14535

Szczegóły
Tytuł 14535
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

14535 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 14535 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

14535 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Barbara Kosmowska: Teren prywatny. Od wydawcy. Jako czytelnik od ponad czterdziestu lat, a od ponad dziesięciu wydawca i redaktor rzadko kiedy miałem przyjemność czytać książkę, która potrafi bawić od pierwszych stron, ale też niesie w bardzo przystępnej formie niebagatelną wiedzę. Powieść laureatka konkursu ogłoszonego przez moje wydawnictwo opisuje historię życia czterdziestokilkuletniej kobiety, która postanowiła radykalnie zmienić swoje życie. Jest to bardzo wnikliwy opis jej przemian psychicznych, ale także błyskotliwe studium tego, co można by nazwać archetypem kobiecości. Nieprzypadkowo główna bohaterka Terenu prywatnego rozpoczyna studia z psychologii jungowskiej próbuje zrozumieć psychikę męża, u którego odkrywa obraz puer aeternus, czyli Wiecznego Młodzieńca, a u siebie i otaczających ją kobiet różnorodne oblicza kobiecości. Książka wywołująca śmiech, skrząca się dowcipem, a jednocześnie psychologicznie wiarygodna i bardzo sprawnie napisana to marzenie każdego wydawcy. Mam nadzieję, że czytelnicy z przyjemnością sięgną po książkę, podzielą moją opinię i czytając, będą się doskonale bawić. Na pewno odnajdą wiele prawd dotyczących ich samych. - dr Tadeusz Zysk, ,Lukrecja Kwak. Czy można nazywać się idiotyczniej niż Lukrecja Kwak? Patrzyłam na pożółkłe fotografie przedstawiające Lukrecję Kwak, moją babkę, jak czule obejmuje mężczyznę, który poza nazwiskiem Kwak i pięcioma córkami niczego jej w życiu nie ofiarował. Twarz babki ma kolor sepii. I dałabym głowę, że nie jest to żadna technika fotograficzna ani znak czasu, tylko najprawdziwsze oblicze babki kobiety, która zaniemówiła w dniu swego ślubu. Ach, cała ta historia z babką wydaje się mocno stylizowana i naciągnięta jak cięciwa domowych mitów opowiadanych co roku na rodzinnych uroczystościach. Od śmierci Lukrecji Kwak, mojej babki, jej pięć córek (a więc i moja matka, z domu Kwak) niestrudzenie budowało heroiczny pomnik życia, przypisując swej rodzicielce wciąż nowe i coraz bardziej zagmatwane wątki biograficzne. A milczenie Lukrecji Kwak z każdą mijającą rocznicą jej śmierci nabierało nowych znaczeń o podłożu politycznym, społecznym i obyczajowym. Gdy miałam osiemnaście lat, interesowały mnie głównie te właśnie pomijane milczeniem, choć zakorzenione w rodzinnej tematyce, kwestie obyczajowe. Tajemnice babcinego mezaliansu omawiane na dużych przerwach z przyjaciółkami były smakowitsze od czytanej wówczas Klaudyny. W okresie studiów, gdy wydawało mi się, że buduję nową, solidarną Polskę (skandowałam wraz z innymi studentami ZO-MO-DO-DO-MU), milczenie babki jawiło się jako symbol dziejowej chwili. Dałabym wówczas głowę, że milczała programowo antybolszewicko i antykomunistycznie. Słowem anty. Moja ówczesna duma z powodu posiadania etosowej babki, potrafiącej wymownie milczeć w stylu ezopowym, stawiała mnie w rzędzie najaktywniejszych działaczek kolportażu. Nie muszę dodawać, że dzielnie targałam bibuły, ukrywając się pod pseudonimem zdążyli znaleźć bezpieczny azyl na bezpiecznych stołkach. Mój mąż przestał być bohaterem, zanim został moim mężem. Mój kraj przestał być solidarny, zanim stał się wolny i wciąż uwalnia się od własnych mitów. A mojej babce spadła z głowy patriotyczna korona. Na jej miejsce pojawiła się korona cierniowa. Typowe nakrycie głowy babki-Polki. Tym razem tak niemiłosiernie prawdziwe, że jej ciernie odczułam osobiście. Bo babka Lukrecja milczała z bardzo prozaicznych powodów. Po pierwsze miała niewiele do powiedzenia, gdyż wychowano ją w takim przekonaniu. Po drugie przy pięciorgu dzieci i mężu Kwaku, o którym wiadomo, że wiecznie pił, każda z nas zamilkłaby na wieki (no, może poza moją matką, która, gdyby zechciała zamilknąć choć na sekundę, uczyniłaby moje dzieciństwo szczęśliwszym). A po trzecie z powodu tak zwyczajnego jak źle skonstruowana proteza, zrobiona na Ziemiach Odzyskanych jeszcze przez niemieckiego dentystę. I ta proteza nie pozwalała babce Lukrecji w żaden sposób odnieść się głośno do życiowych problemów bez ryzyka wyplucia szlachetnego, poniemieckiego uzębienia. ,; To była piękna kobieta odezwała się moja matka, Anna, z domu Kwak, widząc, z jakim zajęciem przyglądam się fotografii babki. Jaka szkoda, że nie jesteś do niej w ogóle podobna. Osobiście nie ubolewałam z tego powodu, zwłaszcza że kłopotliwym elementem wizualnego wyposażenia babki pozostawały zęby i przez wieczność obecny na jej obliczu odcień sepii, padający cieniem na tę skądinąd klasyczną urodę. Ale ze względu na matkę, dziedziczkę obu cech, wolałam milczeć. Niemal jak Lukrecja Kwak. Sprawy rodzinne budziły zawsze mój ogromny niepokój. Nawet teraz, gdy byłam już dużą dziewczynką, patrzącą z dystansem na dawne panny Kwak zgromadzone w moim pokoju, wciąż odnosiłam wrażenie, że jestem córką innej Kwakówny, a konkretnie ciotki Loli, której córką być nie mogłam choćby z tego powodu, że ciotka wzgardziła macierzyństwem, pozostając z roku na rok coraz starszą panną. Z tego względu ciotka traktowana była z ogromną nieufnością przez pozostałe Kwakówny, których liczba z czasem systematycznie malała. Najpierw odeszła ciotka Róża. Z własnym imieniem łączyło ją tylko to, że też była kolczasta i wiecznie najeżona. To od niej się dowiedziałam, że uczciwa kobieta, która zdradzi przed mężczyzną fakt miesiączkowania, powinna odebrać sobie życie. Na szczęście ciotka Lola przy jakiejś okazji uporała się z moimi samobójczymi obsesjami, które powtarzały się z regularnością zegarka i sprawiały, że przez kilka dni w miesiącu instynktownie uciekałam na widok mężczyzn. Róża jest głupia jak but stwierdziła w niewyszukany sposób ciotka Lola, która była uznanym endokrynologiem. Jeżeli ciotka Róża ekskluzywnie konała pod okiem nieocenionej ciotki Loli, to ciotka Emilka odeszła, można powiedzieć, w sposób niekonwencjonalny, choć dość zgodny ze swą próżną naturą. Umarła sobie najspokojniej na świecie u fryzjera, gdy robiła sto pięćdziesiątą trwałą. Mąż ciotki Emilki, lotnik, dowiedział się o tym, gdy był na wysokości dziesięciu tysięcy metrów nad ziemią, a konkretnie nad Atlantykiem, co całej sprawie dodawało pewnej oryginalności. Ciotka Emilka bez wątpienia była najbardziej elegancka z sióstr, bo nawet, gdy oddała ducha, jej głowa mogła stanowić doskonałą reklamę renomowanego zakładu fryzjerskiego Pan Romuś,. Z ciotką Dorotą śmierć nie obeszła się tak łaskawie. Bo ciotka Dorota za żadne skarby nie chciała umierać. Właśnie po raz czwarty wychodziła za mąż. Za uroczego rozwodnika, młodszego od niej o dwanaście lat. Gołodupca zdaniem ciotki Loli. Ledwie zapisała gołodupcowi połowę sopockiej willi, która to połowa pozostała jej po rozwodzie z adwokatem Kulejką, gdy nagły paraliż poraził ją jak prąd. Ciotka zastygła na łożu (sypialnia gdańska z pierwszej połowy XIX wieku) z wyrazem niemego zdumienia na twarzy i tak już pozostała. Mówiło się potem, że gołodupiec nawet nie przyjechał na jej pogrzeb, bo robił w willi remont, który kosztował majątek. Ten sam gołodupiec ponoć klął na ciotkę, że pośmiertnie chce go puścić z torbami. Do tego stopnia zaniedbała jego dom!, A teraz panny Kwakówny, ograniczone do dwóch najważniejszych w moim życiu osób matki i cioci Loli, siedzą nad albumem pełnym wspomnień. Jak co roku, 15 września. W rocznicę śmierci Lukrecji, milczącej matki rodu Kwaków. Siedzę i ja, przyglądając się swojej matce, która, nie wiedzieć czemu, lepiej ode mnie wie, jak powinnam postąpić z moim mężem w sytuacji, w jakiej się znalazłam (a się znalazłam). I wie, jakie fatalne błędy popełniłam, wychowując swoje córki (a popełniłam). Nie dość tego wie, w czym powinnam prać piżamy i nocne koszule, żeby nie były takie szare (a powinnam). Patrzę też z nieskrywaną sympatią na ciotkę Lolę, której zdaniem moje sprawy to wyłącznie moje sprawy (są istotnie moje). Ponadto ciotka uważa, że mąż, który stał się (trochę ku mojemu późniejszemu zdumieniu) ojcem moich dzieci (a stał się), zawsze już nim będzie. Nawet, jeśli tym razem sprawa z tłumaczką-łajdaczką skończy się jego prawdziwym odejściem. Ciotka Lola jest po prostu mądra i wie, że mężowie nie muszą być zawsze mężami, gdy ojcowie mają to do siebie, że zostają ojcami na całe życie, nie tyle z wyboru, ile ze względów genetycznych. Na prawdziwe odejście Olka czekam jak na wizytę do dentysty. Boję się i cieszę, ilekroć ząb małżeństwa przestaje boleć, ale wiem, że kiedyś trzeba będzie pójść i zrobić przysłowiowy porządek. Uporać się z próchnicą wszystkich przeżytych lat. Wyleczeni mówią, że potem żyje się lepiej. Bo mój mąż odchodził już trzy razy (Do trzech razy sztuka przypominała mi matka, kiwając znacząco swym świeżym balejażem). Rzecz ciekawa. Rotacja, a właściwie dezercja ze stanowiska męża następuje w fazach cyklicznych, zawsze wyznaczonych rocznicą śmierci babki Lukrecji, co można uznać za syndrom pewnej rodzinności. Cztery lata temu, we wrześniu, poinformowałam lapidarnie matkę i ciocię Lolę, że Olek poinformował lapidarnie mnie o możliwości zmiany w ślubnej umowie, a konkretnie przesłania zawartego w zdaniu i nie opuszczę cię aż do śmierci. Sam pomysł odejścia powstał z powodów od Olka niezależnych. Tak twierdził, gdy podczas kolacji, po porcji golonki z warzywami, oświadczył mi, że niespodziewanie spotkał kobietę swojego życia. Początkowo sądziłam, że chodzi o mnie, bo golonki są moją specjalnością. Wyjaśnił jednak, że mówi o bliskiej znajomej z firmy, która z golonkami nie ma nic wspólnego. Wygrała za to konkurs na projekt Osiedle jutra w podwarszawskiej wsi. I razem to osiedle zamierzają budować. Zapłakałam nad resztkami golonki, bo nieprawdą było, że Olek odkrył swą miłość niespodziewanie. Jak można niespodziewanie odkryć istnienie długich nóg z metryką o połowę krótszą niż moja, gdy się z tymi nogami i z tą metryką pracuje od roku? Zrozumiałam nareszcie, dlaczego przez ostatnie miesiące był w domu:, wiecznie zmęczony (Daj spokój kochanie, przecież dopiero wróciłem z pracy!);, rozdrażniony Gdzie, do cholery, zapodziałaś moje skarpetki?);, romantycznie nieobecny (Gary Moore, ballads & blues);, podniecony na dźwięk każdego dzwonka telefonu (Zostaw, kochanie. To do mnie! Na pewno Araszkiewicz, w sprawie planu przebudowy aneksu jadalnego!);, niecierpliwy (Co mnie obchodzi, że zatrzymali cię w sądzie? Co mnie w ogóle obchodzi twój sąd. Ostatnio nigdy nie możesz zdążyć z głupim obiadem, a ja tracę czas!);, wredny (Po co to kupiłaś? Takie sukienki są dla młodych kobiet! Zobacz, jak wyglądasz. Ja w każdym razie nie pójdę na ten bankiet, jeśli się nie przebierzesz). Przebierałam się za parawanem zdumionych spojrzeń naszych córek: Aliny i Balladyny. Imiona zaciążyły na ich charakterach. Alina płakała ze mną, a Balladyna całkowicie uległa sugestii ojca, twierdząc, że faktycznie wyglądam jak porąbana. Po kilku miesiącach Olek przekonał mnie, że osobno będzie nam lepiej i łatwiej. Zapragnęłam mieć lepiej i łatwiej. Ale akurat tego dnia przyszedł strapiony i nieszczęśliwy. Osiedle jutra runęło nagle i niespodziewanie. Posypały się fundamenty marzeń, w związku z czym on postanowił niczego nie budować. Ewentualnie wzmocnić, jak się wyraził, chylącą się ku upadkowi fortecę domowego ciepła. Z tym ciepłem Olek przesadził. Zwłaszcza że w następnym roku znalazłam przypadkowo w jego wyjściowych spodniach wizytówkę informującą, że Beata Baląg, inżynier specjalista od spraw chłodziarek i lodówek, funkcjonuje pod trzema telefonami, również pod domowym. Olek w tym czasie był znowu wiecznie zmęczony, rozdrażniony, romantycznie nieobecny (poezja śpiewana, kompakt Kraina łagodności) etc. Aż któregoś dnia, późnym sierpniem, wyznał przy bigosie (mój bigos słynie jako wybitne osiągnięcie kulinarne w całym resorcie sądownictwa), że z Beatą Baląg, specjalistką od chłodziarek, łączy go gorące uczucie. I że jest to prawdopodobnie miłość. Tym razem ochłodzenie stosunków ze specjalistką od chłodziarek nastąpiło cokolwiek szybciej (co fachowiec, to fachowiec). Ale ja, zdaniem ciotki Loli, wyglądałam na kobietę, która z trudem przeżyła cofanie się lodowca. Zwłaszcza że moja odporność na syberyjskie klimaty panujące w domu niepomiernie zmalała i cierpiałam na chroniczne, niczym nieuleczalne zimno istnienia. Nie minął rok, który uczciwie poświęciłam pracy (tym razem nad sobą), a do drzwi naszego niedużego mieszkania zastukała firma ubezpieczeniowa, reprezentowana przez naszą wspólną znajomą, panią Kornelię, która przekonała Olka, że powinien oddać w jej ręce sprawy swego życia. I Olek uczynił to bardzo chętnie, rekompensując fakt oddania się w ręce pani Kornelii jakąś nędzną polisą ubezpieczeniową, która miała mi za dwadzieścia lat zapewnić wakacje na Majorce albo urokliwy dom starców. Już nie na Majorce, lecz gdzieś w pobliżu. Zaczynałam być świadoma, że przy zmieniających się w takim tempie konstelacjach kobiecych na orbicie Olka, nie pożyję dłużej niż pół roku (nawet jeśli nie popełnię samobójstwa z powodu miesiączki, o której powiem, na przykład, zaprzyjaźnionemu listonoszowi). W najlepszym razie będę już za moment potrzebowała, i to w trybie natychmiastowym, miejsca odosobnienia. Nerwica, która zaczynała za mnie myśleć, gotować, wychowywać dzieci i robić zakupy, nie pozostawiała wątpliwości, że wbrew pozorom jestem słabą i głupią kobietą. Oczywiście nie są to jedyne cechy jednoznacznie świadczące o mojej kobiecości. W zasadzie niczym się nie różnię od kobiet, które po czterdziestce zdobyły:, wyższe wykształcenie (I po co kończyłaś prawo, skoro jesteś teraz zwykłym kuratorem od nieokrzesanych pijaków? matka, mąż);, status polskiej matki wybaczającej (Ja się o życie nie prosiłam, a palę, bo ty też palisz! Balladyna);, cellulitis Kochana, teraz są takie sposoby, że w pale się nie mieści! Kryśka, moja przyjaciółka, która nie mogła zrozumieć, że w pale może się nie mieści, ale na moich udach owszem);, umiejętności kulinarne (wspomniana golonka i bigos);, prawo do wcześniejszej emerytury, pod warunkiem że, A także od tych kobiet, które nie zdobyły:, się na jakikolwiek zabieg plastyczny (Uwielbiam to, że jesteś naturalna mawiał Olek. Co wobec tego widział w tych chirurgicznie naprawianych lalach?);, stopnia młodszego ratownika (poprzestałam na żółtym czepku);, kochanka (bez komentarza);, prawa jazdy (trzykrotne stuknięcie podczas kursu w samochody trzech facetów, którym jakiś idiota dał prawo jazdy). Jako typowa po czterdziestce, bez prawa jazdy, matka, żona, kuratorka do spraw nieokrzesanych pijaków, z wyższym wykształceniem, psem i wygraną w toto-lotka (sto osiemnaście złotych), siedziałam przed matką i ciotką Lolą, zastanawiając się, jak im powiedzieć, że Olek znowu wraca bardzo zmęczony i przerwał remont domu w Malinówku. I kiedy teraz, w kolejną rocznicę śmierci babki Lukrecji, moja matka odrywa się na moment od fotograficznej kroniki jej przeszłości, żeby mi powiedzieć, że wyglądam gorzej niż przed ślubem (ciekawe, kto po dwudziestu latach małżeństwa wygląda lepiej?), oraz zapytać od niechcenia, kiedy wróci Olek, bo już przecież prawie wieczór, wiem, że nie zdradzę się ani słowem. Będę milczała jak babka Kwak, chociaż jestem pewna, że Olek właśnie siedzi u łajdaczki-tłumaczki (rocznik 69), a może to łajdaczka-tłumaczka siedzi na kolanach Olka (rocznik 55) i po raz kolejny rozstrzyga się sprawa mojej ewentualnej samotności. Mam niejasne przeczucie, że ciotka Lola (nigdy nie mogłam zgadnąć, jak naprawdę brzmi jej imię) trafnie podejrzewa, że rocznik 55 zajmuje się obecnie rocznikiem 69, bo patrzy na mnie z niekłamaną życzliwością, ale bez cienia wrednej litości. Z kolei w oczach mojej matki zbiera się cały żywioł politowania, spadający prosto na moje kolana (które piastowały rocznik 80 i 85). Jesteś, dziecko, taka samotna wzdycha. I sama sobie winna dodaje, jakby była na sali sądowej pierwszym świadkiem przeciwko mnie. Kobieta nie ma prawa tak się zaniedbać. Spójrz na swoją starszą siostrę. Nie mogę spojrzeć na swoją starszą siostrę, bo od dziesięciu lat siedzi za granicą, na mężowskich placówkach dyplomatycznych. Zmienia fryzjera i ciuchy, gdy zmienia placówkę. Tylko męża nie zmienia, bo nade wszystko lubi nowe zakłady fryzjerskie i jeszcze nowsze ciuchy. Poza matką, moją starszą siostrę uwielbia jej mąż, dyplomata, i moja młodsza córka, Balladyna. Balladyna przestała się uczyć angielskiego, gdy doszła do wniosku, że łatwiej zdobyć męża dyplomatę niż certyfikat z języka. Na nieszczęście naukę angielskiego odłożyła na później i na szczęście sprawę małżeństwa też. Za to, jako niedoszła ambasadorowa, świetnie sobie radzi z zawieraniem towarzyskich kompromisów. Jest w takim samym stopniu przyjaciółką tatusia, popadającego w bezustanne konflikty z własnymi uczuciami, jak i moją, gdy daje mi rady w rodzaju: Nie przejmuj się. Mężczyźni już tacy są. Błądzą i wracają. Jak na piętnaście lat zna życie (i mężczyzn) przerażająco świetnie. Alina w ogóle nie zna życia, bo jak głupia uczy się angielskiego, chociaż chce być weterynarzem. W dodatku nie okazuje ojcu odpowiedniej wyrozumiałości, przez co naraziła się na określenie twoja córeczka, mające charakter jak najbardziej pejoratywny. Powinnaś odpocząć zaproponowała ciotka Lola, przełykając resztki kawy. Wyjedź gdzieś. Najlepiej nad morze. Odpocząć? dziwi się moja matka. Nie żartuj, Lolu! Przecież ona powinna wreszcie uczciwie wziąć się do pracy! Kobiety z naszego rodu mają w sobie posłannictwo wieszczyła matka, narażając balejażowy kok na utratę równowagi. Są stworzone na doskonałe żony, matki, i stare panny przypomniała ciotka Lola, burząc starannie przygotowaną przez matkę pointę. A na kochanki nie? spytałam z pewną naiwnością, pamiętając o niemałych osiągnięciach prorodzinnych ciotki Doroty. Jeśli myślisz o ciotce Dorocie wrogo rozpoczęła matka. to nie myśl wpadła jej w słowo ciotka Lola bo szkoda czasu na kobietę, która głupio żyła i jeszcze głupiej umarła. Lepiej jedź nad morze. Zawstydziłam się, bo wszystkimi zmysłami poczułam świeży powiew bryzy, zapach wilgotnych muszli i ciepło przybrzeżnego piasku. A tego dnia, jako spadkobierczyni płci Lukrecji Kwak, powinnam czuć, poza zapachem płonącego na jej grobowcu znicza, wszechogarniające mnie kobiece zaniepokojenie różnymi brakami:, brakiem przy rodzinnym stole mojej młodszej córki (dochodziła dziewiętnasta);, brakiem męża, któremu znowu się wydaje, że jest młodszy od mojej córki (rano włożył dżinsy z wystrzępionymi nogawkami);, brakiem wiadomości od Aliny, która od tygodnia wałęsa się po Bieszczadach z naszym wspólnym psem, co oznacza, że od tygodnia również nic nie wiem o naszym wspólnym psie;, brakiem w lodówce salami (Olek przestał interesować się lodówkami, ale o salami zawsze pyta). Ciotka Lola przenikała mnie rentgenem swoich lekarskich oczu, w których jak w lustrze odbijała się cyniczna diagnoza. Po dokładnej obdukcji musiała stwierdzić, że cierpię na chroniczne tchórzostwo, bo właśnie tak na mnie patrzyła. Matka patrzyła inaczej. Idźże wreszcie do pani Marysi, niech zrobi porządek z tymi twoimi włosami powiedziała z obrzydzeniem, jakby wszystkie moje włosy znalazła we własnej zupie. I ubierz się porządnie. Gdybym była Olkiem zaczęła. Trochę jesteś uspokoiłam ją. On też tak do mnie mówi. A nad morze jadę. Spojrzałam na ciocię Lolę z uśmiechem dziecka, które przestało cierpieć na nocne moczenie. Ciocia Lola odpowiedziała mi uśmiechem matki, której dziecko przestało wreszcie sikać po nocach w wykrochmaloną pościel. , Rano zadzwoniłam do sędziego Glinki. Sędzia Glinka miał dziwny zwyczaj dłubania na rozprawach w nosie, przy każdej okazji mówił o seksie, ale był najskuteczniejszy w ocenie czynu i najłaskawszy w przydzielaniu kar. Poza tym spotykał się potajemnie z panią prezes Klimuszko (już drugi rok byli przekonani, że spotykają się potajemnie), której nie przeszkadzało, że sędzia ma żonę i że dłubie w nosie. Sędzia Glinka obiecał porozmawiać z panią prezes Klimuszko o przedłużeniu mojego urlopu i wyraził nadzieję, że wrócę znad morza zmęczona. Seksem, oczywiście. Ja także wyraziłam taką nadzieję, z trudem hamując napływające do oczu łzy. Gdyby sędzia Glinka wiedział, co usłyszałam przy śniadaniu od Olka, nie pieprzyłby takich głupot, tylko podłubał sobie w nosie. Przy śniadaniu (salami, ser wędzony i twarożek własnej roboty; mój twarożek zna cała klatka schodowa od czasu, jak się przypalił) poinformowałam Olka i Balladynę o wyjeździe nad morze. Oczywiście, kochanie powiedział (dałabym głowę, że w środku wykrzyknął hurra! . Po niemiecku, bo łajdaczka jest tłumaczką z niemieckiego). Jestem o ciebie spokojny dodał niegrzecznie. Super skwitowała Balladyna. Tylko co z obiadami? zaniepokoiła się nagle. Dostaniesz na pizzę pośpieszył z obietnicą Olek. Jakby się bał, że ta trudność zmieni moje plany. A najlepiej, żebyś pojechała z mamą wymyślił bezczelnie. Mama nie czułaby się samotna. Mama nigdy nie czuje się samotna zaripostowałam gniewnie od czasu, jak rozmawia sama z sobą. Po polsku! zastrzegłam, wchodząc na zaminowany teren małżeńskiej niewierności Olka. Nie zaczynaj powiedział o zdanie za późno, bo właśnie zaczęłam. To ja idę do szkoły zdecydowała Balladyna, choć wiedziałam, że to nieprawda. Jeżeli ten pub za rogiem, gdzie spotykasz się z harleyowcem o ksywie Bambi nazywa się szkoła, to leć, bo już dzwoniło na pierwszą lekcję rzuciłam jej mściwie na do widzenia. Balladyna zauważyła mnie po raz pierwszy tego ranka. Ooo?! Spojrzała w moją stronę ze zdumieniem. Skąd wiesz, że ma ksywę Bambi? Przed lustrem zapomniała, o co pytała, bo znalazła dwa nowe, dorodne pryszcze. Pryszcze znowu wygrały ze mną w rankingu popularności. Masz na brodzie twarożek powiedział jeszcze Olek, suto oblewając się fahrenheitem, trzymanym na specjalne okazje. I zamknął za sobą cicho drzwi. Gdyby sędzia Glinka wiedział o wszystkich ranach, jakie zadano mi pomiędzy wędzonym serem a twarożkiem pomiędzy siódmą trzydzieści a reklamą matisa w radiu Zet pomiędzy nachalnym brzęczeniem komórki w dżinsowej bluzie Olka a gwizdkiem oszalałego czajnika, to, jak wspomniałam wcześniej, na pewno spokojnie dłubałby w swoim nosie bez ingerencji w moje prywatne życie. Następna ingerencja sędziego nastąpiła o czternastej dwadzieścia, gdy zadzwonił z informacją, że mogę kupować bilet. Do tego czasu zdążyłam już zwątpić w sens wyjazdu, ponieważ poza wyszarzałą piżamą (kupuję zawsze o dwa numery większą) i poza dwiema trykotowymi koszulkami (przejęłam je po Olku) żaden ciuch z mojej półki nie był już moim ciuchem. Spódnica w kratę w ogóle nie była ciuchem tylko starą spódnicą, i to od chwili, gdy ją kupiłam. Spodnie od mojej siostry, a konkretnie od jej męża dyplomaty, które widziały cały elegancki świat, znowu były spodniami mojej siostry. I pewnie na nią zbyt obszernymi. Moimi były do wysokości uda, a dalej nie chciały być. Sweter z owczej wełny najwidoczniej się sfilcował, bo też w niego nie wchodziłam (ciekawe, dlaczego filcują się moje najlepsze ciuchy, a nie ja?). Wreszcie ta sukienka Ta, przez którą sędzia Glinka na imieninach Hanki adwokatki przestał dłubać w nosie Ona też jakby zmalała, skurczyła się do rozmiarów Balladyny i teraz, leżąc na łóżku, udawała najbezczelniej, że nigdy nie była moja sukienką. W związku z tym stałam w szlafroku (jest na mnie w sam raz) i zadawałam retoryczne pytania (ciotka Lola twierdzi, że inteligentni ludzie, w tym kobiety, mają predylekcję do retorycznych pytań, bo w zasadzie każde inteligentne pytanie jest z natury swojej retoryczne). Najpierw zadałam pytanie światowym spodniom, po jaką cholerę przyjechały tu z placówki, skoro tylko raz pozwoliły mi się w nie ubrać. Potem zapytałam wielbłąda, spoczywającego w postaci swetra na stosie niepotrzebnych rzeczy, dlaczego chce być garbem w moim i tak garbatym życiu. Wreszcie zwróciłam się do sukienki, jak do byłej przyjaciółki, z pretensją, że straciłam przez nią resztki złudzeń, i że tak się nie robi. Zanim rozpoczęłam kłótliwą scenę ze spódnicą (notabene niewartą nawet słowa skargi), zadzwonił sędzia Glinka z nakazem natychmiastowego opuszczenia miasta na okres tygodnia. Chciałam w pierwszej chwili zapytać go, w czym mam opuścić miasto, ale właśnie w tej dramatycznej chwili przyszedł Olek i zadałam o jedno retoryczne pytanie mniej. Olek przyniósł pieniądze, te zaoszczędzone na wspólny wyjazd, który od czasu łajdaczki-tłumaczki stawał się tak odległy jak perspektywa podróży w kosmos, i powiedział:, Baw się dobrze. Weź komórkę przypomniał o smyczy, która, jak słusznie spekulował, nie pozwoli mi nazbyt oddalić się od domowych kłopotów. Mam nadzieję, że wrócisz wypoczęta. Wrócę zmęczona sprzeciwiłam mu się z satysfakcją. Seksem, oczywiście zacytowałam sędziego Glinkę. Olek milczał. I za to byłam mu po raz pierwszy w tym tygodniu wdzięczna. , *, , Stałam w kolejce po bilet wyższa niż pani Kornelia od ubezpieczeń. Wydłużał mnie niepomiernie plecak ze stelażem, którego górne rejony ukrywały dres (stary model adidasa, od dwóch lat zdegradowany do prac porządkowych). Stałam więc w tej kolejce i zastanawiałam się, w jakim celu wyjeżdżam. Bo na dobrą sprawę nie mam najmniejszej szansy zmęczyć się seksem ani wypocząć (która z kobiet wypocznie w dresie, kojarzącym się z ubiegłorocznym remontem?). Dokonałam błyskawicznego ustalenia listy przyjemności, które się wiążą z moim opuszczeniem w trybie pilnym miasta:, nie będę musiała wstawać o siódmej dziesięć (w moim domu karta urlopowa nie zawiera adnotacji budzenie surowo wzbronione nie będę widziała, jak mój mąż o siódmej piętnaście sięga po fahrenheita, zastrzeżonego na specjalne okazje;, nie muszę pytać Balladyny, o której wróci, i słuchać jej kłamliwych odpowiedzi;, mogę zapomnieć o tym utlenionym na blond kowboju wożącym moją córkę na tylnym siedzeniu harleya w kierunku przeciwnym do jej szkoły, że nie wspomnę o szybkości, z jaką się od niej oddalają;, będę czuć powiew świeżej bryzy, wilgoć kamieni, ciepły piasek plaży , Dokąd?! niecierpliwie ryczy na mnie kobieta z okienka. Dokąd dać?, Dopiero po dłuższej chwili zaczynam rozumieć, że ona chce dać mi bilet, tylko, podobnie jak ja, nie wie dokąd. Nad morze mówię głupkowato, a kolejka patrzy na mój stelaż i na moją głupkowatość z rosnącym zainteresowaniem. Bierz do Kołobrzegu, tam gdzie ja radzi jakiś męski głos za moimi plecami. O, przepraszam panią! wycofuje się szybko na widok mojej zdziwionej twarzy. No to, dokąd? Kobieta w okienku staje się agresywna. Międzyzdroje. Decyduję szybko, chociaż przecież chciałam do Kołobrzegu. Jest dopiero o osiemnastej warczy na mnie wrogo głośnik przy kasie. Z satysfakcją. Pojadę o osiemnastej, choć nie ma to nic wspólnego z opuszczeniem miasta w trybie pilnym. I pojadę do Międzyzdrojów, choć nie ma to nic wspólnego z planowanym pobytem w Kołobrzegu. Cieszę się, że mój plecak i ja jesteśmy już szczęśliwymi posiadaczami biletu i że kolejka straciła dla nas zainteresowanie. I że ten niegrzeczny młodzian, co przeszedł na ty z moim tyłem, właśnie ładuje się do pośpiesznego, którym mogłabym już pędzić na spotkanie przygody. Ale zaraz? zastanawiam się przytomnie jakiej przygody? Do osiemnastej mam czas, żeby ułożyć jakiś przyzwoity scenariusz oczekiwań. Może inteligentny, z wyższym wykształceniem (broń Boże, prawnik czy architekt). Kolor włosów, obojętny. Jednak, żeby były. Czarujący uśmiech Eee. Krzywię się na myśl, że scenariusz oczekiwań wygląda jak Bogusław Linda. Wobec tego nieśmiały. Patrzący na mnie z odległego stolika nadmorskiej kawiarni. Wygląda na skromnego właściciela baru Pod Złotą Podkową, a okazuje się biznesmenem. Najprawdziwszym! Jego kabriolet mknie ulicami Międzyzdrojów, ja za kierownicą. No tak. Za kierownicą bez prawa jazdy to ja mogę w wesołym miasteczku. Tam też są kabriolety. No więc kręcimy się po wesołym miasteczku Tylko o czym można rozmawiać z facetem, który jest maszynką do robienia pieniędzy? Zawsze byłam romantyczką Niech będzie naukowcem albo przynajmniej polonistą w szkole średniej. Delikatne okularki i gładkie czoło. Subtelne palce zakończone zadbanymi paznokciami. Biedny jak pan mysz. Ja kupuję dobre francuskie wina, za którymi on przepada, a on recytuje sonety Szekspira, za którymi ja przepadam. Siedzimy nad wodą, woda liże nam stopy. Lizaniem to właściwie się brzydzę. Uznaję tylko lizanie Makbeta, mojego psa. I też nie w każdej sytuacji. Nie znoszę na przykład, kiedy mój pies najpierw liże siebie, a potem próbuje lizać mnie. Ale zaraz, zaraz, zgubiłam gdzieś pana mysza. Zostawiłam go samego nad liżącą stopy wodą. I dobrze! Prawdę mówiąc, nie lubię facetów mówiących do rymu. Prawdziwy mężczyzna, no, choćby Olek , Osiemnasta tuż-tuż, a ja nie mogę wyjść na dobre z mojego cholernego domu. Najpierw pies, potem Olek Jeszcze tylko pomyślę o dziewczynkach, ugotuję w myślach niedzielny obiad (koniecznie rosół! W moim domu musi być rosół z makaronem według przepisu świętej pamięci babki Kwak. Milczała jak zaklęta, a gotowała jak święta głosi domowe przysłowie) i mogę oddać bilet. Bo po jaką cholerę pcham się do Międzyzdrojów zatłoczonym pociągiem, jeżeli zrezygnowałam z trzech randek, aby nakryć do stołu. Ten blondyn Właściwie wyłysiały blondyn, tak jakoś sympatycznie na mnie patrzy. Patrzy i się uśmiecha. I wsiada do tego samego pociągu Aha. Nie dla mnie ten uśmiech. To do tej czarnej, starszej, udającej młodą. Nogi ma gorsze od moich. I nie wsiada do tego pociągu. A ja wsiadam! Jeszcze jak wsiadam! Cały dworzec widzi to wsiadanie albo raczej wysiadanie, bo zahaczam stelażem o drzwi i ląduję na peronie jak święty Aleksy pod schodami własnego domu. Tylko patrzeć, jak obrzyga mnie jakieś dziecko, które nie wzięło aviomarinu. Łysiejący blondyn nie może mi pomóc, bo znikł w czeluści pociągu, ale jest już koło mnie ta stara czarna, zrobiona na młodą. Pomaga mi pozbierać kości (żeby kości! cały ten mój tłuszcz!) i załadować wszystko z powrotem do pociągu. Udaje się i ruszam. Jadę, a stara czarna, zrobiona na młodą macha mi przyjaźnie ręką. Ciekawe. Z bliska wcale nie jest taka stara, jak mi się wydawało. br W recepcji domu wczasowego Perła sezon się skończył, bo od godziny nie ma nikogo, kto chciałby ode mnie wziąć niemałe pieniądze za wątpliwą przyjemność spędzenia tu kilku nocy. W dodatku samotnych. Bez Lindy, biznesmena i polonisty. Nawet bez łysawego blondyna, który wysiadł, jak mi wiadomo, w jakimś Sarnowie albo Jeleńczu (nigdy nie odróżniałam jelenia od sarny). Jest za to blondyna, która też chce spędzić tu kilka nocy. Ta nie musi się martwić, że samotnie. Zamknęłam oczy i zobaczyłam blondynę w jednym łóżku z Lindą, polonistą, kabrioletem biznesmena i starą czarną z peronu, co się okazała wcale nie taka stara. Blondyna z rzeczy skromnych miała skromny elegancki neseser (dlaczego ja w tym swoim cholernym życiu dorobiłam się trzech kochanek Olka, a ani jednego neseseru?), skromną elegancką torebkę (ja też mam torebkę, ale tylko skromną) i nic więcej. Poza tym miała na sobie i przy sobie mnóstwo rzeczy nieskromnych. Nieskromną sukienkę z wygryzionym lubieżnie dekoltem (dekolt nieskromnej wielkości), nieskromny, bo jaskrawoczerwony lakier na akrylowym paznokciu (potem się okazało, że paznokieć nie był akrylowy), nieskromny makijaż, zwłaszcza soczewki nadające jej oczom intensywnie zielony kolor (potem się okazało, że nie nosi soczewek) i nieskromne piersi, bo ani małe, ani duże, tylko w sam raz (nieskromność takich piersi polega na kuszeniu swą doskonałością różnych panów Lindów, panów myszów i panów łysiejących blondynów). Trochę poprawił mi się humor, gdy uświadomiłam sobie, że ta znużona blondyna musi mieć rozliczne wady. Jest:, znużona jak każda blondynka, która przez chwilę o czymś myślała (a ta zastanawiała się na pewno, czy są wolne pokoje! Po sezonie! Ha, ha, ha!);, cała sztuczna (jeszcze wtedy nie wiedziałam, że paznokieć nie jest akrylowy, zęby nie są z porcelany, a włosy nie zostały utlenione);, wredna (gdybym ja była taka ładna, też byłabym wredna!). Moje domysły przerwał powrót recepcjonisty (dałabym głowę, że wrócił z Seszeli). Wyjaśnił blondynie i mnie, ile nas będzie kosztował kaprys spędzenia kilku nocy w osobnych pokojach. Nie wierzyłam własnym uszom, gdy blondyna wyraziła wolę spędzenia tych nocy ze mną. Ot, tak po prostu zrezygnowała dla mnie z Lindy, kabrioletu, pana mysza słowem ze wszystkich moich marzeń! Nawet Olek nie byłby taki szarmancki, bo zawsze chciał mieć kabriolet. Ruszyłam za blondyną do apartamentu północnego, który różnił się od południowego tylko tym, że był usytuowany po północnej stronie domu wczasowego Perła. Co do pokoju z widokiem na morze, to recepcjonista nam wyjaśnił, że z apartamentu północnego jest niby trochę bliżej do morza niż z apartamentu południowego. Ale ogólnie, to dom wczasowy Perła jest daleko od morza, bo morze szumi cztery kilometry stąd i trudno mieć takie wymagania, żeby jeszcze był na nie widok. Morze słychać i czuć wyjaśnił ponury portier. A jak panie chcą se popatrzeć, to w każdym pokoju jest obrazek z morzem albo z plażą. Blondyna pierwsza zauważyła, że taki obrazek pewnie jest, ale w apartamencie południowym, bo stamtąd do morza dalej, i bezwstydnie wyjęła z eleganckiego neseseru wódkę czystą wyborową oraz sok. Mam na imię Ewka powiedziała, wyciągając rękę. Jak chcesz, zrobię ci drinka. Jestem Wanda odrzekłam i po raz stutysięczny poczułam do matki żal z powodu jej niewytłumaczalnej sympatii do położnej Wandy, której imię noszę jak brzemię. (Zawsze żałowałam, że tego feralnego dnia nie miała dyżuru jakaś położna Beata czy Patrycja). Zanim doszłyśmy do apartamentu, pokochałam blondynę całym sercem:, za to, że powiedziała do mnie ty, a nie proszę pani za to, że zdawała się nie zauważać mojej skromnej torebki;, za to, że choć sama nie paliła, ja mogłam ćmić w naszym wspólnym północnym apartamencie tyle papierosów, ile schodzi na taśmie z całodniowej produkcji. Ku mojemu rozczarowaniu wcale nie była głupia, bo po medycynie. Zaczęłam żałować, że położna Wanda, co mnie odbierała, nie miała na imię Ewka. Ale żeby być Ewką, to, widać, trzeba być patologiem, co jest dokładnie odwrotne niż położnik. I jeszcze jedno. Ewka miała więcej wdzięku niż wszystkie kochanki Olka, łącznie z tłumaczką-łajdaczką. A najważniejsze rozwiodła się, ponieważ jej mąż miał trzy razy tyle kochanek co Olek, i zważywszy na to, jak wyglądała Ewka, musiał być kompletnym idiotą. Gdy już pijane wspólnie przemierzałyśmy bezdroża terenów łowieckich naszych mężów i liczyłyśmy ich kolejne łupy, porządkując je według wzorca: parzystokopytne, świnie i rogowate, wiedziałam, że tę blondynę z naturalnymi paznokciami zesłał mi dobry Bóg, abym zrozumiała, że skoro są zdradzane takie Ewki, to tym bardziej muszą być zdradzane takie Wandy. Kiedy już leżałyśmy w swoich łóżkach (Ewka prała swe piżamki zapewne w tym proszku, o którym mi mówiła matka), zapytałam Ewkę, jak sobie poradziła z rozwodem i co z wyrzutami sumienia, bo przecież kobieta odchodząca od męża musi je mieć. Nie musi zapewniła sennie Ewka. Zamiast żony powinien znaleźć sobie dobrego psychiatrę dodała. I ty mu w tym pomogłaś? szepnęłam zachwycona. Nie. Tak się składa, że on sam jest wziętym psychiatrą, więc niech sobie pomoże. Ewka już spała, a ja po raz pierwszy bardziej martwiłam się tym, że Olek jest architektem, niż tym, że w latach pięćdziesiątych odbierała mnie akurat ta położna, co ją skrzywdzili imieniem Wanda. Obudziłam się z potężnym bólem głowy (nie pamiętam, kiedy wypiłam tyle wódki), a po Ewce ani śladu. Przeraziłam się, że blondyna mnie rzuciła. Może chrapię? przyszło mi do głowy, bo przecież skąd mogę wiedzieć, czy chrapię, jeżeli, kiedy nawet chrapię, to śpię. Odezwała się komórka, a wraz z nią rozdzwonił się we mnie system prac porannych. Zobaczyłam Olka polewającego się fahrenheitem, wściekłego, że Balladyna wyjadła mu salami, wyjącego Makbeta, gotowego obsikać nowy fikus, Balladynę, gotową udusić Makbeta. Słowem, klasyczny powszedni dzień, kiedy w ciasnej kuchni spotykają się najbliżsi, aby przekazać sobie znak pokoju. Leżałam i miłośnie słuchałam nie milknącej komórki, widząc, jak pięćset kilometrów stąd życie moich najbliższych dobry Bóg poddał ciężkiej próbie. Postanowiłam nie ingerować w sikanie Makbeta. Przecież tak naprawdę wcale nie lubię fikusów. Jeżeli Balladyna go udusi, to odpadnie mi bieganie z kundlem pod okoliczne drzewa i czuwanie przy każdej jego kupie, jakby była darem niebios. Co do salami, to mam dokładnie gdzieś, czy Olek ją zjadł czy nie. Ma same wady i nawet nie jest psychiatrą, więc sobie nie pomoże. Graj, piękny Cyganie! szeptałam z satysfakcją do komórki, która prawdopodobnie postawiła już na nogi cały dom wczasowy. Cześć, leniuchu. Ewka bezszelestnie zjawiła się w pokoju i leniwie sięgnęła po telefon. Popatrzyła na ekran. Powiedziała Dupek i wyłączyła tę cudowną pieśń tęsknoty. Usiadłam na łóżku z jeszcze większym bólem głowy. Więc to jej komórka tak nachalnie dopominała się o miłe słowo. Nie moja. To za nią tęsknił do nieprzytomności jakiś dupek, nie za mną. A zatem pies żyje, fikus żyje, Olek zżarł salami, a Balladyna nawet nie zauważyła, że wyjechałam. Skąd wracasz? zapytałam, żeby się jeszcze bardziej pogrążyć, bo blondyna wróciła z joggingu. Była gustownie spocona i zarumieniona jak do reklamy winnych jabłek. Zbieraj się. Idziemy na plażę. Zarządziła z uśmiechem. Podała mi jakąś gigantyczną kapsułę antykacową i wafelki. Żebym nie paliła na czczo. Paliłam na wafelki, przeżywając, że za chwilę będę musiała dziarsko wskoczyć w dres, który, poza marką, nie miał za grosz przyzwoitości. Nie doceniałam blondyny. Gdy tylko zwierzyłam się jej ze swoich rozterek, zmieniła zdanie. no to idziemy na ciuchy powiedziała pogodnie, dłubiąc naturalnym paznokciem w prawdziwym zębie. Podziękowałam Panu Bogu za tego Anioła, za tę uszlachetnioną wersję wyłysiałego blondyna i za pomysł, żebym nosząc imię Wanda, nosiła dodatkowo coś przyzwoitego. Najgorsze było to, że idąc za Aniołem (jedyna w moim życiu nominacja blondyny) tropem zmieniającej się mody, czułam się jak uboga krewna kompromitująca szlachetny ród Aniołów. Natomiast sam Anioł najwyraźniej nie zwracał na to najmniejszej uwagi. Kazał podawać nam coraz to śmielsze eksperymenty krawieckie, aby wreszcie wbić mnie w spodnie, które wyglądały na spowinowacone z tymi od mojej siostry, z wielkiego świata. Miałam w nich pośladki jak orzeszki i całkiem przyzwoite uda. Tak rzekł Anioł. W spodniach (Beneton, lycra, rozmiar 42) udałyśmy się po bluzkę (Teranova, bawełna, rozmiar 40), po buty (Gucci, czarna skóra, obcas w kieliszek, rozmiar 38) i po wódkę (czysta wyborowa, pojemność 0,70, procent 39). Tak zaopatrzone ruszyłyśmy na plażę (ulica Rybacka 48), aby pod krzakiem forsycji, w benetonie, teranovie i butach od Gucciego wypić czystą wyborową (bardziej symbolicznie niż śmiało). Kocham cię oświadczyłam się Aniołowi. Bardziej symbolicznie niż śmiało. Ja ciebie też zapewnił Anioł, po czym poszłam z nim do skrzydła północnego apartamentu domu wczasowego Perła, gdzie portier na nasz widok zaszeptał do dwóch barczystych, nabłyszczonych brylantyną sezonowych poszukiwaczy pereł:, Dajcie spokój, to lesbije. Wyborowa zachęciła mnie do podjęcia dyskusji, ale nie Ewkę. Jakby nigdy nic objęła mnie w pasie i ruszyłyśmy miłosnym krokiem do sypialni, czując na plecach pełen rozżalenia wzrok poszukiwaczy pereł. Widocznie nie sądzili, że można trafić na takie jak my, falsyfikaty. Moje życie z Aniołem zaczynało coraz bardziej przypominać uporządkowany małżeński superukład. Oczywiście bez seksu i innych zakłóceń, które wcześniej czy później stają się początkiem końca każdego małżeństwa. Ewka któregoś dnia przyznała, że miałaby ochotę na chłopa, ale w końcu zdecydowała się na Stawkę większą niż życie, bo, jak powiedziała, ważne, żeby było wesoło. A czy jest wesoło w łóżku czy w świetlicy domu wczasowego Perła (skrzydło południowe), to obojętne. Pomyślałam, że Ewka ma rację, nie komplikując pewnych spraw, które ja komplikowałam już na etapie potajemnego o nich myślenia. Dlaczego wyrzucałam sobie teraz nie oglądałam Stawki większej niż życie w latach osiemdziesiątych, a upierałam się przy randkach z Olkiem, co, mówiąc szczerze, wcale nie było takie wesołe? Budowaliśmy wtedy własne Osiedle jutra;. To znaczy, ja budowałam, gdy Olek badał na jakimś trzeszczącym łóżku moje osobiste ukształtowanie terenu, twierdząc, że całkowicie nadaje się ono pod zabudowę jednorodzinnego domku z widokiem na szczęście. Zamiast domku i widoku zadbał tylko o uzupełnienie spisu lokatorów, stawiając mnie dwa razy przed obliczem tego samego położnika, Franciszka Siekierki. Gdybym urodziła dwóch synów, byłby ojcem dwóch Franciszków. Stało się inaczej. Jest ojcem dwóch córek, o czym przynajmniej raz w roku zapomina. Olek jest przystojny. Nawet przystojniejszy od Hansa Klossa (pewnie dlatego wybrałam Olka, nie Stawkę. A dwadzieścia lat temu, gdy leżałam obok niego na tym cholernym, trzeszczącym łóżku, myślałam, że już zawsze tak będziemy sobie leżeć i trzeszczeć. Przystojny mąż, cudzy mąż lubiła mówić moja matka, ale przez to trzeszczące łóżko niewiele słyszałam. No, to dzisiaj mam, czego chciałam. A właściwie nie chciałam. Nasze łóżko (Osiedle Młodości, ul. Bema, II klatka, trzecie piętro bloku, wczesny Gierek) zamilkło na wieki. Nie dość tego często jest tylko moim łóżkiem. Robisz błąd, bo się przejmujesz stwierdziła Ewka, gdy mijał już tydzień mojego pobytu w domu wczasowym Perła. Czy wiesz, ilu jest fascynujących facetów na świecie? Ba, na świecie zaśmiała się jak dobrze spojrzysz, są wszędzie, nawet tu. Twoje Olki, moje Krzysztofy W nowym, dojrzałym wydaniu tylko dla dużych dziewczynek. Rozejrzałam się, zgodnie z sugestią Ewki. Obok nas siedziało na kocyku dwóch zażywnych emerytów (też z domu wczasowego Perła), w których Ewka dostrzegła wczoraj swych potencjalnych pacjentów. Teraz wyjadali ze słoiczka wieprzowinę na zimno (Bobo-Frut, 0,33 l). Mhm zasępiła się Ewka, podążając za moim wzrokiem. Z tym wszędzie przesadziłam, ale na świecie na pewno są!, , *, , W następnym tygodniu zaczęłam się poważnie zastanawiać nad dotąd niekwestionowaną koniecznością posiadania Olka. Jak sobie uświadomisz, że potrafisz cieszyć się życiem w pojedynkę, to wygrałaś mruczała blondyna, wystawiając swój płaski brzuch do wrześniowego słońca. Moje cieszenie się życiem nie mogło być takie samo jak jej cieszenie się życiem. Na przykład nie mogłam sobie pozwolić na wystawienie płaskiego brzucha do słońca, bo go nie miałam. Nie mogłam odegrać się za swe krzywdy na tłumie rozgrzanych pożądaniem wielbicieli, bo nie dość, że nigdy nie otaczał mnie taki tłum, to nawet istniały trudności z pojedynczymi osobnikami. Nie potrafiłam, jak Ewka, dobrać odpowiedniego proszku do udających piżamki bawełnianych koszulek, które miały nadruk Czas na EB. Tymczasem nocne triumphy Ewki były prawdziwym triumfem przemysłu chemicznego i niezwykle inteligentnych molekuł. A moje koszulki-namioty, zdobyte na pikniku Trybuny Ludu, są niezależnie od stosowanego proszku szare, choć powinny być czerwone. I, jak się domyślam, nie jest to wyłącznie kwestia ilości tych inteligentnych molekuł ani pralki. To kwestia stylu życia. Gdy wyjaśniłam blondynie, że mam problem ze stylem życia, powiedziała Żyj tak, jak lubisz, i po problemie. Po czym jeszcze bardziej odsłoniła biust, który był pierwszym biustem ani za dużym, ani za małym, jaki widziałam na żywo. To właśnie wtedy zrozumiałam rzecz najważniejszą. Olek wcale nie jest mi potrzebny do szczęścia! Tylko idiotka potrzebuje do szczęścia faceta, który co rano budzi ją, szczypiąc w biodro, pytaniem A co tu za tłuszczyk mamy?. Olek nie jest mi także potrzebny jako degustator mojego bigosu. Przecież tym bigosem zachwyca się cały sąd rejonowy, że nie wspomnę o znawcy bigosu świętej pamięci wujku Kulejce, sławetnym adwokacie porzuconym niegdyś przez ciotkę Dorotę. Po jaką więc cholerę przez dwadzieścia lat kupuję, tnę, duszę, szatkuję, doprawiam, dolewam wody, zmniejszam gaz i siedzę uwięziona w kuchni (trzecie piętro, wczesny Gierek)? Otóż robię tak po to, żeby mój mąż (rocznik 55) powiedział po pięciu minutach gmerania widelcem po rarytasie Podaj pieprz , po następnych pięciu Trochę za mało suszonych śliwek , po kolejnych kilku, gdy z wypiekami na twarzy czekam na werdykt Ostatnio był lepszy , a na końcu, gdy usiłuję zmniejszyć wyrok i zasłużyć na łagodniejszą karę, podając mu lampkę wytrawnego wina, dowiaduję się, że jego matka zawsze dodawała majeranek To nie wszystko! Tu, na plaży, w momencie, gdy Ewki ciało zaczyna przypominać chrupiące prince polo, odkrywam kolejne argumenty dowodzące, że mój mąż nie tylko nie jest mi potrzebny do szczęścia, ale że wręcz jego nieznośna osoba ciąży na mojej osobistej radości życia. Bo po co mi Olek, który:, jeszcze nigdy nie zmył po sobie talerza (,Dlaczego zostawiasz te talerze? Najlepiej je umyć od razu po jedzeniu! );, nie znosi moich ulubionych perfum (,Jak możesz ich używać? Czy nikt ci nie mówił, że śmierdzą? );, programowo nie wysikuje Makbeta (,Nie jestem idiotą, żeby kundel ciągał mnie po swoich ulubionych drzewach! );, chrapie, gdy oglądam Na dobre i na złe ;, budzi mnie, gdy on ogląda mecze (,Idź się połóż do innego pokoju, bo oglądam! );, nie budzi mnie, gdy dzwoni Kryśka, od której kupuję tanie ciuchy ze sklepu Mały Defekt ;, irytuje się, gdy nucę w samochodzie (,Przestań! Mówią w radiu o cenach paliwa! );, wstaje rano wściekły (,Kto, do cholery, wziął moją golarkę? ), wraca z pracy wściekły (,Wczorajsze ziemniaki? Chyba przesadzasz ), kładzie się spać wściekły (,Dlaczego kładziesz kołdrę na opak? Mam guziki na twarzy ), zasypia i łóżko nie trzeszczy. Przeraziłam się. Boże! Jak on mnie musi nie lubić! I jak musi być mu ciężko starać się ukryć prawdziwe uczucia pod pozorami pewnej uprzejmości. Zupełnie irracjonalnie zaczynam współczuć Olkowi. Czuję na policzkach świeży oddech bryzy , No, przestań! Nie rycz! karci mnie Ewka, wystawiając do słońca swój tyłeczek, mniejszy od najmniejszego orzeszka. , *, , Po Ewce pozostał stos nie doczytanych gazet, krem z najniższym filtrem UV, żel do depilacji, jej wizytówka (Lekarz nauk medycznych, specjalista patolog. Ciekawe, który z pacjentów wybierze si�