie, całkowicie się zgadzam. Uważam, że zagrożona jest sama zasada amerykańskiej wolności, lecz zwyciężymy, jeśli będziemy twardo stali przy swoim. (Wojny i paniki na giełdzie, ogień mitraliez i pożary, głód, wszy, cholera i tyfus były zawsze wymarzoną pożywką dla Domu Bankowego Morgana.) KRONIKA XXXV rozegrane wczoraj po raz pięćdziesiąty drugi Grand Prix de la Victoire było wydarze-niem, które na długo pozostanie w pamięci widzów, bowiem nigdy w historii tej klasycznej gonitwy Longchamps nie przedstawiało tak świetnego obrazu Niech nie zagasną domowe ogniska, Aż nasi chłopcy powrócą z wojny LEWIATAN NIE NADAJE SIĘ DO SPUSZCZENIA NA WODĘ Bolszewicy Znoszą Marki Pocztowe ARTYSTA OTRUŁ SIĘ GAZEM W NEW HAVEN KREW NA BANKNOCIE DOLAROWYM Daleko rzucił ich los niespokojny POTAŻ PRZYCZYNĄ ZERWANIA ROKOWAŃ MAJOR ZATRUŁ SIĘ NA SMIERC ZAŻYWSZY PRZEZ POMYŁKĘ PROSZEK PRZECIW KARALUCHOM LENIN POSTRZELONY PRZEZ TROCKIEGO Znacie moje stanowisko w sprawie piwa, oświadczył szukający poklasku Brisbane Choć serce nam się żałością ściska, Że o nich tylko możemy śnić, Już ich powrotu chwila jest bliska, Promień nadziei zaczyna lśnić. PREZYDENT PRZYPOMINA KRZYK POLEGŁYCH LIST POSZLAKĄ W SPRAWIE ZAMACHU BOMBOWEGO Emile Deen w poprzednich odcinkach swego wywiadu opisał rywalizację między Royal Dutch i Standard Oil Company jako początek walki o kontrolę rynków światowych, która została jedynie zahamowana przez wojnę. „Istotnymi czynnikami”, powiedział, „są zazdrość, niezadowolenie, nieufność”. Niezwykły rozwój przemysłu w naszym kraju od czasów wojny secesyjnej, otwarcie nowych terytoriów, wzrost zasobów, szybki przyrost ludności, wszystko to przyczyniło się do nagłego powstania wielu krociowych fortun. Czy jest jakiś ojciec, mat-ka, ukochana, krewniak czy przyjaciel któregokolwiek z dwóch milionów chłopców walczą-cych na obcej ziemi, który by nie dziękował Bogu, że Wall Street użyczyła Czerwonemu Krzyżowi H. P. Davisona ? ZŁODZIEJ WALORÓW ZAMORDOWANY Rychło ujrzymy, jak zorza błyska, Powrócą chłopcy w domowe ogniska OKO KAMERY (39) dzień wstaje niepostrzeżenie z rumianej ciszy pulsowanie zamiera we mnie słodyczą ciemność rozwiera się czerwienią w cieple ciążącej ciepłosłodko powiekom krwi potem bły-ska ogromem błękitów żółci różów dzisiaj to Paryż różowy blask sączy się przez mgiełkę chmur z turkusowych prześwitów nieba buczy piskliwie miniaturowa syrena pojazdy dudnią klekoczą sennie po kocich łbach popiskują taksówki żółtość jest płaszczem za otwartym oknem Luwr między Sekwaną a niebem pyszni się stateczną bryłą różowawoszarego kamie-nia oczywistość Paryża połyskliwy czerwonozielony holownik sapie ciągnąc pod prąd trzy na czarno i mahoniowo lakierowane berlinki z zielonymi żaluzjami koronkowymi firaneczkami i doniczkami kwitnących pelargonii w oknach nadbudówek żeby przypłynął pod mostem tęgi ubrany na niebiesko marynarz przewraca na płask jego mały czarny komin Paryż wkracza do pokoju w oczach pokojówki i w ciepłych wzgórkach jej piersi pod szarym fartuchem w pachnącej cykorią kawie pasteryzowanym mleku i chrupkim połysku rogalików maźnię-tych oszczędnie bardzo słodkim nie solonym masłem i w żółtej okładce książki na wpół kry-jącej sympatyczną buzię mojej przyjaciółeczki Paryż 1919 parismutuel ruletka wirująca wokół wieży Eiffla czerwone czarne milion dolarów milion marek bilion rubli albo mandat dla Montmartre’u przeszkody w Cirque Medrano karkołomna stateczność wiolonczeli do-strajanych na estradzie Salle Gaveau obojów i triangułu la musique s’en fou de moi powia-da sędziwa markiza i dzwoniąc brylantami wychodzi demonstracyjnie ze Strawińskiego a nasz kasztanek wziął przeszkody na odwyrtkę i przegraliśmy ostatnie pieniądze la peintu-re naprzeciwko Madeleine Cezanne Picasso Modigliani Nouvelles Athenes poezja coraz to nowych drukowanych na tincie manifestów na kioskach i slogany gryzmolone kredą w pisuarach L’UfalON DES TRAVAILLEURS FERA LA PAIX DU MONDE rewolucja wirująca wokół wieży Eiffla przekreśla zeszłoroczne diagramy dni sfruwają z kalendarza stworzymy wszystko od nowa dziś rozpoczyna się rok pierwszy dziś słoneczny ranek pierw-szego dnia wiosny łykamy kawę spryskujemy się wodą ubieramy spiesznie zbiegamy po schodach i wychodzimy z szeroko otwartymi oczami w pierwszy ranek pierwszego dnia pierwszego roku KRONIKA XXXVI NA CHWAŁĘ FRANCJI NIEŚMIERTELNEJ Pruski oficer przekroczył Ren, Olalala NIEMCY POBICI POD RYGĄ WDZIĘCZNI PARYŻANIE WIWATUJĄ NA CZESC MARSZAŁKÓW FRANCJI Pruski oficer przekroczył Ren, Lubił kobietki tentegoten, Fi done, olalala. WE WZRUSZAJĄCYM POZWIE ŻONA OPISUJE PODSTĘPY RYWALKI Po powrocie Wilsona do Waszyngtonu zaczynają się kłopoty. Strajkujący paryżanie wy-brali się na majówkę, by wysłuchać przemówień. Zdemolowana kawiarnia i bomby na ulicach Fiume . Paryżanie płacą coraz więcej za mięso. II Serait Dangereux d’Augmemter les Vivres W Bethmannie-Hollwegu Burzy się Krew. Tajemnicze Siły Powstrzymują Marsz Antybolsze W SPISKACH WYCZUWA SIĘ NIEMIECKĄ RĘKĘ A madmazela spod Armentieres, Olalala, A madmazela spod Armentieres, Olalala, W czterdziestej wiośnie nigdy nie pier... Fi done, olalala czarnymi literami zapisał się ostatni dzień w La Baule; zrzeszeni pracownicy skorzystali z okazji, by zagrozić nie przygotowanym na żadne zmiany pracodawcom. SKŁADA WIENIEC NA GROBIE LAFAYETTE’A. Najbogatsza Murzynka nie żyje. Tłuszcza rozwścieklonych żołnierzy atakuje bursy stu-denckie w Yale. Kopalnia złota trudnym orzechem do zgryzienia. ZACIŚNIĘCIE ŚRUBY W BERLINIE Wziął ją na górę do swego łóżka I raz-dwa wyzuł z cnego wianuszka, Fi done, olalala POKÓJ NIE PRZYNIESIE SPADKU CEN, TWIERDZĄ HANDLOWCY SAMOBÓJSTWO PRZY SŁUŻBOWYM BIURKU Współczesny Sinobrody Padł z Kolei Ofiarą Melancholii Nie jest to nikt inny jak generał Minus z dawnego carskiego sztabu generalnego, który za rządów Kiereńskiego dowodził wojskami w rejonie Mińska. Paryscy policjanci grożą przy-łączeniem się do ruchu strajkowego i wpuszczeniem do Francji beczek z wypisanym na nich magicznym słowem Mistelle . Chodzą słuchy, że jeden ze spekulantów zarobił w ciągu ty-godnia bez mała pięć milionów franków na czysto. Przez trzy miesiące było okay, Potem jej urósł brzuszek że hej, Fi done, olalala wielkie zasoby finansowe, lepsze wyposażenie i obfitość surowców Ameryki winna do-pomóc francuskiemu geniuszowi w odbudowie i rozbudowie potencjału przemysłowego Francji, podać dłoń w czarującą scenerię, wspaniałe drogi, znakomite hotele, wyśmienitą kuchnię zapewnia położenie Targów Lyońskich na linii 45 równoleżnika. Dzięki wielkim zasobom mineralnym ich przyszłość rysuje się niewyobrażalnym splendorem. Każdy, kto spróbuje u nas przejąć funkcje municypalne, zostanie zastrzelony na miejscu, oświadczył burmistrz Ole Hanson . Chociaż mały wzrostem, jest on człowiekiem wielkiego umysłu, wielkich horyzontów i wielkich nadziei. Od pierwszego rzutu oka uderza jego podobieństwo do Marka Twaina. RICHARD ELLSWORTH SAVAGE Dick i Ned niezbyt równo trzymali się na nogach, gdy któregoś ranka ukazał się ich oczom latarniowiec z napisem Fire Island. Dickowi nieśpieszno było wracać do Ojczyzny Pana Boga bez centa przy duszy i z perspektywą stawienia się przed komisją poborową, cho-ciaż niepokoił się trochę, jak sobie radzi mamusia. Jedyną troską Neda była wojenna prohibi-cja. Obaj czuli się mocno rozbici po nie skończonej ilości wypitych w czasie rejsu koniaków. Ale parowiec wpłynął już na łupkowozieloną płyciznę koło Long Island i nie pora była się rozklejać. Gęsta mgła na zachodzie, potem płaskie klocki wynurzających się z wody zabudo-wań, biała linia plaży na Rockaway, diabelska kolejka na Coney Island, szare drewniane domki z bielą stolarki wśród soczystej zieleni drzew na Staten Island – wszystko to chwytało za serce jak widok domu. Potem do statku podpłynął holownik z urzędnikami imigracyjnymi i Dick nie wierząc własnym oczom ujrzał wdrapującego się po trapie pana Hirama Halseya Coopera w mundurze khaki i sztylpach. Zapalił papierosa starając się przybrać trzeźwy wy-gląd. – No, mój chłopcze, kamień mi spadł z serca. Twoja matka i ja byliśmy, ee... Dick przerwał mu, przedstawiając Neda. Pan Cooper, w swoim uniformie majora, ujął go za rękaw i odciągnął w drugi koniec pokładu. – Lepiej, żebyś się ubrał w mundur przed zejściem na ląd – powiedział. – Dobrze, panie majorze. Tylko że jest okropnie zniszczony. – Tym lepiej. Tak, tam musi być piekło za oceanem. Nie ma czasu na flirty z muzami, co? Pojedziesz dzisiaj ze mną do Waszyngtonu. Byliśmy o ciebie bardzo niespokojni, no ale wszystko szczęśliwie minęło. Uświadomiło mi to, jakim jestem samotnym starcem. Ale, ale, mój chłopcze! Twoja matka jest córką generała Ellswortha, prawda? Dick kiwnął głową. – Oczywiście, skoro moja świętej pamięci żona była jego bratanicą. No, to leć się prze-brać w mundur i pamiętaj, mówienie pozostaw mnie. Przebierając się w uniform dawnego korpusu Nortona-Harjesa, Dick myślał, jak gwał-townie pan Cooper się postarzał, i zastanawiał się, jak go poprosić o pożyczenie piętnastu dolarów na pokrycie zaciągniętego w barze długu. Nowy Jork sprawiał dziwnie opuszczone wrażenie w żarze popołudniowego słońca. No, to jestem w domu, myślał Dick. Na Dworcu Pensylwańskim policjanci i tajniacy sprawdzali przy wejściach karty rejestracyjne wszystkich młodych ludzi bez mundurów. Biegnąc z panem Cooperem do pociągu Dick spostrzegł w kącie sali gromadkę zgnębionych mężczyzn otoczoną kordonem zgrzanych policjantów. Gdy się usadowili w wagonie klubowym Kongresowego , pan Cooper otarł chustką twarz. – Teraz już rozumiesz, dlaczego ci kazałem włożyć mundur. To musiało być pewnie pie-kło, co? – Owszem, bywały ciężkie chwile – odparł niedbale Dick. – Ale mimo wszystko nie chciałem wracać. – Wiem, że nie chciałeś, mój chłopcze. Pewnie nie spodziewałeś się zobaczyć swego sta-rego mentora w oficerskim mundurze? Cóż, musimy wszyscy przyłożyć ręki do pchania tego wózka. Jestem w Departamencie Zakupów Intendentury i widzisz, szefem naszego Biura Osobowego jest generał Sykes, który jak się okazuje, służył razem z twoim dziadkiem. Opo-wiedziałem mu o tobie, o twoich doświadczeniach na dwóch frontach, o twojej znajomości języków i... oczywiście bardzo go to zainteresowało. Sądzę, że uda ci się załatwić od ręki sto-pień oficerski. – Ależ, proszę ppana – zaczął się jąkać Dick – tto nadzwyczajne, to ddiablo ładnie, że pan się tak mną interesuje. – Mój chłopcze, sam nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo mi cię będzie brak. To zna-czy, naszych rozmów o muzach i innych starociach. Dopiero jak wyjechałeś... Głos pana Coopera utonął w łoskocie ekspresu. No, to jesteś w domu, dudniło w głowie Dicka. Gdy pociąg zatrzymał się na stacji w Zachodniej Filadelfii, zaległa cisza, w której sły-chać było tylko równomierny szum elektrycznych wiatraczków. Pan Cooper pochylił się i stuknął Dicka w kolano. – Musisz mi tylko przyrzec jedno: że nie będziesz więcej mówił o pokoju, dopóki nie wy-gramy tej wojny. Jak nastanie pokój, będziemy go opiewać w wierszach. Wówczas będzie pora na zabiegi o trwały pokój. A co do tego incydentu we Włoszech, to nie ma o czym mó-wić, zapomnij o tym, nikt o niczym nie słyszał. Dick kiwnął głową. Zły był tylko na siebie, że się zaczerwienił. Nie rozmawiali już wię-cej, dopóki nie zjawił się kelner oznajmiając: – Podajemy już obiad w wagonie restauracyjnym na przodzie. W Waszyngtonie (No, to jesteś w domu, powtarzał głos w głowie Dicka) pan Cooper umieścił go na kozetce w swoim numerze w hotelu Willard, bo wszędzie było przepełnienie i nie można było dostać żadnego lokum. Leżąc owinięty prześcieradłem Dick usłyszał, jak pan Cooper podchodzi na palcach i pochyla się nad nim dysząc ciężko. Otworzył oczy, z szerokim uśmiechem na ustach. – No, mój chłopcze, dobrze, że jesteś znowu w kraju – powiedział pan Cooper. – Dobra-noc. – I wrócił do swego łóżka. Następnego dnia przedstawił Dicka generałowi Sykesowi. – Oto młody człowiek, który wzorem swego dziada chce służyć ojczyźnie – oznajmił z okrągłym gestem. – Był taki niecierpliwy, że pojechał na wojnę, zanim Ameryka do niej przystąpiła. Służył w Ochotniczym Korpusie Sanitarnym przy armii francuskiej, a potem wło-skiej. Generał Sykes, niski starszy jegomość o żywych oczach i orlim nosie, był prawie głuchy. – Tak, dobry był chłop z tego Ellswortha. Odbyliśmy wspólnie kampanię przeciw Gero-nimowi . Ach, ten dawny Zachód! Miałem wszystkiego czternaście lat pod Gettysbur-giem i niech mnie diabli, jeśli on tam w ogóle był. Przeszliśmy wspólnie całe West Point po wojnie, biedny stary Ellsworth. Więc powiadasz, że wąchałeś już proch, mój chłopcze? Dick zarumienił się i kiwnął głową. – Widzi pan, generale – jął wykrzykiwać pan Cooper – chłopiec chciałby się wykazać, hm, w jakiejś bardziej odpowiedzialnej służbie niż Korpus Sanitarny. – Tak, panie dziejku, Korpus Sanitarny to nie miejsce dla przedsiębiorczego młodzieńca. Zna pan Andrewsa, majorze? – Generał pisał coś pośpiesznie na kartce. – Niech pan go za-prowadzi z tą notatką do pułkownika Andrewsa, już on go gdzieś urządzi. Musi się zoriento-wać w jego kwalifikacjach et cetera, rozumie pan. No to powodzenia, chłopcze. Dick zasalutował wcale, wcale i wyszli na korytarz. Pan Cooper miał szeroki uśmiech na twarzy. – Załatwione. Muszę teraz lecieć do siebie do biura. A ty idź wypełnić te wszystkie for-mularze, potem na badanie lekarskie... czy też na badanie poślą cię może dopiero w obozie. W każdym razie przyjdź zjeść ze mną o pierwszej lunch w hotelu. Wal prosto na górę. Dick zasalutował z uśmiechem. Resztę przedpołudnia spędził na wypełnianiu blankietów, po lunchu zaś pojechał do Atlantic City zobaczyć się z mamusią. Nic się nie zmieniła. Miesz-kała w pensjonacie na samym krańcu miasta i okropnie przejmowała się szpiegami. Henry zaciągnął się jako zwykły piechur i dostał przydział do Francji. W mamusi krew się burzyła na myśl, że wnuk generała Ellswortha jest prostym szeregowcem, ale wierzy, powiedziała, że wkrótce awansuje na oficera. Dick od dzieciństwa nie słyszał od niej żadnej wzmianki o dziadku, więc zapytał o niego. Okazało się, że umarł, gdy była jeszcze małą dziewczynką, nie zostawiając rodzinie zaopatrzenia odpowiadającego jej pozycji społecznej. Pozostała jej jedynie w pamięci sylwetka wysokiego mężczyzny z siwą szpicbródką, w granatowym uni-formie i miękkim filcowym kapeluszu z jedną krezą podpiętą do góry. Gdy po raz pierwszy zobaczyła karykaturę wuja Sama, myślała, że to jej ojciec. W kieszeni zawsze nosił maleńką srebrną bombonierkę z cukierkami ślazowymi i miał wspaniały wojskowy pogrzeb, na którym miły dobroduszny oficer piechoty pożyczył jej swojej chusteczki do nosa. Bombonierkę prze-chowywała potem przez wiele lat, ale w końcu musiała się z nią rozstać jak z wieloma innymi rzeczami, kiedy ojciec Dicka, ee... kiedy mu się powinęła, biedakowi, noga. W tydzień potem Dick otrzymał z Departamentu Wojny list zaadresowany „Savage, Ri-chard Ellsworth, podporucznik intendentury” i zawierający nominację oraz rozkaz stawienia się w ciągu dwudziestu czterech godzin w obozie Merritt w New Jersey. Po przybyciu na miejsce okazało się, że ma dowodzić kompanią pomocniczą, i byłby zupełnie zgubiony, gdy-by nie sierżant. Poczuł się nieco pewniej dopiero po zaokrętowaniu na transportowiec „Le-wiatan”. Dostał kabinę pierwszej klasy do spółki z jeszcze dwoma podporucznikami i majorem, nad którym górował tym, że był już na froncie. Kiedy na horyzoncie zniknęło Sandy Hook, w Dicka wstąpił nowy duch i wysmażył do Neda długi list w formie dziadow-skiej pieśni zaczynającej się tak: Tatunio miał wyroczek, mamunia pustą kabzę, Synalek ciut zanadto lubił sią raczyć sznapsem. Teraz jest za państwowe dolce podporucznikiem, Mundurek jak ta lala z wrodzonym nosi szykiem. Czy mogło coś gorszego niż taki los w udziale Przypaść nieborakowi po dziadziu generale? Obaj koledzy podporucznicy, z którymi dzielił kabinę, okazali się bezbarwnymi szczenia-kami z Uniwersytetu Lelanda Stanforda , a major, absolwent West Point, był sztywny, jakby kij połknął. Ów nie pierwszej młodości oficer o żółtej pucołowatej twarzy i cienkich wargach, z cwikierem na nosie, rozkrochmalił się trochę w trzecim dniu podróży, gdy Dick za pośred-nictwem sierżanta, który zdążył się tymczasem pokumać ze stewardami, wystarał mu się o pół literka jako lekarstwo na nękającą go chorobę morską. Okazało się teraz, że major jest zapa-miętałym wielbicielem Kiplinga, że słyszał raz Copelanda czytającego „Danny Deevera” i że zrobiło to na nim wielkie wrażenie. Znał się ponadto na mułach i na hodowli koni i był autorem monografii „Koń hiszpański”. Kiedy Dick napomknął, że studiował u Copelanda, a w dodatku wyszło na jaw, że jest wnukiem nieboszczyka generała Ellswortha, major Thompson zainteresował się i jął go rozpytywać o osły używane przez Francuzów do przeno-szenia amunicji w okopach, o włoskie konie kawaleryjskie i o utwory Kiplinga. Ostatniej no-cy przed wejściem do Brestu, gdy wszyscy chodzili podminowani, a na statku obowiązywało zaciemnienie i bezwzględna cisza ze względu na strefę zagrożenia, Dick zamknął się w toalecie i przeczytał żartobliwy list, który napisał do Neda pierwszego dnia po zaokrętowa-niu, potem podarł go na drobne kawałki, wrzucił do muszli i starannie spuścił wodę – koniec z listami. W Breście wziął ze sobą do miasta trzech majorów i zamówił im w hotelu kolacyjkę z wyborowym winem. Major Thompson opowiadał przez cały wieczór historie o Filipinach i wojnie hiszpańskiej, a po czwartej butelce Dick nauczył ich wszystkich śpiewać „Madmaze-lę spod Armentieres”. W trzy dni później został zwolniony z dowództwa kompanii pomocni-czej i odkomenderowany do Tours; jak się okazało, przeniesienie załatwił major Thompson, który chciał mieć pod ręką kogoś do dyskutowania o Kiplingu i rozmawiania za niego po francusku. Dick z ulgą pożegnał Brest, gdzie wszyscy chodzili wiecznie wściekli z powodu deszczu, błota, dyscypliny, salutowania, musztry i obawy podpadnięcia którejś z szyszek. Tours było pełne uroczych budowli z kremowego kamienia tonących w gęstwie niebie-skawego późnoletniego listowia. Dick pobierał diety zamiast racji i mieszkał u sympatycznej starszej Francuzki, która codziennie rano przynosiła mu do łóżka cafe au lait. Zaprzyjaźnił się z pewnym oficerem z Biura Osobowego i za jego pośrednictwem zaczął się starać o wyreklamowanie Henry’ego z piechoty. Obiady jadał przeważnie w towarzystwie majora Thompsona, starego pułkownika Edgecombe’a i jeszcze paru oficerów; doszło do tego, że nie mogli się bez niego obyć, bo on jeden umiał zamówić menu comme il faut, wybrać wina naj-lepszych roczników, parlować z Francuzeczkami, układać limeryki, no a przy tym był wnu-kiem nieboszczyka generała majora Ellswortha. Kiedy wydzielono Służbę Kurierską jako odrębną jednostkę, pułkownik Edgecombe, któ-ry stanął na jej czele, sprzątnął go majorowi Thompsonowi i jego koniarzom mianując jed-nym ze swoich zastępców w randze kapitana. Teraz Dick załatwił od ręki przeniesienie Hen-ry’ego z oficerskiej szkoły piechoty do Tours, ale było już za późno na wyrobienie mu wyż-szej rangi niż porucznika. Porucznik Savage okazał się ogorzały, żylasty i wściekły, gdy pew-nego dnia zameldował się w gabinecie kapitana Savage’a. Po południu wypili we dwóch flaszkę białego wina w pokoju Dicka. Gdy tylko zamknęli za sobą drzwi, Henry od razu wy-buchnął: – No, jeśli to nie jest szczyt dekownictwa. Sam nie wiem, czy mam być dumny ze swoje-go małego braciszka, czy mu z miejsca rozkwasić nos. Dick nalał mu kieliszek. – To widocznie robota mamusi – powiedział. – Słowo daję, ja w ogóle zapomniałem, że dziadek był generałem. - Żebyś usłyszał, co chłopcy na froncie mówią o intendenturze. – Ktoś musi się jednak zajmować aprowizacją, uzbrojeniem... – ...i mamzelami, i białym winkiem – wpadł mu w słowo Henry. – Oczywiście, ale co do mnie, to prowadzę bardzo cnotliwe życie. Twój mały braciszek trzyma się w cuglach i haruje jak dziki osioł, słowo daję. - Pisząc majorom intendentury liściki miłosne? Rany, to szczyt wszystkiego! Ty zawsze wylądujesz nosem w marcepanach. Dobrze, że się znalazł chociaż jeden wydarzony członek rodziny do pielęgnowania chlubnych tradycji generała Ellswortha. – Co, ciężko było w Argonnach? – Jeszcze jak! Dopóki mnie nie wysłali do szkoły oficerskiej na tyły. – Bo myśmy mieli prima życie, kiedy byłem w siedemnastym roku z Korpusem Sanitar-nym. – Oo, ty wszędzie będziesz miał prima życie. Wypiwszy więcej wina Henry trochę się udobruchał. Ale raz po raz omiatał wzrokiem wielki pokój z koronkowymi firankami, wyszorowanymi do czysta płytami posadzki i łóżkiem pod baldachimem i cmokając wargami mruczał: „No, no, tym się żyje!” W końcu Dick wziął go na miasto, postawił mu pierwszorzędny obiad w swoim ulubionym bistrze, a potem umówił Minette, najprzystojniejszą dziewczynę w zakładzie madame Patou. Kiedy Henry zniknął z Minette na górze, Dick z okropną chandrą został jeszcze parę minut w salonie cedząc podły koniak w towarzystwie dziewczyny zwanej Rudą Trudą, bo miała farbowane marchewkowe włosy i wielkie miękkie szminkowane wargi. – Vous triste? – zapytała kładąc mu lepką rękę na czole. Dick kiwnął głową. – Fievre. Trop penser, penser niedobrze. Moi aussi... Po czym powiedziała, że już by się dawno zabiła, tylko się boi, ale nie dlatego, że wierzy w Boga, boi się przeraźliwej pustki śmierci. Dick próbował ją pocieszać, że bientót la guerre finie i tout le monde content wraca do domu, ale dziewczyna dostała spazmów i zaraz przy-leciała pani Patou jazgocząc i doskakując do niej z rozczapierzonymi jak mewa szponami. Była to tęga kobieta o wrednej gębie. Złapała dziewczynę za włosy i nuż ją tarmosić, co okropnie wzburzyło Dicka. Jakoś udało mu się wymóc na niej, żeby pozwoliła dziewczynie wrócić do swego pokoju, zostawił coś pieniędzy i wyszedł. Czuł się parszywie. Wróciwszy do domu myślał, że napisze wiersz. Próbował przywołać słodko-odurzające pulsowanie uczuć ogarniające go zazwyczaj, gdy siadał do pisania wierszy, ale jakoś nic z tego nie wychodziło, nie czuł nic prócz przygnębienia. Wobec tego położył się do łóżka. Przez pół nocy, ni to we śnie, ni na jawie, majaczyła mu twarz Rudej Trudy. Potem zaczął sobie przypominać słodkie chwile przeżyte z Hildą w Bay Head i wdał się z samym sobą w długi dyskurs o miłości. Wszystko jest takie plugawe i wstrętne; nosem mu już wychodzi to kurwienie się na przemian z abstynencją; chciałby wreszcie mieć prawdziwe przygody miło-sne. Zaczął się zastanawiać, co będzie robił po wojnie. Wróci pewnie do kraju i rozpocznie karierę polityczną w New Jersey; miła perspektywa. Leżał na wznak gapiąc się w sufit w sinym świetle świtu, gdy usłyszał z ulicy wołanie Henry’ego. Zszedł na palcach po zim-nych płytach schodów i wpuścił go do środka. – Po kiego licha pozwoliłeś mi pójść z tą dziwką, Dick? Czuję się jak ostatnia świnia. Chryste Panie! Użyczysz mi kawałka łóżka? Rano poszukam sobie jakiegoś lokum. Dick dał mu piżamę i skulił się jak mógł na swojej połowie łóżka. – Cała bieda z tobą, Henry – powiedział ziewając – że jesteś do szpiku kości purytani-nem. Musisz nabrać bardziej kontynentalnych przyzwyczajeń. – Jeśli się nie mylę, ty też nie poszedłeś z żadną z tych dziwek. – Ja nie mam oporów moralnych, mój drogi, jestem po prostu francuski piesek – wycedził Dick sennie. – Nieodrodne dziecię Epikura . – A, gówno! Ja tam czuję się jak ostatnia szmata – szepnął Henry. Dick zamknął oczy i wkrótce spał. Na początku października pułkownik Edgecombe wysłał Dicka do Brestu z papierami zbyt wielkiej wagi, żeby je powierzyć podoficerowi, jak powiedział. W Rennes Dick musiał czekać dwie godziny na połączenie i siedział przy lunchu w restauracji dworcowej, gdy zbli-żył się do niego piechur z ręką na temblaku i wykrzyknął: – Cześć, Dick, jak rany gorzkie! Był to Chudy Murray. – Rany, Chudy, cieszę się, że cię widzę. To już pięć albo sześć lat. Starzejemy się, co? Siadaj, bracie. Albo nie, nie możesz usiąść. – Powinienem był pewno zasalutować, panie kapitanie – powiedział Chudy sztywno. – Skończ z tym. Ale serio, musimy znaleźć jakieś miejsce, gdzie byśmy mogli spokojnie pogadać, jeśli masz trochę czasu do pociągu. Rozumiesz, żandarmi przyskrzyniliby przede wszystkim mnie, gdyby mnie zobaczyli jedzącego i pijącego z szeregowcem. Poczekaj, skoń-czę lunch, to poszukamy jakiejś knajpki koło stacji. To mogę zaryzykować. – Mam godzinę czasu. Jadę do centrum urlopowego w Grenoble. – Szczęściarz z ciebie. Byłeś poważnie ranny, Chudy? – Odłamkiem w ramię, panie kapitanie – zameldował Chudy prężąc się na baczność, bo do sali restauracyjnej wkroczył sztywnym krokiem sierżant żandarmerii. – Rany, nogi się pode mną uginają na widok tych facetów. Dick przełknął lunch, zapłacił i poszedł na drugą stronę placu przed stacją. W jednej z kafejek była tylna salka wyglądająca mrocznie i zacisznie. Już mieli usiąść, żeby pogawę-dzić przy piwie, gdy Dick przypomniał sobie teczkę z papierami. Została pod stolikiem. Szepnąwszy łamiącym się głosem, że zaraz wraca, przebiegł pędem przez plac i wpadł do restauracji. Przy stoliku siedziało trzech francuskich oficerów. – Pardon, messieurs. Teczka leżała pod stolikiem, tam gdzie ją zostawił. – Gdybym ją zgubił, musiałbym sobie chyba palnąć w łeb – powiedział Chudemu. Powspominali Trenton, Filadelfię, Bay Head i doktora Atwooda. Chudy się ożenił, miał dobrą posadę w banku w Filadelfii. Zgłosił się na ochotnika do tanków, ale dostał odłamkiem szrapnela, zanim poszli do szturmu; i całe szczęście, że dostał, bo jego załogę zmiotło ciężkie działo. Dzisiaj wyszedł ze szpitala i ma jeszcze bardzo miękkie nogi. Dick zapisał sobie jego przydział i obiecał, że załatwi mu przeniesienie do Tours; potrzebują takich jak on chłopców na kurierów. Zrobiło się późno i Chudy musiał biec na pociąg, a Dick, ściskając teczkę pod pachą, wyszedł się jeszcze przejść po przyjemnie pastelowym i dość wesołym mimo jesien-nego kapuśniaczku mieście. W dniu, w którym rozeszła się wiadomość o zawieszeniu broni, w Tours zaszumiało jak w ulu. Wszyscy pili i klepali się po plecach, oficerowie we wspólnym korowodzie z żołnierzami wylegli z biur wojskowych na ulice. Kiedy się okazało, że to fałszywy alarm, Dick doznał prawie ulgi. Przez parę następnych dni wszyscy w Komendzie Służby Kurier-skiej chodzili z tajemniczymi minami, jakby wiedzieli więcej, niż chcą powiedzieć. Wieczo-rem w dniu prawdziwego zawieszenia broni Dick zjadł trochę nieprzytomnie kolację z pułkownikiem Edgecombem i jeszcze paroma oficerami. Po kolacji spotkał pułkownika przypadkiem na podwórku. Pułkownik miał czerwoną twarz, a wąs mu się jeżył. – No, Savage, to wielki dzień dla naszej rasy – powiedział i parsknął śmiechem. – Jakiej rasy? – zapytał speszony Dick. – No, ludzkiej – huknął pułkownik, po czym odciągnął Dicka na stronę. – Chciałbyś po-jechać do Paryża, mój chłopcze? Konferencja pokojowa zbierze się w Paryżu i ponoć ma w niej wziąć osobisty udział prezydent Wilson, jakkolwiek to brzmi nieprawdopodobnie. Jed-nym słowem, dostałem rozkaz postawienia całej jednostki na usługi delegacji amerykańskiej, która przyjedzie dyktować warunki pokoju. Będziemy kurierami konferencji pokojowej. Ale gdybyś wolał wrócić do kraju, przypuszczam, że da się to załatwić. – Ależ nie, panie pułkowniku – odparł Dick spiesznie. – Właśnie zaczynałem się martwić, że będę musiał wracać do kraju i rozejrzeć się za pracą. Konferencja pokojowa to będzie do-piero heca, zresztą odpowiada mi każda okazja do pojeżdżenia trochę po Europie. Pułkownik zmierzył go zwężonymi oczyma. – Nie ujmowałbym tego w takich kategoriach. Służba winna być naszą pierwszą troską. I oczywiście to ściśle poufne. – Oczywiście – odparł Dick, ale nie mógł ukryć uśmieszku, wracając do kolegów przy stole. A więc znów Paryż, tym razem w nowiutkim gabardynowym uniformie ze srebrnymi belkami na ramionach i z pełnym pugilaresem. Jedną z pierwszych rzeczy, jakie zrobił po przyjeździe, było wybranie się na małą uliczkę za Panteonem, gdzie mieszkał przed rokiem ze Stevem Warnerem. Wysokie kredowoszare kamienice, magazyny, bistra, wielkookie dzieci w czarnych fartuszkach, apasze w kaszkietach i jedwabnych szalikach na szyjach, śpiewny paryski argot, wszystko to wprawiło go w nieokreśloną melancholię. Ciekawe, co się dzieje ze Stevem. Z ulgą wrócił do kwatery Służby Kurierskiej, gdzie żołnierze ustawiali właśnie świeżo sprowadzone zasuwane biurka amerykańskie i żółto politurowane skrzynki kartotek. Sercem nowo poznawanego Paryża był Hotel de Crillon na Placu Zgody, jego tętnicą Rue Royale, którą raz po raz przejeżdżali przybyli dostojnicy, prezydent Wilson, Lloyd George, król i królowa Belgów, eskortowani przez oddział Garde Republicaine w kaskach z pióropuszami. Życie Dicka potoczyło się teraz wirem wypadów nocnymi ekspresami do Brukseli, popijanego burgundem Beaune czerwonego homara na krytych czerwonym pluszem kanapkach u Laruego, cocktaili z szampanem w barze u Ritza, naszpikowanych ploteczkami rozmów nad une demie w Cafe Weber. Przypominało mu to trochę dawne czasy zjazdu nominacyjnego w Baltimore, tyle że teraz gwizdał sobie na wszystko; wydawało mu się to śmiechu warte. Pewnego wieczora wkrótce po Bożym Narodzeniu pułkownik Edgecombe zabrał go na obiad do Voisina w towarzystwie głośnego nowojorskiego speca od kampanii reklamowych, o którym się mówiło, że stoi bardzo blisko pułkownika House’a. Zatrzymali się na chwilę przed restauracją, żeby rzucić okiem na kościół o baryłkowatej kopule po drugiej stronie uli-cy. – Widzisz, Savage, ten facet jest ożeniony z moją krewniaczką z pittsburskiej rodziny Staple’ow. Robi gładkie wrażenie, ale przyjrzyj mu się uważnie. Jak na tak młodego człowie-ka, masz bardzo bystre oko na ludzi. Pan Moorehouse okazał się postawnym błękitnookim mężczyzną o wydatnym podbródku i spokojnym sposobie mówienia zatrącającym czasami manieryzmem południowego senatora. Zjawił się w towarzystwie osobnika nazwiskiem Robbins i niejakiej Panny Stoddard, kruchej kobiety o przezroczystej alabastrowej cerze i ostrym szczebiotliwym głosie, która zwróciła od razu uwagę Dicka – swoją uderzającą elegancją. Restauracja przypominała trochę zanadto episkopalny kościół. Dick odzywał się rzadko, był uprzedzająco grzeczny dla panny Stoddard i cały czas, jedząc wielkoksiążęce dania i delektując się dojrzałym winem, którego nikt inny zdawał się nie doceniać, miał oczy i uszy szeroko otwarte. Panna Stoddard próbowała wszystkich wyciągać na słówka, ale jakoś nikt nie miał się ochoty angażować w wypowiedzi na temat konferencji pokojowej. Panna Stoddard nie bez uszczypliwości opowiedziała o umeblowaniu Hotel de Murat, o czarnej pannie służącej Wilsonów i o niemożliwych stro-jach prezydentowej, którą z uporem nazywała panią Galt. Dick z ulgą powitał chwilę, gdy dobrnęli do cygar i likierów. Po obiedzie pułkownik Edgecombe zaofiarował się podrzucić pana Moorehouse’a do Crillonu, gdyż właśnie podjechał po niego wóz sztabowy, Dick zaś wraz z panem Robbinsem odwieźli pannę Stoddard taksówką pod jej dom na lewym brzegu vis-a-vis Notre Dame. – Może pan wpadnie któregoś popołudnia na herbatkę, panie kapitanie – powiedziała, gdy ją żegnali przed bramą. Taksówkarz nie chciał ich wieźć dalej, oświadczył, że jest już późno i musi wracać do domu do Noisy-le-Sec, po czym odjechał. Robbins ujął Dicka pod ramię. – Na miłość Boską, chodźmy się napić czegoś przyzwoitego. Mam już po dziurki w nosie tych wszystkich szyszek. – Zgoda, gdzie pójdziemy? – odrzekł Dick. Idąc zamglonym bulwarem, obok majaczącego ciemniejszą plamą masywu Notre Dame, wymieniali zdawkowe uwagi o Paryżu i o panującym zimnie. Robbins był niskim mężczyzną z czerwoną twarzą o impertynenckim apodyktycznym wyrazie. W kawiarni, do której weszli, było niewiele cieplej niż na ulicy. – Ten klimat wpędzi mnie do grobu – powiedział Robbins chowając brodę w kołnierz pal-tota. – Wełniana bielizna to jedyna rada – odparł Dick ze śmiechem. – Jeśli czegoś nauczyłem się w wojsku, to właśnie tego. Usadowili się na wyściełanej pluszem ławeczce koło pieca w samym końcu pełnej dymu cygarowego i złotych ozdóbek sali. Robbins zamówił flaszkę szkockiej whisky, szklaneczki, cytrynę, cukier i dużo wrzątku. Czekanie na wrzątek przeciągało się, więc na razie nalał sobie i Dickowi po ćwierć szklanki czystej whisky. Łyknął i zaraz jego zapadła zmęczona twarz wygładziła się, jakby mu ubyło dziesięć lat. – Jedyny sposób, żeby nie szczękać zębami w tym cholernym mieście, to być stale pod muchą. – Ja tam mimo wszystko chwalę sobie powrót do poczciwego starego Paryża – powie-dział Dick z uśmiechem, wyciągając nogi pod stołem. – To w obecnej chwili jedyne godne człowieka miejsce – przytaknął Robbins. – Pępek świata... jeśli oczywiście nie jest nim Moskwa. Na wzmiankę o Moskwie grający przy sąsiednim stoliku w warcaby Francuz podniósł wzrok znad szachownicy i zmierzył obu Amerykanów. Dick nie mógł rozszyfrować, co kryje się za tym spojrzeniem; poczuł się nieswojo. Zjawił się garson z wodą, która jednak nie była wcale gorąca, więc Robbins zrobił scenę i odesłał ją z powrotem. Nalał jeszcze po pół szkla-neczki nie rozcieńczonej whisky, dopóki garson nie wróci z wodą. – Czyżby prezydent miał zamiar uznać Sowietów? – sam nie wiedząc kiedy, zapytał Dick przyciszonym głosem. – Gotów jestem iść o zakład. Coś mi się zdaje, że wysyła nieoficjalną misję. To będzie zależeć po części od nafty i manganu. Kiedyś był król węgiel, teraz jest cesarzowa nafta i imperator mangan, książę małżonek stali. A wszystko to koncentruje się w czerwonej repu-blice Gruzji. Spróbuję się tam niedługo wyrwać, bo ponoć ci Gruzini mają najlepsze wina i najpiękniejsze kobiety świata. Jak Boga jedynego, muszę tam pojechać! A co do nafty, to niech to wszyscy diabli! Ten idealista Wilson nie może zrozumieć, że kiedy jego raczą ucztami w Buckingham Palace, figlarka armia brytyjska obsadza Mosul, rzekę Karun, Persję, a ostatnio chodzą nawet słuchy, że jest już w Baku, przyszłej naftowej metropolii świata. – Podobno tereny naftowe w Baku są na wyczerpaniu? – Niech pan w to nie wierzy. Rozmawiałem ostatnio z człowiekiem, który tam był. Ko-miczny facet, Rasmussen, powinien go pan poznać. Na uwagę Dicka, że przecież mamy chyba dosyć nafty w kraju, Robbins walnął pięścią w stół. - Nigdy nie ma się niczego dosyć, to pierwsze prawo termodynamiki. Ja nigdy nie mam dosyć whisky. Pan jest młodym chłopcem, ma pan kiedy dosyć dziewczynek? Tak samo ani Standart Oil, ani Królewsko-Holenderski Shell nie będzie miał nigdy dosyć ropy. Dick się zaczerwienił i zachichotał nie bez przymusu. Nie podobał mu się ten cały Rob-bins. Garson wrócił wreszcie z wrzątkiem i pan Robbins przyrządził coś w rodzaju grogu z whisky z wodą, cytryną i cukrem. Przez chwilę siedzieli w milczeniu. Warcabiarze od są-siedniego stolika wynieśli się tymczasem. Raptem Robbins obrócił się do Dicka i zajrzał mu w twarz mętnymi niebieskimi oczami pijaka. – A co wy, młodzi, myślicie o tym wszystkim? Co myślą chłopcy w okopach? – O czym pan właściwie mówi? – Diabła tam, o niczym. Ale jeśli im się wojna wydawała parszywa, to niech poczekają, zobaczą, jaki będzie pokój. Oj, bratku, zobaczą, jaki będzie pokój. – Nie sądzę, żeby w Tours ktokolwiek miał w tej sprawie zdanie. Ale nie sądzę również, żeby ktokolwiek zobaczywszy wojnę uważał ją za najprzedniejszy sposób rozwiązywania międzynarodowych zatargów. Wątpię, żeby sam Czarny Jack Pershing w to wierzył. – Patrzcie go. Nie wiem, czy ma więcej jak dwadzieścia pięć wiosen, a śpiewa jak z książki Woodrowa Wilsona. Ja jestem stary sukinsyn, dobrze o tym wiem, ale jak sobie podochocę, to walę, co myślę. – Nie widzę, co dobrego może wyniknąć z gardłowania. Jesteśmy świadkami wspaniałe-go, choć i tragicznego widowiska. Paryska mgła pachnie poziomkami. Bogowie nas nie ko-chają, ale mimo to umrzemy młodo . No i kto się odważy twierdzić, że ja jestem trzeźwy? Wypróżnili flaszkę do dna. Dick nauczył Robbinsa francuskiego dwuwiersza: Les marionettes font, font, font Trois petits tours et puis s’en vont . Kiedy kawiarnię zamykano, wyszli trzymając się pod ręce. Robbins podśpiewywał: Uszy do góry, Napoleonku, Hulaj wesoło dzionek po dzionku i zatrzymywał się na rozmówki z każdą spotkaną na Boul Michu panienką. Dick zostawił go w końcu pod fontanną na Place Saint-Michel zagada-nego z klępowatą ulicznicą w obwisłym kapeluszu i puścił się w długą wędrówkę do swojego hotelu vis-a-vis Gare Saint-Lazare. Szerokie asfaltowe ulice były puste w różowym świetle latarni łukowych, ale mimo przejmującej nocy znieczulone w miłosnym uścisku parki tuliły się jeszcze tu i ówdzie na ławkach pod gołymi ociekającymi drzewami na bulwarach wzdłuż Sekwany. Na rogu Boulevard de Sebastopol nadchodzący z przeciwka młodzian o bladej ce-rze zajrzał mu szybko w twarz i zatrzymał się. Dick zwolnił na moment kroku, ale zaraz ru-szył dalej na spotkanie sznura wozów dudniących po Rue de Rivoli w stronę Hal. Robił głę-bokie wdechy dla otrzeźwienia z oparów whisky. Długa jasnooświetlona aleja prowadząca do opery była zupełnie pusta, ale pod samym gmachem kręciło się parę osób. Uwieszona na ra-mieniu jakiegoś poilu gryzetka o aksamitnej cerze posłała mu przeciągły uśmiech. Dochodząc do hotelu natknął się twarzą w twarz na dziewczynę, która wydała mu się uderzająco ładna, i sam nie wiedząc kiedy, zapytał ją, co robi o tej porze na ulicy. Roześmiała się – uroczo, pomyślał – i odparła, że to samo co on. Zaprowadził ją do małego hoteliku na bocznej uliczce za hotelem, w którym mieszkał. Dano im zimny pachnący politurą numer z wielkim łóżkiem, bidetem i mnóstwem ciężkich draperii koloru bordo. Dziewczyna okazała się bardzo zmęczona i starsza, niż mu się na pierwszy rzut oka wydawało, ale miała ładną figurę i śliczną białą karnację ciała. Z przyjemnością patrzył na jej nienagannie czystą bieli-znę obszytą gustownie koronką. Siedzieli przez chwilę na brzegu łóżka rozmawiając półgło-sem. Ale kiedy ją zapytał o imię, uśmiechnęła się i potrząsnęła głową. – Qu’estce que ca vous fait? – L’homme sans nom et la femme sans nom vont faire l’amour a l’hotel du neant – od-parł. – Oh, qu’il est rigolo, celuila – zachichotała. – Dis, tu n’est pas malade? Dick potrząsnął głową. – Moi non plus – powiedziała i zaczęła się ocierać o niego jak kotka. Po wyjściu z hotelu krążyli po mrocznych ulicach, aż znaleźli otwierany przed świtem bar kawowy. W sennym intymnym milczeniu pili kawę z rogalikami, oparci blisko siebie o kontuar. Potem zostawiła go kierując się w górę na Montmartre. Na odchodnym Dick spy-tał, czy nie mógłby jej jeszcze kiedyś zobaczyć. Wzruszyła tylko ramionami. Dał jej trzydzie-ści franków, pocałował i szepnął w ucho parafrazę owego francuskiego dwuwiersza: Les petites marionettes font, font, font Un p’tit peu d’amour et puis s’an vont. Roześmiała się, uszczypnęła go w policzek i oddalając się słyszał jeszcze jej chrapliwy chichot i słowa: – Oh, qu’il est rigolo, celuila. Wrócił do swego hotelu szczęśliwy i senny, powtarzając sobie: Czego mi brak w życiu, to swojej kobiety. Starczyło mu akurat czasu na umycie się, ogolenie i założenie czystej koszuli, po czym musiał pędzić do komendy, żeby zdążyć przed pułkownikiem Edgecombem, który miał zwyczaj diablo wcześnie wstawać. Zastał czekający na niego rozkaz wyjazdu nocnym pociągiem do Rzymu. Kiedy wsiadał wieczorem do ekspresu, oczy piekły go z niewyspania. Miał z towarzyszącym mu sierżantem zarezerwowany przedział na samym końcu wagonu pierw-szej klasy opatrzonego tabliczką Paris – Brindisi. Pociąg był przepełniony, ludzie stali w przejściach. Dick zdjął płaszcz i koalicyjkę i rozpinał sztylpy z zamiarem ułożenia się do snu na jednej z ławek, zanim jeszcze pociąg ruszy, gdy w drzwiach przedziału ukazała się ostra twarz jakiegoś Amerykanina. – Przepraszam bardzo, czy pan kkapitan Savage? Dick usiadł na ławce i kiwnął głową ziewając. – Nazywam się Barrow, panie kapitanie, G.H. Barrow, jestem związany z amerykańską delegacją pokojową. Muszę być jutro w Rzymie, a tu nie ma ani jednego wolnego miejsca w pociągu. Więc oficer transportowy na stacji był tak uprzejmy podszepnąc mi, że, ee, choć to nie jest ściśle według Hoyle’a , może pan kapitan byłby skłonny zrobić wyjątek i przytulić nas w swoim przedziale. Jestem w towarzystwie czarującej młodej osoby z Pomocy dla Bliskiego Wschodu. – To bardzo ładnie z pańskiej strony, panie kapitanie, że godzi się pan nas przytulić w swoim przedziale – rozległ się śpiewny teksaski głos i odsuwając mężczyznę, który się przedstawił jako Barrow, do przedziału wspięła się zaróżowiona dziewczyna w ciemnopopielatym uniformie. Długi jak tyka pan Barrow z wyłupiastymi oczami i wielkim drgającym jabłkiem Adama jął nie czekając wrzucać do przedziału torby i sakwojaże. Dick wściekły próbował protesto-wać: – Chyba państwo zdają sobie sprawę, że to jest absolutnie niezgodne z przepisami. – Ale słysząc swój własny nadęty głos, parsknął nagle śmiechem i powiedział: – O świcie postawią nas pewno obu z sierżantem Wilsonem pod ściankę, ale niech już będzie. W tym momencie pociąg ruszył. Dick niechętnie zgarnął swoje rzeczy i usadowiwszy się w kącie, natychmiast zamknął oczy. Był zbyt śpiący, żeby się silić na rozmowy z jakimiś cho-lernymi działaczami charytatywnymi. Sierżant ulokował się w drugim kącie, a pan Barrow i dziewczyna zajęli przeciwległą ławkę, W półśnie słyszał monotonne tonące chwilami w łoskocie ekspresu ględzenie pana Barrowa, który miał zacinający się sposób mówienia jak pykanie nierówno pracującej motorówki. Dziewczyna nie odzywała się, jeśli nie liczyć rzad-kich pomruków w rodzaju: „No, no” albo „Coś takiego”. Chodziło o sytuację europejską: prezydent Wilson sądzi... nowa polityka... nowa Europa... trwały pokój bez reparacji ani zabo-rów. Prezydent Wilson mówi... porozumienie na nowych zasadach między kapitałem a pracą. Prezydent Wilson apeluje... demokracja przemysłowa... prości ludzie całego świata stoją za prezydentem. Traktat. Liga Narodów. Dick zapadł w sen i śniła mu się dziewczyna, która się ocierała o niego piersiami i mruczała jak kotka, mężczyzna o wyłupiastych oczach, który wy-głaszał jakąś mowę, William Jennings Wilson przemawiający na baltimorskim zjeździe inkwizycyjnym, demokracja przemysłowa w pasiastym kostiumie w kabinie kąpielowej nad Marną, z młodym Teksańczykiem o zaróżowionych policzkach, który chciał... długi jak ty-ka... z drgającym jabłkiem Adama... Przebudził się z koszmarnym uczuciem, że ktoś go dusi. Pociąg stał. W przedziale nie by-ło czym oddychać. Lampę na suficie przyćmiewała niebieska umbrelka. Przedostał się przez trzy pary nóg, wyszedł na korytarz i otworzył okno. Zimne górskie powietrze ukłuło go w nozdrza. W świetle księżyca widział ośnieżone zbocza. Przy torze stał wsparty sennie na karabinie francuski wartownik. Dick ziewnął spazmatycznie. Nagle spostrzegł, że obok stoi dziewczyna z Pomocy dla Bliskiego Wschodu i przygląda mu się z uśmiechem. – Gdzie jesteśmy, panie kapitanie? Czy to już Włochy? – Zdaje się, granica szwajcarska. Postoimy tutaj zdrowo. Formalności graniczne zawsze trwają wieki. – Ojej! – wykrzyknęła dziewczyna podskakując. – Jeszcze nigdy w życiu nie przejeżdża-łam przez żadną granicę. Dick się roześmiał i wrócił na swoje miejsce. Po chwili pociąg wjechał na wyludnioną stację o wyglądzie remizy, ledwo-ledwo oświetloną, i cywilni pasażerowie zaczęli się wysy-pywać ze swymi bagażami. Dick posłał przez sierżanta papiery do kontroli wojskowej, a sam usadowił się z powrotem do snu. Zasnął kamieniem i spał aż do Mont Cenis. Potem była gra-nica włoska. Znowu zimne powietrze, ośnieżone góry i pasażerowie wysypujący się hurmem do pustej remizy stacji. Rozpamiętując z sennym rozczuleniem, jak pierwszy raz przekraczał z Sheldrakem granicę włoską w ambulansie Fiata, Dick poszedł drżąc do baru dworcowego, gdzie wypił flaszkę wody mineralnej i lampkę wina. Wziął ze sobą do przedziału parę butelek wody mineralnej i fiasco Chianti , którymi poczęstował pana Barrowa i dziewczynę, gdy wrócili senni i źli z kontroli celnej i paszportowej. Dziewczyna oświadczyła, że nie może pić wina, bo wstępując do Pomocy dla Bliskiego Wschodu musiała się zobowiązać do abstynencji od napojów alkoholowych i tytoniu, ale wypiła trochę wody mineralnej, o której się wyraziła, że kręci w nosie. Potem wszyscy wtulili się w swoje kąty i próbowali z powrotem zasnąć. Kiedy wreszcie dojechali do Stazione Termini w Rzymie, byli ze sobą wszyscy troje po imieniu. Dziewczyna z Teksasu miała na imię Ann Elizabeth. Spędzili we dwoje z Dickiem większą część dnia stojąc w korytarzu i wyglądając na miasteczka o szafranowych dachach, na wiejskie chaty wszystkie z niebieskimi plamami na pobiale pod pnącym winem nad wej-ściem, na oliwki i fantazyjne kształty winorośli na opadających czerwonymi terasami pól-kach, na cały pagórkowaty pejzaż włoski ze spiczastymi cyprysami odbijającymi tak ciemną zielenią od pastelowego tła, że robiły wrażenie rys na płótnie. Ann Elizabeth opowiedziała mu, jak od dnia wypowiedzenia wojny marzyła o wyrwaniu się za morze, jak jej brat zginął w czasie nauki pilotażu w San Antonio, jaki miły był dla niej pan Barrow przez całą podróż na statku i w Paryżu, dopóki nie zaczął się do niej zalecać i robić przez to różne głupstwa, które ją przyprawiają o ciągłe zakłopotanie, na co Dick odparł, że może to wcale nie są takie głupstwa. Czuł, że jej imponuje podróż do Rzymu w towarzystwie prawdziwego oficera, któ-ry był na froncie, mówi po włosku i w ogóle. W Rzymie musiał jechać z papierami prosto ze stacji do ambasady, ale umówił się z panną Trent, że ją złapie telefonicznie w Pomocy dla Bliskiego Wschodu. G.H. Barrow również uścisnął mu ciepło dłoń mówiąc, że ma nadzieję jeszcze się z nim spotkać; zależy mu na kontakcie z ludźmi, którzy naprawdę rozumieją, o co ten cały krzyk. Przez resztę dnia Dick nie myślał o niczym innym, tylko o doczekaniu jakoś wieczora i znalezieniu się wreszcie w łóżku. Następnego dnia rano zadzwonił do Czerwonego Krzyża do Eda Schuylera. Zjedli razem obfity podlany zdrowo winem lunch w eleganckiej restauracji koło ogrodu Pincio. Ed żył jak młody bóg. Miał mieszkanko przy Schodach Hiszpańskich, podróżował dużo, przytył. Ale ostatnio wplątał się w kabałę. Mąż pewnej Włoszki, z którą trochę romansował, groził mu pojedynkiem i Ed miał pietra, że jak się zrobi draka, to go wy-leją na zbitą twarz z Czerwonego Krzyża. „Wojna to była fraszka – powtarzał – dopiero ten pokój człowieka wykańcza”. Zresztą miał już po czubek głowy Włoch i Czerwonego Krzyża. Najchętniej wróciłby do kraju, gdyby nie to, że we Włoszech szykuje się rewolucja, więc chce jeszcze trochę posiedzieć, obejrzeć wszystko na własne oczy. – A co u ciebie, Dick? Jak na dawnego birbantiera gwardii wylądowałeś zdaje się niczego sobie. – Wszystko to szczęśliwe zbiegi okoliczności – odrzekł Dick marszcząc nos. – Wiesz, jak to jest, życie potrafi się zabawnie układać. – Mnie to mówisz? Ciekawym, co się dzieje z tym poczciwcem Stevem. Fred Summers, jak słyszałem, chciał się ostatnio zaciągnąć do Legionów Polskich. – Steve pewno siedzi w ciupie – powiedział Dick – a my powinniśmy siedzieć razem z nim. Nie, nie co dzień trafia się okazja obejrzenia takiej hecy. Zrobiła się czwarta, zanim wyszli z restauracji. Poszli do Eda i usadowiwszy się z butelką koniaku w oknie patrzyli na żółte i grynszpanowe dachy miasta i barokowe kopuły skrzące się w promieniach zachodzącego słońca, wspominali, jakie kolosalne wrażenie wywarł na nich Rzym, gdy zjechali tu poprzednim razem całą paczką, i zastanawiali się, co będą robić teraz, po zakończeniu wojny. Ed Schuyłer powiedział, że chciałby dostać posadę korespondenta gdzieś na wschodzie; nie wyobraża sobie powrotu do domu w zapadłym kącie stanu Nowy Jork; w każdym razie musi przedtem zobaczyć Persję i Afganistan. Roztrząsanie, co ze sobą zrobić, wprawiło Dicka w okropną chandrę. Zaczął spacerować tam i z powrotem po kaflowej posadzce, gdy zadźwięczał dzwonek i Ed wyszedł do przedpokoju. Dick słyszał jakieś szepty i wysoki sopran perorujący po włosku. Po chwili Ed wepchnął przed sobą do pokoju małą kobietkę o wydatnym nosie i wielkich czarnych oczach. – Otóż i Magda – powiedział. – Kapitan Savage, signora Sculpi. Musieli teraz rozmawiać pół po włosku, pół po francusku. – Mam nadzieję, że nie będzie padać – rzekł Ed. – Co byś powiedział, gdybym ci sproku-rował jakąś dziewczynkę i zabrał na kolację do Palazzo del Cesari. Może nie będzie za zimno. Dick przypomniał sobie Ann Elizabeth i zadzwonił do Pomocy dla Bliskiego Wschodu. Tek-saski głos w słuchawce zdawał się zachwycony, obwieścił, że to całe towarzystwo charyta-tywne jest okropne i że wprawdzie ma randkę z panem Barrowem, ale się jakoś z tego wykrę-ci. Tak, będzie gotowa, jeśli po nią podjadą za pół godziny. Po długich targach Signory Sculpi z fiakrem najęli dwukonne lando, wielce eleganckie i sfatygowane. Ann Elizabeth czekała na nich przed bramą. – Te stare kwoki doprowadzają mnie do rozpaczy – oświadczyła wskakując do landa. – Jedźmy szybko, żeby nie wpaść na pana Barrowa. Wyobraź sobie, te stare kwoki kazały mi wrócić przed dziewiątą. Słowo daję, rygor jak w szkółce niedzielnej. No, ale to bardzo ładnie, kapitanie, że mnie zabierasz na miasto ze swymi przyjaciółmi. Aż piszczałam, żeby się trochę wyrwać i coś zobaczyć. Czyż to nie cudowne? A propos, gdzie mieszka papież? Słońce już zaszło i zaczynało się robić chłodno. W Palazzo dei Cesari było pusto i zimno, więc wypili tylko wermut i wrócili na kolację do miasta. Po kolacji poszli na spektakl do Apolla. – No, to mi się dostanie – powiedziała Ann Elizabeth. – Ale gwiżdżę sobie, muszę prze-cież zobaczyć miasto. Wchodząc do teatru ujęła Dicka pod ramię. – Wiesz co, Dick? Czuję się strasznie opuszczona między tymi cudzoziemcami. Cieszę się, że mam przy sobie białego człowieka. W czasie studiów w Nowym Jorku jeździłam do New Jersey oglądać strajk włókniarzy. Interesowałam się takimi rzeczami. Miałam wtedy to samo uczucie. Ale nie oddałabym tego za żadne skarby. Może człowiek zawsze ma takie uczucie, kiedy przeżywa coś naprawdę emocjonującego? Dick był lekko wstawiony, ogarnęła go czułość. Ścisnął jej ramię, pochylając się w jej stronę. – Nie pozwolimy zrobić krzywdy małej dziewczynce z Teksasu – zaciągnął pieszczotli-wie. – Ty zdaje się myślisz, że ja mam nie bardzo dobrze w głowie – powiedziała Ann Eliza-beth zmieniając nagle ton. – Ale, jejku, jak ja wytrzymam w tej Metodystycznej Lidze Trzeź-wości i Czystości Moralnej? Nie znaczy, żebym nie doceniała ich pracy. To straszne pomy-śleć o maleńkich dzieciach głodujących w całej Europie. Wygraliśmy wojnę, teraz naszym obowiązkiem jest pomóc w łataniu najgorszych dziur we wszystkich krajach, jak powiedział prezydent. Kurtyna poszła w górę i Włosi dookoła zaczynali sykać. Ann Elizabeth umilkła. Dick spróbował ją wziąć za rękę, ale się odsunęła i dała mu prztyczka w dłoń. – Myślałam, że już wyrosłeś ze szkolnych nawyków – rzekła. Sztuka była nienadzwyczajna i Ann Elizabeth, która nie rozumiała ani słowa, coraz to osuwała głowę na ramię Dicka zapadając w drzemkę. Podczas przerwy, gdy wszyscy zeszli do baru na kieliszek, sumiennie zamówiła lemoniadę. Kiedy wracali po schodach na swoje miejsca, nagle zrobiło się zamieszanie. Niski Włoch z łysiną i w okularach rzucił się znienac-ka na Eda Schuylera z okrzykiem: „Traditore!” Wpadł na niego z takim impetem, że obaj stracili równowagę i jęli się staczać w dół po wyściełanych czerwonym chodnikiem schodach, przy czym mały Włoch przez cały czas kopał i okładał Eda pięściami, ten zaś starał się, jak mógł, utrzymać go na długość ramienia. W końcu Dick i Ann Elizabeth, która okazała się nad podziw silna, schwycili czupurnego Włocha, podnieśli go z podłogi i unieruchomili mu z tyłu ręce, podczas gdy signora Sculpi rzuciła mu się ze szlochem na szyję. Był to jej mąż. Ed tymczasem podniósł się na nogi, czerwony i z bardzo głupią miną. Zanim się zjawiła włoska policja, incydent został zażegnany. Dyrektor teatru nerwowo czyścił Edowi uniform. Ann Elizabeth znalazła okulary małego Włocha, całe pogięte, i ten wyprowadził swoją szlo-chającą małżonkę. Wyglądał tak komicznie, gdy w powyginanych okularach na czubku nosa odwrócił się w drzwiach, żeby pogrozić Edowi pięścią, że Dick nie mógł pohamować śmie-chu. Ed przepraszał wylewnie dyrektora, który zdawał się trzymać jego stronę tłumacząc ka-rabinierom w błyszczących czapkach, że mąż tej pani to pazzo . Potem rozległ się dzwonek i wszyscy wrócili na widownię. – Ależ, Ann Elizabeth, widzę, że jesteś czampionem dżiudżitsu – szepnął Dick dotykając wargami jej ucha. Zaczęli się chichotać tak, że nie byli w stanie wysiedzieć dłużej na sztuce. Poszli do ka-wiarni. – Teraz pewnie nasi makaroniarze uznają mnie za ostatniego tchórza, jeśli nie wyzwę te-go nieboraka na pojedynek – powiedział Ed. – Jasne. Bronią będą korkowce na odległość trzydziestu kroków albo bakłażany na odle-głość pięciu metrów. Dickowi ze śmiechu ciekły łzy. Ed się zeźlił. – To wcale nie śmieszne. Paskudna historia. Że też człowiek nigdy nie może się zabawić bez wyrządzenia komuś krzywdy. Biedna Magda, przeżywa pewnie katusze. Panno Trent, mam nadzieję, że mi pani wybaczy to pożałowania godne widowisko. Ed wstał i poszedł do domu. – O co właściwie ta cała historia, Dick? – zapytała Ann Elizabeth, gdy wyszli na ulicę kierując się w stronę Pomocy dla Bliskiego Wschodu. – Jedno z dwojga: albo signor małżonek dostał ataku zazdrości, że Magda się włóczy z Edem, albo też to wstęp do małżeńskiego szantażyku. Biedny Ed wziął sobie to cholernie do serca. – Nie ma co, ludzie pozwalają sobie tutaj na rzeczy, na które nie pozwoliliby sobie nigdy w kraju. Czy to nie zastanawiające? – Jeśli chodzi o Eda, to wszędzie wpada w tarapaty. Ma do tego specjalny talent. – Widocznie ta wojna w połączeniu z kontynentalną atmosferą tak rozluźnia obyczaje. Ja nigdy nie byłam specjalną świętoszką, ale na miły Bóg, zatkało mnie, kiedy pan Barrow zaraz pierwszego dnia po wylądowaniu zaproponował mi pójście do swego hotelu. Rozmawiałam z tym człowiekiem może trzy, cztery razy na statku. W kraju nie odważyłby się na coś takiego po stu latach. Dick zajrzał Ann Elizabeth w twarz. – Kiedy wlazłaś między wrony, musisz krakać jak i one – rzekł z komicznym grymasem. Roześmiała się i popatrzyła mu badawczo w oczy, jakby niepewna, co chciał przez to powiedzieć. – No cóż, zapewne to też część życia – przyznała. W mroku bramy Dick próbował się zabrać na serio do całowania jej, ale cmoknęła go tyl-ko przelotnie w usta i potrząsnęła głową. Potem schwyciła go za rękę, ścisnęła mocno i powiedziała: – Pozostańmy lepiej przyjaciółmi. Wrócił do domu z głową oczadziałą od zapachu jej blond włosów. Miał przed sobą trzy lub cztery dni siedzenia w Rzymie. Na trzeci stycznia zapowiedzia-ny był przyjazd prezydenta i trzymano do jego dyspozycji kilku kurierów. Przez cały ten czas nie pozostawało mu do roboty nic prócz włóczenia się po mieście, słuchania orkiestr ćwiczą-cych „Gwiaździsty sztandar”, gapienia się na wznoszone trybuny i rozwieszane flagi. Pierwszego stycznia było święto, więc Dick, Ed, pan Barrow i Ann Elizabeth wybrali się wynajętym automobilem do willi Hadriana, a potem na lunch do Tivoli . Co chwila przela-tywały deszcze i drogi tonęły w błocie. Ann Elizabeth powiedziała, że falista Kampania, po zimowemu szarobura, przypomina jej okolice Dallas. Zamówili w restauracji nad wodospa-dem fritto misto , które obficie popijali delikatnym złocistym Frascati. Ed i Barrow odkryli, że łączy ich wspólny pogląd na imperium rzymskie i na sztukę życia starożytnych. Dick miał cały czas wrażenie, że Ann Elizabeth kokietuje pana Barrowa. Był na nią wściekły, że mu się pozwoliła przysunąć tak blisko z krzesłem, gdy pili potem kawę na tarasie, z którego rozta-czał się widok na wąwóz zamglony pyłem wodnym znad wodospadu. Siedział i pił w milczeniu, dopóki Ann Elizabeth nie skończyła kawy i nie poderwała się z miejsca ob-wieszczając, że idzie na drugą stronę wąwozu, gdzie jak na starym sztychu rysowała się okrą-gła świątyńka. Ed odparł, że to zbyt uciążliwa wspinaczka po jedzeniu. Pan Barrow jednak oświadczył bez entuzjazmu, że on, ee, pójdzie. Ann Elizabeth puściła się biegiem przez mo-stek i ścieżką w dół, a Dick pobiegł za nią ślizgając się po błocie i osuwając po ruchomym piargu. Na dnie wąwozu mokra zimna mgła kleiła się do twarzy. Tuż nad głową mieli wodo-spad, jego ryk dudnił w uszach. Dick obejrzał się, czy pan Barrow idzie za nimi. – Musiał chyba zawrócić! – krzyknął przez szum wody. – Nie cierpię ludzi, którzy nie chcą się nigdzie ruszyć – odkrzyknęła Ann Elizabeth. Wzięła go za rękę. – Chodź, biegniemy do świątyńki. Dotarli na szczyt zadyszani. Po przeciwnej stronie wąwozu widać było Eda i pana Barro-wa siedzących jak przedtem na tarasie restauracji. Ann Elizabeth zagrała im najpierw na no-sie, a potem pomachała ręką. - Och, przepadam za ruinami i widokami. Mogłabym jeździć po calutkich Włoszech i zwiedzać wszystko. Dokąd się wybierzemy po południu? Nie mam ochoty wracać i wysłuchiwać tych ich deklamacji o rzymskim imperium. – Może nad jezioro Nemi, wiesz, tam gdzie są te galery Kaliguli . Ale tam się chyba nie dostaniemy bez auta. – To i oni pojadą. Nie, chodźmy się lepiej przejść. – Może padać. – No to co? Nie jesteśmy z cukru. Poszli ścieżką przez wzgórza nad miastem i wkrótce znaleźli się wśród mokrych pastwisk i dąbrów. W dole pod nimi rozciągała się jasnobrunatna Kampania i dachy Tivoli pokreślone czarnymi wykrzyknikami cyprysów. Dżdżyste popołudnie pachniało wiosną. Widać było ulotne deszcze przemykające ołowianymi i białawymi płachtami nad Kampanią. Pod nogami kwitły różowo-pąsowe cyklameny. Ann Elizabeth zrywała je i podtykała Dickowi do wącha-nia. Miała zaróżowione policzki i zwichrzone włosy, szczęście rozpierało ją tak, że nie potra-fiła iść normalnie, tylko co parę kroków podbiegała i podskakiwała. Krótkotrwały deszczyk zmoczył ich trochę i zlepił jej kosmyk włosów na czole. Potem pokazało się rześkie słonecz-ko, więc przysiedli na korzeniu wielkiego buka i patrzyli w górę na długie spiczaste brązowo--rude pąki połyskujące na tle nieba. W nozdrzach mieli woń drobnych cyklamenów. Dick był zgrzany i odurzony wspinaczką, oparem mokrego poszycia, wypitym winem i zapachem cy-klamenów. Obrócił się i zajrzał jej w oczy. – I co? – zapytał. Złapała go za uszy i jęła obsypywać pocałunkami. – Powiedz, że mnie kochasz – powtarzała zduszonym głosem. Czuł zapach jej jasnych włosów i rozgrzanego ciała, i słodkich cyklamenów. Porwał ją na nogi, przycisnął do siebie i przywarł do jej ust; ich języki się spotkały. Przez szparę w żywopłocie Pociągnął ją na sąsiednie pole. Na ziemi było zbyt mokro, ale na drugim końcu pola stał chruściany szałas. Szli objęci wpół, potykając się i ocierając twardo udami. W szałasie suszyła się kukurydza na paszę. Osunęli się na suche szeleszczące za każdym po-ruszeniem łodygi. Ann Elizabeth leżała na wznak z ciasno zasznurowanymi ustami, Dick miał jedną rękę pod jej głową, drugą próbował jej się dostać pod ubranie. Nagle coś mu trzasnęło w palcach. Zaczęła go odpychać. – Nie, nie, Dick, nie tutaj. Musimy wracać. – Moja kochana kobietka. Muszę! Jesteś cudowna. Wyrwała mu się i wypadła z szałasu. Z nienawiścią usiadł na ziemi i jął otrzepywać suche źdźbła z uniformu. Na dworze rozpadało się na dobre. – Wracajmy, Dick. Szaleję za tobą, ale to jeszcze nie powód, żebyś mi darł majtki. Och, jesteś beznadziejny. Parsknęła śmiechem. – Nie powinnaś zaczynać, jeśli nie masz zamiaru doprowadzić czegoś do końca – powie-dział. – Kobiety są okropne! Z wyjątkiem prostytutek, po nich wiadomo przynajmniej, czego się spodziewać. Podeszła i pocałowała go. – Biedny mały chłopiec, taki okropnie zły. Przepraszam cię, Dick. Pójdę z tobą do łóżka, przyrzekam. Tylko widzisz, to nie takie proste. Może znajdziemy jakiś pokój w Rzymie. – Jesteś dziewicą? Jego głos zabrzmiał sztywno i nienaturalnie. Kiwnęła głową. – Śmieszne, prawda? Po wojnie. Wy, chłopcy, ryzykowaliście życie, to ja mogę chyba za-ryzykować to. – Przypuszczam, że będę mógł pożyczyć mieszkanie od Eda. Wspominał coś, że jedzie jutro do Neapolu. – Ale czy ty mnie naprawdę kochasz, Dick? – Oczywiście. Tylko trochę mi głupio ze względu na to. Kochać się jest tak cudownie. – Zapewne. Och, chciałabym umrzeć! Powlekli się w dół w ulewnym deszczu, który stopniowo przeszedł w zimny kapuśnia-czek. Dick czuł się zmęczony i przemoknięty; strumyczki wody zaczynały mu się lać za koł-nierz. Ann Elizabeth zgubiła swoje cyklameny. Dobrnąwszy z powrotem, dowiedzieli się od restauratora, że panowie pojechali do Villa d’Este , ale niedługo wrócą. Zamówili rum i gorącą wodę i zaczęli się w miarę możności suszyć przy żelaznym koszu z żarzącym się węglem drzewnym w kuchni. – Wyglądamy jak para zmokłych szczurów – zachichotała Ann Elizabeth. – Jak para skończonych idiotów – burknął Dick. Zanim tamci wrócili, zdążyli się rozgrzać, ale nie wysuszyć. Dickowi ulżyło, gdy mógł wyładować się trochę na panu Barrowie, który oświadczył, że gdyby dzisiejsze klasy panują-ce rozumiały sztukę życia tak jak ci dawni Włosi, to on nie byłby socjalistą. – Nigdy bym nie przypuszczała, że pan jest jeszcze socjalistą – wmieszała się Ann Eliza-beth. – Ja się z tego skutecznie wyleczyłam. Już pan zapomniał, jak niemieccy socjaliści za-chowali się podczas wojny? A teraz wypłakują swoje żale i próbują wmawiać wszystkim, że przez cały czas pragnęli pokoju. – Można ggodzić wierność socjalizmowi z wiarą w naszego prezydenta i, ee, w demokrację – wyjąkał pan Barrow przysuwając się tuż do niej. – Będziemy o tym musieli kiedyś wyczerpująco porozmawiać, Ann Elizabeth. Dick spostrzegł, jak na nią łypie. Ma na nią chrapkę, powiedział sobie. Ale kiedy wsiadali do auta, niewiele go obeszło, że Barrow sadowi się koło niej. Przez całą drogę do Rzymu je-chali w gęstym deszczu. Następne trzy dni Dick miał bardzo pracowite z powodu wizyty prezydenta w Rzymie. Dostał karty wstępu na różne oficjalne uroczystości i słuchał nie kończących się mów po wło-sku, francusku i angielsku, oglądał mnóstwo cylindrów i orderów, bez przerwy salutował i do bólu krzyża prężył się w sztywnej wojskowej posturze. Na Forum Romanum znalazł się tak blisko świty prezydenta, że słyszał, jak niski mężczyzna z czarnym wąsikiem, który pokazy-wał ruiny świątyni Romulusa, mówi sztywną angielszczyzną: – Wszystko tu ma związek z wydarzeniami wielkiej wojny. W grupkach otaczających dygnitarzy zapadła cisza i wszyscy nadstawili ucha, co odpo-wie prezydent Wilson. – To prawda – odparł odmierzanym głosem. – Musimy na te ruiny patrzeć nie jak na mar-twe kamienie, lecz jak na nieśmiertelne symbole. Szmerek aprobaty przeszedł po otoczeniu. Cylindry oczekujących repliki Włocha dygni-tarzy przechyliły się pod jednym kątem. Włoch przemówił tym razem nieco głośniej. – Ameryka – rzekł z lekkim ukłonem – ma znacznie większy skarb ukryty w sercach jej synów. Cylinder prezydenta uniósł się bardzo prosto na tle nadgryzionych zębem czasu kolumn i nie kończącej się perspektywy kamiennych ciosów. – Tak – odrzekł prezydent Wilson – Amerykanie poczytują sobie za największą chlubę, że mogli okazać niezmierne umiłowanie ludzkości kryjące się w ich sercach. Gdy prezydent to mówił, Dick dostrzegł na moment jego twarz przez kitę na czapie jakie-goś włoskiego generała. Była to zimna szara kamienna twarz, pobrużdżona jak otaczające kolumny i jak one podługowata pod zwieńczeniem jedwabnego cylindra. Uśmieszek błąkają-cy się koło ust sprawiał wrażenie domalowanego przez retuszera na fotografii. Grupka dostoj-ników ruszyła dalej i Dick nic więcej nie słyszał. Spotkawszy się o piątej po południu z Ann Elizabeth w mieszkaniu Eda, miał jej opowie-dzieć wszystko o oficjalnych uroczystościach. Powiedział, że nie widział nic prócz złotej ko-pii wilczycy karmiącej Romulusa i Remusa na Kapitolu, gdy prezydentowi nadawano hono-rowe obywatelstwo Rzymu, i jego twarzy na forum. – To była przerażająca twarz, twarz zimnokrwistego płaza czy też któregoś z tych staro-żytnych rzymskich polityków z grobowców na Via Appia. Wiesz, czym my jesteśmy, Ann Elizabeth? Jesteśmy Rzymianami dwudziestego wieku. – Prychnął śmiechem. – A ja zawsze chciałem być Grekiem. Ann Elizabeth, która była wielką wielbicielką Wilsona, żachnęła się na te słowa. Ale Dick był zdenerwowany i podniecony, nie przestawał perorować i perorować. Ann Elizabeth zła-mała tym razem swoje ślubowanie i wypiła z nim trochę gorącego rumu, gdyż w pokoju było nieznośnie zimno. W świetle latarni na małym skrawku Schodów Hiszpańskich widocznym z okna Eda falowały ciemne kontury sunącego w jedną i w drugą stronę tłumu. – Na miłość Boską, Ann Elizabeth, strach o tym pomyśleć. Czy ty wiesz, co czują ci wszyscy ludzie, chłopi, którzy się modlą za niego w swoich chatach? My nic nie rozumiemy i wdeptujemy ich w błoto nogami. To istny podbój Koryntu , a ci ludzie wierzą, że on im zapewni pokój, przywróci bezpieczny świat sprzed wojny. Niedobrze się człowiekowi robi, gdy słucha tych wszystkich mów. Och, Jezu, bądźmy ludźmi, jak długo możemy, bo ani się spostrzeżemy, jak wszyscy będziemy mieć oczy płazów, kamienne twarze i ołów zamiast krwi w żyłach. Niech mnie szlag trafi, jeśli dam z siebie zrobić Rzymianina. – Rozumiem, co chcesz powiedzieć – odrzekła Ann Elizabeth mierzwiąc mu włosy. – Je-steś artystą, Dick, kocham cię tak bardzo. Jesteś moim poetą. – Niech ich wszystkich diabli – zaklął Dick biorąc ją w ramiona. Mimo wypitego rumu rozbierał się z wielkim zdenerwowaniem. Ann Elizabeth drżała na łóżku, gdy się do niej zbliżył. Poszło nad podziw gładko, tylko potem bardzo krwawiła, tak że popsuło im to trochę przyjemność. Jedząc później kolację nie bardzo mieli o czym rozma-wiać. Ann Elizabeth poszła wcześnie do domu, a Dick snuł się samotnie ulicami w podnieconym tłumie, wśród flag, iluminacji i uniformów. Przez Corso nie można się było przecisnąć, więc wszedł do jakiejś kawiarni, witany wiwatami grupy włoskich oficerów, któ-rzy uparli się go ufetować. Młody oficerek o oliwkowej cerze i bardzo długich czarnych rzę-sach, nazwiskiem Carlo Hugobuoni, wziął na siebie rolę gospodarza i przyjaciela i prowadził go od stolika do stolika przedstawiając wszystkim jako il capitano Salvaggio Ricardo. Przy każdym stoliku było Asti Spumante i powtarzało się to samo Evviva gli Americani i Italia irredenta , Miister Wiilson zbawiciel la civilta i Evviva la pace, a skończyło na tym, że po-wlekli Dicka z wizytką do belle ragazze. Ale na szczęście w domu, gdzie go zaprowadzili, wszystkie panienki były zajęte, tak że Dickowi udało się wyrwać i wrócić do hotelu. Jednakże następnego ranka, gdy zszedł na dół na kawę, zastał czekającego w westybulu Carla. Carlo był bardzo senny, bo dopiero o piątej rano zwolniła się jakaś ragazza, ale teraz jest na rozkazy swego caro amico i pragnie go oprowadzić po mieście. Przez cały dzień Dick miał go na karku mimo wszelkich wysiłków pozbycia się go bez zbytniego ranienia jego uczuć. Carlo czekał, gdy Dick poszedł po rozkazy do Misji Wojskowej, potem zjadł lunch z nim i z Edem Schuylerem i dopiero Edowi udało się go unieszkodliwić, żeby Dick mógł pójść do jego mieszkania na spotkanie z Ann Elizabeth. Ed miał komiczny stosunek do spra-wy, powiedział, że po utracie Magdy nie jest już w stanie przedsięwziąć nic godnego uwagi w swoim mieszkaniu, więc cieszy się, że przynajmniej Dickowi służy ono do celów erotycz-nych. Następnie ujął Carla silnie pod ramię i pociągnął do jakiejś kawiarni. Dick i Ann Elizabeth byli tego ostatniego wspólnego popołudnia pełni czułości i spokoju. Dick wyjeżdżał wieczorem do Paryża, a Ann Elizabeth spodziewała się lada dzień odkomen-derowania do Konstantynopola. Dick obiecał jej, że się postara, żeby i jego tam wysłali. Wie-czorem Ann Elizabeth odprowadziła go na stację. Zastali tam już czekającego Carla z olbrzymim zawiniętym w staniol salami i z butelką Chianti. Jadący z Dickiem sierżant przywiózł torby kurierskie, tak że Dickowi pozostało tylko ulokować się w wagonie. Jakoś nie miał nic do powiedzenia Ann Elizabeth i z ulgą powitał moment, gdy pociąg ruszył z peronu. Ledwo zdążył się zameldować u pułkownika Edgecombe’a, został wyekspediowany do Warszawy. Przez całe Niemcy pociągi szły opóźnione, ludzie byli śmiertelnie bladzi i wszyscy mówili o rewolucji bolszewickiej. Podczas jednego z nie kończących się postojów na jakiejś stacji w Prusach Wschodnich Dick spacerował po peronie przytupując dla roz-grzewki nogami, gdy wpadł twarzą w twarz na Freda Summersa. Fred był konwojentem wa-gonu z zaopatrzeniem Czerwonego Krzyża i zaprosił Dicka do siebie na parę stacji. Dick wziął torbę kurierską i poszedł. Fred miał do dyspozycji brankard wyposażony w prymus i pryczę i załadowany po dach winem, koniakiem i czekoladą Bakera. Gadali przez cały dzień, trzęsąc się w sunącym wolno przez bezkresne szare zamarznięte równiny pociągu. – To ma być pokój? – mówił Fred. – To jedna wielka rzeź! Chryste, dobrze, żeś nie wi-dział tych pogromów. Dick zaśmiewał się i zaśmiewał. – Jezu Nazareński, byczo cię znów posłuchać, Fred, stary draniu. Zupełnie jak za daw-nych birbantierskich czasów. – Rany, to był dopiero cyrk – przytakiwał Fred. – Bo tutaj to już nie śmieszne, to piekło. Wszyscy głodują, wariują. – Wiedziałeś, bracie, co robisz, żeś się nie dał wykierować na oficera. Człowiek musi tyl-ko wciąż uważać na każde słowo, nie może się wcale zabawić. – Rany Jezusa, jesteś ostatnim facetem, którego bym się spodziewał zobaczyć w mundurze kapitana. – C’est la guerre – oświadczył Dick. Pili i gadali, gadali i pili tak długo, że Dick ledwo wrócił z torbą kurierską do swego przedziału. Na stacji w Warszawie Fred przyleciał do niego z paczką pełną czekolady. – Maleńkie wsparcie, Dick – oznajmił. – Byczo się za to couchuje. Nie ma w Warszawie dziewczynki, która by z tobą nie poszła na całą noc do łóżka za tabliczkę czekolady. Po powrocie do Paryża pułkownik Edgecombe zabrał Dicka ze sobą na herbatkę do panny Stoddard. Jej salon był imponujący, wysoki, z włoskimi panneuax na ścianach i żółtawo-pomarańczowymi adamaszkowymi kotarami. Przez siatkę mięsistych firanek widać było fio-letowe konary drzew na bulwarze, nefrytową Sekwanę i wyniosłą kamienną koronkę absydy Notre Dame. – Wspaniałą stworzyła pani sobie oprawę, panno Stoddard – powiedział pułkownik Edge-combe. – Ale jeśli pani mi wybaczy komplement, klejnot jest ze wszech miar wart oprawy. – To były wspaniałe stare pokoje – odrzekła panna Stoddard. – Te stare domy zasługują na to, żeby im dać okazję pokazania się. – Obróciła się do Dicka. – Młody człowieku, co pan zadał panu Robbinsowi tego popołudnia, kiedyśmy byli razem na obiedzie? Nie mówi o niczym, tylko o tym, jaki błyskotliwy z pana człowiek. Dick oblał się rumieńcem. – Wypiliśmy na zakończenie wieczoru po kieliszku wyjątkowo dobrej szkockiej whisky. Może to dlatego. – No, no, będę musiała pana mieć na oku. Nie dowierzam takim błyskotliwym młodym ludziom. Pili herbatę siedząc dokoła kutego żelaznego piecyka starej roboty. Zjawił się jeszcze tęgi major i zatrudniony w Standard Oil inżynier o zapadłych policzkach nazwiskiem Rasmussen, a na koniec przyszła niejaka panna Hutchins, bardzo elegancka i fertyczna w dopasowanym uniformie Czerwonego Krzyża. Mówili o Chartres, o zniszczeniach wojennych, o entuzjazmie okazywanym wszędzie prezydentowi Wilsonowi i o tym, dlaczego Clemenceau nosi zaw-sze popielate fildekosowe rękawiczki. Panna Hutchins twierdziła, że dla ukrycia szponów, które ma zamiast palców, a które zjednały mu przydomek Tygrysa. Potem panna Stoddard wzięła Dicka do okna. – Słyszę, że pan właśnie wraca z Rzymu, kapitanie. Bywam w Rzymie często od czasu przystąpienia Ameryki do wojny. Niech pan mi powie, co pan tam widział, niech pan mi po-wie wszystko. Lubię Rzym bardziej od innych miast. – Lubi pani Tivoli? – I owszem, chociaż to raczej atrakcja dla turystów, nie sądzi pan? Dick opowiedział jej o awanturze w teatrze Apollo bez wymieniania nazwiska Eda i bardzo ją to ubawiło. Gawędzili sobie przyjemnie, a za oknem jedna po drugiej rozkwitały zielonkawo nadbrzeżne latarnie. Dick zachodził w głowę, ile ona może mieć lat. La femme de trente ans ? Wychodząc we dwóch z pułkownikiem, natknęli się w hallu na pana Moorehouse’a, który ciepło uścisnął Dickowi dłoń, powiedział, że bardzo się cieszy z tego spotkania, i zachęcił go do wpadnięcia któregoś dnia do hotelu Crillon; zbiera się u niego codziennie pod wieczór wielu ciekawych ludzi. Herbatka u panny Stoddard wprawiła Dicka w dziwne podniecenie, chociaż spodziewał się, że go znudzi. Zaczynał właśnie dochodzić do wniosku, że czas pomy-śleć o zwolnieniu się ze służby, i w drodze powrotnej do biura, gdzie mieli jeszcze sprawy do uporządkowania, zapytał pułkownika, co musi zrobić dla uzyskania demobilizacji we Francji. Ma nadzieję dostać jakąś posadę w Paryżu. – No, jeśli ci o to chodzi, to powinieneś się pokręcić koło tego Moorehouse’a. Podobno ma organizować kampanię reklamową dla Standard Oil. Widzisz siebie w roli agenta praso-wego? I pułkownik się roześmiał. – No cóż, muszę myśleć o matce – odrzekł Dick poważnie. W biurze zastał dwa listy. Jeden był od pana Wiggleswortha, który zawiadamiał o śmierci Blake’a na suchoty w zeszłym tygodniu w Saranac ; drugi od Ann Elizabeth, która pisała: Kochany! Zaprzęgli mnie do papierkowej roboty w tym okropnym gnieździe starych bab, które mi działają na nerwy. Drogi, kocham Cię tak bardzo. Musimy się jak najprędzej zoba-czyć. Ciekawam, co by powiedział Tatuś i Chwatek, gdybym przywiozła sobie zza morza przy-stojnego męża. Wściekaliby się pewnie z początku, ale na pewno szybko by im przeszło. Niech to licho, ja nie chcę ślęczeć przy biurku, chcę podróżować, zobaczyć kawałek Europy. Jedy-nym, co mi tu sprawia przyjemność, jest bukiecik cyklamenów na moim biurku. Pamiętasz jeszcze te śliczne małe różowe cyklameny? Jestem okropnie przeziębiona i sama jak palec. Ta Metodystyczna Liga Trzeźwości i Czystości Moralnej to zbieranina najwredniejszych okazów ludzkich, jakie widziałam. Czy tęskniłeś kiedyś za domem, Dick? O ile Cię znam, to pewnie nie. Zrób coś, żeby Cię przysłali szybko do Rzymu. Żałuję teraz, że byłam taką nietykalską smarkulą tam, gdzie kwitły te cyklameny. Ale niełatwo jest być kobietą, Dick. Rób, co chcesz, tylko pamiętaj o mnie. Tak Cię kocham. Ann Elizabeth Wróciwszy do hotelu z listami w wewnętrznej kieszeni kurtki Dick rzucił się na łóżko i leżał długo wpatrzony w sufit. Przed samą północą do drzwi zapukał Henry. Wracał z Brukseli. – Co ci, Dick, jesteś zupełnie zielony? Chory jesteś czy co? Dick zerwał się z łóżka i poszedł opłukać twarz w miednicy. – Nic mi nie jest – odrzucił prychając wodą. – Męczy mnie ta zabawa w wojsko i tyle. – Wyglądasz, jakbyś płakał. – Nad rozlanym mlekiem? – zapytał Dick i chrząknąwszy zaśmiał się z przymusem. – Słuchaj, Dick, mam kłopoty. Musisz mi pomóc. Pamiętasz Olgę? Tę dziewczynę, która we mnie rzuciła imbrykiem? Dick kiwnął głową. – Twierdzi, że jest w ciąży, a ja jestem szczęśliwym tatusiem. Boki zrywać, co? – No cóż, zdarza się – odrzekł Dick kwaśno. – Ależ na miłość Boską, chłopie, ja nie mam najmniejszego zamiaru żenić się z lafiryndą ani bulić na wychowanie potomka. To idiotyzm. Nawet jeśli rzeczywiście jest w ciąży, to prawdopodobnie nie ze mną. Ale grozi, że napisze do generała Pershinga. Kupę Bogu ducha winnych szeregowych już posadzili na dwadzieścia lat za gwałt. Ze mną może być podobnie. – Kilku nawet rozstrzelali. Dziękuję Bogu, że mnie jeszcze nie wyznaczyli do sądu polo-wego. – Ale pomyśl, jaki to byłby wstrząs dla mamusi. Słuchaj, ty umiesz parlować znacznie le-piej ode mnie. Chcę, żebyś poszedł z nią pogadać. – Dobrze, tylko jestem wypluty i mam okropną chandrę. – Dick zaczął naciągać kurtkę. – Słuchaj, Henry, jak ty stoisz z forsą? Frank leci na łeb na szyję. Moglibyśmy jej tymczasem coś dać na odczepnego, a jak wrócimy do kraju, to będziemy daleko, nie będzie nas już mogła szantażować. Henry’emu zrzedła mina. – Diablo głupio się przyznawać młodszemu bratu – odparł – ale zgrałem się parę dni temu do suchej nitki w pokera. Jak się człowiekowi nie wiedzie, to na całej linii. Poszli na Montmartre do boite, gdzie Olga była szatniarką. W lokaliku było pusto, więc przyszła się z nimi napić przy barze. Dickowi dosyć się podobała. Miała tlenione włosy, drobną twarz o wielkich piwnych oczach i wyzywającą nieustępliwą minę. Dick jął jej per-swadować, że brat nie może poślubić cudzoziemki ze względu na la familie i brak jakiejkol-wiek ustabilizowanej pozycji życiowej, że niedługo go zdemobilizują i będzie musiał wracać z powrotem do rajsbretu, a czy ona ma pojęcie, jak mało zarabia kreślarz w biurze architekto-nicznym en Amerique? Tyle co nic, a tutaj la vie chere i la chute du franc , dolar też może zacząć spadać lada dzień i kto wie, czy nie wybuchnie la revolution mondiale. Jednym sło-wem, najlepiej by zrobiła, gdyby była rozsądną dziewczyną i pozbyła się tego dziecka. Roz-płakała się na toj tak bardzo chce wyjść za mąż i mieć dzieci, a co do un avortement, to non, mais non . Tupnęła nogą i wróciła do swojej szatni. Dick poszedł za nią i jął ją pocieszać, głaskać po twarzy, tłumaczyć, że que voulez vous, to jest la vie. W końcu zapytał, co by po-wiedziała na mały prezencik w postaci pięciuset franków. Potrząsnęła głową, ale gdy wspo-mniał o tysiącu, rozchmurzyła się trochę i przyznała, że que voulez vous, to jest la vie. Dick zostawił ją umawiającą się wesoło z Henrym do domu po zamknięciu lokalu. - No cóż, mam kilkaset dolarów oszczędności, będę się musiał z nimi pożegnać. Po-wstrzymaj ją tylko, Henry, dopóki nie uda nam się wymienić po dobrym kursie. I, na miłość Boską, hamuj się, jak następnym razem usiądziesz do pokera. W przeddzień pierwszej plenarnej sesji konferencji pokojowej Dick wpadł do Chillonu odebrać od pana Moorehouse’a obiecane karty wstępu dla niego i dla pułkownika Edgecom-be’a, gdy spostrzegł znajomą twarz wyglądającą spod kepi francuskiego oficera. Był to Ri-pley, którego właśnie zwolniono z francuskiej szkoły artylerii w Fontainebleau. Powiedział, że szuka starego przyjaciela swego ojca, który robi mu nadzieję znalezienia jakiegoś zajęcia przy delegacji pokojowej. Jest bez centa przy duszy, bo Marianna, Trzecia Republika, odmó-wiła dłuższego utrzymywania go, chyba żeby się zaciągnął do Legii Cudzoziemskiej, ale to ostatnia rzecz, na jaką ma ochotę. Zadzwoniwszy do pułkownika Edgecombe’a, że panu Mo-orehouse’owi nie udało się zdobyć dla nich kart wstępu i będą musieli próbować jeszcze raz drogą służbową, Dick zabrał go ze sobą na jednego do baru u Ritza. – Same szyszki – orzekł Ripley rozejrzawszy się po orderach na uniformach mężczyzn i klejnotach na szyjach kobiet. – „Nie wrócą już na farmę ci, co raz poznali cud Parii” – odmruknął Dick. – Rany, chciałbym wiedzieć, do czego się zabrać, jak się wreszcie wyrwę z tego wojska. – Nie mógłbyś mnie zapytać o coś łatwiejszego? No, ja pewnie dostanę jakąś pracę. A w najgorszym razie wrócę skończyć studia na Kolumbii. Chciałbym, żeby już raz wybuchła ta rewolucja. Wcale mi się nie uśmiecha wracać do Stanów. Cholera, sam właściwie nie wiem, czego chcę. Takie gadanie działało na Dicka deprymująco. – „Mefiez vous – zacytował – les oreilles ennemies vous ecoutent”. – Żeby tylko tyle, to byłoby pół biedy. – Słuchaj, nie miałeś jakiejś wiadomości od Steve’a Warnera? – spytał Dick zniżonym głosem. – Miałem niedawno list z Bostonu. Podobno dostał rok za odmowę rejestracji. Szczę-ściarz z niego, kupa chłopaków podostawała po dwadzieścia. – Sami sobie winni, po co pchali palce między drzwi – powiedział Dick na głos. Ripley mierzył go przez sekundę zwężonymi twardo oczami, po czym rozmowa przeszła na jakiś inny temat. Po południu Dick zaprosił pannę Stoddard na herbatę do Rumpelmeyera, a potem poszedł wraz z nią spacerkiem do Crillonu do pana Moorehouse’a. W hotelu wrzało jak w ulu, koryta-rzami przemykały tam i z powrotem mundury khaki, pędzili gdzieś kanceliści piechoty mor-skiej, posłańcy i cywile, z każdych otwieranych drzwi buchał zapamiętały klekot maszyn do pisania. Na podestach schodów rozmawiały półgłosem grupki cywilnych ekspertów, obrzuca-jąc spojrzeniami przechodzących lub zapisując coś spiesznie w notesach. Panna Stoddard ujęła Dicka ostrymi białymi palcami za ramię. – Niech pan popatrzy, to jedno wielkie dynamo! Jak pan sądzi, co z tego wyniknie? – Na pewno nie pokój – odpowiedział Dick. W westybulu apartamentu pana Moorehouse’a przedstawiła go pannie Williams, jasno-włosej sekretarce o ostrych rysach i zmęczonej twarzy. – To prawdziwy skarb – szepnęła, gdy wchodzili do salonu. – Robi więcej niż ktokolwiek w całym hotelu. W sinym świetle wpadającym przez wysokie okna stało dużo ludzi. Od grupki do grupki krążył kelner z tacą pełną kieliszków, a za nim sunął na palcach z butelką portweinu osobnik o wyglądzie lokaja. Jedni goście trzymali w dłoniach filiżanki z herbatą, drudzy kieliszki, ale nikt nie zwracał na nie większej uwagi. Dick zorientował się od razu po sposobie, w jaki pan-na Stoddard wkroczyła do salonu, a pan Moorehouse wyszedł jej naprzeciw, że przywykła do grania tutaj pierwszych skrzypiec. Przedstawiała go różnym ludziom i Dick zatrzymywał się tu i tam, ciekawie nastawiając ucha, ale język trzymając za zębami. Podszedł porozmawiać z nim pan Moorehouse i okazało się, że pamiętał jego nazwisko, lecz zaraz go odwołano, bo przy telefonie czekał pułkownik House, i Dick nie miał już okazji powrócić do przerwanej rozmowy. Kiedy wychodził, zatrzymała go sekretarka, panna Williams. – Chwileczkę, panie kapitanie. Pan jest przyjacielem pana Robbinsa, prawda? Dick uśmiechnął się. – Raczej znajomym. Zdaje się, że to bardzo interesujący człowiek. – Tak, to wybitna inteligencja – powiedziała panna Williams – ale z przykrością muszę stwierdzić, że dzieje się z nim ostatnio coś niedobrego. Obserwuję tak i widzę, że życie tutaj jest bardzo demoralizujące dla mężczyzn. Co człowiek może zrobić w mieście, gdzie się mar-nuje trzy godziny na lunch, a resztę czasu siedzi i pije w tych nieszczęsnych kawiarniach. – Nie lubi pani Paryża, panno Williams? – Nie, nie lubię. – A Robbins lubi – powiedział Dick złośliwie. – Aż nadto – odparła panna Williams. – Więc przyszło mi do głowy, że skoro jest pan przyjacielem pana Robbinsa, może chciałby nam pan pomóc w sprowadzeniu go na prostą drogę. Bardzo się o niego martwimy. Nie pokazuje się w biurze od dwóch dni w najbardziej krytycznym momencie, kiedy mamy takie ważne kontakty do nawiązania. Pan Moorehouse urabia sobie ręce, obawiam się, że któregoś dnia zwali się z nóg z przemęczenia. A tutaj nie można nawet dostać przyzwoitej stenotypistki ani wydębić dodatkowej maszyny do pisania. Nie dość że pełnię funkcję sekretarki, muszę sama wszystko przepisywać. – Och, wszyscy jesteśmy zawaleni robotą – powiedział Dick. – Do widzenia pani. Odprowadziła go uśmiechem. Pod koniec lutego, wróciwszy z długiej przygnębiającej wyprawy do Wiednia, Dick za-stał znowu list od Ann Elizabeth. Dick, kochanie! Dzięki za piękne pocztówki. Ciągle ślęczę przy tym biurku i czuję się taka samotna. Postaraj się przyjechać do Rzymu, jeśli tylko możesz. Zaszło coś, co wprowadzi wielkie zmiany w naszym życiu. Zamartwiam się tym, ale mam do Ciebie pełne zaufanie. Wiem, że jesteś uczciwym człowiekiem. Och, muszę Cię zobaczyć, moje kochanie! Jeśli się nie zjawisz w najbliższych dniach, gotowa jestem wszystko rzucić i przyjechać do Paryża. Twoja Ann Elizabeth Dick oblał się zimnym potem czytając list w Brasserie Weber, dokąd zaszedł na piwo z podporucznikiem artylerii Stauntonem Willsem, który studiował na Sorbonie. Z kolei prze-czytał list od mamusi, która skarżyła się na swoją samotną starość, oraz od pana Coopera, który oferował mu pracę. Wills tymczasem opowiadał o jakiejś aktoreczce z Theatre Caumar-tin, którą chciał koniecznie poznać, i domagał się, żeby Dick jako ekspert w takich sprawach poradził mu, jak się do tego zabrać. Dick starał się tłumaczyć mu jak najdłużej, że najlepszy sposób zapoznania się z nią to posłać po prostu przez ouvrese bilecik, starał się patrzeć na śpieszących Rue Royale z parasolami w rękach ludzi, na mokre taksówki i lśniące automobile sztabowe, ale w głowie miał przez cały czas zamęt. Spodziewa się dziecka; liczy, że się z nią ożenię; diabła zje, jeśli mnie osiodła. Wypiwszy piwo ruszyli we dwóch z Willsem spacer-kiem wzdłuż lewego brzegu Sekwany, gapiąc się na stare książki i sztychy w budkach bukini-stów. Tak zaszli na herbatkę do panny Stoddard. – Richard, cóż to za żałosna mina? – spytała Eleonora. We dwójkę podeszli z filiżankami do okna. Wills rozmawiał przy stoliku z Eweliną Hu-tchins i jakimś dziennikarzem. Dick wypił łyk herbaty. – Rozmowa z tobą to prawdziwa przyjemność, Eleonoro – rzekł. – Więc nie z tego powodu spuściłeś tak nos na kwintę? – Widzisz, czasami człowiek ma takie uczucie, jakby z każdym dniem coraz bardziej śniedział. Mam już dosyć paradowania w tym mundurze. Chciałbym dla odmiany poczuć się prywatnym człowiekiem. – Nie chcesz chyba wracać do domu? – O, nie. Ale pewnie będę musiał zająć się trochę mamą. Chyba, że Henry wróci. Puł-kownik Edgecombe mówi, że może załatwić demobilizację tutaj, jeśli zrezygnuję z prawa transportu do kraju. I jak mi Bóg miły, gotów byłbym to zrobić. – Więc czemu nie zostaniesz? Poprosimy J.W., jakoś cię urządzi. Co byś powiedział na pozycję jednego z jego obiecujących młodych ludzi? – To by było znacznie lepsze od prowincjonalnej polityki w New Jersey. Marzę o zajęciu, które by się łączyło z częstymi rozjazdami. To idiotyczne, bo przecież w służbie kurierskiej spędzam połowę życia w pociągach, ale jakoś mi się to jeszcze nie przejadło. Poklepała go po wierzchu dłoni. – To mi się właśnie w tobie podoba, Richard, ten twój głód życia. J.W. wspominał kilka razy, że masz takie zachłanne spojrzenie. On sam też jest taki, dotąd nie stracił głodu życia i dlatego dochodzi do coraz większego znaczenia w świecie. Sam widzisz, pułkownik House radzi się go w każdej sprawie. A ja straciłam swój głód życia. Z tym wrócili do stolika. Następnego dnia nadszedł rozkaz wysłania kogoś do Rzymu, więc Dick się zgłosił. Kiedy usłyszał w telefonie głos Ann Elizabeth, zdjęło go lodowate przerażenie. Ale postarał się nadać swemu głosowi możliwie serdeczny ton. – Och, kochany jesteś, żeś przyjechał – powiedziała. – Mój Dicky! Spotkał się z nią w kawiarni na rogu Piazza Venezia. Niepohamowany sposób, w jaki do niego podbiegła, zarzuciła mu ramiona na szyję i jęła obsypywać pocałunkami, wprawił go w osłupienie. – Nie przejmuj się – powiedziała ze śmiechem. – Uznają nas za parę zwariowanych Ame-rykanów. No, niech na ciebie popatrzę. Och, mój Dicky, tak za tobą tęskniłam! Dick miał zupełnie ściśnięte gardło. – Zjemy razem kolację, dobrze? – wykrztusił. – Myślałem, że może złapiemy Eda Schuy-lera. Ale ona już wybrała mały hotelik na bocznej uliczce i Dick dał się porwać jej entuzja-zmowi. Cóż, było jej naprawdę do twarzy z tymi zaróżowionymi policzkami, a woń jej wło-sów przypominała zapach tamtych małych cyklamenów na wzgórzach koło Tivoli. Ale przez cały czas, pieszcząc ją, wijąc się i pocąc w jej ramionach, miał pulsującą młotem w skroniach jedną jedyną myśl: co z tym fantem zrobić, co zrobić, co zrobić? Była tak spóźniona pora, gdy wreszcie dobrnęli do Eda, że ten już zupełnie zwątpił w ich przyjście. Siedział na walizkach, kompletnie spakowany, bo następnego dnia wyjeżdżał do Paryża, a stamtąd z powrotem do kraju. – To byczo – powiedział Dick. – Wracamy jednym pociągiem. Panie i panowie, to mój ostatni wieczór w Rzymie – oznajmił Ed. – Do diabła z Czerwonym Krzyżem, zapraszam was na szampańską kolacyjkę. Ułożyli wymyślne menu z pierwszorzędnymi winami w restauracji naprzeciwko Kolum-ny Trajana, ale Dickowi nic nie smakowało. Własny głos brzmiał mu w uszach głucho jak spróchniałe drzewo. Widział, jak Ed czyni bohaterskie wysiłki dla ożywienia nastroju, jak zamawia coraz to nowe butelki, dowcipkuje z kelnerem, opowiada ucieszne historyjki o swoich niefortunnych przygodach z rzymiankami. Ann Elizabeth wypiwszy morze wina doszła do wniosku, że te wiedźmy z Pomocy dla Bliskiego Wschodu nie są wcale takie straszne, jak je malowała, bo usłyszawszy, że jej narzeczony przyjechał na jedną noc do Rzymu, dały jej klucz od zatrzasku. Przez cały czas trącała Dicka kolanami pod stołem i chciała koniecznie śpiewać chórem „Za dawny czas” . Po kolacji urządzili sobie prze-jażdżkę fiakrem, zatrzymali się przed fontanną Trevi i wrzucili po monecie. Następnie wrócili do Eda, by siedząc na skrzyniach i śpiewając „Aupres de ma blonde” wysuszyć flaszkę szam-pana, o której Ed nagle sobie przypomniał. Dick przez cały czas czuł się trzeźwy i jak ścięty mrozem. Z radością powitał pijackie oświadczenie Eda, że idzie złożyć pożegnalną wizytę pewnym uroczym rzymianeczkom i zostawia na resztę nocy mieszkanie promessi sposi . Po jego wyjściu Ann Elizabeth zarzuciła Dickowi ramiona na szyję. – Daj mi ostatniego buziaka, Dicky, a potem odprowadzisz mnie do tej Metodystycznej Ligi Trzeźwości i Czystości Moralnej. W ostatecznym rachunku będzie się i tak liczyć tylko nasza prywatna moralność. Och, przepadam za naszą prywatną moralnością. Dick pocałował ją, po czym podszedł do okna. Zaczęło znowu padać. Światło ulicznej la-tarni kładło się zwiewnym pasmem na kamiennych stopniach narożnika Schodów Hiszpań-skich widocznego między kamienicami. Ann Elizabeth podeszła i oparła mu głowę na ramie-niu. – O czym myślisz, Dicky? – Posłuchaj, Ann Elizabeth, od dawna chciałem z tobą pogadać. Czy ty naprawdę sądzisz, że... – Minęło już przeszło dwa miesiące. Nie może być innej przyczyny, zresztą miewam cza-sami rano trochę nudności po przebudzeniu. Dzisiaj też się czułam okropnie, słowo daję, ale zapomniałam o wszystkim, jak tylko zobaczyłam ciebie. – Chyba rozumiesz, że nie daje mi to spać. Musi się na to znaleźć rada. – Próbowałam rycyny i chininy, żadnych innych środków nie znam. Wiesz, przecież je-stem prostą wiejską dziewczyną. – Bądź raz poważna. Musisz coś na to poradzić. Jest kupa doktorów, którzy chętnie się tym zajmą. O pieniądze jakoś się wystaram. To okropne, że muszę jutro wracać. Kiedy wreszcie będę mógł zrzucić ten przeklęty uniform! – Ale ja bym chciała mieć męża i dziecko... gdybyś ty był tym mężem, a dziecko twoje. – To niemożliwe, nie stać mnie na to. Zresztą w wojsku nie wolno się żenić. – Wcale nie o to chodzi, Dick – powiedziała wolno. Stali długo ramię w ramię, nie patrząc na siebie, tylko za okno, na smugi deszczu nad czarnymi dachami i na blado fosforyzujące pasy ulic. Wreszcie odezwała się drżącym słabym głosem: – Znaczy, że mnie już nie kochasz. – Ależ kocham, kocham. A zresztą czy ja wiem, co to jest miłość. Może kocham wszyst-kie ładne dziewczęta... Ale ciebie specjalnie, kochanie! – Słyszał swój głos brzmiący obco jak nie jego. – Przeżyliśmy razem piękne chwile. Jęła go obcałowywać po całej szyi nad sztywnym kołnierzykiem mundurowej kurtki. – Ale czy nie rozumiesz, moja droga, że nie mogę sobie brać na głowę dziecka, póki nie mam jakiegoś określonego zajęcia? Wystarczy, że mam na utrzymaniu matkę, bo Henry jest taki lekkomyślny, że nie mogę po nim oczekiwać żadnej pomocy. No, ale muszę cię odpro-wadzić do domu, robi się późno. Nim zeszli na dół, deszcz ustał, tylko bulgotały jeszcze rynny i woda lśniła w rynsztokach pod latarniami. Ann Elizabeth klepnęła go ni z tego, ni z owego, zawołała: „Berek” – i zaczęła uciekać wzdłuż ulicy. Pogonił za nią klnąc pod nosem. Zniknęła mu gdzieś na ma-łym placyku i już chciał ją zostawić i wracać do hotelu, gdy nagle wyskoczyła na niego zza kamiennego sfinksa w obudowie fontanny. Złapał ją za rękę. – Nie bądź taka rozkoszna – powiedział ze złością. – Nie widzisz, że się zadręczam? Rozpłakała się. Ale gdy dochodzili do bramy, obróciła się raptownie do niego i powiedziała poważnie: – Dobrze, Dick, z tym dzieckiem może da się coś poradzić. Spróbuję konnej jazdy. Wszy-scy mówią, że to skutkuje. Napiszę ci, słowo daję. Za nic nie chciałabym ci stawać na drodze do kariery. Wiem, potrzebujesz czasu na pisanie wierszy, masz przed sobą wielką przyszłość, och, wiem. A jeśli się pobierzemy, będę też pracowała. – Ann Elizabeth, jesteś wspaniałą dziewczyną! Jeśli nie będziemy mieli tego dziecka, to może... jakoś się ułoży. Ujął ją za ramiona i pocałował w czoło. Nagle zaczęła podskakiwać wyśpiewując jak ma-ła dziewczynka: – Raju, pobierzemy się, pobierzemy, raju! – Och, dziecko, czy ty nie możesz być nigdy poważna? – Będę... śmiertelnie – powiedziała wolno. – Słuchaj, nie przychodź do mnie jutro. Mam... mnóstwo dostaw do inwentaryzacji. Napiszę do Paryża. Wróciwszy do hotelu Dick naciągnął piżamę i z głupim uczuciem wsunął się samotnie do łóżka, w którym po południu leżał z Ann Elizabeth. Łóżko było zapluskwione, pokój cuchnął i w ogóle spędził paskudną noc. Przez całą drogę powrotną do Paryża Ed poił go i ględził o rewolucji zaklinając się, że pierwszego maja syndykaty opanują wszystkie fabryki we Włoszech, wie to z absolutnie pewnego źródła. Na Węgrzech już rządzą czerwoni, w Bawarii też, następnie kolej przyjdzie na Austrię, potem na Włochy, potem na Prusy i Francję, a w Rosji już nawet amerykańskie wojska interwencyjne zbuntowały się w Archangielsku . – To rewolucja światowa! Morowo żyć w takich czasach pod warunkiem, że człowiek wyjdzie z tego cało. Dick odparł z irytacją, że się z nim nie zgadza. Uważa, że alianci całkowicie panują nad sytuacją. – Ależ, Dick, przecież zawsze byłeś za rewolucją. To jedyny sposób zakończenia tej zwa-riowanej wojny. – Wojna się skończyła, a rewolucje to nowe wojny na odwyrtkę. Nie można zakończyć wojny wystrzelaniem wszystkich przeciwników, bo to będzie nowa wojna. Zacietrzewieni kłócili się ząb za ząb. Dick dziękował Bogu, że są sami w przedziale. – Ale przecież ty byłeś rojalistą, Ed? – Byłem, ale zmieniłem przekonania po zobaczeniu króla włoskiego. Teraz byłbym chyba za dyktatorem, wiesz, takim na białym koniu. W końcu ułożyli się do snu po dwóch przeciwnych stronach przedziału, pijani i źli. O pierwszym świcie, z pękającymi głowami, wyszli chwiejnym krokiem w rześkie powietrze stacji granicznej, napić się parującej czekolady, którą Francuzka o rumianej twarzy rozlewała do wielkich białych kubków. Wszystko było pokryte szronem, wschodziło cynobrowolśniące słońce. Ed Schuyler rozgadał się o la belle, la douce France i powoli zaczęli zapominać wczo-rajszych uraz. Dojeżdżając do banlieue umówili się, że wieczorem pójdą razem obejrzeć mademoiselle Spinelly w „Plus ca change” . Po biurze, całodziennym załatwianiu formalności i trzymaniu sztywnego wojskowego fa-sonu ze względu na podoficerów ulgą było znaleźć się na lewym brzegu Sekwany, gdzie w gęstniejącym lawendowym zmroku bukiniści zamykali swoje budki, a drzewa wypuszczały różowe i bledziutkie zielone pąki, dojść do Quai de la Tournelle, gdzie wszystko wyglądało jak przed dwoma wiekami, i wdrapawszy się wolno na chłodne kamienne schody domu Ele-onory zastać ją w kuchni koloru kości słoniowej, z wielkimi perłami na szyi, nalewającą her-batę przy stoliku i relacjonującą z łagodnym przekąsem najświeższe ploteczki z hotelu Crillon i konferencji pokojowej. Dickowi zrobiło się dziwnie na duszy, gdy na odchodnym oznajmiła mu, że nie zobaczą się teraz przez parę tygodni, bo wyjeżdża do Rzymu zająć się pewnymi sprawami w tamtejszym oddziale Czerwonego Krzyża. – Jaka szkoda, że nie byliśmy tam razem – powiedział. – Ja też żałuję – odrzekła. – A rivederci, Richard. Marzec był dla Dicka paskudnym mie-siącem. Wszyscy przyjaciele poznikali nagle z horyzontu, a nie mógł już patrzeć na twarze w komendzie Służby Kurierskiej. W hotelu było tak zimno, że kiedy nie miał służby, musiał chodzić do kafejki czytać, bo nie mógł wysiedzieć w swoim pokoju. Brakowało mu bardzo Eleonory i popołudniowych herbatek w jej zacisznym mieszkanku. Od Ann Elizabeth nad-chodziły niepokojące listy, z których nie sposób się było zorientować w sytuacji, w których natomiast pełno było tajemniczych wzmianek o roli, jaką w jej życiu odegrało poznanie w Czerwonym Krzyżu jego uroczej przyjaciółki. Na domiar złego był zupełnie spłukany, bo musiał ciągle pożyczać Henry’emu pieniędzy na zatkanie buzi Oldze. Na początku kwietnia, wróciwszy z jednego z nie kończących się wypadów do Koblencji, zastał w hotelu bilecik poczty pneumatycznej, w którym Eleonora zapraszała go na niedzielny piknik w Chantilly. Wyruszyli o jedenastej z Crillonu nowym Fiatem J.W. Była Eleonora w dopasowanym popielatym kostiumie, majestatyczna starsza już pani Wilberforce, żona jed-nego z wiceprezesów Standard Oil, oraz pan Rasmussen o długiej twarzy. Dzień był piękny, w powietrzu pachniało wiosną. W Chantilly przespacerowali się po chateau i karmili wiel-kiego karpia w fosie. Lunch jedli siedząc na gumowych poduszkach w lesie i zaśmiewając się z biadolenia J.W., cóż to za szatański wymysł te pikniki i co za licho wstępuje od czasu do czasu w najinteligentniejsze kobiety, że muszą wlec wszystkich na jedzenie do lasu. Po lun-chu pojechali do Senlis obejrzeć zabudowania zniszczone przez niemiecką kawalerię podczas bitwy nad Marną. W trakcie przechadzki po parku zdewastowanego chateau Eleonora i Dick zostali sami w tyle. – Nie wiesz przypadkiem, kiedy wreszcie zostanie podpisany pokój, Eleonoro? – zapytał Dick. – No, tak jak się sprawy mają, wygląda, że nigdy. W każdym razie Włosi na pewno nie podpiszą. Czytałeś, co powiedział d’Annunzio . – Bo pierwszego dnia po podpisaniu pokoju zrzucam tę liberię wujcia Sama. Nigdy w życiu dni mi się nie dłużyły, dopiero teraz w wojsku. – Spotkałam w Rzymie twoją znajomą – powiedziała Eleonora obserwując go spod oka. Dicka oblał zimny pot. – Tak? Kogo? – zapytał starając się za wszelką cenę zachować równy głos. – Tę małą Teksaneczkę. To bardzo miłe stworzenie. Podobno jesteście zaręczeni? Głos Eleonory był chłodny i badawczy jak sonda. – No, to lekka przesada – wydał suchy śmieszek – jak powiedział Mark Twain przeczy-tawszy wiadomość o swojej śmierci . Ale czuł, że się czerwieni jak głupi. – Tak też myślałam. Widzisz, Richard, ja mam dosyć lat, żeby być, no, twoją niezamężną ciotką. To bardzo miłe stworzenie, ale nie powinieneś się na razie żenić. Chociaż to nie mój interes, nieodpowiednie małżeństwo złamało już życie niejednemu młodemu człowiekowi. Nie powinnam tego mówić... – Ależ bardzo mi miło, że się o mnie troszczysz. To naprawdę dużo dla mnie znaczy. Sam wiem: kto się żeni pochopnie, celu w życiu nie dopnie. I prawdę mówiąc, nie śpieszy mi się wcale do ołtarza. Ale bo ja wiem... Och, to nie takie prosie. – Nie rób nic, do czego nie masz przekonania; to nigdy nie popłaca – rzekła Eleonora su-rowo. Dick nie odpowiedział. Przyśpieszyła kroku, żeby się zrównać z resztą towarzystwa. Kro-cząc koło niej Dick kącikiem oka obserwował jej zimny rzeźbiony profil drgający lekko od uderzeń wysokich obcasów o twarde kamienie bruku. Nagle obróciła się do niego ze śmie-chem: – Już więcej nie będę cię łajała, Richard, nigdy. Nadciągała deszczowa chmura. Lunęło, ledwo wsiedli do auta. Krzyczące tandetne przedmieścia Paryża robiły posępne szare wrażenie w strumieniach deszczu. Żegnając się z nim w westybulu hotelu Crillon, J.W. dał Dickowi do zrozumienia, że będzie miał dla niego posadę w swojej firmie, gdy go tylko zwolnią z wojska. Wróciwszy do siebie, podekscytowa-ny Dick napisał o tym natychmiast mamusi: ...Nie mogę się wprawdzie uskarżać, bo życic w Paryżu jest nader interesujące i poznaję mnóstwo ludzi stojących blisko wydarzeń najwyższej wagi, ale wieczne chodzenie w mundurze, pamiętanie o regulaminie, salutowanie i tak dalej, wszystko to razem paraliżuje mi myśl i odciąga od konkretnej pracy. Wątpią, czy się pozbieram psychicznie, dopóki nie włożę z powrotem cywilnego ubrania. Mam już obiecaną posadę w paryskim biurze J. Ward Moorehouse’a, który należy obecnie do czołowych jednodolarowych ekspertów, ale zamierza bezpośrednio po podpisaniu pokoju otworzyć na nowo swoją firmę. Jego specjalnością są kampanie propagandowo-reklamowe dla wielkich koncernów w rodzaju Standard Oil, a więc praca, która pozwoliłaby mi kontynuować na boku własne zainteresowania. Wszyscy twier-dzą, że to życiowa szansa... Ujrzawszy go następnym razem, panna Williams podeszła do niego z wyciągniętą dłonią i szerokim uśmiechem: – Tak się cieszę, panie kapitanie. Pan Moorehouse mówi, że ma pan u nas pracować. Je-stem pewna, że współpraca będzie przyjemna i owocna dla obu stron. – Poczekajmy, nie ćwiartujmy skóry na niedźwiedziu – odparł Dick. – Ależ niedźwiedź jest już ustrzelony i gotów do ćwiartowania – powiedziała panna Wil-liams cała promieniejąc. W połowie maja Dick wrócił z Kolonii z okropnym katzenjamerem po birbantce ze zna-jomymi lotnikami i paroma Niemeczkami. Zadawanie się z Niemkami było sprzeczne z wyraźnym rozkazem Kwatery Głównej, więc był trochę niespokojny, czy ktoś ich nie wi-dział i nie oskarży o zachowanie niegodne oficerów i dżentelmenów. Wysiadłszy z pociągu na Gare du Nord w ustach miał jeszcze smak sektu z brzoskwiniami. W biurze pułkownik Edgecombe, zauważywszy jego bladą twarz i chwiejny krok, zaczął dowcipkować na temat nieziemskich hulanek, jakie się widać odbywają w strefie okupowanej, po czym kazał mu iść do domu i wyspać się porządnie. W hotelu czekał na Dicka bilecik od Ann Elizabeth: MIESZKAM W CONTINENTALU. MUSZĘ SIĘ Z TOBĄ NIEZWŁOCZNIE ZOBACZYĆ. Dick wziął gorącą kąpiel, położył się do łóżka i spał przez parę godzin. Kiedy się obudził, było ciemno. Nie od razu przypomniał sobie list Ann Elizabeth. Siedział na brzegu łóżka za-pinając posępnie sztylpy, kiedy rozległo się pukanie. Był to windziarz z wiadomością, że na dole czeka jakaś pani. Ledwo to zdążył powiedzieć, gdy korytarzem nadbiegła jak burza Ann Elizabeth. Była blada, na policzku miała fioletowy siniec. Jej impetyczne zachowanie z miejsca zirytowało Dicka. – Powiedziałam, że jestem twoją siostrą, i puściłam się pędem po schodach – oznajmiła i pocałowała go, cała zdyszana. Dick dał windziarzowi parę franków, nim jej szepnął: – Wchodź. Co się stało? Drzwi od korytarza zostawił uchylone. – Mam przykrości. Odsyłają mnie z powrotem do kraju. – A to czemu? – Przebrałam chyba miarkę. Właściwie to się cieszę, mam już tego dość. – Gdzieś się tak potłukła? – Koń się pode mną przewrócił w Ostii. Naużywałam się za wszystkie czasy na włoskich koniach kawaleryjskich. Można z nimi zrobić, co się tylko chce. Dick popatrzył jej badawczo w twarz próbując się zorientować w sytuacji. – No i co, pomogło? – zapytał. – Muszę wiedzieć. Zadręczam się tym. Rzuciła się twarzą na łóżko. Dick podszedł na palcach i zamknął delikatnie drzwi. Łkała, z twarzą ukrytą w ramieniu. Usiadł na brzegu łóżka starając się ją skłonić do spojrzenia na niego. Nagle zerwała się na nogi i jęła krążyć po pokoju. – Nic nie skutkuje. Będę miała dziecko. Najbardziej martwię się o tatusia. Boję się, że go to zabije, jak się dowie. Och, jesteś taki podły, taki podły... – Ależ, Ann Elizabeth, bądź rozsądna. Czyż nie możemy zostać przyjaciółmi? Zaofiaro-wano mi właśnie wspaniałą posadę, jak się tylko zwolnię z wojska, nie mogę sobie w takim momencie brać na głowę żony i dziecka, musisz to zrozumieć. Jeśli chcesz się koniecznie wydać za mąż, to nie brak mężczyzn, którzy pozwoliliby sobie uciąć rękę, żebyś za nich wy-szła. Wiesz dobrze, jakie masz powodzenie. Chociaż moim zdaniem małżeństwo nie ma naj-mniejszego sensu. Rzuciła się na krzesło i natychmiast wstała z powrotem. Zaczęła się śmiać. – Gdyby tatuś albo Chwatek byli tutaj, już oni by mnie umieli doprowadzić do ołtarza. Ale to by niewiele zmieniło. Jej histeryczny śmiech działał Dickowi na nerwy. Drżał z wysiłku, żeby nie stracić pano-wania nad sobą i rozmawiać spokojnie. – A czemu nie miałabyś wyjść za G.H. Barrowa? To wybitny człowiek i ma pieniądze. Szaleje za tobą, sam mi to mówił, kiedy go spotkałem ostatnio w Crillonie. Trzeba do sprawy podejść rozsądnie. W końcu nie ma w tym więcej mojej winy niż twojej. Gdybyś się była odpowiednio zabezpieczyła... Zdjęła z głowy kapelusz i zaczęła przygładzać włosy przed lustrem. Potem nalała wody do miednicy, opłukała twarz i znowu zabrała się do przygładzania włosów. Dick modlił się, żeby sobie poszła; cokolwiek zrobiła, doprowadzało go do rozpaczy. Podeszła do niego z oczami pełnymi łez. – Pocałuj mnie, Dick. Nie martw się o mnie, jakoś ułożę swoje sprawy. – Chyba nie jest jeszcze za późno na zabieg – powiedział Dick. – Dowiem się jutro adresu i dam ci znać do Continentalu. Ann Elizabeth, to wspaniale, że... jesteś taką wspaniałą dziew-czyną. Potrząsnęła głową, szepnęła „Do widzenia” i wyszła spiesznie z pokoju. – Takie buty – powiedział głośno Dick. Było mu okropnie żal Ann Elizabeth. Rany, jak to dobrze, że nie jest dziewczyną, powtarzał sobie w myśli. Głowa pękała mu od bólu. Zamknął się na klucz, rozebrał i zgasił światło. Kiedy otwarł okno, do pokoju wpadł ostry podmuch mżawki i trochę go orzeźwił. Dobrze mówi Ed: człowiek nie może nic zrobić bez wyrządze-nia komuś krzywdy. Parszywy świat. Ulice od strony Gare Saint-Lazare lśniły jak kanały w świetle odbijających się latarni. Po chodnikach kręcili się jeszcze przechodnie, męski głos wykrzykiwał: „InTRANsigeant!” , nosowo trąbiły automobile. Wyobraził sobie Ann Eliza-beth jadącą samotnie taksówką po mokrych ulicach. Szkoda, że nie ma wielu, wielu żyć, żeby móc poświęcić jej jedno. Może by napisać o tym wiersz i posłać jej do hotelu? O tym i o tych małych cyklamenach. W kawiarni naprzeciwko garsoni ustawiali odwrócone do góry nogami krzesła na stolikach. Szkoda, że nie ma wielu żyć, żeby móc w jednym być garsonem, który odwraca do góry nogami krzesła. Z łoskotem opadła metalowa żaluzja. Nadchodziła godzina, gdy na ulice wychodzą dziewczynki i zaczynają spacerować, przystawać, kręcić się w miejscu, znowu spacerować; po nich wynurzają się młodzi apasze o twarzach koloru grzy-ba. Wstrząsnął nim dreszcz, więc położył się do łóżka. Pościel była jak powleczona wilgot-nym szkliwem. Mimo wszystko Paryż to nie miejsce do kładzenia się samemu do łóżka, do wracania samemu do domu trąbiącą nosowo taksówką, w rozdzierającym serce pojękiwaniu klaksonów. Biedna Ann Elizabeth. Biedny Dick. Leżał drżąc w szklistej pościeli, z powiekami otwartymi do bólu, jakby nadzianymi na agrafki. Stopniowo zaczynał się rozgrzewać. Jutro o wpół do ósmej – ogolić się, zapiąć sztyl-py. Cafe au lait, brioches, beurre. Będzie głodny, nie jadł przecież kolacji. Deux oeufs sur le plat . Bonjour, m’ssieurs, mesdames. Z brzękiem ostróg do biura, sierżant Ames, spocznij. Wlokący się w nieskończoność dzień khaki, o zmierzchu herbatka u Eleonory. Rozmówić się z nią, żeby sfinalizowała sprawę tej pracy u J. W. po podpisaniu pokoju, opowiedzieć jej o nieboszczyku generale Ellsworthie; uśmieją się setnie. Wlokące się w nieskończoność dni khaki aż do podpisania pokoju. Szare, bure, khaki. Biedny Dick będzie musiał iść do pracy po podpisaniu pokoju. Biedny Tom drży z zimna . Biedny Dicky. Richard. Podciągnął nogi, żeby rozetrzeć stopy. Biedne Dickowe nogi. Po – podpisaniu – pokoju. Nim nogi mu się rozgrzały, zasnął. KRONIKA XXXVII STRAŻE SOWIECKIE USUNIĘTE Głównodowodzący Wojsk Amerykańskich złożył hołd poległym i rannym, zalecił żołnie-rzom dziękowanie Bogu za zwycięstwo i powiedział, że wszystkim nam objawiło się nowe pojmowanie obowiązku względem Boga i Ojczyzny. Kiedy wciągnięto na maszt numery, okazało się, że brakuje numeru Zimzizimi ze stajni M. A. Aumonta: Ogier dostał rano nagłe-go kaszlu i został wycofany niemal w ostatniej chwili. REPUBLIKANIE SZYKUJĄ SIĘ DO ATAKU NA WILSONA WNIOSEK O POSTAWIENIE EKSKAISERA W STAN OSKARŻENIA WYSUNIĘTO W CHICAGO Johnny, Johnny, łap za broń, łap za broń, łap za broń I wraz z nami goń ich, goń stoimy w obliczu zasadniczych zmian w strukturze socjalnej naszej wielkiej Ojczyzny, oświadczył p. Schwab . Arystokratą przyszłości będzie nie ten, komu ten zaszczyt przypad-nie z racji urodzenia czy majątku, lecz ten, kto coś zdziała dla dobra swego kraju BEZPARDONOWA WALKA AZ DO ROZBICIA CZERWONYCH W PUCH goń ich, goń, goń ich, goń równocześnie przed pałacem kanclerza pojawiło się kilka oddziałów żołnierzy i marynarzy. O rozwoju sytuacji w Niemczech zadecyduje ostatecznie toczący się łeb w łeb wyścig między bolszewizmem a amerykańską żywnością. Panuje przekonanie, że Lloyd Geo-rge popiera w rozmowach pokojowych to jedną, to znów drugą stronę Och, rzecz to była niespotykana, Ta Francuzica tatuowana Od samej szyi aż po kolana MACKAY Z KABLOWEGO NAZYWA BURLESONA BOLSZEWIKIEM demonstracje powszechne będą nadprogramową atrakcją wizyty Prezydenta i władców Wielkiej Brytanii i Belgii, którzy mają być fetowani serią imprez. Ironia sytuacji polega na tym, że to właśnie socjaldemokraci krzyczeli najgłośniej o wolność prasy i słowa, które teraz okazują się źródłem największego zagrożenia dla nowego rządu Wokół jej ramion dumnie krążyły Królewskiej Mości Powietrzne Siły, Na plecach miała Królewską Flagę... Czy dalej zwiedzać masz pan odwagę? Departament Wojny zdecydował się dzisiaj ogłosić wreszcie ostrożny komunikat o ledwo zażegnanym buncie wojsk amerykańskich w sektorze Archangielska, które odmówiły wyko-nania rozkazu wymarszu na front wbrew policyjnym środkom ostrożności panował względny spokój, chociaż w miarę posuwania się pochodu rozmaitymi alejami, Avenue Malakoff, Henri Martin, Victor Hugo, a następnie przez plac Trocadero i tę część arystokratycznej dzielnicy Paryża, którą kiedyś zamieszkiwał Jaures, wszyscy mieli wrażenie, że stąpają po zaminowa-nych drogach, na których najdrobniejszy incydent może spowodować wybuch POSPIESZNIE WYEKSPEDIOWANE POSIŁKI USUNĄ PRZYCZYNY NIEPOKOJU Wzdłuż kręgosłupa maszerowała Królewskiej Gwardii kompania cała, Dokoła bioder w równiutkim szyku Dymiła flota stu pancerników w Bawarii robotnicy przezwyciężyli dzielące ich różnice partyjne i zjednoczyli się do walki z uciskiem i wyzyskiem w jednym potężnym bloku, przejmując za pośrednictwem Rad Robotniczych, Żołnierskich i Chłopskich całą władzę publiczną w swoje ręce Zasię na krzyżach, nie byle draka, Widoczek Sydney był z lotu ptaka. Lecz ja najbardziej lubiłem piersi, Bo na nich miała mój dom w New Jersey MIESZKAŃCY WSCHODNIEJ STRONY GŁÓWNIE ODPOWIEDZIALNI ZA BOLSZEWIZM, TWIERDZI DOKTOR SIMONS POLECIŁ ZAKWATEROWAĆ ROBOTNIKÓW W PAŁACACH Ukraińcy Ostrzelali Misję Aliancką wygląda to zupełnie tak, jakby chciano Landru oskarżyć o zamordowanie wszystkich kobiet, które zaginęły we Francji nie tylko w przeciągu ostatniego dziesięciolecia, ale i paru poprzednich OKO KAMERY (40) włóczę się po całym mieście jest strajk powszechny nie ma autobusów ani taksówek wej-ścia do metra zamknięte na Place de Iena czerwone flagi Anatol France ze swoją białą brodą transparenty MUTILES DE LA GUERRE i kanciaste gęby agents de surete Mort aux vaches na Placu Zgody Gwardia Republikańska w kaskach jak choinki wjeżdża w tłum płazuje paryżan szablami strzępy „Międzynarodówki” wzdłuż wielkich bulwarów biwakują dokoła ustawionej w kozły broni zgnębieni żołnierze w hełmach ntł głowie Vivent les poilus na Republique A bas la guerre MORT AUX VACHES A bas la Paix des Assas-sins ludzie powyrywali kratownice wokół drzew obrzucają gwardzistów w paradnych mundurach kamieniami i kawałkami żelastwa gwiżdżą szydzą dźgają parasolami konie strzę-py „Międzynarodówki” na Gare de l’Est śpiewają „Międzynarodówkę” całą na Avenue Ma-genta gendarmerie nationale toruje sobie wolno drogę wśród gwizdów i furkotu kamieni brzęku żelastwa strzępów „Międzynarodówki” Mort aux vaches Barykady budować barykady młodzi chłopcy próbują wyłamać kraty sklepu z bronią strzały rewolwerowe jakaś starsza kobieta została trafiona w oknie (czyja to krew na bruku?) uciekamy wszyscy w boczną uliczkę wpadamy na podwórka konsjerże usiłują zamykać bramy przed kawalerią nacierającą dwunastkami przez całą szerokość ulicy eksplozywne gęby przerażone i wredne z wielkimi wąsiskami w kaskach jak choinki na rogu wpadam na znajomego który też ucieka Uważaj strzelają do ludzi nagle ulewa więc dajemy nura pod opuszczaną właśnie żaluzję kafejki w środku spokojnie i ciemno przy kontuarze sarkając popija paru robotników Ah les salauds Nie ukazały się gazety Ktoś powiedział że rewolucja zwyciężyła w Marsylii i w Lilie Ca va taper dur pijemy grog americain nogi mamy całe mokre przy sąsiednim stoliku dwaj starzy Francuzi grają w szachy przy butelce białego wina później wyglądamy przez szparę pod opuszczoną żaluzją leje jak z cebra na ulicy nie ma żywego ducha tylko w czystym kamien-nym rynsztoku leżą obok siebie połamany parasol i stara czapka w kratkę i rozdarta ulotka L’UNION DES TRAVAILEURS FERA KRONIKA XXXVIII Cest la lutle finale, Grouponsnous et demain L’Internationale Sera le genre humain STRZELANINA W PARLAMENCIE ARESZTOWANIE MALWERSANTÓW Z YMKI uważa, że tylko mądrość prostych ludzi może wskazać narodowi drogę w takim przed-sięwzięciu STANY MUSZĄ DYSPONOWAĆ NAJWIĘKSZĄ FLOTĄ ŚWIATA, OŚWIADCZYŁ w czasie mego pobytu we Włoszech zwróciła się do mnie o audiencję grupka rannych ku-lejących żołnierzy włoskich. Zachodziłem w głowę, czego mogą ode mnie chcieć, a oni z największą w świecie, z rozczulającą prostotą wręczyli mi po prostu petycję z poparciem dla Ligi Narodów Żołnierze buntują się w niemieckiej operze KAZANO MU POZOSTAWIĆ WSZYSTKICH GREKÓW NA NIECHYBNĄ SMIERC EKSCESY KANADYJCZYKÓW W BRYTYJSKIM OBOZIE Wyklęty, powstań, ludu ziemi, Powstańcie, których dręczy głód. Myśl nowa blaski pro-miennemi A qui la Faute si le Beurre est Cher? KROCIOWE ZYSKI NA WALL STREET WIELE NOWYCH REKORDÓW NE SOYONS PAS LES DUPES DU TRAVESTI BOLCHEVISTE w Waszyngtonie przeważa opinia, że o ile interwencja w Azji Mniejszej mogłaby rozją-trzyć opinię amerykańską, o tyle użycie wojska dla przywrócenia spokoju na południe od Rio Grande zostałoby przyjęte przez ogół znacznie przychylniej. Strajkujący grożą kompletnym sparaliżowaniem życia w Nowym Jorku. W Lahore przywrócono porządek. Strajk przedsię-biorców pogrzebowych w Lilie WOJSKA AMERYKAŃSKIE GROZĄ BUNTEM POSPIESZNY WYROK KALIFORNIJSKIEGO SĄDU PRZYSIĘGŁYCH NA ROBOTNIKÓW Z SACRAMENTO Bój to jest nasz ostatni, Krwawy skończy się trud, Gdy związek nasz bratni Ogarnie ludzki ród BOLSZEWIZM W PRZEDEDNIU ZAŁAMANIA, TWIERDZI ZBIEGŁY GENERAŁ francuski cenzor nie pozwolił „Heraldowi” sprecyzować, co właściwie uczyniła delegacja chińska, próżno jednak byłoby zaprzeczać, że doszło do poważnych zajść. Trudno oczekiwać, by ludzie pozbawieni możliwości zarobkowania, którzy widzą swoje płaczące z głodu dzieci i którzy stoją w obliczu unieruchomienia na czas nieokreślony przemysłu, grożącego zawie-szenia ruchu na kolei i wynikającej z tego dezorganizacji całego życia narodowego, trudno – powiadam – oczekiwać, by ci ludzie śledzili rozwój wypadków ze spokojem i równowagą ducha BRYTYJCZYCY OBSTAJĄ PRZY SWOIM ZAMIARZE POSŁANIA KAISERA NA SZUBIENICĘ według wszelkich zapewnień Koreańczycy wierzą święcie, że prezydent Wilson przyleci aeroplanem dla wysłuchania ich żalów. Wywieszona na Wzgórzu Sueskim biała flaga ma rzekomo oznaczać miejsce spodziewanego lądowania DZIDKA Nie chorowała na statku ani razu i miała wielkie powodzenie przez cały rejs, który był bardzo wesoły mimo burzliwego morza i dotkliwego zimna. Najwięcej uwagi poświęcał jej niejaki pan Barrow, płynący do Europy na specjalne polecenie prezydenta, bardzo interesują-cy pan pełen wszelkich wiadomości. Był on kiedyś socjalistą i utrzymywał bliskie kontakty z klasą robotniczą. Zapalił się ogromnie, gdy mu opowiedziała o swoich przeżyciach podczas strajku włókniarzy w New Jersey. Wieczorami odbywali długie spacery pod rękę wokół po-kładu i czasami jakiś szczególnie gwałtowny przechył statku o mały włos nie zbijał ich z nóg. Miała z nim trochę kłopotu, gdy któregoś dnia zaczął się do niej zalecać, ale jakoś go poha-mowała mówiąc, że jeśli czegoś potrzebuje, to prawdziwego przyjaciela, bo przeżyła już jed-ną nieszczęśliwą miłość i wystarczy jej na resztę życia. Był dla niej bardzo miły i serdeczny, powiedział, że doskonale ją rozumie, bo sam nie miał przez całe życie szczęścia do kobiet. Uważa, że w sprawach miłości i małżeństwa ludzie powinni być swobodni, nie krępowani żadnymi zakazami i konwenansami. Co do niego, to wierzy tylko w płomienną przyjaźń. Dzidka odparła, że ona też, i gdy zaraz pierwszego wieczora w Paryżu zaproponował jej przyjście do swego pokoju, zmyła mu przeokropnie głowę. Potem w drodze do Rzymu był dla niej taki czuły, że zaczęła się zastanawiać, czyby za niego nie wyjść, jeśli jej się oświadczy. Razem z nimi jechał pociągiem z ważnymi papierami do Rzymu bardzo przystojny oficer amerykański, kapitan Savage, który okazał się takim zabawnym rozmówcą. Od momentu poznania go Europa zrobiła się nagle cudowna. Dick mówił po francusku i po włosku, entu-zjazmował się starymi bliskimi ruiny miasteczkami i tak zabawnie krzywił usta opowiadając komiczne historyjki z czasów wojny. Przypominał jej trochę Webba, tylko był o całe niebo sympatyczniejszy, pewniejszy siebie, no i taki przystojny. Gdy tylko go zobaczyła, zapomnia-ła od razu o Joem Washburnie, a co do G.H. Barrowa, to nie mogła już na niego patrzeć. Ile-kroć kapitan Savage spojrzał na nią, miała wrażenie, że topnieje cała w środku, i nim dojecha-li do Rzymu, musiała przyznać w duchu, że traci dla niego głowę. Podczas długiego spaceru we dwoje tego dnia, gdy się wybrali całą paczką na wycieczkę do ruin willi Hadriana, a potem do małego miasteczka, w którym był wodospad, rada była, że pił. Przez cały czas pragnęła mu się rzucić w ramiona; deszczowy pejzaż, smagli ludzie o zmysłowych oczach, starożytne nazwy miasteczek, pachnące czosnkiem i oliwą potrawy, roześmiane głosy i zapach drobnych pąsowych dzikorosnących kwiatów, które Dick nazywał cyklamenami, wszystko to razem sprawiało, że było jej już wszystko jedno. O mało nie zemdlała, kiedy za-czął ją pieścić. O, pragnęła tego bardzo, ale nie, nie, teraz nie może, jutro wypije mimo złożo-nego ślubowania i niech się dzieje, co chce. Okazało się to wcale nie takie wstrętne, jak sobie wyobrażała, ale też i nie takie cudowne. Przez cały czas była okropnie wystraszona, skostnia-ła i chora, jak wtedy, gdy musiała mu powiedzieć, że jeszcze nigdy tego nie robiła. Ale na-stępnego dnia był taki silny i tkliwy, że nagle poczuła się bardzo szczęśliwa. Tym boleśniej to przeżyła, gdy musiał wracać do Paryża, a jej nie pozostało nic prócz ślęczenia w biurze i towarzystwa skwaszonych starych panien, z którymi nie było nawet o czym porozmawiać. Stwierdziwszy, że będzie miała dziecko, przeżyła moment panicznego strachu, ale póź-niej nie przejmowała się już tak bardzo. No cóż, Dick się z nią ożeni, tatuś i Chwatek po-złoszczą się trochę, ale w końcu na pewno go polubią. Dick pisze wiersze, zostanie pisarzem, kiedy go zdemobilizują, na pewno będzie sławny. Nie pisywał do niej zbyt często i nie był ani w połowie tak miły, jak się spodziewała ściągając go z powrotem do Rzymu, ale nie mogła mieć o to wielkiej pretensji, w końcu to musiał być dla niego nie byle jaki wstrząs. Doszli do wniosku, że lepiej byłoby nie mieć na razie dziecka i poczekać ze ślubem do czasu jego de-mobilizacji, ale nie zauważyła, żeby miał jakieś zasadnicze zastrzeżenia co do małżeństwa z nią. Próbowała wszystkich możliwych środków i jeździła masę konno w towarzystwie po-rucznika Grassiego, który mówił perfect po angielsku, gdyż ukończył szkołę w Eton , i był dla niej szarmancki, wciąż powtarzał, że jest najlepszą amazonką, jaką spotkał w życiu. W końcu jednak te jej wieczne konne jazdy z porucznikiem Grassim i spóźnione powroty do domu tak rozeźliły wiedźmy z Pomocy dla Bliskiego Wschodu, że ją wyekspediowały z powrotem do kraju. Wracając ekspresem do Paryża Dzidka miała duszę na ramieniu. Konna jazda nic jej nie pomogła, była natomiast cała obolała po upadku z jednego z kawaleryjskich koni porucznika Grassiego, który przewrócił się pod nią, gdy chciała przeskoczyć kamienny mur. Koń złamał nogę i trzeba go było zastrzelić, a porucznik Grassi zachował się wobec niej paskudnie; że też z tych cudzoziemców musi w końcu zawsze wyleźć ziółko. Gryzła się, że niedługo ludzie zaczną zwracać uwagę na jej wygląd, bo minęło już przeszło trzy miesiące. Trudna rada, Dick będzie się musiał z nią ożenić. Najlepiej będzie w ogóle mówić wszystkim, że dawał im ślub mały okrągły staruszek księżulo w Rzymie. Ale gdy tylko zobaczyła minę Dicka biegnąc korytarzem, żeby mu się rzucić w ramiona, od razu wiedziała, że wszystko skończone; nie kocha jej ani trochę. Wracając piechotą po mokrych śliskich ulicach Paryża, nie patrzyła w ogóle, gdzie idzie, i sama nie wiedziała, jak trafiła do hotelu. Nie mogła się dość nadziwić, bo była pewna, że zabłądzi. Liczyła prawie na to, że zabłądzi. Weszła na górę i rzuciła się w pokoju na krzesło nie zdejmując nawet ocieka-jącego płaszcza i kapelusza. Musi zebrać myśli. To koniec wszystkiego. Następnego dnia rano poszła do biura, gdzie dostała bilet na parostatek odpływający za cztery dni do kraju. Potem wróciła do hotelu, opadła jak wczoraj na krzesło i próbowała zno-wu zebrać myśli. Nie może się pokazać w takim stanie w Dallas. Wkótce nadszedł bilecik od Dicka, który podawał jej adres lekarza. „Przebacz mi – pisał. – Jesteś wspaniałą dziewczyną i na pewno wszystko się jakoś uło-ży.” Podarła cienki niebieski bilecik na małe maleńkie kawałki i wyrzuciła przez okno. Potem padła na łóżko i płakała, aż oczy ją zaczęły piec. Wkrótce chwyciły ją mdłości i musiała biec na korytarz do toalety. Położywszy się z powrotem, zasnęła i obudziła się głodna. Zeszła na dół i z portierni zatelefonowała do G.H. Barrowa do biura. Wydawał się zachwycony, powie-dział, żeby zaczekała, to podjedzie za pół godzinki i zabierze ją na lunch do Lasku; zapomną o wszystkim z wyjątkiem wiosny i tego, że w głębi duszy są pięknymi poganami. Dzidka skrzywiła się, ale odpowiedziała w miarę uprzejmie, że dobrze, poczeka na niego. Przyjechał w popielatym flanelowym sportowym garniturze i miękkim popielatym pilśniowym kapelu-szu. Dzidka poczuła się przy nim okropnie biednie w swoim ciemnoszarym uniformie, które-go tak nienawidziła. – Mmoja kkochana dziewczynka uratowała mi życie – powiedział. – Wwiosna zawsze przywodzi mi samobójcze myśli, jeśli nie jestem zakkochany. Musimy to ggruntownie zmie-nić. – Ja też się tak czuję. – Stało się coś? – Nie wiem jeszcze, czy ci powiem; może tak, a może nie. – Niemal podobał jej się dzi-siaj jego długi nos i długa broda. – Na razie umieram z głodu, nie mam ochoty na mówienie. – Mmówienie zostaw mnie – odparł ze śmiechem – i tak zzawsze mówię za wszystkich. Postawię ci obbiad, jakiego w życiu nie jadłaś. Przez cały czas w taksówce gadał jak najęty o konferencji pokojowej i determinacji, z jaką prezydent broni swoich zagrożonych zasad. – Musi się, biedak, bez przerwy borykać z najczarniejszymi intrygami i z trującym wid-mem tajnych układów, mając dwóch najwytrawniej szych i najbezwzględniejszych graczy politycznych starego świata za przeciwników. Ale walczy twardo, a my wszyscy razem z nim. To największa krucjata w historii. Jeśli zwyciężymy, łatwiej będzie żyć na świecie; jeśli prze-gramy, wydamy ludzkość na łup bolszewizmu i beznadziei. Więc sama rozumiesz, Ann Eli-zabeth, jaką miłą niespodzianką było dla mnie, gdy nagle w telefonie zaszczebiotał twój roz-koszny głosik, odrywając mnie, choćby na krótko, od ciężaru tych wszystkich trosk i odpowiedzialności. Cóż chcesz, ostatnio rozeszła się nawet pogłoska, że próbowano otruć prezydenta w hotelu Murat. On jeden z garstką swoich stronników, sympatyków i oddanych współpracowników występuje w obronie uczciwości, fair playu i zdrowego rozsądku. Mówił i mówił, jakby wygłaszał przygotowaną mowę. Jego głos docierał do Dzidki przy-tłumiony jak ze źle działającego telefonu. W ogóle wszystko tego dnia, małe pagody kwiecia na kasztanach, tłumy, wystrojone dzieci, flagi na tle błękitu nieba, ulice pełne drzew i wyglądających zza nich ładnych kamienic z rzeźbionymi frontonami, żelaznymi balkonami i wypucowanymi skrzącymi się w majowym słoneczku oknami, cały Paryż wydawał się jej mały, odległy i błyszczący jak widziany przez odwróconą lornetkę polową. To samo było, gdy na stół w wielkiej lśniącej restauracji pod gołym niebem wjechał lunch: nie czuła smaku niczego. Barrow dolewał jej raz po raz wina i wkrótce ze zdumieniem usłyszała, jak zaczyna mu się zwierzać. Jeszcze nigdy nie przemawiała w ten sposób do żadnego mężczyzny. Ale wy-dawał jej się taki pełen życzliwości i zrozumienia. Sama nie wiedząc kiedy, opowiedziała mu o tatusiu, o tym, jak ciężko jej się było wyrzec Joego Washburna i jak podczas podróży na statku życie zaczęło niespodziewanie nabierać nowych rumieńców. – Coś dziwnego się ze mną stało, słowo daję. Dawniej żyłam zawsze ze wszystkimi w zgodzie, a teraz nie mogę się z nikim dogadać. W Pomocy dla Bliskiego Wschodu nie mo-głam dojść do ładu z żadną z tych starych wiedźm. Zaprzyjaźniłam się z młodym włoskim oficerem, jeździłam z nim konno i na ostatek pokłóciłam się z nim. A pamiętasz kapitana Savage’a, który nas przygarnął do swojego przedziału w drodze do Włoch? Był potem z nami w Tivoli? – Krew zaczęła jej szumieć w uszach, gdy mówiła o Dicku. Opowie panu Barro-wowi wszystko. – Byliśmy w takiej dobrej komitywie, że się zaręczyliśmy; i też się z nim pokłóciłam. Widziała, jak długa gruzłowata twarz pana Barrowa pochyla się ku niej przez stół. Mię-dzy frontowymi zębami miał bardzo szeroką szparę, gdy się uśmiechał. – Jak myślisz, Annie? Może mogłabyś teraz wejść ze mną w komitywę? Wyciągnął do niej przez stół kościstą dłoń o nabrzmiałych żyłach. Dzidka się roześmiała i przechyliła lekko głowę. – Przecież jesteśmy w świetnej komitywie. – Byłbym niezmiernie szczęśliwy, gdybyś mogła. Teraz też jestem szczęśliwy, mogę na ciebie patrzeć. Od lat nie byłem taki szczęśliwy jak w tej chwili, może z wyjątkiem mmomen-tu ppodpisania paktu Ligi Narodów . Roześmiała się znowu. – Co do mnie, to nie mam najmniejszej ochoty na podpisywanie żadnych paktów. Prawdę mówiąc, jestem w poważnych tarapatach. Mimo woli zajrzała mu badawczo w twarz. Górna warga mu się wyciągnęła, już się nie uśmiechał. – Ależ cco się sstało? Jeśli mmogę ccoś zrobić, ee, być ci jakoś pomocny, to będę naj-szczęśliwszym człowiekiem pod słońcem. – Och nie! Tylko mi trochę głupio, że mnie tak wyleli i muszę wracać jak niepyszna do kraju. Bo tak to niestety wygląda. Cóż, sama jestem sobie winna, wszystko przez to moje kre-tyńskie latanie jak kot z pęcherzem. Czuła, że się za chwilę rozbeczy. Nagle chwyciły ją znowu mdłości i musiała pędzić do toalety. Ledwo dobiegłszy zrzuciła cały lunch. Bezbarwna toaletowa o pergaminowej twarzy okazała jej dużo pomocy i sympatii, ale przeraziło Dzidkę, że tak się od razu domyśliła, co jej jest. Niewiele rozumiała po francusku, ale zorientowała się, że kobieta jej gratuluje i dopytuje się, który to miesiąc i czy to pierwsze dziecko madame. Nagle postanowiła, że się zabije. Kiedy wróciła, Barrow uregulował już rachunek i spacerował tam i z powrotem po żwirowa-nej alejce przed stolikami. – Moje biedne maleństwo – powiedział. – Co ci się stało? Zrobiłaś się nagle blada jak śmierć. – Och, to nic takiego. Wrócę chyba do domu i trochę się położę. Zdaje się, że nie posłu-żyło mi to wieczne spaghetti z czosnkiem we Włoszech. A może to wino? – Słuchaj, mógłbym ci poszukać jakiejś posady w Paryżu? Umiesz stenografować albo pisać na maszynie? – No, mogłabym spróbować szczęścia – odrzekła Dzidka z goryczą. Nienawidziła pana Barrowa. Przez cały czas w taksówce nie mogła wydobyć z siebie słowa. Natomiast Barrowowi nie zamykały się usta. Dojechawszy do hotelu, rzuciła się na łóżko i puściła wodze rojeniom o Dicku. Ostatecznie postanowiła wracać do domu. Przez następne dni nie ruszała się z pokoju i chociaż pan Barrow wydzwaniał bez prze-rwy, namawiał ją na wyjście z sobą i wymyślał coraz to nowe możliwości pracy, nie chciała go widzieć na oczy. Mówiła, że miała atak woreczka żółciowego i nie wstaje z łóżka. Dopiero w przeddzień wyjazdu, gdy zadzwonił zaprosić ją na kolację z jakimiś swoimi przyjaciółmi, niewiele myśląc zgodziła się. Przyjechał po szóstej i zabrał ją taksówką do baru u Ritza. Po południu wyszła kupić sobie wieczorową suknię w Galeries Lafayette i teraz czuła się bosko, powtarzała sobie siedząc i popijając cocktail z szampanem. Gdyby teraz wszedł Dick, nie mrugnęłaby nawet okiem. Pan Barrow rozwodził się o sytuacji wytworzonej w Fiume, o kłopotach prezydenta z Kongresem i o swoich obawach, że całe wielkie dzieło Ligi Naro-dów jest zagrożone, gdy rzeczywiście wkroczył Dick, bardzo przystojny w swoim uniformie, z bladą starszą od niego kobietą w popielatym oraz wysokim tęgawym blondynem, którego pan Barrow zaraz wskazał jej jako J. Ward Moorehouse’a. Dick musiał ich zauważyć, ale starał się nie patrzeć w tę stronę. Nic ją już to wszystko nie obchodziło. Wypili swoje cockta-ile i wyszli. W drodze na Montmartre pozwoliła się panu Barrowowi pocałować przeciągle w usta, co go wprawiło w doskonały humor. Było jej wszystko jedno; postanowiła się defini-tywnie zabić. W Hermitage czekał na nich przy zarezerwowanym przez pana Barrowa stoliku kore-spondent prasy codziennej nazwiskiem Burnham oraz panna Hutchins, która pracowała w Czerwonym Krzyżu. Oboje byli okropnie podnieceni z powodu jakiegoś Stevensa, który został aresztowany przez Armię Okupacyjną rzekomo za szerzenie propagandy bolszewickiej; postawiono go przed sądem wojennym i bali się, że zostanie rozstrzelany. Panna Hutchins, cała wzburzona, powiedziała, że pan Barrow musi porozmawiać o tym z prezydentem na-tychmiast po jego powrocie do Paryża, a tymczasem trzeba jakoś wstrzymać egzekucję. Don Stevens jest dziennikarzem, dowodziła, i chociaż może radykał, nie ma nic wspólnego z żadną propagandą, a gdyby nawet miał, to przecież potworne rozstrzeliwać człowieka za to, że pragnie lepszego świata. Pan Barrow był okropnie zakłopotany, jąkał się, chrząkał, stękał. Powiedział, że Stevens jest bardzo lekkomyślnym młodym człowiekiem, który rozprawia za wiele o rzeczach, o których nie ma zielonego pojęcia, ale że, hm, chyba będzie musiał zrobić, co w jego mocy, żeby go jakoś z tego wyciągnąć, chociaż prawdę mówiąc, nie jest zbytnio przekonany, czy Stevens swoim postępowaniem... Zirytowało to w najwyższym stopniu pan-nę Hutchins. – Ależ oni go chcą rozstrzelać! A gdyby to pan był w jego skórze? – powtarzała. – Czyż pan nie rozumie, że musimy go ratować? Dzidka nie miała w tej sprawie nic do powiedzenia, w ogóle nie bardzo rozumiała, o co chodzi. Siedziała przy stoliku i patrzyła na garsonów, na światła, na ludzi przy sąsiednich stolikach. Naprzeciw niej siedziała grupka przystojnych młodych oficerów francuskich. Jeden z nich, wysoki mężczyzna z orlim nosem, przyglądał jej się. Ich oczy się spotkały, mimo woli uśmiechnęli się do siebie. Ci chłopcy mają takie miny, jakby się świetnie bawili. Między nią a Francuzów weszło towarzystwo Amerykanów wystrojonych jak manekiny. Był to Dick z bladą kobietą, J. Ward Moorehousem i zażywną starszą panią w powodzi różowych riuszek i szmaragdów. Usiedli przy stoliku obok Dzidki, na którym przez cały wieczór stała tabliczka z napisem „Reserve”. Przedstawili się wszyscy nawzajem i Dzidka z Dickiem podali sobie ręce tak oficjalnie, jakby się właśnie poznali. Panna Stoddard, z którą się tak zaprzyjaźniła w Rzymie, obrzuciła ją szybkim badawczym zimnym spojrzeniem, od którego Dzidkę prze-szedł dreszcz. Panna Hutchins przysiadła się do nich natychmiast, żeby opowiedzieć o Donie Stevensie i przekonać pana Moorehouse’a, że powinien zaraz teraz zadzwonić do pułkownika House’a i skłonić go do zrobienia czegoś w tej sprawie. Pan Moorehouse, nie tracąc ani na chwilę spo-koju i zimnej krwi, odparł, że niepotrzebnie się tym tak przejmuje, bo Stevens z całą pewno-ścią został zatrzymany tylko na przesłuchanie i jest rzeczą bardzo mało prawdopodobną, żeby sąd wojenny Armii Okupacyjnej chciał się chwytać tak drastycznych środków w stosunku do cywila i obywatela Stanów Zjednoczonych. Panna Hutchins powiedziała na to, że nie chodzi jej o nic innego jak o wstrzymanie egzekucji, gdyż ojciec Dona jest przyjacielem La Follet-te’a i na pewno będzie w stanie poruszyć najrozmaitsze sprężyny w Waszyngtonie. Słysząc to pan Moorehouse się uśmiechnął. – Gdyby jego życie zależało od wpływów senatora La Follette, to rzeczywiście mogłabyś mieć powody do obaw, Ewelino – odrzekł. – Ale zapewniam cię, że tak nie jest. Panna Hutchins zrobiła obrażoną minę i wróciła nadąsana do przerwanej kolacji. Tak czy inaczej wieczór był zepsuty. Dzidka nie mogła zrozumieć, dlaczego wszyscy są tacy skrępo-wani i sztywni. A może to tylko jej się wydaje z powodu Dicka? Od czasu do czasu zerkała na niego spod oka. Był zupełnie inny, niż go znała, taki okropnie układny i sztuczny, gdy tak siedział rzucając niekiedy napuszonym szeptem jakieś zdanie do tęgiej kobiety w riuszkach. Miała ochotę cisnąć w niego talerzem. Odetchnęła z ulgą, gdy orkiestra zaczęła grać do tańca. Okazało się jednak, że pan Bar-row jest nienadzwyczajnym tancerzem, a co gorsza z uporem ściska jej rękę i wodzi palcami po karku. Po skończonym tańcu poszli do baru na gin fizz. Z sufitu zwisały tu dekoracje trico-lore, byli czterej francuscy oficerowie, jakieś towarzystwo śpiewało chórem „La Madelon de la Victoire”, głośno chichotały i przekrzykiwały się piskliwą francuszczyzną wesołe panienki. Tymczasem pan Barrow nie przestawał jej szeptać do ucha: – Moja kochana dziewczynka pozwoli się dzisiaj zabrać do domu. Nie możesz odpłynąć. Załatwię ci wszystko w Czerwonym Krzyżu, czy gdzie tam będzie trzeba. Przez całe życie nie miałem szczęścia, popełnię chyba samobójstwo, jeśli będę się musiał teraz wyrzec ciebie. Nie możesz mnie trochę pokochać? Poświęciłem wszystko dla nieosiągalnych ideałów, zaczynam się już starzeć i nigdy nie zaznałem chwili szczęścia. Nie spotkałem jeszcze dziewczyny, któ-ra by tak jak ty była w głębi duszy naprawdę piękną poganką i umiała docenić sztukę życia. Po czym obślinił jej całe ucho pocałunkiem. – Ależ, George, nie jestem teraz w stanie nikogo kochać. Nienawidzę wszystkich. – Ja cię nauczę. Daj mi tylko szansę. – Gdybyś wiedział o mnie wszystko, nie chciałbyś ze mną rozmawiać – powiedziała zim-no. Ujrzała znowu komiczny wyraz przestrachu na jego twarzy i wyciągające się w cienką li-nię na szeroko rozstawionych zębach wargi. Wrócili do stolika. Wiercąc się na swoim miejscu Dzidka słuchała ostrożnej przetykanej długimi pauzami rozmowy o konferencji pokojowej i o tym, kiedy wreszcie nastąpi podpisanie traktatu i czy Niemcy go podpiszą. Kiedy nie mogła już wytrzymać, wstała i poszła do toalety przypudrować nos. Wracając zajrzała, co się dzieje w barze. Spostrzegł ją oficer z orlim nosem, poderwał się na nogi, stuknął obcasami, zasalu-tował, skłonił się i powiedział łamaną angielszczyzną: – Charmante lady zostanie un moment i napije kieliszek z pokorną sługą. Dzidka podeszła i usiadła z nimi przy stoliku. – Zdaje się, że się szampańsko bawicie, panowie – powiedziała, – A ja wpadłam w towarzystwo nieznośnych starych mamutów, którzy mnie doprowadzają do rozpaczy. – Permettez, mademoiselle – powiedział oficer i przedstawił ją swoim kolegom. Był un aviateur. Wszyscy byli des officiers d’aviation . Na imię miał Pierre. Gdy im powiedziała, że jej brat też był lotnikiem i zginął, okazali jej dużo sympatii. Jakoś nim ich zdążyła wyprowadzić z błędu, że Bratek nie poległ na froncie, Pierre już deklarował uroczy-stym głosem: – Mademoiselle pozwoli, żeby ja, avec tout respect, był wasz brat? – Ręka – powiedziała. Wymienili z nią wszyscy solenny uścisk dłoni. Pili dotąd małymi kieliszkami koniak, ale teraz zamówili szampana. Zatańczyła z każdym po kolei. Czuła się nareszcie szczęśliwa, nie zastanawiała się nad tym, co robi. Byli tacy przystojni i mili, śmieli się bez przerwy. Zrobili dokoła niej kółeczko i tańczyli „Stała różyczka” na samym środku parkietu, a cała sala kla-skała do taktu, kiedy w drzwiach ukazała się purpurowa z gniewu twarz pana Barrowa. Gdy obrotowe drzwi zafalowały po raz drugi, Dzidka krzyknęła przez ramię: – Zaraz wracam, profesorku. Twarz zniknęła. Kręciło jej się w głowie, ale Pierre ujął ją w silne ramiona i podtrzymał. Pachniał perfumami, lecz mimo to przyjemnie było znajdować się w jego ramionach. Zapro-ponował pójście do jakiegoś innego lokalu. – Mademoiselle Siostra – szepnął – pozwoli pokazać les mysteres de Paris . Potem my wraca do mamuty. Mamuty się upiją, mamuty zawsze się upiją. Parsknęli śmiechem. Miał siwe oczy i jasne włosy, powiedział, że jest Normandczykiem. Dzidka odrzekła, że jest najmilszym Francuzem, jakiego zna. Miała kłopot z wydostaniem palta z szatni, bo pan Barrow zabrał numerek, ale w końcu weszła do środka i znalazła je sa-ma, podczas gdy Pierre parlował po francusku z szatniarką. Wsiedli do długiego niskiego sza-rego automobilu. Dzidka nigdy nie jechała z taką szybkością. Pierre był świetnym kierowcą i zrobił sobie sport z kierowania automobilu pełnym gazem na żandarma i wymijania go w ostatniej chwili o włos. Zapytała go, co będzie, jeśli w końcu wpadnie na któregoś. Wzru-szył ramionami. – Nic nie będzie. Oni są, jak to mówić, głupi krowy. Pojechali do Maxima, gdzie było jak na ich gust za sztywno, potem do jakiejś podejrzanej salki tańca na drugim końcu Paryża. Dzidka z przyjemnością stwierdziła, że Pierre jest wszę-dzie znany jako jeden z asów. Pozostali lotnicy spotykali w różnych miejscach znajome dziewczęta i wykruszali się po kolei. Dzidka ani się spostrzegła, jak zostali sami w długim szarym automobilu. – Primo – tłumaczył Pierre – jedziemy do Les Halles na soupe a l’oignon . Potem ma-demoiselle Siostra i ja robimy un petit tour en avion . – Och tak, koniecznie. Nigdy nie latałam aeroplanem. I niech pan zrobi looping, niech mi pan obieca, że pan zrobi looping? – Entendu – odparł. Siedzieli sennawi w małej pustej jadłodajni, jedli zupę cebulową i znowu pili szampana. Pierre był nadal bardzo miły i uważający, chociaż zasoby jego angielszczyzny zdawały się na wyczerpaniu. Dzidce majaczyło coś mgliście, że musi wracać do hotelu, jeśli chce złapać po-łączenie i zdążyć na statek, ale jakoś powtarzała tylko w kółko: – Zrobisz looping? Obiecaj, że zrobisz looping. Jego oczy były już trochę szkliste. – Z mademoiselle Siostra – mówił – ja nie robię kochać, ja robię looping. Na lotnisko jechali bardzo długo. Wszystko zaczynało się już powlekać bladą szarością przedświtu. Pierre nie był w stanie prowadzić zbyt równo i Dzidka musiała raz i drugi chwy-tać za kierownicę, żeby naprostować automobil. W końcu wóz zahamował ze zgrzytem i Dzidka zobaczyła rząd hangarów, trzy wynurzające się z granatowego cienia aeroplany, a za nimi w dali długie szeregi topoli zakreślających srebrne krańce lotniska. Niebo zwisało nad głową ciężko jak mokry namiot. Dzidka drżąc wygramoliła się z auta. Pierre chwiał się lekko na nogach. – Może mademoiselle idzie prędzej do łóżko? – zapytał ziewając. – Do łóżko barzo do-brze. Opasała go ramieniem. – Obiecałeś, że się przelecimy i zrobisz looping. – Dobrze – odrzekł ze złością i ruszył w stronę aeroplanów. Majstrował chwilę przy motorze i Dzidka słyszała, jak klnie po francusku. W końcu po-szedł do hangaru obudzić mechanika, a ona stała i czekała wstrząsana dreszczem w rzednącym srebrzystym przedświcie. Nie będzie o niczym myślała. Chce się przelecieć aeroplanem. Głowa jej pękała, ale nie miała mdłości. Kiedy mechanik wyszedł wreszcie za Pierrem z hangaru, zorientowała się, że próbuje go odwieść od lotu. Zirytowało ją to okrop-nie. – Pierre, obiecałeś mnie przewieźć aeroplanem! – krzyknęła w stronę sprzeczających się sennie po francusku mężczyzn. – Dobrze, mademoiselle Siostra. Opatulili ją w gruby wojskowy paltot i przywiązali silnie pasami na siedzeniu obserwato-ra. Pierre wdrapał się na siedzenie pilota. To jest monoplan Bleriota , wyjaśnił, gdy mecha-nik poszedł zakręcić śmigło. Motor chwycił, powietrze wypełniło się jego rykiem. Dzidka wytrzeźwiała, zdjęta nagłym przerażeniem. Przed oczami stanął jej dom, tatuś, Chwatek, pa-rowiec, którym odpływa jutro do kraju; nie, to już dzisiaj. Ryk motoru zdawał się trwać w nieskończoność. Robiło się coraz jaśniej. Jęła się mocować z pasami próbując je odpiąć. Ten lot to szaleństwo. Musi przecież zdążyć na statek. Aeroplan ruszył. Toczył się przez pole podskakując na wybojach. Ciągle jeszcze byli na ziemi, pędzili i podskakiwali w ryku moto-ru. Może się nie wzniosą? Miała nadzieję, że się nie wzniosą. W dole pod nimi śmignął rząd topoli, ryk motoru przemienił się w równy huk. Wznosili się. Był dzień, zimne srebrzyste słońce zaglądało jej w oczy. Pod sobą, jak plażę, mieli grubą białą ławicę chmur. Dzidka była cała skostniała i ogłuszona rykiem motoru. Siedzący przed nią mężczyzna w okularach obró-cił się i krzyknął coś. Nie usłyszała, co. Nie pamiętała już, kim jest Pierre. Wyciągnęła w jego stronę rękę i pokazała za siebie. Aeroplan piął się ciągle w górę. Mogła teraz rozróżnić wyłaniające się w świetle dnia wzgórza po obu stronach białej ławicy chmur. To widać zamglona dolina Se-kwany; a gdzie Paryż? Spadali prosto w słońce, nie, nie, nie chce, to koniec! Białe chmury wykwitły jak pułap nad głową, słońce zawirowało raz, najpierw szybko, potem coraz wolniej, i aeroplan zaczął się wzbijać z powrotem. Było jej okropnie niedobrze, bała się, że zemdleje. Tak musi wyglądać śmierć. A może poroni? Ciało dygotało jej od ryku motoru. Ostatnim wy-siłkiem wyciągnęła do niego rękę i pokazała jeszcze raz za siebie. Znowu z tym samym skut-kiem. Tym razem nie było tak strasznie. Wspinali się z powrotem w błękit nieba. Musiał się widocznie zerwać wiatr, bo aeroplan zaczął trochę rzucać i zapadać się od czasu do czasu mdląco w dziury powietrzne. Twarz w okularach obróciła się do niej i zakołysała parę razy w prawo i w lewo. Wydało jej się, że wargi formułują słowa „Niedobrze”, ale akurat dostrze-gła w dole Paryż jak haftowaną poduszkę na szpilki z tymi wszystkimi sterczącymi z mlecznej mgiełki iglicami, wieżą Eiffla, wieżyczkami na Trocadero. Kościół Sacre Coeur stał bardzo biały na czubku Montmartre’u i rzucał cień aż na pokreślony jak mapa ogród. Na-gle wszystko zostało w tyle, pod sobą mieli zieleń pól. Rzucało bardzo, zaczęło jej się robić znowu niedobrze. Nagle usłyszała odgłos czegoś rozdzieranego i tuż koło niej jął furkotać i błyskać na tle błękitu kawałek sterczącego drutu. Spróbowała krzyknąć do mężczyzny w okularach. Obrócił się, zobaczył, że macha, i rozpoczął jeszcze jeden looping. Teraz. Nie. Paryż, wieża Eiffla, Sacre Coeur, zieleń pól, wszystko zawirowało. Wznosili się znowu. Spo-strzegła błysk skrzydła szybującego oddzielnie obok aeroplanu. Wirujące słońce oślepiło ją, spadali. KRONIKA XXXIX widok zburzonych miasteczek i udręczonej ziemi, „dzieło szatana”, ściska serce pana Hu-gh C. Wallace’a podczas zwiedzania spustoszonych, zoranych pociskami terenów TANKIETKI NA PIĄTEJ ALEI WZBUDZAJĄ ZAPAŁ DO KUPOWANIA POŻYCZKI STANY ZJEDNOCZONE MOBILIZUJĄ NA WSCHODZIE SIŁY DO WALKI Z JAPOŃSKIM NIEBEZPIECZEŃSTWEM Rządź, Brytanio, rządź morzami! Nie zostaną Brytyjczycy Niczyimi wasalami MŁODA KOBIETA UDUSZONA W YONKERS socjalrewolucjoniści są niczym innym jak agentami Denikina , Kołczaka i alianckich armii imperialnych. Byłem jednym z organizatorów Rady Żołnierskiej, Marynarskiej i Robotniczej w Seattle i mogę powiedzieć, że na tym mityngu panuje taki sam duch, jaki panował wówczas, gdy po raz pierwszy zebrało się w Seattle 5.000 chłopa, wszyscy w mundurach. EXKAISER SPĘDZA DŁUGIE GODZINY NA PISANIU. Z grubsza biorąc, stoi przed nimi wybór pomiędzy rewolucyjnym socjalizmem a anarchią. Anglia pogrążyła się już w socjalizmie, Francja się waha, Belgia jest stracona, Włochom nie-wiele brakuje i widmo Lenina kładzie się coraz dłuższym cieniem na konferencji pokojowej DZIESIĘĆ OKRĘTÓW USTAWIAŁO PODSTĘPNĄ BARIERĘ ŚMIERCI OD ORKADÓW AŻ DO SKAGERRAKU NIE MASZ WĘGLA? SPRÓBUJ TORFU Szukasz generałów? Szukasz generałów? Ja wiem, gdzie są, Ja wiem, gdzie są masy w dalszym ciągu nie wiedzą, jak się rozpoczęła wojna, jak się toczyła i jak się za-kończyła, oświadczył Maximilian Harden . Demonstranci wzięli szturmem Ministerstwo Wojny, skąd wywlekli i wrzucili do Łaby Herr Neuringa , którego następnie zastrzelili, gdy próbował wypłynąć na brzeg HANIEBNE PRAKTYKI POWODEM WYSOKICH KOSZTÓW ŻYCIA, POWIEDZIAŁ WILSON W KONGRESIE Widziałem, jak się W ziemiance kryli Ze świtą swą, Ze świtą swą OKO KAMERY (41) nie pojedziesz na piknik anarchistów anarchiści urządzają dziś po południu piknik musisz koniecznie pojechać na piknik anarchistów urządzali go daleko w Garches w rodzaju parku jazda zajęła nam bardzo dużo czasu spóźniliśmy się było dużo młodzieży młode dziewczęta w okularach i starsi panowie z faworytami i długimi białymi brodami wszyscy mieli na szy-jach powiewne czarne fontazie jak malarze niektórzy pozdejmowali buty i skarpetki brodzili boso w głębokiej trawie młodzieniec w powiewnym czarnym fontaziu recytował wiersz Voila powiedział jakiś głos c’est plutót le gęste proletaire było ładne popołudnie siedzieliśmy wszyscy na trawie i patrzyliśmy na le gęste proletaire Ale u diabła starego oni mają wszystkie mitraliezy świata wszystkie prasy drukarskie linotypy taśmę telegraficzną rurki do włosów plusze bar u Ritza a my ty ja? gołe dłonie parę pieśni nie najlepszych pieśni plutót le gęste proletaire Les bourgeois a la lanterne, nom de Dieu. et 1’humanite la futurite la lutte des classes l’inepuisable angoisse des foules la misere du travailleur tu sais mon vieux sans blague zrobiło się chłodno wczesnoletni zmierzch wśród strzyżonych na osiemnastowieczną modłę drzew kiedy zbieraliśmy się do powrotu siedziałem na imperiale wagonu trzeciej klasy z córką le Libertaire (to Patryk Henry nasz mimo wszystko dajcie mi albo śmierć) dobrze wychowana panienka ojciec powiedziała nie puszcza jej nigdzie samej nie pozwala jej się spotkać z żadnym młodym człowiekiem każe jej żyć jak w klasztorze a ona pragnie liberte egalite fraternite i młodego człowieka z którym mogłaby wszędzie chodzić w tunelach krztusiliśmy się od czadu a ona pragnęła l’Amerique la vie le theatre le five o’clock le smoking le foxtrot była przyzwoitą panienką siedzieliśmy obok siebie na imperiale wagonu i patrzyliśmy na banlieue Paryża pustynię małych maisonnettes z cegły koloru piernika kulących się w coraz rozleglejszym mroku wieczoru ona i ja tu sais mon ami i to się nazywa gospodarka KRONIKA XL KRYMINALISTA PRZEPIŁOWAŁ KRATY, SPUŚCIŁ SIĘ PO MURZE, UCIEKŁ W PIŻAMIE Włosi! Wbrew wszystkiemu i wbrew wszystkim pamiętajcie, że w Fiume rozgorzał pło-mień i że najdłuższa oracja streszcza się w trzech słowach: Fiume albo Śmierć! Criez aux quatre vents que je n’accepte aucune transaction. Je reste ici contre tout le monde et je prepare de tres mauvais jours. Criez cela, je vous prie, a tuetete . wezwanie do zaciągu wspomina o złotych galonach za wysługę lat, o okazji do polowań na grubego zwierza i uprawiania pasjonujących sportów wodnych, a wszystko to jako dodatek do ogólnych korzyści płynących z poznawania obcych krajów Chi va piano, Va sano. Chi va forte, Va ‘la morte. Evviva la Iibertd! TRZĘSIENIE ZIEMI PUSTOSZY WŁOCHY JAK WOJNA dziewczęta z Ymki mogą podróżować wyłącznie na transportowcach wojskowych część floty wypłynie na morze w sukurs Wilsonowi DEMPSEY NOKAUTUJE WILLARDA W TRZECIEJ RUNDZIE lis sont sourds. Je vous embrasse. Le coeur de Fiume est a vous . JOE HILL Młody Szwed nazwiskiem Hillstrom poszedł na morze, porobił sobie na rękach odciski harując na żaglowcach i trampach, nauczył się angielskiego w kubrykach parostatków kursu-jących między Sztokholmem a Hull i przez cały czas roił sen Szweda o Zachodzie; kiedy wreszcie trafił do Ameryki, dali mu do pucowania spluwaczki w knajpie na Bowery . Pojechał na zachód do Chicago i pracował w warsztacie mechanicznym. Pojechał na zachód szlakiem robotników żniwnych, obijał się po biurach pośrednictwa pracy, wybulił niejednego dolara za zahaczenie się przy budowie, przewędrował niejedną milę, gdy żarło w obozie było nie do przełknięcia albo majster grubianin, albo w baraku roiło się od pluskiew; czytał Marksa i program IWW, marzył o stworzeniu zalążków nowego spo-łeczeństwa w skorupie starego. Na całym wybrzeżu w garkuchniach, domach noclegowych i obozowiskach wobblisi, trampy i obieżyświaty zaczęli śpiewać pieśni Joego Hilla . Śpiewali je w prowincjonalnych więzieniach stanów Waszyngton, Oregon, Kalifornia, Nevada, Idaho, w kryminałach Monta-ny i Arizony, śpiewali je w Walia Walia, San Quentin i Leavenworth , tworząc zalążki no-wego społeczeństwa w więzieniach starego. W Bingham, w stanie Utah, zorganizował robotników Zjednoczonego Towarzystwa Bu-dowlanego w Wielki Wspólny Związek i uzyskał nową siatkę płac, krótsze godziny, lepszy wikt. (Anioł Moroni patrzał na agitatorów robotniczych równie chętnym okiem jak kolej Southern Pacific.) Anioł Moroni zagrzał serca mormonów do orzeczenia, że to Joe Hill zastrzelił sklepikarza nazwiskiem Morrison . Konsul szwedzki i prezydent Wilson próbowali dla niego wyjednać rewizję procesu, ale anioł Moroni zagrzał serca sędziów Sądu Najwyższego Stanu Utah do podtrzymania wyroku. Joe Hill siedział w więzieniu przez rok i ciągle pisał pieśni. Aż w listopadzie 1915 wyprowadzili go pod ścianę więzienia w Salt Lake City. „Nie traćcie czasu na opłakiwanie mnie, organizujcie się!” – to były ostatnie słowa, jakie przekazał robociarzom z IWW. Stanął pod ścianą na dziedzińcu więziennym, spojrzał w lufy karabinów i zakomenderował: „Ognia!” Ubrali go w czarny garnitur, założyli mu na szyję sztywny kołnierzyk i muszkę i wyekspediowali go do Chicago, gdzie mu urządzili pogrzeb z szykanami i odfotografowali jego przystojną kamienną maskę ślepiącą w przyszłość. A pierwszego maja rozsypali jego prochy na cztery wiatry. Był w Kaliforni podczas strajku na kolei Southern Pacific (Dwie lokomotywy, Casey Jo-nes, dwie lokomotywy), wieczorami po kolacji grywał na harmonii pod drzwiami baraku (Kle-chy uczą ludzi co dnia), miał dryg do podkładania rewolucyjnych słów pod znane melodie (Związek nam dodaje sił). BEN COMPTON Historia wszystkich dotychczasowych społeczeństw jest historią walk klasowych . Rodzice byli Żydami, ale w szkole Benny mówił zawsze, że nie, nie jest Żydem, jest Amerykaninem, urodził się w Brooklynie i mieszka pod numerem 2531 na Dwudziestej Piątej Alei w Flatbush, gdzie mają swój dom. W siódmej klasie nauczycielka zauważyła, że mruży oczy, i odesłała go z listem do domu, więc tatuś zwolnił się po południu ze sklepu jubilerskie-go, gdzie z lupą w oku reperował zegarki, i zaprowadził Benny’ego do optyka, który mu za-puścił jakieś krople do oczu i kazał czytać z białej tekturowej tabliczki małe, coraz mniejsze literki. Tatuś nie wydawał się wcale zmartwiony, gdy optyk zawyrokował, że Benny będzie musiał nosić okulary. – Wdał się w tatę, ma oczy zegarmajstra – powiedział i pogłaskał go po policzku. Druciane okulary ciążyły Benny’emu na nosie i uwierały za uszami. Zawstydził się, gdy tatuś powiedział do optyka, że chłopiec, który nosi szkła, nie będzie się bisurmanił i grał w baseballa jak Sam i Izydor, tylko będzie się przykładał do nauki i zostanie adwokatem albo uczonym jak dawni mężowie. Albo może rabinem, dodał optyk, ale tatuś odrzekł, że nie, ra-bini wałkonią się i tuczą krwią biedaków; on i jego pani jedzą wprawdzie koszerne i przestrzegają szabasu, ale synagogi i rabini? – tu zrobił wargami taki dźwięk, jakby chciał splunąć. Optyk zaśmiał się i powiedział, że co do niego, to jest wolnomyślicielem, ale pro-stym ludziom potrzebna jest religia. W domu mamusia orzekła, że Benny wygląda okropnie poważnie w tych szkłach, a Sam i Izyk, wróciwszy z roznoszenia gazet, wrzasnęli od progu: „Czołem, okularnik!” Ale następnego dnia powiedzieli wszystkim chłopcom w szkole, że tarmoszenie i popychanie osoby w okularach jest karane przez kodeks stanowy. Otrzymawszy szkła Benny poprawił się bardzo w nauce. W gimnazjum dostał się do kół-ka dyskusyjnego. Kiedy miał trzynaście lat, tatuś zachorował bardzo i przez rok nie mógł pra-cować. Stracili domek, który był już prawie spłacony, i musieli się przeprowadzić do ciasnego mieszkania na Myrtle Avenue. Benny zaczął wieczorami pracować w drogerii, a Sam i Izyk wynieśli się z domu. Sam poszedł na praktykę do kuśnierza w Newark, a Izyka tatuś wyrzucił za obijanie się od rana do wieczora po klubach bilardowych. Izyk był zawsze dobry w sportach, a ostatnio pokumał się z Irlandczykiem o przezwisku Rozkwaszony Riley, który miał go wprowadzić na ring. Mamusia płakała, tatuś zabronił pozostałym dzieciom wyma-wiania jego imienia, ale wszyscy i tak wiedzieli, że najstarsza siostra Gladys, która pracuje jako stenotypistka na Manhattanie, posyła mu od czasu do czasu banknot pięciodolarowy. Benny wyglądał na znacznie starszego, niż był, i myślał tylko o dorobieniu się, żeby pomóc rodzicom w odzyskaniu domku. Jak dorośnie, zostanie adwokatem albo kupcem i zbije szyb-ko furę pieniędzy; Gladys będzie mogła przestać pracować i wyjdzie za mąż, a staruszkowie kupią sobie duży dom i zamieszkają na wsi. Mamusia opowiadała często, jak będąc młodą panienką w starym kraju lubiła chodzić do lasu na poziomki i grzyby i jak wracając wstępo-wali do chłopa na ciepłe pieniące się mleko prosto od krowy. Benny postanowił, że jak tylko się dorobi, zabierze wszystkich na lato do kurortu. Kiedy tatusiowi polepszyło się na tyle, że mógł wrócić do pracy, wynajął połowę dwuro-dzinnego domku, w którym nie mieli przynajmniej nad głową wiecznego łomotu kolei nad-ziemnej. Tego roku Benny ukończył gimnazjum i otrzymał nagrodę za referat o „Amerykańskim systemie rządowym”. Wyrósł na bardzo wysokiego chudego młodzieńca i cierpiał na okropne bóle głowy. Staruszkowie orzekli, że za bardzo wybujał, i zaprowadzili go do doktora Cohena, który mieszkał na tej samej ulicy, ale miał gabinet w centrum Bro-oklynu niedaleko ratusza. Doktor powiedział, że Benny musi skończyć z kuciem po nocach; powinien zająć się czymś takim, żeby przebywać dużo na powietrzu i rozwinąć trochę musku-ły. – Ciągła praca bez wytchnienia wiedzie Jasia do zgłupienia – wyrecytował skrobiąc się po szpakowatej szczecinie pod brodą. Benny odparł, że musi odłożyć przez lato trochę pieniędzy, bo chce na jesieni wstąpić na Uniwersytet Nowojorski . Ale doktor powtórzył tylko, że powinien wyjechać na odpoczy-nek, przebywać jak najwięcej na słońcu, jeść dużo potraw mlecznych i świeżych jaj. Za wizy-tę wziął dwa dolary. Wracając do domu tatuś bił się raz po raz otwartą dłonią w czoło i lamentował, że jest bankrutem życiowym; przez trzydzieści lat tyra w Ameryce, jest scho-rowanym starcem nadającym się tylko do wyrzucenia na śmietnik i nie potrafił nawet zarobić na przyzwoite utrzymanie dla dzieci. Mamusia popłakała się znowu. Dopiero Gladys powie-działa wszystkim, żeby byli rozsądni; Benny jest obrotnym i zdolnym chłopcem i chyba na-uczył się z tych książek tyle, żeby sobie znaleźć zajęcie na wsi. Benny poszedł bez słowa do łóżka. Parę dni później zjawił się w domu Izyk. Zadzwonił do drzwi, ledwo tatuś zdążył wyjść rano do pracy. – O mało się nie nadziałeś na tatę – powiedział Benny, który mu otworzył. – Spokojna głowa. Czekałem za rogiem, aż wyjdzie. Jak tam wszyscy? Miał na sobie jasnoszary garnitur, zielony krawat i miękki kapelusik pod kolor garnituru. Oznajmił, że jedzie do Lancaster w Pensylwanii, gdzie go wystawiono w sobotę w wadze piórkowej przeciwko jakiemuś Filipińczykowi. – Weź mnie z sobą – powiedział Benny. – Ee, za miękki jesteś, bratku. Maminsynek z ciebie – odparł Izyk. Ale w końcu zabrał go z sobą. Dojechali koleją nadziemną do Mostu Brooklyńskiego, po-tem przeszli przez całą szerokość Manhattanu do promu. Kupili bilety do Elizabeth i gdy po-ciąg zatrzymał się na jakiejś bocznicy, zadekowali się na brankardzie wagonu pocztowego. W Zachodniej Filadelfii wyskoczyli i musieli brać nogi za pas przed detektywem kolejowym. Na gościńcu złapali furgon piwowara, który ich dowiózł do West Chester. Resztę drogi prze-byli na piechotę. Noc pozwolił im przespać w stajni farmer mennonita , ale rano dał im coś do zjedzenia dopiero po dwugodzinnym rąbaniu drzewa. Kiedy dowlekli się wreszcie do Lan-caster, Benny ledwo trzymał się na nogach. Zasnął jak kamień w szatni Klubu Sportowego i obudził się dopiero po walce. Izyk znokautował Filipińczyka w trzeciej rundzie i dostał dwadzieścia pięć dolarów nagrody. Kazał czarnuchowi, który usługiwał w szatni, zaprowa-dzić Benny’ego do domu noclegowego, a sam poszedł z chłopakami w miasto. Wrócił rano zielony, z przekrwionymi oczami. Spłukał się co do centa, ale znalazł Benny’emu zajęcie u faceta, który zajmował się dorywczo aranżowaniem walk bokserskich, a na co dzień prowa-dził kantynę w obozie robót drogowych koło Mauch Chunk. Ben pracował tu przez dwa miesiące za dziesięć dolarów tygodniowo plus wikt. Nauczył się powozić parą koni i prowadzić księgi. Właściciel kantyny, Hiram Voile, oszukiwał robot-ników w rozrachunkach, ale ponieważ byli to po większej części makaroniarze, Benny nie brał sobie tego zbytnio do serca, dopóki nie zaprzyjaźnił się z młodym chłopakiem nazwi-skiem Nick Gigli, który pracował przy wydobyciu żwiru. Nick czekał na niego zwykle wie-czorem po zamknięciu kantyny, po czym szli gdzieś razem na papierosa i pogaduszki. W niedzielę wypuszczali się w pola z gazetą i spędzali popołudnie na wylegiwaniu się w słońcu i omawianiu artykułów w świątecznym dodatku. Nick pochodził z północnych Włoch i dokuczała mu samotność, gdyż reszta jego brygady składała się z samych Sycylij-czyków. Jego ojciec i starsi bracia są anarchistami, oznajmił, i on też jest anarchistą. Opowie-dział Benowi o Bakuninie i Malateście i oświadczył, że Ben powinien się wstydzić chęci zostania bogatym kupcem; oczywiście, powinien się uczyć i studiować, może nawet zostać adwokatem, ale po to, żeby pracować dla rewolucji i dla klasy robotniczej; być kupcem to znaczy być krwiopijcą i rozbójnikiem jak ten skurwysyn Voile. Nauczył Bena kręcić papiero-sy i opowiedział mu o wszystkich dziewczynach, które się w nim kochały; na przykład ta ka-sjerka w kinematografie w Mauch Chunk, mógłby ją mieć, gdyby tylko chciał, ale rewolucjo-nista musi być ostrożny z kobietami, bo to opium kapitalistycznego społeczeństwa odciągają-ce umysł świadomego klasowo robotnika od jego obowiązków. Ben spytał, czy jego zdaniem nie powinien rzucić w diabły pracy u Vollego, bo to przecież skończony oszust, ale Nick od-parł, że każdy kapitalista jest taki sam i nie pozostaje im nic innego jak czekać na Wielki Dzień. Nick miał osiemnaście lat, gorzkie piwne oczy i cerę ciemną prawie jak u Mulata. Be-nowi imponował mnóstwem rzeczy, których w życiu doświadczył – był czyścibutem, majt-kiem, górnikiem i pomywaczem, pracował w fabrykach tekstyliów, butów i cementu, miał najprzeróżniejsze kobiety i przesiedział się trzy tygodnie w ciupie podczas strajku w Paterson. Doszło do tego, że gdy któryś z Italiańców w obozie zobaczył Bena samego, zaraz krzyczał: – Te, bracie, a gdzie Nick? Któregoś piątku po południu, podczas wypłacania tygodniówki przez kierownika robót, doszło przy okienku do awantury. Wieczorem Ben właził na swoją pryczę na tyłach krytego papą baraku mieszczącego kantynę, gdy przyszedł Nick szepnąć mu do ucha, że jutro rano chłopcy robią strajk, bo brygadziści kantują ich na godzinach. Ben odparł, że jak oni strajkują, to on z nimi. Nick nazwał go il bravo camerata , po czym przyciągnął i ucałował z dubeltówki. Następnego dnia na dźwięk gwizdka tylko paru niewykwalifikowanych wyszło z łopatami do pracy. Ben obijał się koło kuchni nie wiedząc, co ze sobą począć. Zobaczył go Voile i kazał mu zaprzęgać konie i jechać na stację po skrzynię tytoniu. Ben patrząc pod nogi odparł, że nie może, bo strajkuje. Voile parsknął śmiechem i powiedział, że też trzymają go się takie żarty; jak żyje, nie słyszał, żeby gudłaj strajkował z kupą śmierdzących makaronia-rzy. Ben zesztywniał ścięty mrozem. – Urodziłem się w Ameryce i będę trzymał ze swoją klasa Jak ja jestem gudłaj, to ty je-steś nie lepszy, złodzieju jeden. Voile zrobił się biały na twarzy i skoczył mu z pięścią do ocziwykrzykując, żeby sobie szukał innej pracy, a w ogóle gdyby nie był takim pierdolonym żydowskim wymoczkiem i okularnikiem, to on by mu rozwalił łeb; zresztą i tak go to nie minie, bo brat mu na pewno spuści tęgie lanie, jak się tylko o tym dowie. Ben związał w węzełek rzeczy, które miał na pryczy, i poszedł na poszukiwanie Nicka. Znalazł go koło baraków przy trakcie, pośrodku ciżby wykrzykujących i wymachujących ra-mionami Włochów. Nadzorca i brygadziści wyszli do nich z rewolwerami w czarnych kabu-rach na biodrach i jeden palnął robotnikom kazanko po angielsku, drugi po sycylijsku. Powie-dzieli, że pracują w solidnej firmie, która zawsze traktowała robotników uczciwie, i jeśli im się nie podoba, to niech się wynoszą w diabły. Nigdy nie było tutaj żadnych strajków i nigdy nie będzie. W budowę zaangażowane są olbrzymie kapitały i firma nie pozwoli na ich bez-karne zamrożenie przez idiotyczne fanaberie. Każdy, kto tym razem nie stanie do roboty na dźwięk gwizdka, może się uważać za zwolnionego z pracy i ruszać stąd. Tylko niech pamięta, że w Pensylwanii obowiązuje ustawa o włóczęgostwie. Tym razem na dźwięk gwizdka stanęli do roboty wszyscy z wyjątkiem Bena i Nicka, którzy z węzełkami na plecach pomaszerowali gościńcem. Nick ze łzami w oczach powtarzał: – Jesteśmy za potulni, za cierpliwi. Nie doceniamy własnej siły. Wieczorem znaleźli starą chylącą się ku upadkowi szkołę na pagórku nad rzeką niedaleko traktu. Po drodze kupili w jakimś sklepiku trochę chleba i masła fistaszkowego i usiedli przed budynkiem, żeby zjeść i zastanowić się, co robić. Nim skończyli, zapadł mrok. Ben nigdy nie był sam w nocy na takim odludziu. Dookoła szeleścił drzewami wiatr, głęboko w dolinie kłę-biła się wartka rzeka. Była chłodna sierpniowa noc z obfitą rosą. Nie mieli nic do przykrycia się, więc Nick pokazał mu, jak się owinąć z głową w kurtkę i ułożyć pod ścianą tak, żeby rano nie bolały człowieka od twardych desek wszystkie kości. Ledwo zasnąwszy Ben się obudził zdrętwiały z zimna i cały drżący. Jedna szyba była wybita, w świetle wyglądającego zza chmur księżyca widział spiczaste odłamki szkła. Wyciągnął się z powrotem; musiało mu się widać przyśnić. Nagle coś łupnęło w dach nad głową, zadudniło po gontach i pacnęło o ziemię. – Rany Boskie, Ben, co to? – rozległ się chrapliwy szept Nicka. Zerwali się obaj na nogi, ślepiąc przez wybite okno. – Szyba była zbita od początku – powiedział Nick. Poszedł i otworzył drzwi wyjściowe. Chłodny podmuch z doliny, szeleszczący drzewami jak deszcz, przeniknął ich zimnym dreszczem; rzeka w dole skrzypiała i dudniła jak sznur ciągnących traktem wozów czy furgonów. Raptem w dach uderzył kamień i potoczył się w dół. Drugi świsnął im między głowami i odłupał kawał popękanego tynku w głębi izby. Ben usłyszał szczęk otwieranego przez Nicka noża. Wytężał oczy do bólu, ale nie widział nic prócz poruszanych wiatrem liści. – No, chodźcie tu, chodźcie, pogadamy z wami, sukinsyny jedne! – wrzasnął Nick w ciemność. Nie było odpowiedzi. – Co myślisz? – szepnął Nick przez ramię do Bena. Ben milczał, z ledwością opanowując szczękanie zębów. Nick popchnął go z powrotem do środka i zamknął drzwi. Zabarykadowali je pokrytymi kurzem ławkami, a wyrwanymi z podłogi deskami zabezpieczyli dół okna. – Niech się spróbują włamać, jednego zakatrupię jak nic – powiedział Nick. – Bo chyba nie przypuszczasz, że to duchy? – Nie, duchów nie ma. Usiedli na podłodze, oparci plecami o połupaną ścianę, i nasłuchiwali. Nick położył mię-dzy sobą a Benem otwarty nóż. Ujął Bena za rękę i naprowadził mu palec na bezpiecznik blo-kujący ostrze. – Dobra maszynka, marynarska – szepnął. Ben wytężał słuch. Łowił tylko szum drzew i równe bulgotanie rzeki. Nikt już nie rzucał kamieniami. Opuścili szkołę o pierwszym brzasku. Przez całą noc nie zmrużyli oka. Bena piekły po-wieki. Po wschodzie słońca spotkali woźnicę mocującego się ze złamanym resorem platfor-my. Pomogli mu usztywnić resor przy pomocy bierwiona i podjechali z nim do Scrantom, gdzie się najęli jako pomywacze w greckiej garkuchni. Wszystkie stężałe, zaśniedziałe stosunki wraz z niedłącznymi od nich, z dawien dawna uświęconymi pojęciami i poglądami ulegają rozkładowi, wszystkie nowo powstałe stają się przestarzałe, zanim zdążą skostnieć. Pomywanie statków nie przypadło Benowi do smaku, więc zebrawszy po paru tygodniach na bilet, oświadczył, że wraca do domu do staruszków. Nick na razie zostawał, bo zadurzyła się w nim panna ze sklepu cukierniczego. Potem wybierał się do Allentown, gdzie jeden z jego braci pracował w hucie stali i zarabiał kupę forsy. Wsadzając Bena do pociągu nowo-jorskiego powiedział mu na pożegnanie: – Benny, ucz się i pracuj, żebyś został wielkim synem klasy robotniczej. I pamiętaj, że za dużo dziewczyn to krewa. Benowi żal było się rozstawać z Nickiem, ale musiał wracać, żeby znaleźć na zimę pracę, którą mógłby łączyć ze studiami. Zdał egzaminy i immatrykulował się w College’u Miasta Nowy Jork . Ojciec pożyczył dla niego na początek sto dolarów na plan Morrisa , a Sam przysłał mu dodatkowo z Newark dwadzieścia pięć na książki. Ponadto dorabiał sobie trochę pracując wieczorami w drogerii Kahna. Niedzielne popołudnia spędzał w bibliotece nad „Ka-pitałem” Marksa. Wstąpił do Partii Socjalistycznej i w miarę możności chodził na odczyty do Szkoły Randów . Pracował nad sobą, żeby stać się sprawnym narzędziem klasy robotni-czej. Następnego roku złapał na wiosnę szkarlatynę i leżał przez dziesięć tygodni w szpitalu. Wyszedł z tak osłabionym wzrokiem, że dostawał bólu głowy po godzinie czytania. Ojciec, prócz tych pierwszych stu dolarów, winien był planowi Morrisa drugą setkę plus procenty i koszty wywiadu. Na odczycie w Instytucie Coopera Ben poznał dziewczynę, która pracowała kiedyś w fabryce tekstylnej w New Jersey, ale została aresztowana podczas strajku w Paterson i wciągnięta na czarną listę. Obecnie była panną sklepową w domu towarowym Wanamakera, miała jednak rodzinę zatrudnioną nadal w fabryce wełen merynosowych w Passaic. Nazywała się Helena Mauer i była o pięć lat starszą od Bena bladą blondyną z przedwczesnymi zmarszczkami na twarzy. Uważała, że socjaliści nie mają nic do powiedzenia; syndykalizm to jest idea. Po odczytach zabierała Bena na herbatę do Kawiarni Kosmopolitycznej na Drugiej Alei, gdzie go przedstawiała różnym ludziom, których uważała za prawdziwych buntowni-ków. Kiedy Ben opowiedział o tym w domu rodzicom i Gladys, ojciec parsknął; „Radykalni Żydzi, pfuj!” – i zrobił wargami taki dźwięk, jakby chciał splunąć. Kazał Benowi skończyć z tą błazenadą i wziąć się solidnie do pracy; on jest coraz starszy i zadłużony po uszy, jak się nie daj Boże rozchoruje, to na barki Bena spadnie utrzymanie jego i mamy. Ben odparł, że pracuje bez wytchnienia, ale rodzina się nie liczy, ważne jest to, co zdziała dla klasy robotni-czej. Starszy pan poczerwieniał na twarzy i powiedział, że rodzina to święta rzecz, a zaraz po niej idzie własny naród. Mama i Gladys uderzyły w płacz, a on wstał z miejsca, krztusząc się kaszlem podniósł w górę ramiona i wyklął Bena. Benowi nie pozostało nic innego, jak wy-nieść się z domu. Nie miał centa przy duszy i był ciągle bardzo słaby po przebytej szkarlatynie. Powlókł się przez cały Brooklyn, przez Most Manhattański i przez ludną Wschodnią Stronę pełną czer-wonych świateł i pachnących wiosennie jarzynami wózków, aż na Szóstą Wschodnią Ulicę, do domu Heleny, gdzie gospodyni nie chciała go wpuścić na górę do jej pokoju. Helena się postawiła, powiedziała, że to nie gospodyni interes, kto do niej przychodzi, i gdy się tak sprzeczały, Benowi zaczęło szumieć w uszach i zemdlał na kanapce w hallu. Kiedy odzyskał przytomność, otrzeźwiony strumyczkami ściekającej za kołnierz wody, Helena pomogła mu się wdrapać na cztery kondygnacje schodów. Ułożyła go na swoim łóżku i pobiegła krzyknąć na dół do gospodyni, która jazgotała coś o wezwaniu policji, że się wyprowadzi z samego rana, ale żadna siła nie jest jej w stanie zmusić do ruszenia się z pokoju wcześniej. Potem zro-biła Benowi herbaty i siedzieli rozmawiając przez większą część nocy na łóżku. Postanowili zamieszkać razem w wolnym związku i resztę nocy spędzili na pakowaniu jej rzeczy, głównie książek i broszur. O szóstej rano wyszli poszukać pokoju, bo Helena musiała być o ósmej u Wanamakera. Właściwie nawet nie potrzebowali kłamać nowej gospodyni, że są małżeństwem, tylko poki-wali głowami i uśmiechnęli się, gdy powiedziała: „Pewnie młoda para?” Helena miała na szczęście dość pieniędzy na zapłacenie za tydzień z góry. Zaraz potem musiała lecieć do pra-cy. Ben został bez centa przy duszy, więc leżał cały dzień bez jedzenia i czytał „Postęp i nędzę” . Wróciwszy wieczorem z pracy Helena przyniosła na kolację coś z paszteciarni. Jedząc żytni chleb z salami byli bardzo szczęśliwi. Ben nie mógł wyjść z podziwu, że taka drobna dziewczyna jak Helena ma takie duże piersi. Musiał jeszcze skoczyć po kondomy do drogerii, bo uważała, że w żadnym wypadku nie mogą sobie pozwolić na dziecko w momencie, gdy trzeba oszczędzać wszystkie siły dla ruchu. Łóżko było zapluskwione, ale powiedzieli sobie, że są i tak szczęśliwi jak na warunki w systemie kapitalistycznym. Kiedyś doczekają wolnego społeczeństwa, w którym robotnicy nie będą się musieli gnieździć w brudnych zapluskwionych kamienicach czynszowych, a kochankowie nie będą narażeni na łaskę i niełaskę gospodyń i będą mogli mieć dzieci, gdy tylko zechcą. W parę dni później Helena dostała wymówienie w związku z redukcją personelu u Wanamakera na martwy letni sezon, więc przenieśli się do New Jersey, gdzie Helena przy-tuliła się chwilowo u rodziny, Ben zaś wziął pracę w dziale wysyłkowym fabryki wełen cze-sankowych. Wkrótce wynajęli do spółki pokój w Passaic. Kiedy wybuchł strajk, oboje weszli do komitetu strajkowego. Ben okazał się zawołanym mówcą. Był kilka razy aresztowany, raz policja o mało nie rozwalił mu głowy pałką i w rezultacie zarobił pół roku więzienia. Ale przekonał się, że gdy wskoczy na skrzynkę i zacznie przemawiać, ludzie słuchają go pilnie, bo umie się jasno wyrażać i pobudzać masę podniesionych twarzy do śmiechu i do wiwatów. Wstawszy w sądzie dla wysłuchania wyroku zaczął mówić o wartości dodatkowej. Obecni wśród publiczności robotnicy zgotowali mu owację i sędzia kazał woźnym opróżnić salę. Ben widział, jak gorliwie reporterzy notują każde jego słowo. Był dumny, że jest żywym przykła-dem niesprawiedliwości i brutalności systemu kapitalistycznego. Zamknęło mu usta dopiero ostrzeżenie sędziego, że dostanie drugie pół roku za obrazę sądu, jeśli natychmiast nie za-milknie. Do więzienia odstawiono go automobilem pod eskortą ludzi szeryfa ze śrutówkami do rozpędzania tłumu. Gazety pisały o nim jako o znanym agitatorze socjalistycznym. W więzieniu zbliżył się z wobblisem nazwiskiem Bram Hicks, wysokim jasnowłosym niebieskookim chłopcem z Frisco, który mu powiedział, że jeśli chce naprawdę poznać ruch robotniczy, to powinien wstąpić do IWW i pojechać z czerwoną kartą na Zachodnie Wybrze-że. Bram był z zawodu kotlarzem, ale dla odmiany zamustrował się jako marynarz na statek i wylądował bez centa w Perth Amboy. Dostał się do brygady naprawczej jednej z fabryk i rzucił pracę ze wszystkimi, kiedy wybuchł strajk. Rozkwasił nos jednemu z policajów przy-słanych do rozpędzenia pikietujących robotników i dostał pół roku za napad z pobiciem. Co-dzienne spotkania z nim w czasie spaceru na dziedzińcu więziennym były jedyną rzeczą, któ-ra podtrzymywała Bena na duchu. Zwolniono ich tego samego dnia i razem wyszli na ulicę. Strajk się dawno skończył, fa-bryki znowu pracowały. Ulice, na których stały pikiety strajkowe, audytorium, w którym Ben przemawiał, wszystko miało normalny spokojny wygląd. Ben zabrał Brama ze sobą do Hele-ny. Nie zastali jej w domu, ale niedługo wróciła z małym Anglikiem o szczurzym pyszczku i czerwonym nosie, którego przedstawiła jako angielskiego towarzysza Billa. Ben od razu się zorientował, że z nim sypia. Zostawiając Brama z Anglikiem, wywołał ją z pokoju. Wąski korytarz na piętrze starego drewniaka pachniał kwaśno octem. – Znaczy się koniec z nami? – zapytał łamiącym się głosem. – Och, Ben, nie bądź taki konwencjonalny. – Mogłaś przynajmniej poczekać, aż wyjdę z więzienia. – Ależ zrozum, jesteśmy wszyscy towarzyszami. Spisałeś się, jak przystało na dzielnego bojowca, Ben, nie możesz być taki konwencjonalny. Zresztą Bill niewiele mnie obchodzi. A poza tym jest stewardem na liniowcu, niedługo odpływa. – To znaczy, że ja też cię niewiele obchodzę. – Złapał Helenę za przegub i ścisnął z całej siły. – Szaleję za tobą, ale widocznie się pomyliłem. Myślałem, że... – Aj, Ben! Głupstwa pleciesz, doskonale wiesz, jak bardzo cię lubię. Z tym wrócili do pokoju. Rozmawiali już tylko o ruchu i Ben na koniec zdecydował, że pojedzie z Bramem Hicksem na Zachód. Staje się on zwykłym dodatkiem do maszyny, wymaga się odeń tylko czynności najprost-szych, najbardziej jednostajnych, do wyuczenia się najłatwiejszych. Bram znał wszystkie chody. Maszerując, jadąc na brankardach i pustych platformach ko-lejowych, czepiając się ciężarówek i furgonów dotarli do Buffalo. Tutaj Bram odszukał w pewnym domu noclegowym znajomka, który pomógł im się dostać w charakterze maryna-rzy pokładowych na śmieszny obły frachtowiec wracający bez ładunku do Duluth. W Duluth zaciągnęli się do brygady żniwnej werbowanej do zbioru pszenicy w Saskatchewanie. Z początku praca w polu przerastała siły Bena i Bram bał się, że skrewi. Ale czternastogo-dzinne dniówki w słońcu i pyle, obfite posiłki i kamienny sen na przygórkach stajni zaczęły go powoli hartować. Wyciągnięty bezwładnie w przepoconym ubraniu na słomie, jeszcze przez sen czuł palące słońce na karku i na twarzy i ból w mięśniach, słyszał odległy furkot pracujących jak okiem sięgnąć żniwiarek i snopowiązałek, dudnienie młockarni i warkot zgrzytających biegami ciężarówek, które woziły czerwoną pszenicę do elewatorów. Wkrótce zaczął nawet mówić jak robotnik rolny. Po żniwach najęli się do pracy w fabryce konserw owocowych nad rzeką Columbia, par-szywej harówki w kłębach pary i w kwaśnym smrodzie gnijących łupin. Tutaj przeczytali w „Solidarności” o strajku gonciarzy i kampanii o wolność słowa w Everett i postanowili tam pojechać w nadziei, że się na coś przydadzą. Ostatniego dnia pracy w fabryce, gdy Bram reperował maszynę do obierania i krajania owoców, ucięło mu wskazujący palec prawej ręki. Doktor fabryczny oświadczył, że nie przysługuje mu odszkodowanie, gdyż złożył przed wy-padkiem wymówienie, a zresztą nie jest w ogóle Kanadyjczykiem. Po południu w domu noc-legowym, gdzie Bram leżał w gorączce, z wielkim zwojem bandaży na ręce, zjawił się pokąt-ny adwokacina i zaczął go namawiać do skarżenia towarzystwa. Ale Bram zwymyślał go od ostatnich i wyrzucił na zbity łeb mimo protestów Bena, który uważał, że klasa robotnicza po-winna korzystać z pomocy adwokatów w obronie swoich interesów. Kiedy ręka trochę się podgoiła, wsiedli w Vancouver na statek do Seattle. W tamtejszej kwaterze IWW było rojno i gwarno jak na pikniku, chmary młodych wobblisów zjeżdżały się ze wszystkich zakątków Stanów i Kanady. Któregoś dnia załadowali się całą gromadą na sta-tek do Everett z zamiarem zorganizowania mityngu na rogu Wetmore i Hewitt Avenue. Na przystani w Everett czekali już na nich ludzie szeryfa z karabinami i rewolwerami. – Oho, wyszła nam na spotkanie delegacja Stowarzyszenia Kupców – zachichotał ktoś nerwowo. Siepacze mieli białe chusty na szyjach. – Jest szeryf McRae – powiedział ktoś. Bram przysunął się do Bena. – Trzymajmy się razem. Wygląda, że chcą nam dać wycisk. Wszystkich wobblisów aresztowano w miarę, jak schodzili ze statku, i zapędzono na ko-niec pirsu. Siepacze byli po większej części pijani. Benowi buchnęło w twarz od czerwonego na gębie osobnika, który go złapał za ramię. – Ruszaj się, skurwysynu! Dostał kolbą karabinu w krzyż. Słyszał chrzęst pałek o czaszki. Wszystkim, którzy pró-bowali stawiać opór, masakrowano twarze na miazgę. Potem kazano im się załadować na ciężarówkę. Z nadejściem zmierzchu zaczął siąpić zimny kapuśniaczek. – Chłopcy, pokażmy im, że nie jesteśmy mięczaki – zawołał młody wobblis o rudych włosach. Strażnik uczepiony tyłu ciężarówki zamachnął się na niego pałką, ale stracił równowagę i spadł. Wobblisi gruchnęli śmiechem. Strażnik wdrapał się z powrotem, z twarzą czerwoną ze złości. – Tak, rechoczcie, rechoczcie. Pary nie będziecie mogli puścić, jak wam przenicujemy gęby na lewą stronę. Wyładowano ich w lesie, gdzie lokalny trakt przecinał się z linią kolejową. Stali otoczeni przez strażników z gotowymi do strzału karabinami, podczas gdy pijaniuteńki szeryf chwiejąc się na nogach uzgadniał plan działania z dwoma przyzwoicie ubranymi mężczyznami w średnim wieku. Benowi wpadło w ucho słowo: szpaler. – Hej, szeryfie – zawołał ktoś – nie przyjechaliśmy tutaj robić burd. Walczymy tylko o konstytucyjne prawo do wolności słowa. Szeryf obrócił się wymachując kolbą rewolweru. – Co wy powiecie, kutasy jedne? Więc dowiedzcie się, że tu jest hrabstwo Snohomish. Nie zapomnicie go do śmierci. A jak który pokaże się tu jeszcze raz, to nie wyjdzie stąd żywy i tyle. No, do roboty, chłopcy! Siepacze uformowali szpaler aż do samych torów. Wyciągali wobblisow jednego po dru-gim i przystępowali do bicia. Trzech chwyciło Bena. – Wobblis jesteś? – Jasne, wy tchórze śmier... – zaczął. Podskoczył szeryf i zamierzył się do ciosu. – Uwaga, facet ma szkła. – Jest na to sposób. Wielka łapa zerwała mu okulary, po czym szeryf rąbnął go pięścią w nos. – Powiedz, że nie jesteś. Ben miał pełne usta krwi. Zaciął zęby. – To gudłaj, dołóż mu z mojej kasy. – Powiedz, że nie jesteś wobblisem. Ktoś grzmotnął go kolbą karabinu po goleniach i Ben zarył się nosem w piach. – Chodu! – wrzeszczeli nad nim. Uszy pękały mu od ciosów pałek i karabinów. Starał się iść, nie biec. Potknął się o płotek zagradzający bydłu wejście na tory i upadł rozcinając sobie ramię o coś ostrego. Oczy miał zalane krwią, nic nie widział. Ciężki bucior kopał go raz po raz w bok. Czuł, że traci przy-tomność. Zebrał się i dał nura przed siebie. Czyjeś ręce ujęły go pod ramiona i wyplątały spomiędzy palików. Ktoś inny zaczął mu ocierać twarz chustką. Gdzieś daleko usłyszał głos Brama: – Jesteśmy poza granicą hrabstwa, chłopcy. Brak szkieł, deszcz, noc i świdrujący ból w krzyżu sprawiały, że Ben nic nie widział. Za sobą słyszał strzały i krzyki chłopców przepędzanych przez szpaler. Znajdował się w środku małej bezładnej grupki wobblisow wlokących się wzdłuż torów. – Towarzysze – mówił Bram swoim spokojnym niskim głosem – tej nocy nie wolno nam zapomnieć do końca życia. Na przystanku podmiejskiej kolejki elektrycznej obdarta i zakrwawiona grupa zrobiła składkę na bilety do Seattle dla najbardziej poszkodowanych. Ben był taki oszołomiony i chory, że z trudem wziął bilet, który mu ktoś wcisnął w rękę. Bram z resztą chłopców ruszył w trzydziestomilową drogę do miasta. Ben leżał przez trzy tygodnie w szpitalu. Ciężkie kopniaki poodbijały mu nerki i prawie bez przerwy zwijał się z bólu. Gdy piątego listopada przywieziono do szpitala chłopców ran-nych podczas strzelaniny na przystani w Everett , był tak otumaniony morfiną, że z trudem dotarło to do jego świadomości. Kiedy go wypisano po trzech tygodniach leżenia, z ledwością trzymał się na nogach. Wszyscy znajomi siedzieli w więzieniu, ale na Poste Restante zastał list od Gladys z pięćdziesięcioma dolarami i wiadomością, że ojciec każe mu wracać do do-mu. W Komitecie Obrony uważano, że to najlepsze, co może zrobić. Jest wymarzonym czło-wiekiem do organizowania zbiórki na Wschodzie, a potrzeba olbrzymich funduszów na obro-nę siedemdziesięciu czterech wobblisow uwięzionych w Everett pod zarzutem zabójstwa. Obijał się jeszcze przez kilka tygodni po Seattle pomagając w Komitecie Obrony i rozglądając się za sposobem powrotu do domu. W końcu pewien sympatyk w biurze okrę-towym wystarał mu się o miejsce superkargo na frachtowcu płynącym przez Kanał Panamski do Nowego Jorku. Podróż morska i pedantyczna papierkowa robota pomogły mu się trochę pozbierać. Ale do końca podróży nie było nocy, żeby się nie budził z dławiącym za gardło krzykiem przerażenia i nie zrywał z koi w koszmarnym przekonaniu, że jest osaczony przez siepaczy szeryfa i zaraz będzie musiał przejść przez szpaler. Gdy zasypiał na powrót, śniło mu się, że leży zaplątany w zagrodę dla bydła, ze szponami rozszarpującymi mu ramię i ciężkimi buciorami kopiącymi w bok. Doszło do tego, że musiał całą siłą woli zmuszać się do położenia na koi i zaśnięcia. Załoga uważała go za narkomana i omijała z daleka. Tak do-czekał wielkiego dnia, w którym z burej porannej mgły zaczęły się wyłaniać wielkie lśniące budowle Nowego Jorku. Gdy w przebiegu rozwoju znikną różnice klasowe i cała produkcja zostanie skupiona w rękach zrzeszonych jednostek, władza publiczna utraci swój charakter polityczny. Tej zimy mieszkał w domu, bo tak było taniej. Gdy oznajmił ojcu, że zaczyna studiować prawo w kancelarii radykalnego adwokata Morrisa Steina, którego poznał w związku ze zbiórką funduszów na obronę chłopców z Everett, starszy pan nie posiadał się z radości. – Zręczny adwokat może bronić robotników i biednych Żydków i zarabiać przy tym dużo pieniędzy – powiedział zacierając ręce. – Benny, ja zawsze wiedziałem, że ty jesteś dobry chłopiec. Mama z uśmiechem pokiwała głową. – Bo w tym kraju to nie jest tak jak pod cesarzami, tutaj nawet największy nicpoń ma swoje konstytucyjne prawo, po to jest konstytucja. Benowi wątroba się przewracała, że musi im tłumaczyć takie rzeczy. W dzień pracował jako dependent w kancelarii Steina na dolnym Broadwayu, a wieczorami opowiadał na mityngach protestacyjnych o masakrze w Everett. Siostra Morrisa Steina, Fania, bogata chuda brunetka w wieku może trzydziestu pięciu lat, która była zagorza-łą pacyfistką, dała mu do przeczytania Tołstoja i Kropotkina . Wierzyła, że Wilson uchroni kraj przed wplątaniem w wojnę europejską, i posyłała pieniądze wszystkim kobiecym organi-zacjom pacyfistycznym. Miała własny automobil i woziła go czasami po mieście, jeśli wypa-dło mu kilka mityngów w ciągu jednego wieczora. Serce zaczynało mu zawsze walić młotem, gdy wchodząc do sali słyszał gwar i szurgot gromadzącej się publiczności, robotników odzie-żowych na Wschodniej Stronie, dokerów w Brooklynie, pracowników fabryk chemicznych i metalowych w Newark, salonowych socjalistów i radykalizujących sympatyków w Szkole Randów czy na dolnej Piątej Alei, wielkiej anonimowej mieszaniny wszelkich klas, ras i zawodów w Madison Square Garden. Lodowatą dłonią witał się na podium z przewodniczącym i pozostałymi mówcami. Kiedy nadchodziła jego kolej wejścia na mów-nicę, wszystkie patrzące na niego twarze zlewały się zawsze na moment w jedną szaro-różową masę, szum sali ogłuszał go i chwytała panika, że zapomniał wszystkiego, co ma po-wiedzieć. Potem dochodził go własny twardy wyrazisty głos, obijający się echem po ścianach i suficie, i spostrzegłszy, jak ludzie nadstawiają uszu i pochylają się ciekawie w krzesłach, zaczynał coraz wyraźniej rozróżniać rzędy uniesionych twarzy i grupki tłoczących się przy drzwiach osób, dla których zabrakło miejsca w krzesłach. Powoli zwroty takie, jak protest, akcja masowa, zjednoczona klasa robotnicza Ameryki i świata, rewolucja, rozpalały oczy i twarze słuchaczy płomiennym blaskiem. Z mównicy schodził na uginających się nogach, przecierając zapocone szkła i dotkliwie odczuwając niezdarność swoich długich chudych kończyn. Fania porywała go, gdy tylko mo-gła, mówiła mu z błyszczącymi oczami, że był wspaniały, i jeśli mityng odbywał się na Man-hattanie, zabierała go przed powrotną jazdą metrem do Brooklynu na kolację gdzieś w śródmieściu, w podziemiu u Brevoorta albo w Kawiarni Kosmopolitycznej. Wiedział, że się w nim kocha, ale rzadko rozmawiali ze sobą o czymkolwiek prócz ruchu. Kiedy w lutym wybuchła w Rosji rewolucja , Ben i Steinowie przez długie tygodnie kupowali wszystkie wydania gazet i pochłaniali z przejęciem relacje korespondentów. Był to brzask Wielkiego Dnia, na całej Wschodniej Stronie i w żydowskich dzielnicach Brooklynu panowało karnawałowe podniecenie. Starsi państwo mieli łzy w oczach, ilekroć zaczynali o tym mówić. – Następna będzie Austria, potem Rzesza, potem Anglia, wszystkie ludy wolne – mawiał ojciec. – A na końcu i Wuj Sam – dodawał Ben posępnie zaciskając szczęki. Owego kwietniowego dnia, którego Woodrow Wilson wypowiedział wojnę, Fania poło-żyła się do łóżka w ataku histerycznych spazmów. Ben poszedł ją odwiedzić w apartamencie Morrisa Steina i jego żony na Riverside Drive. Fania wróciła poprzedniego dnia z Waszyngtonu, gdzie próbowała z delegacją kobiet pacyfistek dostać się do prezydenta. Skończyło się na tym, że detektywi przepędzili je z ogrodów Białego Domu i kilka dziewcząt aresztowali. – A coś ty sobie wyobrażała? Kapitaliści prą do wojny. Mina zrzednie im dopiero, jak się dochrapią rewolucji. Chciała koniecznie, żeby z nią został, ale powiedział, że musi jeszcze wpaść do redakcji „Calla”. Wyszedłszy na ulicę, mimo woli zrobił wargami dźwięk swego ojca, jakby chciał splunąć. Postanowił, że jego noga nie postanie więcej w tym domu. Za poradą Steina zarejestrował się w komisji poborowej, ale na karcie napisał: oponent moralny. Wkrótce potem pokłócił się ze Steinem, który wyraził opinię, że nie ma rady, trzeba ugiąć karku przed nawałnicą. Ben odpalił, że co do niego, to będzie agitował przeciwko woj-nie, dopóki go nie zamkną, i w rezultacie został bez pracy. Oznaczało to koniec studiów prawniczych. Co gorsza, Kahn nie chciał go przyjąć z powrotem do drogerii w obawie kłopo-tów z policją, gdyby się rozeszło, że zatrudnia radykała. Brat Sam, który pracował w fabryce zbrojeniowej w Perth Amboy i zarabiał ciężkie pieniądze, pisał raz po raz, żeby Ben dał wreszcie spokój głupstwom i przyjechał do nich do roboty. Nawet Gladys mówiła, że to sza-leństwo i że nie przebije głową muru. Ostatecznie Ben wyprowadził się w lipcu z domu i zamieszkał znowu z Heleną Mauer w Passaic. Jego numer rejestracyjny nie został dotąd wy-losowany , więc bez trudu dostał zajęcie w dziale wysyłkowym jednej z fabryk. Wszędzie obowiązywały nadgodziny, bo rąk do pracy ciągle ubywało wskutek szybko postępującego poboru. Szkoła Randów była już zamknięta, „Call” zawieszony i z każdym dniem nowi towarzy-sze godzili się z Wilsonowskim punktem widzenia. Rodzina Heleny i wszyscy znajomi zara-biali jak nigdy na nadgodzinach i śmieli się albo obruszali na każdą wzmiankę o strajkach protestacyjnych i rewolucji. Wszyscy dookoła kupowali pralki, Pożyczkę Wolności, elektro-luksy, domki na raty, dziewczęta sprawiały sobie futra i jedwabne pończochy. Ben i Helena zaczęli się zastanawiać nad przeniesieniem do Chicago, gdzie wobblisi prowadzili nadal kampanię, gdy drugiego września agenci rządowi urządzili wielką obławę na działaczy IWW . Spodziewali się oboje aresztowania, ale jakoś ich pominięto. Spędzili deszczową niedzielę skuleni na łóżku w swoim wilgotnym pokoiku próbując ułożyć plan działania. Wszystko, w co wierzyli, rozsypywało im się w palcach. – Czuję się jak szczur w pułapce – powtarzała Helena. Ben zrywał się co jakiś czas z łóżka i zaczynał biegać po pokoju bijąc się otwartą dłonią w czoło. – Trzeba coś zrobić! Widzisz, czego dokonali Rosjanie! Któregoś dnia do działu, w którym pracował Ben, przyszedł agitator sprzedawać Pożycz-kę Wolności. Był to butny młody człowiek w żółtym płaszczu od deszczu. Ben nie uznawał dyskusji w godzinach pracy, więc tylko potrząsnął głową i pochylił się z powrotem nad listą wysyłkową, którą przygotowywał. – Nie zechce pan chyba obniżać osiągnięć swego działu? Jak dotąd mamy stuprocentowe uczestnictwo. Ben spróbował się uśmiechnąć. – Przykro mi, nic na to nie poradzę. Czuł na sobie oczy wszystkich kolegów. Młodzieniec w żółtym płaszczu przestępował niepewnie z nogi na nogę. – Nie chce pan chyba uchodzić za germanofila albo pacyfistę? – Mało mnie obchodzi, za co mnie kto weźmie. – Można zobaczyć pańską kartę rejestracyjną? Pan jest chyba dekownikiem. – Ejże, wolnego – powiedział Ben podnosząc się z miejsca. – Jeśli pan chce wiedzieć, to nie uznaję kapitalistycznych wojen i nie kiwnę palcem, żeby w nich dopomóc. Młodzieniec w żółtym płaszczu odwrócił się plecami. – No, jeśli pan jest jednym z tych parszywych tchórzy, to nie chcę z panem w ogóle roz-mawiać. Ben wrócił do swego zajęcia. Wieczorem, kiedy przecinał przy wyjściu kartę pracy, pod-szedł do niego policjant. – Pokaż no kartę rejestracyjną, bratku. Ben wyjął kartę z wewnętrznej kieszeni marynarki. Policjant studiował ją uważnie. – No, chyba w porządku – powiedział niechętnie. Ale z końcem tygodnia Ben otrzymał wymówienie; powodu nie podano. Wrócił do domu w popłochu. Kiedy Helena przyszła z pracy, oznajmił, że wyjeżdża do Meksyku. – Za to, co wygarnąłem temu facetowi, mogą mnie aresztować na zasadzie ustawy o szpiegostwie . Helena próbował go uspokajać, ale oświadczył, że nie zostanie na noc w tym mieszkaniu, więc spakowali manatki i wsiedli w pociąg do Nowego Jorku. Mieli do spółki zaoszczędzone około stu dolarów. Pod nazwiskiem państwa Gold wynajęli pokój na Ósmej Wschodniej Uli-cy. Zaraz następnego ranka przeczytali w „New York Timesie”, że maksymaliści objęli w Piotrogrodzie rządy w imię hasła „Cała władza w ręce Rad”. Pili właśnie poranną kawę w małej cukierence na Drugiej Alei, gdy Ben, który wyskoczył po kurier do kiosku, wrócił z tą nowiną. Helena się rozpłakała. – Kochany, to zbyt piękne, żeby było prawdziwe. Przecież to rewolucja światowa. Teraz robotnicy zrozumieją, że ich oszukiwano fałszywą koniunkturą, że wojna jest naprawdę wy-mierzona przeciwko nim. Wszystkie armie się zbuntują. Ben poszukał pod stolikiem jej dłoni. – Bierzemy się do roboty, kochanie. Pójdę raczej do więzienia, niż ucieknę do Meksyku. Zachowałbym się jak ostatni tchórz, gdyby nie ty, Heleno. Mężczyzna jest nic niewart bez kobiety. Wychylili duszkiem kawę i pobiegli do Ferberów na Siedemnastą Ulicę. Al Ferber, lekarz z zawodu, był niskim tęgim mężczyzną z wielkim brzuchem. Spotkali go na ulicy wychodzą-cego akurat do pracy, ale wrócił z nimi do hallu i zawołał na piętro do żony: – Zejdź no na chwilę, Molcia. Kiereński poszedł na zieloną trawkę. Musiał czmychać z Piotrogrodu w kobiecym przebraniu. Po czym dodał po żydowsku do Bena, że jeśli towarzysze zwołają mityng dla wystoso-wania wyrazów solidarności do rządu robotniczo-chłopskiego, to on deklaruje sto dolarów na wydatki pod warunkiem, że jego nazwisko pozostanie w tajemnicy, boby stracił całą prakty-kę. Po chwili zeszła z góry Molly Ferber w pikowanym szlafroku i oświadczyła, że coś sprze-da i dołoży drugie sto. Resztę dnia Ben i Helena spędzili na obchodzeniu towarzyszy, których adresy znali; bali się porozumiewać przez telefon ze względu na możliwość podsłuchu. Mityng odbył się w Empire Casino na Bronxie w tydzień później. W pierwszym rzędzie zajęło miejsca dwóch agentów federalnych z gębami jak befsztyki i stenograf, który notował każde słowo. Policja zamknęła drzwi po wejściu pierwszych paruset osób i mówcy na podium słyszeli, jak rozpędza na ulicy tłum wjeżdżając weń na motocyklach. Żołnierze i marynarze w uniformach, którzy pojedynczo i parami wsuwali się na galerię, próbowali uporczywym gapieniem się zbić z tropu mówców. Kiedy na przód sceny wyszedł starszy siwy przewodni-czący mityngu i powiedział: „Towarzysze, panowie z Departamentu Sprawiedliwości, a nie zapomnijmy także wspomnieć o naszych młodych sympatykach na galerii, zebraliśmy się tutaj dla uchwalenia rezolucji solidarności uciskanych robotników Ameryki z triumfującymi robotnikami Rosji” – wszyscy zerwali się z miejsc wiwatując. Kłębiący się na zewnętrz tłum też zaczął wiwatować. Gdzieś słychać było „Międzynarodówkę” przerywaną gwizdkami poli-cyjnymi i pokwakiwaniem karetki więziennej. Ben spostrzegł na widowni bladą Fanie Stein wpatrującą się w niego nieruchomymi rozgorączkowanymi oczami. Kiedy przyszła jego ko-lej, zaczął od stwierdzenia, że z powodu obecności na sali miłych sympatyków z Waszyngtonu nie może powiedzieć tego, co by chciał, ale i tak każdy, kto nie jest zdrajcą swojej klasy, doskonale wie, co chce powiedzieć. – Rządy kapitalistyczne kopią sobie same grób pędząc ludzi na rzeź w tej obłąkanej nie-potrzebnej wojnie, która nie może wyjść na dobre nikomu z wyjątkiem bankierów i fabrykantów broni. Klasa robotnicza Ameryki, tak jak klasa robotnicza całego świata, wy-ciągnie z tego naukę. Dziś spekulanci uczą nas posługiwać się bronią. Nadejdzie dzień, gdy zrobimy z niej użytek. – Dość tego, do roboty, chłopcy! – wrzasnął jakiś głos na galerii. Żołnierze i marynarze zaczęli ściągać ludzi z krzeseł. Policjanci ruszyli od wszystkich wejść na mówców. Bena i kilku innych aresztowano. Wszyscy obecni na sali mężczyźni w wieku poborowym musieli okazać karty rejestracyjne, zanim ich puszczono. Beria wypro-wadzono tak szybko do zamkniętej limuzyny ze spuszczonymi roletami, że nie zdążył zamie-nić słowa z Heleną. Nie zauważył nawet, kto mu zatrzasnął kajdanki na rękach. Trzymali go trzy dni bez jedzenia i picia w opuszczonym Gmachu Federalnym na Park Row. Co kilka godzin do pokoju wpadała nowa zgraja tajniaków ciągnąć przesłuchanie. Z pękającą głową, mdlejąc z pragnienia, przewiercany na wylot spojrzeniami, Ben bez prze-rwy ślepił w krąg coraz to innych twarzy, żółtych pociągłych, czerwonych nalanych, krosto-watych, zapijaczonych, otępiałych od narkotyków. Tajniacy to brali go pod włos i dowcipkowali, to znów krzyczeli i grozili. W końcu któraś kolejna zmiana wpadła z kawałami gumowego węża i Ben zerwał się na równe nogi, żeby im stawić czoło. Ale za-miast go zbić, dali mu trochę wody do picia i parę stęchłych sandwiczów z szynką. Potem pozwolili mu się trochę zdrzemnąć. Agent, który go poderwał z ławy, zaprowadził go do elegancko urządzonego gabinetu, gdzie został jeszcze raz przesłuchany, niemal dobrotliwie, przez starszego pana za mahonio-wym biurkiem z bukietem róż. Zapach róż przyprawił Bena o mdłości. W końcu starszy pan oznajmił, że teraz Ben może się zobaczyć ze swoim adwokatem, i do gabinetu wkroczył Mor-ris Stein. – Benny, zostaw wszystko mnie – powiedział. – Pan Watkins gotów jest wycofać wszel-kie zarzuty, jeśli przyrzekniesz stawić się na przeszkolenie wojskowe. Podobno twój numer został wylosowany. – Jeśli mnie pan wypuści – odparł Ben cichym drżącym głosem – będę robił wszystko dla przeciwstawienia się wojnie kapitalistycznej, dopóki mnie pan nie zaaresztuje na nowo. Morris Stein i pan Watkins wymienili spojrzenia i pokiwali pobłażliwie głowami. – No cóż – powiedział p.an Watkins – trudno mimo wszystko nie podziwiać pańskiego hartu. Szkoda tylko, że nie służy lepszej sprawie. Ostatecznie zwolniono go za kaucją piętnastu tysięcy dolarów i poręką Morrisa Steina, że nie będzie prowadził żadnej agitacji do dnia rozprawy. Ani Morris, ani Edna Stein nie chcieli mu zdradzić, kto zapłacił za niego kaucję. Odstąpili mu pokój w swoim mieszkaniu, gdzie była również Fania. Karmili go dobrze, dawali mu wino do posiłków i szklankę mleka przed snem. Ale jego nic nie interesowało, spał do przesytu, przeczytał wszystkie książki, jakie mie-li w domu. Kiedy Morris zaczynał z nim rozmowę o sprawie, zamykał mu usta słowami: – Rób, co chcesz, Morris, twoja rzecz. Mnie to nie interesuje. Równie dobrze mogę sie-dzieć tutaj jak w więzieniu. – Ładny mi komplement – powiedziała w końcu Fania ze śmiechem. Kilkakrotnie dzwoniła Helena Mauer podzielić się wiadomościami. Chociaż za każdym razem podkreślała, że niewiele może powiedzieć przez telefon, nie zaprosił jej nigdy, żeby go przyszła odwiedzić. Jeśli w ogóle wychodził z mieszkania, to tylko posiedzieć trochę co dzień na ławeczce na Riverside Drive i pogapić się na ołowiany Hudson, na rzędy drewnianych domków po stronie New Jersey i na szare skalne brzegi. W dniu, w którym na wokandę wchodziła jego sprawa, gazety pełne były wzmianek o niemieckich zwycięstwach. Za szerokimi czarnymi od brudu oknami sali sądowej była wio-sna, świeciło słońce. Ben siedział sennie w mrocznym zaduchu. Wszystko przebiegało bardzo zwyczajnie. Stein dowcipkował z sędzią, zastępca prokuratora okręgowego był niemal ser-deczny, po czym ława przysięgłych uznała Bena winnym zarzucanych czynów i sędzia skazał go na dwadzieścia lat więzienia. Morris Stein założył apelację i sędzia zwolnił go z powrotem za kaucją. Ben ożywił się tylko na chwilę przed ogłoszeniem wyroku, gdy mu udzielono ostatniego słowa, i zaczął wygłaszać mowę na temat ruchu rewolucyjnego. Przygotowywał ją przez długie tygodnie, ale w czasie wygłaszania wydała mu się słaba i głupia i o mały włos nie przerwał w połowie. Dopiero pod koniec jego głos nabrał siły wypełniając salę, tak że nawet sędzia i starzy astmatyczni woźni wyprostowali się na swoich miejscach, gdy na za-kończenie wyrecytował ostatnie słowa „Manifestu komunistycznego”: Miejsce dawnego społeczeństwa burżuazyjnego z jego klasami i przeciwieństwami klaso-wymi zajmuje zrzeszenie, w którym swobodny rozwój każdego jest warunkiem swobodnego rozwoju wszystkich. Apelacja wlokła się w nieskończoność. Ben zaczął znowu studiować prawo. Chciał po-magać Steinowi w kancelarii, żeby zarobić na swoje utrzymanie, ale Stein uważał, że to było-by zbyt ryzykowne. Twierdził, że wojna niedługo się skończy i nagonka na radykałów ucich-nie, a wówczas wyciągnie Bena z łagodnym wyrokiem. Przynosił mu do domu podręczniki i obiecał przyjąć go na wspólnika, gdy tylko Ben zda egzamin adwokacki i odzyska prawa obywatelskie. Edna Stein, zła gruba baba, prawie się do niego nie odzywała, za to Fania trzę-sła się nad nim i nadskakiwała mu w upokarzający sposób, który go drażnił i napełniał nie-smakiem. Sypiał źle, nerki mu dokuczały. Którejś nocy wstał, ubrał się po cichu i jął skradać z butami w ręku po wyściełanym chodnikiem korytarzu do drzwi, gdy na progu swego pokoju ukazała się Fania z czarnymi rozpuszczonymi na plecy włosami. Była w nocnej koszuli, przez którą prześwitywało jej chude ciało i płaskie piersi. – Benny, gdzie idziesz? – Oszaleję tutaj. Muszę uciekać. – Zęby mu szczękały. – Wracam do ruchu. Pewnie mnie złapią i zamkną z powrotem. Wolę to, niż siedzieć bezczynnie. – Mój biedny chłopiec. Niedaleko zajdziesz w tym stanie. Zarzuciła mu ramiona na szyję i wciągnęła do swego pokoju. – Fania, musisz mnie puścić. Może mi się uda dostać przez zieloną granicę do Meksyku. Wielu chłopcom się udaje. – Oszalałeś? A co z kaucją? – Co mnie obchodzi kaucja. Nie rozumiesz, że muszę coś robić? Pociągnęła go na swoje łóżko i zaczęła głaskać po czole. – Biedny chłopiec. Tak cię kocham, Benny, nie mógłbyś trochę o mnie pomyśleć? Niedu-żo, odrobinkę. Mogę ci tyle pomóc w twojej działalności. Porozmawiamy o tym jutro. Chcę ci pomóc, Benny. Pozwolił sobie rozwiązać krawat. Nadeszło zawieszenie broni, potem gazety zaczęły przynosić wiadomości o konferencji pokojowej, ruchach rewolucyjnych w całej Europie, przepędzeniu przez krasnoarmiejców białych z Rosji. Fania powiedziała wszystkim, że się pobrali, i przeniosła się z Benem do swego atelier na Ósmej Ulicy, gdzie go pielęgnowała w influency i obustronnym zapaleniu płuc. W dniu, gdy doktor pozwolił mu po raz pierwszy wyjść, zabrała go swoim zamkniętym Buickiem na przejażdżkę w górę Hudsonu. Wróciwszy o wczesnoletnim zmierzchu zastali ekspres od Morrisa. Sąd obwodowy oddalił apelację, zredukował jedynie wyrok do dziesięciu lat. Następnego dnia w południe Ben miał być doprowadzony przez poręczycieli do dyspozy-cji sądu federalnego; zostanie prawdopodobnie przewieziony do Atlanty. Niedługo potem zjawił się sam Morris. Fania, zupełnie załamana, dostała histerycznych spazmów. Morris był bardzo blady. – Przegraliśmy, Ben – powiedział. – Nie ma rady, musisz pojechać na jakiś czas do Atlan-ty. Możesz się tylko pocieszyć, że będziesz siedział w doborowym towarzystwie. Ale nic się nie martw, trafimy z twoją sprawą do prezydenta. Teraz, gdy wojna się skończyła, nie mogą trzymać całej liberalnej prasy w kagańcu. – W porządku, wolę wiedzieć najgorsze – odrzekł Ben. Fania, zanosząca się szlochem na tapczanie, zerwała się nagle i skoczyła bratu do oczu. Zaczęli się kłócić ząb za ząb, więc Ben wyszedł się przejść dokoła kwartału. Złapał się na tym, że uważniej niż zwykle przygląda się kamienicom, taksówkom, latarniom, twarzom przechodniów, śmiesznemu hydrantowi przeciwpożarowemu przypominającemu kobiecy tors, piramidzie butelek oleju parafinowego Nujol na wystawie jakiejś drogerii. Przyszło mu do głowy, że wypadałoby pojechać do Brooklynu pożegnać się z rodzicami. Ale w tunelu metra zatrzymał się. To ponad jego siły; napisze do nich. Następnego dnia o dziewiątej ruszył z walizką w ręku do kancelarii Morrisa Steina. Fani nie pozwolił się odprowadzić. Musiał sobie kilkakrotnie powtarzać, że idzie do więzienia, bo czuł się tak, jakby jechał gdzieś za interesami. Miał na sobie nowy garnitur z angielskiego tweedu, prezent od Fani. W miejscu, gdzie wyszedł z metra, dolny Broadway był cały upstrzony czerwono-biało-błękitnymi plamami flag, a wzdłuż chodników stał gęsty szpaler kancelistów, stenotypistek i gońców. Policjanci na motocyklach oczyszczali jezdnię z ludzi, od strony Battery dochodziły dźwięki wojskowej kapeli grającej „Niech nie zagasną domowe ogniska”. Wszyscy byli podnieceni i szczęśliwi. W świeżości letniego pachnącego portem i okrętami poranka trudno było się ustrzec maszerowania w takt muzyki. Idąc Ben przepo-wiadał sobie w myśli: to są ludzie, którzy uwięzili Debsa, skazali na śmierć JoegoHilla, zlin-czowali Franka Little ; ludzie, którzy nas skatowali w Everett, którzy mnie zamykają na dziesięć lat w kryminale. Czarny windziarz, który go wiózł na górę do kancelarii Morrisa Ste-ina, pokazał wszystkie zęby w uśmiechu. – Maszerują już koło nas, pszepana? – zapytał. Ben zmarszczył brwi i potrząsnął głową. Kancelaria Steina lśniła czystością. Rudowłosa telefonistka miała na piersi złotą gwiazdę. Nad drzwiami gabinetu Steina udrapowana była flaga amerykańska. Stein siedział za swoim biurkiem i rozmawiał z młodym człowiekiem w tweedowym garniturze i o wyglądzie pani-czyka. – Ben – powiedział pogodnie – poznaj Stevensa Warnera, którego właśnie zwolnili z Charlestown. Siedział rok za odmowę rejestracji. – Niecały rok – poprawił młody człowiek wstając i podając Benowi rękę. – Zwolnili mnie wcześniej za dobre sprawowanie. Benowi nie podobał się w swoim tweedowym garniturze i drogim krawacie. Zirytowało go, gdy sobie uświadomił, że sam jest w identycznym tweedowym garniturze. – Jak tam było? – zapytał chłodno. – Nie najgorzej. Pracowałem w cieplarni. Traktowali mnie względnie, gdy się dowiedzie-li, że byłem na froncie. – Jak to? – No, w Ochotniczym Korpusie Sanitarnym. Uznali, że jestem lekko stuknięty. To było diablo pouczające. – Robotników traktują inaczej – powiedział Ben ze złością. – Przystępujemy właśnie do organizowania ogólnokrajowej kampanii o uwolnienie wszystkich więzionych chłopców – oznajmił Stein wstając i zacierając ręce. – Rozpoczniemy oczywiście od Debsa. Zobaczysz, Ben, nie posiedzisz długo. Ludzie już zaczynają przycho-dzić do opamiętania. Z dołu, z Broadwayu, buchnęła nagle dęta muzyka i dobiegł regularny tupot maszerują-cych żołnierzy. Podeszli wszyscy trzej do okna. Na całej długości głębokiego kamiennego kanionu powiewały flagi, błyskały w różowym słońcu i falowały w plamach cienia wystrzela-jące serpentyny i sypiące się confetti. Tłum wiwatował do ochrypnięcia. – Banda głupców – powiedział Warner. – Chłopcy nie zapomną przez to skrobania karto-fli. Morris Stein powrócił w głąb gabinetu z dziwnym błyskiem w oku. – Mam w takich chwilach wrażenie, jakby mnie coś ominęło. – No, na mnie czas – powiedział Warner, znowu wyciągając rękę. – Miał pan naprawdę parszywe szczęście, Compton, ale niech pan będzie pewny, że nie spoczniemy, dopóki pana nie wydobędziemy z więzienia. Nie ulega wątpliwości, że nastawienie ogółu szybko się zmieni. Pokładamy wielkie nadzieje w prezydencie Wilsonie. W końcu jego stosunek do klas pracujących był nie najgorszy do wojny. – Jeśli mnie ktoś wydobędzie z więzienia, to tylko robotnicy – powiedział Ben. Warner zajrzał mu badawczo w twarz. Ben nie odpowiedział na jego uśmiech. Warner stał chwilę niepewnie, po czym ujął go znowu za rękę. Ben nie odwzajemnił uścisku. – Powodzenia – rzucił Warner i wyszedł z gabinetu. – Co to za bubek? Jeden z tych liberalizujących studencików? – zapytał Ben Steina. Stein kiwnął głową. Jego uwagę przyciągnęły jakieś papiery na biurku. – Tak, klasa chłopak z tego Warnera. Poczytaj sobie jakieś pisma albo książki w bibliotece, Ben. Zaraz po ciebie przyjdę. Ben poszedł do biblioteki i wybrał z półki książkę o odszkodowaniach. Zagłębił się w lekturze eleganckiego druku. Ale kiedy Stein przyszedł po niego, nie miał najmniejszego pojęcia, co czytał ani ile czasu minęło. Broadwayem trudno się było przecisnąć z powodu tłumów, orkiestr i maszerujących nieprzerwanie szeregów żołnierzy w mundurach khaki i kaskach na głowach. Stein szturchnął go, żeby zdjął kapelusz, bo mijał ich sztandar jakiegoś pułku w asyście piszczałek i werbli. Przez resztę drogi Ben niósł kapelusz w ręce, żeby nie musieć go znów zdejmować. Jeszcze raz głęboko odetchnął słoneczną atmosferą ulicy, pełną kurzu, woni dziewczęcych perfum i wyziewów benzyny z ciągnących wielkie działa wojsko-wych ciężarówek, pełną śmiechu, krzyków, szurgotu i stukotu nóg – po czym pochłonęła ich ciemna brama Gmachu Federalnego. Doznał ulgi, gdy wreszcie było po wszystkim i znalazł się sam ze strażnikiem w pociągu do Atlanty. Strażnik był tęgim, ponurym mężczyzną z sinymi workami pod oczami. Ponieważ kajdanki piły Bena w przeguby, zakładał mu je tylko, gdy pociąg zatrzymywał się na stacjach. Podczas podróży Ben uświadomił sobie, że to dzień jego urodzin; skończył dwadzieścia trzy lata. KRONIKA XLI w kuluarach Brytyjskiego Ministerstwa Kolonii panuje opinia, że irytacja Australijczy-ków ustąpi, gdy tylko zdadzą sobie sprawę, że w ostatecznym rachunku liczą się nie pozory, lecz istota rzeczy. Trzeba stwierdzić, że korespondenci prasowi nadający depesze o wczesnej godzinie cierpią na skutek swojej gorliwości, bowiem depesze zbiera się do kosza i w rezulta-cie napływające później gromadzą się na wierzchu i są załatwiane w pierwszej kolejności. Ale nie należy tego uważać za afront. Graf von Brockdorf-Rantzau jest bardzo słaby i tylko stan zdrowia powstrzymał go od wstania PIECHURZY NAPADLI DOROŻKARZA Brońmy twierdzy zjednoczeni, Związkowcom nie braknie męstwa. Z dłońmi twardo splecionemi Doczekamy dnia zwycięstwa Federacja Miasta Nowy Jork Uznała Suknie Wieczorowe Za Demoralizację Młodzieży ŻOŁNIERZE ZA MORZEM OBAWIAJĄ SIĘ UTRATY ZŁOTEJ PIĘCIODOLARÓWKI MOBILIZACJA ZAGADKĄ Czy w Paryżu działa wroga propaganda? Walczymy w imię wolności, O nią wznosimy wołanie. Złączonych więzią jedności, Do śmierci nic nas nie złamie FRANCJA NADAL OSTATNIĄ GRANICĄ WOLNOŚCI wprowadzono klauzulę zlecającą cywilizowanemu światu świętą pieczę nad dobrobytem i rozwojem obszarów kolonialnych i zacofanych, a nadzór nad jej realizacją powierzono Li-dze Narodów WEDŁUG RAPORTÓW WASZYNGTONU CZERWONI SŁABNĄ Brońmy twierdzy zjednoczeni, Związkowcom nie braknie męstwa wczoraj wieczorem na zebraniu pod numerem 26 na Park Place Zrzeszenie Pracowników Morza uchwaliło na jutro na godzinę 6 rano generalny strajk BURLESON ZAKAZAŁ ROZPOWSZECHNIANIA INFORMACJI TOWARZYSTWA KABLOWEGO w odpowiedzi kazał powiesić obu chłopców na miejscu. Postawiono ich na krzesłach pod drzewami, założono na szyję pętle umocowane do gałęzi i poty maltretowano, póki sami nie wykopali spod nóg krzeseł, aby położyć kres męczarniom OKO KAMERY (42) przez cztery godziny my bez przydziału ładujemy szmelc na platformy kolejowe przez następne cztery zwalamy z powrotem na kupę koło torów TRZYMAJCIE CHŁOPCÓW W RYZACH DO DNIA POWROTU głosi slogan Ymki rano cienie topól kładą się na zachód po południu na wschód w kierunku Persji ostre kanty starego żelastwa kaleczą nam dłonie przez brezentowe rękawice szary pył hałdy zatyka nozdrza i uszy gryzie w oczy jakichś czte-rech Rusków czy Polaków paru makaroniarzy jeden Pepiczek Latynosi Sródziemnomorcy dwóch małych czarnych o granatowych podbródkach z którymi nikt się nie może dogadać szmelc którego nie chciała żadna jednostka pogniecione błotniki połamane sprężyny stare szufle, i szpadle łopatki do okopywania się pogięte łóżka szpitalne góra śrub i muter wszel-kich możliwych rozmiarów cztery miliony mil drutu kolczastego i siatki drucianej o gęściejszych i rzadszych oczkach akry blachy dekarskiej mile kwadratowe zaparkowanych ciężarówek długie sznury lokomotyw nanizanych na żółte szyny bocznic TRZYMAJCIE CHŁOPCÓW W RYZACH w kancelarii mrukliwi podoficerowie przerzucają papiery luza-ków nie wiedzą gdzie się podziała chwila powrotu gdzie się podziały nasze przydziały nasze karty służby nasze aluminiowe tabliczki rejestracyjne nie spika de Inglisz no entiendo com-prend pas non capisco nie ponimaju dzień po dniu cienie topól obracają się z zachodu na pół-nocozachód na północ na północowschód na wschód Jak któly dezelteluje to zawsze błyka na południe mówi kapral Parszywa historia ale jak nie ma czyjejś karty służby to go nie możemy zdemobilizować TRZYMAJCIE CHŁOPCÓW pokiegolicha wojna się przecież skończyła na szmelc KRONIKA XLII był to uroczysty dzień dla Seattle. Olbrzymie tłumy wyległy na trasę przemarszu od przy-stani i pod wieczór musiano ustawić w strategicznych punktach karabiny maszynowe, jednak-że bezczynność ich obsługi obrzucanej gradem najrozmaitszych pocisków doprowadziła w końcu do tak niebezpiecznej sytuacji, że oficerowie wydali rozkaz: Ognia! ODCIĄŁBY DOPŁYW ŚWIATŁA. Rektor Uniwersytetu Harvarda, Lowell , wezwał studentów do wystąpienia w roli łami-strajków. „Zgodnie ze swą tradycją służenia społeczeństwu Uniwersytet pragnie w krytycznym momencie przyczynić się do utrzymania porządku i ochrony praw naszej Fede-racji”. TRZY ARMIE WALCZĄ O KIJÓW OKREŚLIŁ SYTUACJĘ MIANEM ZBRODNI PRZECIW CYWILIZACJI DLA UODPORNIENIA NAS dzisiaj po południu podczas uroczystości pogrzebowych Horacego Traubela , biografa i egzekutora testamentu literackiego Walta Whitmana, w kościele unitarialnym pod wezwa-niem Mesjasza wybuchł pożar. Odbiło się to na czasopismach, holownikach i stoczniach. 2000 unieruchomionych pasażerów czekało w Hawrze, gdy prezydent Wilson wypłynął na inspekcję Floty Pacyfiku, ale wielotysięczna rzesza zgromadzona na trasie jego przejazdu robiła wrażenie zachwyconej okazją ujrzenia go choćby na krótką chwilę. Podczas gdy „Geo-rge Washington” przepływał wolno przez zatłoczoną zatokę do swego pirsu w Hoboken, wszystkie znajdujące się na wodzie jednostki witały króla Alberta i królową Elżbietę chra-pliwym rykiem syren STAL TYGLOWA ZAJMUJE NADAL PIERWSZE MIEJSCE NA RYNKU Twą chwałę głoszę, kraju mój, Wolności słodki kraju, Twą chwałę, słodki kraju mój PAUL BUNYAN Gdy Wesley Everest wrócił zza morza i został zdemobilizowany, najął się jak przed woj-ną w charakterze drwala. Pochodził ze starej pionierskiej rodziny traperów z Kentucky i Tennessee, która szlakiem przetartym przez Lewisa i Clarka przywędrowała do bezkres-nych dżdżystych puszczy na stokach górskich nad Pacyfikiem. W wojsku Everest był strzel-cem wyborowym, otrzymał medal za strzelanie. (Od czasów pierwszych osadników przedsiębiorcy Zachodu, wspomagani przez polity-ków i kuluarowych macherów w Waszyngtonie, nie przestawali się interesować bezkresnymi dżdżystymi puszczami nad Pacyfikiem, w wyniku czego dziesięć karteli skupiających ledwo tysiąc osiemset dwóch udziałowców zmonopolizowało bilion dwieście osiem miliardów osiemset milionów [1.208.800.000.000] stóp kwadratowych drzewostanu, dość diewna [po odliczeniu odpadów przerobowych] na przerzucenie pływającego mostu tarcicowego grubości ponad dwu stóp i szerokości ponad pięciu mil z Nowego Jorku do Liverpoolu; drewna na bu-dowę rusztowań, klecenie tandetnych przedmieść mieszkalnych, bud, baraków, słupów ogło-szeniowych, łajb, miazgi drzewnej na rewolwerową prasę, brukowce, wstępniaki, reklamy, katalogi firm wysyłkowych, fiszki, kartoteki wojskowe, bibułę.) Wesley Everest był drwalem jak Paul Bunyan. Drwale, tracze, gonciarze, robotnicy tartaczni byli helotami imperium drzewnego; wobblisi podsunęli Paulowi Bunyanowi myśl o demokracji przemysłowej, mówili, że lasy powinny stanowić własność publiczną, że on, Paul Bunyan, powinien otrzymywać zapłatę w brzęczącej monecie, nie w bonach towarzystwa, mieć przyzwoite pomieszczenie do susze-nia odzieży mokrej od potu po całodziennej harówce przy trzaskającym mrozie na śniegu, ośmiogodzinny dzień pracy, czysty barak, pożywną strawę; więc Paul Bunyan, wróciwszy po ocaleniu Europy dla demokracji Wielkiej Czwórki, wstąpił do drwalskiej komórki IWW, by walczyć o ocalenie nadoceanicznych puszczańskich stoków dla robociarzy. Wobblisi to czer-woni. Nic pod słońcem nie jest Paulowi Bunyanowi straszne. (Być czerwonym w lecie 1919 miało znacznie gorszy posmak niż być Szwabem czy pa-cyfistą w lecie 1917.) Magnaci leśni, królowie gontów i tarcicy byli patriotami; wygrali tę wojnę (w trakcie któ-rej cena tarcicy podskoczyła z 16 na 116 dolarów za tysiąc stóp, a zdarzały się wypadki, że rząd płacił i 1200 za tysiąc stóp świerczyny) i teraz postawili sobie za cel oczyszczenie obo-zów drwalskich z czerwonych; trzeba było za wszelką cenę utrzymać wolne instytucje ame-rykańskie; więc założyli Zrzeszenie Pracodawców i Legion Lojalnych Drwali, zatroszczyli się, by bojówkom zdemobilizowanych żoinierzy opłaciło się napadanie lokali IWW, bicie i linczowanie działaczy, palenie wywrotowej literatury. W Dniu Narodowej Pamięci 1918 roku chłopcy z koła Legionu Amerykańskiego w Centralii, stan Waszyngton, nasłani przez kupców z Izby Handlowej, splądrowali miejsco-wą siedzibę IWW, poturbowali wszystkich obecnych, uwięzili część wobblisów, pozostałych załadowali na ciężarówkę i wywieźli za granicę hrabstwa, spalili wszystkie znalezione papie-ry i broszury, a wyposażenie zlicytowali na rzecz Czerwonego Krzyża; do dziś dnia w Izbie Handlowej w Centralii stoi biurko, za którym kiedyś siadywali wobblisi. W odpowiedzi drwale wynajęli nowy lokal i komórka związkowa rozrastała się dalej. Nic pod słońcem nie jest Paulowi Bunyanowi straszne. Przed Dniem Zawieszenia Broni w mieście zagotowało się od pogłosek, że podczas parady nowy lokal związkowy ma być zdemolowany na dobre. Do poprowadzenia szeregów stuprocentowych Amerykanów zrzeszonych w Lidze Ochrony Obywatelskiej i nauczenia Paula Bunyana moresu kupcy wybrali młodego człowieka z dobrej rodziny i o ujmujących manierach, niejakiego Warrena O. Grimma, który był oficerem Amerykańskiego Korpusu Ekspedycyjnego na Syberii, co go uczyniło specem od spraw bolszewików i robotników. Pierwszym dziełem dzielnych patriotów było złapanie niewidomego gazeciarza, złojenie mu skóry i wyrzucenie za granice hrabstwa. Drwale zasięgnęli porady u adwokata i zdecydowali, że mają prawo do obrony własnej i swojego lokalu w razie napadu. Nic pod słońcem nie jest Paulowi Bunyanowi straszne. Wesley Everest był strzelcem wyborowym; w Dniu Zawieszenia Broni założył swój uni-form, kieszenie napełnił nabojami. Nieszczególny był z niego mówca; na mityngu w sali związkowej w poprzedzającą niedzielę rozważano możliwość zorganizowanego linczu; We-sley Everest przechadzał się wzdłuż przejścia w oliwkowej kurtce mundurowej narzuconej na robocze ubranie, rozdając druki i broszury; gdy chłopcy mówili, że tym razem napad nie uj-dzie tamtym na sucho, zatrzymywał się na chwilę, wtykał plik papierów pod pachę i z dziw-nie spokojnym uśmieszkiem skręcał sobie papierosa w szarym pakowym papierze. W Dniu Zawieszenia Broni panował przenikliwy ziąb; napływająca znad Cieśniny Pugeta mgła kapała wielkimi kroplami z czarnych gałęzi świerków i ściekała po błyszczących witry-nach sklepów. Warren O. Grimm prowadził centralijską część parady. Eksżołnierze wystąpili w uniformach. Gdy parada minęła salę związkową bez zatrzymania, drwale wewnątrz ode-tchnęli. Ale w drodze powrotnej parada zatrzymała się przed budynkiem, ktoś gwizdnął na palcach, ktoś wrzasnął: „Brać ich, chłopcy!” Rzucili się wszyscy hurmem, trzech mężczyzn wpadło przez wywalone drzwi do lokalu IWW. Nagle odezwał się karabin i zaraz strzały ka-rabinowe zagrzechotały na wzgórzach za miastem, zadudniły na tyłach budynku. Grimm i drugi eksżołnierz padli trafieni. Parada rozpierzchła się w popłochu, ale strzelcy z karabinami uformowali się po chwili i wzięli budynek szturmem. Znaleźli paru nieuzbrojonych mężczyzn ukrytych w starej chłod-ni i wyrostka w mundurze stojącego z podniesionymi rękami u szczytu schodów. Wesley Everest wystrzelawszy magazynek cisnął karabin i rzucił się do ucieczki w stronę lasów. Przedarł się przez tłum za budynkiem, szachując wszystkich pistoletem, przelazł przez parkan, przebiegł przejściem między domami i zawrócił w boczną uliczkę. Tłum deptał mu po piętach; prześladowcy rzucili zwoje sznura przygotowanego do powieszenia Britta Smitha, sekretarza miejscowej komórki IWW. Tylko ucieczka Wesleya Everesta odwiodła ich od zlinczowania Smitha na miejscu. Przystając raz czy dwa dla powstrzymania tłumu paroma szybkimi strzałami, Wesley Everest dobiegł do rzeki i zaczął brodzić na drugą stronę. Zapadłszy po pas w wodę, stanął i obrócił się. Z dziwnie spokojnym uśmieszkiem na wargach Wesley Everest obrócił się, by stawić czoło tłumowi. Zgubił kapelusz, po włosach spływały mu strużki wody i potu. Zaczynali go osaczać. „Nie zbliżać się – krzyknął. – Jeśli są tu gliny, pozwolę się aresztować.” Tłum runął na niego. Strzelił cztery razy z biodra, po czym pistolet się zaciął. Szarpnął za cyngiel i wymierzywszy z zimną krwią zastrzelił najbliższego z napastników. Był to Dale Hubbard, także eksżołnierz, siostrzeniec jednego z potentatów drzewnych Centralii. Rzucił pusty pistolet, by walczyć dalej gołymi pięściami. Tłum go obezwładnił. Jakiś mężczyzna wybił mu zęby kolbą dubeltówki. Ktoś przyniósł sznur i zabrali się do wieszania go, gdy przez ciżbę przepchała się kobieta i zdjęła mu pętlę z szyi. „Nie macie nawet odwagi powiesić człowieka przy świetle dziennym” – powiedział im Wesley Everest. Zawlekli go do więzienia i rzucili na podłogę celi. Na razie zajęli się katowaniem innych drwali. W nocy ktoś wyłączył w mieście światło. Tłum wyłamał drzwi więzienia. „Nie strzelać, chłopcy, tu go macie” – zawołał strażnik. Wesley Everest przyjął ich stojąc. „Powiedzcie chłopcom, że zrobiłem, co w ludzkiej mocy” – szepnął do uwięzionych w sąsiednich celach. Uwieżli go w zamkniętej limuzynie pod most na rzece Chehalis. Gdy Wesley Everest le-żał ogłuszony na podłodze limuzyny, pewien kupiec z Centralii oderżnął mu brzytwą członek wraz z rnoszną. Wesley Everest wydał przeraźliwy krzyk bólu. Ktoś zapamiętał, że po chwili wyszeptał: „Na miłość Boską, ludzie, zastrzelcie mnie. Nie dajcie mi tak cierpieć”. Ale po-wiesili go na moście w blasku reflektorów. Urzędnik powołany do ustalania przyczyn zgonów potraktował sprawę Wesleya Everesta jako byczy kawał. Napisał w raporcie, że Wesley Everest uciekł wyłamawszy drzwi więzienia, pobiegł nad rzekę Chehalis, uwiązał sobie sznur na szyi i skoczył z mostu, stwierdził, że sznur jest za krótki, więc wdrapał się z powrotem na most, uwiązał sobie dłuższy sznur, skoczył po raz drugi, złamał sobie kark i na koniec podziurawił ciało kulami. Wsadzili jego smętne szczątki do zwykłej drewnianej skrzyni i gdzieś zagrzebali. Nikt nie wie, gdzie zagrzebali doczesne szczątki Wesleya Everesta, ale wiadomo, że sze-ściu innych drwali zostało zagrzebanych w więzieniu Walia Walia . RICHARD ELLSWORTH SAVAGE Pinakle i przypory na absydzie Notre Dame wyglądały w późnopopołudniowym słońcu krucho jak popiół na cygarze. - Musisz zostać, Richard – mówiła Eleonora krzątając się po pokoju i zbierając na tacę porcelanę po herbacie, żeby pokojówka ją sprzątnęła. – Sam rozumiesz, musiałam coś urzą-dzić dla Eweliny i jej męża, zanim odpłyną do kraju. W końcu to jedna z moich najstarszych przyjaciółek. Zaprosiłam na wieczór wszystkich jej zwariowanych adoratorów. Nadbrzeżnym bulwarem nadciągał z łomotem sznur ciężkich furgonów z wielkimi becz-kami wina. Dick wpatrywał się niewidzącymi oczami w szary popiół popołudnia. – Zamknij to okno, Richard, wpadają tumany kurzu. Oczywiście, rozumiem, że będziesz musiał wyjść wcześniej na tę konferencję prasową J.W. Gdyby nie ona, biedaczysko musiałby się tu także pokazać, chociaż wiesz, jaki jest zapracowany. – Nie powiem, żebym i ja miał za dużo czasu. Ale dobrze, zostanę na powitanie młodej pary. W wojsku zdążyłem zapomnieć, co to praca. Wstał i wrócił w głąb pokoju zapalić papierosa. – To jeszcze nie powód do robienia takiej grobowej miny. – Nie zauważyłem, żebyś sama skakała z radości. – Uważam, że Ewelina popełnia niewybaczalny błąd. Amerykanki są niewiarygodnie lek-komyślne w sprawach małżeństwa. Dicka ścisnęło coś za gardło. Czuł, jak sztywno podnosi papierosa do ust, zaciąga się i wydmuchuje dym. Oczy Eleonory wpatrywały się w jego twarz, chłodne, badawcze. Nie odzywał się, chciał zachować obojętną minę. – Kochałeś się w tej nieszczęsnej dziewczynie, Richard? Dick oblał się rumieńcem i potrząsnął głową. – Możesz sobie oszczędzić udawania. To dziecinada udawać obojętność na wszystko. - Porzucona przez oficera piechoty teksaska piękność znajduje śmierć w rozbitym aero-planie. Szczęście, że większość korespondentów mnie zna i ukręciła kark tej historii. A co, uważasz, miałem zrobić, rzucić się do grobu jak Hamlet? Jeśli chodzi o to, jaśnie wielmożny pan Barrow zrobił więcej, niż było trzeba. Ale wszystko jedno, miała dziewczyna wyjątkowo parszywe szczęście. – Opadł na fotel. – Żeby to człowiek był gruboskórny i potrafił sobie na wszystko bimbać. Kiedy historia przewala nam się po głowach, nie czas na sentymenty. – Zrobił śmieszny grymas i zaczął cedzić kącikiem ust. – Co mi tam, siostro, chcę zobaczyć kawałek świata na koszt wujaszka Woodrowa, a na resztę gwiżdżę. Le beau monde sans blague, tu sais . Eleonora zanosiła się swoim ostrym śmieszkiem, gdy na podeście przed drzwiami usły-szeli głosy Eweliny i Paula Johnsona. Eleonora kupiła im parę niebieskich papużek w klatce. Zrobiła pieczoną kaczkę z pomarańczami i podała do niej Montrachet . W połowie obiadu Dick musiał pędzić do Crillonu. Z ulgą wyszedł na świeże powietrze i złapawszy otwartą tak-sówkę upajał się jazdą koło Luwru wyolbrzymionego przez późny zmierzch, który nadawał paryskim ulicom wygląd opuszczonych i wiekowych jak Forum Romanum. Jadąc potem koło Tuilerii przez dłuższą chwilę bawił się myślą, co by było, gdyby plunął na wszystko i kazał się taksówkarzowi zawieźć do opery, do cyrku, na mury obronne, gdzie mu przyjdzie chętka. Mijając szwajcara w drzwiach Crillonu przybrał kamienny wyraz twarzy. Na górze panna Williams powitała go uśmiechem ulgi. – Już byłam w strachu, że pan nie zdąży, panie kapitanie. Dick potrząsnął głową z szerokim uśmiechem. – Przyszedł ktoś? – Och, walą drzwiami i oknami. Trafimy na pierwsze strony wszystkich gazet – zdążyła szepnąć, po czym musiała przyjąć telefon. Wielki salon zapełnił się już dziennikarzami. Jerry Burnham szepnął ściskając Dickowi rękę: – Słuchaj, Dick, jeśli to będzie czytany komunikat, nie wyjdziesz stąd żywy. – Bądź spokojny – odparł Dick ze śmiechem. – Ale gdzie Robbins? – Zszedł definitywnie ze sceny – powiedział Dick oschle. – Podobno w Nicei topi resztki wątroby w alkoholu. J.W., który wszedł drugimi drzwiami, obchodził salon witając się ze znajomymi dzienni-karzami i zapoznając z nieznajomymi. Młody człowiek o rozczochranych włosach i w wy-krzywionym krawacie wcisnął Dickowi kartkę. – Niech go pan spyta, czyby nie odpowiedział na któreś z tych pytań. – Czy jedzie do kraju prowadzić kampanię na rzecz Ligi Narodów? – zasyczał mu ktoś nad drugim uchem. Gdy wszyscy się w końcu usadowili, J.W. pochylił się nad oparciem swego krzesła i oznajmił, że będzie to taka nieoficjalna pogawędka; w końcu sam był kiedyś dziennikarzem. Nastąpiła pauza. Dick zerknął na blade, lekko nalane oblicze szefa akurat w porę, by pochwy-cić błysk jego błękitnych oczu omiatających twarze korespondentów. Jakiś starszy mężczyzna zapytał poważnym tonem, czy pan Moorehouse nie zechciałby się wypowiedzieć na temat różnicy zdań między prezydentem Wilsonem a pułkownikiem Housem. Dick usadowił się wygodniej na krześle, ze znudzoną na zapas miną. J.W. odparował z chłodnym uśmieszkiem, że najlepiej byłoby zapytać o to samego pułkownika House’a. Dopiero, gdy padło słowo „naf-ta”, wszyscy wyprostowali się na krzesłach. I owszem, odparł J.W., może z całą odpowie-dzialnością stwierdzić, że została zawarta ugoda, rodzaj roboczej umowy, między pewnymi amerykańskimi towarzystwami naftowymi a być może Królewskim Dutch-Shellem; ależ skądże, oczywiście nie dla ustalania cen, lecz jako pierwsza jaskółka nadchodzącej ery współpracy międzynarodowej, w ramach której wielkie centra kapitału będą współdziałać na rzecz pokoju i demokracji, przeciwko reakcjonistom i militarystom z jednej strony, zaś krwa-wym siłom bolszewizmu z drugiej. A co z Ligą Narodów? – Mogę panów zapewnić – ciągnął J.W. konfidencjonalnym tonem – że świta nowa era. Szurały i trzeszczały krzesła, ołówki skrzypiały po papierze. Wszyscy słuchali w napięciu, wszyscy jak jeden mąż zanotowali skrzętnie, że pan Moorehouse odpływa za dwa tygodnie na pokładzie „Rochambeau” do Nowego Jorku. Kiedy dziennikarze popędzili prze-kablować wiadomości przed zamknięciem numerów, J.W. ziewnął i poprosił Dicka o wytłumaczenie go przed Eleonorą; jest naprawdę zbyt zmęczony, żeby gdziekolwiek dzisiaj iść. Gdy Dick znalazł się na ulicy, na niebie połyskiwały jeszcze ostatnie ślady fioletowego zmierzchu. Przywołał taksówkę; u diaska, stać go teraz na rozbijanie się taksówkami, ile du-sza zapragnie. U Eleonory było okropnie sztywno. Goście siedzący w salonie i w sypialni pomyślanej jako rodzaj buduaru z udrapowanym koronką wysokim lustrem rozmawiali niemrawo i z przymusem. Pan młody zachowywał się, jakby miał mrówki za kołnierzem. Ewelina i Eleonora stały w oknie pogrążone w rozmowie z mężczyzną o zapadłych policzkach, jak się okazało, owym aresztowanym przez Armię Okupacyjną w Niemczech Donem Stevensem, w sprawie którego Ewelina kazała tak wszystkim skakać. – Za każdym razem, gdy się wpakuję w jakąś kabałę – perorował mężczyzna – znajdzie się mały Żydek, który pomoże mi się wykaraskać. Tym razem był to krawiec. – No, Ewelina nie jest małym Żydkiem ani krawcem – powiedziała lodowato Eleonora – a mogę cię zapewnić, że zrobiła mnóstwo. Stevens przeszedł przez całą szerokość pokoju i zapytał Dicka, jakiego pokroju człowie-kiem jest ten Moorehouse. Dick poczuł, że się oblewa rumieńcem. Był wściekły na Stevensa, że się tak wydziera. – Nno, jest na pewno człowiekiem niezwykłych zdolności – bąknął. – Bo na mnie zrobił wrażenie nadętego bubka. Cóż on im właściwie powiedział, tym wszystkim głąbom z burżuazyjnej prasy? Ja byłem z ramienia „Daily Heralda”. – Owszem, zauważyłem pana – odrzekł Dick. – Z tego, co słyszałem od Steve’a Warnera, sądziłem, że postawił pan sobie za zadanie toczenie tej jego agencji od wewnątrz. – Jeśli już, to raczej ona mnie toczy... nudą. Stevens stał nad nim łypiąc okiem, jakby go chciał zdzielić na odlew. – No, już wkrótce się wyjaśni, po której kto jest stronie. Niedługo będziemy musieli wszyscy pokazać prawdziwą twarz, jak mówią w Rosji. Przerwała mu Eleonora podchodząc ze świeżo otwartą dymiącą flaszką szampana. Stevens wrócił do Eweliny pod okno. – Wolałabym już mieć w domu pastora baptystów – zachichotała Eleonora. - Niech go diabli, nie cierpię ludzi, którzy znajdują przyjemność w zadawaniu kłopotli-wych pytań – burknął Dick pod nosem. Wargi Eleonory złożyły się w przelotnym uśmiechu w kształt litery V, jej szczupła biała dłoń o długich spiczastych różowych paznokciach z wyraźnymi jasnymi półksiężycami u nasady spoczęła na jego ramieniu. – Ja również, Dick, ja również. Lecz gdy jej szepnął, że go boli głowa i chciałby iść położyć się do domu, biała dłoń zaci-snęła się twardo na jego ramieniu i pociągnęła go do hallu. – Ani mi się waż zostawiać mnie samej z tą trupiarnią. Dick się skrzywił, ale wrócił za nią do salonu. Eleonora nalała mu kieliszek z flaszki, którą wciąż trzymała w ręce. – Pobaw trochę Ewelinę – syknęła. – Ma taką minę, jakby szła na ścięcie. Siedział jeszcze parę godzin rozmawiając z Ewelina o książkach, sztukach i operze, cho-ciaż żadne nie było w stanie słuchać, co mówi drugie. Ewelina przez cały czas nie odrywała oczu od męża. Miał on młody chłopięcy wygląd, którym zupełnie rozbroił Dicka; stał koło kredensu zalewając się coraz bardziej z Donem Stevensem, który co chwila rzucał głośne grubiańskie uwagi o pasożytach i burżuazyjnych cacusiach. Ciągnęło się to tak długo, dopóki Paulowi Johnsonowi nie zrobiło się niedobrze i Dick nie musiał biec z nim na poszukiwanie łazienki. Wróciwszy do salonu, cudem uniknął bójki ze Stevensem, który po gorącej wymia-nie zdań na temat konferencji pokojowej cofnął się nagle z zaciśniętymi pięściami i zaczął mu wymyślać od żigolaków. Gdy Johnsonowie pospiesznie go wyprowadzili, Eleonora podeszła do Dicka i zarzuciła mu ramię na szyję mówiąc, że był wspaniały. Po chwili wrócił na górę Paul Johnson zabrać papużki. Zbladł jak ściana, bo jeden z ptaszków, martwy, leżał sztywno na dnie klatki z wyciągniętymi do góry pazurkami. Koło trzeciej nad ranem Dick wrócił taksówką do hotelu. KRONIKA XLIII odebrano radykałom niesione transparenty, podarto na nich odzież i popodbijano im oczy, nim wreszcie żołnierze i eksżołnierze dali im spokój Trzydzieści Cztery Osoby Zmarły po Wypiciu Spirytusu Drzewnego We Francji Mogą Wkrótce Stanąć Koleje GERARD ZGŁASZA SWOJĄ KANDYDATURĘ SĄD NAJWYŻSZY ROZWIEWA OSTATNIE NADZIEJE NA COŚ DO PRZEPŁUKANIA GARDŁA ZAALARMOWANA WYSTRZAŁEM RAKIETY ŁÓDŹ RATOWNICZA NA PR02NO KRĄŻY PRZEZ SZESNAŚCIE GODZIN W POSZUKIWANIU ROZBITKÓW Miłością do Ciebie, Ameryko, płonę, Kocham Cię jak matkę, kocham Cię jak żonę LES GENS SAGES FUIENT LES REUNIONS POLITIQUES WALL STREET KOŃCZY DZIEŃ TENDENCJĄ ZNIŻKOWĄ ISTNIEJĄ OBAWY ZAMROŻENIA KREDYTÓW Przy jednym czy przy drugim mieszkam oceanie W piersi mej do Ciebie jedno przywiązanie. Miłość Cię opromienia od końca do końca SPODZIEWANY MAŁY CARUSO matka chłopca, pani W. D. McGillicudy, powiedziała: „Mój pierwszy mąż poniósł śmierć przechodząc przez tory przed nadjeżdżającym pociągiem, mój drugi mąż zginął podobną śmiercią, a teraz mój syn” Jak matkę uwielbienie maleńkiego brzdąca KARABINY MASZYNOWE DZIESIĄTKUJĄ TŁUM W KNOXVILLE Tą co ja miłością, Ameryko, płonie LOTNICY ODŻYWIALI SIĘ PRZEZ SZEŚĆ DNI SKORUPIAKAMI policja wezwała demonstrantów do zdjęcia tych flag i zabroniła zjazdowi używania ja-kichkolwiek czerwonych emblematów z wyjątkiem czerwieni na Gwiaździstym Sztandarze Stanów Zjednoczonych nie będzie chyba niedyskrecją, a na pewno nie przyniesie uszczerbku jego chwale stwierdzenie, że w chwili nadejścia wiadomości generał Pershing był wskutek choroby morskiej niezdolny do opuszczenia swej kabiny. OSIEMDZIESIĘCIODZIEWIĘCIOLETNI STARZEC STRZEŻE GUMY DO ŻUCIA JAKO DROGOCENNEJ PAMIĄTKI NIE POTRAFIŁ UKRYĆ WZRUSZENIA ZAMYKAJĄC OBRADY LIGI Z twoich dzieci każde w każdym twym milionie CIAŁO AMERYKANINA Zgodniezjednomyślnympostanowieniem Kongresustanówzjednoczonych po wziętym wdniuczwartymmarcarokuubiegłego zlecasięsekretarzowiwojny sprowadzeniedostanówzjednoczonych szczątków doczesnych Amerykanina ktorybyiczlonkiemamerykanskichsilekspedycyjnychweuropie którypoległwczasiedziałańwojennych aktóregociałanieudalosięzidentyfikować wcelupocho-waniago wpamiątkowymamfiteatrzenacmentarzunarodowymwarlinglonwirginia . W obijanej papą kostnicy w Chalons-sur-Marne, w fetorze wapna chlorowanego i trupów, wybrano sosnową skrzynię zawierającą wszystko, co pozostało... Ele mele dudki, w kostnicy była cała masa sosnowych skrzyń zawierających wszystko, co udało się zebrać z Richarda Roe i innych nieznanych żołnierzy. Tylko jeden mógł jechać. Jak tu wybrać Johna Doe ? Tylko uważać, chłopcy, żebyście przypadkiem nie wzięli czarnucha albo makaroniarza czy gudłaja; ale skąd można wiedzieć, czy facet jest stuprocentowy, jeśli wszystko, co z niego zostało, to jutowy worek kości, kilka brązowych guzików ze znakiem krzyczącego orła i para owijaczy? I dławiący odór wapna, i mdły gnilny smród rozkładających się od roku trupów. W sumie chwila była zbyt brzemienna i tragiczna na oklaski. Milczenie, łzy, śpiewy i modły, stłumiony dźwięk werbli i cicha muzyka stanowiły instrumentację dnia hołdu naro-dowego. John Doe urodził się (łomot krwi mężczyzny i kobiety sam na sam w miłości pędzących razem do pulsującego dreszczu i dziewięciomiesięczny mdlący letarg z przebudzeniem w spazmie strachu, bólu, krwi i smrodu połogu). John Doe urodził się i wychował w Brooklynie, w Memphis, nad jeziorem w Cleveland, Ohio, w zaduchu chicagoskich rzeźni, na Beacon Hill , w starej czerwono-ceglanej Alexandrii, stan Wirginia, na Telegraph Hill , w półdrewnianyrn tudorowskim domku w Portland mieście róż, w szpitalu położniczym ufundowanym przez starego Morgana na Stuyvesant Square, za bocznicami kolejowymi, za miastem w pobliżu Klubu Ziemskiego, w szałasie w głuszy, w czynszowej kamienicy, w ekskluzywnej dzielnicy willowej; był potomkiem jednego z najlepszych rodów w rejestrze towarzyskim, zdobył pierwszą nagrodę w paradzie dziecięcej w Coronado Beach, był mi-strzem gry w kulki wszystkich szkół elementarnych w Little Rock, pierwszym koszykarzem gimnazjum w Booneville, ćwierćbekiem w drużynie rugby stanowego poprawczaka, w nagrodę za uratowanie dziecka szeryfa od utonięcia w Małej Missouri został zaproszony do Waszyngtonu i odfotografowany z Prezydentem ściskającym mu dłoń na stopniach Białego Domu; chociaż okazja była żałobna, tak wielkie zgromadzenie musiało siłą rzeczy błysnąć barwą. Na trybunach widniały galowe mundury zagranicznych dyplomatów, złote galony naszych i obcych flot i armii, czerń uświęconych etykietą żakietów amerykańskich mężów stanu, różnokolorowe futra i zwierzchnie okrycia matek i sióstr przybyłych opłakiwać pole-głych, oliwkowe i granatowe uniformy żołnierzy i marynarzy, mieniące się instrumenty mu-zyków i czarnobiałe stroje chóru kelnerczyk, robotnik żniwny, czampion konkursu wokalnego świniopasów , skaut, mistrz łuskaczy kukurydzy Zachodniego Kansasu, boy w hotelu USA w Saratoga Springs, chłopak na posyłki, inspicjent, sadownik, monter linii telefonicznych, doker, drwal, pomocnik hydraulika, pracował w firmie dezynsekcyjnej w Union City, napy-chał fajki w palarni opium w Trenton, New Jersey, był sekretarzem w Ymce, ajentem spedy-cyjnym, szoferem ciężarówek, mechanikiem u Forda, akademikiem utrzymującym się z domokrążnej sprzedaży książek w Denver, Kolorado: Czy łaskawa pani nie zechciałaby dopomóc młodemu człowiekowi w ukończeniu college’u? Prezydent Harding, z rewerencją tym wymowniejszą wobec jego obecnej wysokiej god-ności, zakończył mowę Zebraliśmy się dzisiaj, by złożyć bezinteresowny hold; imię tego, którego szczątki docze-sne spoczywają przed nami, uleciało wraz z jego nieśmiertelną duszą; jako typowy żołnierz naszej wzorowej demokracji walczył i poległ z wiarą w niepodważalną słuszność naszej spra-wy... wzniesieniem ręki i wezwaniem tysięcy zebranych w zasięgu jego głosu do wspólnego odmówienia: Ojcze nasz, któryś jest w niebie, święć się imię Twoje... Nagi wstępował do wojska; ważyli cię, mierzyli, oglądali ci stopy czy nie masz platfusu, miętosili członek czy nie masz trypra, zaglądali do tyłka czy nie masz hemoroidów, liczyli ci zęby, kazali kasłać, osłuchiwali serce i płuca, wskazywali litery do odczytania z tabliczki, badali mocz i inteligencję, po czym wypisali ci kartę na przyszłą służbę (dusza jest nieśmier-telna), wydali tabliczkę z numerem seryjnym do zawieszenia na szyi, wyfasowali regulami-nowe oliwkowe umundurowanie, puszkę przypraw i egzemplarz „Artykułów wojennych” . BaczNOŚĆ, h” ci w mordę, śmiać ci się zachciewa, kutasie jeden? W prawo patrz, niech ci się nie zdaje, że to wieczorynka parafialna! Naaprzód MARSZ! John Doe i Richard Roe, i inni nieznani żołnierze odbywali musztry, marsze, ćwiczenia z bronią, jedli z kotła, uczyli się salutować, markierować, dekować po latrynach; na pokładzie palić nie wolno, za morzem służba wartownicza, czterdziestu ludzi i osiem koni , szwancpa-rada i gwizd szrapneli, ostry wizg kul przeszywających powietrze, mitraliezy stukające jak utrapione dzięcioły, wszy okopowe, maski gazowe i świerzb. Hej, panie, nie może mi pan przypadkiem wskazać drogi do oddziału? John Doe miał głowę, przez dwadzieścia parę lat wrażliwe nerwy oczne, uszy, podniebie-nie, język, palce u rąk i nóg, pachy, ciepłoczułe nerwy pod skórą przewodzące do zwojów mózgowych ból, słodycz, ciepło, zimno, moje, musisz, nie rób, powiedzonka, teksty, nagłów-ki: Nie będziesz brał, tabliczka mnożenia, dzielenie z resztą, Czas by wszyscy ludzie dobrej woli puka tylko raz do drzwi młodego człowieka, Byczo mi się żyje mnie ma o to głowa bo-leć, Pierwsze pięć lat będzie Bezpieczeństwo Pierwsze, A co gdyby jakiś Szwab chciał zgwałcić waszą to jest moja ojczyzna ma rację czy nie, Kaptuj ich za młodu, Czego nie wie tego nie zalezie im za skórę, Nie wolno ci pisnąć słówka, Ma za swoje dobrze mu tak, To kraj białego człowieka, Wyciągnął kopyta, Młodzi na Zachód, Jak ci się nie podoba to go stuk-nął... Hej, bracie, nie możesz mi wskazać drogi do oddziału? Zawsze podskoczę do sufitu jak takie ścierwo łupnie, po każdym dostaję sraczki, ścierwa piekielne. Zgubiłem tabliczkę z numerem seryjnym kąpiąc się w Marnie, mocując się z kumplem kiedy czekaliśmy na odwszenie, w łóżku z jedną dziewuchą Jeanne jej było (Mi-łość z kinematografu, sprośna francuska pocztówka, sen zaczęty od saletry w kawie, zakoń-czony na punkcie profilaktycznym). Hej, kolego, na rany Chrystusa, wskażcie mi drogą do oddziału! Serce Johna Doe tłoczyło krew: miałeś żywe bezgłośne pulsowanie krwi w uszach na po-lanie w lesie Oregon , gdzie dynie sączyły dyniowe barwy przez oczy do krwi, drzewa mia-ły wszystke kolory jesieni, brązowe koniki polne skakały w suchych trawach, małe pasiaste ślimaczki wisiały uczepione źdźbeł, gdzie bzykały muszki, brzęczały osy, furczały trzmiele, gdzie las pachniał winem, grzybami, jabłkami i swojski zapach jesieni przenikał do krwi, więc zdjąłem kask i przepocony tornister i wyciągnąłem się na wznak w piekącym słońcu, które mi lizało szyję, grdykę i napiętą na mostku skórę. Pocisk, który nadleciał, był mu przeznaczony. Krew polała się na ziemię. Karta służby wysunęła się z kartoteki tego dnia, gdy sierżant szef zalał się w trupa, a właśnie trzeba było zwijać na łeb na szyję manatki i opuszczać kwatery. Tabliczka z numerem seryjnym leżała na dnie Marny. Krew wsiąkła w ziemię, mózg wyciekł z rozstrzaskanej czaszki i wychłeptały go okopo-we szczury, brzuch się wzdął i posłużył za miejsce wylęgu całej generacji much plujek, a niezniszczalny kościec i strzępy wyschłych trzewi i skóry owinięte w khaki zabrali do Cha-lons-sur-Marne, ułożyli w zgrabnej sosnowej trumnie, zawieźli na pokładzie pancernika z powrotem do Ojczyzny Pana Boga i pochowali w sarkofagu w Pamiątkowym Amfiteatrze na Cmentarzu Narodowym w Arlington, spowite w Gwiaździsty Sztandar; potem trębacz od-trąbił capstrzyk, pan Harding pomodlił się do Boga, dyplomaci, generałowie, admirałowie, sztabowcy, politycy i wystrojone panie z kolumny towarzyskiej „Washington Post” postali chwilę w uroczystym milczeniu myśląc, jakie to wszystko piękne i smutne, Gwiaździsty Sztandar, Ojczyzna Pana Boga, trębacz odtrębujący capstrzyk i trzy dźwięczące w uszach salwy. Tam, gdzie powinien mieć pierś, przypięli do trumny Medal Honorowy i Krzyż za Dziel-ną Służbę , Medaille Militaire, belgijski Croix de Guerre, włoski złoty medal, Vitutea Mili-tara przysłane przez królową Marię Rumuńską, czechosłowacki Krzyż Wojenny, Virtuti Mili-tari Polaków, wianek nadesłany przez Hamiltona Fisha juniora z Nowego Jorku i mały wampum ofiarowany przez delegację czerwonoskórych Arizony w barwach wojennych i pióropuszach. Wszyscy waszyngtończycy przynieśli kwiaty.