14535
Szczegóły |
Tytuł |
14535 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
14535 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 14535 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
14535 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Barbara Kosmowska: Teren prywatny.
Od wydawcy.
Jako czytelnik od ponad czterdziestu lat, a od ponad dziesięciu wydawca
i redaktor rzadko kiedy miałem przyjemność czytać książkę, która
potrafi bawić od pierwszych stron, ale też niesie w bardzo przystępnej
formie niebagatelną wiedzę. Powieść laureatka konkursu ogłoszonego
przez moje wydawnictwo opisuje historię życia
czterdziestokilkuletniej kobiety, która postanowiła radykalnie zmienić
swoje życie. Jest to bardzo wnikliwy opis jej przemian psychicznych,
ale także błyskotliwe studium tego, co można by nazwać archetypem
kobiecości. Nieprzypadkowo główna bohaterka Terenu prywatnego
rozpoczyna studia z psychologii jungowskiej próbuje zrozumieć
psychikę męża, u którego odkrywa obraz puer aeternus, czyli Wiecznego
Młodzieńca, a u siebie i otaczających ją kobiet różnorodne oblicza
kobiecości.
Książka wywołująca śmiech, skrząca się dowcipem, a jednocześnie
psychologicznie wiarygodna i bardzo sprawnie napisana to marzenie
każdego wydawcy.
Mam nadzieję, że czytelnicy z przyjemnością sięgną po książkę, podzielą
moją opinię i czytając, będą się doskonale bawić. Na pewno odnajdą
wiele prawd dotyczących ich samych.
- dr Tadeusz Zysk,
,Lukrecja Kwak. Czy można nazywać się idiotyczniej niż Lukrecja Kwak?
Patrzyłam na pożółkłe fotografie przedstawiające Lukrecję Kwak, moją
babkę, jak czule obejmuje mężczyznę, który poza nazwiskiem Kwak i
pięcioma córkami niczego jej w życiu nie ofiarował. Twarz babki ma
kolor sepii. I dałabym głowę, że nie jest to żadna technika
fotograficzna ani znak czasu, tylko najprawdziwsze oblicze babki
kobiety, która zaniemówiła w dniu swego ślubu.
Ach, cała ta historia z babką wydaje się mocno stylizowana i
naciągnięta jak cięciwa domowych mitów opowiadanych co roku na
rodzinnych uroczystościach. Od śmierci Lukrecji Kwak, mojej babki, jej
pięć córek (a więc i moja matka, z domu Kwak) niestrudzenie budowało
heroiczny pomnik życia, przypisując swej rodzicielce wciąż nowe i coraz
bardziej zagmatwane wątki biograficzne. A milczenie Lukrecji Kwak z
każdą mijającą rocznicą jej śmierci nabierało nowych znaczeń o podłożu
politycznym, społecznym i obyczajowym.
Gdy miałam osiemnaście lat, interesowały mnie głównie te właśnie
pomijane milczeniem, choć zakorzenione w rodzinnej tematyce, kwestie
obyczajowe. Tajemnice babcinego mezaliansu omawiane na dużych przerwach
z przyjaciółkami były smakowitsze od czytanej wówczas
Klaudyny.
W okresie studiów, gdy wydawało mi się, że buduję nową, solidarną
Polskę (skandowałam wraz z innymi studentami ZO-MO-DO-DO-MU),
milczenie babki jawiło się jako symbol dziejowej chwili. Dałabym
wówczas głowę, że milczała programowo antybolszewicko i
antykomunistycznie. Słowem anty. Moja ówczesna duma z powodu
posiadania etosowej babki, potrafiącej wymownie milczeć w stylu
ezopowym, stawiała mnie w rzędzie najaktywniejszych działaczek
kolportażu. Nie muszę dodawać, że dzielnie targałam bibuły, ukrywając
się pod pseudonimem zdążyli znaleźć bezpieczny azyl na bezpiecznych stołkach.
Mój mąż przestał być bohaterem, zanim został moim mężem. Mój kraj
przestał być solidarny, zanim stał się wolny i wciąż uwalnia się od
własnych mitów. A mojej babce spadła z głowy patriotyczna korona. Na
jej miejsce pojawiła się korona cierniowa. Typowe nakrycie głowy
babki-Polki. Tym razem tak niemiłosiernie prawdziwe, że jej ciernie
odczułam osobiście.
Bo babka Lukrecja milczała z bardzo prozaicznych powodów. Po pierwsze
miała niewiele do powiedzenia, gdyż wychowano ją w takim przekonaniu.
Po drugie przy pięciorgu dzieci i mężu Kwaku, o którym wiadomo, że
wiecznie pił, każda z nas zamilkłaby na wieki (no, może poza moją
matką, która, gdyby zechciała zamilknąć choć na sekundę, uczyniłaby
moje dzieciństwo szczęśliwszym). A po trzecie z powodu tak
zwyczajnego jak źle skonstruowana proteza, zrobiona na Ziemiach
Odzyskanych jeszcze przez niemieckiego dentystę. I ta proteza nie
pozwalała babce Lukrecji w żaden sposób odnieść się głośno do życiowych
problemów bez ryzyka wyplucia szlachetnego, poniemieckiego uzębienia.
,; To była piękna kobieta odezwała się moja matka, Anna, z domu Kwak,
widząc, z jakim zajęciem przyglądam się fotografii babki. Jaka
szkoda, że nie jesteś do niej w ogóle podobna.
Osobiście nie ubolewałam z tego powodu, zwłaszcza że kłopotliwym
elementem wizualnego wyposażenia babki pozostawały zęby i przez
wieczność obecny na jej obliczu odcień sepii, padający cieniem na tę
skądinąd klasyczną urodę. Ale ze względu na matkę, dziedziczkę obu
cech, wolałam milczeć. Niemal jak Lukrecja Kwak.
Sprawy rodzinne budziły zawsze mój ogromny niepokój. Nawet teraz, gdy
byłam już dużą dziewczynką, patrzącą z dystansem na dawne panny Kwak
zgromadzone w moim pokoju, wciąż odnosiłam wrażenie, że jestem córką
innej Kwakówny, a konkretnie ciotki Loli, której córką być nie mogłam
choćby z tego powodu, że ciotka wzgardziła macierzyństwem, pozostając z
roku na rok coraz starszą panną. Z tego względu ciotka traktowana była
z ogromną nieufnością przez pozostałe Kwakówny, których liczba z czasem
systematycznie malała.
Najpierw odeszła ciotka Róża. Z własnym imieniem łączyło ją tylko to,
że też była kolczasta i wiecznie najeżona. To od niej się dowiedziałam,
że uczciwa kobieta, która zdradzi przed mężczyzną fakt miesiączkowania,
powinna odebrać sobie życie. Na szczęście ciotka Lola przy jakiejś
okazji uporała się z moimi samobójczymi obsesjami, które powtarzały się
z regularnością zegarka i sprawiały, że przez kilka dni w miesiącu
instynktownie uciekałam na widok mężczyzn.
Róża jest głupia jak but stwierdziła w niewyszukany sposób ciotka
Lola, która była uznanym endokrynologiem.
Jeżeli ciotka Róża ekskluzywnie konała pod okiem nieocenionej ciotki
Loli, to ciotka Emilka odeszła, można powiedzieć, w sposób
niekonwencjonalny, choć dość zgodny ze swą próżną naturą. Umarła sobie
najspokojniej na świecie u fryzjera, gdy robiła sto pięćdziesiątą
trwałą. Mąż ciotki Emilki, lotnik, dowiedział się o tym, gdy był na
wysokości dziesięciu tysięcy metrów nad ziemią, a konkretnie nad
Atlantykiem, co całej sprawie dodawało pewnej oryginalności. Ciotka
Emilka bez wątpienia była najbardziej elegancka z sióstr, bo nawet, gdy
oddała ducha, jej głowa mogła stanowić doskonałą reklamę renomowanego
zakładu fryzjerskiego Pan Romuś,.
Z ciotką Dorotą śmierć nie obeszła się tak łaskawie. Bo ciotka Dorota
za żadne skarby nie chciała umierać. Właśnie po raz czwarty wychodziła
za mąż. Za uroczego rozwodnika, młodszego od niej o dwanaście lat.
Gołodupca zdaniem ciotki Loli.
Ledwie zapisała gołodupcowi połowę sopockiej willi, która to połowa
pozostała jej po rozwodzie z adwokatem Kulejką, gdy nagły paraliż
poraził ją jak prąd. Ciotka zastygła na łożu (sypialnia gdańska z
pierwszej połowy XIX wieku) z wyrazem niemego zdumienia na twarzy i tak
już pozostała. Mówiło się potem, że gołodupiec nawet nie przyjechał na
jej pogrzeb, bo robił w willi remont, który kosztował majątek. Ten sam
gołodupiec ponoć klął na ciotkę, że pośmiertnie chce go puścić z
torbami. Do tego stopnia zaniedbała jego dom!,
A teraz panny Kwakówny, ograniczone do dwóch najważniejszych w moim
życiu osób matki i cioci Loli, siedzą nad albumem pełnym wspomnień.
Jak co roku, 15 września. W rocznicę śmierci Lukrecji, milczącej matki
rodu Kwaków.
Siedzę i ja, przyglądając się swojej matce, która, nie wiedzieć czemu,
lepiej ode mnie wie, jak powinnam postąpić z moim mężem w sytuacji, w
jakiej się znalazłam (a się znalazłam). I wie, jakie fatalne błędy
popełniłam, wychowując swoje córki (a popełniłam). Nie dość tego wie,
w czym powinnam prać piżamy i nocne koszule, żeby nie były takie szare
(a powinnam).
Patrzę też z nieskrywaną sympatią na ciotkę Lolę, której zdaniem moje
sprawy to wyłącznie moje sprawy (są istotnie moje). Ponadto ciotka
uważa, że mąż, który stał się (trochę ku mojemu późniejszemu zdumieniu)
ojcem moich dzieci (a stał się), zawsze już nim będzie. Nawet, jeśli
tym razem sprawa z tłumaczką-łajdaczką skończy się jego prawdziwym
odejściem. Ciotka Lola jest po prostu mądra i wie, że mężowie nie muszą
być zawsze mężami, gdy ojcowie mają to do siebie, że zostają ojcami na
całe życie, nie tyle z wyboru, ile ze względów genetycznych.
Na prawdziwe odejście Olka czekam jak na wizytę do dentysty. Boję się i
cieszę, ilekroć ząb małżeństwa przestaje boleć, ale wiem, że kiedyś
trzeba będzie pójść i zrobić przysłowiowy porządek. Uporać się z
próchnicą wszystkich przeżytych lat. Wyleczeni mówią, że potem żyje
się lepiej.
Bo mój mąż odchodził już trzy razy (Do trzech razy sztuka
przypominała mi matka, kiwając znacząco swym świeżym balejażem).
Rzecz ciekawa. Rotacja, a właściwie dezercja ze stanowiska męża
następuje w fazach cyklicznych, zawsze wyznaczonych rocznicą śmierci
babki Lukrecji, co można uznać za syndrom pewnej rodzinności. Cztery
lata temu, we wrześniu, poinformowałam lapidarnie matkę i ciocię Lolę,
że Olek poinformował lapidarnie mnie o możliwości zmiany w ślubnej
umowie, a konkretnie przesłania zawartego w zdaniu i nie opuszczę
cię aż do śmierci.
Sam pomysł odejścia powstał z powodów od Olka niezależnych. Tak
twierdził, gdy podczas kolacji, po porcji golonki z warzywami,
oświadczył mi, że niespodziewanie spotkał kobietę swojego życia.
Początkowo sądziłam, że chodzi o mnie, bo golonki są moją
specjalnością. Wyjaśnił jednak, że mówi o bliskiej znajomej z firmy,
która z golonkami nie ma nic wspólnego. Wygrała za to konkurs na
projekt Osiedle jutra w podwarszawskiej wsi. I razem to osiedle
zamierzają budować.
Zapłakałam nad resztkami golonki, bo nieprawdą było, że Olek odkrył swą
miłość niespodziewanie. Jak można niespodziewanie odkryć istnienie
długich nóg z metryką o połowę krótszą niż moja, gdy się z tymi nogami
i z tą metryką pracuje od roku? Zrozumiałam nareszcie, dlaczego przez
ostatnie miesiące był w domu:,
wiecznie zmęczony (Daj spokój kochanie, przecież dopiero wróciłem z
pracy!);,
rozdrażniony Gdzie, do cholery, zapodziałaś moje skarpetki?);,
romantycznie nieobecny (Gary Moore, ballads & blues);,
podniecony na dźwięk każdego dzwonka telefonu (Zostaw, kochanie. To
do mnie! Na pewno Araszkiewicz, w sprawie planu przebudowy aneksu
jadalnego!);,
niecierpliwy (Co mnie obchodzi, że zatrzymali cię w sądzie? Co mnie
w ogóle obchodzi twój sąd. Ostatnio nigdy nie możesz zdążyć z głupim
obiadem, a ja tracę czas!);,
wredny (Po co to kupiłaś? Takie sukienki są dla młodych kobiet!
Zobacz, jak wyglądasz. Ja w każdym razie nie pójdę na ten bankiet,
jeśli się nie przebierzesz).
Przebierałam się za parawanem zdumionych spojrzeń naszych córek: Aliny
i Balladyny. Imiona zaciążyły na ich charakterach. Alina płakała ze
mną, a Balladyna całkowicie uległa sugestii ojca, twierdząc, że
faktycznie wyglądam jak porąbana.
Po kilku miesiącach Olek przekonał mnie, że osobno będzie nam lepiej i
łatwiej. Zapragnęłam mieć lepiej i łatwiej. Ale akurat tego dnia
przyszedł strapiony i nieszczęśliwy. Osiedle jutra runęło nagle i
niespodziewanie. Posypały się fundamenty marzeń, w związku z czym on
postanowił niczego nie budować. Ewentualnie wzmocnić, jak się wyraził,
chylącą się ku upadkowi fortecę domowego ciepła.
Z tym ciepłem Olek przesadził. Zwłaszcza że w następnym roku znalazłam
przypadkowo w jego wyjściowych spodniach wizytówkę informującą, że
Beata Baląg, inżynier specjalista od spraw chłodziarek i lodówek,
funkcjonuje pod trzema telefonami, również pod domowym. Olek w tym
czasie był znowu wiecznie zmęczony, rozdrażniony, romantycznie
nieobecny (poezja śpiewana, kompakt Kraina łagodności) etc. Aż któregoś
dnia, późnym sierpniem, wyznał przy bigosie (mój bigos słynie jako
wybitne osiągnięcie kulinarne w całym resorcie sądownictwa), że z Beatą
Baląg, specjalistką od chłodziarek, łączy go gorące uczucie. I że jest
to prawdopodobnie miłość.
Tym razem ochłodzenie stosunków ze specjalistką od chłodziarek
nastąpiło cokolwiek szybciej (co fachowiec, to fachowiec). Ale ja,
zdaniem ciotki Loli, wyglądałam na kobietę, która z trudem przeżyła
cofanie się lodowca. Zwłaszcza że moja odporność na syberyjskie klimaty
panujące w domu niepomiernie zmalała i cierpiałam na chroniczne, niczym
nieuleczalne zimno istnienia.
Nie minął rok, który uczciwie poświęciłam pracy (tym razem nad sobą), a
do drzwi naszego niedużego mieszkania zastukała firma ubezpieczeniowa,
reprezentowana przez naszą wspólną znajomą, panią Kornelię, która
przekonała Olka, że powinien oddać w jej ręce sprawy swego życia. I
Olek uczynił to bardzo chętnie, rekompensując fakt oddania się w ręce
pani Kornelii jakąś nędzną polisą ubezpieczeniową, która miała mi za
dwadzieścia lat zapewnić wakacje na Majorce albo urokliwy dom starców.
Już nie na Majorce, lecz gdzieś w pobliżu.
Zaczynałam być świadoma, że przy zmieniających się w takim tempie
konstelacjach kobiecych na orbicie Olka, nie pożyję dłużej niż pół roku
(nawet jeśli nie popełnię samobójstwa z powodu miesiączki, o której
powiem, na przykład, zaprzyjaźnionemu listonoszowi). W najlepszym razie
będę już za moment potrzebowała, i to w trybie natychmiastowym, miejsca
odosobnienia. Nerwica, która zaczynała za mnie myśleć, gotować,
wychowywać dzieci i robić zakupy, nie pozostawiała wątpliwości, że
wbrew pozorom jestem słabą i głupią kobietą.
Oczywiście nie są to jedyne cechy jednoznacznie świadczące o mojej
kobiecości. W zasadzie niczym się nie różnię od kobiet, które po
czterdziestce zdobyły:,
wyższe wykształcenie (I po co kończyłaś prawo, skoro jesteś teraz
zwykłym kuratorem od nieokrzesanych pijaków? matka, mąż);,
status polskiej matki wybaczającej (Ja się o życie nie prosiłam, a
palę, bo ty też palisz! Balladyna);,
cellulitis Kochana, teraz są takie sposoby, że w pale się nie
mieści! Kryśka, moja przyjaciółka, która nie mogła zrozumieć, że w
pale może się nie mieści, ale na moich udach owszem);,
umiejętności kulinarne (wspomniana golonka i bigos);,
prawo do wcześniejszej emerytury, pod warunkiem że,
A także od tych kobiet, które nie zdobyły:,
się na jakikolwiek zabieg plastyczny (Uwielbiam to, że jesteś
naturalna mawiał Olek. Co wobec tego widział w tych chirurgicznie
naprawianych lalach?);,
stopnia młodszego ratownika (poprzestałam na żółtym czepku);,
kochanka (bez komentarza);,
prawa jazdy (trzykrotne stuknięcie podczas kursu w samochody trzech
facetów, którym jakiś idiota dał prawo jazdy).
Jako typowa po czterdziestce, bez prawa jazdy, matka, żona, kuratorka
do spraw nieokrzesanych pijaków, z wyższym wykształceniem, psem i
wygraną w toto-lotka (sto osiemnaście złotych), siedziałam przed matką
i ciotką Lolą, zastanawiając się, jak im powiedzieć, że Olek znowu
wraca bardzo zmęczony i przerwał remont domu w Malinówku.
I kiedy teraz, w kolejną rocznicę śmierci babki Lukrecji, moja matka
odrywa się na moment od fotograficznej kroniki jej przeszłości, żeby mi
powiedzieć, że wyglądam gorzej niż przed ślubem (ciekawe, kto po
dwudziestu latach małżeństwa wygląda lepiej?), oraz zapytać od
niechcenia, kiedy wróci Olek, bo już przecież prawie wieczór, wiem, że
nie zdradzę się ani słowem. Będę milczała jak babka Kwak, chociaż
jestem pewna, że Olek właśnie siedzi u łajdaczki-tłumaczki (rocznik
69), a może to łajdaczka-tłumaczka siedzi na kolanach Olka (rocznik 55)
i po raz kolejny rozstrzyga się sprawa mojej ewentualnej samotności.
Mam niejasne przeczucie, że ciotka Lola (nigdy nie mogłam zgadnąć, jak
naprawdę brzmi jej imię) trafnie podejrzewa, że rocznik 55 zajmuje się
obecnie rocznikiem 69, bo patrzy na mnie z niekłamaną życzliwością, ale
bez cienia wrednej litości. Z kolei w oczach mojej matki zbiera się
cały żywioł politowania, spadający prosto na moje kolana (które
piastowały rocznik 80 i 85).
Jesteś, dziecko, taka samotna wzdycha. I sama sobie winna
dodaje, jakby była na sali sądowej pierwszym świadkiem przeciwko mnie.
Kobieta nie ma prawa tak się zaniedbać. Spójrz na swoją starszą
siostrę.
Nie mogę spojrzeć na swoją starszą siostrę, bo od dziesięciu lat siedzi
za granicą, na mężowskich placówkach dyplomatycznych. Zmienia fryzjera
i ciuchy, gdy zmienia placówkę. Tylko męża nie zmienia, bo nade
wszystko lubi nowe zakłady fryzjerskie i jeszcze nowsze ciuchy. Poza
matką, moją starszą siostrę uwielbia jej mąż, dyplomata, i moja młodsza
córka, Balladyna.
Balladyna przestała się uczyć angielskiego, gdy doszła do wniosku, że
łatwiej zdobyć męża dyplomatę niż certyfikat z języka. Na nieszczęście
naukę angielskiego odłożyła na później i na szczęście sprawę
małżeństwa też. Za to, jako niedoszła ambasadorowa, świetnie sobie
radzi z zawieraniem towarzyskich kompromisów. Jest w takim samym
stopniu przyjaciółką tatusia, popadającego w bezustanne konflikty z
własnymi uczuciami, jak i moją, gdy daje mi rady w rodzaju: Nie
przejmuj się. Mężczyźni już tacy są. Błądzą i wracają. Jak na
piętnaście lat zna życie (i mężczyzn) przerażająco świetnie.
Alina w ogóle nie zna życia, bo jak głupia uczy się angielskiego,
chociaż chce być weterynarzem. W dodatku nie okazuje ojcu odpowiedniej
wyrozumiałości, przez co naraziła się na określenie twoja córeczka,
mające charakter jak najbardziej pejoratywny.
Powinnaś odpocząć zaproponowała ciotka Lola, przełykając resztki
kawy. Wyjedź gdzieś. Najlepiej nad morze.
Odpocząć? dziwi się moja matka. Nie żartuj, Lolu! Przecież ona
powinna wreszcie uczciwie wziąć się do pracy! Kobiety z naszego rodu
mają w sobie posłannictwo wieszczyła matka, narażając balejażowy kok
na utratę równowagi. Są stworzone na doskonałe żony, matki,
i stare panny przypomniała ciotka Lola, burząc starannie
przygotowaną przez matkę pointę.
A na kochanki nie? spytałam z pewną naiwnością, pamiętając o
niemałych osiągnięciach prorodzinnych ciotki Doroty.
Jeśli myślisz o ciotce Dorocie wrogo rozpoczęła matka.
to nie myśl wpadła jej w słowo ciotka Lola bo szkoda czasu na
kobietę, która głupio żyła i jeszcze głupiej umarła. Lepiej jedź nad
morze.
Zawstydziłam się, bo wszystkimi zmysłami poczułam świeży powiew bryzy,
zapach wilgotnych muszli i ciepło przybrzeżnego piasku. A tego dnia,
jako spadkobierczyni płci Lukrecji Kwak, powinnam czuć, poza zapachem
płonącego na jej grobowcu znicza, wszechogarniające mnie kobiece
zaniepokojenie różnymi brakami:,
brakiem przy rodzinnym stole mojej młodszej córki (dochodziła
dziewiętnasta);,
brakiem męża, któremu znowu się wydaje, że jest młodszy od mojej
córki (rano włożył dżinsy z wystrzępionymi nogawkami);,
brakiem wiadomości od Aliny, która od tygodnia wałęsa się po
Bieszczadach z naszym wspólnym psem, co oznacza, że od tygodnia również
nic nie wiem o naszym wspólnym psie;,
brakiem w lodówce salami (Olek przestał interesować się lodówkami,
ale o salami zawsze pyta).
Ciotka Lola przenikała mnie rentgenem swoich lekarskich oczu, w których
jak w lustrze odbijała się cyniczna diagnoza. Po dokładnej obdukcji
musiała stwierdzić, że cierpię na chroniczne tchórzostwo, bo właśnie
tak na mnie patrzyła.
Matka patrzyła inaczej.
Idźże wreszcie do pani Marysi, niech zrobi porządek z tymi twoimi
włosami powiedziała z obrzydzeniem, jakby wszystkie moje włosy
znalazła we własnej zupie. I ubierz się porządnie. Gdybym była
Olkiem zaczęła.
Trochę jesteś uspokoiłam ją. On też tak do mnie mówi. A nad morze
jadę.
Spojrzałam na ciocię Lolę z uśmiechem dziecka, które przestało cierpieć
na nocne moczenie. Ciocia Lola odpowiedziała mi uśmiechem matki, której
dziecko przestało wreszcie sikać po nocach w wykrochmaloną pościel.
,
Rano zadzwoniłam do sędziego Glinki. Sędzia Glinka miał dziwny zwyczaj
dłubania na rozprawach w nosie, przy każdej okazji mówił o seksie, ale
był najskuteczniejszy w ocenie czynu i najłaskawszy w przydzielaniu
kar. Poza tym spotykał się potajemnie z panią prezes Klimuszko (już
drugi rok byli przekonani, że spotykają się potajemnie), której nie
przeszkadzało, że sędzia ma żonę i że dłubie w nosie. Sędzia Glinka
obiecał porozmawiać z panią prezes Klimuszko o przedłużeniu mojego
urlopu i wyraził nadzieję, że wrócę znad morza zmęczona. Seksem,
oczywiście. Ja także wyraziłam taką nadzieję, z trudem hamując
napływające do oczu łzy. Gdyby sędzia Glinka wiedział, co usłyszałam
przy śniadaniu od Olka, nie pieprzyłby takich głupot, tylko podłubał
sobie w nosie.
Przy śniadaniu (salami, ser wędzony i twarożek własnej roboty; mój
twarożek zna cała klatka schodowa od czasu, jak się przypalił)
poinformowałam Olka i Balladynę o wyjeździe nad morze.
Oczywiście, kochanie powiedział (dałabym głowę, że w środku
wykrzyknął hurra! . Po niemiecku, bo łajdaczka jest tłumaczką z
niemieckiego). Jestem o ciebie spokojny dodał niegrzecznie.
Super skwitowała Balladyna. Tylko co z obiadami? zaniepokoiła
się nagle.
Dostaniesz na pizzę pośpieszył z obietnicą Olek. Jakby się bał, że
ta trudność zmieni moje plany. A najlepiej, żebyś pojechała z mamą
wymyślił bezczelnie. Mama nie czułaby się samotna.
Mama nigdy nie czuje się samotna zaripostowałam gniewnie od
czasu, jak rozmawia sama z sobą. Po polsku! zastrzegłam, wchodząc na
zaminowany teren małżeńskiej niewierności Olka.
Nie zaczynaj powiedział o zdanie za późno, bo właśnie zaczęłam.
To ja idę do szkoły zdecydowała Balladyna, choć wiedziałam, że to
nieprawda.
Jeżeli ten pub za rogiem, gdzie spotykasz się z harleyowcem o ksywie
Bambi nazywa się szkoła, to leć, bo już dzwoniło na pierwszą lekcję
rzuciłam jej mściwie na do widzenia.
Balladyna zauważyła mnie po raz pierwszy tego ranka.
Ooo?! Spojrzała w moją stronę ze zdumieniem. Skąd wiesz, że ma
ksywę Bambi? Przed lustrem zapomniała, o co pytała, bo znalazła dwa
nowe, dorodne pryszcze. Pryszcze znowu wygrały ze mną w rankingu
popularności.
Masz na brodzie twarożek powiedział jeszcze Olek, suto oblewając
się fahrenheitem, trzymanym na specjalne okazje. I zamknął za sobą
cicho drzwi.
Gdyby sędzia Glinka wiedział o wszystkich ranach, jakie zadano mi
pomiędzy wędzonym serem a twarożkiem pomiędzy siódmą trzydzieści a
reklamą matisa w radiu Zet pomiędzy nachalnym brzęczeniem komórki w
dżinsowej bluzie Olka a gwizdkiem oszalałego czajnika, to, jak
wspomniałam wcześniej, na pewno spokojnie dłubałby w swoim nosie bez
ingerencji w moje prywatne życie.
Następna ingerencja sędziego nastąpiła o czternastej dwadzieścia, gdy
zadzwonił z informacją, że mogę kupować bilet.
Do tego czasu zdążyłam już zwątpić w sens wyjazdu, ponieważ poza
wyszarzałą piżamą (kupuję zawsze o dwa numery większą) i poza dwiema
trykotowymi koszulkami (przejęłam je po Olku) żaden ciuch z mojej półki
nie był już moim ciuchem. Spódnica w kratę w ogóle nie była ciuchem
tylko starą spódnicą, i to od chwili, gdy ją kupiłam. Spodnie od mojej
siostry, a konkretnie od jej męża dyplomaty, które widziały cały
elegancki świat, znowu były spodniami mojej siostry. I pewnie na nią
zbyt obszernymi. Moimi były do wysokości uda, a dalej nie chciały być.
Sweter z owczej wełny najwidoczniej się sfilcował, bo też w niego nie
wchodziłam (ciekawe, dlaczego filcują się moje najlepsze ciuchy, a nie
ja?). Wreszcie ta sukienka Ta, przez którą sędzia Glinka na imieninach
Hanki adwokatki przestał dłubać w nosie Ona też jakby zmalała,
skurczyła się do rozmiarów Balladyny i teraz, leżąc na łóżku, udawała
najbezczelniej, że nigdy nie była moja sukienką.
W związku z tym stałam w szlafroku (jest na mnie w sam raz) i zadawałam
retoryczne pytania (ciotka Lola twierdzi, że inteligentni ludzie, w tym
kobiety, mają predylekcję do retorycznych pytań, bo w zasadzie każde
inteligentne pytanie jest z natury swojej retoryczne). Najpierw zadałam
pytanie światowym spodniom, po jaką cholerę przyjechały tu z placówki,
skoro tylko raz pozwoliły mi się w nie ubrać. Potem zapytałam
wielbłąda, spoczywającego w postaci swetra na stosie niepotrzebnych
rzeczy, dlaczego chce być garbem w moim i tak garbatym życiu. Wreszcie
zwróciłam się do sukienki, jak do byłej przyjaciółki, z pretensją, że
straciłam przez nią resztki złudzeń, i że tak się nie robi. Zanim
rozpoczęłam kłótliwą scenę ze spódnicą (notabene niewartą nawet słowa
skargi), zadzwonił sędzia Glinka z nakazem natychmiastowego opuszczenia
miasta na okres tygodnia.
Chciałam w pierwszej chwili zapytać go, w czym mam opuścić miasto, ale
właśnie w tej dramatycznej chwili przyszedł Olek i zadałam o jedno
retoryczne pytanie mniej.
Olek przyniósł pieniądze, te zaoszczędzone na wspólny wyjazd, który od
czasu łajdaczki-tłumaczki stawał się tak odległy jak perspektywa
podróży w kosmos, i powiedział:,
Baw się dobrze. Weź komórkę przypomniał o smyczy, która, jak
słusznie spekulował, nie pozwoli mi nazbyt oddalić się od domowych
kłopotów. Mam nadzieję, że wrócisz wypoczęta.
Wrócę zmęczona sprzeciwiłam mu się z satysfakcją. Seksem,
oczywiście zacytowałam sędziego Glinkę.
Olek milczał. I za to byłam mu po raz pierwszy w tym tygodniu wdzięczna.
,
*,
,
Stałam w kolejce po bilet wyższa niż pani Kornelia od ubezpieczeń.
Wydłużał mnie niepomiernie plecak ze stelażem, którego górne rejony
ukrywały dres (stary model adidasa, od dwóch lat zdegradowany do prac
porządkowych). Stałam więc w tej kolejce i zastanawiałam się, w jakim
celu wyjeżdżam. Bo na dobrą sprawę nie mam najmniejszej szansy zmęczyć
się seksem ani wypocząć (która z kobiet wypocznie w dresie, kojarzącym
się z ubiegłorocznym remontem?). Dokonałam błyskawicznego ustalenia
listy przyjemności, które się wiążą z moim opuszczeniem w trybie pilnym
miasta:,
nie będę musiała wstawać o siódmej dziesięć (w moim domu karta
urlopowa nie zawiera adnotacji budzenie surowo wzbronione
nie będę widziała, jak mój mąż o siódmej piętnaście sięga po
fahrenheita, zastrzeżonego na specjalne okazje;,
nie muszę pytać Balladyny, o której wróci, i słuchać jej kłamliwych
odpowiedzi;,
mogę zapomnieć o tym utlenionym na blond kowboju wożącym moją córkę
na tylnym siedzeniu harleya w kierunku przeciwnym do jej szkoły, że nie
wspomnę o szybkości, z jaką się od niej oddalają;,
będę czuć powiew świeżej bryzy, wilgoć kamieni, ciepły piasek plaży ,
Dokąd?! niecierpliwie ryczy na mnie kobieta z okienka. Dokąd dać?,
Dopiero po dłuższej chwili zaczynam rozumieć, że ona chce dać mi bilet,
tylko, podobnie jak ja, nie wie dokąd.
Nad morze mówię głupkowato, a kolejka patrzy na mój stelaż i na
moją głupkowatość z rosnącym zainteresowaniem.
Bierz do Kołobrzegu, tam gdzie ja radzi jakiś męski głos za moimi
plecami. O, przepraszam panią! wycofuje się szybko na widok mojej
zdziwionej twarzy.
No to, dokąd? Kobieta w okienku staje się agresywna.
Międzyzdroje. Decyduję szybko, chociaż przecież chciałam do
Kołobrzegu.
Jest dopiero o osiemnastej warczy na mnie wrogo głośnik przy kasie.
Z satysfakcją.
Pojadę o osiemnastej, choć nie ma to nic wspólnego z opuszczeniem
miasta w trybie pilnym. I pojadę do Międzyzdrojów, choć nie ma to nic
wspólnego z planowanym pobytem w Kołobrzegu. Cieszę się, że mój plecak
i ja jesteśmy już szczęśliwymi posiadaczami biletu i że kolejka
straciła dla nas zainteresowanie. I że ten niegrzeczny młodzian, co
przeszedł na ty z moim tyłem, właśnie ładuje się do pośpiesznego,
którym mogłabym już pędzić na spotkanie przygody. Ale zaraz?
zastanawiam się przytomnie jakiej przygody? Do osiemnastej mam czas,
żeby ułożyć jakiś przyzwoity scenariusz oczekiwań.
Może inteligentny, z wyższym wykształceniem (broń Boże, prawnik czy
architekt). Kolor włosów, obojętny. Jednak, żeby były. Czarujący
uśmiech Eee. Krzywię się na myśl, że scenariusz oczekiwań wygląda
jak Bogusław Linda. Wobec tego nieśmiały. Patrzący na mnie z
odległego stolika nadmorskiej kawiarni. Wygląda na skromnego
właściciela baru Pod Złotą Podkową, a okazuje się biznesmenem.
Najprawdziwszym! Jego kabriolet mknie ulicami Międzyzdrojów, ja za
kierownicą. No tak. Za kierownicą bez prawa jazdy to ja mogę w wesołym
miasteczku. Tam też są kabriolety. No więc kręcimy się po wesołym
miasteczku Tylko o czym można rozmawiać z facetem, który jest maszynką
do robienia pieniędzy? Zawsze byłam romantyczką Niech będzie naukowcem
albo przynajmniej polonistą w szkole średniej. Delikatne okularki i
gładkie czoło. Subtelne palce zakończone zadbanymi paznokciami. Biedny
jak pan mysz. Ja kupuję dobre francuskie wina, za którymi on przepada,
a on recytuje sonety Szekspira, za którymi ja przepadam. Siedzimy nad
wodą, woda liże nam stopy. Lizaniem to właściwie się brzydzę. Uznaję
tylko lizanie Makbeta, mojego psa. I też nie w każdej sytuacji. Nie
znoszę na przykład, kiedy mój pies najpierw liże siebie, a potem
próbuje lizać mnie. Ale zaraz, zaraz, zgubiłam gdzieś pana mysza.
Zostawiłam go samego nad liżącą stopy wodą. I dobrze! Prawdę mówiąc,
nie lubię facetów mówiących do rymu. Prawdziwy mężczyzna, no, choćby
Olek ,
Osiemnasta tuż-tuż, a ja nie mogę wyjść na dobre z mojego cholernego
domu. Najpierw pies, potem Olek Jeszcze tylko pomyślę o dziewczynkach,
ugotuję w myślach niedzielny obiad (koniecznie rosół! W moim domu musi
być rosół z makaronem według przepisu świętej pamięci babki Kwak.
Milczała jak zaklęta, a gotowała jak święta głosi domowe
przysłowie) i mogę oddać bilet. Bo po jaką cholerę pcham się do
Międzyzdrojów zatłoczonym pociągiem, jeżeli zrezygnowałam z trzech
randek, aby nakryć do stołu.
Ten blondyn Właściwie wyłysiały blondyn, tak jakoś sympatycznie na
mnie patrzy. Patrzy i się uśmiecha. I wsiada do tego samego pociągu
Aha. Nie dla mnie ten uśmiech. To do tej czarnej, starszej, udającej
młodą. Nogi ma gorsze od moich. I nie wsiada do tego pociągu.
A ja wsiadam! Jeszcze jak wsiadam! Cały dworzec widzi to wsiadanie albo
raczej wysiadanie, bo zahaczam stelażem o drzwi i ląduję na peronie jak
święty Aleksy pod schodami własnego domu. Tylko patrzeć, jak obrzyga
mnie jakieś dziecko, które nie wzięło aviomarinu. Łysiejący blondyn nie
może mi pomóc, bo znikł w czeluści pociągu, ale jest już koło mnie ta
stara czarna, zrobiona na młodą. Pomaga mi pozbierać kości (żeby kości!
cały ten mój tłuszcz!) i załadować wszystko z powrotem do pociągu.
Udaje się i ruszam. Jadę, a stara czarna, zrobiona na młodą macha mi
przyjaźnie ręką. Ciekawe. Z bliska wcale nie jest taka stara, jak mi
się wydawało.
br
W recepcji domu wczasowego Perła sezon się skończył, bo od godziny
nie ma nikogo, kto chciałby ode mnie wziąć niemałe pieniądze za
wątpliwą przyjemność spędzenia tu kilku nocy. W dodatku samotnych. Bez
Lindy, biznesmena i polonisty. Nawet bez łysawego blondyna, który
wysiadł, jak mi wiadomo, w jakimś Sarnowie albo Jeleńczu (nigdy nie
odróżniałam jelenia od sarny).
Jest za to blondyna, która też chce spędzić tu kilka nocy. Ta nie musi
się martwić, że samotnie. Zamknęłam oczy i zobaczyłam blondynę w jednym
łóżku z Lindą, polonistą, kabrioletem biznesmena i starą czarną z
peronu, co się okazała wcale nie taka stara. Blondyna z rzeczy
skromnych miała skromny elegancki neseser (dlaczego ja w tym swoim
cholernym życiu dorobiłam się trzech kochanek Olka, a ani jednego
neseseru?), skromną elegancką torebkę (ja też mam torebkę, ale tylko
skromną) i nic więcej. Poza tym miała na sobie i przy sobie mnóstwo
rzeczy nieskromnych. Nieskromną sukienkę z wygryzionym lubieżnie
dekoltem (dekolt nieskromnej wielkości), nieskromny, bo
jaskrawoczerwony lakier na akrylowym paznokciu (potem się okazało, że
paznokieć nie był akrylowy), nieskromny makijaż, zwłaszcza soczewki
nadające jej oczom intensywnie zielony kolor (potem się okazało, że nie
nosi soczewek) i nieskromne piersi, bo ani małe, ani duże, tylko w sam
raz (nieskromność takich piersi polega na kuszeniu swą doskonałością
różnych panów Lindów, panów myszów i panów łysiejących blondynów).
Trochę poprawił mi się humor, gdy uświadomiłam sobie, że ta znużona
blondyna musi mieć rozliczne wady. Jest:,
znużona jak każda blondynka, która przez chwilę o czymś myślała (a ta
zastanawiała się na pewno, czy są wolne pokoje! Po sezonie! Ha, ha,
ha!);,
cała sztuczna (jeszcze wtedy nie wiedziałam, że paznokieć nie jest
akrylowy, zęby nie są z porcelany, a włosy nie zostały utlenione);,
wredna (gdybym ja była taka ładna, też byłabym wredna!).
Moje domysły przerwał powrót recepcjonisty (dałabym głowę, że wrócił z
Seszeli). Wyjaśnił blondynie i mnie, ile nas będzie kosztował kaprys
spędzenia kilku nocy w osobnych pokojach. Nie wierzyłam własnym uszom,
gdy blondyna wyraziła wolę spędzenia tych nocy ze mną. Ot, tak po
prostu zrezygnowała dla mnie z Lindy, kabrioletu, pana mysza słowem
ze wszystkich moich marzeń! Nawet Olek nie byłby taki szarmancki, bo
zawsze chciał mieć kabriolet.
Ruszyłam za blondyną do apartamentu północnego, który różnił się od
południowego tylko tym, że był usytuowany po północnej stronie domu
wczasowego Perła. Co do pokoju z widokiem na morze, to recepcjonista
nam wyjaśnił, że z apartamentu północnego jest niby trochę bliżej do
morza niż z apartamentu południowego. Ale ogólnie, to dom wczasowy
Perła jest daleko od morza, bo morze szumi cztery kilometry stąd i
trudno mieć takie wymagania, żeby jeszcze był na nie widok.
Morze słychać i czuć wyjaśnił ponury portier. A jak panie chcą se
popatrzeć, to w każdym pokoju jest obrazek z morzem albo z plażą.
Blondyna pierwsza zauważyła, że taki obrazek pewnie jest, ale w
apartamencie południowym, bo stamtąd do morza dalej, i bezwstydnie
wyjęła z eleganckiego neseseru wódkę czystą wyborową oraz sok.
Mam na imię Ewka powiedziała, wyciągając rękę. Jak chcesz, zrobię
ci drinka.
Jestem Wanda odrzekłam i po raz stutysięczny poczułam do matki żal
z powodu jej niewytłumaczalnej sympatii do położnej Wandy, której imię
noszę jak brzemię. (Zawsze żałowałam, że tego feralnego dnia nie miała
dyżuru jakaś położna Beata czy Patrycja).
Zanim doszłyśmy do apartamentu, pokochałam blondynę całym sercem:,
za to, że powiedziała do mnie ty, a nie proszę pani
za to, że zdawała się nie zauważać mojej skromnej torebki;,
za to, że choć sama nie paliła, ja mogłam ćmić w naszym wspólnym
północnym apartamencie tyle papierosów, ile schodzi na taśmie z
całodniowej produkcji.
Ku mojemu rozczarowaniu wcale nie była głupia, bo po medycynie.
Zaczęłam żałować, że położna Wanda, co mnie odbierała, nie miała na
imię Ewka. Ale żeby być Ewką, to, widać, trzeba być patologiem, co jest
dokładnie odwrotne niż położnik. I jeszcze jedno. Ewka miała więcej
wdzięku niż wszystkie kochanki Olka, łącznie z tłumaczką-łajdaczką. A
najważniejsze rozwiodła się, ponieważ jej mąż miał trzy razy tyle
kochanek co Olek, i zważywszy na to, jak wyglądała Ewka, musiał być
kompletnym idiotą. Gdy już pijane wspólnie przemierzałyśmy bezdroża
terenów łowieckich naszych mężów i liczyłyśmy ich kolejne łupy,
porządkując je według wzorca: parzystokopytne, świnie i rogowate,
wiedziałam, że tę blondynę z naturalnymi paznokciami zesłał mi dobry
Bóg, abym zrozumiała, że skoro są zdradzane takie Ewki, to tym bardziej
muszą być zdradzane takie Wandy.
Kiedy już leżałyśmy w swoich łóżkach (Ewka prała swe piżamki zapewne w
tym proszku, o którym mi mówiła matka), zapytałam Ewkę, jak sobie
poradziła z rozwodem i co z wyrzutami sumienia, bo przecież kobieta
odchodząca od męża musi je mieć.
Nie musi zapewniła sennie Ewka. Zamiast żony powinien znaleźć
sobie dobrego psychiatrę dodała.
I ty mu w tym pomogłaś? szepnęłam zachwycona.
Nie. Tak się składa, że on sam jest wziętym psychiatrą, więc niech
sobie pomoże.
Ewka już spała, a ja po raz pierwszy bardziej martwiłam się tym, że
Olek jest architektem, niż tym, że w latach pięćdziesiątych odbierała
mnie akurat ta położna, co ją skrzywdzili imieniem Wanda.
Obudziłam się z potężnym bólem głowy (nie pamiętam, kiedy wypiłam tyle
wódki), a po Ewce ani śladu. Przeraziłam się, że blondyna mnie rzuciła.
Może chrapię? przyszło mi do głowy, bo przecież skąd mogę wiedzieć,
czy chrapię, jeżeli, kiedy nawet chrapię, to śpię.
Odezwała się komórka, a wraz z nią rozdzwonił się we mnie system prac
porannych. Zobaczyłam Olka polewającego się fahrenheitem, wściekłego,
że Balladyna wyjadła mu salami, wyjącego Makbeta, gotowego obsikać nowy
fikus, Balladynę, gotową udusić Makbeta. Słowem, klasyczny powszedni
dzień, kiedy w ciasnej kuchni spotykają się najbliżsi, aby przekazać
sobie znak pokoju.
Leżałam i miłośnie słuchałam nie milknącej komórki, widząc, jak pięćset
kilometrów stąd życie moich najbliższych dobry Bóg poddał ciężkiej
próbie. Postanowiłam nie ingerować w sikanie Makbeta. Przecież tak
naprawdę wcale nie lubię fikusów. Jeżeli Balladyna go udusi, to
odpadnie mi bieganie z kundlem pod okoliczne drzewa i czuwanie przy
każdej jego kupie, jakby była darem niebios. Co do salami, to mam
dokładnie gdzieś, czy Olek ją zjadł czy nie. Ma same wady i nawet nie
jest psychiatrą, więc sobie nie pomoże. Graj, piękny Cyganie!
szeptałam z satysfakcją do komórki, która prawdopodobnie postawiła już
na nogi cały dom wczasowy.
Cześć, leniuchu. Ewka bezszelestnie zjawiła się w pokoju i leniwie
sięgnęła po telefon. Popatrzyła na ekran. Powiedziała Dupek i
wyłączyła tę cudowną pieśń tęsknoty.
Usiadłam na łóżku z jeszcze większym bólem głowy. Więc to jej komórka
tak nachalnie dopominała się o miłe słowo. Nie moja. To za nią tęsknił
do nieprzytomności jakiś dupek, nie za mną. A zatem pies żyje, fikus
żyje, Olek zżarł salami, a Balladyna nawet nie zauważyła, że wyjechałam.
Skąd wracasz? zapytałam, żeby się jeszcze bardziej pogrążyć, bo
blondyna wróciła z joggingu.
Była gustownie spocona i zarumieniona jak do reklamy winnych jabłek.
Zbieraj się. Idziemy na plażę. Zarządziła z uśmiechem. Podała mi
jakąś gigantyczną kapsułę antykacową i wafelki. Żebym nie paliła na
czczo.
Paliłam na wafelki, przeżywając, że za chwilę będę musiała dziarsko
wskoczyć w dres, który, poza marką, nie miał za grosz przyzwoitości.
Nie doceniałam blondyny. Gdy tylko zwierzyłam się jej ze swoich
rozterek, zmieniła zdanie.
no to idziemy na ciuchy powiedziała pogodnie, dłubiąc naturalnym
paznokciem w prawdziwym zębie.
Podziękowałam Panu Bogu za tego Anioła, za tę uszlachetnioną wersję
wyłysiałego blondyna i za pomysł, żebym nosząc imię Wanda, nosiła
dodatkowo coś przyzwoitego.
Najgorsze było to, że idąc za Aniołem (jedyna w moim życiu nominacja
blondyny) tropem zmieniającej się mody, czułam się jak uboga krewna
kompromitująca szlachetny ród Aniołów. Natomiast sam Anioł najwyraźniej
nie zwracał na to najmniejszej uwagi. Kazał podawać nam coraz to
śmielsze eksperymenty krawieckie, aby wreszcie wbić mnie w spodnie,
które wyglądały na spowinowacone z tymi od mojej siostry, z wielkiego
świata. Miałam w nich pośladki jak orzeszki i całkiem przyzwoite uda.
Tak rzekł Anioł.
W spodniach (Beneton, lycra, rozmiar 42) udałyśmy się po bluzkę
(Teranova, bawełna, rozmiar 40), po buty (Gucci, czarna skóra, obcas w
kieliszek, rozmiar 38) i po wódkę (czysta wyborowa, pojemność 0,70,
procent 39). Tak zaopatrzone ruszyłyśmy na plażę (ulica Rybacka 48),
aby pod krzakiem forsycji, w benetonie, teranovie i butach od Gucciego
wypić czystą wyborową (bardziej symbolicznie niż śmiało).
Kocham cię oświadczyłam się Aniołowi. Bardziej symbolicznie niż
śmiało.
Ja ciebie też zapewnił Anioł, po czym poszłam z nim do skrzydła
północnego apartamentu domu wczasowego Perła, gdzie portier na nasz
widok zaszeptał do dwóch barczystych, nabłyszczonych brylantyną
sezonowych poszukiwaczy pereł:,
Dajcie spokój, to lesbije.
Wyborowa zachęciła mnie do podjęcia dyskusji, ale nie Ewkę. Jakby nigdy
nic objęła mnie w pasie i ruszyłyśmy miłosnym krokiem do sypialni,
czując na plecach pełen rozżalenia wzrok poszukiwaczy pereł. Widocznie
nie sądzili, że można trafić na takie jak my, falsyfikaty.
Moje życie z Aniołem zaczynało coraz bardziej przypominać uporządkowany
małżeński superukład. Oczywiście bez seksu i innych zakłóceń, które
wcześniej czy później stają się początkiem końca każdego małżeństwa.
Ewka któregoś dnia przyznała, że miałaby ochotę na chłopa, ale w końcu
zdecydowała się na Stawkę większą niż życie, bo, jak powiedziała,
ważne, żeby było wesoło. A czy jest wesoło w łóżku czy w świetlicy domu
wczasowego Perła (skrzydło południowe), to obojętne. Pomyślałam, że
Ewka ma rację, nie komplikując pewnych spraw, które ja komplikowałam
już na etapie potajemnego o nich myślenia.
Dlaczego wyrzucałam sobie teraz nie oglądałam Stawki większej niż
życie w latach osiemdziesiątych, a upierałam się przy randkach z
Olkiem, co, mówiąc szczerze, wcale nie było takie wesołe? Budowaliśmy
wtedy własne Osiedle jutra;. To znaczy, ja budowałam, gdy Olek badał
na jakimś trzeszczącym łóżku moje osobiste ukształtowanie terenu,
twierdząc, że całkowicie nadaje się ono pod zabudowę jednorodzinnego
domku z widokiem na szczęście.
Zamiast domku i widoku zadbał tylko o uzupełnienie spisu lokatorów,
stawiając mnie dwa razy przed obliczem tego samego położnika,
Franciszka Siekierki. Gdybym urodziła dwóch synów, byłby ojcem dwóch
Franciszków. Stało się inaczej. Jest ojcem dwóch córek, o czym
przynajmniej raz w roku zapomina. Olek jest przystojny. Nawet
przystojniejszy od Hansa Klossa (pewnie dlatego wybrałam Olka, nie
Stawkę. A dwadzieścia lat temu, gdy leżałam obok niego na tym
cholernym, trzeszczącym łóżku, myślałam, że już zawsze tak będziemy
sobie leżeć i trzeszczeć. Przystojny mąż, cudzy mąż lubiła mówić
moja matka, ale przez to trzeszczące łóżko niewiele słyszałam.
No, to dzisiaj mam, czego chciałam. A właściwie nie chciałam. Nasze
łóżko (Osiedle Młodości, ul. Bema, II klatka, trzecie piętro bloku,
wczesny Gierek) zamilkło na wieki. Nie dość tego często jest tylko
moim łóżkiem.
Robisz błąd, bo się przejmujesz stwierdziła Ewka, gdy mijał już
tydzień mojego pobytu w domu wczasowym Perła. Czy wiesz, ilu jest
fascynujących facetów na świecie? Ba, na świecie zaśmiała się jak
dobrze spojrzysz, są wszędzie, nawet tu. Twoje Olki, moje Krzysztofy W
nowym, dojrzałym wydaniu tylko dla dużych dziewczynek.
Rozejrzałam się, zgodnie z sugestią Ewki. Obok nas siedziało na kocyku
dwóch zażywnych emerytów (też z domu wczasowego Perła), w których
Ewka dostrzegła wczoraj swych potencjalnych pacjentów. Teraz wyjadali
ze słoiczka wieprzowinę na zimno (Bobo-Frut, 0,33 l).
Mhm zasępiła się Ewka, podążając za moim wzrokiem. Z tym
wszędzie przesadziłam, ale na świecie na pewno są!,
,
*,
,
W następnym tygodniu zaczęłam się poważnie zastanawiać nad dotąd
niekwestionowaną koniecznością posiadania Olka.
Jak sobie uświadomisz, że potrafisz cieszyć się życiem w pojedynkę,
to wygrałaś mruczała blondyna, wystawiając swój płaski brzuch do
wrześniowego słońca.
Moje cieszenie się życiem nie mogło być takie samo jak jej cieszenie
się życiem. Na przykład nie mogłam sobie pozwolić na wystawienie
płaskiego brzucha do słońca, bo go nie miałam. Nie mogłam odegrać się
za swe krzywdy na tłumie rozgrzanych pożądaniem wielbicieli, bo nie
dość, że nigdy nie otaczał mnie taki tłum, to nawet istniały trudności
z pojedynczymi osobnikami. Nie potrafiłam, jak Ewka, dobrać
odpowiedniego proszku do udających piżamki bawełnianych koszulek, które
miały nadruk Czas na EB. Tymczasem nocne triumphy Ewki były
prawdziwym triumfem przemysłu chemicznego i niezwykle inteligentnych
molekuł. A moje koszulki-namioty, zdobyte na pikniku Trybuny Ludu, są
niezależnie od stosowanego proszku szare, choć powinny być czerwone. I,
jak się domyślam, nie jest to wyłącznie kwestia ilości tych
inteligentnych molekuł ani pralki. To kwestia stylu życia.
Gdy wyjaśniłam blondynie, że mam problem ze stylem życia, powiedziała
Żyj tak, jak lubisz, i po problemie. Po czym jeszcze bardziej
odsłoniła biust, który był pierwszym biustem ani za dużym, ani za
małym, jaki widziałam na żywo.
To właśnie wtedy zrozumiałam rzecz najważniejszą. Olek wcale nie jest
mi potrzebny do szczęścia! Tylko idiotka potrzebuje do szczęścia
faceta, który co rano budzi ją, szczypiąc w biodro, pytaniem A co tu
za tłuszczyk mamy?. Olek nie jest mi także potrzebny jako degustator
mojego bigosu. Przecież tym bigosem zachwyca się cały sąd rejonowy, że
nie wspomnę o znawcy bigosu świętej pamięci wujku Kulejce, sławetnym
adwokacie porzuconym niegdyś przez ciotkę Dorotę. Po jaką więc cholerę
przez dwadzieścia lat kupuję, tnę, duszę, szatkuję, doprawiam, dolewam
wody, zmniejszam gaz i siedzę uwięziona w kuchni (trzecie piętro,
wczesny Gierek)? Otóż robię tak po to, żeby mój mąż (rocznik 55)
powiedział po pięciu minutach gmerania widelcem po rarytasie Podaj
pieprz , po następnych pięciu Trochę za mało suszonych śliwek , po
kolejnych kilku, gdy z wypiekami na twarzy czekam na werdykt Ostatnio
był lepszy , a na końcu, gdy usiłuję zmniejszyć wyrok i zasłużyć na
łagodniejszą karę, podając mu lampkę wytrawnego wina, dowiaduję się, że
jego matka zawsze dodawała majeranek To nie wszystko! Tu, na plaży, w
momencie, gdy Ewki ciało zaczyna przypominać chrupiące prince polo,
odkrywam kolejne argumenty dowodzące, że mój mąż nie tylko nie jest mi
potrzebny do szczęścia, ale że wręcz jego nieznośna osoba ciąży na
mojej osobistej radości życia. Bo po co mi Olek, który:,
jeszcze nigdy nie zmył po sobie talerza (,Dlaczego zostawiasz te
talerze? Najlepiej je umyć od razu po jedzeniu! );,
nie znosi moich ulubionych perfum (,Jak możesz ich używać? Czy nikt
ci nie mówił, że śmierdzą? );,
programowo nie wysikuje Makbeta (,Nie jestem idiotą, żeby kundel
ciągał mnie po swoich ulubionych drzewach! );,
chrapie, gdy oglądam Na dobre i na złe ;,
budzi mnie, gdy on ogląda mecze (,Idź się połóż do innego pokoju, bo
oglądam! );,
nie budzi mnie, gdy dzwoni Kryśka, od której kupuję tanie ciuchy ze
sklepu Mały Defekt ;,
irytuje się, gdy nucę w samochodzie (,Przestań! Mówią w radiu o
cenach paliwa! );,
wstaje rano wściekły (,Kto, do cholery, wziął moją golarkę? ), wraca
z pracy wściekły (,Wczorajsze ziemniaki? Chyba przesadzasz ), kładzie
się spać wściekły (,Dlaczego kładziesz kołdrę na opak? Mam guziki na
twarzy ), zasypia i łóżko nie trzeszczy.
Przeraziłam się. Boże! Jak on mnie musi nie lubić! I jak musi być mu
ciężko starać się ukryć prawdziwe uczucia pod pozorami pewnej
uprzejmości. Zupełnie irracjonalnie zaczynam współczuć Olkowi. Czuję na
policzkach świeży oddech bryzy ,
No, przestań! Nie rycz! karci mnie Ewka, wystawiając do słońca swój
tyłeczek, mniejszy od najmniejszego orzeszka.
,
*,
,
Po Ewce pozostał stos nie doczytanych gazet, krem z najniższym filtrem
UV, żel do depilacji, jej wizytówka (Lekarz nauk medycznych,
specjalista patolog. Ciekawe, który z pacjentów wybierze si�