Barbara Kosmowska: Teren prywatny. Od wydawcy. Jako czytelnik od ponad czterdziestu lat, a od ponad dziesięciu wydawca i redaktor rzadko kiedy miałem przyjemność czytać książkę, która potrafi bawić od pierwszych stron, ale też niesie w bardzo przystępnej formie niebagatelną wiedzę. Powieść laureatka konkursu ogłoszonego przez moje wydawnictwo opisuje historię życia czterdziestokilkuletniej kobiety, która postanowiła radykalnie zmienić swoje życie. Jest to bardzo wnikliwy opis jej przemian psychicznych, ale także błyskotliwe studium tego, co można by nazwać archetypem kobiecości. Nieprzypadkowo główna bohaterka Terenu prywatnego rozpoczyna studia z psychologii jungowskiej próbuje zrozumieć psychikę męża, u którego odkrywa obraz puer aeternus, czyli Wiecznego Młodzieńca, a u siebie i otaczających ją kobiet różnorodne oblicza kobiecości. Książka wywołująca śmiech, skrząca się dowcipem, a jednocześnie psychologicznie wiarygodna i bardzo sprawnie napisana to marzenie każdego wydawcy. Mam nadzieję, że czytelnicy z przyjemnością sięgną po książkę, podzielą moją opinię i czytając, będą się doskonale bawić. Na pewno odnajdą wiele prawd dotyczących ich samych. - dr Tadeusz Zysk, ,Lukrecja Kwak. Czy można nazywać się idiotyczniej niż Lukrecja Kwak? Patrzyłam na pożółkłe fotografie przedstawiające Lukrecję Kwak, moją babkę, jak czule obejmuje mężczyznę, który poza nazwiskiem Kwak i pięcioma córkami niczego jej w życiu nie ofiarował. Twarz babki ma kolor sepii. I dałabym głowę, że nie jest to żadna technika fotograficzna ani znak czasu, tylko najprawdziwsze oblicze babki kobiety, która zaniemówiła w dniu swego ślubu. Ach, cała ta historia z babką wydaje się mocno stylizowana i naciągnięta jak cięciwa domowych mitów opowiadanych co roku na rodzinnych uroczystościach. Od śmierci Lukrecji Kwak, mojej babki, jej pięć córek (a więc i moja matka, z domu Kwak) niestrudzenie budowało heroiczny pomnik życia, przypisując swej rodzicielce wciąż nowe i coraz bardziej zagmatwane wątki biograficzne. A milczenie Lukrecji Kwak z każdą mijającą rocznicą jej śmierci nabierało nowych znaczeń o podłożu politycznym, społecznym i obyczajowym. Gdy miałam osiemnaście lat, interesowały mnie głównie te właśnie pomijane milczeniem, choć zakorzenione w rodzinnej tematyce, kwestie obyczajowe. Tajemnice babcinego mezaliansu omawiane na dużych przerwach z przyjaciółkami były smakowitsze od czytanej wówczas Klaudyny. W okresie studiów, gdy wydawało mi się, że buduję nową, solidarną Polskę (skandowałam wraz z innymi studentami ZO-MO-DO-DO-MU), milczenie babki jawiło się jako symbol dziejowej chwili. Dałabym wówczas głowę, że milczała programowo antybolszewicko i antykomunistycznie. Słowem anty. Moja ówczesna duma z powodu posiadania etosowej babki, potrafiącej wymownie milczeć w stylu ezopowym, stawiała mnie w rzędzie najaktywniejszych działaczek kolportażu. Nie muszę dodawać, że dzielnie targałam bibuły, ukrywając się pod pseudonimem zdążyli znaleźć bezpieczny azyl na bezpiecznych stołkach. Mój mąż przestał być bohaterem, zanim został moim mężem. Mój kraj przestał być solidarny, zanim stał się wolny i wciąż uwalnia się od własnych mitów. A mojej babce spadła z głowy patriotyczna korona. Na jej miejsce pojawiła się korona cierniowa. Typowe nakrycie głowy babki-Polki. Tym razem tak niemiłosiernie prawdziwe, że jej ciernie odczułam osobiście. Bo babka Lukrecja milczała z bardzo prozaicznych powodów. Po pierwsze miała niewiele do powiedzenia, gdyż wychowano ją w takim przekonaniu. Po drugie przy pięciorgu dzieci i mężu Kwaku, o którym wiadomo, że wiecznie pił, każda z nas zamilkłaby na wieki (no, może poza moją matką, która, gdyby zechciała zamilknąć choć na sekundę, uczyniłaby moje dzieciństwo szczęśliwszym). A po trzecie z powodu tak zwyczajnego jak źle skonstruowana proteza, zrobiona na Ziemiach Odzyskanych jeszcze przez niemieckiego dentystę. I ta proteza nie pozwalała babce Lukrecji w żaden sposób odnieść się głośno do życiowych problemów bez ryzyka wyplucia szlachetnego, poniemieckiego uzębienia. ,; To była piękna kobieta odezwała się moja matka, Anna, z domu Kwak, widząc, z jakim zajęciem przyglądam się fotografii babki. Jaka szkoda, że nie jesteś do niej w ogóle podobna. Osobiście nie ubolewałam z tego powodu, zwłaszcza że kłopotliwym elementem wizualnego wyposażenia babki pozostawały zęby i przez wieczność obecny na jej obliczu odcień sepii, padający cieniem na tę skądinąd klasyczną urodę. Ale ze względu na matkę, dziedziczkę obu cech, wolałam milczeć. Niemal jak Lukrecja Kwak. Sprawy rodzinne budziły zawsze mój ogromny niepokój. Nawet teraz, gdy byłam już dużą dziewczynką, patrzącą z dystansem na dawne panny Kwak zgromadzone w moim pokoju, wciąż odnosiłam wrażenie, że jestem córką innej Kwakówny, a konkretnie ciotki Loli, której córką być nie mogłam choćby z tego powodu, że ciotka wzgardziła macierzyństwem, pozostając z roku na rok coraz starszą panną. Z tego względu ciotka traktowana była z ogromną nieufnością przez pozostałe Kwakówny, których liczba z czasem systematycznie malała. Najpierw odeszła ciotka Róża. Z własnym imieniem łączyło ją tylko to, że też była kolczasta i wiecznie najeżona. To od niej się dowiedziałam, że uczciwa kobieta, która zdradzi przed mężczyzną fakt miesiączkowania, powinna odebrać sobie życie. Na szczęście ciotka Lola przy jakiejś okazji uporała się z moimi samobójczymi obsesjami, które powtarzały się z regularnością zegarka i sprawiały, że przez kilka dni w miesiącu instynktownie uciekałam na widok mężczyzn. Róża jest głupia jak but stwierdziła w niewyszukany sposób ciotka Lola, która była uznanym endokrynologiem. Jeżeli ciotka Róża ekskluzywnie konała pod okiem nieocenionej ciotki Loli, to ciotka Emilka odeszła, można powiedzieć, w sposób niekonwencjonalny, choć dość zgodny ze swą próżną naturą. Umarła sobie najspokojniej na świecie u fryzjera, gdy robiła sto pięćdziesiątą trwałą. Mąż ciotki Emilki, lotnik, dowiedział się o tym, gdy był na wysokości dziesięciu tysięcy metrów nad ziemią, a konkretnie nad Atlantykiem, co całej sprawie dodawało pewnej oryginalności. Ciotka Emilka bez wątpienia była najbardziej elegancka z sióstr, bo nawet, gdy oddała ducha, jej głowa mogła stanowić doskonałą reklamę renomowanego zakładu fryzjerskiego Pan Romuś,. Z ciotką Dorotą śmierć nie obeszła się tak łaskawie. Bo ciotka Dorota za żadne skarby nie chciała umierać. Właśnie po raz czwarty wychodziła za mąż. Za uroczego rozwodnika, młodszego od niej o dwanaście lat. Gołodupca zdaniem ciotki Loli. Ledwie zapisała gołodupcowi połowę sopockiej willi, która to połowa pozostała jej po rozwodzie z adwokatem Kulejką, gdy nagły paraliż poraził ją jak prąd. Ciotka zastygła na łożu (sypialnia gdańska z pierwszej połowy XIX wieku) z wyrazem niemego zdumienia na twarzy i tak już pozostała. Mówiło się potem, że gołodupiec nawet nie przyjechał na jej pogrzeb, bo robił w willi remont, który kosztował majątek. Ten sam gołodupiec ponoć klął na ciotkę, że pośmiertnie chce go puścić z torbami. Do tego stopnia zaniedbała jego dom!, A teraz panny Kwakówny, ograniczone do dwóch najważniejszych w moim życiu osób matki i cioci Loli, siedzą nad albumem pełnym wspomnień. Jak co roku, 15 września. W rocznicę śmierci Lukrecji, milczącej matki rodu Kwaków. Siedzę i ja, przyglądając się swojej matce, która, nie wiedzieć czemu, lepiej ode mnie wie, jak powinnam postąpić z moim mężem w sytuacji, w jakiej się znalazłam (a się znalazłam). I wie, jakie fatalne błędy popełniłam, wychowując swoje córki (a popełniłam). Nie dość tego wie, w czym powinnam prać piżamy i nocne koszule, żeby nie były takie szare (a powinnam). Patrzę też z nieskrywaną sympatią na ciotkę Lolę, której zdaniem moje sprawy to wyłącznie moje sprawy (są istotnie moje). Ponadto ciotka uważa, że mąż, który stał się (trochę ku mojemu późniejszemu zdumieniu) ojcem moich dzieci (a stał się), zawsze już nim będzie. Nawet, jeśli tym razem sprawa z tłumaczką-łajdaczką skończy się jego prawdziwym odejściem. Ciotka Lola jest po prostu mądra i wie, że mężowie nie muszą być zawsze mężami, gdy ojcowie mają to do siebie, że zostają ojcami na całe życie, nie tyle z wyboru, ile ze względów genetycznych. Na prawdziwe odejście Olka czekam jak na wizytę do dentysty. Boję się i cieszę, ilekroć ząb małżeństwa przestaje boleć, ale wiem, że kiedyś trzeba będzie pójść i zrobić przysłowiowy porządek. Uporać się z próchnicą wszystkich przeżytych lat. Wyleczeni mówią, że potem żyje się lepiej. Bo mój mąż odchodził już trzy razy (Do trzech razy sztuka przypominała mi matka, kiwając znacząco swym świeżym balejażem). Rzecz ciekawa. Rotacja, a właściwie dezercja ze stanowiska męża następuje w fazach cyklicznych, zawsze wyznaczonych rocznicą śmierci babki Lukrecji, co można uznać za syndrom pewnej rodzinności. Cztery lata temu, we wrześniu, poinformowałam lapidarnie matkę i ciocię Lolę, że Olek poinformował lapidarnie mnie o możliwości zmiany w ślubnej umowie, a konkretnie przesłania zawartego w zdaniu i nie opuszczę cię aż do śmierci. Sam pomysł odejścia powstał z powodów od Olka niezależnych. Tak twierdził, gdy podczas kolacji, po porcji golonki z warzywami, oświadczył mi, że niespodziewanie spotkał kobietę swojego życia. Początkowo sądziłam, że chodzi o mnie, bo golonki są moją specjalnością. Wyjaśnił jednak, że mówi o bliskiej znajomej z firmy, która z golonkami nie ma nic wspólnego. Wygrała za to konkurs na projekt Osiedle jutra w podwarszawskiej wsi. I razem to osiedle zamierzają budować. Zapłakałam nad resztkami golonki, bo nieprawdą było, że Olek odkrył swą miłość niespodziewanie. Jak można niespodziewanie odkryć istnienie długich nóg z metryką o połowę krótszą niż moja, gdy się z tymi nogami i z tą metryką pracuje od roku? Zrozumiałam nareszcie, dlaczego przez ostatnie miesiące był w domu:, wiecznie zmęczony (Daj spokój kochanie, przecież dopiero wróciłem z pracy!);, rozdrażniony Gdzie, do cholery, zapodziałaś moje skarpetki?);, romantycznie nieobecny (Gary Moore, ballads & blues);, podniecony na dźwięk każdego dzwonka telefonu (Zostaw, kochanie. To do mnie! Na pewno Araszkiewicz, w sprawie planu przebudowy aneksu jadalnego!);, niecierpliwy (Co mnie obchodzi, że zatrzymali cię w sądzie? Co mnie w ogóle obchodzi twój sąd. Ostatnio nigdy nie możesz zdążyć z głupim obiadem, a ja tracę czas!);, wredny (Po co to kupiłaś? Takie sukienki są dla młodych kobiet! Zobacz, jak wyglądasz. Ja w każdym razie nie pójdę na ten bankiet, jeśli się nie przebierzesz). Przebierałam się za parawanem zdumionych spojrzeń naszych córek: Aliny i Balladyny. Imiona zaciążyły na ich charakterach. Alina płakała ze mną, a Balladyna całkowicie uległa sugestii ojca, twierdząc, że faktycznie wyglądam jak porąbana. Po kilku miesiącach Olek przekonał mnie, że osobno będzie nam lepiej i łatwiej. Zapragnęłam mieć lepiej i łatwiej. Ale akurat tego dnia przyszedł strapiony i nieszczęśliwy. Osiedle jutra runęło nagle i niespodziewanie. Posypały się fundamenty marzeń, w związku z czym on postanowił niczego nie budować. Ewentualnie wzmocnić, jak się wyraził, chylącą się ku upadkowi fortecę domowego ciepła. Z tym ciepłem Olek przesadził. Zwłaszcza że w następnym roku znalazłam przypadkowo w jego wyjściowych spodniach wizytówkę informującą, że Beata Baląg, inżynier specjalista od spraw chłodziarek i lodówek, funkcjonuje pod trzema telefonami, również pod domowym. Olek w tym czasie był znowu wiecznie zmęczony, rozdrażniony, romantycznie nieobecny (poezja śpiewana, kompakt Kraina łagodności) etc. Aż któregoś dnia, późnym sierpniem, wyznał przy bigosie (mój bigos słynie jako wybitne osiągnięcie kulinarne w całym resorcie sądownictwa), że z Beatą Baląg, specjalistką od chłodziarek, łączy go gorące uczucie. I że jest to prawdopodobnie miłość. Tym razem ochłodzenie stosunków ze specjalistką od chłodziarek nastąpiło cokolwiek szybciej (co fachowiec, to fachowiec). Ale ja, zdaniem ciotki Loli, wyglądałam na kobietę, która z trudem przeżyła cofanie się lodowca. Zwłaszcza że moja odporność na syberyjskie klimaty panujące w domu niepomiernie zmalała i cierpiałam na chroniczne, niczym nieuleczalne zimno istnienia. Nie minął rok, który uczciwie poświęciłam pracy (tym razem nad sobą), a do drzwi naszego niedużego mieszkania zastukała firma ubezpieczeniowa, reprezentowana przez naszą wspólną znajomą, panią Kornelię, która przekonała Olka, że powinien oddać w jej ręce sprawy swego życia. I Olek uczynił to bardzo chętnie, rekompensując fakt oddania się w ręce pani Kornelii jakąś nędzną polisą ubezpieczeniową, która miała mi za dwadzieścia lat zapewnić wakacje na Majorce albo urokliwy dom starców. Już nie na Majorce, lecz gdzieś w pobliżu. Zaczynałam być świadoma, że przy zmieniających się w takim tempie konstelacjach kobiecych na orbicie Olka, nie pożyję dłużej niż pół roku (nawet jeśli nie popełnię samobójstwa z powodu miesiączki, o której powiem, na przykład, zaprzyjaźnionemu listonoszowi). W najlepszym razie będę już za moment potrzebowała, i to w trybie natychmiastowym, miejsca odosobnienia. Nerwica, która zaczynała za mnie myśleć, gotować, wychowywać dzieci i robić zakupy, nie pozostawiała wątpliwości, że wbrew pozorom jestem słabą i głupią kobietą. Oczywiście nie są to jedyne cechy jednoznacznie świadczące o mojej kobiecości. W zasadzie niczym się nie różnię od kobiet, które po czterdziestce zdobyły:, wyższe wykształcenie (I po co kończyłaś prawo, skoro jesteś teraz zwykłym kuratorem od nieokrzesanych pijaków? matka, mąż);, status polskiej matki wybaczającej (Ja się o życie nie prosiłam, a palę, bo ty też palisz! Balladyna);, cellulitis Kochana, teraz są takie sposoby, że w pale się nie mieści! Kryśka, moja przyjaciółka, która nie mogła zrozumieć, że w pale może się nie mieści, ale na moich udach owszem);, umiejętności kulinarne (wspomniana golonka i bigos);, prawo do wcześniejszej emerytury, pod warunkiem że, A także od tych kobiet, które nie zdobyły:, się na jakikolwiek zabieg plastyczny (Uwielbiam to, że jesteś naturalna mawiał Olek. Co wobec tego widział w tych chirurgicznie naprawianych lalach?);, stopnia młodszego ratownika (poprzestałam na żółtym czepku);, kochanka (bez komentarza);, prawa jazdy (trzykrotne stuknięcie podczas kursu w samochody trzech facetów, którym jakiś idiota dał prawo jazdy). Jako typowa po czterdziestce, bez prawa jazdy, matka, żona, kuratorka do spraw nieokrzesanych pijaków, z wyższym wykształceniem, psem i wygraną w toto-lotka (sto osiemnaście złotych), siedziałam przed matką i ciotką Lolą, zastanawiając się, jak im powiedzieć, że Olek znowu wraca bardzo zmęczony i przerwał remont domu w Malinówku. I kiedy teraz, w kolejną rocznicę śmierci babki Lukrecji, moja matka odrywa się na moment od fotograficznej kroniki jej przeszłości, żeby mi powiedzieć, że wyglądam gorzej niż przed ślubem (ciekawe, kto po dwudziestu latach małżeństwa wygląda lepiej?), oraz zapytać od niechcenia, kiedy wróci Olek, bo już przecież prawie wieczór, wiem, że nie zdradzę się ani słowem. Będę milczała jak babka Kwak, chociaż jestem pewna, że Olek właśnie siedzi u łajdaczki-tłumaczki (rocznik 69), a może to łajdaczka-tłumaczka siedzi na kolanach Olka (rocznik 55) i po raz kolejny rozstrzyga się sprawa mojej ewentualnej samotności. Mam niejasne przeczucie, że ciotka Lola (nigdy nie mogłam zgadnąć, jak naprawdę brzmi jej imię) trafnie podejrzewa, że rocznik 55 zajmuje się obecnie rocznikiem 69, bo patrzy na mnie z niekłamaną życzliwością, ale bez cienia wrednej litości. Z kolei w oczach mojej matki zbiera się cały żywioł politowania, spadający prosto na moje kolana (które piastowały rocznik 80 i 85). Jesteś, dziecko, taka samotna wzdycha. I sama sobie winna dodaje, jakby była na sali sądowej pierwszym świadkiem przeciwko mnie. Kobieta nie ma prawa tak się zaniedbać. Spójrz na swoją starszą siostrę. Nie mogę spojrzeć na swoją starszą siostrę, bo od dziesięciu lat siedzi za granicą, na mężowskich placówkach dyplomatycznych. Zmienia fryzjera i ciuchy, gdy zmienia placówkę. Tylko męża nie zmienia, bo nade wszystko lubi nowe zakłady fryzjerskie i jeszcze nowsze ciuchy. Poza matką, moją starszą siostrę uwielbia jej mąż, dyplomata, i moja młodsza córka, Balladyna. Balladyna przestała się uczyć angielskiego, gdy doszła do wniosku, że łatwiej zdobyć męża dyplomatę niż certyfikat z języka. Na nieszczęście naukę angielskiego odłożyła na później i na szczęście sprawę małżeństwa też. Za to, jako niedoszła ambasadorowa, świetnie sobie radzi z zawieraniem towarzyskich kompromisów. Jest w takim samym stopniu przyjaciółką tatusia, popadającego w bezustanne konflikty z własnymi uczuciami, jak i moją, gdy daje mi rady w rodzaju: Nie przejmuj się. Mężczyźni już tacy są. Błądzą i wracają. Jak na piętnaście lat zna życie (i mężczyzn) przerażająco świetnie. Alina w ogóle nie zna życia, bo jak głupia uczy się angielskiego, chociaż chce być weterynarzem. W dodatku nie okazuje ojcu odpowiedniej wyrozumiałości, przez co naraziła się na określenie twoja córeczka, mające charakter jak najbardziej pejoratywny. Powinnaś odpocząć zaproponowała ciotka Lola, przełykając resztki kawy. Wyjedź gdzieś. Najlepiej nad morze. Odpocząć? dziwi się moja matka. Nie żartuj, Lolu! Przecież ona powinna wreszcie uczciwie wziąć się do pracy! Kobiety z naszego rodu mają w sobie posłannictwo wieszczyła matka, narażając balejażowy kok na utratę równowagi. Są stworzone na doskonałe żony, matki, i stare panny przypomniała ciotka Lola, burząc starannie przygotowaną przez matkę pointę. A na kochanki nie? spytałam z pewną naiwnością, pamiętając o niemałych osiągnięciach prorodzinnych ciotki Doroty. Jeśli myślisz o ciotce Dorocie wrogo rozpoczęła matka. to nie myśl wpadła jej w słowo ciotka Lola bo szkoda czasu na kobietę, która głupio żyła i jeszcze głupiej umarła. Lepiej jedź nad morze. Zawstydziłam się, bo wszystkimi zmysłami poczułam świeży powiew bryzy, zapach wilgotnych muszli i ciepło przybrzeżnego piasku. A tego dnia, jako spadkobierczyni płci Lukrecji Kwak, powinnam czuć, poza zapachem płonącego na jej grobowcu znicza, wszechogarniające mnie kobiece zaniepokojenie różnymi brakami:, brakiem przy rodzinnym stole mojej młodszej córki (dochodziła dziewiętnasta);, brakiem męża, któremu znowu się wydaje, że jest młodszy od mojej córki (rano włożył dżinsy z wystrzępionymi nogawkami);, brakiem wiadomości od Aliny, która od tygodnia wałęsa się po Bieszczadach z naszym wspólnym psem, co oznacza, że od tygodnia również nic nie wiem o naszym wspólnym psie;, brakiem w lodówce salami (Olek przestał interesować się lodówkami, ale o salami zawsze pyta). Ciotka Lola przenikała mnie rentgenem swoich lekarskich oczu, w których jak w lustrze odbijała się cyniczna diagnoza. Po dokładnej obdukcji musiała stwierdzić, że cierpię na chroniczne tchórzostwo, bo właśnie tak na mnie patrzyła. Matka patrzyła inaczej. Idźże wreszcie do pani Marysi, niech zrobi porządek z tymi twoimi włosami powiedziała z obrzydzeniem, jakby wszystkie moje włosy znalazła we własnej zupie. I ubierz się porządnie. Gdybym była Olkiem zaczęła. Trochę jesteś uspokoiłam ją. On też tak do mnie mówi. A nad morze jadę. Spojrzałam na ciocię Lolę z uśmiechem dziecka, które przestało cierpieć na nocne moczenie. Ciocia Lola odpowiedziała mi uśmiechem matki, której dziecko przestało wreszcie sikać po nocach w wykrochmaloną pościel. , Rano zadzwoniłam do sędziego Glinki. Sędzia Glinka miał dziwny zwyczaj dłubania na rozprawach w nosie, przy każdej okazji mówił o seksie, ale był najskuteczniejszy w ocenie czynu i najłaskawszy w przydzielaniu kar. Poza tym spotykał się potajemnie z panią prezes Klimuszko (już drugi rok byli przekonani, że spotykają się potajemnie), której nie przeszkadzało, że sędzia ma żonę i że dłubie w nosie. Sędzia Glinka obiecał porozmawiać z panią prezes Klimuszko o przedłużeniu mojego urlopu i wyraził nadzieję, że wrócę znad morza zmęczona. Seksem, oczywiście. Ja także wyraziłam taką nadzieję, z trudem hamując napływające do oczu łzy. Gdyby sędzia Glinka wiedział, co usłyszałam przy śniadaniu od Olka, nie pieprzyłby takich głupot, tylko podłubał sobie w nosie. Przy śniadaniu (salami, ser wędzony i twarożek własnej roboty; mój twarożek zna cała klatka schodowa od czasu, jak się przypalił) poinformowałam Olka i Balladynę o wyjeździe nad morze. Oczywiście, kochanie powiedział (dałabym głowę, że w środku wykrzyknął hurra! . Po niemiecku, bo łajdaczka jest tłumaczką z niemieckiego). Jestem o ciebie spokojny dodał niegrzecznie. Super skwitowała Balladyna. Tylko co z obiadami? zaniepokoiła się nagle. Dostaniesz na pizzę pośpieszył z obietnicą Olek. Jakby się bał, że ta trudność zmieni moje plany. A najlepiej, żebyś pojechała z mamą wymyślił bezczelnie. Mama nie czułaby się samotna. Mama nigdy nie czuje się samotna zaripostowałam gniewnie od czasu, jak rozmawia sama z sobą. Po polsku! zastrzegłam, wchodząc na zaminowany teren małżeńskiej niewierności Olka. Nie zaczynaj powiedział o zdanie za późno, bo właśnie zaczęłam. To ja idę do szkoły zdecydowała Balladyna, choć wiedziałam, że to nieprawda. Jeżeli ten pub za rogiem, gdzie spotykasz się z harleyowcem o ksywie Bambi nazywa się szkoła, to leć, bo już dzwoniło na pierwszą lekcję rzuciłam jej mściwie na do widzenia. Balladyna zauważyła mnie po raz pierwszy tego ranka. Ooo?! Spojrzała w moją stronę ze zdumieniem. Skąd wiesz, że ma ksywę Bambi? Przed lustrem zapomniała, o co pytała, bo znalazła dwa nowe, dorodne pryszcze. Pryszcze znowu wygrały ze mną w rankingu popularności. Masz na brodzie twarożek powiedział jeszcze Olek, suto oblewając się fahrenheitem, trzymanym na specjalne okazje. I zamknął za sobą cicho drzwi. Gdyby sędzia Glinka wiedział o wszystkich ranach, jakie zadano mi pomiędzy wędzonym serem a twarożkiem pomiędzy siódmą trzydzieści a reklamą matisa w radiu Zet pomiędzy nachalnym brzęczeniem komórki w dżinsowej bluzie Olka a gwizdkiem oszalałego czajnika, to, jak wspomniałam wcześniej, na pewno spokojnie dłubałby w swoim nosie bez ingerencji w moje prywatne życie. Następna ingerencja sędziego nastąpiła o czternastej dwadzieścia, gdy zadzwonił z informacją, że mogę kupować bilet. Do tego czasu zdążyłam już zwątpić w sens wyjazdu, ponieważ poza wyszarzałą piżamą (kupuję zawsze o dwa numery większą) i poza dwiema trykotowymi koszulkami (przejęłam je po Olku) żaden ciuch z mojej półki nie był już moim ciuchem. Spódnica w kratę w ogóle nie była ciuchem tylko starą spódnicą, i to od chwili, gdy ją kupiłam. Spodnie od mojej siostry, a konkretnie od jej męża dyplomaty, które widziały cały elegancki świat, znowu były spodniami mojej siostry. I pewnie na nią zbyt obszernymi. Moimi były do wysokości uda, a dalej nie chciały być. Sweter z owczej wełny najwidoczniej się sfilcował, bo też w niego nie wchodziłam (ciekawe, dlaczego filcują się moje najlepsze ciuchy, a nie ja?). Wreszcie ta sukienka Ta, przez którą sędzia Glinka na imieninach Hanki adwokatki przestał dłubać w nosie Ona też jakby zmalała, skurczyła się do rozmiarów Balladyny i teraz, leżąc na łóżku, udawała najbezczelniej, że nigdy nie była moja sukienką. W związku z tym stałam w szlafroku (jest na mnie w sam raz) i zadawałam retoryczne pytania (ciotka Lola twierdzi, że inteligentni ludzie, w tym kobiety, mają predylekcję do retorycznych pytań, bo w zasadzie każde inteligentne pytanie jest z natury swojej retoryczne). Najpierw zadałam pytanie światowym spodniom, po jaką cholerę przyjechały tu z placówki, skoro tylko raz pozwoliły mi się w nie ubrać. Potem zapytałam wielbłąda, spoczywającego w postaci swetra na stosie niepotrzebnych rzeczy, dlaczego chce być garbem w moim i tak garbatym życiu. Wreszcie zwróciłam się do sukienki, jak do byłej przyjaciółki, z pretensją, że straciłam przez nią resztki złudzeń, i że tak się nie robi. Zanim rozpoczęłam kłótliwą scenę ze spódnicą (notabene niewartą nawet słowa skargi), zadzwonił sędzia Glinka z nakazem natychmiastowego opuszczenia miasta na okres tygodnia. Chciałam w pierwszej chwili zapytać go, w czym mam opuścić miasto, ale właśnie w tej dramatycznej chwili przyszedł Olek i zadałam o jedno retoryczne pytanie mniej. Olek przyniósł pieniądze, te zaoszczędzone na wspólny wyjazd, który od czasu łajdaczki-tłumaczki stawał się tak odległy jak perspektywa podróży w kosmos, i powiedział:, Baw się dobrze. Weź komórkę przypomniał o smyczy, która, jak słusznie spekulował, nie pozwoli mi nazbyt oddalić się od domowych kłopotów. Mam nadzieję, że wrócisz wypoczęta. Wrócę zmęczona sprzeciwiłam mu się z satysfakcją. Seksem, oczywiście zacytowałam sędziego Glinkę. Olek milczał. I za to byłam mu po raz pierwszy w tym tygodniu wdzięczna. , *, , Stałam w kolejce po bilet wyższa niż pani Kornelia od ubezpieczeń. Wydłużał mnie niepomiernie plecak ze stelażem, którego górne rejony ukrywały dres (stary model adidasa, od dwóch lat zdegradowany do prac porządkowych). Stałam więc w tej kolejce i zastanawiałam się, w jakim celu wyjeżdżam. Bo na dobrą sprawę nie mam najmniejszej szansy zmęczyć się seksem ani wypocząć (która z kobiet wypocznie w dresie, kojarzącym się z ubiegłorocznym remontem?). Dokonałam błyskawicznego ustalenia listy przyjemności, które się wiążą z moim opuszczeniem w trybie pilnym miasta:, nie będę musiała wstawać o siódmej dziesięć (w moim domu karta urlopowa nie zawiera adnotacji budzenie surowo wzbronione nie będę widziała, jak mój mąż o siódmej piętnaście sięga po fahrenheita, zastrzeżonego na specjalne okazje;, nie muszę pytać Balladyny, o której wróci, i słuchać jej kłamliwych odpowiedzi;, mogę zapomnieć o tym utlenionym na blond kowboju wożącym moją córkę na tylnym siedzeniu harleya w kierunku przeciwnym do jej szkoły, że nie wspomnę o szybkości, z jaką się od niej oddalają;, będę czuć powiew świeżej bryzy, wilgoć kamieni, ciepły piasek plaży , Dokąd?! niecierpliwie ryczy na mnie kobieta z okienka. Dokąd dać?, Dopiero po dłuższej chwili zaczynam rozumieć, że ona chce dać mi bilet, tylko, podobnie jak ja, nie wie dokąd. Nad morze mówię głupkowato, a kolejka patrzy na mój stelaż i na moją głupkowatość z rosnącym zainteresowaniem. Bierz do Kołobrzegu, tam gdzie ja radzi jakiś męski głos za moimi plecami. O, przepraszam panią! wycofuje się szybko na widok mojej zdziwionej twarzy. No to, dokąd? Kobieta w okienku staje się agresywna. Międzyzdroje. Decyduję szybko, chociaż przecież chciałam do Kołobrzegu. Jest dopiero o osiemnastej warczy na mnie wrogo głośnik przy kasie. Z satysfakcją. Pojadę o osiemnastej, choć nie ma to nic wspólnego z opuszczeniem miasta w trybie pilnym. I pojadę do Międzyzdrojów, choć nie ma to nic wspólnego z planowanym pobytem w Kołobrzegu. Cieszę się, że mój plecak i ja jesteśmy już szczęśliwymi posiadaczami biletu i że kolejka straciła dla nas zainteresowanie. I że ten niegrzeczny młodzian, co przeszedł na ty z moim tyłem, właśnie ładuje się do pośpiesznego, którym mogłabym już pędzić na spotkanie przygody. Ale zaraz? zastanawiam się przytomnie jakiej przygody? Do osiemnastej mam czas, żeby ułożyć jakiś przyzwoity scenariusz oczekiwań. Może inteligentny, z wyższym wykształceniem (broń Boże, prawnik czy architekt). Kolor włosów, obojętny. Jednak, żeby były. Czarujący uśmiech Eee. Krzywię się na myśl, że scenariusz oczekiwań wygląda jak Bogusław Linda. Wobec tego nieśmiały. Patrzący na mnie z odległego stolika nadmorskiej kawiarni. Wygląda na skromnego właściciela baru Pod Złotą Podkową, a okazuje się biznesmenem. Najprawdziwszym! Jego kabriolet mknie ulicami Międzyzdrojów, ja za kierownicą. No tak. Za kierownicą bez prawa jazdy to ja mogę w wesołym miasteczku. Tam też są kabriolety. No więc kręcimy się po wesołym miasteczku Tylko o czym można rozmawiać z facetem, który jest maszynką do robienia pieniędzy? Zawsze byłam romantyczką Niech będzie naukowcem albo przynajmniej polonistą w szkole średniej. Delikatne okularki i gładkie czoło. Subtelne palce zakończone zadbanymi paznokciami. Biedny jak pan mysz. Ja kupuję dobre francuskie wina, za którymi on przepada, a on recytuje sonety Szekspira, za którymi ja przepadam. Siedzimy nad wodą, woda liże nam stopy. Lizaniem to właściwie się brzydzę. Uznaję tylko lizanie Makbeta, mojego psa. I też nie w każdej sytuacji. Nie znoszę na przykład, kiedy mój pies najpierw liże siebie, a potem próbuje lizać mnie. Ale zaraz, zaraz, zgubiłam gdzieś pana mysza. Zostawiłam go samego nad liżącą stopy wodą. I dobrze! Prawdę mówiąc, nie lubię facetów mówiących do rymu. Prawdziwy mężczyzna, no, choćby Olek , Osiemnasta tuż-tuż, a ja nie mogę wyjść na dobre z mojego cholernego domu. Najpierw pies, potem Olek Jeszcze tylko pomyślę o dziewczynkach, ugotuję w myślach niedzielny obiad (koniecznie rosół! W moim domu musi być rosół z makaronem według przepisu świętej pamięci babki Kwak. Milczała jak zaklęta, a gotowała jak święta głosi domowe przysłowie) i mogę oddać bilet. Bo po jaką cholerę pcham się do Międzyzdrojów zatłoczonym pociągiem, jeżeli zrezygnowałam z trzech randek, aby nakryć do stołu. Ten blondyn Właściwie wyłysiały blondyn, tak jakoś sympatycznie na mnie patrzy. Patrzy i się uśmiecha. I wsiada do tego samego pociągu Aha. Nie dla mnie ten uśmiech. To do tej czarnej, starszej, udającej młodą. Nogi ma gorsze od moich. I nie wsiada do tego pociągu. A ja wsiadam! Jeszcze jak wsiadam! Cały dworzec widzi to wsiadanie albo raczej wysiadanie, bo zahaczam stelażem o drzwi i ląduję na peronie jak święty Aleksy pod schodami własnego domu. Tylko patrzeć, jak obrzyga mnie jakieś dziecko, które nie wzięło aviomarinu. Łysiejący blondyn nie może mi pomóc, bo znikł w czeluści pociągu, ale jest już koło mnie ta stara czarna, zrobiona na młodą. Pomaga mi pozbierać kości (żeby kości! cały ten mój tłuszcz!) i załadować wszystko z powrotem do pociągu. Udaje się i ruszam. Jadę, a stara czarna, zrobiona na młodą macha mi przyjaźnie ręką. Ciekawe. Z bliska wcale nie jest taka stara, jak mi się wydawało. br W recepcji domu wczasowego Perła sezon się skończył, bo od godziny nie ma nikogo, kto chciałby ode mnie wziąć niemałe pieniądze za wątpliwą przyjemność spędzenia tu kilku nocy. W dodatku samotnych. Bez Lindy, biznesmena i polonisty. Nawet bez łysawego blondyna, który wysiadł, jak mi wiadomo, w jakimś Sarnowie albo Jeleńczu (nigdy nie odróżniałam jelenia od sarny). Jest za to blondyna, która też chce spędzić tu kilka nocy. Ta nie musi się martwić, że samotnie. Zamknęłam oczy i zobaczyłam blondynę w jednym łóżku z Lindą, polonistą, kabrioletem biznesmena i starą czarną z peronu, co się okazała wcale nie taka stara. Blondyna z rzeczy skromnych miała skromny elegancki neseser (dlaczego ja w tym swoim cholernym życiu dorobiłam się trzech kochanek Olka, a ani jednego neseseru?), skromną elegancką torebkę (ja też mam torebkę, ale tylko skromną) i nic więcej. Poza tym miała na sobie i przy sobie mnóstwo rzeczy nieskromnych. Nieskromną sukienkę z wygryzionym lubieżnie dekoltem (dekolt nieskromnej wielkości), nieskromny, bo jaskrawoczerwony lakier na akrylowym paznokciu (potem się okazało, że paznokieć nie był akrylowy), nieskromny makijaż, zwłaszcza soczewki nadające jej oczom intensywnie zielony kolor (potem się okazało, że nie nosi soczewek) i nieskromne piersi, bo ani małe, ani duże, tylko w sam raz (nieskromność takich piersi polega na kuszeniu swą doskonałością różnych panów Lindów, panów myszów i panów łysiejących blondynów). Trochę poprawił mi się humor, gdy uświadomiłam sobie, że ta znużona blondyna musi mieć rozliczne wady. Jest:, znużona jak każda blondynka, która przez chwilę o czymś myślała (a ta zastanawiała się na pewno, czy są wolne pokoje! Po sezonie! Ha, ha, ha!);, cała sztuczna (jeszcze wtedy nie wiedziałam, że paznokieć nie jest akrylowy, zęby nie są z porcelany, a włosy nie zostały utlenione);, wredna (gdybym ja była taka ładna, też byłabym wredna!). Moje domysły przerwał powrót recepcjonisty (dałabym głowę, że wrócił z Seszeli). Wyjaśnił blondynie i mnie, ile nas będzie kosztował kaprys spędzenia kilku nocy w osobnych pokojach. Nie wierzyłam własnym uszom, gdy blondyna wyraziła wolę spędzenia tych nocy ze mną. Ot, tak po prostu zrezygnowała dla mnie z Lindy, kabrioletu, pana mysza słowem ze wszystkich moich marzeń! Nawet Olek nie byłby taki szarmancki, bo zawsze chciał mieć kabriolet. Ruszyłam za blondyną do apartamentu północnego, który różnił się od południowego tylko tym, że był usytuowany po północnej stronie domu wczasowego Perła. Co do pokoju z widokiem na morze, to recepcjonista nam wyjaśnił, że z apartamentu północnego jest niby trochę bliżej do morza niż z apartamentu południowego. Ale ogólnie, to dom wczasowy Perła jest daleko od morza, bo morze szumi cztery kilometry stąd i trudno mieć takie wymagania, żeby jeszcze był na nie widok. Morze słychać i czuć wyjaśnił ponury portier. A jak panie chcą se popatrzeć, to w każdym pokoju jest obrazek z morzem albo z plażą. Blondyna pierwsza zauważyła, że taki obrazek pewnie jest, ale w apartamencie południowym, bo stamtąd do morza dalej, i bezwstydnie wyjęła z eleganckiego neseseru wódkę czystą wyborową oraz sok. Mam na imię Ewka powiedziała, wyciągając rękę. Jak chcesz, zrobię ci drinka. Jestem Wanda odrzekłam i po raz stutysięczny poczułam do matki żal z powodu jej niewytłumaczalnej sympatii do położnej Wandy, której imię noszę jak brzemię. (Zawsze żałowałam, że tego feralnego dnia nie miała dyżuru jakaś położna Beata czy Patrycja). Zanim doszłyśmy do apartamentu, pokochałam blondynę całym sercem:, za to, że powiedziała do mnie ty, a nie proszę pani za to, że zdawała się nie zauważać mojej skromnej torebki;, za to, że choć sama nie paliła, ja mogłam ćmić w naszym wspólnym północnym apartamencie tyle papierosów, ile schodzi na taśmie z całodniowej produkcji. Ku mojemu rozczarowaniu wcale nie była głupia, bo po medycynie. Zaczęłam żałować, że położna Wanda, co mnie odbierała, nie miała na imię Ewka. Ale żeby być Ewką, to, widać, trzeba być patologiem, co jest dokładnie odwrotne niż położnik. I jeszcze jedno. Ewka miała więcej wdzięku niż wszystkie kochanki Olka, łącznie z tłumaczką-łajdaczką. A najważniejsze rozwiodła się, ponieważ jej mąż miał trzy razy tyle kochanek co Olek, i zważywszy na to, jak wyglądała Ewka, musiał być kompletnym idiotą. Gdy już pijane wspólnie przemierzałyśmy bezdroża terenów łowieckich naszych mężów i liczyłyśmy ich kolejne łupy, porządkując je według wzorca: parzystokopytne, świnie i rogowate, wiedziałam, że tę blondynę z naturalnymi paznokciami zesłał mi dobry Bóg, abym zrozumiała, że skoro są zdradzane takie Ewki, to tym bardziej muszą być zdradzane takie Wandy. Kiedy już leżałyśmy w swoich łóżkach (Ewka prała swe piżamki zapewne w tym proszku, o którym mi mówiła matka), zapytałam Ewkę, jak sobie poradziła z rozwodem i co z wyrzutami sumienia, bo przecież kobieta odchodząca od męża musi je mieć. Nie musi zapewniła sennie Ewka. Zamiast żony powinien znaleźć sobie dobrego psychiatrę dodała. I ty mu w tym pomogłaś? szepnęłam zachwycona. Nie. Tak się składa, że on sam jest wziętym psychiatrą, więc niech sobie pomoże. Ewka już spała, a ja po raz pierwszy bardziej martwiłam się tym, że Olek jest architektem, niż tym, że w latach pięćdziesiątych odbierała mnie akurat ta położna, co ją skrzywdzili imieniem Wanda. Obudziłam się z potężnym bólem głowy (nie pamiętam, kiedy wypiłam tyle wódki), a po Ewce ani śladu. Przeraziłam się, że blondyna mnie rzuciła. Może chrapię? przyszło mi do głowy, bo przecież skąd mogę wiedzieć, czy chrapię, jeżeli, kiedy nawet chrapię, to śpię. Odezwała się komórka, a wraz z nią rozdzwonił się we mnie system prac porannych. Zobaczyłam Olka polewającego się fahrenheitem, wściekłego, że Balladyna wyjadła mu salami, wyjącego Makbeta, gotowego obsikać nowy fikus, Balladynę, gotową udusić Makbeta. Słowem, klasyczny powszedni dzień, kiedy w ciasnej kuchni spotykają się najbliżsi, aby przekazać sobie znak pokoju. Leżałam i miłośnie słuchałam nie milknącej komórki, widząc, jak pięćset kilometrów stąd życie moich najbliższych dobry Bóg poddał ciężkiej próbie. Postanowiłam nie ingerować w sikanie Makbeta. Przecież tak naprawdę wcale nie lubię fikusów. Jeżeli Balladyna go udusi, to odpadnie mi bieganie z kundlem pod okoliczne drzewa i czuwanie przy każdej jego kupie, jakby była darem niebios. Co do salami, to mam dokładnie gdzieś, czy Olek ją zjadł czy nie. Ma same wady i nawet nie jest psychiatrą, więc sobie nie pomoże. Graj, piękny Cyganie! szeptałam z satysfakcją do komórki, która prawdopodobnie postawiła już na nogi cały dom wczasowy. Cześć, leniuchu. Ewka bezszelestnie zjawiła się w pokoju i leniwie sięgnęła po telefon. Popatrzyła na ekran. Powiedziała Dupek i wyłączyła tę cudowną pieśń tęsknoty. Usiadłam na łóżku z jeszcze większym bólem głowy. Więc to jej komórka tak nachalnie dopominała się o miłe słowo. Nie moja. To za nią tęsknił do nieprzytomności jakiś dupek, nie za mną. A zatem pies żyje, fikus żyje, Olek zżarł salami, a Balladyna nawet nie zauważyła, że wyjechałam. Skąd wracasz? zapytałam, żeby się jeszcze bardziej pogrążyć, bo blondyna wróciła z joggingu. Była gustownie spocona i zarumieniona jak do reklamy winnych jabłek. Zbieraj się. Idziemy na plażę. Zarządziła z uśmiechem. Podała mi jakąś gigantyczną kapsułę antykacową i wafelki. Żebym nie paliła na czczo. Paliłam na wafelki, przeżywając, że za chwilę będę musiała dziarsko wskoczyć w dres, który, poza marką, nie miał za grosz przyzwoitości. Nie doceniałam blondyny. Gdy tylko zwierzyłam się jej ze swoich rozterek, zmieniła zdanie. no to idziemy na ciuchy powiedziała pogodnie, dłubiąc naturalnym paznokciem w prawdziwym zębie. Podziękowałam Panu Bogu za tego Anioła, za tę uszlachetnioną wersję wyłysiałego blondyna i za pomysł, żebym nosząc imię Wanda, nosiła dodatkowo coś przyzwoitego. Najgorsze było to, że idąc za Aniołem (jedyna w moim życiu nominacja blondyny) tropem zmieniającej się mody, czułam się jak uboga krewna kompromitująca szlachetny ród Aniołów. Natomiast sam Anioł najwyraźniej nie zwracał na to najmniejszej uwagi. Kazał podawać nam coraz to śmielsze eksperymenty krawieckie, aby wreszcie wbić mnie w spodnie, które wyglądały na spowinowacone z tymi od mojej siostry, z wielkiego świata. Miałam w nich pośladki jak orzeszki i całkiem przyzwoite uda. Tak rzekł Anioł. W spodniach (Beneton, lycra, rozmiar 42) udałyśmy się po bluzkę (Teranova, bawełna, rozmiar 40), po buty (Gucci, czarna skóra, obcas w kieliszek, rozmiar 38) i po wódkę (czysta wyborowa, pojemność 0,70, procent 39). Tak zaopatrzone ruszyłyśmy na plażę (ulica Rybacka 48), aby pod krzakiem forsycji, w benetonie, teranovie i butach od Gucciego wypić czystą wyborową (bardziej symbolicznie niż śmiało). Kocham cię oświadczyłam się Aniołowi. Bardziej symbolicznie niż śmiało. Ja ciebie też zapewnił Anioł, po czym poszłam z nim do skrzydła północnego apartamentu domu wczasowego Perła, gdzie portier na nasz widok zaszeptał do dwóch barczystych, nabłyszczonych brylantyną sezonowych poszukiwaczy pereł:, Dajcie spokój, to lesbije. Wyborowa zachęciła mnie do podjęcia dyskusji, ale nie Ewkę. Jakby nigdy nic objęła mnie w pasie i ruszyłyśmy miłosnym krokiem do sypialni, czując na plecach pełen rozżalenia wzrok poszukiwaczy pereł. Widocznie nie sądzili, że można trafić na takie jak my, falsyfikaty. Moje życie z Aniołem zaczynało coraz bardziej przypominać uporządkowany małżeński superukład. Oczywiście bez seksu i innych zakłóceń, które wcześniej czy później stają się początkiem końca każdego małżeństwa. Ewka któregoś dnia przyznała, że miałaby ochotę na chłopa, ale w końcu zdecydowała się na Stawkę większą niż życie, bo, jak powiedziała, ważne, żeby było wesoło. A czy jest wesoło w łóżku czy w świetlicy domu wczasowego Perła (skrzydło południowe), to obojętne. Pomyślałam, że Ewka ma rację, nie komplikując pewnych spraw, które ja komplikowałam już na etapie potajemnego o nich myślenia. Dlaczego wyrzucałam sobie teraz nie oglądałam Stawki większej niż życie w latach osiemdziesiątych, a upierałam się przy randkach z Olkiem, co, mówiąc szczerze, wcale nie było takie wesołe? Budowaliśmy wtedy własne Osiedle jutra;. To znaczy, ja budowałam, gdy Olek badał na jakimś trzeszczącym łóżku moje osobiste ukształtowanie terenu, twierdząc, że całkowicie nadaje się ono pod zabudowę jednorodzinnego domku z widokiem na szczęście. Zamiast domku i widoku zadbał tylko o uzupełnienie spisu lokatorów, stawiając mnie dwa razy przed obliczem tego samego położnika, Franciszka Siekierki. Gdybym urodziła dwóch synów, byłby ojcem dwóch Franciszków. Stało się inaczej. Jest ojcem dwóch córek, o czym przynajmniej raz w roku zapomina. Olek jest przystojny. Nawet przystojniejszy od Hansa Klossa (pewnie dlatego wybrałam Olka, nie Stawkę. A dwadzieścia lat temu, gdy leżałam obok niego na tym cholernym, trzeszczącym łóżku, myślałam, że już zawsze tak będziemy sobie leżeć i trzeszczeć. Przystojny mąż, cudzy mąż lubiła mówić moja matka, ale przez to trzeszczące łóżko niewiele słyszałam. No, to dzisiaj mam, czego chciałam. A właściwie nie chciałam. Nasze łóżko (Osiedle Młodości, ul. Bema, II klatka, trzecie piętro bloku, wczesny Gierek) zamilkło na wieki. Nie dość tego często jest tylko moim łóżkiem. Robisz błąd, bo się przejmujesz stwierdziła Ewka, gdy mijał już tydzień mojego pobytu w domu wczasowym Perła. Czy wiesz, ilu jest fascynujących facetów na świecie? Ba, na świecie zaśmiała się jak dobrze spojrzysz, są wszędzie, nawet tu. Twoje Olki, moje Krzysztofy W nowym, dojrzałym wydaniu tylko dla dużych dziewczynek. Rozejrzałam się, zgodnie z sugestią Ewki. Obok nas siedziało na kocyku dwóch zażywnych emerytów (też z domu wczasowego Perła), w których Ewka dostrzegła wczoraj swych potencjalnych pacjentów. Teraz wyjadali ze słoiczka wieprzowinę na zimno (Bobo-Frut, 0,33 l). Mhm zasępiła się Ewka, podążając za moim wzrokiem. Z tym wszędzie przesadziłam, ale na świecie na pewno są!, , *, , W następnym tygodniu zaczęłam się poważnie zastanawiać nad dotąd niekwestionowaną koniecznością posiadania Olka. Jak sobie uświadomisz, że potrafisz cieszyć się życiem w pojedynkę, to wygrałaś mruczała blondyna, wystawiając swój płaski brzuch do wrześniowego słońca. Moje cieszenie się życiem nie mogło być takie samo jak jej cieszenie się życiem. Na przykład nie mogłam sobie pozwolić na wystawienie płaskiego brzucha do słońca, bo go nie miałam. Nie mogłam odegrać się za swe krzywdy na tłumie rozgrzanych pożądaniem wielbicieli, bo nie dość, że nigdy nie otaczał mnie taki tłum, to nawet istniały trudności z pojedynczymi osobnikami. Nie potrafiłam, jak Ewka, dobrać odpowiedniego proszku do udających piżamki bawełnianych koszulek, które miały nadruk Czas na EB. Tymczasem nocne triumphy Ewki były prawdziwym triumfem przemysłu chemicznego i niezwykle inteligentnych molekuł. A moje koszulki-namioty, zdobyte na pikniku Trybuny Ludu, są niezależnie od stosowanego proszku szare, choć powinny być czerwone. I, jak się domyślam, nie jest to wyłącznie kwestia ilości tych inteligentnych molekuł ani pralki. To kwestia stylu życia. Gdy wyjaśniłam blondynie, że mam problem ze stylem życia, powiedziała Żyj tak, jak lubisz, i po problemie. Po czym jeszcze bardziej odsłoniła biust, który był pierwszym biustem ani za dużym, ani za małym, jaki widziałam na żywo. To właśnie wtedy zrozumiałam rzecz najważniejszą. Olek wcale nie jest mi potrzebny do szczęścia! Tylko idiotka potrzebuje do szczęścia faceta, który co rano budzi ją, szczypiąc w biodro, pytaniem A co tu za tłuszczyk mamy?. Olek nie jest mi także potrzebny jako degustator mojego bigosu. Przecież tym bigosem zachwyca się cały sąd rejonowy, że nie wspomnę o znawcy bigosu świętej pamięci wujku Kulejce, sławetnym adwokacie porzuconym niegdyś przez ciotkę Dorotę. Po jaką więc cholerę przez dwadzieścia lat kupuję, tnę, duszę, szatkuję, doprawiam, dolewam wody, zmniejszam gaz i siedzę uwięziona w kuchni (trzecie piętro, wczesny Gierek)? Otóż robię tak po to, żeby mój mąż (rocznik 55) powiedział po pięciu minutach gmerania widelcem po rarytasie Podaj pieprz , po następnych pięciu Trochę za mało suszonych śliwek , po kolejnych kilku, gdy z wypiekami na twarzy czekam na werdykt Ostatnio był lepszy , a na końcu, gdy usiłuję zmniejszyć wyrok i zasłużyć na łagodniejszą karę, podając mu lampkę wytrawnego wina, dowiaduję się, że jego matka zawsze dodawała majeranek To nie wszystko! Tu, na plaży, w momencie, gdy Ewki ciało zaczyna przypominać chrupiące prince polo, odkrywam kolejne argumenty dowodzące, że mój mąż nie tylko nie jest mi potrzebny do szczęścia, ale że wręcz jego nieznośna osoba ciąży na mojej osobistej radości życia. Bo po co mi Olek, który:, jeszcze nigdy nie zmył po sobie talerza (,Dlaczego zostawiasz te talerze? Najlepiej je umyć od razu po jedzeniu! );, nie znosi moich ulubionych perfum (,Jak możesz ich używać? Czy nikt ci nie mówił, że śmierdzą? );, programowo nie wysikuje Makbeta (,Nie jestem idiotą, żeby kundel ciągał mnie po swoich ulubionych drzewach! );, chrapie, gdy oglądam Na dobre i na złe ;, budzi mnie, gdy on ogląda mecze (,Idź się połóż do innego pokoju, bo oglądam! );, nie budzi mnie, gdy dzwoni Kryśka, od której kupuję tanie ciuchy ze sklepu Mały Defekt ;, irytuje się, gdy nucę w samochodzie (,Przestań! Mówią w radiu o cenach paliwa! );, wstaje rano wściekły (,Kto, do cholery, wziął moją golarkę? ), wraca z pracy wściekły (,Wczorajsze ziemniaki? Chyba przesadzasz ), kładzie się spać wściekły (,Dlaczego kładziesz kołdrę na opak? Mam guziki na twarzy ), zasypia i łóżko nie trzeszczy. Przeraziłam się. Boże! Jak on mnie musi nie lubić! I jak musi być mu ciężko starać się ukryć prawdziwe uczucia pod pozorami pewnej uprzejmości. Zupełnie irracjonalnie zaczynam współczuć Olkowi. Czuję na policzkach świeży oddech bryzy , No, przestań! Nie rycz! karci mnie Ewka, wystawiając do słońca swój tyłeczek, mniejszy od najmniejszego orzeszka. , *, , Po Ewce pozostał stos nie doczytanych gazet, krem z najniższym filtrem UV, żel do depilacji, jej wizytówka (Lekarz nauk medycznych, specjalista patolog. Ciekawe, który z pacjentów wybierze się do niej na własne życzenie?). No i pustka w przestronnym pokoju północnego apartamentu bez widoku na obrazek z morzem. Przyjechał po nią gnany tęsknotą, co było aż nazbyt wyraźnie widać. Sprawiał wrażenie męskiej gwiazdy z Hollywood, która rozświetliła mrok domu wczasowego Perła . Dotarł do nas błyszczącym z daleka kufrem pieniędzy, umieszczonym na czterech terenowych kołach. Wyglądał tak jak Olek dwadzieścia lat temu, a może i lepiej. Przywiózł pudełko śliwek w czekoladzie, które miały mi zastąpić Ewkę. Mógł dorzucić jeszcze wagę elektroniczną z błędem 7 kilogramów albo lustro wyszczuplające jest w każdym szanującym się butiku). Czekoladę szlag trafił, zanim wyjechali (bardziej gorąco było tylko we wrześniu 39 roku), a śliwki skojarzyły mi się z ostatnim bigosem, więc straciłam na nie apetyt. Oddałam je dwóm emerytom, żeby zapomnieli, choć na chwilę o bobo-frutach i trochę sobie pożuli, a sama płakałam tak głośno, że nie słyszałam dzwoniącej własnej komórki. Portier przyszedł z rachunkiem za wczorajszego szampana i znalazł mnie w łzach. Litościwie pokiwał głową, jakby chciał powiedzieć, że ci, co kochają inaczej, cierpią tak samo jak ci, co kochają normalnie. Komórki oczywiście nie odebrałam. W efekcie nie dowiedziałam się, że Bambi od Balladyny miał maleńką stłuczkę z fiatem punto i teraz Balladyna jest zmuszona znaleźć sobie nowego faceta z porządnym sprzętem. Nie wiedziałam o powrocie Aliny, która w Bieszczadach znalazła dla Makbeta maleńką panienkę o słodkim imieniu Lady. Nie miałam pojęcia, że słodka suczka Lady zamieszkała w moim koszu na bieliznę i że w domu wszystko w porządku, tylko tato zapracowuje się całymi nocami i rzadko wpada o poranku, żeby choć trochę się odświeżyć. Fahrenheitem. O żadnej z tych spraw nie miałam i nie chciałam mieć pojęcia. Mój urlop nieubłaganie dobiegał końca, a poza starymi emerytami nikt nie wiedział, że Wanda (przystojna rudawa szatynka, samotna, około czterdziestki, bez zobowiązań) przyjechała do Międzyzdrojów w celach rekreacyjnych. Aby wypocząć (według męża), ewentualnie się zmęczyć (według sędziego Glinki) w towarzystwie miłego, dowcipnego, bez zobowiązań, może być nawet łysiejącego blondyna. Wskazane, aby nie spożywał w nadmiernej ilości produktów firmy Bobo-Frut. Postanowiłam sięgnąć po lekturę. W końcu Ewka tej swojej babskiej mądrości też nie zdobyła na medycynie. Zostawiła tonę makulatury z receptami na temat Jak być szczęśliwą . I proszę! Pierwsze pismo recepta na trzy bite strony pod tytułem Czym zwrócisz jego uwagę?. Pisze kobieta. Powinien, moim zdaniem, mężczyzna. Byłoby wiarygodniej. Dowiaduję się, ku swej radości, że jego uwagę przyciągają same moje ewentualne wady. Mam być do przesady pruderyjna, kokieteryjnie zalotna, zalotnie figlarna, figlarnie ponętna, ponętnie erotyczna, erotycznie niezaspokojona, a wtedy on zwróci na mnie uwagę. Upora się z moimi marzeniami, które mam od lat osiemnastu, a przy sprzyjających warunkach (wyłączone światło) nie zauważy mojej zszarzałej bielizny. ,W porządku myślę. Poświęci się, pomoże mi stanąć na nogi (a właściwie wyłożyć się na plecy). Będzie mnie pieścił po wydepilowanych łydkach (Ewki żel jest rewelacyjny) i przy sprzyjających warunkach nie zauważy tej cholernej kreski na szyi (wyłączone światło) . Nie daje mi jednak spokoju zasadnicze pytanie Dlaczego to ja mam być taka, śmaka i owaka, aż do erotycznie niezaspokojonej, ;? . Dlaczego to ja muszę robić z siebie idiotkę, żeby on zobaczył we mnie kobietę? A on? Czy nie może tak po prostu podejść, spojrzeć mi głęboko w oczy i czule wyznać: Od pierwszego spojrzenia zwróciłem na ciebie uwagę ? Widać nie może westchnęłam z rezygnacją. W recepcie na szczęście we dwoje zadbano o to, żeby kobieta starannie i długo oraz w przemyślany sposób się upokarzała. Zastanawiające jest to, że od czasów mojej babki, Lukrecji Kwak, nic się w tej dziedzinie nie zmieniło. To nie jest w porządku rozważałam, starannie rozprowadzając żel na porośniętych zaniedbaniem łydkach. Ale kto powiedział, że w życiu będzie wszystko w porządku? Jak dostajesz w prezencie od Pana Boga komplet cycków, to nikt ci nie obiecuje, że z tym prezentem będzie ci łatwiej Jedyna pociecha to ta, że przynajmniej na boskim prezencie nie rosną włosy, bo tego żelu od Ewki zostało bardzo niewiele . , Wracałam ostatnim pociągiem do moich ponurych spraw. Przed powrotem, zgodnie z zaleceniem matki, zadbałam o swoje słabe włosy i zniszczone paznokcie, aby naprędce pozbyć się reszty pieniędzy przydzielonych mi jako rekompensata za brak mężowskiego towarzystwa. Byłoby fatalnie przywieźć z sobą te nędzne grosze i tłumaczyć się, że nie miałam gdzie i z kim ich przehulać. Fryzjerka powiedziała, że rzadko spotyka się takie zniszczone cebulki. Idiotka. Jakbym celowo niszczyła własne cebulki! Są, jakie są. Znam facetów, których cebulki wcale już nie owocują. Kosmetyczka wypisała mi litanię rytuałów służących ratowaniu płytki paznokciowej. Zaśmiałam się w duchu diabolicznie. Moje małżeństwo rozpada się jak cebulki, a ja będę się zajmowała rekonstrukcją płytek paznokcia! Po jaką cholerę porzuconej kobiecie zdrowe paznokcie? Porzucona kobieta jest kobietą chorą w każdym milimetrze swego ciała (mam tych milimetrów o 7,5 kilograma za dużo, co znaczy, że jestem bardziej chora niż jestem). Jednak kiedy opuściłam gabinet Morskie Złudzenie , podobałam się sobie bez dwóch zdań. Byłam ładna w myśl profesjonalnego hasła zakładu. Szkoda, że mamy z Olkiem tak różne gusty. Całą drogę wyobrażałam sobie, że kiedy przyjadę, nikt mnie nie pozna. Marzenia czasami połowicznie się spełniają. Nie poznała mnie panienka Makbeta, suczka imieniem Lady, która uparła się, abym nie przekroczyła progu mieszkania. Było to z jej strony niegrzeczne, zważywszy, że mieszkam tam, gdzie ona (tyle że nie we własnym koszu na bieliznę). Nie poznał mnie także Olek. Z banalnego powodu. Po prostu nie było go w domu i miało nie być aż do następnego tygodnia (pilny wyjazd do Berlina w sprawie zakupu otuliny gipsowej produkowanej w nowej fabryce na ziemiach dawnej NRD). Olek po enerdowsku ani w ząb! Więc nie mam złudzeń, z kim się otula tą otuliną. I niech mu będzie! Skoro się uparł budować w oswobodzonej od Niemca ojczyźnie germańskie domy to jego problem. Powiem mu prędzej czy później, jak przystało na Wandę, co to nie chciała Niemca, Auf Wiedersehen . Raczej później, bo nie wiadomo, kiedy się zobaczymy. Alina wiedziała, że wrócę zdołowana, więc przygotowała porządny rosół. Wiele ją to kosztowało, bo jest wegetarianką. Niestety, Balladyna nie jest. Rąbnęła całego kurczaka (z Lady, która należy do istot krwiożerczych). Wyszło na to, że ja też jestem wegetarianką. Powiedziałam Alinie, że dawno nie jadłam tak doskonałego makaronu (jej prababka Kwak przewróciła się pewnie w grobie na to moje kłamstwo). A potem wpadła z wizytą moja matka. Powiedziała kilka swych bezcennych prawd, które uratowały mnie przed wieczorną nudą. Mogłam sobie do woli (moja wola skończyła się o czwartej nad ranem) analizować jej starannie przemyślane sugestie:, Balladyna powinna być w klasztornej szkole (,Jak ci przyniesie do domu niczyje dziecko Jak to, niczyje? zastanawiałam się przecież, jeśli nawet przyniesie, to swoje );, ten nowy pies musi trafić do przytułku, bo jak go pokryje stary pies, to będą kłopoty (zgadzam się z matką: dziecko Balladyny + nowe psy + psy nowych psów Gdzie my się pomieścimy? Zwłaszcza, że Olek aktualnie izoluje dom w Berlinie, ale z tłumaczką-łajdaczką);, półki w kuchni najlepiej czyścić odrobiną płynu do mycia naczyń i są takie specjalne druciaki;, wczoraj, gdy przyszła do dziewczynek, natknęła się na mole. Żarły czarny golf Olka (I świetnie! Niech wpieprzają na zdrowie. Gdyby szczelniej izolował nasze rodzinne gniazdko, nie byłoby moli, a tak będzie dziecko Balladyny, psy, psy, jeszcze raz psy i mole. Powoli nie mam gdzie mieszkać). Dlaczego milczysz? Matka kipiała, zwłaszcza że moja fryzura uwydatniała mi nos, jak się okazało po czterdziestu pięciu latach za długi. Stanowczo za długi. A co mam ci powiedzieć? zapytałam naiwnie. No, chodzi o mole! Nie dawała za wygraną matka. Są mole. Przynajmniej będzie jakieś molestowanie rzuciłam bez sensu, aby cokolwiek powiedzieć. Masz taki przypadek w pracy? Oczy mojej matki zapałały brukową ciekawością. Dlatego szybciej wróciłaś z wczasów? badała z wypiekami na twarzy. Nawet w pracy nie mam takiego przypadku rozczarowałam ją po raz niezliczony w moim życiu. Położyłam mocny akcent na słowo nawet i ziewnęłam tak szeroko, że przy sprzyjających okolicznościach mogłabym połknąć wszystkie mole, a nawet czarny golf Olka. Aktualnie metodycznie zjadany. Kawałek po kawałeczku. Olek przyjechał ze swoją otuliną kilka dni później (,Coraz trudniej zdobyć materiał, który będzie satysfakcjonował zleceniodawcę. Ale mi się udało ). Wychodziłam do pracy. Ze skonfiskowaną rano paczką marlboro, którą znalazłam w starej kurtce Balladyny (,Doprawdy, mamo, pojęcia nie mam, skąd tu się wzięła! A może to twoja kurtka? ). Wychodziłam do pracy w spodniach, w których moje pośladki zaczynały przypominać orzechy włoskie. I w butach z ubiegłego sezonu (Gucci poszedł do pubu, umownie nazywanego przez Balladynę szkołą ). Wychodziłam więc do pracy z papierosami mojej córki, w zdeptanych pantoflach, z uszkodzonymi płytkami paznokciowymi, które wyłaniały się spod resztek lakieru, a mój mąż oświadczył mi głosem szczęśliwego architekta, że znalazł odpowiedni materiał izolacyjny. Powiedziałam, że chyba nie izolacyjny, lecz izolujący, i to jego od nas. Następnie poinformowałam go, że teraz musi kupić otulinę dla siebie, bo jego ulubioną, ten czarny golf, w którym wygląda jak podróbka Kondrata, rąbnęły mole. Zaproponowałam, żeby lepiej pilnował swoich rzeczy, bo kiedyś się okaże, że już ich nie ma. No i wyszłam. W nader skromnej torbie niosłam koniak dla Glinki, choć wiedziałam, że wolałby dmuchaną lalę. Pewnie nie produkują takich starych lal jak pani prezes Klimuszko Swoją drogą, ciekawe, czy Glinka sam na sam z lalą też by dłubał w nosie?, Pani prezes płakała. Nigdy nie widziałam płaczącej pani prezes, więc zmieniłam zamiar i napoleona postanowiłam dać jej. Zwłaszcza że pani prezes przebywała aktualnie na terenie bliżej mi nie znanego, osobistego Waterloo. Koniak przyjęła z nutką ostentacji i wręczyła dwadzieścia dwa skoroszyty, z których wynikało, że dwudziestu dwóch ludzi podczas moich kilku dni pobytu nad morzem pracowicie zarabiało na wyrok z zawieszeniem. Przeglądałam akta z rosnącym podziwem. Trzeba jednak mieć talent myślałam, wgłębiając się w kolejną sprawę żeby zdradzić własną żonę z własną teściową tylko po to, by ukraść z jej funduszu emerytalnego 107 złotych netto. Co jak co, ale mój Olek nigdy by czegoś podobnego nie zrobił pocieszyłam się głupio, zapominając na chwilę o tłumaczce-łajdaczce. Sprawnie zanurzyłam się w szambo życia Alberty M. która zwabiła podstępem do swego domu czterech gimnazjalistów ze Szkoły im. Żwirki i Wigury, a kiedy nie chcieli ,wyświadczyć jej określonych przez skazaną przysług seksualnych, pobiła ich dotkliwie, zadając rany ostrym narzędziem . Głupia, myślała, że jak patroni szkoły przelatali całe swoje życie, to gimnazjaliści przelecą przynajmniej ją. Patrzę na te ludzkie upadki już od lat i przekonuję się, że świat został poukładany w sposób nadmiernie przypadkowy. Te mordy, gwałty, kradzieże, awantury są tylko dlatego, że pewni ludzie z pewnymi potrzebami nie mogą się spotkać. Gdyby ci dwaj żołnierze, co na przepustce okradli sklep monopolowy (Smirnoff Vodka 3 butelki 0,5 l, orzeszki ziemne 2 paczki, papierosy marki Ares 4 paczki, prezerwatywy zapachowe 1 kartonik), trafili na tę właścicielkę kwiaciarni, która zamknęła klienta w piwnicy (chciał tylko kupić za uczciwe pieniądze trzy róże odmiany Mercedes oraz kartę imieninową z tańczącym niedźwiadkiem) i dożywiała go wódką, proponując seks oralny Więc gdyby ci żołnierze poszli do kwiaciarni, a nie do monopolowego, facet od róż mógłby spokojnie zanieść swej ukochanej tańczącego misia, a chłopcy spędziliby przepustkę w piwnicy, pijąc w najlepsze swoją wódkę. A i z kartonika pełnego prezerwatyw zrobiliby użytek. Nie ma sprawiedliwości na świecie wzdycham, ustalając terminy spotkań. Już za chwilę mój pokój zapełni się pogubionymi ogniwami procesów wychowawczych pochodzenia socjalistycznego (roczniki pięćdziesiąte i początek lat sześćdziesiątych) oraz przypadkami nieudolności pedagogicznej z czasów etosu (roczniki siedemdziesiąte i osiemdziesiąte, beztrosko wychowywane na krwawych bajkach imperialistycznych). Mój pokój wypełni się po brzegi morzem drobnych machlojek i wielkich świństw, małych, samotnych wypraw po cudze runo i zorganizowanych wycieczek szlakiem wszystkich patologii mojego miasta. Staną tu:, skruszeni poniewczasie;, zdziwieni, że tu stoją (nie wyleczone odchylenia psychiczne u wziętego męża Ewki);, grzeczni i układni, jakby załatwiali wizę do Stanów Zjednoczonych (tzw. cwaniaczki);, szarmanccy (,Ależ, droga pani kurator, to nieporozumienie! Nie chcę na razie mówić, bo i tak nikt mi nie uwierzy, ale pani kurator chyba widzi, że nie mógłbym czegoś podobnego zrobić );, bezczelni (,A pani, k , myśli, że to, k , przyjemnie komuś p rower? );, no i starzy dobrzy znajomi (,O! Miło widzieć panią kurator! Ja powiedziałem pani adwokat, że chcę tylko do pani ). Mimo wszystko dobrze czasami usłyszeć, że ktoś chce tylko do ciebie. Nawet jak ciąży na nim sześć lat w zawieszeniu i kara grzywny w wysokości mojej pięciokrotnej pensji. Już wiem, dlaczego prezes Klimuszko płakała. Przyszła do mnie Halinka z kadr. Kadry to największe archiwum wiedzy o innych. W dodatku ruchome. Samo przychodzi i wyjmuje najciekawsze akta spraw , a potem je referuje. Halinka zreferowała, że prokurator Bełzyk na imieninach Glinki nazwał panią prezes stara rura . Glinka, zamiast bronić jej honoru, trzymał na kolanach tę nową wydrę, co chce otworzyć prywatną praktykę adwokacką. Taka praktyka to najstarszy zawód świata! szlochała ponoć pani prezes Klimuszko, niesłusznie kojarzona z księdzem od ziół. Wygląda na to, że wydra może otwierać się wyłącznie na Glinkę, który jednakże nie jest idiotą. Dzisiaj nie przyszedł do pracy. Powiedział, że miał na tych imieninach jakąś pomroczność, czyli, innymi słowy, że wszystkiemu winna jest wydra. Wydry nie lubię, bo ma to, czego ja nie mam, i nie ma tego, co ja mam, a czego nie chcę mieć. Ma na przykład:, nieskazitelnie białe bluzki i nieskalane oczkami rajstopy, a w porze letniej nieskazitelne nogi skalane idealną opalenizną, i nie musi w ogóle nosić podartych rajstop;, karnet na basen (karnet to małe piwo, ale ma czas, żeby tam regularnie chodzić);, zdrowe płytki paznokciowe;, mocne cebulki włosów;, szybkie riposty, które wprawiają w zachwyt jej wszystkich klientów. A nie ma:, zdradzającego ją męża (wprawdzie ona wcale nie ma męża, ale gdyby go miała, to on byłby zdradzany!);, cellulitisu;, kłopotów z córką palącą jej marlboro;, żadnej potrzeby palenia, w tym również papierosów marki Marlboro Lights. ,Taka Halinka z kadr to ma dobrze myślałam zawistnie, robiąc kopie, ksera, telefony na policję i piątą kawę, która daje mi kopa do pracy. Siedzi sobie pomiędzy liczydłem a radiem Edyta. Rynkowski jej śpiewa, że dzisiaj będzie dobry dzień, ;, prokurator Dębik chwali ciasto biszkoptowe, a ona do godziny piętnastej pospina kilka cyfr w zgrabną kupkę rachunków, przybije pieczątkę, poprawi usta szminką (Max Factor, złoty brąz) i jeszcze dowie się od ochroniarza, kim jest ten facet w volvo, co przyjeżdża po wydrę . Jej cyferki nie kradną, nie gwałcą, nie pędzą na melinie. Jej okrąglutkie liczby mocno trzymają się obowiązujących w matematyce zasad. Nie klną, nie śmierdzą wódką i nie uświadamiają kadrowej Halince, jak czasami słabe są nogi, na których ludzkość podąża ku doskonałości. W brudnych skarpetkach. W pogniecionych garniturach i z poranionymi marzeniami, które, jak każde marzenia, kiedyś były piękne. Nie wiem, czy to mądre, ale ja i tak nie chciałabym zamienić moich grzeszników na cnotliwe cyferki, bo ja tych grzeszników rozumiem lepiej, choć są równaniem z tysiącem niewiadomych. Mam jednak dużo cierpliwości i nie chwaląc się, dość sukcesów. W dobrym mieście , które buduję od dwudziestu lat na tzw. terenie służbowym, jest coraz więcej wyleczonych mieszkańców. Czasami ktoś się wyprowadza , bo nie wytrzymuje. I tych, co odchodzą, najbardziej szkoda, bo nie sposób im pomóc. Tak samo szkoda mi Olka. On też odchodzi i nie sposób mu pomóc. Patrzy na mnie, jak się zwykle patrzy na własną żonę bez cienia tolerancji i wyrozumiałości, ze znużeniem i pretensją. Teraz też tak patrzy i mówi:, Miałaś wrócić wcześniej. Te moczymordy więcej dla ciebie znaczą niż własna rodzina!, Tylko Olek i Lady są obrażeni. Ona warczy i on warczy. Nie mogłam wrócić wcześniej. Te moczymordy przynajmniej na mnie nie warczą odpowiedziałam. Zajmujesz się obcymi ludźmi, a tymczasem twoja córeczka siedzi nie na lekcjach, lecz na barowym stołku , Mówisz o swojej córeczce? ucięłam w pół zdania. Ona na tym stołku siedzi od początku roku. Nie wiesz, bo też zajmujesz się obcymi ludźmi. A właściwie obcym człowiekiem, że tak to ładnie ujmę. Ujęłam ładnie, bo zmienił temat. Poinformował mnie, że teraz ma mnóstwo robót zleconych, przechodzi więc na rytm obiadokolacji, ma nadzieję na awans (w połowie października), musi się wykazać (na razie będzie pracował nocami do końca października, a potem, zobaczymy) i chce, żebym mu kupiła czarny golf, bo pojutrze musi być Kondratem, jak przyjedzie niemiecka delegacja ze stowarzyszenia Gold Haus Co. Zapytałam, czy przypadkiem Gold Haus Co. nie chciałoby postawić złotego domu w naszym Malinówku. Ot, tak, w celach marketingowych. Zapewnił, że nie chciałoby. On ma zresztą inne plany. Być może Malinówek pójdzie pod młotek. Po moim trupie uśmiechnęłam się promiennie. Promienny uśmiech kosztował mnie wiele, bo wizja trupa żony nie zrobiła na Olku żadnego wrażenia. Malinówek był ostatnim miejscem ziemskiego pobytu babki Lukrecji Kwak i jeśli ten niewydarzony chłoptaś-pieszczoszek myśli, że pozwolę szargać rodzinne pamiątki tylko dlatego, że on potrzebuje jakiejś garsoniery dla łajdaczki, aby tam sobie z nią poszprechać, to się grubo myli. Po moim trupie powtórzyłam już bez uśmiechu. Pamiętasz, jak wbijałam tam tabliczkę z napisem Teren prywatny ? Pamiętał. Wiesz, co to znaczy w świetle prawa? mój głos był głosem sędziego Glinki. Wiedział. To odwal się od Malinówka, który ze wszystkich moich rzeczy najbardziej jest mój. Chyba rozstał się na moment z garsonierą, a nawet zepchnął tłumaczkę ze swych kolan, bo patrzył na mnie tak, jakbym go okradała z rodzinnych klejnotów. Olek lubił się rozstawać, ale ze mną, nie z klejnotami. Ależ, kochanie przemówił łagodnie. Zastanowimy się jeszcze , Nie zastanowimy się powiedziałam, stawiając głosem kropkę (mam świetną polską Aussprache). Teren prywatny! Wstęp surowo wzbroniony. , Mój pomysł od razu przypadł cioci Loli do gustu. Dawno powinnaś to zrobić powiedziała, dokładając do mojego pucharka potężną łyżkę pistacjowych lodów (jadła tylko pistacjowe). Więc kiedy zaczynasz?, No, w zasadzie już zaczęłam, bo zajęcia są od października. Jak na studiach. Tylko, ciociu zawahałam się, bo ciocia ponad wszystko nie znosiła fałszywej skromności. Tylko czy ja nie jestem na to za stara?, Nawet ja nie jestem za stara obruszyła się. Sięgnęła po książkę leżącą na nocnym stoliku i pokazała mi ją. Uczę się szwedzkiego. Dlaczego akurat szwedzkiego? Pomyślałam, że może Szwedzi specjalizują się w endokrynologii. Bo odparła z uporem chcę w oryginale przeczytać Muminki. Nie miałam już drogi odwrotu. Przede mną wolno otwierały się drzwi studiów podyplomowych, a ciocia Lola delikatnie popychała mnie w ich stronę. Oczami wyobraźni widziałam siebie w ławce, Olka z łajdaczką w garsonierze, Balladynę w dziennej izbie dziecka, a ciocię Lolę przy łóżku wnuczki, stojącym poza nawiasem prawa jak siedzi i miłym głosem czyta po szwedzku o przygodach Włóczykija. Mniej mów, a więcej rób doradziła mi jeszcze ciocia, co w jej języku oznaczać mogło jedno: Nie opowiadaj temu palantowi, czym się zajmujesz. I nie pytaj, czym on się zajmuje . Kochana ciotka. W drodze powrotnej kupiłam zeszyty i podręcznik. To świetnie, że Tośka o mnie pamiętała. Obiecała, że na tej podyplomówce więcej będzie takich kobitek jak ja, a mniej takich jak ona (Tośka jest z rocznika, który Olek ostatnio zgłębia). W sobotę wstałam wcześniej niż zwykle. Ubrałam się staranniej niż zwykle (sweter z angory dar z placówki dyplomatycznej, spódnica khaki z akcentem żołnierskim sklep Mały Defekt ), poszłam na spacer z małżeństwem Makbetów i przed udaniem się na zajęcia, zostawiłam kartkę adresowaną do naszych wspólnych córek:, 1. Zakupy, chleb wieloziarnisty, musztarda, 4 serdelki (mogą być wiedeńskie), salami (niekoniecznie), kurczak na rosół (koniecznie), włoszczyzna, wędliny i sery (według osobistych potrzeb), chappi, podpaski, proszek do prania (zadzwonić do babci powie jaki, 2. Obowiązki, nastawić rosół (dodać do wywaru kostkę knorra), wyprać bieliznę (leży w koszu pod Lady Makbet), wymyć kuchenne szafki (zapytać babcię o rodzaj druciaka), posprzątać, ale ogólnie (nie mówić babci), na obiad odgrzać gołąbki, ew. dorobić sos, Amatorek zgłębiania wiedzy było więcej niż w liceum Balladyny. Rozglądałam się po tej zbieraninie młodości z jawnym przerażeniem. Żadnej kobiety w moim wieku. O, jedną widzę. Też porykująca czterdziecha, która przekroczyła szybkość starzenia się, zmierzając niefortunnie do osiągnięcia magicznej pięćdziesiątki. Jak ja. Siedzi sama na ławce przed salą wykładową (garsonka z weluru, okulary, czółenka firmy Ryłko standard). No to jestem uratowana. Cześć mówię do niej z uśmiechem. Co my, emerytki, tu robimy? Chyba na naukę już za późno. Nie uważasz?, Ona tak nie uważa. Nigdy nie jest za późno powtarza słowa cioci Loli, a potem głośniej: Zapraszam wszystkich. Zaczynamy. Zanim się zorientowałam, że właśnie przeszłam z panią profesor doktor habilitowaną jakąśtam na ty, siedzę w drugim rzędzie i płaczę. Na pewno mnie zapamięta. Ale się wysypałam z tymi emerytkami. Chodziło mi o to, że ja jestem emerytka. Ona, widać, nie taka całkiem stara. Może jej to powiedzieć? Gówno powiem! Na początek wystarczy to, co powiedziałam. A Tośki nie ma! Winna temu zamieszaniu gdzieś przepadła, zostawiając mnie z samymi Alinami. Bo przecież te podyplomówki wyglądają jak moja Alina. I jeżeli są tak samo ambitne, to co ja tu robię?, Potem się okaże, że nie są aż tak ambitne. Po prostu nie mają pracy, więc się uczą. Te z kolei, co pracę mają, uczą się, żeby ją dalej mieć. Wszystkie płacą, kserują, ściągają, notują. W przerwach instruują mężów, co mają zrobić z dziećmi, dzieci, co mają zrobić z mężami, matki, co mogłyby zrobić dla ich mężów i dzieci. Ja nie instruuję, ale notuję, kseruję, płacę i przepisuję jak inne. W domu czysto, pachnie jutrzejszym rosołem. W kuchni świeży obrus. Przy obrusie moja matka. Przyszła mi udowodnić, że życie nie jest łatwe. Jak zawsze. Balladyna wyłudziła od niej pieniądze. Czy nie na narkotyki, bo jak wyłudzała, miała czerwone powieki . Jeśli chodzi o sposób prowadzenia przeze mnie domu, to nic dziwnego, że Olek wiecznie odchodzi, a dziwne jest to, że wraca. Ona, na jego miejscu Nie życzy sobie, żeby dziewczynki dzwoniły do niej w soboty tak wcześnie. Owszem, lubi dziewczynki, ale kiedyś mnie przecież uprzedzała, że nikt nie zrobi jej babką. Bo z babki to ona ma tylko panieńskie nazwisko (,No, na pewno nie wieczne kwakanie pomyślałam złośliwie). A w sprawie tej pożyczki, którą chciałam na remont pokoju Aliny Niestety, plany ma inne. Pan Józef, ten jej partner z balu Serduszka Dwa zaproponował, że kupią do spółki rower marki Orbitrek, taki do ćwiczeń w domu, i będą go wynajmować odpłatnie w klubie Wiek Szczęśliwy . Ona nie ma wątpliwości, że rower zwróci się po roku, i wtedy może mi dać ten tysiąc dwieście. Jak to, ile kosztuje rower? Tysiąc dwieście! Nie, nie zrozumiałam. Oni go nie kupują do spółki, tylko wspólnie będą dzierżawić. Dlatego matka musi wydać wszystkie oszczędności. A ty powinnaś coś z sobą zrobić, a nie tak głupio siedzieć w domu i czekać na męża powiedziała na koniec matka, zaprzeczając samej sobie. , *, ,   Cieszę się, pani kurator, że będziemy współpracować oświadczył dostojnie Roland Maćko, mój wytrwały wielbiciel i człowiek, na którego w mojej pracy zawsze mogę liczyć. Roland jest z moją pracą związany tak jak ja jestem związana z Rolandem. Gdy Roland mówi Cieszę się, że będziemy współpracować , to brzmi, jakby mówił No! Wróciłem! Znowu możemy sobie pomolestować, pogwałcić, a może coś skubniemy? .   Wrócił pan! ucieszyłam się radością dziecka. I kuratelka przydzielona?, A owszem. Roland dbał o formy grzecznościowe i styl wypowiedzi. Był bardzo uważny i grzeczny. Nie ukrywam, że z wielką admiracją przyjąłem wiadomość, iż to właśnie pani kurator Wanda osobiście będzie mnie kierowała na trudną drogę społecznej resocjalizacji , Co tam mamy tym razem? przerwałam potoczysty strumyk fragmentu sztampowej przemowy sędziego Glinki, którą Roland Maćko już od dawna znał na pamięć. Lata praktyki!, Pokłóciłem się troszeczkę z panią Kolec. Z panią Kolec chodziłem do przedszkola , Ale teraz pan się z nią pokłócił?, No właśnie. Dwa miesiące temu. O co poszło? Zapadłam się w fotel i patrzyłam na wiecznie dziecinną twarz Rolanda, która razem z nim nie chciała wyrosnąć. Jakby ciągle chodziła do przedszkola z panią Kolec. Osoba pani Kolec uwłaczała mojej godności osobistej. Jak? Nie zdziwiłam się, bo Roland ma poczucie godności na miarę swego imienia. Powiedziała do mnie Roland zamknął oczy i zacytował: Spie , ty ch , Dlaczego tak powiedziała?, Bo nie chciała mi pożyczyć materaca. Materaca?, No, takiego siennika. Wynosiłem go sobie, a ona weszła do chaty i w krzyk. Nie wiedziała, że chciał pan pożyczyć? domyśliłam się. No, a skąd mogła wiedzieć, że pożyczam, kiedy była w terenie, jak pożyczałem?, I z jakiego paragrafu pan dostał?, Za przywłaszczanie i wpierdol. Panie Rolandzie , Musiałem ją obić, panią Kolec, bo była nieelegancka. Prawdziwa kobieta, jak na ten przykład pani kurator Wanda, zawsze ma klasę. A pani Kolec zachowała się, mówiąc nieładnie, po chamsku. Ja jestem przecież dżentelmen , Po pracy poszłam z Tośką na kawę do pubu Valentino . Lubię tę Tośkę. Może dlatego, że ona przypomina mi mnie samą, jak po studiach, z zapałem godnym Matki Teresy, walczyłam o wszystkie dusze utopione w wielkomiejskim błocie. Teraz już tak nie pracuję. Teraz metodycznie, jak wędkarz, wkładam ochronne gumofilce rezerwy, gdy zbliżam się do rynsztoka. Niby jestem tak samo skuteczna jak kiedyś Niby mam większe profesjonalne wyczucie w prowadzeniu podopiecznych ścieżką kanonicznych zakazów i nakazów, ale pozostaje to niby. Tak naprawdę to tęsknię i zawsze będę tęskniła do radosnej, entuzjastycznej Wandy, która potrafiła bez patrzenia na zegarek tłumaczyć, prosić, wycierać z błota, koić. Umiała pocieszyć, przekonać, prowadzić za rękę, słuchać, a nade wszystko wierzyć. Błoto ma swoje prawa. Jeśli nazbyt w nie wchodzisz, w imię ideałów, które są twoje, ale nie innych to licz się z tym, że cię pochłonie, obryzga. Sprawi, że twój konwój dobrej woli zamieni się w koszmarną podróż po piekle. Aż do karambolu na zakręcie bezradności. Nie zostanie ci nic. A wrażliwość spłynie z ciebie jak z grabarza po setnym pochówku. I będzie po tobie, naiwna uzdrowicielko nizin! Więc tak jak cellulit dopadł moich ud, tak samo dystans wkradł się w moje zawodowe istnienie. Z każdym rokiem traciłam młodzieńczy zapał tak jak traci się młodość. Skrzydła, którymi dawniej obejmowałam cały przestępczy światek, skurczyły się, zmizerniały. Przestałam być orlicą. Stałam się matką-kwoką. Rutynową wysiadywaczką brzydkich, ulicznych kacząt, rzuconych przez los na moje podwórko. Tośka była przygnębiona i nieobecna myślami. Kłopoty? zapytałam, bo miała w oczach prośbę, aby koniecznie zapytać ją o kłopoty. Nie odpowiedziała cicho. Widać miała prośbę, aby jej o nic nie pytać. Zostawił cię, drań pieprzony, choć mieliście razem pojechać do Grecji?, Niee. Do Szwecji. Promem. Milczała chwilę. Skąd wiesz? Przecież nikomu nie mówiłam , Kochana zaciągnęłam się zachłannie ósmym papierosem ja też kiedyś miałam dwadzieścia sześć lat , Dwadzieścia siedem poprawiła uczciwie. No właśnie. I też mieliśmy razem pojechać na Węgry. Po szetlandy. Chciałaś mieć owce?, Nie, swetry. W Polsce nie było?, Pytanie Tośki przypomniało mi, że rozmawiam z własną córką, to znaczy osobą, która nic nie wie o kartkach na buty i to wcale nie od Gucciego. Nie było. I co?, I gówno! Pojechał z taką Lilką, lektorką języków ugro-fińskich. A ty?, A ja zostałam. Z ciążą i z palcem w nocniku. Mówi się z ręką . Reszta wpadła do nocnika potem. Teraz wydaje ci się, że runął cały świat, ale za chwilę zrozumiesz, że to były zaledwie delikatne drżenia sejsmiczne. Ładne mi drżenia. Tośka wykrzywiła płaczliwie usta. Ta Izolda, taka z reklamy komputerowej, już mu zrobiła sitodrukiem koszulkę ze swoim zdjęciem , T-shirta?, Mhm. Tośka patrzyła na mnie z coraz większym zdumieniem. To się nie przejmuj. Jesienią nie będzie jej nosił , A pod swetrem? drążyła już ten temat. A pod swetrem się nie liczy. Dziwię ci się, Tośka. Zamówiłam po drinku. Jesteś mądra baba, a beczysz nie dlatego, że spotkałaś frajera, ale dlatego, że się go cudownie pozbyłaś. Cudownie? Tośka piła szybciej od Sety (pseudonim Anatola H. Recydywa, rocznik 61, dwa lata w zawieszeniu za napad rabunkowy na bar ,Uszatek . Zatrzymany w trakcie snu w ww. barze). Dlaczego uważasz, że cudownie?, Bo to dobrodziejstwo, jak trafiasz na frajera i nagle on daje ci święty spokój. Wyobraź sobie, że frajerowi mówisz sakramentalne tak . I on dalej jest frajerem, tyle że już twoim aż do śmierci. Bo ślub zmienia papiery, ale nie frajerów. Wstyd ci robi i obciach na każdym kawałku życia Na przykład nosi sitodruk z wizerunkiem tej całej Izoldy Rozbiera się przed upojną nocą. Patrzysz, a on ma na klatce piersiowej rozpiętą Izoldę Co wtedy? Przecież własnemu mężowi nie wręczysz nakazu eksmisji tylko dlatego, że nosi sobie Izoldę , Mógłby mieć moje zdjęcie rozmarzyła się Tośka, a jej oczy nabrały delikatnego kolorytu nieba. Gdyby nie był frajerem, mógłby zgodziłam się ale jest!, Łatwo ci mówić. Tośka rozglądała się za kelnerem, jakby kelner z pubu Valentino stał się jej nowym mężczyzną życia. Masz wszystko po kolei: dom, dzieciaki, psy Nawet szkołę rodzenia już zaliczyłaś , Naprawdę tak myślisz? Teraz ja szukałam wzrokiem kelnera, jakby był sprawcą opisywanej przez Tośkę domowej sielanki. A nie pomyślałaś, że ze szkoły rodzenia przeszłam do szkoły radzenia sobie z tym wszystkim, za czym tak tęsknisz? Nie przyszło ci do głowy, że miałam pecha, że Olek, choć nosi sitodruk reklamy piwa EB, też mógł okazać się frajerem?, Pojawił się kelner. Jeszcze dwa drinki! zawołałyśmy równocześnie. Tośka spojrzała na mnie z pewną dozą szacunku. Pomyślałam, że kobiety zaczynają sobie ufać dopiero wtedy, gdy odkrywają, że różnią się w zasadzie szczegółami: wiekiem, kolorem włosów, marką kremu na noc czy rozmiarem rajstop. Ale ich wątpliwości, nadzieje, pragnienia, a także bolączki, oczekiwania i gorycze są identyczne jak jesienne jabłka na drzewie życia czekające na właściwą chwilę, aby nagle i niespodziewanie spaść. No, chyba że prędzej obejmie je ręka losu i włoży do wiklinowego kosza codzienności. Wracałam z przeświadczeniem, że ręka losu przestała mnie głaskać po głowie zbyt szybko. Trudno mieć do niej pretensje. Ciocia Lola twierdzi, że najlepiej pytać o pewne rzeczy samych siebie. Jej zdaniem człowiek inteligentny zawsze znajdzie wyjaśnienie wszystkich pozornych przypadków, które lubimy nazywać zbiegiem okoliczności. Bo prawda jest taka tłumaczyła mi niedawno że ludzie wolą się rozkoszować swoim pechem niż zastanawiać nad jego przyczynami. Na przykład ty spojrzała na mnie endokrynologicznie szukasz wyłącznie w sobie powodów, dla których ten głupek cię zdradza. Dlaczego nie szukasz w nim? Może to on ma kompleksy, które nieumiejętnie leczy? Jak alkoholik likwidujący kaca następną pięćdziesiątką?, Wracałam do domu z coraz większym przeświadczeniem, że i ja leczę kaca pięćdziesiątką (konkretnie: trzema), że zamiast wyciągnąć wnioski, co radzę Tośce, pogłębiam się w idiotycznym odkładaniu własnych problemów do jutra. Do tego wiklinowego kosza A przecież Olek w swojej destrukcyjnej działalności małżeńskiej dał mi pewne fory! Wskazówki. Choćby taką, że pozbawił mnie kilku lat złudzeń. Dostałam więc w prezencie kawał niezłego życia tego, które mnie jeszcze czeka! Mogę spróbować je ugryźć. Mogę rozsmakować się w delikatnej konsumpcji, dzień po dniu. Delikatnie nadgryzać przyjemne chwile, delektować się pięcioma minutami szczęścia podanymi na deser i wreszcie poczuć ciepłą sytość, bez obaw, że utyję czy spuchnę. Bez niepokoju, że mu się nie spodobam (jak można nie podobać się komuś, kto na ciebie od dawna nie patrzy?). Wracałam do domu i z każdą chwilą czułam się coraz bardziej wolna. Jakby to mnie, a nie Tośkę, porzucił frajer (a nie tak się stało?), jakbym nagle została bez biletu do Szwecji (a nie zostałam?) i jakbym po raz pierwszy odkryła na piersiach Olka już nie sitodruk, lecz tatuaż z wiankiem jego kobiet (a nie odkryłam?). Wracałam w pewnym sensie szczęśliwa, zastanawiając się, czy ciocia Lola na pewno jest endokrynologiem. Bo przecież nadczynność tarczycy albo zawartość insuliny we krwi mają niewiele wspólnego z moim sercem, a ciotka pochyliła się nad nim i uwolniła je kilkoma zdaniami od nadmiernego ucisku. Od skurczu bólu, jaki zna każda zraniona kobieta. Zadzwoniłam do Ewki. Ucieszyła się bardziej niż ostatnio, bo niedawno, gdy do niej dzwoniłam, nie mogła ze mną rozmawiać z powodu wątroby. Nie swojej. Jakiejś powypadkowej i mocno sponiewieranej przez właściciela, który swą ostatnią, pijaną podróż samochodem odbył prosto w ręce Ewki. Cześć. Powiedz mi od razu, co trzymasz w ręce, bo jeśli jakieś przetrącone serce czy żołądek , Trzymam inny organ, w dodatku żywy, co mi się zdarza tylko po pracy śmiała się radośnie. Umówiłyśmy się do kina. Na Hannibala. Znowu będę w robocie. Dobrze, że tym razem jako asystent westchnęła z udanym zmartwieniem. Po filmie siedziałyśmy w pobliskiej knajpce nad talerzem pełnym krabów. Coś się w Ewce zmieniło. Nawet tam, w Międzyzdrojach, nie była taka ładna. Nabrała jakiejś trudnej do zdefiniowania subtelności, która sprawiała, że mężczyźni nie patrzyli już na nią jak na obiekt do zjedzenia (Milczenie owiec, Hannibal), lecz z pełnym powagi szacunkiem. Jak na koronowaną blondynkę, przy której dowcip o blondynce jest największym nietaktem. Jestem w ciąży wyjaśniła i pokraśniała. Wyszłaś za mąż? zapytałam wprost, nie mogąc oderwać oczu od jej wciąż kształtnej sylwetki, obleczonej w jakiś uwodzicielski muślin. Natychmiast przypomniałam sobie swoje ciąże. Ciężkie jak dorodne kapusty, skrywane pod jeszcze cięższymi sukniami z karczkiem. Już kiedyś wyszłam i nie wyszło. Teraz nie wychodzę. Wolę poczekać. Poczekać? Przeraziłam się wizją ślicznego noworodka, pozbawionego tak potrzebnego faktu biograficznego jak choćby nazwisko. Na co czekać?, Na pewność, że chcę mieć męża. Na razie wiem, że chcę mieć dziecko, ale jedno, nie dwoje. A ojciec mojego dziecka jest, że tak powiem, nazbyt dziecinny. Niech dorośnie, to pogadamy!, Jasne! Jak się jest Ewką w muślinach, to można sobie pozwolić na czekanie. Ja, gdybym czekała na dorośnięcie Olka, nie miałabym nawet szansy stać się matką. A poza tym co tu ukrywać Choć łączyły mnie z Olkiem śluby i ciąża, to można powiedzieć, że doskonale wiedziałam, co znaczy samotność. Wyglądałam tak fatalnie już od trzeciego miesiąca targania Aliny pod sercem, że nawet byłam Olkowi wdzięczna za ten nawał obowiązków i zleceń, którym musiał sprostać. Zaczęły się wtedy jego pierwsze fuchy, robione nocą (Spółdzielnia Młodych Architektów Kanon , baraki przy Korzeniowskiego 5, stół kreślarski z odzysku), nagłe wyjazdy w interesach. Jeździł z Brygidą Listek, kreślarką. I był jej taki wdzięczny, że ona chce z nim jeździć A ja byłam też jej wdzięczna, że z nim jeździ. Aż do tego wieczoru, kiedy przyszła do nas na grzane wino. Jak wyjrzałam z kuchni, żeby ustalić z nią sos do spaghetti (bo robię tradycyjny albo grzybowy), to oni właśnie odjeżdżali w koszmarnie czułym pocałunku. W moim pokoju, na tym miejscu, gdzie ostatnio siedziała ciocia Lola z matką, w dniu rocznicy Lukrecji Kwak, mojej babki. Wtedy nie rozumiałam, że Olek może być zbyt dziecinny. Rozumiałam natomiast, że mogę mu się nie podobać (trudno się podobać mężczyźnie, gdy samej chce się wyć na swój widok). Więc wyłam, przytakując mojej matce, która w pełni podzielała pogląd Olka, że kobieta nie ma prawa zmienić się po ślubie. Nawet, jeśli winna jest temu biologia, a konkretnie sam Olek. Gdy to mówię Ewce, ona wydaje się rozbawiona. Każda z nas jest dziecinna, ale jak dostanie po tyłku od życia, a nie od ojca, to chyba czas włożyć szpilki i stać się damą mówi, jakby dostawała po tyłku. Zapomniała się. To przecież ja byłam wtedy w ciąży i to w moim pokoju Olek całował nie mnie (kreślarka Brygida Listek otworzyła własne biuro kreślarskie i wykreśliła mojego Olka z listy swych wielbicieli szybciej, niż myślał). ,Więc która z nas dostała po tyłku? pytałam siebie, wracając ostatnim tramwajem do domu. Gdy weszłam do mieszkania, Olek siedział przed telewizorem i udawał, że mnie nie ma. Dopóki nie zgłodniał. Co na kolację? zapytał z typowym rozdrażnieniem kibica piłki nożnej (do przerwy było 2:0 dla nie naszych). Co chcesz odpowiedziałam z pełną świadomością (czytałam właśnie artykuł na zajęcia O patologii. świadomość a świat ludzkich potrzeb). Ooo! ucieszył się niepotrzebnie. To poproszę kanapki z salami, tego wczorajszego bigosu na ciepło i piwko. Proszę bardzo. Wszystko w lodówce. Poza ciepłym bigosem i piwem. Po piwo musisz skoczyć do sklepiku. Chyba się nie rozumiemy. Coś zaczynał rozumieć. I to od dawna. Mamy różne światy potrzeb. Doszła do głosu moja świadomość wykształcona na czytanym właśnie artykule. Sugerujesz, że sam będę sobie przygotowywał kolację? Głos mu zadrżał. Robię to dwadzieścia lat za późno, ale robię pochwaliłam się w uśmiechu zębami, których zazdrościłaby mi moja babka, Lukrecja Kwak. Gdyby żyła. Na ten uśmiech weszła Balladyna. Cześć! rzuciła od progu i szybko próbowała odwiesić mój skórzany płaszcz, którego szukałam całe rano. Ostatni raz wyszłaś w moim płaszczu powiedziałam najspokojniej, jak można. A co? Sprzedajesz go? zdumiała się Balladyna. Raczej go odzyskuję. Na zawsze. W moim głosie wyczuła coś niebezpiecznego, czającego się na jej bezkarność, bo podeszła i zapytała z pretensją:, Gniewasz się na mnie?, Nic mnie tak nie irytowało, jak jej pytanie, na które, w moim odczuciu, powinna sama sobie udzielić odpowiedzi. Nie gniewam się na ciebie. Nie mam prawa się gniewać na kogoś, kto ma na sobie mój płaszcz, a za sobą rzecznika praw dziecka, ojca, babcię Annę i kupę przekłamanych dni. Po co się gniewać? zapytywałam obrażoną buzię Balladyny. Chcę od ciebie tylko swój płaszcz. Milczała, wpatrując się bystrymi oczkami w ojca. Ale on swe bystre oczka właśnie umieścił w bramce przeciwnika. Jeeest! Dał się ponieść chwilowej emocji. Robisz kolację? Balladyna delikatnie i na palcach przechodziła do bezpiecznej codzienności. Czytam artykuł. Patrzyłam z satysfakcją, jak niedowierzająco wbija we mnie zimne sztyleciki wzroku. Aha, rozumiem. Obraziłaś się na tatę, więc i na mnie Zawsze, jak macie swoje problemy, to my z Aliną , Za mnie nie mów. Alina stała w drzwiach z małżeństwem Makbetów. Jeśli ktoś w tym domu pamiętał o tym, że dojeżdżam do pracy tramwajem i robię drobnym truchtem kilka kilometrów wywiadów, to właśnie ona. Gdy była w domu, mogłam przynajmniej nie martwić się pęcherzami kundli. Dziewczynki piłka wpadła tym razem do naszej bramki, więc głos ojca był radośnie podniecony odgrzejcie wczorajszy bigos. Obdarzył je pełnym miłości uśmiechem, już spokojny, że zanim nasi piłkarze przegrają swój mecz i zanim on zrozumie, że przegrał swój, poje sobie spokojnie salami, a może nawet na moment ulegnie błogiej ułudzie zwycięstwa. Dotąd zawsze ulegał i nawet gdy przegrywał, nie wiedział, że przegrywał. Tak samo jak Balladyna, która nie chce i nigdy nie chciała odpowiedzieć sobie na żadne trudne pytanie. ,, , Pani kurator Wanda jest w błędzie, albowiem kobieta z którą mieszkam, nie pije alkoholu nałogowo. Ona tylko sobie dzisiaj trochę spróbowała. W norze Rolanda śmierdziało całą jego przeszłością. Po powrocie z aresztu nie sprzątnął nawet kieliszków, przy których go zastali policjanci. Zmienił tylko towarzystwo. Na barłogu (siennik pani Kolec pozostał na melinie pani Kolec) siedziała, tracąc co chwila pozycję siadu prostego, panna Eugenia, podopieczna Tośki, która za nielegalny handel alkoholem zasłużyła już sobie przynajmniej na dożywocie, jak sądzę. Panna Eugenia nigdy mnie nie lubiła, czemu dała wyraz już na początku mojej wizyty. Won, stąd! ryknęła w moją stronę. Roland jest ze mną, rozumiesz?, Zapomniał pan, panie Rolandzie, że byliśmy dzisiaj umówieni? zdystansowałam pijaną rywalkę jednym zdaniem. Ależ jakże mógłbym zapomnieć o pani kurator! wykrzyknął Roland z oburzeniem. Zapomniałem dodał po chwili milczenia z pokorą. Jak mi sąd miły, zapomniałem To ja może kaweczki zrobię Sięgnął po grzałkę i brudny kubek z reklamą firmy turystycznej Słońce-Travel . Odmówiłam stanowczo. To może kieliszeczek? Mam dobry koniaczek od panny Eugenki. Eugenka, kurwa, myj szkło!, Wybroniłam się przed koniaczkiem. Przed Rolandem, przed Eugenką. Przed podróżą na Karaiby reklamowaną w norze Rolanda na niebieskim, zalanym słońcem kubku. I ponawiając prośbę o spotkanie oraz otrzymując zapewnienie, że do niego dojdzie, wyszłam na zalane kałużami stojącej wody podwórko podmiejskich slamsów. Odprowadził mnie zapach przetrawionego koniaczku panny Eugenii, która aktualnie była musztrowana przez Rolanda:, Że też, kurwa jasna, zawsze mnie musisz, Eugenka, skompromitować!, Roland od dawna budził we mnie macierzyńskie uczucia. I w tym jego zaklinaniu się Jak mi sąd miły nie ma ani joty kłamstwa, bo Roland nie mógłby istnieć bez instytucji sądowych, jak kwiat bez wody i słońca. W sądzie zjawiał się niemal zawsze (co nie ma nic wspólnego ze zjawianiem się w pokoju kuratorskim, który omijał jak kościół), dbając, aby być bohaterem rozpraw. Uwielbiał wisieć na wokandzie, gdzie pełnił funkcję ulubionego dania sędziów w menu ich zawodowej restauracji. Roland był deserem, apetyczną przekąską, czasami tylko, gdy zbyt często stawał przed wysokim trybunałem, wywoływał u sędziego Glinki niestrawności. Jeżeli sprawy przeciwko Rolandowi nie wnosili policjanci, sąsiedzi albo poszkodowane biura i urzędy, to wnosił on sam. Przeciwko sobie. Stawiał się w swój ulubiony stan oskarżenia i przychodził się pokajać. W ciągu ostatnich lat lista przestępstw Rolanda zaczynała przypominać rubrykę ,To niesłychane z ostatniej strony Głosu Prawa . Bywało, że Roland nie wnosił sprawy przeciwko sobie, gdy znajdował argumenty obciążające tych, których nieszczęśliwy los z nim zetknął. I tak nieubłagany los zetknął z Rolandem doktora Michałko, gdy Roland poddał się badaniom mającym mu umożliwić planowane zajęcia prokreacyjne z panią Gertrudą Wojno, byłą Rolandową konkubiną. Pani Wojno, ku zmartwieniu wcześniejszych konkubentów, bez przerwy zachodziła w ciążę. A że każdorazowo pozbawiano ją praw macierzyńskich (umysł pani Wojno nie zdążył dorosnąć do społecznych oczekiwań prorodzinnych), wciąż nie miała dzieci. Za to mieli je inni. Roland, gdy znalazł panią Wojno z szóstym defektem ciążowym (sprawcą tej ciąży był konkubent pani Wojno, Artur Z. ksywa Mocny), przygarnął kobietę wraz z dzieckiem i odkrył w sobie ojcowskie powołanie. Skradł cztery spacerówki. Obrobił aptekę świętego Ducha z pampersów (zabrał, niestety, pieluchy dla dorosłych). Połowę swojej nory wypełnił darami dla powodzian (śpioszki, butelki, kaftaniki, łóżeczko dziecięce składane, fotelik samochodowy, odciągacze pokarmu, zestaw do majsterkowania Mały Budowniczy ). I czekał. Pani Wojno urodziła i uciekła ze szpitala, tracąc po raz kolejny szansę na zachowanie dziecka. W tej sytuacji Roland zdał się na siebie i postanowił spłodzić własne dziecko, co zdaniem doktora Michałko było całkowicie niemożliwe. Roland pogodził się z wyrokiem bezpłodności i rozdał wszystkie dary powodzianom (dołączył także pieluchy dla dorosłych, bo woda wiadomo żywioł, ale pozostawił sobie fotelik samochodowy, bo lubił wszelkie luksusy). Tydzień później pani Wojno wróciła do Rolanda, a kilka tygodni potem ten sam doktor Michałko stwierdził, że pani Wojno jest w ciąży. Więc tego samego dnia Roland odnalazł doktora Michałko na stosownym oddziale szpitala miejskiego, pochylonego nad wodami płodowymi jakiejś pacjentki, i ukarał go celnym uderzeniem pięścią za mylną diagnozę. Nie pomogły tłumaczenia, że to nie doktor się pomylił. Doktorem Michałko musiała się zająć chirurgia pourazowa, a Rolandem prokuratura w osobie ponurego prokuratora Kazika Brysia. I znowu wszyscy mogli obserwować triumfalny powrót Rolanda na salę rozpraw, jak przemierzał schody sądu w swych niedzielnych, wyglansowanych bucikach (lumpeks pani Haliny K.), umyty, ogolony, uśmiechnięty. Wtedy zrozumiałam, czym dla Rolanda jest sala rozpraw. To jego film, jego życie. Jedyne miejsce, gdzie pytają go, co robił, z kim, co jadł, kiedy wrócił i gdzie był? A Roland, z uśmiechem szczęśliwego posiadacza tych wszystkich informacji, udzielając dokładnych odpowiedzi, rozkoszował się każdą chwilą, gdy oczy sekretarek, prokuratorów, mecenasów i kuratorów zwrócone były w jego stronę. W imieniu własnym, Rolanda Maćko, uprzejmie dziękuję państwu za uwagę i poświęcenie mi czasu mawiał, schodząc z mównicy jak ze sceny, i uśmiechał się uśmiechem dziecka, które nigdy nikogo nie obchodziło. Widać, można być naprawdę samotnym. Bardziej niż myślą ci, którzy myślą, że są samotni. , *, Coraz chętniej biegam na zajęcia podyplomówki. Olek nawet nie wie, dokąd wychodzę, bo od czasu, jak przestałam robić mu kolacje, milczy. Balladyna też nie wie, bo gdy w sobotnie ranki wymykam się z domu, to jeszcze śpi, a gdy wracam, to jej jeszcze nie ma. Te wszystkie młode, co tak mnie porażały swoim jestestwem, są całkiem w porządku. Traktują mnie jak swoją , a powoli zaczynam wierzyć, że mogłabym z nimi chodzić na dyskotekę do Szalonego Greka . Trzeba by wreszcie tam pójść i uczciwie potańczyć. Ostatnio tańczyłam na własnym ślubie. Zdaje się, że Greka Zorbę właśnie. Zapisałam się dodatkowo na kurs z psychologii Tropem teorii C.G. Junga . To był przypadek. Jakiś sympatyczny pan doktor (szkoda, że nie pierwszego kontaktu) zapytał mnie osobiście, czy przypadkiem nie czuję potrzeby odświeżenia wiedzy z zakresu psychologii społecznej (granatowy golf, prawdopodobnie 4 You, przydymione okulary, zdrowe i zadbane płytki paznokciowe). Poczułam taką potrzebę (ciśnienie 180 260, tętno 95). Powiedziałam, że wprawdzie wiedzę z zakresu psychologii społecznej mam jak nikt, ale niech tam Ucieszył się subtelnie (ma dwa dołki w policzkach, gdy się subtelnie cieszy) i powiedział Wobec tego, do zobaczenia . Zobaczenie nastąpiło w niedzielę, czyli możliwie najszybciej. Włożyłam najpierw obcisłą bluzkę z różą, ale zastąpiłam ją luźną tuniką (haft richelieu na obrzeżach rękawków Olivier, prosto z lumpeksu pani Haliny K.). Następnie wciągnęłam spódnicę (100% wełenki lilaróż, z placówki), która jednak pasowała do poprzedniej bluzki, w związku z czym zmieniłam ją na spodnie, te, w których miałam pośladki jak orzechy. Duże włoskie orzechy. Alina biegła na wolontariat do Ciapkowa, ale wybiegając, spojrzała na mnie ze zdumieniem i delikatnie zaproponowała mi zamiast tuniki swoją koszulę w kratkę, a zamiast spodni swoje dżinsy. Podziękowałam jej pięknie, bo to miło ze strony własnej córki, że zapomniała o dzielącej nas przepaści ośmiu kilogramów ulokowanych w moich biodrach. Gdy wyszła, przymierzyłam jeszcze pięć innych elementów garderoby, które łączyło jedno: były na mnie w sam raz, ale zupełnie do siebie nie pasowały. Spojrzałam na zegarek i wybiegłam z domu w aktualnym przebraniu (sweterek Blue Willis, indygo, i spódnica ciepły pled z doszytymi frędzlami, tzw. wywiadówka noszona na wywiady w środowiskach). Gorzej wybiec nie mogłam. Jak one to robią? zastanawiałam się, patrząc na kobiety rozrzucone po tramwaju. Wyglądały jak żywa reklama udanej wizyty u stylisty. One też na mnie patrzyły, więc szybko usiadłam, szukając argumentów, które mogły usprawiedliwić obecność na moich biodrach frędzlowatej spódnicy. ,Na pewno pindrzą się od rana do nocy myślałam ponuro, wpadając w coraz większe rozdrażnienie (ulica, którą obserwowałam, była bardziej wybiegiem dla modelek niż ulicą). Jasne! Siedzą w domach, przy garach, w niedzielę mają wychodne, więc cały tydzień szykują się na to wychodne. Ciekawe, czy któraś umiałaby tak jak ja jednocześnie pracować, gotować, być zdradzana i okłamywana, mieć na głowie osiem wyroków z zamianą na , przyjmować trzy razy w tygodniu toksyczną matkę, no i jeszcze studiować! Cholera. Jadę przecież na osobiste zaproszenie faceta od psychologii społecznej, a wyglądam jak nieudany eksperyment fabryki odzieży robotniczej. Już lepszy od tego swetra byłby sitodruk z twarzą Rolanda . Dumnie wyskakuję z tramwaju przed uczelnią. Tak, drogie panie! triumfuję. Wy na ksiuty, ja po wiedzę! I co widzę? A widzę! Cały ten babski korowód, z metkami, balejażami, makijażami, cała ta armia starannie wydepilowanych nóg w siatkowych rajstopach, te wszystkie garsonki z butików, w których nigdy nie ma przecen, więc te właścicielki nóg, garsonek, tresek, francuskich płaszczy, one idą za mną! Za moimi frędzlami tańczącymi na wietrze jak wietrzony koc. Idą dokładnie po śladach moich jesiennych półbutów z sezonu 95. Idą i zapewne patrzą, czy oczko, które ukryłam pod stopą (trzeba przekręcić odpowiednio rajstopy), już wyłoniło się na poboczu mojej łydki. Jak znam życie, to się wyłoniło. Rozglądam się, siedząc już na sali wykładowej. Pół tramwaju uśmiecha się do mnie (chyba się uśmiecha, a nie śmieje). Jakaś sympatyczna prawniczka siada obok (jest o niebo młodsza, z czego nie robi problemu; gdybym była młodsza, też nie robiłabym z tego problemu) i mówi:, Cześć, mam na imię Kaśka. Dopadło cię jakieś cholerne oczko, ale się nie przejmuj. Ja też mam oczko, tylko umiejętnie wkładam rajstopy. Bo wiesz, trzeba odpowiednio przekręcić je pod stopą Jest świetny, nie sądzisz? To już o wykładowcy, który rozsiewa uwodzicielski uśmiech niczym Boryna symboliczne ziarno życia po czarnoziemie. Sądzę. Przyszedł. Usiadł za katedrą i powiedział:, Witam wszystkich państwa w imieniu Junga, który z oczywistych względów nie może dziś osobiście zainteresować słuchaczy bogactwem swego dorobku. Pozwolą zatem państwo, że go zastąpię , Pozwalamy. Zapominam o spódnicy. Integruję się z Kaśką w zachwycie nad jego bawełnianą marynarką (4 You), bordową koszulą (4 You) i resztą 4 You, aktualnie schowaną przed naszym wzrokiem za katedrą. Nie wiem, jaką rolę w moim prywatnym i zawodowym życiu mogą odegrać teorie Junga. Pewnie będą mniej ważne od przepisu na zrazy nelsońskie (receptura pani Halinki z kadr. Ona wie jednak wszystko, nawet o Nelsonie). Więc nie wiem, co z tego przyśpieszonego poznawania Junga stanie się moje i ważne. Ale wiem, że kiedy wysłannik Junga uśmiecha się do mnie zza katedry (Kaśka myśli, że do niej!), to choćby Jung okazał się zbrodniarzem na miarę Hannibala, będę go wielbić przez najbliższy rok. br Jung nie okazał się zbrodniarzem. Okazał się cudownym, mądrym facetem zasługującym nawet na to, żeby być mężem cioci Loli. Dzięki niemu zrozumiałam, co dolega Olkowi. Od tygodnia patrzyłam więc na Olka przez okulary (nie przydymione, lecz wiedzy!), w które zaopatrzył nas na zajęciach z psychologii doktor Propoluk. Bo doktor Propoluk poświęcił cały wykład mojemu Olkowi, dając jego aż nazbyt drastyczną charakterystykę. Czułam się głupio, bo niby jak miałam się czuć, jeżeli obcy doktor lepiej znał mojego Olka niż ja? To przecież ja dzieliłam z Olkiem łóżko (kiedyś skrzypiało) i klęski finansowe. Nie dzieliliśmy się tylko domowymi obowiązkami. W całości były moje. W każdym razie z klucza Junga wynikałoby, że Olek cierpi na brak uporządkowania spraw związanych z animą, a konkretnie, kolejnymi fazami, jakie występują w życiu każdego mężczyzny (ku mojemu zdumieniu nawet Rolanda!). Wracając do Olka, to on najnormalniej w świecie zatrzymał się na drugiej fazie. Nigdy bym go o to nie podejrzewała, bo Olek miał zawsze najwyższą średnią na studiach i wszyscy twierdzili, że zajdzie daleko. Gówno zaszedł! Zatrzymał się spokojnie na drugiej fazie, to znaczy, na Helenie Trojańskiej (nie wiedziałam, że do tych jego występków trzeba jeszcze dopisać Helenę!). Więc mówiąc prościej, mój Olek zrobił sobie odpoczynek na fazie, która jest kolektywnym i idealnym obrazem seksualnym, uosabianym przez tę trojańską awanturnicę. I w tym wygodnym dla niego punkcie świadomości (która jest oczywiście dowodem wielkiej nieświadomości, bo są przecież dalsze fazy!) Olek utkwił na dobre. Być może na zawsze, zapominając, że jeszcze ma do przejścia fazę Maryi i Sophii. To odkrycie było przerażające. Czułam się tak, jakbym w Leksykonie idei i pojęć Junga znalazła wyniki badań Olka prostaty albo hemoroidów z dopiskiem Nie kwalifikuje się do leczenia . Zaczęłam żałować, że tak późno zainteresowałam się Jungiem, a konkretnie Junga wiedzą o moim Olku. Gdybym o tych fazach wiedziała wcześniej Chwila, chwila uspokoiłam swą idiotyczną potrzebę niesienia pomocy osobowości mojego męża. Zdaje się, że znowu chcę być za coś odpowiedzialna. Tym razem za uszkodzony mechanizm Olkowej projekcji. Doszło więc do tego, że biorę na siebie problemy związane z kompleksami Olka, jakbym to ja była jego nieświadomą animą, czyli tym uszkodzonym genem, który jest odpowiedzialny za to, że Olkowi wysiadł wewnętrzny monitor samokontroli. Nie tyle zresztą wysiadł, ile zatrzymał się na filmie porno. Telenoweli z liczbą tysiąca dziewięćset dziewięćdziesięciu dziewięciu odcinków Dosyć już tego wiecznego pochylania się nad moim egoistycznym mężem babiarzem, wiecznego zaglądania w głąb jego duszy. Zwłaszcza że nie znalazł w niej miejsca dla mnie. A mogłam być jego Sophią, mądrością, przewodniczką po życiu. Gotować gołąbki (tylko mielona wołowina, bez ryżu takie lubi najbardziej), czytać sonety Szekspira. Mogłabym wiele więcej! Jeździć z nim na rowerze, kochać się w nieprzyzwoitych pozycjach i na oczach innych albo kąpać na golasa w tym bajorze koło Malinówka . Właśnie przyszedł i starym zwyczajem nie zauważył, że siedzę na sofie (nie na Sophie, tej czwartej fazie, tylko na kanapie odziedziczonej po ciotce Róży) z Jungiem pod łokciem. Jednak zauważył, bo nawet nie zajrzał do pokoju. I dobrze! Przecież nie chce wiedzieć, że jedyne, czego się przy nim dorobiłam, to byle jakie samopoczucie, określane przez Junga negatywnym aspektem cienia, że nie wspomnę o instalacji negatywnej. Z instalacji Olek zna się wyłącznie na elektrycznej, cieplnej i wodno-kanalizacyjnej w projektach tych swoich domków z kart. Przecież sama się przekonałam, że taki z niego architekt jak z koziej dupy trąba. Teraz sama muszę wziąć się za budowanie solidnego schronienia postanowiłam, rezygnując z garści solonych orzeszków. Zbuduję swój nowy dom na pojęciach i ideach faceta, który mógłby być mężem cioci Loli. I nie będę się już bała, że któregoś razu zostanę bez dachu nad głową, z syndromem bezdomności i zgagą, przy której traci się smak życia. I apetyt na czerwone jabłka, wciąż wiszące sobie spokojnie w tym wyjątkowym sadzie, na drzewie dobra i zła . , a " *, Jeśli w sądzie może być dzień sądny, to właśnie był! Zaczęło się od Tośki, która przyszła kompletnie rozszczepiona (tak zdiagnozowałby ją oczywiście Jung). Wszystkie cząstki składowe osobowości Tośki istniały oddzielnie, pozornie tylko stanowiąc zwartą Tośkę, ubraną w zimowy kożuszek, sandały i wystającą spod kożuszka nocną koszulę. Pani prezes Klimuszko, choć potajemnie spotyka się z sędzią Glinką, jest osobą wierzącą i, co rzadkie, również praktykującą. Na widok Tośki, taksowanej spojrzeniami przez tłum oprychów czekających pod salą rozpraw na łagodny wyrok Glinki, prezes Klimuszko niemal zemdlała. Tośka beczała i trudno było ustalić, z jakich powodów uległa temu cholernemu rozszczepieniu. Wreszcie okazało się, że Tośkę ze wszystkiego w nocy obrobili. Tośka mieszkała sama, a od czasu, kiedy jej frajer przeniósł się do Izoldy od reklamy, całkiem sama. Jak mniszka. W tę feralną noc, właśnie wtedy, gdy Tośka zdecydowała się zaryzykować wieczór z innym frajerem (poszła do niego na lasanię), jej mieszkanie zostało dokładnie splądrowane i pozbawione niemal wszystkiego, czego się dorobiła w sądzie. Fakt niczego wielkiego się nie dorobiła, ale miała przynajmniej kilka ciuchów, suszarkę do włosów, dwa zdjęcia z frajerem (na jachtach oraz Mazury 2000), zestaw kompaktów do kochania i do nauki angielskiego, książkę kucharską, malakser Niby nic, ale to przecież dorobek całego jej życia. Wezwała policję. Żadnych śladów włamania! Jeszcze jej powiedzieli, że pewnie sama zrobiła skok na własne rzeczy. Sprzedała je, a teraz domaga się odszkodowania. Więc Tośka zrobiła im awanturę, bo jakby chciała kraść, to okradłaby bogatych. Wszystkie tak mówicie ostudził ją policjant udający znawcę rozszczepienia osobowości, a więc zapewne cichy wielbiciel Junga. Pani prezes złagodniała po tej Tosinej opowieści suto zakrapianej łzami. Wyjęła nawet napoleona, żeby zaaplikować Tośce kilka kropelek na uspokojenie (ludzie religijni są jednak po wielekroć miłosierni), a następnie wypłaciła jej z funduszu dla skazanych kilka złotych w ramach pożyczki i kazała się ubrać. Gdy część elementów składowych Tośki wróciła do normy, postanowiłam porozmawiać z jej najbardziej odszczepioną częścią psyche na temat kluczy do mieszkania. Komu mianowicie je dała. Dała je mianowicie frajerowi, który, moim zdaniem, osobiście dokonał rewizji w mieszkaniu i zabrał to, czego jeszcze dotąd zabrać mu się nie udało. Tośka patrzyła na mnie jak na bulteriera, który zjada jej palec. Nie masz prawa! krzyczała, broniąc się dzielnie przed procesem aktywnej imaginacji, która, zdaniem Junga i moim, pozwoliłaby jej szybko i bezboleśnie stać się dawną Tośką. Ale że skubnął nawet zdjęcia?! nie mogłam wyjść z podziwu dla łachmyty. Milcz! zaklinała Tośka, dolewając sobie pod nieobecność pani prezes kropelki uspokajające. Zanim pani prezes wróciła, Tośka była kompletnie pijana. Pobożne serce pani prezes z wielkim bólem uczyło się pokory wobec pokrzywdzonych przez los, zwłaszcza że Tośka bujała się na fotelu pani prezes, mając nogi w rozkroku. A była w nocnej koszuli i bez majtek. Na ten kuriozalny moment duchowej walki zwierzchniczki z ogarniającą ją furią (oho, Jung miałby tu pełne ręce roboty) weszła znienawidzona przez wszystkich pracowników sądu Ewelina Kołek, Pani Nauczycielka. Było to monstrum straszące w dzień i noc wszystkich pracowników naszego wydziału. Właśnie dzisiaj czekała na nią dymisja, z której cieszyliśmy się od tygodnia. Dzień dobry powiedziała nosowo i przeciągle Ewelina Kołek, puszczając swe niebezpieczne oczka w trasę. Przemknęła jak mercedes po napoleonie, po czerwonej pani prezes Klimuszko, i omijając mnie wielkim łukiem, wyhamowała z piskiem satysfakcji na twarzy pijaniutkiej Tośki. Na twarzy to za mało powiedziane. Wyhamowała w miejscu, na którym powinny być Tosine figi. I proszem bardzo wycedziła z satysfakcją. Co my tu mamy? Paniom przydałby się chyba jakiś maleńki prywatny alkomacik. Tak panie pracują? No, no Rozsiadła się w fotelu, z odrazą odsuwając butelkę koniaku. Doszły mnie słuchy, że droga koleżanka chce zrezygnować ze współpracy ze mną. Ewelina Kołek zrobiła surową minę Pani Nauczycielki stawiającej jedynkę na koniec roku. Czy to prawda? zagrzmiała. Ależ skąd! Pani prezes musiała przeżegnać się w myślach, zaprzeczając kłamliwie podejrzeniom Eweliny Kołek. Chodzi tylko o to, żeby uzupełniła pani kwestionariusz osobowy , Rozumiem, że celem przedłużenia ze mną współpracy? Ewelina Kołek znacząco zacisnęła swe okrutne palce na butelce. Tak. Właśnie w tym celu odetchnęła pani prezes, dziękując Pani Nauczycielce za inteligentną podpowiedź. To wspaniale, wspaniale wykrzywiała pełną cynizmu twarz Ewelina Kołek. Nie dziwi mnie ta decyzja. W swoich działaniach jestem skuteczniejsza od was wszystkich, bo jako nauczycielka , No właśnie powiedziała pani prezes grobowym tonem. No właśnie powtórzyła, wręczając blankiet kuratora społecznego kobiecie, która ,jako nauczycielka bezkarnie siała wokół siebie nienawiść z pasją większą niż powszechnie znany Boryna w kulminacyjnej scenie epickiego przesłania. Tylko że Boryna posiał i godnie odszedł, a Ewelina Kołek wciąż udawała, że jest wieczna. Dręczyła skazanych tak, że woleli iść do aresztu niż pod jej kuratelę. Przyczyniała się do wzrostu agresji wszędzie tam, gdzie się pojawiała ze swoją magiczną pieczątką i legitymacją świadczącą o dokonanym po raz kolejny wyborze miłościwie rządzącej nam partii. Poza sędzią Glinką wszyscy bali się Eweliny Kołek jak ognia. Im bardziej pouczała, mądrzyła się, odgrażała, tym większy budziła wokół siebie niepokój, a już do repertuaru sądowych mów przeszły frazy jej autorstwa, jak: Ja, proszę państwa, nie boję się mówić prawdy. I ja tą prawdą mogę was zabić! albo: Jestem kobietą obrzydliwą (to prawda!!!), która nie będzie spijała cudzych brudów z cudzych szklanek . Słowem, Ewelina Kołek była nagą królową bezwstydnie pokazującą wszystkim od lat goły, tłusty tyłek, spasiony na nieuczciwych nagrodach i równie nieuczciwych pensyjkach. Tyłek, który przy każdej burzy dziejowej można było poklepać, bo Pani Nauczycielka do perfekcji opanowała metodę strusia, chowając głowę w piach. A gdy ją wyciągała, była już ze swoimi i zawsze po tej słusznej, jak zapewniały media, stronie. Widać już się urodziła działaczką, a ostatnio nawet działaczką kościelną, bo od pewnego historycznego momentu zagustowała w targaniu parafialnego feretronu na różnych procesjach. Tak, bez wątpienia Ewelina Kołek była jedyną znaną mi królową z gołym tyłkiem, tylko nikt nie ośmielił się o tym mówić (w szczególności, gdy ściskała drążek feretronu). Próbował sędzia Glinka, ale dał spokój, bo po co mówić o czymś, o czym wszyscy wiedzą, a boją się usłyszeć?, Słyszałam, że ma pani kłopoty z mężem? zwróciła się do mnie, zachłannie paląc jakąś cienką rurkę. I nic dziwnego, gdybym ja dzisiaj wyglądała tak jak pani, też miałabym kłopoty z mężem. Ale co zrobić. Jednej dostaje się wszystko, drugiej nic westchnęła radośnie, patrząc z pogardą na coraz mniejszą prezes Klimuszko. ,Przy tej kobiecie nawet Jung zamilkłby na wieki pomyślałam ze skrywaną nienawiścią i zaczęłam zastanawiać się, czy przypadkowo Pani Nauczycielka jakimś cudem nie załatwiła Mistrza. Z przerażeniem odkryłam, że jest we mnie dość siły, aby załatwić Ewelinę Kołek. Nie kobiety Olka, które, jak dotąd opuszczają go szybciej niż ja, nie wredną Zośkę z podstawówki, przyczynę mojego palenia papierosów, nie fryzjerkę, przez którą w 1988 roku siedziałam w domu zamiast być na ślubie mojej przyjaciółki (Olek oczywiście poszedł) żadnej z tych kobiet nie zrobiłabym krzywdy, bo żadna nie była matką-królową mordującą we własnym ulu wszystkie robotnice. świecąc wielkim gołym tyłkiem, którego nikt nie chciał pokazać palcem. Kiedy tuż przed trzecią myślałam, że już nic się nie wydarzy, przyszedł Roland. Bo zapewne pani kurator Wanda zapomniała, że dzisiaj przypada nasze spotkanie, że tak się wyrażę, o charakterze prywatno-służbowym przemówił. A nie jutro, panie Rolandzie? Mój zmęczony głos nie pozostawiał złudzeń, że nawet krótka konwersacja jest ponad moje siły. Żałuję, ale nie stanowczo stwierdził Roland. Niech pani kurator Wanda uprzejmie mi wyjaśni, czy ja tu na korytarzu widziałem tę starą k ze szkoły podstawowej numer siedem?, Panie Rolandzie zaczęłam umoralniająco, ale zmieniłam zdanie. Widział pan zgodziłam się potulnie. O mój Boże Roland sprawiał wrażenie mocno zaskoczonego to ona jeszcze żyje? Gdybym wiedział, że żyje, to ja bym ją sprał w ubiegłym roku, a nie panią Kłak. Bo pani Kłak okradła mnie z wołowiny, co ją dostałem od rzeźnika Liszki, a pani Kołek to już ze wszystkiego, jak mnie posłała do specjalnej szkoły. Zapłakałam w myślach z tej ironii losu, ale głośno przypomniałam Rolandowi, że znowu wpłynęła do mnie skarga na temat awantury w punkcie PCK. I owszem przytaknął Roland. Awanturowałem się niepomiernie, ponieważ ten , że nie powiem, od przydziału odzienia posądził mnie o kradzież worka. A skradł pan?, Ależ nie! zaperzył się Roland. Pożyczyłem na jedną noc. Pożyczył pan? Po co?, Celem dokonania selekcji na rzeczy niepotrzebne i potrzebne. A że były same potrzebne, to sobie zostawiłem. Panie Rolandzie, przecież pan zna zasady , Lepiej niż pan sędzia Glinka. Pan sędzia na rozprawie o pobicie Zbigniewa Z. pomylił dwa paragrafy. Tylko z grzeczności mu tego nie wytknąłem. Znowu pan był na rozprawie?, Była przy drzwiach otwartych, a jak jest przy drzwiach otwartych, to zawsze chodzę. To bardzo pouczające. No, to co zrobimy z tym PCK? Przeprosi pan?, Za pozwoleniem pani kurator Wandy, tego , że nie powiem, nie będę przepraszał. Mam swoje zasady. Ale gdyby pani kurator Wanda miała potrzebę przeproszenia go za mnie Roland rozłożył ręce w geście bezradności mówi się trudno i kocha się dalej. Z tą miłością niech pan też uważa rzuciłam mu na pożegnanie. Co do panny Eugenii pani kurator Wanda może być spokojna. My się nie kochamy, nas łączą interesy, a w interesach nie ma miłości. Pokazał miejsca po brakujących jedynkach i dwójkach, wykonując szarmancki skłon. ,Byłby zupełnie przyzwoitym kelnerem pomyślałam. Roland całe życie chciał zostać kelnerem. Gdy go odprowadzałam wzrokiem, obiecałam sobie, że jeżeli kiedyś otworzę w Malinówku knajpkę nazwaną na własną cześć ,Gruba Gosposia , to Roland dostanie pełny etat. Pod warunkiem że nie będzie sprzedawał samogonu swojej Eugenki. W domu czekało na mnie zawiadomienie ze szkoły Balladyny. Dlaczego ja? zapytałam bezsensownie. Przecież wbrew ogólnemu przeświadczeniu Balladyna była moją córką. Bo taty nie ma skwitowała krótko. Chyba jednak gdzieś jest? nie ustępowałam. Ale on nie wie, gdzie się mieści moja szkoła wyjaśniła tę oczywistość. Jak to nie wie? Wszyscy wiedzą, że tu, w tym pubie za rogiem!, Mamo Balladyna grała już swą główną, starannie przećwiczoną rolę. Tato jest taki zasadniczy. Chcę, żebyś ty tam poszła. Ta wredota od niemieckiego ,     Jest tylko jedna wredota od niemieckiego zaczęłam wbrew sobie, ale zamilkłam naiwnie przekonana, że swoje małe dziewczynki skutecznie chronię przed brudem małżeńskiego życia. No właśnie szepnęła znacząco Balladyna. Co, no właśnie? poszłam za ciosem. Och, mamo, przecież chyba wiesz najlepiej, jakie potrafią być kobiety po germanistyce. Wiedziałam najlepiej, ale dotąd uważałam, że tylko ja wiem najlepiej. Patrzyłam na swoją córkę z niedowierzaniem i przerażeniem. Jak na dziecko z rozbitej rodziny znające ostatni powód rozbicia i mające pełną orientację w przyczynach rozbicia, była nad wyraz spokojna i dobrze wewnętrznie zorganizowana. No właśnie, zorganizowana. Nic mnie tak nie przerażało jak zimno i obojętność, którą nagle zauważyłam w Balladynie, w jej stosunku do naszych spraw. Dotąd cieszyłam się niefrasobliwością mojej córki, pisklęcia nie zdającego sobie sprawy z tego, jakie zło czai się nad naszym gniazdem. Pozwoliłam sobie na luksus zapomnienia, że przecież ściany mają uszy, a dzieci oczy. Grałam swoją grę, wyłączając z niej córki, zgodnie z naukową instrukcją wszechobecnej w moim zawodzie pedagogiki (,To nie dzieci się rozwodzą, tylko ty! To nie dzieci tracą męża, tylko ty! etc.). Tymczasem Balladyna siedziała w środku tej całej upokarzającej rozgrywki i rozdawała karty! A ja nic o tym nie wiedziałam. Nie dostrzegałam jej asów w rękawie szkolnego mundurka. Ani sprytnych forteli, które sprawiały, że niezależnie od karty ona zawsze odchodziła od stolika zadowolona. Z pozorną wygraną w kieszeni. Teraz, spokojna o dalszy rozwój wypadków, jadła z apetytem odgrzanego w mikrofalówce kurczaka i wcale nie wyglądała na uczennicę z najniższą średnią w klasie. Nie znoszę tej szkoły! mówiła do mnie półsłówkami, obdzierając ptaka z mięsa. To zbieranina samych porąbańców, którzy tylko patrzą, jak cię upokorzyć. ,Czyżby w jej szkole pracowała Pani Nauczycielka, dorabiając do emerytury kolejną pensyjkę w znowu korzystnych dla niej czasach? zastanawiałam się, myjąc naczynia. Znasz Ewelinę Kołek? zaryzykowałam, starannie wycierając talerze z kamionki (moje ulubione, prezent ślubny od cioci Loli). Ale ma nazwisko! ucieszyła się Balladyna. Z nazwiska pasuje do ciała jak ulał!, To jedyna wredna nauczycielka w polskim szkolnictwie sączyłam słowa jak jad. Co możesz wiedzieć o wrednych belfrach, skoro ona, Ewelina Kołek, nigdy cię nie uczyła! Nie masz zatem prawa mówić źle o ludziach, których nawet nie znasz, bo od września jeszcze na dobre w tej szkole nie byłaś!, Chyba właśnie dlatego ciebie wzywają domyśliła się Balladyna i wręczyła mi kubek po kompocie. Do umycia. *, Po wizycie w szkole szłam do pracy pół dnia. Szłam i zastanawiałam się, dlaczego niedobry Bóg wybrał mi na wrogów najbliższych. Olek musiał już się urodzić moim wrogiem. Trudno, to się zdarza. Ale Balladynę urodziłam sama. I, do ciężkiej cholery, nie po to, żeby była najtrudniejszym przypadkiem w mojej kuratorskiej praktyce. Przed McDonaldem zrozumiałam, że Boga nie ma co mieszać do własnych spraw. Bóg jest Bogu ducha winien. Sama się pogubiłam, sama dałam przyzwolenie na to, aby było, jak jest. A jest tak, że gorzej nigdy nie było. ,Balladyna jest miła i grzeczna mówiła jej wychowawczyni bardzo miła i bardzo grzeczna. Tylko są problemy tłumaczyła, przepraszając mnie wzrokiem, że są. Ona nie chodzi do szkoły, ucieka ze sprawdzianów. Po dwóch miesiącach nauki ma tylko dwie oceny (nie ośmieliłam się zapytać jakie), sprawia wrażenie inteligentnego dziecka (oczywiście! Jest mistrzem w sprawianiu wrażenia). No i ten nałóg U nas nie wolno palić (nerwowo gaszę papierosa, wciskam go do pełnego pudełka marlboro). Och, pani, to co innego! wychowawczyni jest przykro. Nie chciała mnie urazić. Teraz przynajmniej wie, po kim Balladyna ma tę skłonność do nałogów. Przecież nie po swoim idealnym tatusiu. ,Taka miła ta od niemieckiego Czułam się rozczarowana. Miałam przynajmniej nadzieję spotkać germańską jędzę, kąśliwą i złośliwą, która pasowałaby mi do archetypu tłumaczek-łajdaczek. A tu nic z tego. Subtelne, potrafiące zjednać sympatię dziewczątko z tytułem magistra. Wychowawczyni mojej córki, którą znam lepiej niż ona. Jak tak dalej pójdzie, będę częściej od Balladyny chodziła do jej liceum. I jeszcze nauczę się niemieckiego!, Bułki w McDonaldzie pachną. Wszystko, co pachnie, prowadzi do otyłości, wcześniejszej agonii albo uzależnień. Przegrywam z mądrą dydaktyką i kupuję podwójną, nie, potrójną bułkę z potrójnymi albo nie, z poczwórnymi frytkami, a do tego podwójną kawę, potrójny sos majonezowy i trzy ciasteczka z czarnymi jagodami. Najpierw zanoszę jedną tacę, potem biegnę po drugą. Wszystko wskazuje na to, że za chwilę wpadnie tu grupa niepełnosprawnych dzieci, dla których nakryto do stołu. Gówno wpadnie. Sama zjem i nawet nikomu o tym nie powiem. Bo niby o czym mam mówić? Że straciłam zainteresowanie dla własnych bioder? Dla własnej córki? Dla beznadziejnej walki o coraz bardziej cudzego męża? Nie muszę nic nikomu mówić. I co się tak gapisz, głupia, wychudzona guło? mówię do kobiety przy sąsiednim stoliku. Mówię oczywiście oczami. A potem i dla niej tracę zainteresowanie. Ważne są tylko frytki, ciepła bułeczka (pionierką takich bułeczek w Polsce była, z tego, co słyszałam, Lukrecja Kwak, moja milcząca babka) i majonez. Uwielbiam majonez. Ta krótko strzyżona, głupia guła chyba się trochę uśmiecha w moją stronę. Nie. Ona raczej jest z tych, co się z innych śmieją. Konkretnie ze mnie. To z zazdrości. Siedzi przy samej kawie. Na pewno gorzkiej. Jak się ma takie biodra, to musi smakować gorzka, rozpuszczalna i najpewniej bezkofeinowa. Coś za coś. Inna sprawa, że ten uśmiech z końca sali wcale nie jest przyjemny. Chyba w zębach mam kapustę z bułki. I co w tym śmiesznego? Przyszłam tu na majonez i kapustę. Guła pokazuje mnie jakiemuś facetowi, który do niej podszedł. Jakbym była eksponatem w muzeum śmiechu. Jest rozbawiona do nieprzytomności. Sprawdzam palcami brodę. No tak. Trochę biała. Od majonezu. Natomiast facet nie jest rozbawiony. Z boku jakby podobny do Marka Kondrata. I ma taki sam czarny golf jak Olek. Zaraz, zaraz Guła odstawia kawę i szybko z Kondratem wychodzą. Ona już się nie śmieje, a on pokazuje mi plecy. Nie. Chowa te plecy za filarem. I ja je poznaję. Może dlatego, że ostatnio mój wzrok zawsze trafia na te same plecy. Plecy Olka uciekające teraz przede mną, przed moją brodą usmarowaną majonezem i przed odrętwieniem, w jakie wpadłam z frytką uwięzioną pomiędzy siekaczami. Martwię się. Już nie tym, że pozostawię na talerzu 2400 kalorii. I nie tym, że tłumaczka-łajdaczka jest ładniejsza, niż myślałam. Martwię się, bo ten jej uśmiech, uśmiech rozbawienia na widok obcej, łakomej kobiety (skąd mogła wiedzieć, że nie jestem dla niej obca?) będzie mnie prześladował przez wszystkie samotne noce. A może nie wszystkie? pocieszam się, wycierając majonez z palców. I kto powiedział, że moje noce muszą być samotne? ratowałam swą duszę przed śmiercią, a łzy kapały na resztki majonezu i trzy sztuki nietkniętych ciasteczek z jagodami. Ponoć rozpływających się w ustach, nie we łzach. : *, Mój esej na temat władzy był najlepszy! Pani profesor uśmiecha się do mnie z satysfakcją i głośno komentuje zalety tekstu. Wcale jej nie przeszkadza, że napisałam go piórem. A wszystkie mówiły, że trzeba na komputerze, bo wtedy inaczej oceniają. Pół roku naszej podyplomówki kupiło komputery. Też bym chciała, ale do tego potrzebny jest mężczyzna, a skąd go wytrzasnę. Poszłyśmy z Tośką na papieroska. Mówię jej, jak to mam źle, bo nawet komputera nie kupię bez mężczyzny, a ona w śmiech. Kupimy ci jutro, chcesz? Przecież ja kupuję komputery wszystkim moim facetom w rodzinie. Znam świetnego informatyka, który sprzedaje używane. Nie mogę się nadziwić światu, który bez mojej wiedzy przekręcił się o tyle stopni, że codziennie budzę się na nowej planecie. Gdzie ja byłam, gdy inne kobiety załatwiały komputery, meblowały swoje kawalerki i opłacały wszystkie abonamenty? Dlaczego pozwoliłam sobie na piękny sen śpiącej królewny, zdając się całkowicie na Olka (no, poza porodami i całym tym płciowym zobowiązaniem wobec rodziny: myciem, sprzątaniem, wywiadówkami etc.). Więc gdzie byłam? Chyba nie z wizytą w lepszym świecie? Otóż wtedy, gdy świat stawał na głowie, byłam po prostu w kuchni! Przy garach. Albo w łazience. Przy pralce. Albo w dziecinnym pokoju. Przy Balladynie, która miała różyczkę i majaczyła. Byłam też przy psim kojcu (parwowiroza Makbeta) i u matki (klimakterium w ostrej formie, wymagające stałej obecności w późnych godzinach wieczornych). Ponadto byłam:, w sklepach (cztery siatki zakupów co drugi dzień, w nich ciężkie ziemniaki, bo nikt nie chce jeść ryżu);, w poradniach ortopedycznych całego województwa (,Zaniedbała pani sprawę kręgosłupa córki. Tu musi być gimnastyka korekcyjna, która jednak na niewiele się zda. Chyba mamy tu przypadek skoliozy postępującej );, na budowie w Malinówku (,Kto pani, zrobił, kochana, taki projekt? Pani sobie lepiej architekta zmieni! Jak powiedzieć majstrowi, że architekt właśnie zmienia mnie?);, w sklepie Kryśki Mały Defekt (kilka worków szmat z małymi defektami, w tym jedyne oryginalne dżinsy levisy z dużym defektem za ciasne);, na ostrym dyżurze w pogotowiu, a potem na oddziale chirurgii dla dorosłych (jak Olek złamał nogę w Słowacji wyjazd na narty z firmy ubezpieczeniowej na koszt naszej znajomej, pani Kornelii);, że nie wspomnę o warsztacie samochodowym (uszczelki do ąkody), zakładzie hydraulicznym Jedność (też uszczelki, ale do zlewu), gabinecie dentystycznym pani doktor Misiornej z Balladyną w zasadzie również uszczelki lakowanie, szlifowanie i bielenie jej zębów w celu uniknięcia genetycznych uwarunkowań przyzębia odziedziczonych po prababce, Lukrecji Kwak. Przecież nawet nie jestem w stanie wymienić wszystkiego, co robiłam wtedy, gdy świat stawał na głowie. Były tam zapewne i moje wizyty u fryzjera (jak choćby ta, po której nie pojechałam na ślub przyjaciółki). Były chwile miłe i babskie (spotkanie naszej grupy ze studiów, rok 1986. Byłam najszczuplejsza!!!). Co z tego, skoro przez wszystkie te lata żyłam w poczuciu całkowitego uzależnienia od Olka i umacniana w przekonaniu, że bez niego jestem jak kangurek, który wypadł z matczynej torby prosto w zęby życia-lwa. Za diabła nie chciałam wypaść. Trzymałam się kurczowo Olkowej torby i nauczyłam się żyć w absolutnej ciemności (w takiej kangurzej torbie musi być ciemno). A teraz dowiaduję się od Tośki, że do kupna komputera wcale nie jest potrzebny facet. Nie są też potrzebne tysiące złotych polskich, którymi straszył mnie Olek, gdy delikatnie napomknęłam o komputerze. Doktorowi Propolukowi też podobała się moja praca, w której odniosłam się do problemu indywiduacji z punktu widzenia skazanych przejawiających skłonności do izolacji. Chciałbym po zajęciach porozmawiać z panią na ten temat doktor Propoluk pokazał subtelne dołki w uśmiechu, a cała grupa tramwajarek spojrzała na mnie z niekłamaną zazdrością. Ty to jednak jesteś farciara musiała przyznać Kaśka. Niby wyglądasz jak wyglądasz, a masz branie na najwyższym poziomie. Darowałam jej tę mało delikatną sugestię co do mojego wyglądu. Myślę, że darowałabym wolność wszystkim moim skazanym po takiej propozycji. Jakież było moje zdumienie (i rozczarowanie), gdy doktor Propoluk (z bliska jest jeszcze przystojniejszy) rozmawiał ze mną wyłącznie na temat tej nieszczęsnej rozprawki, której pisanie zajęło mi mniej czasu niż makijaż zrobiony specjalnie dla niego. Fakt, że zachwycał się kilkoma sugestiami, jakbym to ja wymyśliła teorię procesu indywiduacji, nie Jung. Mówił, że mam niezwykłą łatwość wypowiadania się z empatią, i że gdyby rozwinąć wątek indywiduacji z uwzględnieniem enantiodromii interesującej mnie grupy środowiskowej, powstałaby świetna diagnoza odradzania się lub kształtowania pewnych osobowości Ale ani słowem nie wspomniał o moich oczach. (Wszyscy faceci zawsze je zauważają, twierdząc, że porażam ich swoim głębokim spojrzeniem). Więc doktor Propoluk nie czuł się porażony, ale w pewnej chwili zapytał, czy dobrze się czuję i czy mam może kłopoty ze wzrokiem. Natychmiast przestałam go porażać i słuchałam dalej, jaką to ciekawą koncepcję pracy doktorskiej zapoczątkowałam swoją rozprawką. I że on może być promotorem, bo już się habilitował. Chętnie się mną zajmie (mną jak mną moją pracą, oczywiście). Cieszyłam się skrycie, że tramwajarki siedziały daleko i nie mogły usłyszeć, że doktora Propoluka zajmowała enantiodromia moich podopiecznych, mająca ze mną i moim makijażem niewiele wspólnego. Bąknęłam, że o doktoracie, czemu nie, pomyślę Kiedyś już pisałam pierwszy rozdział i dałam mu tytuł Alina . Samo życie. Najmilsze było jednak to, że doktor Propoluk wcisnął mi w rękę wizytówkę i tramwajarkom oczy wyszły z orbit, jak wcześniej działo się z moimi, gdy widziały doktora. Zrozumiałam, dlaczego tak zainteresował się moim wzrokiem , , *, , Powroty do domu stawały się coraz trudniejsze. Martwiłam się tym, że się martwię powrotem do własnego domu. Kiedyś myślałam, że moja cierpliwość i wyrozumiałość są silniejsze od Olka namiętności i niewierności, ale nie są. Uświadamiam to sobie za każdym razem, gdy z torbą pełną zakupów wspinam się na trzecie piętro. Wiem, że poza roztrzepanym przywitaniem dziewczynek i tańcem psich ogonów, należących do państwa Makbetów, nie czeka na mnie choćby zdawkowa uprzejmość. Olek, nawet jeśli jest, to go dla mnie nie ma. Bardziej przypomina automatyczną sekretarkę, która w ciągu minionego tygodnia przemówiła ludzkim głosem z następującymi informacjami:, Znowu dzwoniła twoja matka, kiedy czekałem na ważny telefon z Częstochowy (czyżby załatwiał rozwód kościelny?);, Nie życzę sobie, żebyś prała moje koszule razem z narzutami na fotele. Chyba że chcesz je narzucać na fotele ;, Nie chowaj książki telefonicznej, bo to nie są brudne gacie. Ma leżeć koło telefonu ;, Jak zadzwoni Marek, powiedz, że mnie nie ma (oczywiście, że powiem, bo to nawet nie jest kłamstwo). I pomyśleć, że tyle lat kochałam się z automatyczną sekretarką, prałam dla automatycznej sekretarki, gotowałam, farbowałam włosy, uczyłam się jeździć na łyżwach Wszystko dla bezdusznego automatu wyrzucającego z siebie zdawkowe monosylaby albo udającego, że się zepsuł, i wówczas dotkliwie milczącego przez kilka dni z rzędu. Zastanawiam się tylko, dlaczego dopiero teraz prześladuje mnie poczucie straconego czasu (tego z Olkiem, oczywiście)? Gdzie byłam przez ostatnie lata, że godziłam się na bezduszną maszynę majestatycznie opuszczającą nasz dom w coraz modniejszych krojach dżinsów i fasonach marynarek? Bo przecież Aż trudno się przyznać To nie Olek się zmienił! Mógłby mieć nawet uzasadnione pretensje, że nagle zrobiłam się taka kapryśna, wymagająca. I coś mi się nie podoba, bo po raz pierwszy od tylu lat nie dręczyły mnie żadne wyrzuty sumienia, że Kondrat w czarnym golfie przestał grać główną rolę w moim filmie (a przestał). Nie martwię się, że zaczynam go nie lubić (bo zaczynam). I nawet nie myślę, co powiedzieć córkom. Nie powiem, że przez tyle lat, ze względu na nie (A właśnie że powiem. To nawet nie będzie kłamstwo A właśnie że będzie. Przynajmniej tak trochę). -,: *, Hanka adwokatka cztery razy przychodziła do mojego pokoju po fajki. Cztery razy brała papier do ksero i cztery razy podejrzliwie na mnie patrzyła. Wreszcie raz, za to stanowczo, stuknęła dłonią w blat biurka i zapytała:, Co jest?, A że w całym sądzie nie ma bardziej konkretnej kobiety, odpowiedziałam zgodnie z prawdą:, Jest gorzej, niż kiedykolwiek było. Co jest gorzej? badała dalej, bo mnie chyba dosyć lubi. Ja ją też dosyć lubię, więc streściłam kilka scen z domowego dramatu pod tytułem ,Balladyna , a ona w śmiech. A co byś chciała? zapytała, marszcząc czoło. Mieć dwie idealne panienki? Takie z ankiety Jestem na medal ? Balladyna ćpa? pytała, patrząc na mnie z pewną pozą wyższości. No coś ty! obraziłam się za nieobecną córkę. Była nieobliczalna, ale w zupełnie inny sposób. Kradnie? Nasza rozmowa zaczynała przypominać przesłuchanie. Moje ciuchy, które znajduję na niej próbowałam być szczera. Widocznie ma w ciuchach deficyt. Puszcza się?, Cholera, nie wiem, czy się puszcza Zmienia facetów jak motory, bo ostatnio zmieniła hondę na coś lżejszego, prowadzonego przez właściciela ksywy Łysy (nawiasem mówiąc, nie widziałam dotąd faceta z tak długim końskim ogonem). Ale do głowy mi nie przyszło, żeby Balladyna takie rzeczy Niee. Jest zbyt romantyczna I ma swoje zdanie , Jest zbyt romantyczna mówię głośno. Nie. Nie sądzę, żeby się puszczała , Hanka patrzy na mnie jak prokurator, który złapał złodzieja na kradzieży, oszusta na kłamstwie, a matkę na zbrodni dzieciobójstwa. Patrzy i triumfuje. Więc co jest do dupy? pyta. Masz fajną, rozwojową babę, której szumi we łbie młodość. I nie wiesz, co to kłopoty. Usiadła na skraju biurka i dała krótki wykład na temat kłopotów nieurojonych, co mściwie podkreśliła. W ten sposób posiadłam wiedzę o jedynaku Hanki adwokatki, Michale, który:, jest rówieśnikiem Balladyny, trzykrotnie zatrzymanym za przekroczenie szybkości i oskarżonym o jazdę bez wymaganego dokumentu, ale za to z imponującym procentem żubrówki we krwi;, po dwukrotnej ucieczce z Monaru przyprowadzał matce do domu świeżo poznaną panienkę, która bez odtrucia nie pożyłaby dłużej niż godzinę;, stał się bezprawnym spadkobiercą pieniędzy matki odkładanych na nowy samochód, które to pieniądze przegrał w nocnym kasynie w Sopocie, dokąd pojechał ze stolicy wynajętą taksówką;, napuścił na konkubinę ojca czterech goryli z zawodówki, a następnie opłacił ich usługę wcześniej zarekwirowanymi pieniędzmi ojca. Wyszło na to, że ojciec za własne pieniądze skatował konkubinę, dla której rzucił Hankę i Michała. Zresztą, zdaniem Hanki, on by jej nigdy nie rzucił gdyby nie Michał. Chciałabyś jeszcze poplotkować o córeczce? Hanka siedziała ze spuszczoną głową, a ja ją rozumiałam aż do łez. Powiedz, Hanka spojrzałam na nią z rodzącą się miłością powiedz, dlaczego inne, nawet głupsze matki mają , Może właśnie dlatego, że są głupsze? Że takie dziecko głupiej matki musi być mądre, a nasze nie musi A z drugiej strony podjęła z denerwującym przekonaniem kto ci powiedział, że jesteśmy mądre? Przecież przez piętnaście lat obie zrobiłyśmy od cholery beznadziejnych rzeczy, a nasze głupie dzieci swoimi malutkimi rozumkami śledziły każdą naszą pomyłkę. I zrozumiały jedno. Że one też mają prawo się mylić Wybacz, ale pytania retoryczne, to tylko ja umiem stawiać. Zdaniem mojej cioci Loli jest to równie cenne jak rozwalenie testu na inteligencję oświadczyłam tak, jakbym chciała oświadczyć się Hance. Ujęła mnie. Matematyczka?, Nie, lekarka, ale prawdziwa podkreśliłam skrupulatnie. Prawdziwa, mówisz Hanka spojrzała na mnie z niedowierzaniem. Nic dziwnego. Ta konkubina, którą syn Hanki poturbował cudzymi rękami, też była lekarką. , Nad grobem Lukrecji Kwak stałyśmy same z ciocią Lolą. Moja matka paradowała w nowym futrze (miała na sobie jakieś autentyczne zakatowane zwierzęta), kupionym specjalnie na tę okazję, pomiędzy grobami swych sióstr, męża i dwóch przyjaciółek. Zachowywała się tak, jakby to dla nich kupiła futro, żeby im wszystkim tam, w grobie, zrobiło się cieplej i przytulniej. Poza tym promieniała. Tak! To jedyne słowo oddające stan jej euforycznego podniecenia w dniu Wszystkich świętych. Od dawna zastanawiałam się, dlaczego matka nie wybierze sobie innego dnia do okazywania swej niespożytej witalności. Na przykład Dnia Głównej Księgowej albo Dnia Aptekarza, albo Dnia Hutnika. Jest tyle okazji w kalendarzu, żeby wariować ze szczęścia (poza urodzinami), ale nie, moja matka ożywała właśnie tego dnia. I nie widziała w tym nic niestosownego. Ona się tak ładuje wyjaśniła mi rok temu ciocia Lola i może dlatego teraz patrzyłam na matkę jak na wielką futrzaną komórkę podłączoną do prądu i napełniającą akumulatory cmentarną atmosferą. Na skromnym grobie Lukrecji Kwak stało kilka chryzantem i zgodnie z jej nie wypowiedzianym nigdy życzeniem wokół panowała cisza. Nie mogłam się uwolnić od myśli, że tak niedaleko uciekłam od ponurych zwyczajów swojej babki. Niby mówiłam, przemawiałam, artykułowałam wyraźnie swe żądania i prośby, ale co z tego, skoro pozostawały nie słyszanym szeptem. śmieszną próbą głosu przed koncertem, takim Raz, dwa, raz, dwa, trzy. Próba mirofonów, razzz . Niczym więcej. O, tu jesteście! ucieszyła się matka, rozpychając łokciami i panem Józefem z klubu Wiek Szczęśliwy szpaler rozmodlonych ludzi. Szukamy was wszędzie, nieprawdaż? Jej czarne oko kokieteryjnie zawisło na panu Józefie, a ciocia Lola nieznacznie się skrzywiła. Wando, czy byłaś już u ojca?! zaryczała na pół cmentarza, jakby ojciec właśnie przygotował dla mnie gorącą herbatę i bał się, że wystygnie. Zdążę odpowiedziałam spokojnie, próbując uświadomić matce różnicę, jaka teraz istnieje pomiędzy odnalezieniem jej w napierającym tłumie a ojca w jego miejscu zasłużonego wytchnienia. Gdyby była tu z nami twoja siostra, już dawno odwiedziłaby tatusia awanturowała się matka w imieniu mojej nieobecnej siostry. Ale Wanda musi po swojemu! Gdzie Olek? Czy on w ogóle wie, że jest twoim mężem? I nie widzę Balladyny A ty, Lolu, dlaczego cały czas milczysz?, Bo cię słucham odparła ciocia Lola zgodnie z prawdą. No właśnie, Józeczku Matka oparła swe futro o rachityczną jesionkę. Lola już taka duża, a wciąż mnie słucha. Czy to nie urocze? Alinko, przesuń te chryzantemy, bo nam skradną. A właściwie, to skąd są te chryzantemy? Przecież nie kupowałam aż trzech?, Przyniosłyśmy. Alina spojrzała niebiesko na swą babkę z domu Kwak, a moją matkę. I po co? Przecież mówiłam, że kupię. Mogłyście zanieść Tadeuszkowi. Dlaczego tego nie zrobiłaś? to do mnie. Gdyby tu była twoja siostra, ojciec miałby grób usłany różami. Lolu, widziałaś te bukiety u Doroty? To skandal, żeby jej porzuceni mężowie wydawali tyle pieniędzy na kobietę, z którą nic ich nie łączyło. I ten wstyd! Odchodziła zawsze do młodszych! Gdyby mnie tak ktoś kochał Oczy matki bezskutecznie szukały oczu pana Józefa, który cały czas intensywnie nad czymś myślał. Wiesz, Bożenko? wyszeptał w nabożnym skupieniu. Gdyby policzyć te kwiaty przy najbliższej alejce Dwanaście grobów razy, dajmy na to, dwa a doniczka no niech kosztuje cztery złote. Do tego znicze Niech będą, dajmy na to po trzy złote od sztuki, to mamy razem , Matka pokiwała skwapliwie głową. Mamy razem? szepnęła zachwycona. Czy ktoś ma kalkulator? Po raz pierwszy pan Józef odezwał się do nas. Odpowiedziało mu solidarne milczenie genetyczne babki Kwak. Zobacz, Bożenko zwrócił się niezrażony do matki. Gdybyśmy w następnym roku odłożyli tylko jedną trzecią twojej emerytury miesięcznie i przed listopadem kupili no, niech będzie sto doniczek , Sto doniczek wyszeptały zachwycone matczyne wargi. Sto. To mamy na czysto Czekaj, pomyliłem się , On jest niesamowity, prawda? Matka z dumą spojrzała na pana Józefa i powiodła wzrokiem po naszych twarzach. Prawda zgodziła się ciocia Lola. Zupełnie niesamowity. *, , Makbet zachorował i wiozłam go do lecznicy tramwajem. Każdy zbliżający się przystanek był przystankiem jego psiej śmierci. Tak przynajmniej myślałam, popłakując w rękaw starej kurtki (mój płaszcz poszedł dzisiaj na sprawdzian z geografii i dwie godziny siatkówki na ocenę). Dziwna rzecz, pasażerowie nie dostrzegli staruszka, który ledwo trzymał się laski i śliskiej metalowej poręczy, ale natychmiast rozpoznali pięć chorób, jakie mogły nękać Makbeta. Miałam do wyboru cztery plastikowe foteliki. Na jeden z nich zaprosiłam staruszka. Kochałam Makbeta, bo i on mnie kochał. Na swój wierny psi sposób zawsze wypełniał swym ciepłym futerkiem otaczającą mnie pustkę, tak że nie pozostawało w niej miejsca na głupie babskie łzy. Teraz leżał na moich kolanach, potrzebując natychmiastowej pomocy. Próbowałam co chwila dodzwonić się do Olka. Ja to ja, ale Makbet był przecież nasz i nawet, gdy źle się działo w państwie duńskim, pozostawał poza wszelkimi rodzinnymi nieporozumieniami. W królestwie pełnym konfliktów był niepodzielnym władcą naszych serc: pupilem, błaznem i nadwornym pieszczochem. Wreszcie usłyszałam głos Olka walczący w komórce z hałasem miasta. Makbetem zajmował się już fachowiec. A gdzie jest Alina? denerwował się idiotycznie. Jaki z niej będzie weterynarz, jeżeli nie potrafi zająć się własnym psem?, Przecież wyjechała na obóz do stadniny mówiłam cicho. Nie chciałam, żeby ludzie siedzący w poczekalni ze swymi kotami, bażantami, szczurami i papugami nabrali przekonania, że kłócę się w momencie, gdy ważą się losy mojego psa. Przyjadę tam za godzinę obiecał. Makbet dostał serię zastrzyków i tabletki. Przedtem usłyszałam diagnozę, na szczęście optymistyczną. Złapał zapalenie nerwu krzyżowego, ale będzie dalej mógł wypełniać moją pustkę. Ja dostałam rachunek (trzysta siedemdziesiąt złotych plus opłata za rentgen). Przez kręgosłup Makbeta sypnie się moja dolna czwórka. Co tam! W imię solidaryzmu biologicznego można być nawet troszeczkę szczerbatym. Z gabinetu wyszła już ostatnia papuga (rzecz ciekawa niosła ją w klatce też papuga, tylko większa. Dawno nie widziałam tak kolorowej kobiety). Po papugach wyszedł lekarz i technik weterynaryjny. Wreszcie do gabinetu weszły sprzątaczki, a Olka wciąż nie było. Ze śpiącym jak dziecko Makbetem zmierzałam do bramy kliniki, modląc się o taryfę. Makbet był cięższy niż moje obie ciąże i w przeciwieństwie do nich cichutko pochrapywał. Gdzie jest pani samochód? zapytał uprzejmie jeden z weterynarzy. Chętnie pomogę donieść pupila na tylne siedzenie. Dziękuję zmieszałam się. Mam wyłącznie własne tylne siedzenie, a na samochód czekam. Pewnie dopiero wyjechał z Berlina dodałam z rozżaleniem, którego nie potrafiłam ukryć nawet pod pozorami poczucia humoru. Poczekam sobie na ławce uspokoiłam nieco zdziwionego przystojniaczka. Ławka na szczęście była. Okryłam Makbeta starą kurtką w szkocką kratkę (,Mały Defekt sprzed pięciu lat) i zapatrzyłam się w swoją przyszłość, bo teraźniejszość widziałam aż nazbyt wyraźnie, choć trochę przez łzy i trochę przez deszcz. ,Jeżeli całe życie mam tak moknąć i czekać, czuć się regularnie upokarzana (inne kobiety regularnie to chodzą do dentysty, kosmetyczki i fryzjera), jeżeli przez wszystkie listopadowe, potem grudniowe, potem ach, wiadomo, kalendarzowe dni, jakie zostały mi do emerytury, mam udawać sama przed sobą, że jestem żoną, to czy nie łatwiej i lepiej zrezygnować z tego wątpliwego zaszczytu? Olek już się przecież uczuciowo całkowicie od nas wyprowadził. Gdyby nie przyjeżdżał pod prywatny gabinet ginekologiczny (czyli po mnie), mogłabym to zrozumieć. Ale tak zignorować własnego psa? Pozwolić choremu, bezbronnemu biedakowi dziadować pod kliniką animalsów? Nie. To był kolejny krok Olka w stronę granicy polsko-niemieckiej i nie mogłam tego faktu zlekceważyć. Wreszcie jest. Nasze (jego) renault megane w kolorze brudnego liścia zatacza imponujące koło i bryzgając na mnie i Makbeta strugą wody z kałuży, zatrzymuje się przy ławce. Wskakujcie. Olek ma nietęgą minę (półtorej godziny spóźnienia). Zostawiłem całą francuską delegację na rondzie Waszyngtona, przy centrum. Muszę tam wracać! ponagla. ,Z rzeczy francuskich to ta cała delegacja ma zapewne kieckę prosto z Paryża i french manicure na zadbanych płytkach paznokciowych. No, może jeszcze sprawność tancerki z Moulin Rouge myślę, niezgrabnie lokując Makbeta na tylnym siedzeniu (nie moim, niestety). Podłóż coś denerwuje się Olek. Uświni mi pół auta. Podkładam mały defekt , szczękam zębami i wsiadam. Pozwalam Olkowi mówić. Przecież musi wreszcie sam się usłyszeć. Jeśli to zrobi, to jest nadzieja, że przestanie się lubić. Włączam kasetę, kiedy już wiem, że nie przestanie się lubić. Włóż tamtą do pudełka instruuje, próbując włączyć się do ruchu. Sprawdzam, czego słucha łajdaczka-tłumaczka. Słucha Santany. Szkoda, bo też bym posłuchała, ale mi honor nie pozwala. Wybieram Pod Budą . Daj spokój, zmień to. Krzywi się, co oznacza żadnych sentymentów . Tym razem penetruję przeszłość. Pamiętam, jak w ciasnym akademiku, na ciasnym, trzeszczącym łóżku nuciliśmy ten kawałek Jak to było? Zamieszkamy we wspólnym domu, przed obcymi zamkniemy drzwi Trudniej o bardziej ironiczny hymn rodzinny. Włóż do pudełka i schowaj w boczną kieszonkę wciąż mówi na podwyższonych obrotach. Jego oskarżycielska mowa, coraz bogatsza w zarzuty i idiotyczne komentarze, nie może trwać wiecznie. Pretensje milkną wraz z piskiem opon. Mówiłaś coś? Stoimy już przed domem. Kiwam potakująco głową. Czy mogę zadzwonić do swego adwokata? pytam go ironicznie, wyciągając z samochodu biedne, psie futro ukryte w szkockiej kratce. *, , Na moim biurku leżą życiorysy czterech nowych złodziejaszków i dwóch damskich bokserów. Ciekawe, dlaczego przed świętami tak gwałtownie wzrasta liczba przestępstw? Co roku to samo myślę, przeglądając papiery. Może ludzie mają w tym okresie jakieś szczególne oczekiwania i do czynów niezgodnych z prawem popycha ich potrzeba odmiany losu? Ale jaka to odmiana? Przesłuchania, świadkowie, areszt, wizyty w poradniach odwykowych i zdrowia psychicznego, a potem pięć lat oddychania, jedzenia, zarabiania w zawieszeniu . I znowu ten sam dylemat. Jeden z bokserów ma taką żonę, że sama bym ją skopała, gdyby była moją żoną. Prowokująca, wredna i lepsza puszczalska. Ale sprytniejsza. Patrzy na mnie z wyższością i domaga się najwyższej kary dla męża, któremu już wszystko jedno. Chyba woli więzienie niż zawieszenie. Przy niej jest zawieszony we wszystkich czynnościach, nie pomijając kwestii uczuć. Panie Romku mówię spokojnie i ciepło. Dlaczego dał się pan sprowokować?, Eee odpowiada bo to i tak wiadomo, że co tam ja Jak coś, to wiadomo, że ja. A jak ona, to sąd i tak powie, że ja, no to co tam Niech będzie, jak ma być. Pan Romek wypowiedział najdłuższe zdanie w swojej obronie i w swoim życiu, a następnie spojrzał na mnie oczami przegranego człowieka.  Oczy przegranych ludzi znam na pamięć. Jest w nich tyle bólu, ile tylko może się zmieścić pod ciasnymi powiekami. I dotąd nikt na ten ból nie wynalazł tabletki. Moja praca trochę polega i na tym, żeby wyjąć z oczu ludzi przegranych choć kilka łez bólu, szklistych jak okruch stłuczonej butelki.  Po całym dniu wywiadów jestem wykończona. Dowiaduję się zawsze tego samego:, żony najczęściej same spuściły sobie lanie, a potem zadzwoniły na policję;, złodzieje zostali perfidnie oskubani, więc chcieli tylko odzyskać to, co im ukradziono;, cinkciarze nie są żadnymi cinkciarzami, tylko interesują się numizmatyką;, koniki marzyły o tym, żeby bilety na koncert rozdać w prezencie i gdy się altruistycznie rozglądały za obiektem swej dobroci, pojawiała się policja;, chuligani nie zniszczyli tego przystanku, to motorniczy go zniszczył i kilku nasłanych przez niego pasażerów (w tym emerytowany pracownik naukowy fizyk jądrowy);, małym dziewczynkom nikt nie ściągał majtek, przeciwnie, te majtki były wciągane, tylko matki dziewczynek tak zeznają ze zwykłej mściwości, suki jedne. Można po takim dniu zbilansować mój zawodowy świat. To kraina ludzi dobrej woli i pięknych gestów. Gdyby nie te matki, suki jedne , Roland pojawił się przed piętnastą. Przyszedłem, albowiem uznałem, że pani kurator Wanda słusznie może się niepokoić o stan mojego ducha. Istotnie. Niepokoiłam się powiedziałam nieszczerze, bo stan ducha Rolanda po takim dniu zupełnie mnie nie interesował. Otóż martwi mnie uczuciowa próżnia, jaka zaistniała po odejściu panny Eugenii oświadczył. Odeszła? ucieszyłam się zbyt szczerze, bo spojrzał na mnie mocno nadąsany. Panna Eugenia postąpiła jak k i w związku z tym przyszedłem na nią donieść. Że pędzi z Grubym Rychem. Pędzi co? Życie szczęśliwe? Pogubiłam się w Rolandowej opowieści. Bimber. W dodatku zanieczyszczony. Powiem pani kurator Wandzie, że Gruby Rychu zawsze do zaczynu nasika. Taki jest , Panie Rolandzie uprzedziłam trzy epitety niech pan da spokój. Panna Eugenia nie jest jedyną kobietą na osiedlu godną znajomości z panem , I owszem, tylko, szmata jedna nie będzie się borsuczyła z sikaczem. Mój honor na to nie pozwala , To niech pozwoli. Odpuść pan, panie Rolandzie, swojej Eugence. Poszła, to poszła. Może wróci. A kiedy? Oczy Rolanda zrobiły się pełne nadziei. Widać ufał mi bezgranicznie. Nie wiem, kiedy. Ale myślę, że doceni, co straciła , Gruby Rychu jest ode mnie bardziej muskularny zwątpił Roland. Pani Czesia, ta, co z nią mieszkałem w baraku, też się przeflancowała. A teraz siedzi próbowałam osłodzić mu dawne zawody miłosne. To może ja doniosę na Grubego Rycha? zaczął poważnie zastanawiać się Roland. Jakby poszedł siedzieć, Eugenka by wróciła , A co z pana psem? odwróciłam uwagę Rolanda od spraw matrymonialnych. Miał Kibica. Jedynego zresztą kibica, który nie odchodził, nie zdradzał go, nie okradał i nie siedział. Zawsze cierpliwie czekał na Rolanda. Uprzejmie dziękuję w jego imieniu. Roland skłonił się lekko. Ma się bardzo dobrze. A czy pani kurator Wanda wie, że mój Kibic nie lubił Eugenki? śmierdziała mu! Psy są jednak mądre, co nie?, Dwa ostatnie zęby Rolanda, które wyłoniły się w uśmiechu, znowu wprawiły mnie w zdumienie swoją nieskazitelną bielą. Patrzyłam na nie i zastanawiałam się, czy to prawda, co mówiono o Rolandzie. A mówiono, że tymi dwoma ostatnimi zębami otwierał butelki z piwem. Za dziesięć otwartych dostawał jedną pełną w nagrodę. Jednak pomyślałam powinien być kelnerem . , My do Olka powiedziała matka, odsuwając mnie od drzwi jak głupią służącą. Za matką ostentacyjnie wkroczył pan Józef. Zdaje się, że bez słowa powitania. Ale bałagan! Matka ogarnęła wzrokiem równocześnie trzy pokoje. Zawsze ci mówiłam Twój dom, twoja wizytówka . Ale jeśli ktoś przez dwadzieścia lat nie dorobił się nawet własnej wizytówki , Olka nie ma skróciłam jej poszukiwania a wizytówka i tak byłaby nieaktualna. Wreszcie mnie dostrzegła. Spojrzała ze zdumieniem, ale zrezygnowała z dochodzenia, co chciałam jej powiedzieć, bo tak naprawdę to ona miała mi wiele do powiedzenia. Siadaj, Józeczku zadysponowała gościnnie, usuwając z sofy małżeństwo Makbetów. Zrób nam kawkę zwróciła się do mnie. Wciąż byłam tylko nierozgarniętą służącą. Mamy interesik. Do Olka podkreśliła mocno. Uśmiechnęłam się w środku na myśl, że będzie kwitła na sofie kilka dni i nocy, dopóki Olek nie zechce zmienić koszuli (ostatnio wpadał do domu wyłącznie w tym celu). Pan Józef kupił sklep rozpoczęła. Budę wciął się pan Józef wyjaśniająco. No, taką atrakcyjną budkę, w której chcemy otworzyć sklep. Ze zniczami? Pamiętałam dobrze nasze tegoroczne cmentarne refleksje. Zwariowałaś? Skąd ci to przyszło do głowy! To ma być autentyczny pawilon , Z kożuchami wtrącił pan Józef i zrobił niewyraźną minę faceta, który ma coś na sumieniu. Tymi ze szmuglu uzupełnił, zdobywając się na zupełną szczerość. To znaczy importowanymi. Matka kojarzyła mnie zawsze z literą prawa (dodajmy: małą literą) i teraz poczuła się trochę nieswojo. Znajomy pana Józefa z wojska importuje z Nowego Targu , Do Nowego Targu. Skóry. Pan Józef zatarł ręce. Dajmy na to, dziesięć skór gdyby za uszycie płacić po trzysta złotych zaczął wtajemniczać mnie w ekonomię całego przedsięwzięcia. Ale Olek nie zna się na kożuchach przerwałam mu obliczanie zysków. Nie sądzę, żeby się zainteresował handlem, chyba że z Niemcami dałam się zwieść potrzebie makabrycznego humoru. I bardzo dobrze, że się nie zna! Matka promieniała. Wystarczy, że pan Józef się zna! Olek musi tylko zaprojektować nam tanio pawilon , Nam? Przeraziłam się zaangażowaniem matki w sprawy, o których zupełnie nie miała pojęcia (bo moja matka, z domu Kwak, zasłużyła się w dziedzinie pożarnictwa, a konkretnie na stanowisku rzeczoznawcy i eksperta sprzętu pożarniczego). Wchodzę w to stwierdziła matka głosem filmowego szefa gangu i z miłością spojrzała na pana Józefa. I ja spojrzałam na pana Józefa. Wcale nie wyglądał na członka klubu ,Wiek Szczęśliwy . Był na tę przynależność jakby ciut za młody i ciut za żywotny. Przypominał wiecznie włączony kalkulator wciśnięty w łapę wielkiego pożądania i wyświetlający w ekranikach oczu bajońskie sumy. Matka wpatrywała się z zachwytem w te ekraniki, upierścienioną dłonią buszowała po swoim balejażowym koku i zupełnie niesłusznie sprawiała wrażenie osoby spokojnej o własną przyszłość. Tymczasem ja nabierałam pewności, że siedzi przede mną ofiara Józefowych manipulacji, pozbawiona emerytury, być może mieszkania, a już z całą pewnością zdrowego rozsądku. Z przerażeniem pomyślałam, że matka, podobnie jak Olek czy Lady Makbet, zmierza nieuchronnie do wygodnej pozycji rezydentki w moim domu. Minęło dużo czasu, zanim wytłumaczyłam kożuchowym inwestorom, że Olek jest najmniej odpowiednim człowiekiem do adaptacji budy na pawilon. Postraszyłam jego stawkami, terminami i zaległościami, dowodząc, że w najlepszym razie przy pomocy mojego męża pawilon ruszy za jakieś trzy lata, kiedy w Polsce już w ogóle nie będzie zimy, bo klimat wyraźnie się ociepla. Poszli, zostawiając mnie z surowym mielonym, z którego w ciągu dziesięciu minut musiałam przygotować obiad dla dziewczynek. Gdy klopsy w białym sosie udawały, że już są uduszone (te klopsy odkryłam w Pani Domu , odkrywając jednocześnie, że sama też jestem panią domu , ale tylko wtedy, gdy nie ma w nim Olka), wpadła Balladyna. Spojrzała na moje klopsy, jakby były duszoną gazetą, i powiedziała, że ich nie tknie. Od trzech godzin była wegetarianką i zamierzała pozostać nią do końca życia. Nie rób mi tego! jęknęłam błagalnie na myśl o zmarnowanych latach spędzonych przy moich golonkach i bigosie, niedzielnym rosole, pieczonym schabie ze śliwkami, klopsami, pulpetami, ozorkami Przebiegłam oczami listę swych umiejętności i z przerażeniem odkryłam, że nie jestem w stanie wyżywić swojej córki! Poza naleśnikami i jajecznicą oraz jarskim leczo nie potrafię ugotować własnemu dziecku obiadu! Nie rób mi tego! powtórzyłam, bezradnie opadając na stołek. Jak człowiek, który u schyłku dni odkrywa swą bezużyteczność. Wegetarianizm to nie narkomania pocieszyła mnie Balladyna, zajadając się pomidorem. Masz tendencję do dramatyzowania. Nic dziwnego, że tato zamilkła. Nie wiem, czy zawstydziła się własnej bezwzględności, czy też milczała, bo jadła surówkę przygotowaną do klopsów. Człowiek nie jest krową zaczęłam ugodowo, przełykając rozgoryczenie. Jeszcze rośniesz i powinnaś jeść białko. Nie mów mi, co powinnam, bo gdybyś wiedziała, co powinna kobieta, to nie płakałabyś teraz I ja też nie byłabym wobec ciebie taka okrutna , Pierwsze łzy Balladyny wpadły do pustej miski po kapuście. Moje znikały w dłoniach. Patrzyłyśmy na siebie rozmytymi, dojrzałymi spojrzeniami. ,Jakie to tragiczne myślałam, przytulając chlipiącą Balladynę. Dzieci potrafią zranić do bólu, zanim pozwolą dojść do głosu swym prawdziwym uczuciom. Wiecznie się sprawdzają, wystawiają na próbę wszystko, czego się dorobiły Choćby przywiązanie czy wdzięczność W ich sklepikach z uczuciami jest jak w McDonaldzie szybkie, gorące bułeczki jedzone jednym tchem. Dopiero potem czują głód Podejrzewają, że ktoś je oszukał, a gdy zaczynają rozumieć, że oszukały się same, zbierają łzy w misce po kapuście . Na kolację zrobię ci jajko na parze i kupimy nutellę mówię do włosów córki, trzymających się mokrego policzka jak ostatniej deski ratunku. A moja córka podnosi zapłakane oczy i próbuje uśmiechnąć się do mnie. Uświadamiam sobie, że dla mnie być może właśnie ona jest ostatnią deską ratunku. Przed narastającą we mnie samotnością i poczuciem tej wielkiej bezużyteczności. Widziałem panią wczoraj z taką seksowną kobietką sędzia Glinka oblizuje się na wspomnienie Ewki i wyczekująco zanurza we mnie spojrzenie. W Adwokackiej ? Upewniam się, bo nie widziałam Glinki, który mnie widział. Właśnie tam! Wspaniała! Wspaniała! entuzjazmuje się Glinka, dyskretnie śledząc, czy nie ma gdzieś w pobliżu pani prezes Klimuszko. Pani prezes nie ma. Poza Glinką i mną nikogo nie ma w naszym sądowym barku. Są tylko zimne przekąski i zimny bigos. Jest też chłodzona herbata i klimatyzacja, choć dzisiaj spadł właśnie pierwszy śnieg. I powiem pani sędzia Glinka widać lubi zimny bigos, bo go pochłania między sylabami że o takiej kobiecie marzy każdy mężczyzna. Ona powinna być wiecznie zmęczona. Seksem, oczywiście. Teraz się nie przemęcza, bo jest w ciąży wyjaśniam, próbując ugryźć zmrożony ozorek wołowy. Twierdzi natomiast, że wykańcza ją praca. A czym się zajmują te śliczności? Sędzia Glinka patrzy na drzwi, pełen obaw, że przegapi panią prezes Klimuszko. Są lekarzem odpowiadam z uśmiechem pełnym zimnego ozorka. Chciałbym trafić pod takie rączki. Sędzia Glinka uśmiecha się lubieżnie. Może kiedyś to panu załatwię. Ja też się uśmiecham, ale złośliwie. Bo nie dość, że wchodzi do barku pani prezes Klimuszko, to jeszcze widzę sędziego Glinkę, jak leży sobie spokojnie przed Ewką. Roznegliżowany, nie mający nic do ukrycia, ale też nic godnego uwagi. Z wątrobą oświetloną delikatnym promieniem lampy antybakteryjnej, z maleńkim interesem, wstydliwie przyglądającym się Ewce. A ona, po dokładnej obdukcji, odkłada interes sędziego Glinki. Dzwoni do mnie i mówi: Miałaś rację. To przemęczenie. Seksem, oczywiście! . Panna Eugenia, podobnie jak Roland, przyszła po trzeciej, czyli w momencie, gdy powinnam nastawiać pyzy bezmięsne dla Balladyny, odgrzewać zupę jarzynową Alinie i rozdzielać suchy pokarm między Makbetów, które tylko w moim łóżku są zgodną parą. Niech pani powie Rolandowi, żeby się od nas odpie , to znaczy ode mnie i od pana Ryszarda Łąckiego powiedziała grubym głosem i spojrzała na mnie tak, jakbym była Rolandem. Niech mu to pani sama powie zaproponowałam. Ze wszystkich znanych mi byłych kobiet Rolanda tej nie lubiłam szczególnie. Rysiu pan Łącki poprawiła się mówił, że jak Roland się od nas nie no, nie odczepi, to on go chlaśnie. A Rysiu jest honorny, proszę pani straszył mnie gruby głos panny Eugenki. To Rysiu znaczy pan Łącki pójdzie siedzieć powiedziałam z satysfakcją, która w moim zawodzie jest surowo wzbroniona. Panna Eugenia zebrała swój chudy tyłek z krzesła i z miną osoby pokrzywdzonej opuszczała sąd. Ja tam nie wiem pogroziła mi basem ale jakby coś, to panią uprzedzałam , ,Żegnajcie dania jarskie i mięsne, żegnajcie moje głodne psy, żegnaj sofko, o której marzę cały dzień myślałam, jadąc tramwajem w stronę Rolandowego przedmieścia. Roland siedział na progu swojego baraku, nieświadom niebezpieczeństwa, jakie na niego czyhało w sąsiednim baraku, gdzie Gruby Rycho pędził z panną Eugenką nie tylko żywot szczęśliwy. Sama pani kurator Wanda przybyła w moje skromne progi rozwinął mowę powitalną. Jak tak dalej będzie, to po raz ostatni. Podziękowałam pięknie za kawę w kubku Słońce-Travel i rozsiadłam się na plażowym leżaku przed barakiem. Z nieba prószył lekki, radosny śnieg. Wyjaśniłam Rolandowi przyczynę mojego niepokoju, stanowczo nalegając, aby zaniechał wizyt u niebezpiecznych sąsiadów. A ja ich rozpoczął Roland z ożywieniem. Nie pozwoliłam mu skończyć. Uprzedzam pana, że oni mogą wnieść skargę tłumaczyłam jak kapryśnemu dziecku. Oni to mogą mi nasikać. Roland śmiał się dwoma kłami. Zresztą Ć propos sikania, czy pani kurator Wanda wie, że sikają do zaczynu? To powinno być karalne! Wszyscy o tym wiedzą i u nich nie kupują. Na ten bimber całe nasze osiedle mówi sikacz . Roland doskonale czuł się w roli prokuratora, a ja patrzyłam na zegarek. Czemu se pani kurator Wanda nie sprawi jakiegoś wózka? Wszędzie byłoby bliżej domyślnie odezwał się Roland. Ja mógłbym pomóc. Znam takiego Zygmunta ślechę. On co rusz ma kilka autek na stanie. Ale lojalnie uprzedzam, tylko maluszki. Bo Zygmunt ślecha specjalizuje się w maluszkach. Jaka klientela, taki towar tłumaczył Zygmunta ślechę Roland. To jaki? Zielony? Biały? A może pani kurator Wanda lubi róż? Jak ja miałbym panią kurator Wandę za żonę westchnął rozmarzonym tonem, który brzęczał mi w uszach, gdy już wracałam szóstką do domu. ,Cholera myślałam, sadowiąc się przy oknie. Jedyne, czego się dorobiłam, to uczuciowego afektu Rolanda, który skubnąłby dla mnie nawet różowego fiata . Gdyby nie doktor Propoluk zachwycający się ostatnim wypracowaniem, które mu zaniosłam, kobieta mieszkająca we mnie umarłaby z rozpaczy. Jeszcze raz uświadomiłam sobie, że to nieprawda z tym bezrybiem i rakiem udającym dorodnego szczupaka. Pomyślałam, że Olek musiał to wiedzieć już dawno. Już wtedy, gdy z kreślarką Listek wymazał z pamięci gumką myszką moją dorodną jak kapusta ciążę z Aliną. A zamiast niej naniósł na pierwszy plan męską garsonierę z możliwością rozbudowy. I planowo ją powiększał, ograniczając nasz teren prywatny do ciasnego mieszkania z przydziału z bardzo niewygodną i nikomu niepotrzebną małżeńską sypialnią. Do Wigilii zostały dwa tygodnie. Ciocia Lola, którą zaprosiłam na święta, potrząsnęła głową przecząco. Była w połowie Doliny Muminków po szwedzku i miała zupełnie inne plany. Drugą połowę zamierzała doczytać w górach. Robisz porządki przed świętami? spytała, dostrzegając wystający spod płaszcza fartuch. Zapomniałam go zdjąć. Dość generalne ożywiłam się. Zauważyłam, że podobnie jak inne kobiety lubię mówić o swych dokonaniach. Nawet jeśli jest to lista rzeczy wypranych, wyprasowanych i odkurzonych. Trochę było mi przykro, że ciocia nie wykazała stosownego zainteresowania szczegółowym planem grudniowej pracy, jaki ułożyłam z zegarkiem w ręku. Nie sprzątasz dokładnie. Podniosła na mnie swe mądre oczy. Przeciwnie! zaperzyłam się. Zamierzam nawet z sobą zrobić porządek , To znaczy? W jej spojrzeniu po raz pierwszy dostrzegłam szczere zainteresowanie przedświąteczną atmosferą. Najpierw fryzjer! Całkowita zmiana tego, co noszę na głowie. Obcinam się na kurczaka wampa. Na kurczaka czy wampa, bo to, zdaje się, dwa odmienne wizerunki?, Zapytam wizażystkę. Doradzi. Poza tym już się zapisałam na odchudzające kąpiele błotne. Cztery seanse pozwolą mi stracić dwa, może trzy centymetry. Nawet w biodrach! Kupię też wieczorową suknię, taką na wąskich ramiączkach Już widziałam u Kryśki w Małym Defekcie . Kosztuje grosze mówiłam coraz ciszej, bo oczy cioci Loli dziwnie gasły i pochmurniały. Miałam do niej żal. Nikomu jeszcze nie wspomniałam, że zamierzam zawalczyć o swoją rodzinę. Jak lwica świadoma tkwiącej w niej, ale dotąd uśpionej siły. Czekałam z tym odważnym pomysłem na ciocię Lolę. Zawsze wydawało mi się, że chciała mnie widzieć taką silną, taką stanowczą, agresywną i aktywną. Zgoda, wystający spod starego płaszcza fartuch nie jest wieczorową suknią na cienkich ramiączkach, ale gdzie się podziała cioci wyobraźnia?, Chciałabyś wszystko zmienić. Ciocia Lola patrzyła znowu na mnie, ale z jakąś dziwną litością. I zmienię! odpowiedziałam głosem przodownicy pracy. A jeśli twój mąż Olek nie przyjdzie na Wigilię?, Zamierzam wymusić na nim obecność. Teraz ja spochmurniałam, bo ciocia z perfekcją lekarza wskazała chore miejsce w całym moim planie. Nie bądź głupia. Usłyszałam (równie dobrze mogła powiedzieć jesteś głupia , ale nie powiedziała). Przygotuj piękną kolację. Masz przecież dzieci. Ubierz się w tę swoją sukienkę i zapal świece. Ale zrób to wszystko dla siebie. Jesteś tego warta. A poza tym pamiętaj, że dwa centymetry w biodrach jeszcze nigdy nie uratowały żadnego związku. To co mam właściwie zrobić? Patrzyłam na ciotkę Lolę szklanym wzrokiem. Z jakąś wciąż obecną pretensją, że kilkoma zdaniami odwołała moje wszystkie wizyty w gabinetach urody. Idź do fryzjera i do kosmetyczki. Na kieckę dam ci pieniądze oświadczyła niespodziewanie. To będzie prezent ode mnie. A jak już zgubisz te dwa centymetry, zastanów się, co jeszcze powinnaś zrobić, żeby być kobietą szczęśliwą. Powiedz, co powinnam zrobić? szepnęłam błagalnie. Czytać Muminki w oryginale odpowiedziała tajemniczo bo życie trzeba czytać jak powieść w obcym języku. Z wielkim zrozumieniem. Zamknęła książkę i sięgnęła do swojej szafki po resztki ajerkoniaku domowej roboty. Według receptury milczącej babki Kwak. , *, Dzień przed Wigilią, gdy ważyły się losy karpia uwięzionego w naszej wannie, wpadła matka. Wyglądała też trochę jak karp, który uciekł komuś z wanny. Cała mokra i lśniąca łuskami wodoodpornej kurtki na podpince. Młodzieżowej zresztą. Usiadła w fotelu (po raz pierwszy nie pogoniła Makbetów) i zapłakała. Patrząc na nią, uświadomiłam sobie, że wcale nie wygląda na aktywną działaczkę klubu Wiek Szczęśliwy . Wygląda raczej na emerytkę znękaną bezsensowną awanturą w biurze ZUS-u. I nie myliłam się. Tyle że biurem ZUS-u tym razem był pan Józef. Oszukał mnie! wrzeszczała matka. Cham! Złodziej, oszust matrymonialny! Pisz mi pozew do sądu! Oho! Pogroziła upierścienioną ręką. Jeśli on myśli, że mu ze mną pójdzie jak z tą farbowaną głupią Renią z rybnego , Więc jednak matka miała coś wspólnego z karpiem albo przynajmniej ze sklepem, w którym są karpie. Co się stało? Z rezygnacją wyłączyłam barszcz i przestałam przekręcać przez maszynkę grzyby (moje uszka były najdelikatniejsze w smaku ze wszystkich wigilijnych uszek. Nic dziwnego, napełniałam je specjalnym farszem przygotowywanym tylko z trzech gatunków grzybów). Matka histerycznie zapłakała. Nawet nie mam gdzie się podziać na Wigilię! chrząknęła, wycierając głośno nos. Przyjdziesz do nas powiedziałam zrezygnowanym głosem, widząc pełną rozżalenia minę Balladyny. Tym jednym zdaniem:, zgasiłam nasze wigilijne świeczki;, zdjęłam jeszcze nawet nie przymierzaną suknię na cienkich ramiączkach;, skazałam małżeństwo Makbetów na tymczasowy świąteczny areszt w pokoju dziewczynek;, odwołałam dzisiejszą wizytę u fryzjerki i wizażystki. Tym jednym nierozważnym, ale koniecznym zdaniem położyłam kres świętom, na które wszystkie czekałyśmy, jakby miały nam przynieść coś bardzo ważnego. Od kiedy to karp jest złotą rybką? myślałam z drwiną, przypominając sobie, jak to:, biednemu chleb masłem do podłogi;, wiatr w oczy;, a złota rybka, jak ją sobie kupi w sklepie zoologicznym Skalar . Matka już spokojna o świąteczną porcję rodzinności i zrozumienia, którego nie znalazła w ramionach pana Józefa, streściła dzieje swego trudnego romansu, który odwrócił jej uwagę od rzeczy ważnych, a nawet podstawowych (na rzeczach jako rzeczoznawca powinna się jednak lepiej znać). Zamiast lepić uszka, siedziałam z własnymi, już ulepionymi, które słuchały rozdzierającej opowieści o oszustwie. Pan Józef, były wojskowy, sympatyk klubu Wiek Szczęśliwy działał w stowarzyszeniu dłużej niż ona. Matka, jako nowa bywalczyni, nie wiedziała, że cztery emerytowane panie (rzeźniczka, nauczycielka, filozof od egzystencji czy esencji oraz bileterka z PKP) już przeżyły swą fascynację panem Józefem, a nawet wyciągnęły z niej bolesne wnioski. Przedtem każda z nich złożyła mu na dowód sympatii swą emeryturę. Każda przekazała na rozwój handlowych pomysłów pana Józefa (zyski miały być wspólne tak jak późniejsze życie) cząstkę konta lub ekwiwalent pieniężny. Pan Józef chętnie przyjmował te ofiary, ale po pewnym czasie zamiast zysków dzielił się z paniami przekonaniem, że dalej nie może być z nimi, bo serce nie sługa , Panie były subtelne. Nie zwierzały się kolejnym konkurentkom z własnych porażek. Radośnie czekały na uczuciową odmianę, robiąc między sobą zakłady, która następna padnie łupem pana Józefa. I to, co matka traktowała jako objawy zazdrości klubowiczek Wieku Szczęśliwego , było zwykłym hazardem, cichą, ordynarną grą prowadzoną potajemnie przez te tlenione potwory ze sztucznymi treskami. Wspomnienie niemiłych chwil skłoniło matkę do raptownego poruszenia kokiem. Ku mojemu zdumieniu część jej balejażowego koka odcięła się od reszty fryzury i delikatnie upadła do moich stóp. Wyrzuć to powiedziała matka, z obojętnością patrząc na sponiewierany skalp z butiku Peruki, peruczki, treski . Już mi nie będzie potrzebny. A teraz powiedz, za co i jak mogę wsadzić Józia do więzienia?, Nie możesz odpowiedziałam, rezygnując w myślach z łazanek z kapustą. Oddałaś mu wszystko dobrowolnie. Przy słowie oddałaś matka zakręciła się nerwowo na fotelu. Możesz tylko dołączyć do grupy oszukanych i wzgardzonych, ale lepiej mów innym paniom, kim naprawdę jest pan Józef doradziłam. Przełknęła oszukane i wzgardzone , ale zatrzęsła się, gdy jej zaproponowałam uczciwość wobec kolejnej ofiary pani Renaty z rybnego. Co to, to nie! wykrzyknęła gromko. Mogę stracić te trzy emerytury i nadzieję, ale za nic nie powiem tej flądrze, ile kosztuje miłość do pana Jot! Chce mieć kochasia, niech płaci. Zresztą już się założyłam z panią Anną, ona jest filozofem, i Henią, tą bileterką, że na pewno następna będzie Trudzia. Chciałybyśmy, żeby wybrał Trudzię, bo ona jest, proszę ciebie, po prostu wstrętna , Zrezygnowałam też ze śledzia po japońsku i z kluseczek, które jadamy z sosem grzybowym. Ostatecznie będą uszka, karp a nawet dwa karpie, bo mama zostaje. Kto powiedział, że musi być dwanaście dań? Pewnie jakiś apostoł-sierota, który nie miał matki w klubie Wiek Szczęśliwy . Chyba zrobisz te kluseczki do sosu grzybowego? Matka po raz pierwszy uśmiechnęła się z nutką rodzinnej melancholii. Wprawdzie nie dorównujesz swej babce, Lukrecji Kwak, bo to była wyjątkowa kobieta, ale kluseczki czasami też ci się udają , , I stało się. Minęła pierwsza Wigilia bez Olka. Bez telefonu od Olka i bez cienia nadziei, że zaraz otworzą się drzwi, wpadnie, przeprosi i podrzuci parę spóźnionych prezentów pod choinkę. Teraz, gdy mam za sobą najtrudniejszą chwilę małżeństwa po dwudziestu latach kręcenia się jak bąk wokół beznadziejnej przeszkody, patrzę na tę całą sytuację trochę inaczej. Pewnie, że widzę gdzieś w środku pustkę, która na zewnątrz to opróżnione półki w szafie, pusty wieszak po garniturze i opustoszałe pudło na krawaty. Jest też więcej miejsca na książki, na kosmetyki w łazience, ale wbrew prawom logiki twój dom robi się jakiś ciasny i obcy, zaczyna doskwierać, a nawet dokuczać tą nagłą, niepotrzebną przestrzenią, tym terytorium, o które wcale nie walczyłaś. To chyba jedyny przypadek, kiedy usuwasz wroga poza granice własnej wytrzymałości, a gdy słyszysz jego kroki na klatce schodowej (trzeciego piętra betonowca z epoki wczesnego Edwarda), już tęsknisz. Takiej Wigilii się nie zapomina. Poza matką, która bez przerwy zastanawiała się głupio i głośno, co wypadło Olkowi, że jeszcze go nie ma, milczałyśmy, z trudem przełykając stające nam ością w gardle potrawy. Balladyna pierwsza nie wytrzymała niegrzecznej dociekliwości babki i na kolejne pytanie, co też wypadło Olkowi, odpowiedziała, że zapewne dysk, bo dysk ma to do siebie, że wypada nawet w Wigilię. I potem było już zupełnie cicho. Matka z apetytem ratowała przed zepsuciem moje dwudniowe kulinarne szaleństwo. Alina i Balladyna patrzyły na siebie z siostrzaną miłością i po raz pierwszy rozmawiały bez słów. Ja regularnie likwidowałam tłuste plamy z wieczorowej sukni (,mały defekt tym razem tkwił w ramiączku, które niespodziewanie opadło już przy opłatku) i wsłuchana w metalową muzykę pobrzękujących ponuro sztućców, zastanawiałam się, jak wygląda Wigilia po niemiecku. Nie chcę nic mówić zastrzegła się kłamliwie matka, gdy po sutej uczcie jej usta mogły się już zająć komentowaniem naszego małżeństwa. To nie mów poprosiłam. Siedziałam sztywna i obca samej sobie. Przepełniona żalem, że nie potrafiłam zadbać, aby moje córki otrzymały od życia to, co im się przecież należało, co nawet nie było prezentem pod choinkę, tylko naturalną koleją rzeczy. W atmosferze migotliwych świeczek, z opadającym ramiączkiem wieczorowej sukni, z tłustą plamą na kolanach patrzyłam bezradnie na puste pole mojej wewnętrznej bitwy i czułam się jak zmęczony bohater, któremu czas wracać do domu. Goić rany, napalić w piecu i nakarmić psa. Rozpoczęłam od karmienia psa, a konkretnie obojga Makbetów. Nic nie wskazywało na to, że któreś z nich przemówi ludzkim głosem, choć pora ku temu była słuszna. Podziękowałam Makbetom za milczenie. Rozumiałam bowiem, że jest to dowód ich nadzwyczajnego taktu i dobrego wychowania. Olek pojawił się drugiego dnia świąt, kiedy okutana kilkoma pledami, przykryta brudną derką psów, z dwudniowym makijażem, w adidasie od porządków i siedmiu boleści czytałam o metamorfozie wieku średniego. Jego wejście odnotowały tylko Makbety dostojnymi kiwnięciami krzywych ogonów. Ja czytałam dalej, ponieważ właśnie dotarłam do ustępu, w którym obiecywano mi, że jeśli swą ogólną sytuację potraktuję jako życiowy zakręt, to mam szansę odnieść teraz więcej sukcesów niż przez ostatnie dwadzieścia lat. Uspokojona tym faktem zwlokłam się z sofy i przytargałam dwa kartony po tegorocznych prezentach. To dla ciebie powiedziałam w sposób niemal przyjazny. Dla mnie? Niepotrzebnie wzruszył się Olek. Tak. Pakuj się. Kiedy po krótkiej, ale bardzo rozsądnej rozmowie uznał, że tak czy inaczej pakować się trzeba, wróciłam na pozycje czytelnicze, wgłębiając się w problem zauważalnego wzrostu rangi kobiet w średnim wieku. Momentami przerywałam lekturę, aby przypomnieć Olkowi o drobiazgach, które na wygnaniu mogą się okazać niezbędne, a tu będą tylko przeszkadzać. Najśmieszniej było, gdy Olek zapytał, czy ja to przemyślałam. Naprawdę tak zapytał! Uspokoiłam go, że tak, i podziękowałam. Dał mi naprawdę dużo czasu na drobiazgową analizę nie tylko naszego małżeństwa, ale wszystkiego, co się z nim stało przez ostatnie lata. I choć czytałam o kobietach, które zaczęły żyć po czterdziestce, miałam nieodparte wrażenie, że czytam książkę po szwedzku. Ze zrozumieniem, którego mogłaby mi pozazdrościć nawet ciocia Lola. , *, , Halinka z kadr szybciej, niż sądziłam zorientowała się w zawartości papierów, które zaczęłam skwapliwie gromadzić. To dwunożne archiwum, różowe od emocji biegało przez cały ranek z moją teczką osobistych akt, podsuwając ją wszystkim zainteresowanym i nie do wglądu. A więc naprawdę się rozwodziłam! W tym debiutanckim wydarzeniu, poza oczywistą gamą wcale nie takich miłych doznań, znajdowałam cień osobistej satysfakcji, bo ostatecznie okazałam się odważniejsza od Olka. Pewnie, że byłoby przyjemniej, gdyby nie chciał odejść (niestety, chyba chciał), gdyby zaklinał, że już nigdy w życiu (nigdy w życiu by tak nie zaklinał), gdyby chociaż troszeczkę się rozpłakał (był wściekły, ale to dlatego, że sam musiał pakować kartony i walizki). Więc może nie było tak filmowo i melodramatycznie (było nawet śmiesznie, bo Lady, przerażona zamieszaniem, nasikała do kartonu z jego skarpetkami. Ona jedna nie zdążyła się do Olka przyzwyczaić). Moja sądowa wiedza na temat rozwodów upewniała mnie, że jak na polskie realia nasze rozstanie należy do faktów dla wymiaru sprawiedliwości bezbarwnych i mało ważnych. On się spakował. Ona zadbała, żeby oddał klucze. On jej zostawił mieszkanie i dzieci. Ona ofiarowała mu samochód i zwolniła od alimentów za psy (dzieci, to co innego). Podczas tego ostatniego spotkania na dotąd wspólnej ziemi nie zdarzyło się w zasadzie nic, czym można by było rozdrapać albo podleczyć rany:, on milczał i idiotycznie się uśmiechał, zabierając wspólną serię ,Zamki Polski ;, ona milczała i uśmiechała się cynicznie, gdy wyjmował z albumu zdjęcia dziewczynek, starannie wybierając te, na których były same;, on pytał, gdzie są jego przybory do golenia, które dostał w prezencie imieninowym;, ona podawała namiary, myśląc z rosnącym żalem, że zawsze tak pytał, nawet gdy nie odchodził;, on z wyrazem dziwnej troski i zmieszania zainteresował się, jak ona sobie bez niego finansowo poradzi;, ona uspokoiła go, że sobie świetnie poradzi, oczywiście z jego pomocą;, on przestał się mile uśmiechać i zaczął się martwić;, ona zaczęła się mile uśmiechać, a troski wyfrunęły z jej oczu jak domowe gołębie. Jedyną trudnością dla obojga były dzieci. Ale ona okazała się wspaniałomyślna. Obiecała mu, że wyjaśni tę wspólną decyzję bez narażania na szwank ojcowskiego autorytetu. On natomiast przypomniał, że odchodzi na jej prośbę, a nawet żądanie, bo dla dziewczynek, to mógłby nawet dłużej zostać. A ona, na odchodne, uświadomiła mu, że na żądanie, to autobusy się zatrzymują, a nie odjeżdżają. Dziewczynki przyszły, gdy megane w kolorze brudnego liścia, z bagażnikiem wypełnionym Olka życiem na zawsze odjeżdżało z parkingu osiedla. Rozwodzę się powiedziałam im w drzwiach. Ale to ja się rozwodzę, nie wy. Tato żałuje, że będzie rzadziej was widział , Rzadziej? zdziwiła się z przekąsem swych szesnastu lat Balladyna. To chyba niemożliwe powiedziała, wchodząc do opustoszałego domu. Alina spojrzała na mnie wzrokiem bardzo dorosłej kobiety i może dlatego zapłakałam krótko i boleśnie w jej ramionach. A potem zjadłyśmy naszą ulubioną kolację. Całego kurczaka na trzy!, , *, , Rzuciłam się w wir spraw ważnych i nieważnych. Najpierw wydałam przyjęcie dla kobiet samotnych, ale nie samych. Przyszła Ewka, Hanka adwokatka, ciocia Lola i Tośka. Wystarczyły dwie butelki wina do kotletów serowych (zapiekany camembert, koniecznie w wianku ze świeżej bazylii i z borówkami przepis z Serów i serków), aby całe babskie towarzystwo z ożywieniem skomentowało wady i zalety bycia z sobą sam na sam. Takie bycie z sobą okazało się źródłem paradoksów i przeciwstawnych opinii przyjmowanych salwami śmiechu:, na przykład Ewka odkryła, że plusem rozwodu jest odzyskanie na własność golarki do nóg, którą jej psychiatra mylił ze swoim sprzętem i regularnie tępił;, z kolei Hanka łatwiej rozstała się z mężem niż z jego przyrządami do golenia, zwłaszcza z pianką marki Gillette, którą teraz zapomina kupować;, Tośka stwierdziła, że kochała swojego frajera, dopóki jej nie okradł (bo okradł);, ciocia Lola wyjaśniła, że nie chciała być z mężczyzną, bo obawiała się, że ją okradnie (z prywatności i samodzielności w dokonywaniu wyborów, choćby takich, czy jeść jabłka czy gruszki);, ja stwierdziłam, że lepiej być z kimś, kto jest, aniżeli z kimś, kogo nie ma, bo jeśli jesteś z kimś, kogo wiecznie nie ma, to nawet nie masz szans być z kimś, kto ewentualnie mógłby chcieć z tobą być , Wszystkie patrzyły na mnie z coraz większym zainteresowaniem, a ja wyjaśniłam, że pozorny bełkot mojego stanowiska w sprawie małżeństwa to próba filozoficzno-psychologicznej interpretacji socjalnego zjawiska wewnątrzmałżeńskiej samotności, która wyzwala w kobietach po czterdziestce potrzebę zmiany scenariusza dotychczasowej istoty bytu, czyniąc z niej (tzn. z kobiety świadomej swego bytu) mądrego i uzbrojonego w energię i siłę wojownika , No dobra zgodziła się niechętnie Tośka, wyjadając resztki słonych orzeszków ale co w tym filozoficznego, poza zagmatwaniem?, No, jak to co? zdziwiłam się. Filozoficzne jest owo być albo nie być z tym kimś Oto jest pytanie!, , *, , Wszystkie książki w rodzaju Jak być szczęśliwą nie udzielały mi odpowiedzi na podstawowe pytanie, bo nie byłam szczęśliwa! Jedyne szczęście polegało na tym, że gdy wracałam do domu, dom nie był pusty. Ale już za drzwiami znajdowałam same powody do zmartwienia. Balladyna zachowywała się tak, jakby to ją rzucił niewierny mąż, i chodziła z dramatyczną miną Co my teraz zrobimy? . W dodatku nie robiła nic. Alina robiła wszystko, czego przedtem nie robiła, i zaczynałam obawiać się o jej średnią na koniec roku akademickiego. Chciała przecież zostać asystentem na uczelni , Ja starałam się uśmiechać i realizować pokładane we mnie nadzieje specjalistów od wieku średniego. Wcielałam się w głoszone przez nich archetypy. Przymierzałam proponowane maski. Ujawniałam przed córkami to twarz owego wojownika świadomego darów kobiecości, to strażniczki, która osiągnęła dojrzałość emocjonalną i wyzwala w sobie to, co najlepsze Niestety Coraz częściej przypominałam jedynie żałosną, porzuconą kobietę, której życie wymyka się z rąk. Na tę smutną listę bezradności codzienność skrupulatnie wpisywała:, moje notoryczne spóźnienia (,Naprawdę jest już po ósmej? pytały moje oczy panią prezes Klimuszko stojącą o wpół do dziewiątej w sądowych drzwiach);, pięć spalonych garnków (wiadomo, jak się nie ma zepptera );, zaległości z wywiadami (kiedy docierałam do slamsów, moi podopieczni rozpoczynali nocne życie w przyzwoitych dzielnicach miasta);, dwa mandaty za brak biletu tramwajowego;, mandat za brak biletu autobusowego. Nie radzisz sobie mawiała matka z nutką satysfakcji (jakby chciała powiedzieć A uprzedzałam! ). Teraz sama widzisz, że lepszy nieobecny chłop niż żaden. I tu wzdychała, bo pan Józef też był w jej życiu nieobecny, gdyż uobecnił się w życiu pani Trudzi. Ponoć razem zamierzali otworzyć solarium. W tej budzie od kożuchów. Pewnie, że sobie nie radziłam! Najmądrzejsze książki próbujące zmienić moje myślenie na pozytywne nie chciały zastąpić mi Olka, który na każdym kroku przypominał o swoim istnieniu. Choćby pustą półką na buty czy pozostawioną butelką po fahrenheicie. Również pustą. ,Co mi z tego myślałam rozżalona, badając z pomocą kolejnej książki swą osobowość że dysponuję jajnikami, które aktualnie produkują więcej androgenu? Co z tego, że przeważa we mnie hormon męski, niby ułatwiający kontakt ze światem? Efekt działalności moich jajników jest taki, że właśnie zostałam sama. I kto wie, czy przypadkowo Olek nie dostrzegł we mnie tego mężczyzny, o którym tu piszą. A jeśli dostrzegł, to nic dziwnego, że tak bezboleśnie odszedł. Bo co jak co, ale Olek jednak zdecydowanie preferuje kobiety. Nieraz dał na to dowody , Z zazdrością myślałam o kobietach, w których żyłach, a właściwie jajnikach, płynie najprawdziwszy estrogen. O kobietach, które nawet gdy kupią w Małym Defekcie , to wyglądają żurnalowo. O kobietach budzących morze pożądania w cudzych mężach (w tym także w Olku). I złapałam się na tym, że znowu myślę o innych, zamiast o sobie. Bo ja, niestety, nigdy nie byłam taką kobietą. Nawet w najlepszych, estrogenowych czasach, które bezpowrotnie minęły. , *, , Rzuciłam się w wir pracy. Swoich Rolandów traktowałam jak nadgorliwa opiekunka przedszkolna, zadręczając ich bezustannymi służbowymi wywiadami. Po dawno minionym sylwestrze zostało mi wspomnienie potężnego kaca, którego dorobiłam się samotnie, i plama na sofie (wytrawne bordeaux, rocznik 1997, południowa Francja). Na uczelni moje notowania rosły jak akcje Microsoftu na giełdzie i zaczynałam mocno się zastanawiać, czy ja też nie powinnam kiedyś zostać asystentką. Doktor Propoluk wykładał Junga już tylko dla mnie. Tramwajarki złośliwie szeptały, że gdybym nie przyszła na wykład, Propoluk zamknąłby swą Jungowską Biblię i odwołał zajęcia. Tak przynajmniej mówiła mi Tośka. Wolałabym nie mieć takich sukcesów, bo jaka to satysfakcja, kiedy człowiek niemal na własnym przykładzie analizuje problem utraty duszy albo wgłębia się w archetypowy motyw ,ukrzyżowania , bo z konfliktem przeciwieństw kładzie się spać i rano się budzi. Musisz częściej wychodzić z domu doradziła mi Hanka adwokatka, z którą teraz łączyły mnie nie tylko rozterki matki-Polki, ale i sytuacja żony-Polki. Powinnaś znaleźć sobie własne miejsce. Niekoniecznie na tej zalanej winem sofie przekonywała. Wybrałyśmy się razem na spotkanie Stowarzyszenia Kobiet na rzecz Kobiet. Jako kobieta działająca dotąd głównie na rzecz mężczyzny, czułam się trochę nieswojo w tłumie krzykliwych niewiast wypełniających małą salkę ośrodka terapeutycznego Wola . Kobiety były przeróżne. Od pudrowanych i starannie odzianych tramwajarek, po babochłopy, dzierżące w mocnych rękach mikrofony, przez które co chwila padały mocne hasła feministyczne. Rozglądałam się z przestrachem. Tylu kobiet nie widziałam nawet na oddziale położniczym ani w kobiecym więzieniu w Kościkowie, skąd wywodziły się moje podopieczne. Spokojnie pocieszała mnie Hanka. Patrz i ciesz się tym, że nie ty sama jesteś sama. Patrzyłam i cieszyłam się, że nie ja sama jestem sama. Szybko włączyłam się w obowiązujący na spotkaniu rytuał i robiłam to, co robiły inne:, pokrzykiwałam z pięćdziesięcioma kobietami naprzemiennie tak! oraz ,nie! w zależności od retorycznych pytań padających przez mikrofony;, skandowałam Je-stem wol-na wol-noś-cią swej wo-li! ;, wstawałam, gdy wstawało pięćdziesiąt garsonek (dominacja grafitu);, siadałam, gdy garsonki powracały na krzesła, skrzypiąc i piszcząc przesuwanymi meblami;, podnosiłam do ust kieliszek wypełniony kremem pomarańczowym, gdy pięćdziesiąt innych kieliszków wznosiło się w górę;, wraz z pięćdziesięcioma pozostałymi pomadkami zanurzałam usta w żółtej słodyczy z nadzieją, że spełni się wcześniej postulowane życzenie i te pięćdziesiąt garsonek, połyskujących spokojnym grafitem, przygotuje świat do powrotu seksmisji tym razem na ekran autentycznego życia, z którego tu, w ośrodku terapeutycznym Wola , raz na zawsze pięćdziesiąt pomadek wykreśliło z kobiecego istnienia potrzebę posiadania mężczyzny w innym celu niż prokreacja. Nie gniewaj się, Hanka, ale to nie dla mnie zwierzałam się jej, gdy wracałyśmy późnym zimowym wieczorem do domu. Zbyt serio wszystko traktujesz. Hanka uśmiechnęła się pogodnie, wcale nie zrażona moim dystansem do pięćdziesięciu feministek, które szykowały przewrót płciowy w podniszczonej salce. Ja tam jeżdżę, żeby się wzmocnić. Potem jestem gotowa na właściwe traktowanie mężczyzn. Podniosłam na nią zdumione spojrzenie. Jak to, traktowanie mężczyzn? Przecież tam była mowa o tym, że ich w ogóle nie ma?, Ależ są. W dodatku wciąż nam potrzebni i niezastąpieni, prawda? Znowu się uśmiechnęła normalnym uśmiechem normalnej kobiety. Zbyt serio wszystko traktujesz powiedziała, patrząc na mnie z odrobiną politowania. Skoro jesteś innego zdania niż to całe zgromadzenie zawiedzionych garsonek, to po co tam jeździsz?, Ładuję się wyjaśniła poważnie. Nabieram potrzebnego mi dystansu do mężczyzn. Przekonania, że w każdej chwili mogę z nich zrezygnować, tak jak oni zrezygnowali ze mnie. Noo, chyba poza twoim Włodkiem zaczęłam nieśmiało. Włodek zrezygnował z syna. Po nim był jeszcze pewien archiwista, właściciel biura podróży.. Słońce-Travel ? wtrąciłam głupio. Nie. Riviera , trener aerobiku i farmaceuta. Wszyscy mnie rzucali. Jednocześnie?, No, coś ty! Po kolei. Archiwista pierwszy. Za nim jakoś najbardziej tęsknię. Zawiodłaś się na mężczyznach, więc znalazłaś sobie te kobiety? Trzeba przyznać, że są wyjątkowo zgodne , Popełniałam wciąż ten sam błąd, rozumiesz? Traktowałam wszystkich kolejnych panów z niebywałą powagą. Uzależniałam się od nich jak od nasennej tabletki. Wydzwaniałam, umawiałam się, nalegałam, przetrzymywałam. Wpadałam w niewolę, niewoląc innych Trzeba przyznać, że Hanka z klasą referowała mi własne upadki i klęski, dbając o ich profesjonalne uzasadnienie. No, a gdy poszłam na zebranie stowarzyszenia, to wreszcie zrozumiałam, że z chłopami trzeba krótko. Już od kilku miesięcy spotykam się z takim jednym. I wiesz, co on mi mówi? Że całe życie na mnie czekał. Na kobietę stanowczą, mocną i taką, co dominuje nad jego płcią. Gdzie bym się tego nauczyła, jeśli nie od kobiet, które naprawdę nie znoszą mężczyzn?, Hanka wyskoczyła na swoim przystanku, a ja pojechałam dalej. Z nieznośnym przeczuciem, że mnie nie trafi się nawet archiwista, a jeżeli się trafi, to zaintryguje go bardziej moja metryka niż ja. , Po raz pierwszy od pamiętnych świąt zobaczyłam Olka na naszej sprawie rozwodowej. Zrobił się na Kondrata, ale jakby trochę zmalał. Trudno mi powiedzieć, dlaczego tak pomyślałam. Może to przez te moje nowe kozaczki (polska skóropodobna Alka , fason oficerki, wysoki obcas na koturnie). I po raz pierwszy (od niepamiętnych czasów) czułam się od niegdyś mojego Olka lepiej. Zapewne ze względu na naturalne dla mnie środowisko sali sądowej. Nieswój Olek wyłuszczył przed wysokim trybunałem powody, dla których zostawił mnie z dwójką dzieci, dwójką psów i nerwicą. Potem ja wyłuszczyłam powody, które Olka skłoniły do tego desperackiego kroku, i poważna pani sędzia, kulturalnie unurzana w naszym rodzinnym błocie, wyznaczyła nam następną konieczną randkę. Zwyczajem amerykańskich dam zaprosiłam Olka na sądową małą czarną do barku Recydywa , ale on zwyczajem polskich mężów odmówił. Zapytał Jak tam dziewczynki? . Odpowiedziałam W porządku . Zaproponowałam Odwiedź je . Odpowiedział Mam taki zamiar . Następnie wymieniliśmy luźne uwagi stawiające nas w rzędzie pospolitych par, które po dwudziestu latach nie mają sobie nic do powiedzenia. Nasza rozmowa oscylowała wokół:, jego pracy (,Mam urwanie głowy z projektami. Robię, a oni nie chcą płacić. Gdybym w tym miesiącu zalegał z pieniędzmi );, prognozy pogody (,To chyba przez ciśnienie wciąż jestem jakiś senny );, mojej pracy (,No, wiesz, ratuje mnie ta dodatkowa połówka etatu. Inaczej nie mogłabym nawet marzyć o wysłaniu Balladyny na narty! ). Potem poszedł. Dałabym głowę, że w tym czasie tłumaczka-łajdaczka siedziała w naszym megane i w najlepsze słuchała Santany. A ja musiałam idiotycznie twierdzić, że jedyne, co nas z Olkiem łączy, to wspólne przekonanie o niezgodności naszych charakterów, poglądów i oczekiwań. Z satysfakcją pomyślałam, że za dziesięć lat grozi jej dokładnie taka sama niezgodność. Droga do moich slamsów wiodła tym razem przez trzy wyłączone z ruchu przystanki i jedną zablokowaną awarią linię autobusową. Tonąc w śnieżnym błocie, dotarłam do baraku Rolanda nieprzyzwoicie późno. Siedział na progu swojej budy i płakał. Uspokajanie go zajęło mi więcej czasu niż policji przywołanie do porządku tłumu rozjuszonych kibiców. A chodziło właśnie o Kibica. Z mętnych wyjaśnień Rolanda wynikało, że Gruby Rycho dokonał krwawej zemsty na biednym psiaku. Gdy poznałam druzgoczące szczegóły psiej sprawy, uświadomiłam sobie, jak wciąż niewiele wiem o okrucieństwie. Pochylając się nisko nad Rolandowym cierpieniem, zrozumiałam największy paradoks życia że nikt nie jest w stanie zmienić innego człowieka. Jedyne, co możemy zrobić, to zmienić samych siebie. , *, , Balladyna była rozgoryczona. Rozgoryczona i zła. Nie gniewaj się na ojca prosiłam cicho w taksówce mknącej najszybciej jak można na dworzec. Musiało mu coś stanąć na przeszkodzie. Przecież chciał cię odwieźć (,Gówno chciał myślałam wściekła, nie po raz pierwszy cierpiąc z powodu niesłowności i niefrasobliwości Olka. Sądziłam, że przynajmniej rozwód uchroni mnie od takich przeżyć, ale okazuje się, że rozwód nie jest doskonały. Doskonała może być tylko zbrodnia). Obiecał mi skarżyła się płaczliwie mała dziewczynka, wciąż mieszkająca w mojej dorastającej córce. Powiedział, że mogę na niego liczyć!, (Mnie też tak kiedyś powiedział) I możesz! zapewniłam ją z przekonaniem. Tylko pewnie wydarzyło się coś , Wystarczy! przerwała mi gniewnie. Nie pozwolę się okłamywać jak ty!, Kierowca spojrzał w lusterko. Idiota. Nie widział okłamywanych kobiet? Dałabym głowę, że tylko takie wozi i do takiej wraca po pracy. Nie rób problemu. Zadzwoń do taty, jak dojedziesz na miejsce. Na pewno się dogadacie. Poklepałam ją po kolanie, a ona spojrzała na mnie wzrokiem porzuconej żony. Długo machałam w stronę znikającego pociągu, a kiedy ostatni wagon, wyglądający jak elektryczna zabawka, rozpłynął się w mroźnym powietrzu, usiadłam na peronowej ławce z ciężkim westchnieniem ulgi. Udało się. Na widok grupy przyjaciół Balladyna zapomniała o całym tym porannym zamieszaniu. śmiała się z innymi i chwaliła zdobytymi nartami. No i to pożegnanie. Nigdy nie podejrzewałam Balladyny o tyle uczuciowości w buziaku na cześć . A ona naprawdę się wzruszyła i tak ładnie mi podziękowała W jej uścisku skumulowała się cała miłość, jaką miała dla nas obojga. Dostałam ją całą w prezencie. ,Głupi są ojcowie, którzy lekceważą swe córki pomyślałam bez satysfakcji. Nawet nie wiedzą, ile tracą. I choćby szukali tego ciepłego, miłego dotyku własnego dziecka, obściskując całą armię młodocianych tłumaczek, zawsze będą jak idioci, którzy zanurzają ręce w kilogramach tombaku, nieświadomi, że mały złoty pierścionek na ich własnym palcu jest o wiele więcej wart . Alina wyglądała ślicznie. W pierwszej chwili pomyślałam, że może tak mi się tylko wydaje, bo wysiadła żarówka w korytarzu. Ale nie. Gdy weszła tanecznym krokiem do kuchni, zdębiałam. Patrzyłam na nią tak długo z otwartymi ustami, że upodobniłam się do leżącego przede mną szczupaka, który miał być w galarecie. Jesteś pewna, że to ty, moja córka? spytałam ją ze śmiertelną powagą. Może być? upewniała się, naciągając kusą spódniczkę. Prawdopodobnie po raz pierwszy zobaczyła własne nogi w rajstopach. Pytasz, czy może być? Nie mogłam wyjść z podziwu. Nie sądziłam, że mam tak atrakcyjną córkę! Pośpiesznie wycierałam ręce w kuchenną ścierkę. Moje szczere zdumienie kazało mi sztywno opaść na kuchenne krzesło i wodzić osłupiałym wzrokiem za piękną młodą kobietą, której obecność w kuchni nie pasowała ani do krojonej w dzwonka ryby, ani do serwisu w polne różyczki, ani do mnie, jej matki. Powiedziałabym, że stanowiła moje absolutne wizualne przeciwieństwo. Piękna młoda kobieta, zapominając o minispódniczce, rozwaliła się na stołku i roześmiała. Mamo, to tylko mała przymiarka!, Jak tego dokonałaś? Przed oczami zobaczyłam sztab wizażystek, salony urody, siłownie pełne osobistych trenerów mojej córki , Wrzuciłam do prania moje flanelowe koszule i dżinsy. Znalazłam tę placówkową spódniczkę od ciotki. Bluzkę sama kupiłaś na ciuchach, a puder pożyczyłam od Balladyny. Zapomniała go wziąć. Wcale nie zapomniała zaprzeczyłam, jakby od tego zależał honor Balladyny. Kupiła sobie nowy. Dlaczego posmutniałaś? Alina delikatnie odgarnęła wpadającą mi do oczu grzywkę. Pomyślałam, że tak rzadko rozmawiamy Musiałam cię okrutnie zaniedbać, skoro nawet nie wiedziałam, że jesteś taka ładna. Bo przedtem nie byłam oświadczyła z powagą Alina. Rozumiem. Balladyna kładła cień nie tylko na swoje powieki, ale i na twoją urodę. Teraz, gdy siedzi w pociągu, nareszcie odzyskałaś swój blask?, Balladyna poza pudrem nie ma z tym nic wspólnego! Bo ja, mamo, tak wyglądam trochę w prezencie dla ciebie , Nie rozumiem odpowiedziałam zgodnie z prawdą, zastanawiając się nerwowo, czy doktor Propoluk nie przesadził, nazywając mnie bóstwem intelektu. O, to długa historia i trochę bolesna. Mów! nakazałam, łapiąc się na tym, że kogo jak kogo, ale Aliny nie podejrzewałam nawet o to, że ma własną historię. Zawsze pytałaś mnie, dlaczego nie mam chłopaka, a ja zawsze odpowiadałam, że na razie gustuję w czworonogach. Alina zarumieniła się i wyglądała jak moje ulubione jesienne jabłuszko na drzewie życia. Tak naprawdę, bardzo chciałam mieć jedną setną tych przeżyć i przyjemności, które fundowała sobie Balladynka podjęła po chwili. Chciałam i nie mogłam. Nie mogłaś? Przeraziłam się, że zaniedbałam córkę w sposób karygodny. Miała kompleksy! Uważała pewnie, że jest brzydka A może nie wiedziała, jak sobie radzić z uczuciami? Nigdy o tym nie rozmawiałyśmy. Z Balladyną też nie rozmawiałam, tyle że Balladyna lepiej ode mnie wiedziała, jak sobie ze wszystkim radzić Dlaczego nie mogłaś? Patrzyłam na Alinę z nadzieją, że nie ucieknie tym razem w siebie, że powie, co bolało albo boli. Bo patrzyłam na ciebie i tatę. Patrzyłam i rozumiałam, że tak nie chcę. Widziałam całą twoją bezradność, twoje daremne wysiłki, które do niczego nie prowadziły. A najgorsze było to, że widziałam twój strach Przed samotnością, no bo przed czym innym? Czułam, że robisz to dla nas, ale nigdy nie zapytałaś, czy chcemy codziennie patrzeć na rodzinny film o odchodzeniu, pełen upokarzających scen. Alina zamilkła. Może zauważyła, że beczę? A beczałam. Nie wiedziałam tylko, czy ze szczęścia (jej słowa po raz pierwszy upewniły mnie, że postąpiłam słusznie), czy z żalu nad sobą, że nie doceniłam własnych córek. Nie chciałam zauważyć, jak bardzo były dojrzałe i wszystkowidzące, gdy sama bawiłam się to w ciuciubabkę, to w bąka kręcącego się między przeszkodami. To przeze mnie przez nas rozpoczęłam samobiczowanie, ale mi przerwała. Nie. Nie przez was. Przez sytuację. I proszę cię, rób tę rybę, bo za chwilę przyjdzie Robert. On jest z akademii medycznej, ale też pracuje ze mną w Ciapkowie. Mamy już nawet własne dzieci, bo wczoraj odebrał swój pierwszy poród. Chce być ginekologiem wyjaśniła głosem zakochanej kobiety. Jak to własne dzieci? przeraziłam się. Czyżby Alina próbowała nadrobić kilkuletnie zaległości? Może posunęła się do jakiejś adopcji i robię tę rybę jako babcia , Nie tragizuj! Na razie jesteś tylko psią babcią uspokoiła mnie. Leokadia, ta rasowa dobermanka, co nie chciała jeść, pamiętasz?, powiła piątkę pięknych dobermanków. Zamierzamy je wyhodować i sprzedać. Będą pieniądze na szczeniaki, które miały pecha i urodziły się kundlami. Gdybym mogła mojej pięknej i dobrej córce powiedzieć, jak bardzo ją kocham powiedziałabym. Gdybym mogła jej podziękować za jej szczerość podziękowałabym. Ale nie mogłam zrobić żadnej z tych rzeczy, bo moja piękna i dobra córka otwierała właśnie drzwi swojemu pierwszemu, mam nadzieję, dobremu mężczyźnie. A ja musiałam nakarmić go rybą. Z oczywistych względów zrezygnowałam z galarety. Babce Lukrecji Kwak zawsze świetnie udawał się szczupak z patelni. Może to dziedziczne?, , *, , Ferie dobiegały końca i kończył się mój błogi spokój. Wracała Balladyna, a wraz z nią wszystkie sprawy, które należało uporządkować:, widmo wizyt u ortopedy (chyba będzie miała tę cholerną operację!);, szukanie wspólnego języka (gdyby jakiś brydżysta miał taką córkę, byłby światowym ekspertem od wspólnego języka);, walka o rajstopy i podpaski;, egzekwowanie przynajmniej jednego spaceru dziennie z Makbetami;, udawanie, że nie widzę jej za bardzo wymalowanych oczu i moich nowych butów na jej nogach; nie słyszę przekleństwa, jakie towarzyszy odkryciu, że skończył się właśnie papier toaletowy; nie czuję moich perfum na moim swetrze i nie dostrzegam, że w mój sweter z moimi perfumami nie ja jestem ubrana. Alina wyraziła nadzieję, że Balladyna wróci doroślejsza. Ja, że może nie zapomni elektrycznej szczoteczki do zębów, bo każdy obóz narciarski wymagał od niej takiej ofiary. Robert ucieszył się, że ją wreszcie pozna. Żadne z nas nie sądziło, że poznanie Balladyny będzie dla wszystkich stanowiło problem. A stanowiło. Połamałam się trochę oświadczyła, gdy wyniesiono ją z pociągu. Bielutką od zwojów gipsu, ale ze starannym makijażem. Slalomy wciąż zawalam poskarżyła się, rozglądając się wokół. Roberta potraktowała jak się traktuje cichego wielbiciela, Alinę jak osobistego lekarza (wcale jej nie przeszkadzało, że siostra ma być od chorych zwierząt), a mnie ze zwykłą sobie poufałością. Będziesz musiała znowu myć mi tyłek. Ucieszyła się z możliwości bliskiego ze mną kontaktu i pojechaliśmy do domu. Końcówka lutego minęła mi na bieganiu. Od Balladyny do sądu, z sądu do sklepów, ze sklepów na postój taxi, z postoju na uczelnię, z uczelni Ach, opowieść o maratonie pośpiechu nie miałaby sensu, gdyby nie pewien drobny szczegół. Gdy któregoś dnia wpadłam do domu, z trudnością łapiąc oddech, moje córki tkwiące oczami w telewizorze, a ustami w koszu pełnym łakoci, spojrzały na mnie z naganą. Wykończysz się! powiedziały równocześnie. Chcemy, żebyś sobie kupiła samochód. Będziemy oszczędzać, a na raty powinno wystarczyć. Zatkało mnie. Jak można oszczędzać, kiedy właśnie cały czas oszczędzam. Chwała Bogu, że tego nie odczuwają. Przecież i tak nigdy nie nauczę się jeździć. Znalazłam pierwszą przeszkodę. Skąd wiesz? Balladyna patrzyła na mnie jak instruktor prawa jazdy. Niestety, wiem. Sprawdziłam powiedziałam, a raczej przyznałam się. To się nie liczy, bo było kiedyś stwierdziła Alina. Zdziwiłam się. Niby taka rozsądna, a proste argumenty nie trafiają jej do przekonania. Ty nawet nie wiesz, czy potrafisz upierała się. Ojciec powiedział ci kiedyś, że jesteś beznadziejna i mu uwierzyłaś. Pamiętasz?, Czy pamiętam? Takich rzeczy nigdy się nie zapomina! Jakże ja cierpiałam, gdy Olek uczynił z mojej samochodowej nieudolności dyżurny temat w domu! A potem jego kpiny stały się powodem głębokiej depresji objawiającej się torsjami przed każdą próbną jazdą. Wówczas powiedział mi, że on bardzo, ale to bardzo kocha tę moją niemoc i wolałby, abym pozostała taka nieskażona cywilizacją kobieca i bezradna. Więc zapragnęłam zostać na wieki kobieca i bezradna. Zwłaszcza że chyba taka byłam. A teraz moje córki brutalnie chcą odkształcić ten uformowany raz na zawsze kawałek mojej świadomości, z trudem zdobytej wiedzy na własny temat! Miałam do nich żal. Już za późno powiedziałam grobowym głosem i powiało grozą. Będziemy ci pomagać. Balladyna zachowywała się tak, jakby nie zauważyła, że właśnie odprawiłam pogrzeb marzeniom o jeżdżeniu. Wyręczymy cię w obiadach i przepytamy z przepisów. Robert Aliny powiedział, że masz u niego bezpłatne jazdy , Patrzyłam na nie z przerażeniem. Wszystko już dawno zaplanowały, nie pozostawiając miejsca na moją fobię i zszargane nerwy. Wkrótce miałam się przekonać, że ich precyzyjny plan obejmował także wszelkie manipulacje finansowe związane z kupnem samochodu (maluch w stokrotki), pożyczką (moja matka), odsetkami i całym bankowym bałaganem. Ja miałam tylko nauczyć się jeździć. Gdy opowiadałam o wszystkim Hance adwokatce, śmiała się, jakby oglądała moje wiraże za kierownicą. świetne są te twoje córki w jej głosie zabrzmiało prawdziwe uznanie. Gdybym miała takiego syna, Włodek na krok nie opuściłby domu. Jestem tego pewna. A Olek opuścił przypomniałam sobie poniewczasie, trochę też po to, by pocieszyć Hankę. Bo twój Olek, wybacz, ale jest beznadziejnym przypadkiem. Nadaje się chyba tylko do płodzenia mądrych córek. , *, , Jeszcze nie spotkałem kogoś tak ciężkiego jak pani powiedział pan Franciszek Piernik podczas naszego pierwszego spotkania. Przypuszczałam, że i ostatniego. Jestem ciężka? Kierownica wymykała mi się z rąk. W jakim sensie ciężka? obraziłam się na pana Franciszka. W każdym uciął pan Franciszek i gwałtownie za mnie zahamował. Dzięki temu uratowaliśmy dwie ładne dziewczynki, które lepiły bałwana na placu manewrowym. Po godzinie krążenia wokół tego idiotycznego bałwana pan Franciszek zdecydował, że to już koniec. Na zawsze? ucieszyłam się. Na dzisiaj odparł krótko, ale w jego głosie czułam wzbierający żal. Wieczorem wróciłam z Robertem na ten sam plac. Ambitnie przemogłam strach, kręcąc się wokół bałwana, który już zaczął topnieć. Obecność przyszłego lekarza dodawała mi otuchy. Ostatecznie, w razie nagłego wypadku (cały czas groziła mi utrata przytomności ze strachu) młody człowiek też będzie miał okazję profesjonalnie sobie poćwiczyć. Tym razem kręciłam się nieco sprawniej. Mimo to nie mnie, lecz Robertowi groziła utrata przytomności, gdy zaryłam w bałwana. Jeździć i reanimować, to za wiele myślałam, patrząc na bladą twarz ewentualnego zięcia. Nawet nieźle wykrztusił Robert, gdy odzyskał głos. Ja wiedziałam swoje. Jeździłam już rewelacyjnie. Problem polegał na tym, że poza mną nikt jakoś nie chciał tego zauważyć. Moje życie nabrało zawrotnej prędkości (40 km godz.). Z trudnością nie wypadałam z zakrętów czasu i obowiązków. Pomiędzy kolejnymi spotkaniami z ponurym Franciszkiem Piernikiem opiekowałam się unieruchomioną Balladyną i kończyłam pracę semestralną z pedagogiki rozwojowej. śmiało mogłam napisać ją o sobie. Byłam chodzącym, a raczej jeżdżącym przykładem Integralnego wpływu czynników zewnętrznych na wzrost potencjału rozwojowego. Dobra passa trwała aż do dnia, gdy w progu mieszkania stanął Olek. Obejrzał wszystkie wałki na mojej głowie i ślady nie domytej maseczki, pożółkłe płytki paznokciowe, którymi starałam się zakryć wałki, i powiedział:, Cześć. Przyszedłem odwiedzić dziewczynki. Cześć odpowiedziałam i z wałkami na głowie, jakby były diamentami wieńczącymi koronę, zaprowadziłam go do pokoju dzieci. Balladyna, wychowana w przeświadczeniu mówienia bezwzględnej prawdy całemu światu, przywitała go z właściwym sobie cynizmem. Przyszedłeś mnie odwieźć na pociąg? Za późno. Jak widzisz, już wróciłam z nart. Nie dodała, zgodnie z prawdą cała i zdrowa . Zamknęłam cicho drzwi. Wraz z Olkiem powróciło nieznośne poczucie zawieszenia i zupełnie dla mnie nowy rodzaj niepokoju. Intensywnie myślałam, jak powinnam się zachować. W pewnym ulotnym sensie był przecież tym samym Olkiem, któremu przez lata prałam koszule i slipki, nosiłam w butelce mocz do badania i dokładnie relacjonowałam każdą wizytę u ginekologa. Wystarczyło, że wyprowadził się stąd, zabrał swoją bieliznę i kilka pożółkłych książek, a już traktuję go z większą rezerwą niż sąsiada tego, co mi zawsze pożycza śrubokręt z neonówką, jak coś siądzie w gniazdku. Więc różnica między Olkiem a sąsiadem jest taka, że do sąsiada od kilku miesięcy uśmiecham się częściej, nawet gdy nie potrzebuję śrubokrętu. Natomiast do Olka nie zadzwoniłabym nawet w przypadku awarii całej naszej sieci elektrycznej. ,Głupia sprawa rozmyślałam, odprowadzając Olka do drzwi. Czasami wydaje się, że bez naszego mężczyzny nie przetrwałybyśmy jednego dnia. A potem tak się dzieje, że zaczynamy się zastanawiać, jak nam się udało , Roland oszalał. Chyba nigdy nie widział naraz tylu psów. Rozglądał się po schronisku jak małe dziecko po półkach sklepu z zabawkami. Alina patrzyła na niego z zachwytem. Robert z umiarkowanym zainteresowaniem. K , ale tu kibiców! zaklął siarczyście. A te pieski za co kiblują? zainteresował się z troską. Potem spojrzał na mnie z miłością i oświadczył: Pani kurator Wanda to nie wie, jaką mi uprzejmość zrobiła Ja bym te wszystkie psiaki wziął, tylko wykarmić nie wykarmię. Ale jednego zawsze! Teraz, jak pani kurator Wanda nastraszyła Grubego Rycha, on psinie krzywdy nie zrobi Da mi panna Alinka pieska? Ale na zawsze?, Nigdy nie słyszałam tak nieskładnego monologu Rolanda. Błądził podnieconym wzrokiem po psich budach, szukając psiaka podobnego do Kibica. I znalazł! Natychmiast przypadli sobie do gustu. Zwłaszcza że najpierw Roland przypadł do siatki i z trudem go od niej oderwaliśmy. Będę tu zawsze przychodził do panny Alinki. Do jakiejś roboty się pewnie nadam? Spojrzał na Alinę z przestrachem, że zrezygnuje z jego kynologicznej gotowości do pracy. Mogę na ten przykład czyścić budy, a Frajer przy okazji odwiedzi kumpli w kiciu , Frajer? Spojrzałam pytająco na Rolanda, ściskającego swego nowego pupila. Dlaczego Frajer?, Bo Frajer. Żeby tyle czasu bunkrować! Już dawno powinien się stąd urwać i wpaść do mnie, na chatę. Zresztą Roland wyraźnie się speszył ja też jestem frajer. Zamiast tu od razu przyjść, kolesia w opiekę wziąć, to się zastanawiałem, co Grubemu zrobić. Każdy, kogo raz zapuszkowali, to już frajer, że się w ogóle dał. Roland ruszył w drogę powrotną, a ja odwiedziłam wszystkich zapuszkowanych frajerów i doszłam do wniosku, że na świecie byłoby znacznie bezpieczniej i bez wątpienia przyjemniej, gdyby w Ciapkowie zamieszkał Gruby Rycho i jemu podobni. , *, , Oblałam. Oblałam żałośnie i głupio. Z powodu jednego kierunkowskazu wredny, zakompleksiony typ, który mnie egzaminował, powiedział triumfalnie Dziękuję, na tym kończymy . Wracałam do domu zabeczana i wściekła. Przełamałam wszystkie lęki, umiałam przejechać koło ciężarówki z otwartymi oczami, przez cały egzamin chwaliłam się niezłym uzębieniem, mając wyraz twarzy kierowcy tira z dwudziestoletnim doświadczeniem. W dodatku włączyłam ten cholerny kierunkowskaz, ale jakimś cudem przestał mrugać. Czułam się skrzywdzona i upokorzona. A widzisz cieszyła się niegrzecznie Balladyna jak to jest w szkole?, W jakiej szkole?, No, w mojej. Zamieniłaś pub na starego opla?, Nie, ale w szkole jest tak samo. Kujesz, kujesz, a potem nagle wyłączy ci się jakaś lampka. Zapomnisz i pała. Gdybyś tak kuła jak ja rozpoczęłam, łapiąc się na truizmie. To też dostałabym lacza. Sama się przekonałaś. Niby się przekonałam, ale gdzieś w środku mojej uczciwości zapaliła się właśnie ostrzegawcza lampka, że z tą niesprawiedliwością to może nie jest do końca tak, jakbym chciała. Wcale nie byłam przekonana, że już potrafię dobrze jeździć. Ba! Byłam nawet pewna, że robię to wciąż kiepsko. No, i bez przesady z tym domniemanym pechem. Pecha to ma Franciszek Piernik, że dalej musi mnie uczyć. Na szczęście, poza notorycznymi klęskami w dziedzinie ruszania i hamowania miałam też sukcesy. Dzisiaj znowu byłam umówiona na uczelni z doktorem Propolukiem, co motywowało mnie do zaprzestania beczenia. Po kompresie z herbacianej esencji moje oczy wyglądały tak, jakby przez czterdzieści lat nie uroniły ani jednej łzy. Pojechałam. Tramwajem, oczywiście. Jedno dobre nie musiałam się przebierać. Ciuchy egzaminacyjne szczęścia mi nie przyniosły, ale wstydu też nie (fioletowa miniówka, przerobiona z żakietu mojej modnej siostry, czarne rajstopy w stylu wampa, półbuty Ć la martens, śliwkowy sweter Balladyny, który na nią był wielgachnym swetrem, a na mnie wyglądał jak sweterek). Głupia sprawa, ale gdy wkroczyłam, pobłyskując brokatowymi włosami do gabinetu doktora, jakiś bardzo przystojny młody brunet (jego student?) sprawiał wrażenie niegrzecznie zawiedzionego. Zwracał się do doktora w niemile protekcjonalny sposób, dając mi cały czas do zrozumienia, że jestem intruzem. Doktor Propoluk, jak zawsze miły i taktowny, wynagrodził mi to chamstwo szczególną uprzejmością. Życzliwie odniósł się do kolejnego konspektu rozdziału, a na koniec powiedział, że ze wszystkich kobiet, które zna, mam największy współczynnik męskiej solidności czy coś w tym rodzaju. Zapewniłam go, że produkuję aktualnie o wiele więcej androgenów niż przeciętny facet, i poszłam sobie. Oczywiście męskim stanowczym krokiem, wciągając biust. Niby nic takiego się nie wydarzyło, ale cała ta sytuacja, ciepłe spojrzenia doktora rzucane w stronę tego ordynusa i jakieś dziwne, krępujące mnie gesty obu panów sprawiły mi niewytłumaczalną przykrość. Wracałam do domu, klnąc na wszystkie fiolety świata. Zawsze miałam skłonność oskarżania o własne niepowodzenia rzeczy martwe. Nie ulegało więc wątpliwości, że wszystkiemu był winien żakiet zamieniony w spódnicę, swetrzysko Balladyny, no i oczywiście buty Ć la martens. Bo któż by inny?, *, , Czy myślałam o Olku? Pewnie, że myślałam. Każdego miesiąca w porze, gdy zalegał z alimentami. Wówczas myślałam o nim dość gniewnie i głośno. Natomiast po cichu, w tajemnicy przed córkami, koleżankami, małżeństwem Makbetów i moją matką myślałam o nim niemal codziennie. Różne to były myśli. Czasami przypominałam sobie takie sympatyczne chwile z naszego małżeństwa. Jak ta, gdy kiedyś spadłam z siodełka jego motoru Nic się nie stało, ale on uwięził mnie w łóżku i rozpieszczał łakociami i prezentami. Po kilku latach, gdy się pokłóciliśmy o wakacyjny wyjazd (wysyłał mnie samą!), też spadłam. Specjalnie. Nawet zwichnęłam nogę i miałam pokrwawione kolana, ale po czułym kochanku ani śladu. Był wściekły, że wszystko komplikuję, choć to mnie się wszystko skomplikowało, nie jemu. Pamiętam też, jak kiedyś dla mnie śpiewał. Przy ognisku. Tak śpiewał, że połowa spływu kajakowego (ta w strojach bikini) patrzyła na mnie z zazdrością. Fakt, że potem miał problemy z powrotem na noc (ponoć nie mógł trafić do naszego namiotu). Twierdził, że wypił za dużo (,Przecież wiesz, kochanie, że gdy jestem trzeźwy, to nie śpiewam tłumaczył). No i jakoś na tym spływie za często, jak na mój gust, szeptał z tą czarną topielicą. Ale co zaśpiewał, to moje. Albo jak tęsknił, gdy wyjechałam do siostry na placówkę. Codziennie wisiał przy telefonie i pytał, kiedy wrócę. Tylko nie rozumiałam, dlaczego stracił dla mnie całkowite zainteresowanie, gdy już wróciłam, cała w nim zakochana i szczęśliwa , ,Jakie to jednak tragiczne myślałam teraz, jedząc bez ograniczeń słone orzeszki i bezwiednie oglądając program poświęcony uprawie rzepaku. Żeby to wszystko zrozumieć, musiałam się rozwieść. Spojrzeć na własnego męża tak, jak patrzyłam na mężów moich koleżanek. Z dystansem. Przy takim patrzeniu Olek stawał się malutkim, obrzydliwym robaczkiem, ryjącym pod sobą i pode mną naszą uświęconą małżeńską glebę. Nic dziwnego, że ziarno małżeńskiej miłości nie mogło zaowocować żadną pożyteczną rośliną. Choćby rzepakiem . Wyłączyłam telewizor przekonana, że nie usłyszę dzisiaj nic równie irytującego jak opowieść o sposobach nawożenia rzepaku, a tu mama. W dodatku z jakimś facetem w lnianym garniturze. Pomyślałam, że facet musiał urwać się ze szpitala, bo miał na sobie sandały i pasiastą bluzę. Rzadko kto chodzi w marcu w sandałach, więc mój niepokój był uzasadniony. Matka szybko wyjaśniła, że jednak nie był uzasadniony, bo pan Teodor, świeży nabytek klubu Wiek Szczęśliwy , prowadził mały zakład szewski i zgodnie z dewizą swej profesji, miał w zwyczaju chodzić bez butów, ale w sandałach. Nawet zimą. A że przemieszczał się własnym samochodem Tu matka spojrzała na mnie jak na osobę, która nigdy nie będzie miała w zwyczaju przemieszczać się własnym samochodem. Patrzyłam na pana Teodora i na matkę z zazdrością. Matka, wczepiona wzrokiem w len pana Teodora, sprawiała wrażenie kobiety, która po latach beznadziejnych poszukiwań spotkała wreszcie swojego mężczyznę. Tak samo wczepiała się w garnitury pana Józefa, i to całkiem niedawno. ,Dlaczego nie odziedziczyłam po niej tej łatwości przylegania do kolejnych garniturów myślałam, łapiąc się na kolejnej, tajnej tęsknocie za Olkowym golfem. Pan Teodor nie tylko nie oczekiwał od matki pożyczek na rozwój jakiejś szewskiej pasji, ale wręcz nalegał, aby wyraziła zgodę na wspólną wycieczkę do Grecji, gdzie mógłby w sandałach i lnie nie zwracać niczyjej uwagi. Matka krygowała się, wstydliwie zaśmiewała, przewracała oczami, do końca obrzydzając mi kokieteryjne amory. Wyglądała jak bohaterka filmu Nastolatka poniewczasie . Doszłam do wniosku, że nigdy nie zagram w takim filmie. Nawet u boku, doskonałej w tej roli, własnej matki. Po wyjściu jej i letniego adoratora długo siedziałam z resztką orzeszków w garści, nabierając smutnej pewności, że zostałam losowo skazana na samotność, a Olek, z którego tak łatwo zrezygnowałam, był pewnie tą jedyną okazją dzielenia włosa, obiadu i kłopotów na dwoje. I właśnie wtedy zadzwoniła Anka. Anka przykleiła się do mnie jak matka do lnu Teodora. Tyle że już dawno i w innym celu. Gdy tylko znalazła się na praktyce w naszym sądzie, w sobie tylko wiadomy sposób wyłowiła mnie spośród całej załogi, bezbłędnie wyczuwając, że okażę się cierpliwym słuchaczem rozumiejącym jej skomplikowane uczuciowe zawirowania. Bo też Anka (wciąż samotna, atrakcyjna, znajomość dwóch języków obcych, lat 30, zodiakalny Baran) za wszelką cenę chciała się rozstać ze swoją dziewiczością, a to się okazało, wbrew panującej na ten temat opinii, wcale nie takie łatwe. Nie było łatwe, ponieważ Anka jak mogła, tak komplikowała ten swój ,pierwszy raz . Najpierw uparła się, żeby to był ksiądz. Bo, jak twierdziła, między nią a znajomym księdzem coś zaiskrzyło na wydanym przez jej rodziców jubileuszowym obiedzie z okazji ich czterdziestej rocznicy ślubu. Rodzice jak rodzice wystawili się okazale, nawet nie przypuszczając, że Anka po przystawkach (frutti di mare) najchętniej uczciłaby ich pożycie własnym pożyciem w ich małżeńskiej sypialni z aktualnie panującym proboszczem. Proboszcz, podobnie jak ja, dawał Ance do zrozumienia, że nie jest najlepszą partią, pomijając fakt, że nie odwzajemnia Anki potrzeb. Wyraźnie wolał być proboszczem. Anka rzuciła proboszcza (być może nawet nie wiedział, że został przez nią rzucony) i zakochała się z taką samą łatwością w pewnym Angliku, który miał jedną poważną wadę żonę i dwie wady mniejsze dzieci (mniejsze, bo Anka lubi dzieci, natomiast nie znosi żon swoich facetów). Kategorycznie odradzałam jej Anglika (imię Wanda zawsze skłaniało mnie do patriotyzmu w sferze matrymonialnej). Z odrobiną egoizmu tłumaczyłam Ance, że ten związek nie ma sensu. Anglik wytłumaczył to Ance zdecydowanie lepiej (może Anka po angielsku lepiej rozumie?), a żona Anglika zrobiła jej taką awanturę, że Anka z trudem utrzymała się w swojej Izbie Małego Dziecka, gdzie sprawuje zawodową kuratelę. Gdy zrozumiała, że chce stracić cnotę w polskich realiach, na jej uczuciowym horyzoncie pojawił się pewien znany polityk z AWS-u. Był posłem. W dodatku głośno deklarował politykę prorodzinną, co bardzo Ance odpowiadało. Jej też, jak wszystkim członkom AWS-u, zależało na rodzinności. Kłopot był w tym, że ów poseł już kiedyś okazał się prorodzinny. Ten sam schemat: żona i dzieci, ale z polskim paszportem. Całą familię pozostawił na jakiejś głębokiej prowincji, do czego zmusił go obowiązek służenia narodowi. Anka natychmiast oddała się w jego ręce, jakby była mandatem społecznego zaufania. Najchętniej też dorzuciłaby mu wianek, bo dziewiczość potrafi być nieznośna jak wietrzna ospa w dojrzałym wieku. Poseł pewnie nie miał nic przeciwko temu. Zastrzegł jednak, że dopóki jest posłem, musi zachować swe oficjalne więzy rodzinne, a potem się zobaczy Ance znudziło się czekanie (rok do końca kadencji). Dzwoniła do mnie i płakała, że jest prześladowana politycznie, a nawet stała się ofiarą politycznych spekulacji. Dzisiaj jej głos w słuchawce bez wątpienia zapowiadał jakąś roszadę. ,Może SLD? myślałam, wsłuchując się w radosne powitanie. Rzuciłam go pochwaliła się Anka niewyraźnie (pewnie znów żuła gumę, bo oprócz niego rzuciła palenie. Ilekroć się zakochiwała lub odkochiwała, przestawała palić). Gratulacje! Zawsze uważałam, że lepiej nie mieszać do miłości polityki i Kościoła. Jest wyjątkowy , Przecież go rzuciłaś przypomniałam. Nie poseł. Hugo jest wyjątkowy. Poznałam go na koniach. No, wiesz, w szkółce jeździeckiej. Oczywiście, że wiem. Poprzedni trener tej szkółki musiał przed Anką uciec do innej szkółki. Anka pozostała wierna klaczy Eldorado i po jego odejściu skupiła właśnie na niej swe uczucia. A teraz jakiś Hugo Kojarzył mi się bardziej z nędznikami niż z końmi. Jest francuskim inżynierem i wygląda dokładnie tak, jak mówiła mi wróżka. Chodzenie do wróżki było dla Anki tym, czym dla innych kobiet jest bieganie do solarium. Ma krzywy nos?, Żeby tylko krzywy! Ma piękny, złamany nos. Zupełnie inny niż reszta facetów! To musi być on. Rozumiesz? Musi!, Rozumiałam. Docelowym mężczyzną, z którym Anka przeżyje swój pierwszy raz, miał być tajemniczy blondyn z dziwnym nosem. Hugo nie ma więc wyboru, nawet jeśli o tym jeszcze nie wie. I jest blondynem? upewniłam się jeszcze. Mhm Anka żuła jak opętana. Chyba był blondynem. Teraz trudno powiedzieć. No, wiesz , Wiedziałam. Teraz należał do zażywnych eks-blondynów, którym bujna grzywka już nie wpadała do oczu. A żona, dzieci i te sprawy? Postanowiłam ustalić priorytety. Jesteś taka drobiazgowa głos Anki zabrzmiał jak dziecinna skarga. Na koniach był sam. W Polsce też jest sam. I według wróżki będzie ze mną. To chyba wystarczy? Kończę, bo właśnie zsiada z konia. Zadzwonię jutro. Anka zapewne pognała do astrologicznego męża, a ja zastanawiałam się idiotycznie, ile płaci za komórkę. Niedawno doszłam do wniosku, że jej skromne zarobki wystarczają tylko na rozmowy ze mną, a te przynosiły jej znacznie mniej optymistyczne prognozy niż wizyta u wróżki. Wkrótce Anka dojdzie do wniosku, że wróżka jest tańsza i bardziej wyrozumiała. Tyle że dalej będzie ubolewała nad swoim pechem, bo Anka jest święcie przekonana, że ma pecha, i nie chce mi uwierzyć, że tego pecha hoduje na własnej piersi w bezsenne, puste noce, gdy planuje rzeczy niemożliwe i nadaje im realistyczną moc zaistnienia. Przykuśtykała Balladyna i spojrzała na mnie wzrokiem dorosłej kobiety. Znowu ta twoja walnięta od zamążpójścia? spytała. Nie mów tak poprosiłam, znajdując trochę współczucia dla szamocącej się w sieci uczuć Anki. To sprawy dorosłych, których nie rozumiesz. Nie rozumiem, jak można na najbardziej osobiste tematy pisać pamiętnik przez telefon. Już widzę jej rachunki. Balladyna pogardliwie wydęła wargi. Uwaga przypomniałam ostrzegawczo. Ty ich nie płacisz. Nic dziwnego, że nie może znaleźć odpowiedniego faceta. Przecież ona jest bardziej dziecinna ode mnie. Ja ci tyle o sobie nie mówię , A szkoda wtrąciłam ugodowo. Może gdybyś mówiła, nie miałabyś takich problemów z kolejnymi ekspertami od ujeżdżania motocykli. Ja z nimi nie mam problemów wyjaśniła Balladyna z zarozumiałą miną. To oni ze mną mają. Chodzi mi jednak o to ciągnęła niestrudzenie że o pewnych sprawach się nie mówi, tylko się o nich myśli. I wyciąga wnioski. A ta twoja Anka ani nie myśli, ani nie wyciąga wniosków. Jak nasza babcia. Swoją drogą, to babcia jest już trochę za stara na te ciągłe love story , nie sądzisz?, Oczywiście, że sądziłam, ale Balladynie nic do tego. , *, , Czytam Dziennik Bridget Jones. Czytam, podśmiewam się do poduszki, chociaż wcale nie powinnam się śmiać. Z sympatyczną Bridget łączy mnie przynajmniej płeć. A przecież mam wrażenie, że dzieli nas właśnie różnica płci. Tak, jakby ona była kobietą, a ja nie. W porównaniu z nią jestem kimś w rodzaju butelki na mleko, która straciła gwarancję ważności, albo nudną książką poświęconą problemom menopauzy, gdy tymczasm taka Bridget leży na półce z bestsellerami z serii Żyj ciekawie . Nawet gdy miałam trzydzieści lat, to w stosunku do Bridget byłam stuletnią staruszką. Zamiast odkrywać w sobie fascynującą kobietę i niefrasobliwie uganiać się za jakimś Robinem Williamsem, byłam uczuciową emerytką odkładającą grosiki miłości na niepewne konto małżeńskiego funduszu. I co mi z tego? Okazało się, że od kilku miesięcy jestem jeszcze jedną bezrobotną żoną , ofiarą krwawego mężowskiego imperializmu, który nad Wisłą nazywa się obojętność . Widać, czasy się zmieniły, a ja nie. Fenomen popularności bohaterki, idolki wszystkich polskich kobiet, w dziwny sposób mnie denerwuje. Ostatnio któraś z moich koleżanek powiedziała, że w Bridget każda z nas odnajdzie siebie. Wypraszam sobie. Ja nawet nie liczyłam nigdy kalorii. Za to chętnie rachował je mój mąż. Potrafił precyzyjnie określić, jakie dzienne zapotrzebowanie przekroczyłam przy śniadaniu. O ironio! zawyłam w myślach, gdy odkryłam tę dodatkową, upokarzającą różnicę pomiędzy mną a panną Jones. ,Inna sprawa odłożyłam książkę, żeby mnie nie rozpraszała nie miałabym nic przeciwko fanklubom polskich Brygidek, ;. To lepsze niż pięćdziesiąt feministek z przeszłością, od której ma się tylko Gombrowiczowski rzyg na życie Dziwne. Wszystkie chcą się utożsamiać z obcą wersją kobiecej codzienności, nie dostrzegając, że tu, w kraju śmiesznie nadrabiającym opóźnienia (od seksu do lumpeksu), brygidomania nie jest jeszcze możliwa. A może nigdy nie będzie? Gdyby taka Bridget musiała, jak moja Anka, zarabiać tylko na swoje SMS-y, albo jak Tośka, pozostać w sandałach i kożuchu, bo narzeczony wyprowadził się z jej mieszkania razem z Tośki rzeczami, albo gdyby matka Bridget była podobna do mojej matki, wiecznie niezadowolonej z całego świata, poza jej aktualnymi kawalerami Czy ta anglojęzyczna, inteligentna i zabawna kobietka w dalszym ciągu liczyłaby wypalane papierosy? Prawdopodobnie pochłaniałaby dzienną porcję trucizny i polskim zwyczajem coraz częściej myślałaby o rezerwacji miejsca na cmentarzu, bo teraz i tam panuje tłok. A żywemu jakoś łatwiej o koneksje i względy pomyślałam z przekąsem. Jeszcze nie wierzę, że zdałam! Wyzwoliłam się z towarzystwa Franciszka Piernika i będę mogła hamować i ruszać, kiedy mi się spodoba! Wprawdzie wierzą już wszystkie moje przyjaciółki, coraz radośniejsze po drinkach, które im przyrządzam ręką doświadczonego kierowcy, ale nie ja! Zresztą żadna z nich nie wsiadłaby prawdopodobnie do mojego auta, z obawy, że skrócę im koszmar samotności. Chociaż nie. Ciocia Lola na pewno by wsiadła! Ona uważa, że na większość spraw mamy wpływ ograniczony, ale należy przygotowywać się do kolejnych życiowych wyzwań. Bo tylko tak można przeszkodzić losowi, który wcale nie jest plątaniną przypadkowych zdarzeń. Ciocia zapewne łyknęłaby trochę ajerkoniaku i spokojnie usiadła obok mnie. Ewka nie. Teraz powinna unikać stresów. Tośka. Tośka sama jeździ jak wariatka, taka wariatka już wyćwiczona w drogowych szaleństwach. Pewnie wstydziłabym się przy niej swojej nieporadności. Hanka nie wsiadłaby z jeszcze innych powodów. Twierdzi, że jest jedynym żywicielem swojego syna, i choć on na to nie zasługuje, ona wyżywić go musi. Patrzę na moje przyjaciółki tak trochę przez szkło butelki i czuję, że je kocham. Ciocia Lola pije dystyngowanie. Ona wszystko robi z klasą i jestem z niej dumna. Ewka nie pije w ogóle, bo jest zdania, że dziecko ukrywające się w jej obszernych ogrodniczkach źle to znosi. Za to Tośka i Hanka mocno przejęły się moim sukcesem i chleją na potęgę. Ja też zaczynam chodzić tak, jak jeżdżę. Lekko po krawężnikach. Ale tym razem nie patrzy na to surowym okiem pan Franciszek Piernik. On na pewno też świętuje, bo nigdy nie wierzył, że kiedyś się rozstaniemy. , *, , Od dwóch godzin jestem właścicielką malucha w polne stokrotki. Nie wiadomo, czy polne i czy stokrotki, ale deseń samochodu przywołuje na myśl naszą starą, kuchenną zasłonkę z podobnym motywem. Nie mam nic przeciwko kwiatom. Ostatecznie nawet je lubię, ale wolę, gdy są na łące, a nie na masce mojego samochodu. To dość dziwne, że maluch bez kwiatów jest droższy od samochodu upstrzonego stokrotkami. Wyglądają idiotycznie, zwłaszcza gdy pada śnieg, ale co tam! Za te pieniądze mogłabym kupić kilka bukietów magnolii i jakąś szminkę. A na szmince czy magnoliach nie pojedziesz daleko. Sędzia Glinka skorzystał z moich usług i dał się odwieźć do domu. Po ostatnim wirażu powiedział, że jeżdżę dobrze, tylko trochę nerwowo. Prawda natomiast jest taka, że to Glinka, a nie ja, był nerwowy. I tak dziwnie trzymał się wyblakłej deski rozdzielczej, jakby była ostatnią deską ratunku. Wraz z samochodem odzyskałam dawno utracone poczucie samodzielności, natomiast straciłam resztkę poczucia bezpieczeństwa, jaka mi pozostała po odejściu Olka. Moja siostra, przemieszczająca się między placówkami najnowszym alfa romeo, uczciła mój śmiały zakup niezwykle gustowną maskotką samochodową w postaci pokemona. Na pewno pomyliła paczki i przysłała mi prezent dla swego chrześniaka, a chrześniaka obdarzyła wyrafinowaną serią samochodowych kosmetyków. Już widzę, jak mały jest nacierany w miejscach intymnych płynem do spryskiwania szyb albo posypywany proszkiem niwelującym brzydki zapach w samochodzie. W każdym razie pokemon powędrował do sąsiada, który pożycza mi śrubokręty, ponieważ wolałabym w aucie zdjęcie Rolanda niż tę bezduszną, wojowniczą istotkę. Ewka na widok samochodu skręcała się ze śmiechu. Gdyby ten maluch był człowiekiem, mogłabym się nim profesjonalnie zająć. On się nadaje tylko do pocięcia uznała po dokładnej obdukcji. Gdyby ten maluch był człowiekiem, w dodatku mężczyzną odpowiedziałam jej z godnością to wyszłabym za niego bez chwili wahania. Nigdy nikt tak wiernie na mnie nie czekał. W dodatku na śniegu i deszczu. Z przyjemnością patrzę na Ewkę. Wygląda ślicznie. Lekko zaokrąglona i wyciszona. Tak spokojna jak wszystkie matki w poradni K. Kwitniesz stwierdzam bez cienia zazdrości. Wciąż chcesz kwitnąć i wydawać owoce samotnie? pytam, ubolewając, że tyle pięknej kobiety marnuje się bez przydziału. Wcale nie czuję się samotna. Ewka pociąga spory łyk soku pomidorowego. Po raz pierwszy mam kogoś naprawdę mówi i uśmiecha się w głąb siebie. Sama wiesz, jak to jest, kiedy ma się malucha dodaje znacząco. Rozmawiamy o wszystkim. O moich studiach i doktorze Propoluku. O jej uczuleniu na zapach świeżego mięsa i o chorej umysłowo profesorowej Kopytko, która biega po klinice, rozgłaszając wszystkim, że Ewka nosi dziecko jej męża. O domu wczasowym Perła i koncercie Rolling Stonesów, na który obie chciałybyśmy pójść. Ja nadmieniam nieśmiało o Olku, o tym, że jestem zdumiona łatwością, z jaką mężczyźni pokonują życiowe przeprowadzki. Z kolei ona śmieje się z psychiatry, który ostatnio zaproponował jej powrót razem z dzieckiem. Nie potrafił skoncentrować się na mnie, a teraz chce się zająć nami obiema śmieje się Ewka, prychając czerwonym sokiem. Skąd wiesz, że obiema? pytam głupkowato, zapominając, że to tylko moje ciąże były otoczone nimbem tajemnicy. Musiałam to sprawdzić. Ostatecznie warto wiedzieć, czy się rozmawia z dziewczynką czy z chłopczykiem. Obiecaj, że będzie miała ładne imię. Patrzę błagalnie na Ewkę, świadoma, że los tego dziecka, pozbawionego ojca, jest mi bliski. Obiecuję mruczy Ewka. Będzie miała ładne i proste imię. Może Wanda? Patrzy na mnie zielonymi oczami i widzę sad, ale taki wiosenny, pełen oczekiwania na słońce. Wiklinowe kosze są wprawdzie puste, za to stoją pod drzewami pełnymi małych, kwaśnych jabłek. Niedojrzałych i pachnących wiosną. , *, , Gdy po raz pierwszy zajechałam samochodem na uniwersytecki parking, sądziłam naiwnie, że będzie to najważniejsze wydarzenie dnia. Nie dość, że uwolniłam się od tramwajarek, zazdrosnych o względy, jakimi darzył mnie Propoluk, to jeszcze z nonszalancją i piskiem hamulców parkowałam obok jakiegoś przyzwoicie wyglądającego mercedesa (ten pisk zawsze się pojawia, ilekroć mylę pedał gazu z hamulcem). Tramwajarki już na mnie czekały. Najpierw przyglądały się ze współczuciem (czyżby Olek je wszystkie zaliczył?), a potem, na zmianę, z ożywieniem i okrutną satysfakcją odkryły mroki miłości doktora habilitowanego Propoluka. Wyjaśniły, mówiąc krótko, jak się ma rzecz z 4 You. Jest homoseksualistą szeptały, rozglądając się trwożliwie, czy doktor nie nadchodzi. Musiałaś o tym wiedzieć! Patrzyły na mnie z pretensją. Tyle czasu z nim spędziłaś , Ciekawe, co on w tobie widział, Wanda syczała Halina, głupsza od mojego Makbeta. Musisz być bardzo męska dodała z przekąsem. Makbet nawet wroga nie ugryzłby tak boleśnie. Zapłakałam, znajdując najbardziej tajemniczy uśmiech, jaki kiedykolwiek zakwitł na moich wargach. Drogie panie przemówiłam ze słodyczą przecież nie jesteście pruderyjne! Sam Jung dowodzi, że takie utożsamianie się z animą nie jest w żadnym razie chorobą. Trudno oceniać negatywnie predyspozycję, która zachowuje archetyp praczłowieka. Żadna to zatem patologiczna perwersja. Jesteście przecież kobietami ciągnęłam, zwracając się do półotwartych ust nie dziwcie się więc, że niektórym mężczyznom tak trudno oderwać się od hermafrodytycznego układu , Milczały, zastanawiając się, czy je obrażam, czy tylko douczam. Na wszelki wypadek pokiwały wszystkimi kolorami welli, jaki ostatnio reklamowano, i odeszły do swoich sensacji. Zajęłam miejsce w pierwszej ławce, dokładnie vis-Ć-vis czekającego już w sali doktora, posiadacza habilitacji, garnituru 4 You, przystojnego kochanka i mercedesa tego, który cudem przeżył moje dzisiejsze parkowanie. To nie o to chodzi, że okazał się miłujący inaczej tłumaczyłam Tośce następnego dnia, przy fasolce po bretońsku. Myślałam tylko, że on na mnie leci. No, wiesz tak normalnie, jak facet na babkę. I nawet mu się dziwiłam. A teraz dziwię się jeszcze bardziej, bo jeśli nie chodzi mu o mnie, to o co? Patrzyłam na Tośkę, jakby była samym Jungiem gotowym grzebać w podświadomości Propoluka. A nie przyszło ci do głowy, że on zobaczył w tobie znacznie więcej niż kobietę? spytała Tośka z miłym akcentem zazdrości w głosie. To przecież piękne, że nie zainteresowały go jakieś płciowe banały. On podziwia w tobie człowieka, a nie biust i wcięcie w pasie. Wcięcia nie mam przypomniałam Tośce zgaszonym głosem a biust taki, że wystarczy za dwa dopowiedziałam zupełnie przybita. Ale masz głowę na karku, która też być może jest za dwie. Nie pomyślałaś, że istnieje jakaś wyższa sprawiedliwość?, Pomyślałam, że istnieje. Bo po raz pierwszy w naszym obskurnym, sądowym barku pani Halinka podała mi naprawdę ciepłą fasolkę po bretońsku. A tego mi było trzeba. , *, , Olek wpadł razem z wiosną. Odwiozę Balladynkę na zdjęcie gipsu zaoferował się z ochotą. Nie trzeba uprzejmie powstrzymałam strumień jego dobrej woli. Specjalnie wzięłam wolne, żeby to załatwić. Mam na dole samochód wyjaśnił pogodnie. Trudno, żebyś go targał do góry zauważyłam przytomnie. Ja też mam samochód i też na dole dodałam. Lubię Olka, jak się dziwi. Teraz też miał minę chłopczyka, który odkrył, że wszystko płynie. Dawno mnie tu nie było odezwał się po dłuższej chwili, gdy już uporał się z nowiną. Skoro tak, to nie będę przeszkadzał , Czekał, kiedy zaprzeczę, kiedy uśmiechnę się, grzecznie oponując. Kiedy mu powiem Ależ Olku, ty nigdy nie przeszkadzasz czy coś w tym rodzaju. Czekał, a potem z jeszcze głupszą miną dokończył:, No, to cześć. Cześć powiedziałam z uśmiechem, bo poczułam zniewalający zapach fahrenheita. Wiedziałam, że robię głupio, ale pomyślałam, że może choć raz Olek oblał się nim dla mnie. , *, , Jak zawsze pierwszego kwietnia ruszyłyśmy do Malinówka. Wystarczająco długo odkładałam tę wizytę. Nie bez powodu. Dopóki nie widziałam sypiącej się rudery, ostatniego miejsca, w którym babka Kwak milczała jak grób aż po grób, moje wyrzuty sumienia trwały w stanie letargu, obojętne na powolną utratę jedynego wiana, jakie otrzymałam. Teraz, gdy spojrzę na odpadający tynk, przeciekający dach pokryty omszałą dachówką, gdy dotknę wilgotnych ścian i zimnego od wieków pieca, powrócą wspomnienia wakacji spędzanych w starym ogrodzie i tęsknota za umierającą arkadią dzieciństwa. Podobne odczucia ma Alina, którą usypiałam wśród dzikich bzów i uczyłam chodzić po nierównych ścieżkach starego warzywniaka. Balladyna zawsze kręciła nosem na Malinówek. Nie miała tu towarzystwa i jedyne wakacje, jakie spędziła w królestwie swej prababki, uznała za najbardziej nudny okres w swym młodocianym życiu. Nic dziwnego. Po starym Malinówku jeździły wyłącznie dwie wuefemki i trzy komary. Zauważyłam jednak, że od czasu naszej kobiecej samotności Balladyna coraz częściej i śmielej przyznaje się do tego, że jest po prostu wrażliwa. Nieraz mam wrażenie, że dotąd ukrywała się w masce pewnej nonszalancji, a nawet cynizmu tylko po to, aby przypodobać się ojcu. Teraz kręci się niecierpliwie na tylnym siedzeniu, pomiędzy uśpionymi Makbetami, i co rusz wystawia swój wścibski nos przez szybę. Daleko jeszcze? pyta z typowym dla siebie zniecierpliwieniem. Nie jest to jednak pośpiech wynikający z przeczucia nudnego dnia. Ona, tak samo jak my, chce dotknąć tego cholernego, zimnego pieca i ocenić bilans strat, o który zadbały lata naszej niefrasobliwości. Najbardziej winien jest Olek. Dom w Malinówku był przecież dla niego wyzwaniem. Szansą, że wreszcie zbuduje kawałek rodzinnego azylu, który w jakimś nieokreślonym bliżej kiedyś miał się stać naszym docelowym miejscem zamieszkania. Tymczasem Olek zwodził nas tak jak poseł AWS-u zwodził Ankę. Obiecywał, wskazywał na bardziej odległe terminy, tłumaczył się trudną sytuacją i uważał, że wszystko da się naprawić. Tyle że poseł musiał tak mówić, bo był politykiem, a Olek, wolny od konieczności kłamania, łgał jak rasowy parlamentarzysta. Zapomniał też, zwyczajem polityków, że z tym naprawianiem nie jest tak prosto. Nie wszystko się da poskładać i uporządkować. Że nie odzyska się tego, co przepadło przez te lata bezpowrotnie. Naprawić ewentualnie mogłam zaledwie dom. Dobre i to. Gdy tylko stanęłyśmy na zmurszałym ganku, natychmiast przywitała nas pani Wiktoria. Była starsza o tysiąc lat i wciąż uśmiechnięta jak młoda dziewczyna. Dobrze, że jesteście powiedziała, jakbyśmy przyjechały, aby tu zamieszkać. Tak po prostu rozgościć się i zostać. A ostatnio był tu pan Olek. Z taką kobietą, dość młodą i z krótkimi włosami. Myślałam już, że sprzedajecie dom ciągnęła niewzruszona i szczęśliwa, że wciąż posiadamy akt własności. Jakby się tak wziąć pełną parą oczy pani Wiktorii wyglądały jak drużyna stachanowców to już latem byście mogli maliny w chruśniaku zbierać i na werandzie siedzieć. Ciężko by było westchnęłam, choć wizja sąsiadki wyzwoliła i we mnie potrzebę natychmiastowego działania. Trochę nam się skomplikowało i , To dlatego pan Olek pokazywał dom na sprzedaż? Pani Wiktoria pokiwała głową i spojrzała na nas ze współczuciem. Jak na pogorzelców. Nieee powiedziałam zbyt cicho. Nam się nie ułożyło. Olek od nas odszedł. Był tu pewnie z tą swoją nową narzeczoną, że się tak wyrażę. Postanowiłam niczego nie komplikować. Chciał ode mnie nawet kupić dom albo go dostać, ale babcia Lukrecja , Takie buty zmartwiła się szczerze pani Wiktoria. To się zdarza podjęła optymistyczną nutę. Ważne, że dom jest i czeka. Mój Ignacy mówi, że chętnie by pomógł. Za darmo, ma się rozumieć, bo on emeryt i się nudzi. A i Maciek od Kozaków trzy razy pytał, czy będzie tu robota, bo by się najął. Za grosze. A Maciek sprytny. Miód malina pochwaliła i jej pogodne oczy zapałały sympatią. Piłyśmy herbatę z termosu. Pani Wiktoria organizowała w tym czasie nadzwyczajne zebranie sąsiedzkie, od którego zależała przyszłość naszego domu. Makbety wdarły się na jej posesję i sukcesywnie obsikiwały siedem krasnoludków, drzemiących w rzędzie przy stawie. Wielki pająk co chwila próbował wplątać się we włosy Balladyny zachwyconej jego aktywnością. Szumiały stare buki, wierni towarzysze babki Kwak, a cały świat razem z doktorem Propolukiem, Rolandem, Anką, Olkiem i Bawarią, w której aktualnie przebywał, i z moją matką przyklejoną do Teodora jak pająk do Balladyny zaszedł za wielki zdziczały, malinówkowy sad. Jakby świat okazał się nagle uszkodzonym słońcem, które wie, kiedy należy ustąpić miejsca prawdziwemu ciepłu. Obsikane krasnale wcale nie zmartwiły pani Wiktorii. Być może nawet nie zauważyła tego aktu zbezczeszczenia, bo nie traciła czasu. Biegała między wsią a naszą posesją, aktywnie nadając sprawie remontu właściwy wymiar. Teraz pojawiła się na ganku, ciągnąc za sobą ekipę od ratowania przestrzeni mojego dzieciństwa. Pan Ignacy zacierał ręce i machał do nas już od wypadającej z zawiasów furtki. A to dopiero nowina! krzyczał szczęśliwy, przynaglając skinieniem ręki znacznie młodszego i zawstydzonego Maćka. To dopiero wizyta! cieszył się, niemal biegnąc w naszą stronę. Ja już sam chciałem tu wchodzić z robotą i nie czekać na pana architekta. Bo on wymyślał, wymyślał, a wszystko szlag trafiał narzekał na Olka, trochę zawstydzony swą szczerością. To prawda przytaknęłam skruszona (zawsze broniłam Olka przed jakąkolwiek krytyką i nowy sposób oceny jego zamierzeń wciąż mnie wiele kosztował). Jest za to inny problem. Finansowy zaczęłam niezręcznie. Taki był i będzie pocieszył mnie serdecznie pan Ignacy tonem menedżera polskiej gospodarki. Nie ma co narzekać, bo wtedy każdemu ręce opadną. Może willi nie zbudujemy, ale domek dla panienek zawsze się da. I pieniędzy nie trzeba zbyt wiele zapewnił. Dziewczyny ruszyły na spacer, a ja dzieliłam resztki herbaty z termosu pomiędzy nadchodzących wciąż nowych gości. Byłam szczęśliwa. Wciąż pojawiali się kolejni sąsiedzi z pomysłami, które dojrzewały w ich domach podczas zwykle długiej w Malinówku zimy. Przychodzili z wiarą, że wkrótce tu zamieszkamy. I nie było dla nich ważne, czy na dzień czy na miesiąc. Nikt nie pytał o Olka, ale odniosłam wrażenie, że jego nieobecność była przyjmowana z równą serdecznością jak nasza obecność. Widać, tak miało być. Do końca dnia nie opuszczało mnie przeczucie, że czytam w oryginale wielką, prawdziwą powieść o życiu. Tak, jak pragnęła ciocia Lola. Oczami wyobraźni zobaczyłam ją na bujanym wiklinowym fotelu w małym saloniku i postanowiłam, że odnowię ten dom. Nawet, jeśli będę musiała się zadłużyć albo sprzedać malucha. Jedyny problem dostrzegłam w tym, że mojego malucha nikt nie zechciałby kupić. Nawet tu, w Malinówku. A może zwłaszcza tu? pomyślałam, patrząc na ludzi, którzy posiadali to, co posiadali, ale potrafili o to tak bardzo po ludzku dbać. , *, , Od dłuższego czasu brakowało mi mężczyzny. Wprawdzie nie przyznawałam się do tego, bo zostałam wychowana w rodzinie Kwaków, gdzie nawet miesiączka niosła ze sobą widmo nieuchronnej śmierci, ale coraz częściej sięgałam po nadwątlony przez mole sweter Olka i wtykałam weń nos. Wstydziłam się tej słabości i uznałam, że czas na konsultacje ze specjalistą od duszy. Ciocia Lola przeczytała już wszystkie Muminki, więc bez wyrzutów sumienia umówiłam się z nią na ajerkoniak. To nic złego, że tęsknisz zapewniła mnie przy pierwszym kieliszku. Zastanów się jednak, czy do męża. Nikt inny mnie nie chciał wyrzuciłam grobowym głosem. Skąd mogę wiedzieć, do kogo tęsknię? Wiem tylko, że nie do pięćdziesięciu feministek, które ostatnio kazały mi ćwiczyć się w silnej woli nienawiści do sprawców zła, wojen i niechcianych dzieci. Także twierdziły w referatach, że kobieta jest całkowicie samowystarczalna. Moja obecna sytuacja wcale tego, droga ciociu, nie potwierdza wyznałam. Na pewno masz jakieś oczekiwania. Ciocia Lola patrzyła na portret Pasteura, jedynego faceta, którego zdjęcie gościło w jej salonie. Jakie one są, te oczekiwania? spytała wprost. Nooo zastanowiłam się chyba po raz pierwszy. Musi być samotny albo przynajmniej bez zobowiązań. Cierpliwy, dowartościowany. świadomy moich plusów. Najlepiej, żeby był po studiach, bo wtedy można pogadać , Twój Olek, zdaje się, skończył jakieś studia. Nie jakieś, tylko architekturę. Z wyróżnieniem!, Właśnie! W głosie ciotki zebrało się ogromne zdumienie. Patrzyła na mnie przez swoje powiększające szkła i dałabym głowę, że jej oczy kpiły ze mnie w biały dzień. Sugerujesz, ciociu, że studia nie są ważne? zdumiałam się. Ciocia była jednym z nielicznych pięciojęzycznych lekarzy z kroniką stypendiów zagranicznych w szufladzie. Dorobiła się ich w czasach żelaznej kurtyny. Są ważne, ale nie najważniejsze skwitowała. Na przykład twój Olek jak nikt inny w naszej rodzinie osiągnął stan całkowitego samozadowolenia. Twierdzisz w dalszym ciągu, że to zaleta? Zapikowała oczami w mój starannie wykrojony dekolt. Więc twoim zdaniem powinnam się oglądać za jakimś dupkiem po ogólniaku, zakompleksionym, obarczonym rodziną i nieświadomym swych rozlicznych zalet? Zwolniłam się od myślenia, pozostawiając werdykt ciotce. Uważam, że liczy się mądrość, o której raczyłaś zapomnieć. A mądrość z wykształceniem ma naprawdę niewiele wspólnego. Pomyśl, przy kim czujesz się bezpiecznie i dobrze. To jedyna znana mi droga do szczęścia. O szczęściu pogadamy innym razem zastrzegła się natychmiast, dolewając mi ajerkoniaku. Przeraziłam się, bo gdy opuszczałam mieszkanie cioci Loli, wydawało mi się, że w mroku korytarza majaczy spokojna twarz Macieja Kozaka, bezrobotnego chłopa, który dwa dni temu bez specjalnych powodów zaoferował mi bezpieczeństwo i szczęście w moim własnym domu. Rzecz ciekawa podczas planów remontowych nie odezwał się ani słowem niczym moja babka Kwak. Zamknęłam oczy i twarz Macieja Kozaka rozpłynęła się w ciemnościach. Nie, ciocia na pewno nie mówiła o kimś aż tak milczącym uznałam. Ale fakt, że w mojej projekcji wyłonił się bez wstępnych eliminacji ów Maciej Kozak, w jakiś szczególny sposób zaczynał mnie dręczyć. , Doktor Propoluk, jak zawsze oczarowany moim kolejnym aneksem do konspektu, zacierał radośnie ręce, wbity w pulower 4 You koloru buraczkowego. Pani coraz lepiej mnie rozumie cieszył się, przeglądając moje notatki. Nie śmiałam zaprzeczać, choć było inaczej. Z trudnością dźwigałam brzemię jego inności, ubolewając nad całą podyplomówką w spódnicach, która musiała zadowolić się już tylko nienaganną elegancją doktora, uznając jego całkowitą nieprzydatność w służbie kobiety. Gdyby poświęciła pani więcej czasu naszemu projektowi, to przewiduję finisz za trzy lata. Widzę taką możliwość. Oczy doktora musiały widzieć taką możliwość, bo były rozmarzone. Ja nie widziałam. Obawiam się, że nic z tego, panie doktorze profesorze poprawiłam się, co skwitował skromnym uśmiechem. W mojej sytuacji zawodowej i rodzinnej wcale nie będzie to takie łatwe westchnęłam. Pomyślałam, że kto jak kto, ale profesor na pewno rozumie, co może zrobić z człowieka odejście ukochanego mężczyzny. Postanowiłam jednak nie szukać u profesora współczucia i wybrałam temat zastępczy. Brakuje mi czasu wyjaśniłam. Pokiwał smutno głową, a ja dołączyłam do reszty grupy. Koleżanki z tej mojej ostatniej szkolnej ławy zawsze po konsultacjach otaczały mnie kołem, bardziej ciekawe osobistych komentarzy profesora niż spraw związanych z Jungiem. Zdawały się w ogóle zapominać, że ogniwem łączącym profesora i mnie jest Jung. Niektóre być może wciąż nie wiedziały o jego istnieniu. Zwłaszcza że wykład był nadobowiązkowy. Od czasu, kiedy wieść o narzeczonym Propoluka obiegła cały studencki tramwaj, nikt nie był już ciekaw naszych rozmów. Teraz też stałam obok koleżanek, które rzuciły się na sprzedawczynię mysich pończoch trzeciego gatunku. Handlarka z walizką stylonów kasowała nie tylko trzy pięćdziesiąt za parę, ale też całą uwagę słuchaczek Propoluka. Uświadomiłam sobie, z jaką łatwością można stracić nie tylko autorytet, ale i charyzmę. Wystarczy, że się nieodpowiednio zakochamy. Oczywiście, nieodpowiednio zdaniem innych. W barku trwał nieopisany zgiełk. Przy ladzie tłoczyły się wygłodniałe kobiety, które podczas zajęć najczęściej notowały na marginesie, co zjedzą na przerwie. Przyjeżdżały z różnych stron. Czasami pokonywały dziesiątki kilometrów, zanim dotarły spocone i zmęczone do sali audytorium. Byłam pewna, że myśl o jedzeniu nie opuszczała ich ani na chwilę. Często odnosiłam wrażenie, że obskurny uczelniany barek to miejsce ze wszech miar kultowe. Sanktuarium zapachu. Cel długotrwałych i męczących pielgrzymek. Słowem, gdyby nie doktor Oetker, na którego deserach jechali tu wszyscy wyposzczeni studenci, pozostali doktorzy mówiliby do pustych sal. Barek, a właściwie nieustanne burczenie w brzuchu, uczyniło i ze mnie kalorycznego pielgrzyma. Ruszyłam do tej oazy smaku, do lepkich galaretek, zapachu starego oleju, do przywiędłych bułek wyglądających spod klosza jak kobieta po przejściach, z silnym postanowieniem, że i ja się najem. Cierpliwie czekałam na swoją kolej. Przede mną dwie zażywne studentki zamawiały osiem herbat, osiem naleśników, osiem gorących kubków. Pozazdrościłam kobietom apetytu i śmiałości, z jaką go zaspokajały. Wypełniały sobą potężne barowe okienko. My dla całej grupy wyjaśniły, widząc moje zdumienie. Obok stanęło niepozorne dziewczątko, równie zakłopotane jak ja. I pewnie też głodne. Przyglądałam jej się z sympatią, bo przypominała trochę Alinę. Była, podobnie jak ona, niedzisiejsza z tym swoim taktem i cierpliwością. Jej cierpliwość nieco przeceniłam, bo po piętnastu minutach zapytała nieśmiało, czy mogłaby kupić tylko herbatę z cytryną. Ma egzamin i boi się spóźnić. Jeśli nie będzie to osiem herbat i osiem cytryn odpowiedziałam groźnie to bardzo proszę. Wreszcie dostała tę swoją herbatę. Spojrzała na mnie z miłością, parząc palce plastikowym kubkiem, i uśmiechnęła się promiennie. Niektórym tak niewiele potrzeba do szczęścia myślałam, ciesząc się, że mam w tym szczęściu swój udział. Powodzenia! krzyknęłam za nią. Odwróciła się trochę zdziwiona. Na egzaminie wyjaśniłam, robiąc przy tym minę studentki zdającej codziennie egzaminy i zaliczającej kolokwia. Zwariowałaś? Obok mnie stała Tośka z pełnym kpiny spojrzeniem. Komu ty życzysz powodzenia? Lepiej życz tym, którzy za chwilę wyjdą od niej z pałą!, Jak to od niej z pałą? Od tego dziecka? Nie rozumiałam. Tak. Rozmawiasz sobie spokojnie z doktor Maślanek i udajesz głupią W głosie Tośki zabrzmiał wyrzut. To dziecko jest doktor Maślanek? Z trudnością dochodziłam do siebie. Tą doktorzycą potwornicą od pedagogiki rozwojowej? Nie chciałam uwierzyć. A wygląda, jakby się urwała spod ołtarza, świeżo po Pierwszej Komunii świętej. Tośka pokręciła głową na znak, że świat jest fałszywy i pełen niespodzianek. Ja też pokręciłam głową na ten sam znak, bo jeszcze raz uległam w życiu pozorom. Co ja robiłam przez te wszystkie lata, kiedy panienki z cherubinkowatowymi loczkami zdążyły się wykształcić, a nie zdążyły postarzeć? Dlaczego ze mną stało się inaczej? I skąd ten pomysł, żeby takie dziecko potrzebujące herbaty z cytryną i trzema łyżeczkami cukru było pogromcą pięćdziesięciu kobiet zajeżdżających na uczelnię z kompleksami, kilogramami notatek i tobołkami, w których musi zmieścić się całe ich życie. Na tydzień albo dwa?, Tośka patrzyła na moje zdumienie z satysfakcją wszystkowiedzącej studentki. Kręciła głową, jakby chciała powiedzieć Oj, Wanda, Wanda, jesteś taka stara, a wciąż taka głupia , , *, , Olek sprawiał wrażenie zagubionego i podniszczonego jak jesionka dziadka Kwaka, pozostawiana przez niego regularnie w barze ¬rodełko . Bez wątpienia on miał kłopoty, a ja satysfakcję. Siedzieliśmy na utytłanej przez Makbetów sofie jak ludzie, którzy nabrali do siebie pewnego dystansu i posadzili kolczasty żywopłot na terenie swojej prywatności. Mogę mieć problem z alimentami w tym i następnym miesiącu zwierzał mi się Olek. Byłem na Majorce. Zadłużyłem się trochę i i prosiłbym cię o cierpliwość. Chciałbym też wynająć jakieś mieszkanko, a to finansowo tak obciąża , Byłam cierpliwa przez tyle lat. Czekałam całe życie na różne rzeczy, choć mnie o to nie prosił. Więc teraz poczułam się wzruszona jego pokorą. Wybaczyłam mu nawet tę Majorkę, na którą nigdy nie pojadę. Chyba że Majorka wpadłaby do mnie. Mieszkanko? podchwyciłam nowy wątek. Zdaje się, że mieliście zupełnie niezłe mieszkanko?, Okazało się za małe. Olek kręcił się na sofie jak cierpiące z powodu owsików dziecko albo zapchlona Lady. Zawyłam w środku z radości. On od niej odchodzi! Przejrzał na Majorce! Ma dosyć! Balladyna mówiła mi przecież, że gdy u nich była, nie mogła z ojcem pogadać, tylko łajdaczka dotrzymywała jej towarzystwa. Ojciec w tym czasie robił herbatę, nastawiał pranie i wybiegał dwa razy po zakupy. Czułam, że ten polsko-niemiecki eksperyment nie ma szans!, Za małe dla was dwojga? Pytanie zabrzmiało niewinnie, ale było jak fajerwerk z podpalonym lontem. Na nas troje wychrypiał Olek. Będziemy mieć dziecko. No i zobaczyłam tysiące iskierek sypiących się z tego fajerwerku. Wszystkie boleśnie spadały na mnie i nie mogłam w żaden sposób uchronić się przed ich okrutnym, kłującym dotykiem. Zrozumiałam, że tak naprawdę to ja dotąd, do tej chwili, wcale się z Olkiem nie rozwiodłam. Ja się z nim zaledwie rozstałam, podświadomie czekając, kiedy skruszony przywlecze tu, na Osiedle Młodości, swoje kartony i torby pełne projektów osiedla solarnego. Kiedy jego buty wrócą na swoje miejsce, a on zajmie swoje na sofie przed telewizorem. Opuściłam głowę, żeby ukryć remisję nerwicy typu ekstrawertycznego, która przejęła nade mną władzę, i w tajemnicy przed Olkiem oddałam się ubolewaniu nad sobą. Nad tym, że jeszcze raz pozwoliłam mu zburzyć mój poukładany, może pozornie, ale jednak, świat. Patrzył na mnie bez uśmiechu, jakby chciał mi powiedzieć, że zburzył też własny świat i że wcale nie jest mu z tym dobrze. Ale jego myślenie już mnie, niestety, nie dotyczyło. Zrozumiałam, że jeśli dotąd nie udało mi się tak naprawdę odejść od Olka, to muszę to zrobić teraz. Choćby marsz przez gruzy naszych spraw, przez ruiny i rzeki łez był najtrudniejszą wyprawą, jaką zaprojektowało mi życie. Olek też to wiedział, bo miał w oczach tęsknotę. I żal. , *, , Matka i pan Teodor wyglądali jak ludzie uzależnieni od solarium. Na ich hebanowych twarzach odbijało się słońce, które od czasów antycznych opromienia Grecję. Oni również mieli w sobie coś z antyku, choć próbowali ukryć ten fakt w luźnych, nieco pogniecionych bielach lnu. Ku mojemu zdumieniu matka bez żadnych problemów porzuciła ulubione wiskozy i u schyłku kwietnia paradowała w letnich bawełnach. Gdybym zapytała ją o korzonki, zapałałaby świętym, czyli olimpijskim oburzeniem. W każdym razie miałam przed sobą złośliwą Herę i wyrozumiałego Zeusa w polskim wydaniu. Było cudownie, cudownie! trzepała bezustannie matka. Todzio pokazał mi wszystkie zabytki, uświadomił doniosłość kulturową tego pięknego kawałka świata Powinnaś i ty tam pojechać!, ,Poczekam pomyślałam, łapiąc się na myśli, że już prędzej ta Grecja, razem z Majorką, przyjadą do mnie, na Osiedle Młodości. Matka długo mówiła o kolebce, o tradycji, o greckim teatrze, o lazurze nieba i wody. Psy usnęły, ja pod pozorami zainteresowania etniczną sytuacją kraju dokonywałam przeliczeń wydatków w tym miesiącu (Olek i te skomplikował swoją ojcowską gorliwością). Poza Todziem, będącym wciąż pod wpływem miłosnego upojenia, nikt jej od dłuższego czasu nie słuchał. Czy ty przypadkowo nie masz jakichś kłopotów? Matka wlepiała wzrok w moją twarz walczącą z niegrzeczną sennością. Zawsze je mam! pochwaliłam się, jakby kłopoty były rajstopami bez oczek. Remontuję Malinówek zaryzykowałam głupio, bo cóż Malinówek znaczy wobec Aten. Swoją drogą, też przydałby się im remont uznałam złośliwie, ale po cichu. Skąd weźmiesz pieniądze? zaatakowała. Nie wiem odparłam zgodnie z prawdą. Może zaciągnę jakiś kredyt? dodałam z głupia frant. Zaciągnij u nas. Głos matki zabrzmiał niemal błagalnie. Pomyślałam, że to nowy rodzaj jej ironii, sposób na kompromitację mojego pomysłu z Malinówkiem. Osoba taka jak moja matka, wykazująca wrogość nawet przy próbie pieniężnej sondy, nie mogła przecież wrócić z Grecji aż tak odmieniona! (letnie ciuchy to co innego). Patrzyłam na nią ze zdumieniem. Na jaki procent? Głos mi zadrżał, bo obawiałam się, że nie potrafię ukryć rozczarowania własną matką przed obcym dla mnie mężczyzną. Bez procentu. Matka triumfalnie patrzyła na moje zmieszanie. Prawdziwa, boska Hera, sama zaskoczona swą boskością. Nie rozumiem. To do ciebie niepodobne wyznałam uczciwie, nie dbając już o poglądy pana Teodora względem naszej rodziny. Bo my z Todziem wyjaśniała matka, szukając akceptacji w spokojnym obliczu Todzia pomyśleliśmy sobie, że ten dom mógłby wam służyć latem, a w zamian za pożyczkę, no i częściowe pokrycie kosztów remontu moglibyśmy, Todzio i ja, pomieszkać tam po sezonie. Trochę jesienią, trochę zimą, ale tylko wtedy, gdy dom będzie pusty. Zgadzasz się?, ,Czy ja się zgadzam? powtarzałam w myślach, patrząc z miłością na matkę. Nie śpię od tygodni, żeby kupić zaprawę i cegły, żeby zdobyć starą kozę do ogrzewania saloniku, żeby wreszcie uporać się z wodą i doprowadzić ją do domu w bardziej cywilizowany sposób, a matka pyta mnie o zgodę! Jak mogłabym nie wyrazić zgody, aby choć raz dołożyła się do moich nędznych funduszy! Jak mogłabym po tylu latach jej upartego odmawiania mi pomocy sprzeciwić się jej głęboko humanitarnej potrzebie ratowania córki w potrzebie? Więc się zgodziłam, spontanicznie gniotąc w uścisku matczyny len i ściskając silną dłoń Todzia. Najchętniej wygniotłabym Todzia, bo to przecież musiał być jego pomysł. Zwłaszcza że po omówieniu warunków kontraktu pan Todzio wyznał z powagą:, Dom pani babki, pani Wando, może z powodzeniem konkurować nawet z ateńskimi cudami. ,A może, może pomyślałam ze smutną satysfakcją jest zniszczony jak, nie przymierzając, Akropol . Tę gorzką refleksję przełknęłam z garścią słonych orzeszków. , *, , No, i stało się. Wyjechałam maluchem wypełnionym materiałami budowlanymi do Malinówka. Z trudem dogoniłam tramwaj, a potem już zostałam nieopodal przystanku. Zamknięta w rozkraczonej pokrace jak w konserwie. Klęłam, na czym świat stoi, bo za tego malowanego grata wciąż spłacałam pożyczkę. I wszystko wskazywało na to, że będę dalej płacić, tyle że nie będę już nim jeździć. Cudem wygrzebałam się spod worka cementu, nerwowo dzwoniąc po Roberta. Na szczęście w takich sytuacjach był pewniejszy od Olka i zawsze mogłam liczyć na jego pomoc. Dopóki, rzecz jasna, kochał Alinę. Pół chodnika brało udział w spychaniu samochodu na pobocze. Ludziom zostawały w rękach fragmenty mojego auta. Na pamiątkę. Jak kawałki muru berlińskiego, jednoczące naród. Daj go pani na złom zaproponował rudy dresiarz (największy udział w przestawianiu auta i największy prezent, bo mu w rękach został kawałek podwozia). Przecież dopiero co go kupiłam oburzyłam się. Ludzie spojrzeli na mnie ze współczuciem. No tak odrzekł dresiarz smutno. To wtedy musi se trochę jeszcze przed domem postać, co nie? Żeby choć oko nacieszyć. Okazało się, że jedyne, co maluch miał bez zarzutu, to imię. Po długich debatach nazwałyśmy go Frankensteinem. Cała reszta nadawała się wyłącznie do wymiany. Wieczorem z pomocą dziewczyn, Roberta i Macieja Kozaka opróżniłam to złośliwe i zawodne auto. Maciej Kozak osobiście i z mniejszym wysiłkiem niż maluch przewiózł do Malinówka moje remontowe zakupy, a ja czekałam na pioruny z nieba, bo okazało się, że tylko one mogą uruchomić ten złośliwy przedmiot. Tymczasem już następnego dnia zjawił się w sądzie Roland. Dygnął na dzień dobry i obwieścił tonem proroka:, Ptaszki ćwierkają, że bryczka pani kurator Wandy ma kłopot zdrowotny , Ta bryczka, panie Rolandzie, nie ma już żadnego kłopotu. Ona nie żyje. W moim głosie nie zabrzmiał nawet cień smutku po tym irytującym zejściu malucha w krainę automobilowych cieni. Niech ją szlag trafi! dodałam z irytacją. No właśnie ciągnął swoje Roland. Ptaszki ćwierkają, że trafił. W związku z tym chciałbym prosić panią kurator Wandę o zgodę na tymczasowy areszt wspomnianego samochodu , Weź go pan sobie przerwałam zapalczywie. Będzie w sam raz pasował do pana podwórka. I tam zamierzam go parkować przez parę dni. Wpadnę w piątek. Roland zrobił minę Davida Cooperfielda i znikł niczym sam David. Razem z Rolandem znikł doktor Frankenstein sprzed naszego bloku. ,Piękna para uśmiechnęłam się na myśl, jak też dwa takie wielkie nieszczęścia muszą razem wyglądać. Szczerze mówiąc, wcale mnie nie obchodziło, po co Rolandowi mój samochód. W swojej naiwności Roland mógł sądzić, że go naprawi. I zapewne miał taki zamiar. Tymczasem ogłosiłam w osiedlowej prasie, że sprzedam okazyjnie fiata z przeszłością, w fatalnym stanie i nie rokującego nadziei na jeżdżenie. Dodałam w anonsie, że może być bezpieczną zabawką dla dzieci albo służyć jako przyrząd do ćwiczenia zmiany biegów na sucho. Następnego dnia odbierałam nie kończące się telefony. Wynikało z nich, że mogę sprzedać Frankensteina, ale po kawałku. Każdy chciał być posiadaczem jakiejś jednej części. Statystycznie największym powodzeniem cieszyły się koła (dziesięć telefonów, a koła tylko cztery). Facet, który chciał kupić klakson, miał taki piskliwy głos, jakby sam bawił się w klakson. Jakaś kobieta upierała się przy dwóch kołpakach. Był amator na drzwi, ale tylko lewe (lewe, w przeciwieństwie do prawych, nosiły ślady integracji ze słupem telefonicznym). Pytano mnie o radio i o odtwarzacz (ha, ha! najtańszy odtwarzacz jest chyba droższy od Frankensteina). W każdym razie to rozbieranie mojego samochodu na części strasznie mnie zirytowało. Poczułam się tak, jakbym chciała zrobić interes na żywych organach mojego pierwszego samochodu. Przestałam odbierać telefony. Jakiemuś szczególnie upartemu intruzowi palnęłam do słuchawki, że to nie szrot, tylko porządny dom, a jak chce kupić kluczyk do malucha albo kawałek tapicerki, to niech się wybierze na bazar. Na bazar? zdziwił się profesor Propoluk, który miał nieszczęście znaleźć się po drugiej stronie słuchawki. Ja dzwonię, pani Wando, z dobrą wiadomością i nie chcę niczego kupować zastrzegł się grzecznie. Pani praca zostanie opublikowana w zbiorze esejów poświęconych inicjacji. To prawdziwy sukces! zapewnił profesor. I zanim zdążyłam wytłumaczyć idiotyczną sytuację z telefonem, odłożył słuchawkę. Na szczęście dzień dobiegał końca i cieszyłam się na myśl, że najgorsze za mną. Jakie to dziwne, że potrafię cieszyć się nawet z najgorszego, choć szczerze powiedziawszy, wolałabym z inicjacji, zwłaszcza seksualnej. I znowu, jak każdego wieczoru, odezwała się we mnie podświadoma tęsknota za mężczyzną. Mógłby nawet być podobny do nieszczęsnego Frankensteina. Tylko żeby mnie tak nie zawiódł i nie zostawił na środku życiowej drogi. , br W Malinówku pachniało już majem. Pani Wiktoria do tego stopnia przyzwyczaiła się do moich przyjazdów, że gdy niebieski, zakurzony autobus nie wyrzucał mnie na pobliskim przystanku, natychmiast dzwoniła z pretensjami. To były miłe wyrzuty. Po raz pierwszy od dawna uświadamiały mi, że zawsze jesteśmy komuś potrzebni. Dzięki strumieniowi pieniędzy, płynącemu łaskawą falą z konta pana Todzia konesera zabytków remont postępował szybko, a efekty musiały zadowolić nawet najbardziej wybrednego zleceniodawcę. No, no! mlaskał z zachwytem pan Todzio, przemierzając restaurowane saloniki babki Kwak, swej potencjalnej teściowej. Decyzja pana Todzia i matki dotycząca ich cichutkiego ślubu w czerwcu (matka też widać ma coś z babki względem cichutkości) pozwalała mi patrzeć w przyszłość optymistycznie. Doszłam do wniosku, że mam jeszcze trzydzieści lat na spotkanie swojego Todzia. Poczułam się więc młoda, niezależna, a nawet zniecierpliwiona tak długą perspektywą czekania na królewicza z rodu Teodorów. Niepokoił mnie tylko Maciej Kozak. Inaczej. Niepokoiły mnie mrówki, które zaczynały piąć się po moim ciele, ilekroć Maciej Kozak kierował na mnie swe czyste i pogodne oczy. Tośka zapewne dostrzegłaby grające pod zachlapaną koszulką Macieja Kozaka muskuły. Ewka zachwyciłaby się jego opalenizną. Ciocia Lola lubi milczących mężczyzn, więc raczej ten aspekt Macieja Kozaka wydałby się jej interesujący. A ja złapałam się na tym, że mała Wanda, ukrywająca się w rozmiarze XL i pod małżeńskim jeszcze nazwiskiem, wciąż jak przed laty widzi najpierw chłopięce oczy. Najczęściej te, które na nią patrzą. Gdyby męskie oczy chodziły bez spodni, wcale by mi to nie przeszkadzało. Oczy Macieja Kozaka mogły niepokoić z różnych powodów:, były niewymownie mądre (z kolei usta Macieja Kozaka były tylko niewymowne);, miały sympatyczny zwyczaj uśmiechania się do mnie;, pasowały do Malinówka, a konkretnie do pogodnego nieba, jakie tu się rozciągało nad domkiem babki Kwak;, poza tym wszystkim były to oczy wciąż szukające moich oczu, co odczuwałam jako rodzaj adoracji;, że nie wspomnę o najważniejszym, oczy Macieja Kozaka należały do rocznika 1965, gdy tymczasem moje przyszły na świat o całą historię Solidarności wcześniej. Gdy przed kolejnym wyjazdem do Malinówka stałam dłużej przed lustrem, najbardziej przejmowałam się metryką niebieskich oczu Macieja Kozaka. Zganiłam się w myśli za wszelkie spekulacje dotyczące majstra budowlanego. Uczciwie przywołałam do porządku mrówki, które ku mojemu zdumieniu rozbiegły się po ciele od samego myślenia, i wyśmiałam zasadniczą szkołę zawodową, która uczyniła z Macieja Kozaka bezrobotnego amatora tynkowania, glazurowania, stawiania kominków i innych trwałych elementów budowlanych. Potem z przerażeniem spojrzałam na zegarek, bo nagle doszłam do wniosku, że nie mogę, nie chcę się spóźnić na ten przeklęty autobus odjeżdżający za pół godziny w okolicę niebieskiego spojrzenia syna sąsiadów babki Kwak. Chwyciłam swój ulubiony sweter, torbę z przysmakami dla psów, dwie smycze zakończone Makbetami i pobiegłam na dworzec. , *, , Możesz teraz rozmawiać z całym światem powiedziała Balladyna, gdy za Robertem zamknęły się drzwi. Ten niezastąpiony, wszechstronnie uzdolniony ginekolog ma widać grzebanie we krwi. Przed chwilą pogrzebał w moim komputerze, z czego urodził się Internet. Właśnie weszłaś do Europy informowała mnie Balladyna z odcieniem dumy. Jakby miała wpływ na przyśpieszenie naszego startu w Unii. Naciśnij ten klawisz. Teraz wpisz swoją ksywę i ruszaj instruowała mnie skomplikowanym slangiem. Nie mam ksywy. Znalazłam natychmiast problem. Wpisz Wapniara albo Pchełka. Obojętnie. No, tak. Młodym jest obojętne, czy jesteś Pchełka czy Wapniara. Ten brak poszanowania własnej tożsamości był dla mnie siedmiomilowym krokiem w oddalaniu się od swoich korzeni. Nieważne, czy droga biegła w stronę Europy czy zbaczała na meandry młodzieńczego tumiwisizmu. Nie jestem żadna Pchełka ani Wapniara postanowiłam się bronić przed totalnym atakiem na moje jestestwo. W porządku. Balladyna wykazywała pedagogiczną cierpliwość. Wpisz Matka Balladyny. Też będzie dobrze i prawdziwie. Wybierz z listy jakiegoś gostka albo panienkę i klep pytanko. Tylko rajcowne, bo inaczej nikt z tobą nie pogada. Napiszę do Ruska zdecydowałam z ciężkim sercem. Rusek był najprzyzwoitszym mianem na wskazanej przez Balladynę liście. ,Zdrawstwujtie zaczęłam nieporadnie dobierać litery. No, coś ty! Balladyna pokładała się ze śmiechu. Pisz do niego po polsku. Mówiłaś, że mogę pogadać z całym światem. Tu jest Rusek. A ja umiem wyłącznie trochę po rosyjsku broniłam jak lwica pomysłu inostrannej konwersacji. Ty się zupełnie już nie nadajesz do Internetu skwitowała Balladyna, a ja zrobiłam jej miejsce przy biurku. Wzięłam starą poczciwą książkę Pilcha i próbowałam czytać. Próbowałam, bo dręczyło mnie niefrasobliwie wyrzucone przez moją córkę zdanie. Nawet nie to, że się nie nadaję, ale to, że już się nie nadaję Szesnastoletnie panienki nie rozumieją dramatu, jaki rozgrywa się w psychice czterdziestolatki, dla której słowna konstrukcja już nie może oznaczać wyłącznie określenie za późno . Chyba obraziłam się na Balladynę, która nieświadoma mojego gniewu stukała zawzięcie w klawiaturę komputera, śmiejąc się z własnych tekstów. Debilny ten twój Rusek rzuciła w moją stronę. Napisał mi Płyń, płyń, zielone gówno . To ordynarne! oburzyłam się. Dlaczego właśnie tak? Wykazałam mimowolne zainteresowanie nią i Ruskiem. Jest taki dowcip o krokodylu. To oznacza, że mam spadać. A dlaczego zielone gówno? Metafora nie dawała mi spokoju. Bo się podpisałam Wisełka. I za takie głupoty mam płacić? Przeraziła mnie wizja nowych rachunków telefonicznych. To przecież taniej niż bilet do Moskwy głupio skwitowała Balladyna, zagłębiając się w swój nowy internetowy świat. Trzeba przyznać, że przemieszczała się po nim tak szybko, jakby krążyła po czatach i stronach na nowym motocyklu marki Honda. Podziękowałam w myślach Pilchowi, że nie ogłasza swoich książek e-mailem i ruszyłam w stronę jego Tysiąca spokojnych miast. , *, , Pani kurator Wanda na pewno będzie mocno zachwycona swoim nabytkiem. Pojawił się Roland w drzwiach pokoju kuratorów. Zwłaszcza że bryczuszka pani kurator Wandy przeszła dość radykalną operację u pana doktora Zygi ślechy tłumaczył. Z niepokojem próbowałam zrozumieć, co też za radosną nowinę obwieszcza mój podopieczny. Roland zignorował moje zdumienie. Kręcił kluczykami nonszalancko dyndającymi na dużym palcu i wyglądał jak święty Mikołaj. Nie wyprasowany, ale w błyszczących butach. Jak mam to rozumieć? Przeczuwałam kłopoty. A co tu dużo rozumieć? obruszył się Roland. Trzeba było skombinować trochę nowych kawałków i samochód jest jak malowanie. Roland przypomniał szerokim uśmiechem o swych kłopotach z próchnicą. Jak malowanie to on jest, ten mój maluch westchnęłam zła, że znowu powrócił koszmar posiadania samochodu. Aaa te części zawahałam się. Skąd one są?, Jak to, skąd? obruszył się Roland. Trochę ze sklepu, a trochę tak, od ludzi. Zakręcił rękami młynka. Jak od ludzi? dociekałam, rumieniąc się nieznacznie. Normalnie. Na przykład te zapieczone śruby, co były przy tłumiku, to Eugenka osobiście że tak powiem wzięła z warsztatu swego szwagra. Błotniczek błotniczek znalazłem na parkingu. Leżał sobie, biedak, kopany, potrącany, to go wziąłem. Jakby z litości. A klocki załatwił Zyga. Z malucha pani Stasi ślechy. Swojej byłej żony. Czy ona o tym wie?, Czy wie? Roland zrobił grymas niechęci. A czy to żonom mówi się wszystko? odpowiedział pytaniem i znów się szeroko uśmiechnął. Pani ma teraz taką bryczusię, pani kurator Wanda, że nie będzie się pani chciało umierać. Umierać? przeraziłam się ponownie. Wcale nie zamierzałam umierać zapewniłam Rolanda. To teraz tym bardziej nie będzie pani kurator Wanda chciała. Roland zrobił tajemniczą minę i wręczył mi kluczyki. Miał rację. Wracałam do domu niemal cudzym, pięknie odnowionym autkiem. Błyszczało, pachniało, było cichutkie i zwrotne. Działały w nim wszystkie lampki i nowy odtwarzacz. Pewnie jakiś niepotrzebny i nie wiadomo czyj, leżący sobie na jakimś parkingu. Zapłaciłam Rolandowi za ten full wypas symboliczną cenę. Jechałam, zastanawiając się, czy przypadkiem nie będę oskarżona o współudział w zamachu na trzy inne, bliźniacze autka. Widziałam już siebie na sali rozpraw, stojącą obok pijanej Eugenki i majstra Zygi. Tłumaczącą się z posiadania foteli samochodowych nowego typu i alufelg, a kto wie, czy nie klimatyzacji. Może i dwóch jaśków zdobiących tylne siedzenie, rekompensujących brak powietrznych poduszek. I choć mój prywatny bagażnik myśli aż uginał się pod ciężarem najróżniejszych paragrafów, nie czułam się ani winna, ani współwinna. Zresztą Roland zapewnił, że wszystko jest Francja elegancja względem polskiego prawa . Pomyślałam tylko, że szkoda go na kelnera. Mógłby mieć, na przykład, niewielki zakładzik obsługi samochodów małolitrażowych. A Eugenka, zamiast pędzić gorzałkę i byle jaki żywot, powinna obsługiwać mikroskopijną stację CPN-u. Oczywiście z wyszynkiem. , *, , Siedziałam na tarasie, popijając kawę z wiejską śmietanką. Wokół było niebiesko od nieba nad Malinówkiem i błękitnych oczu Macieja Kozaka. Od czasu, gdy go poprosiłam, aby mówił mi po imieniu, wykazywał więcej śmiałości w tym swoim patrzeniu. Delikatnym i ciepłym jak wiejska śmietanka. Dlaczego zostałaś sama? zapytał. Tak normalnie, jakby mnie pytał o przepis na dżem z aronii. Nie zostałam sama obruszyłam się. Ci, których wciąż kocham, zostali ze mną wybrnęłam dyplomatycznie. Niby tak, ale ten, którego kochałaś, odszedł. Dlaczego? upierał się Maciej Kozak, wciąż patrząc mi prosto w oczy. Widocznie akurat ten przestał mnie kochać. Wzruszyłam ramionami, spijając śmietankę. Zauważyłam, że to wyznanie wcale mnie nie zabolało. Może nie każda prawda boli?, Tego właśnie za nic nie mogę zrozumieć. Maciej Kozak pokręcił głową na znak, że nie ma w niej miejsca na takie argumenty. Dzięki uśmiechnęłam się. Miło, że nie rozumiesz, ale jest inaczej, niż myślisz , A jak myślę?, No zawahałam się pewnie tak tradycyjnie. Że jestem porzuconą, niewinną ofiarą męskich spekulacji. Poddawana torturom, wykorzystana, wprowadzona w wiek, a potem pozostawiona samej sobie. Tymczasem wcale nie jestem bez winy. Niechcący pracowałam nad tym, aby nie być kochaną. ,Nie wierzę powiedziały szczere oczy Macieja Kozaka. Nie wierzę powtórzył jego głos. Cóż Z trudnością dobierałam odpowiednie słowa. Jakoś głupio jest krytykować samą siebie. Musisz wiedzieć, że stanęłam jakby w miejscu. Przestałam się rozwijać, myśleć. Byłam pewna, że ślub załatwia prawie wszystko w takim związku. Nie chciałam widzieć tego, co niewygodne. Wolałam z tym żyć i udawać, że nic się nie dzieje. Dawałaś mu szansę zaoponował Maciej Kozak, gotowy bronić nawet moich wad. Przeciwnie, odbierałam nam szansę na mądre przetrwanie. Zawzięcie udawałam, że wszystko jest w porządku, a nie było. Milczałam, a należało mówić. Wybaczałam, a trzeba było egzekwować. Udawałam głupiutkie cielątko, a byłam dojrzałą, zranioną kobietą. Ach! Machnęłam ręką. Wymienianie własnych błędów zajęłoby mi pewnie następne dwadzieścia lat. A jemu? Maciej Kozak najwyraźniej nie lubił Olka, bo czekał teraz z niecierpliwością na jakiś imponujący bilans minionej małżeńskiej ery. Nie wiem odpowiedziałam krótko. To już nie moja sprawa. Poszłam po piwo, które przywiozłam w ramach służbowych rozliczeń. Sam nie będę pił zastrzegł, odsuwając butelki. Nie mogę ci towarzyszyć, bo przecież muszę wracać do domu. Spojrzałam zdziwiona na Macieja Kozaka. Był tak przystojny, taki męski w tej swojej przybrudzonej tynkiem i farbami flaneli, że poczułam na skórze znajomy marsz niewidzialnego stada mrówek. Nie musisz wracać zignorował moje plany. Jutro jest sobota. Trzeba by tylko napalić w kominku, a śpiwór mogę ci przynieść od pani Wiktorii. Zostań. Mrówki stanęły jak wryte. Ten siedzący na werandzie mężczyzna (nieważne, że młodszy) najwyraźniej proponował mi randkę (nieważne, że w moim domu). Ostatnio taki błagalny, trochę drżący męski głos słyszałam w latach siedemdziesiątych, na pełnym pluskiew i pustych butelek po wódce korytarzu akademika. Pozwoliłam Maciejowi Kozakowi dalej błagalnie patrzeć na mnie, a sama dokonałam szybkiej oceny sytuacji. Zobaczyłam siebie obok majstra na materacu. Ustaliłam, że mam na sobie ten stary, poszarzały biustonosz, którego nie cierpię, a pod spodniami porwane rajstopy. Mam też niezłe zapasy cellulitu, którym mogłabym obdarować pięć metrów kwadratowych damskich ud. Maciej wciąż czekał, a ja zajęłam się badaniem górnych partii klatki piersiowej. Pominęłam w myślach szary biustonosz (ostatecznie można go niepostrzeżenie ściągnąć) i doszłam do dwóch przywalonych ciężarem lat piersi, z powodzeniem mogących obsłużyć dzienne zapotrzebowanie na piersi jakiejś niewielkiej jednostki wojskowej. Maciej wciąż na mnie patrzył i nabrałam podejrzeń, że chodzi mu właśnie o te przerośnięte płaty biustu. Zatrzymałam wzrok na jego ręce. Była smukła i silna. Owłosiona nad nadgarstkiem w sposób niemal elegancki. Mrówki szturmem ruszyły w stronę mojego brzucha, a ja siliłam się, aby powiedzieć to, co miałam do powiedzenia, w sposób jak najbardziej naturalny. Przynieś ten śpiwór. Rzeczywiście, trzeba sprawdzić kominek. Zresztą mam dziś ochotę na piwo, a nawet na szampana. Lubię, jak tak się uśmiechasz zapewnił mnie Maciej Kozak, zbierając z werandy swe długie nogi. Ja zajęłam się swoimi krótkimi. Ruszyłam na nich po drewno do kominka. Gdy przechodziłam przez sad babki Kwak, wydawało mi się, że na drzewie dobrego i złego siedzi samo dobro. Ma miąższ soczystego jabłka, zapach majowego wieczoru i niebieskie oczy Macieja Kozaka. , *, , Dlaczego nie wróciłaś na noc? Balladyna patrzyła na mnie jak na egzotyczny motocykl. W jej zainteresowaniu dostrzegłam niezdrową skłonność do oskarżenia mnie na wszelki wypadek . Przecież dzwoniłam. Otworzyłam lodówkę z nadzieją, że nic na mnie nie spojrzy i ja również niczego nie zapragnę. Myliłam się. Klopsiki w białym sosie wyraźnie skłaniały mnie do grzechu. Niemal jak Maciej Kozak. Porównanie było przyjemne. Natychmiast wyjęłam klopsiki i resztkę makaronu. Ale nie wróciłaś. Na noc. Spojrzałam na Balladynę, której głos zabrzmiał jak głos sędziego Glinki. Reszta Balladyny nie miała jednak z Glinką nic wspólnego. Przeciwnie! Po raz pierwszy subtelnie roześmiana Balladyna, próbująca tym uśmiechem zawrzeć ze mną jakieś intymne porozumienie, wydała mi się niezwykle podobna do cioci Loli. Bo też po raz pierwszy Balladyna posłużyła się w swym uśmiechu subtelnością i taktem, stawiając, zamiast głupich pytań, herbatę i konfitury z malin. Miały się one wprawdzie nijak do klopsików, ale były gorącą i pachnącą nicią porozumienia rozciągniętą jak lina ratunkowa między zagubionymi pokoleniami. Potem, gdy leżałam otoczona ciepłem Makbetowych oddechów, udając, że studiuję Odpowiedź Hiobowi, udzieloną mu niegdyś przez Junga, powracałam do wspomnień minionej nocy. Jakaż byłam śmieszna ze swymi obiekcjami i wyobrażeniami, które wczoraj wyruszyły na niewłaściwy front działań. Maciej Kozak, ciepły i zapewniający bezgraniczne bezpieczeństwo mistrz budowlany, okazał się tak eleganckim i delikatnym mężczyzną, że obie te zalety uznałam w pewnym momencie za jego główne wady. Kominek płonął jak na amerykańskim filmie. Szampan buzował, udając, że nie jest bąbelkową podróbką, piwo sączyło się delikatnie spod kapsli, a odbiornik radiowy Monika śpiewał głosem Kory Kocham cię, kochanie moje . W tej atmosferze przestarzałych sentymentow mój Maciek zdecydował się usiąść zbyt blisko (jak na majstra budowlanego) i już się dalej w niczym nie posunął. Muszę jeszcze uczciwie dodać, że gdy wyczerpaliśmy pierwszą turę wspomnieniowych rozmów, okrył mnie szczelnie śpiworem i sprawdził, czy nie grozi mi żadne niebezpieczeństwo. Potem odciął się ode mnie, a mnie od świata zgrzytem klucza w zamku i zostałam sama. W tej samotności doszukiwałam się czegoś nieprzyzwoitego. Może z tym moim biustem nie jest najlepiej, ale mam inne atuty. Tymczasem Maciek potraktował mnie jak niewinne, zbłąkane w malinowym chruśniaku dziecię. Otoczył wprawdzie opieką i ramieniem, ale nie posunął się ani o krok w stronę zawarcia bliższej znajomości. Choćby z moimi dłońmi. Trudno jednak odmówić mu innych, odkrytych wczoraj atutów. Zaskoczył mnie znajomością mojego życia. Nie ukrywał, że zawsze go interesowałam. Przy tej okazji wyjaśniła się sprawa różnicy lat, znacznie mniejszej, niż podejrzewałam. I ta jego mądrość, nie mająca świadectwa żadnej wyższej uczelni. Pozbawiona nagród czy dyplomów, a obecna w każdym zdaniu, nawet banalnym. Gdyby jeszcze miał poczucie humoru zamarzyłam, rozkosznie przeciągając się pod psią derką. Natychmiast jednak skarciłam się w myślach. Olek zdradzał mnie z regularnością zawodowego lowelasa i jakoś z tym żyłam, a teraz mam pretensje do obcego faceta o to, że rzadko się śmieje. Gnębiła mnie jednak inna, przyznam brzydka myśl, nie mająca nic wspólnego z tym, co sama czułam i czego pragnęłam. Zastanawiałam się, jak ukryć albo przynajmniej troszeczkę zatuszować niewygodny zawód uprawiany przez tego niemal idealnego mężczyznę. Co powiem cioci Loli? Że majster budowlany przesłonił mi kielnią wszystkie mądrości świata? Co pomyślałby o mnie profesor Propoluk? Wschodząca gwiazda teorii Junga na ślubnym kobiercu z tynkarzem to jednak mała intelektualna przesada. Chociaż sam profesor też dokonał niekonwencjonalnego wyboru i ma się z tym świetnie. Nie zamieniłby swego asystenta nawet na Naomi Campbell. Wykręciłam numer Ewki. Jej rozsądek pomoże mi uporać się z nowymi kompleksami, nie byłam tylko pewna, czy to moje kompleksy, czy też uprzedzenia społeczne. Ewka stwierdziła, że kompleksy bez wątpienia są moje. Wydmuchane i głupie. Nawet nie wiesz, jaki on jest. Broniłam swojego prawa do wątpliwości względem Macieja. Z tego, co mówisz, jest normalny i w porządku. Poukładany, rzeczowy chłopak, który miał pecha, bo trafił na wybredną babę po przejściach , Niby na mnie?, Niby tak. Łatwo ci mówić westchnęłam do słuchawki. Otacza cię towarzystwo z górnej półki, zaperfumowane diorem i grające na światowej giełdzie, więc nie znasz tego uczucia wstydu za kogoś, kto się nosi w powalanych betonem flanelach w kratkę!, Czy mówiłam ci, kim jest ojciec mojego dziecka? Ewka celowo zrobiła długą przerwę. Słyszałam wyraźnie, jak coś przełykała. Jest facetem od lodów dokończyła. Badacz Arktyki i biegunów? spytałam z szacunkiem. Producent algidów i innych cassatów. Jest specjalistą od kręconych, wafelkowych, owocowych, aż po lodowe torty! W głosie Ewki czaiła się mała zemsta. Znamy się ponad rok, a ja nawet go nie zapytałam, jakie kończył lodziarskie studia, bo i po co? Ważne, że się rozumiemy. Pomyślałaś, że to właśnie jest ważne?, Pewnie, że pomyślałam, ale potrzebowałam jeszcze akceptacji Ewki. Cieszyłabym się, gdyby taka akceptacja nadeszła ze wszystkich zaprzyjaźnionych stron. I to niepokoiło mnie najbardziej. Bo co tu dużo mówić, to nie Maciej Kozak miał kompleksy. Ja je miałam w naszym wspólnym imieniu, choć nic mnie nie upoważniało do takiej wspólnoty. Makbety spały wtulone w moje nogi, a ja wciąż nie potrafiłam się cieszyć z tego, co przynosi mi życie. br Nie pójdę na to spotkanie z dwóch powodów tłumaczyłam Tośce w sądowym barku. Nie mam z kim i w czym. Skąd wytrzasnę teraz garsonkę, do której prezes Klimuszko przyklepie mi ten nieszczęsny medal za starość? pytałam bardziej siebie niż Tośkę. Problem pojawił się już tydzień temu, gdy na zebraniu kuratorów ogłoszono oficjalne obchody jubileuszu naszego sądu. Impreza miała przypominać zbiorową terapię integrującą. Żony, mężowie, konkubiny, kochankowie wszyscy obcujący na różne sposoby z prawem rodzinnym lub quasi-rodzinnym zostali zaproszeni do knajpy Relaks . Aktywni po medale, łakomi na wyżerkę, rozrywkowi do uprawiania maratonu tańca na koszt naszej ledwo prosperującej firmy. Nie możesz nie przyjść. Tośka patrzyła na mnie jak na buntownicę. Jesteś przecież jedyną kobietą na liście nagrodzonych! To zobowiązuje. Zwłaszcza że poza tobą jest tylko dwóch emerytów. Zamiast medalu wolałabym męża z przydziału. I garsonkę burknęłam niegrzecznie. Z garsonką jakoś sobie poradzimy, koleżanko. Za moimi plecami stała służbowa prezes Klimuszko ze sterylnym uśmiechem. A mąż, jak mi się wydaje, nie jest obowiązkowy. Domyślam się burknęłam idiotycznie. W innym razie za nic bym się nie rozwiodła próbowałam nieudolnie zażartować. Pani prezes Klimuszko miała jednak poczucie humoru tej rangi co Maciej Kozak. Nawet nie wykrzywiła twarzy w grymasie uśmiechu. Kupiła biszkopty i bezszelestnie znikła. Łatwo jej mówić. Ma przynajmniej Glinkę, z którego można ulepić kawałek własnego bodygarda wycedziłam mściwie. To ty nic nie wiesz? Oczy Tośki zajrzały głęboko w moje oczy. Sędzia Glinka przychodzi z żoną. Całkiem zerwał z Klimuszkową, gdy się okazało, że ona ma raka. Co ma? przeraziłam się. Raka piersi powtórzyła nieubłaganie Tośka i posmutniała. Szkoda mi szefowej. Nie dość, że została całkiem sama, to jeszcze odchodzi na rentę. Glinka kombinuje, żeby ją zastąpić. To świństwo sapnęłam, zapominając o skądinąd wrednej pani Glinkowej, konsekwentnie zdradzanej przez ostatnie dziesięciolecia. świństwo, że zostawia ją właśnie teraz uzupełniłam ten niewyraźny moralnie osąd. Wszyscy tak mówią. Poza prezes Klimuszko. Magda z kadr słyszała jej rozmowę z sędzią. Powiedziała mu ponoć, że był jedynym mężczyzną, którego kochała i będzie kochać. Ale teraz nie może go narażać na żadne wyrzeczenia i litość. Woli być sama. A Glinka czmychnął natychmiast pod żoniną kołderkę. Pewnie tam siedzi i dłubie w nosie prychnęłam z niesmakiem i odsunęłam prawie nietkniętą pierś kurczaka, która zaczęła mi się źle kojarzyć. Przyjdę na tę imprezę oświadczyłam Tośce choćby nago i z inną kobietą pod pachą. Szukamy z trudem własnych problemów, nie dostrzegając prawdziwych. Tych, co przechodzą w zadumie tuż obok nas. ,W standardowej spódnicy i bez uśmiechu pomyślałam, wracając myślą do pani prezes jedzącej teraz w wielkiej samotności tanie biszkopty z sądowego barku. , *, , Zapisałam się na siłownię. Prawda jest taka, że Tośka zapisała nas na siłownię, mówiąc, że nasze mięśnie wymagają starannej, fachowej korekty. Będziemy podnosiły różne ciężarki i pracowały nogami, aby wyrzeźbić ciało przekonywała mnie podczas drogi do prywatnego salonu kulturystycznego. Kto nam to będzie rzeźbił? zainteresowałam się, wyjmując z samochodu treningowy worek z remontowym adidasem, którego wciąż nie potrafiłam wyrzucić. Instruktor, pan Wiesio. Nie przejmuj się, jak ci będzie jeździł palcem po udzie, bo on pokazuje, co trzeba usztywnić, co dopompować, a co stracić. Jak na razie, to straciłam tylko dziewictwo sapałam, goniąc za Tośką. A potem przyzwoitą figurę przypomniała mi bez miłosierdzia. Na szczęście pan Wiesio pomoże nam ją odzyskać uspokoiła mnie, gdy przebierałyśmy się w szatni. Pan Wiesio robił wrażenie podstarzałego erotomana. Wydepilowany, pachnący męską drogerią albinos z uśmiechem nieśmiałej dziewicy natychmiast rzucił się na moje zapuszczone uda. Posadził mnie na dwóch dziwnych poręczach i zgodnie z sugestią Tośki zajął się macaniem moich łydek. Kiwał przy tym głową z potężnym niezadowoleniem. Jesteś bardzo zaniedbana odezwał się w końcu, objawiając mi dwie prawdy. Jedną, o której wiedziałam, że jestem zaniedbana, i drugą, o której nie wiedziałam, że jesteśmy na ty . Potem klepnął mnie niefrasobliwie w pośladek i zakrzyknął, jak na wyścigową klacz:, Do roboty!, Zaczął się horror dźwigania ciężarków, kręcenia nogami, przesuwania się po ruchomych taśmach, podnoszenia, podkręcania różnych gwintów i ustawiania zegarków. Zamiast mięśni dorobiłam się zadyszki, a potem czerwona i opuchnięta ze zmęczenia padłam na materac, obiecując sobie, że jestem tu ostatni raz. Nie przesadzaj denerwowała się Tośka, odwożąc mnie do domu. Na początku nigdy nie jest łatwo. Po kilku treningach poczujesz się lepiej. Ale po kilku treningach moje córki umrą z głodu mówiłam, z trudem łapiąc powietrze. Zapominasz, że jeszcze muszę potrenować przy garach. Kolacja na dzisiaj, obiad na jutro. Sretetete przerwała mi gniewnie Tośka. Twoje dziewczyny potrafią już same zjeść kolację, a ty się powinnaś bez niej obejść. Ten ciuch, o którym ci mówiłam, będzie na ciebie w sam raz za jakieś dwa tygodnie. Tyle chyba wytrzymasz bez kolacji?, Bez kolacji wytrzymam, pod warunkiem że nie będzie siłowni zastrzegłam, wiedząc, że już pojutrze poproszę Tośkę, aby po mnie wpadła. Ostatecznie chciałabym, aby moja pierś była ciut mniejsza od medalu. I nie miałabym nic przeciwko lekko umięśnionym nogom, wystającym spod tego superciucha, o którym mówi Tośka. A gdyby jeszcze miało się okazać, że rozmiar 38 będzie na mnie ździebko za luźny, byłabym skłonna sama poklepywać się po tyłku i zapędzać do ćwiczeń. Coraz częściej myślałam o zaproszeniu na bal Macieja Kozaka. Korcił mnie eksperyment zderzenia odmiennych kultur. Chociaż może jeszcze bardziej pociągała mnie myśl, że umyte i wstawione w garnitur ciało Macieja Kozaka w niczym nie powinno być gorsze od ciała dłubiącego w nosie Glinki czy tego młodego stażysty, który nosi soczewki i wiecznie się potyka o własne sznurowadła. Po powrocie wszystkie obolałe mięśnie napoiłam piwem i zanurzyłam we wrzątku. Łazienkowa samotność, nie wiedzieć dlaczego, kazała mi wrócić pamięcią do widoku pani prezes zanurzonej w swym audiencyjnym fotelu z biszkoptem w wąskich ustach. Przede mną w białej pianie nurzały się dwie ogromne, ale zdrowe piersi. Za cienką sklejką drzwi czekały na mnie córki. Każda proponowała mi powtórkę z młodości, wciągając mnie w wir intymnych zwierzeń i domysłów. A pani prezes, poza pekińczykiem, który od dawna żył na kredyt, nie miała nikogo i nic. Poza toczącym ją rakiem zgryzoty i lęku. Poczułam, że mimo ciepłej wody marznę. Wyskoczyłam z wanny, unikając własnego odbicia w lustrze. Skoro ja nie czuję się dobrze w towarzystwie zdrowego sobowtóra myślałam, szybko przecierając się ręcznikiem to jak musi się czuć pani prezes Klimuszko, której połowa życia upłynęła na czekaniu, a druga na odcinaniu się od sławnej linii genealogicznej najzdrowszych ziół świata? , Wracałam do swego życia, do kapci zachlapanych wodą, do śmiejących się córek i pochrapujących Makbetów z silnym przekonaniem, że nie zdążę wyrazić swej radości z powodów tak banalnych jak radość nadgryzania wciąż nowych dni. Smacznych jak rajskie jabłuszka strącane przez niewidzialny podmuch czasu. , *, , Olek zachował się niezwykle taktownie. Poinformował dziewczynki o mającym się wkrótce urodzić ich przyrodnim rodzeństwie, ale był daleki od zapraszania córek na swój drugi ślub. Siedział zgarbiony w naszym fotelu i próbował skierować rozmowę na tory osobistych spraw swoich dzieci. Lepiej nam opowiedz o sobie Balladyna była nieugięta. To tobie ma się urodzić dziecko, nie nam. Wyczułam w jej głosie ton zapieczonego bólu. Jakąś gorycz, którą próbowała ukryć pod obojętnym uśmiechem. Dużo pracuję. Olek spojrzał żałośnie, jakby szukał zrozumienia i współczucia. Znalazł je w oczach Makbeta, który w ogóle nie pracuje. Najbardziej brakuje mi snu dokończył. To ci go od dziecka nie przybędzie zawyrokowała Balladyna mściwie, a potem złagodniała i dodała już innym tonem: No, ale przynajmniej zaczynasz wszystko od nowa. Może teraz będziesz szczęśliwy?, Spojrzałam na nią z przerażeniem. Nie powinnaś tak mówić odezwałam się wbrew sobie. Tato nie od ciebie odszedł przerwałam i zagryzłam wargi. Zamiast ratować sytuację, wpisałam się głośno na listę pokrzywdzonych. Olek zatrzymał oczy na Makbecie, ale nawet on zdążył już odejść do psich spraw. Wtulił się mocno w bok Makbetowej i z cicha pochrapywał. To ja już pójdę uznał Olek. Z trudem odkleił się od zaprzyjaźnionego fotela pamiętającego ich wszystkie wspólne mecze i lekko otrzepał z psiej sierści czarny golf. Kiedy wychodził, spojrzałam ze współczuciem na jego przygarbione plecy. I wcale mnie nie ucieszyło, że w niczym już te pozbawione elastyczności barki nie przypominały pleców Kondrata. Nie uważasz, że ojciec jest zgnieciony? Balladyna chętnie oderwała się od próbnych testów z fizyki. Wygląda na faceta zmuszanego przez szlorę do jakiejś beznadziejnej, syzyfowej pracy. Tylko nie szlorę zastrzegłam pedagogicznie. Dziś miał bardzo ładną cerę powiedziałam idiotycznie cokolwiek na obronę Olka. Cerę? I co z tego? Cera to ostatni atrybut męskości. Balladyna nie zamierzała pójść na żaden kompromis. Lepiej zajmij się atrybutami siły przyciągania poradziłam. I pamiętaj, że to twój ojciec. Już wkrótce znowu będzie czyimś ojcem. Nie przeceniałabym tego faktu burknęła Balladyna. Pomyślałam, że ja też nie przeceniam, chociaż był czas, kiedy to robiłam. Gdy uważałam, że dzieci są najskuteczniejszą spoiną ludzkich związków. Dopiero gdy się okazało, że przedwojenna fuga na kaflach pieca babki Kwak jest trwalsza od mojego małżeństwa, musiałam zrozumieć, jak naiwne były moje spekulacje. Ale teraz to już problem szlory, nie mój przypomniałam sobie, znajdując w takim rozwiązaniu wątpliwą satysfakcję. Za to czułam się dobrze nastawiona psychicznie, by wreszcie zgłębić i opisać na przykładzie podopiecznej Marzeny J. problem kompleksu rodzicielskiego na podstawie analiz Junga. Gdy wtajemniczyłam Balladynę w moje naukowe plany, wzruszyła ramionami. Po co ci podopieczna Jot? Zajmij się mną zaproponowała z głupim uśmiechem. , *, , Ilekroć wpadałam do Malinówka, zawsze trafiałam na piękną pogodę. Zdarzało się, że na moim maluchu przywoziłam miejskie krople deszczu, które natychmiast schły w promieniach majowego słońca zalewającego podwórze babki Kwak. U nas też padało, ale jak przyjeżdżasz, drogie dziecko, to zawsze się wypogadza śmiała się pani Wiktoria. Lubiłam z nią rozmawiać. Po każdym takim spotkaniu czułam się legalną obywatelką Malinówka. Pani Wiktoria mówiła o sprawach dla niej oczywistych i bliskich. Tych, które niegdyś przetoczyły się przez wieś swoją naturalną koleją, powracały echem wspomnień, zakrzepły na twarzach jej mieszkańców. Były czymś w rodzaju życiowego dorobku moich sąsiadów, o którym nie miałam najmniejszego pojęcia. Słuchałam pani Wiktorii i czułam się jak doświadczona złą emigracją córa marnotrawna płacząca teraz nad utraconym bezpowrotnie czasem. Tak, jakby Malinówek był miejscem przechowującym czas, sprawiającym, że stoi on zawsze w tym samym miejscu. Gdzieś pomiędzy północną ścianą lasu a zgrabnym domkiem ochotniczej straży pożarnej, ozdobionym tarczą podniszczonego zegara. Zza drzew babcinego sadu widziałam tylko smukłą wieżyczkę strażacką i błyszczące w słońcu karpiówkowe dachy odnowionych zabudowań. Nie miałam jednak żadnych wątpliwości, że właśnie tu ukryły się moje przebrzmiałe lata. Mogłam je liczyć malinówkowymi weselami i pogrzebami. Narodzinami, rocznicami ślubów, pożarami czy szlakami wyciętych albo posadzonych w starej alei drzew. Ta matematyka stawała się inspirująca. Zastanawiało mnie, co robiłam, gdy w rzece Borówce topiły się bliźniaki Koryntów, gdy Anusia od Witaków wpadła na elektrycznego pastucha i umierała w szpitalu pobliskiego miasteczka. Żeby choć w szpitalu! W tamtejszej izbie przyjęć Albo ta sprawa z głupim Kubą Pani Wiktoria jeszcze teraz głośno się śmieje ze swych wspomnień. Głupi Kuba od Borychów sprzedał na targu wszystkie krowy ojca i kupił sobie lody. Dziesięć kilogramów lodów, a resztę pieniędzy rozdał dzieciakom na kino. Borychowie wnieśli sprawę do sądu, ale przegrali. Nie odzyskali ani krów, ani pieniędzy. Zresztą głupi Kuba wcale nie był taki głupi. Zemścił się, bo nikt o niego nie dbał, choć się należało. Teraz wyplata kosze wiklinowe w jakimś ośrodku dla ludzi opóźnionych. Te jego kosze są ponoć tak piękne, że mógłby za nie kupić niejedną krowę. Ale on woli lody. Pani Wiktoria chyba wie, że lubię słuchać o Kozakach. Gdy zastanawiam się, jak ją sprowokować do zwierzeń, sama zaczyna kolejną opowieść o zaprzyjaźnionej rodzinie. Kozakowie też przeżyli swoje piekło mówi, zlizując z łyżeczki biszkopt. Najciężej było, jak Stenia zachorowała. Czwórka małych dzieci przy fartuchu, trójka już w świecie, a ona nogą nie może ruszyć. Jednego dnia usiadła i już nie wstała. Pewnie atak paraliżu? Pamiętałam, że również moje ciotki potrafiły usiąść, na przykład u fryzjera, i już nie wstać. Nie. Okazało się, że nowotwór. Kości. No i wtedy się zaczęło , Przymknęłam oczy, bo od tego momentu głównym bohaterem opowieści był Maciek. To on zajął się matką. Opiekował się, woził do szpitala. Dziewczyny z Jezierzyc przyfruwały do niego wieczorami. Każda chciała pomóc. Najlepiej jako żona. Ale Maciek nie. Taki był uparty i samodzielny, że aż ojciec się na niego rozgniewał. Miał wtedy iść na studia, na jakieś budownictwo. Nie poszedł, ale matce umrzeć nie pozwolił. Stracił pracę, ale to nawet lepiej. Teraz, gdy robi prywatnie, zarabia dużo więcej. No i wreszcie może jeździć na te swoje kursy. Wprawdzie studentem już nie będzie, ale przecież tak bywa, że nie wszystkie marzenia są równie ważne. Pani Wiktoria uśmiechnęła się do marzeń Maćka i przełknęła kęs swojego placka. Jej, Wiktorii, Maciek powie wszystko, jak matce. Ona też z nim rozmawia bez żadnych ceregieli. Kiedyś się nawet pokłócili o Hanię. Hania była wyjątkowa. Wszystkie małe Kozaki za nią szalały, ale Maciek się uparł i nic z tego nie wyszło. No i Hanka od czterech lat jest żoną Krzysia Machorki. A szkoda jej dla Krzysia, bo mądra i dobra. Jak przed rokiem wygrała w Milionerach dwieście czterdzieści tysięcy, to cała wieś mówiła Maćkowi, że był głupi. A Maciek swoje. Powiedział mi, że kochać miliony, to żadna sztuka, a Hanki kochać nie potrafił dokończyła pani Wiktoria równocześnie zdanie i swój placek. ,No i proszę myślałam, walcząc z galaretką. Traktuję Macieja Kozaka jak wyrobnika, a tu, w domku babki Kwak mam wziętego kawalera na dokształcie i najlepszego fachowca w jednej osobie. Szkoda, że nie mogę mierzyć go wyłącznie malinówkową miarą pomyślałam i natychmiast się zawstydziłam. Nasz Maciek to taki chłopak, że wszędzie będzie błyszczał wtrąciła się przypadkowo do moich myśli pani Wiktoria. Opuściłam głowę z autentycznym zawstydzeniem. Towarzyszyło mi jeszcze w drodze do domu. Wracałam o zmroku. Wolno przecinałam wstążki asfaltowych dróg, na których mój kwiecisty maluch był jedynym, poza krowami, przesuwającym się punktem. Gwizdałam ulubioną piosenkę Balladyny i z niepokojem przyglądałam się sobie. Od środka. Już dawno powinnam to zrobić. Znalazłam całe pokłady fałszu i zakłamania. Nie miałam pojęcia, skąd wzięłam na własne barki tyle pruderyjności i obłudy. Czy to wciąż jestem ja, Wanda? pytałam wsteczne lusterko z nadzieją, że zaprzeczy. Nie zaprzeczyło. Ujawniło kawałek mojego podstarzałego oblicza, na którym królował tak dobrze mi znany grymas wiecznego niezadowolenia. Poza tym grymasem miałam za dużo w talii i za mało w portfelu. Zbyt wygórowane marzenia i przyziemne problemy. Cechowała mnie za wysoka samoocena, gdy zjawiał się na ganku babki Kwak Maciej Kozak, a za niska, jeśli tematem mojej rozmowy z Ewką czy Tośką był inny, choćby wirtualny mężczyzna. Obiecałam sobie, że dzisiaj znowu nie zjem kolacji. Może przynajmniej uratuję sytuację talii i poprawię samoocenę. Z tym wątpliwym akcentem optymizmu przycisnęłam pedał gazu i przestałam śledzić szyję w lusterku wstecznym. Ostatecznie ta gruba kreska, która ją od pewnego czasu szpeciła, to jeszcze nie kreska życiowego bilansu. Po stronie przychodów powinnam koniecznie wpisać niebieskie oczy Macieja i jego wzięcie wśród amatorek Marsza weselnego Mendelssohna pomyślałam i zawstydziłam się po raz kolejny. Dobrze, że ciocia Lola nie słyszy moich myśli. Uznałaby, że robię się podobna do własnej matki. I to wcale nie z powodów tak prozaicznych jak kreska pod brodą. Jak było? Balladyna od kilku tygodni dobrowolnie tkwiła w książkach. Zaniepokoiłam się jej pracowitością. Jak zawsze, domowo zbyłam córkę. Dlaczego ty się tak dużo uczysz? Spojrzałam na nią oskarżycielsko. Bo nie chcę być głupia jak Rysio z Klanu oderwała się od zadań. Jak kto?, Tak się mówi. Teraz ona mnie zbyła. Odrzuciła głowę do tyłu i potrząsnęła okazałą fryzurą. Muszę mieć w tym semestrze przyzwoitą średnią. Ze względu na Bartka. Kim jest Bartek?, Chłopcem. Przecież nie o to pytam. Usiadłam na Makbecie, co obwieścił donośnym skowytem. Hakerem, hip-hopem, synem polonistki, blondynem , I jeździ komarem marki Honda ? uzupełniłam znacząco. Nie. Tylko na deskorolce, ale za to najlepiej. A Bambi? próbowałam odświeżyć jej pamięć, lecz bezskutecznie. Bambi? To historia. Znowu zakręciła włosami. Czas troglodytów się skończył. A zaczęła się era deskorolki? powiedziałam z przekąsem. Wbrew woli. Deskorolka ma średnią pięć trzy. I dziesięć indeksów na uczelnie techniczne. O, to nieźle zajechała! Gwizdnęłam z podziwem. Tylko jakby ci to delikatnie uświadomić to chyba nie twój poziom?, To również nie jest poziom naszego dyrektora, jeśli o to chodzi. Za to ja, w przeciwieństwie do naszego dyrektora, mam zarąbiasty uśmiech. Skąd wiesz? Patrzyłam na Balladynę z niedowierzaniem. Powiedział mi. Powiedział również, że chodzimy, więc się teraz przygotowuję do randki, a ty mi przeszkadzasz. Jaki będzie temat randki? spytałam jeszcze na wszelki wypadek. Mikroprocesory. Wszechstronne zastosowanie z uwzględnieniem ich roli w laptopach. Nie tylko Balladyna patrzyła na mnie z powątpiewaniem. Ten sam rodzaj wyższości dostrzegłam w spojrzeniu Makbeta. Wciąż czekał, kiedy ustąpię mu miejsca. Wyniosłam się do kuchni. Po sucharki. Patrzyłam w ciemne okno na uśpione starością Osiedle Młodości i miałam niejasne przeczucie, że czy tego chcę czy nie, wszystko się zmienia. Przesuwa na deskorolce jutra, które zanim się spostrzegę, jest już następnym, pełnym niespodzianek dniem. Ta temporalna prędkość, z którą nie mogłam się uporać od chwili odkrycia kreski na szyi, skłoniła mnie do nagłej zmiany planów. ,Od jutra koniec z kolacjami obiecałam sobie, szybko wyjmując świeżutki boczek i jajka. Koniec z cholesterolem i złym pH przemawiałam do garnka z poobiednią wątróbką. Koniec z pustymi kaloriami westchnęłam na końcu, przyrządzając sobie drinka. I życie, nie po raz pierwszy, wydało mi się tajemniczą pajęczynką miłych grzechów. Pachnących jajecznicą i nieznanym jutrem, które powoli zaczynało wkładać na bose stopy swoją deskorolkę spraw i zdarzeń. , Anka tak boleśnie wyła w słuchawkę, że całkowicie zwątpiłam w możliwość zachowania intymności naszej rozmowy. Mógł ją usłyszeć każdy, kto przypadkowo znalazł się w promieniu telefonicznego kabla. Nawet stażysta w soczewkach. Uspokój się i mów, o co chodzi przerwałam jej nieuprzejmie. To wszystko wina tej chudej wampirzycy beczała. Gdybyś widziała jej wstrętny obwisły tyłek, zrozumiałabyś, co czuję! Stara rura! Przespała dwadzieścia lat, a teraz, po czterdziestce, zachciało się jej amorów!, Uświadomiłam sobie, że charakterystyka starej rury jest trochę niegrzeczna. W pewnym sensie dotyczy również mnie. Wybaczyłam Ance. Ostatecznie była w gorszej sytuacji. Znowu się okazało, że musi żyć z ciężarem swego wiecznego dziewictwa. Byłaś u wróżki? próbowałam wyprowadzić Ankę z m,y łez na suche rejony rzeczowej rozmowy. Oczywiście, że byłam! Przełknęła kolejny lament. Powiedziałam jej o tym nosie, że się sprawdziło, i kazałam wyjaśnić, dlaczego nie do końca. Spytałam, gdzie są te nasze śliczne dzieci i obiecany miodowy miesiąc, że nie wspomnę o następnych dziesięciu latach upojnego szczęścia. A ona? Co ona na to?, Gówno! skwitowała ogólnikowo Anka przed następnym zrzutem szlochu. Bezczelna kłamczucha! Próbowała mnie przekonać, że niejeden Hugo ma dziwny nos, i poradziła, żebym poszła na oddział laryngologiczny. Do szpitala. Wyobrażasz sobie rozmiary jej tupetu? Hugo od dwóch tygodni sypia z rurą z sekretariatu, podobną do mojej matki, a ja mam chodzić na poranny obchód, żeby oglądać obce, męskie nosy!, Może zbyt szybko chciałaś zafiniszować? badałam delikatnie, znając skłonność Anki do błyskawicznych rozwiązań. Szybko? zjadliwie prychnęła w słuchawkę. Mam prawie trzydzieści lat, a ty mi mówisz, że szybko? Nie znam drugiej tak spóźnionej dziewicy! Po drugiej stronie popłynęły łzy. Ja też nie znałam drugiej dziewicy z takim stażem i z coraz większym trudem próbowałam załagodzić Anki ból. Jestem pewna, że wróżce nie chodziło o Hugo powiedziałam z całą mocą. Teraz ja też jestem pewna. A wiesz, ile wydałam na lekcje konnej jazdy? Na prezenty dla niego? Na szalik futbolowy, breloczek z podkową i na książkę kucharską Mała Francja w polskiej kuchni?, Po co mu taka książka, skoro jest Francuzem? Złapałam się na tym, że zadaję równie głupie pytania jak moja matka. Zadajesz mi równie głupie pytania jak moja matka! Usłyszałam z drugiej strony i przygryzłam wargę, żeby się głupio nie roześmiać. Myślałam, że mi coś poradzisz, pocieszysz, bo przyznasz, że Hugo okazał się chamem na miarę posła. Nie podzielałam zdania Anki i z niechęcią myślałam, że posłowi w chamstwie nie jest w stanie dorównać cały Paryż, ale to nie była odpowiednia chwila na szczerość. Na twoim miejscu posłuchałabym wróżki rzuciłam na odczepnego, bo w drzwiach stał Roland. Że niby co mam zrobić? Anka na dobre przestała płakać, a jej głos nabrał przejrzystej trzeźwości. Iść na ten oddział. Laryngologiczny. Może masz to zapisane w gwiazdach. Prędzej stracę dziewictwo na ginekologii. Jak się badanie nie powiedzie prychnęła w słuchawkę i zostawiła mnie sam na sam z Rolandem. Kłaniam się pani kurator Wandzie i zapytuję o zdrowie. Dziękuję, panie Rolandzie. To jedno, na co ja i mój maluch nie narzekamy. Sprawiłam mu przyjemność. Pokazał mi w szerokim uśmiechu puste miejsca po zębach i wyjaśnił, z czym przychodzi. Chciałbym złożyć doniesienie na pannę Eugienkę. W imieniu swoim i Rycha. Jak to? zdziwiłam się. Przecież panowie się nie lubicie?, Teraz owszem. Pozostajemy w przyjaźni. Od kiedy?, Od czasu, jak ta no, Eugienka, wyprowadziła się do Alfonsa , Mówi się stręczyciela poinstruowałam Rolanda. To Alfons Myszka, ten damski krawiec z Długiej, jest stręczycielem? zachwycił się Roland. świetnie! Mamy go za co wsadzić!, Nie, nie naprawiałam błąd myślałam o innym Alfonsie. A wracając do panny Eugenii , Ponieśliśmy z jej powodu straty moralne i materialne. Roland rozsiadł się w fotelu i traktował mnie jak adwokata z urzędu. Życzymy sobie z kolegą Grubym Rychem zadośćuczynienia. W innym wypadku sami ukarzemy Eugienkę, ponieważ nas skompromitowała , Co zrobiła? Moja cierpliwość topniała jak śnieg na słońcu. Zabrała zacier, butelki z domową nalewką i zegarek Rycha. A następnie zamieszkała na Długiej. Bez meldunku. Uciekła w południe, kiedy było dużo ludzi i nie mogliśmy na nią wpłynąć, żeby przemyślała swoją decyzję. Obawiam się, że dojdzie do samosądu, jeśli pani kurator Wanda prawnie tego nie załatwi. Dawno mnie tu nie było. Na sali rozpraw rozmarzył się Roland i w jego oczach zobaczyłam potężną tęsknotę za kontaktem z sędzią Glinką. Niech pan da mi trochę czasu poprosiłam, chcąc w ten sposób zyskać choć parę spokojnych dni. Rozejrzę się, porozmawiam z panią Eugenią. Nic się tu nie zrobi na siłę , W porządku Roland okazał pełne zrozumienie. Będę tu pojutrze. No, chyba że mi nerwy puszczą, to pani kurator Wanda zajmie się Frajerem. Litości! Zrobiłam pokutniczą minę. Mam już dwa psy, a dochody coraz mniejsze! Próbowałam wziąć Rolanda na litość. Frajer jest nauczony przynosić ze sklepu niezbędne wiktuały pochwalił się Roland swym kynologicznym osiągnięciem. I robi to gratisowo. Jakby pani kurator Wanda potrzebowała takiej pomocy, jesteśmy do usług rzucił na pożegnanie. Gdy wreszcie po trudach dnia próbowałam wymknąć się do domu, pięć minut przed końcem pracy w drzwiach sądu natknęłam się na panią prezes Klimuszko. Wychodzę trochę wcześniej, bo planuję wywiad odezwałam się głupio. Jak dziewczynka złapana na gorącym uczynku. Pani prezes uśmiechnęła się najsmutniejszym uśmiechem, jaki widziałam. Jak byłam w pani wieku, urywałam się znacznie wcześniej powiedziała z zadumą. Tyle jeszcze rzeczy było wówczas do zrobienia. Dopóki czas panią goni, proszę się cieszyć. Gorzej, gdy stanie w miejscu i nie uda się pani zapełnić go niczym ważnym. Skinęła mi ręką i ruszyła przed siebie. Tak wolno, jakby odtwarzała kadr z jakiegoś mądrego i bardzo tragicznego filmu o odchodzeniu. A jeszcze tak niedawno adwokaci i sędziowie walczyli między sobą o przywilej odwożenia pani prezes do domu. Dzisiaj nie było nikogo, kto chciałby jej towarzyszyć w tym ponurym spacerze. Mam samochód podbiegłam do niej, gnana impulsem litości. Może podjedziemy razem?, Dziękuję. Chętnie się przejdę skłamała. Wiedziałam, że usłyszała tę cholerną litość w moim głosie. I z jeszcze cięższym sercem ruszyłam w stronę Frankensteina. , *, , Dzwonię ze szpitala. Głos cioci Loli był jak zawsze opanowany i rzeczowy. Co tam robisz? przeraziłam się na dobre. Ciocia bywała w klinice wyjątkowo rzadko. Tylko na konsultacjach wymagających jej fachowej wiedzy. I nigdy nie chwaliła się tymi gościnnymi wizytami. Dlatego dzwonię ze szpitala zabrzmiało złowieszczo. Przyglądam się swojej osteoporozie. W jej głosie zaiskrzył się sarkazm. Jest dość fotogeniczna. Odetchnęłam z ulgą, ale przedwcześnie. Pobędę tu jeszcze ze dwa tygodnie. Może wpadniesz na małe plotki?, Jak to dwa tygodnie? Badania kontrolne nigdy tyle nie trwają!, Tyle trwa skomplikowane zwichnięcie rzepki i jej rehabilitacja. Znasz ten wierszyk ciągnęła baba rzepkę ? No to mnie się udało nawet nieźle ją wyciągnąć , Zaraz tam będę rzuciłam do ciotki ucha i gdyby nie jej rozwaga, nie wiedziałabym, gdzie mam być. Ciocia Lola, jak przypuszczałam, wyglądała na szpitalnym łóżku idiotycznie. Są ludzie stworzeni do chorowania, pięknie wyglądający w swych piżamkach i szlafroczkach, mający na twarzach ciągle obecny wyraz dręczącej ich bolesności. Są przy tym cierpliwi i subtelni, co w połączeniu z bielą szpitalnego łóżka każe innym traktować ich z należnym szacunkiem. Jakby byli połowicznie aniołami, które przygotowują się do dalekiej podróży. Ciotka Lola nie miała nic z anioła. Jej nocna, przekrzywiona koszula zdradzała niecierpliwość. Roześmiane oczy wypełnione ironicznym, niemym komentarzem wystarczały za słowa, którymi chętnie określiłaby swą przymusową sytuację pacjenta. Siedziała na łóżku w sposób uwłaczający przyjętym tu obyczajom i, jak ją znam, obmyślała szybki plan ewakuacyjny. Cześć! ucieszyła się na mój widok i sięgnęła po rentgenowskie zdjęcia rozrzucone na kołdrze. Widziałaś kiedyś uśmiechniętą rzepkę?, Przyjrzałam się uważnie podanej fotce. Istotnie. Pęknięcie uwiecznionej na biało kości mogło przywodzić na myśl uśmiech z dziecięcego rysunku. I co teraz będzie? Moje pytanie zabrzmiało bardziej dramatycznie, niż zamierzałam. Kuracja i zawracanie głowy. Ciotka przestała nadrabiać miną. Mam tyle czasu, że chyba wezmę się za hiszpański. Wyjęła spod poduszki opasłe tomisko wierszy Garcii Lorki i znacząco stuknęła w okładkę. Kwintesencja miłości. Powiedziałabym, najtrwalszy kościec ludzkiego gatunku. A mówiąc współcześnie, zero uczuciowej osteoporozy. Przecież tu nie wytrzymasz. Rozejrzałam się po sali. Z każdego kąta spoglądały w moją stronę damskie anioły, szczelnie spowite kołdrami niczym skrzydłem. Jasne, że nie wytrzymam ucieszyła się z niespodziewanego sojuszu. Mam nadzieję, że wówczas pomożesz mi w ucieczce. Pod warunkiem że zamieszkasz u mnie zastrzegłam. Oczywiście, że u ciebie! kpiła, pogodnie przewracając oczami. Umieścisz mnie w koszu na bieliznę, a Makbety wyrzucimy do kuchni. One tak lubią lodówkę!, Podczas mojej wizyty tylko jeden anioł-rezydent sali numer osiem wtrącił się do naszej rozmowy. Pani doktor musi z nami zostać, bo jak pani doktor tu leży, to lekarze sobie i o nas przypomnieli! Zlatują się na wyścigi! Anioł przemawiał w imieniu całej sali, bo kołdry potakująco poruszyły głowami. Przedtem mogłyśmy umrzeć, a nikt by nie wiedział żaliła się właścicielka pięknej siwizny. Z tym umieraniem, drogie panie, trzeba rozważnie odezwała się ciocia, jakby zabierała głos w sprawie wzięcia kredytu w banku. Lepiej się zastanowić, bo nie warto umierać głupio albo bezsensownie , Ciocia rozwijała swą myśl o ostatecznych rozwiązaniach, a dotąd anonimowe pacjentki wolno opuszczały swe pościelowe kryjówki. Wyglądało to jak seans, w którym ciocia była magiem grającym na flecie, jej towarzyszki zaś zaklętymi wężami łasymi czarodziejskiej muzyki. Zostawiłam ciocię w otoczeniu przyjaznych gadzin. Wsunęłam do jej szafki butelkę ajerkoniaku i wróciłam do swych spraw. Nie były tak zajmujące jak wizyta w szpitalu. Wróciłam do:, mandatu zatkniętego za wycieraczkę źle zaparkowanego Frankensteina;, kolejki w mięsnym (zapomniałam, że zaczyna się długi weekend);, rachunku za telefon, który już nie tylko opiewał na kwotę, ale i na odsetki;, nie dokończonej rozmowy z Balladyną na temat moich rajstop, skarpetek w paski, dwóch bluzek i paczki papierosów (ten punkt dnia był najbardziej przykry). Balladyna wybrała wygodną opcję skrzywdzonej niewinności. Zawsze masz do mnie pretensje zaczęła zgodnie z prawdą. No właśnie. Dlaczego tego nie zmienisz?, Nie sądziłam, że głupie skarpetki mogą wywołać taką furię. Następnym razem pójdę do szkoły boso. Przecież, do cholery, dobrze wiesz, że nie chodzi o skarpetki Wyłącznie o skarpetki poprawiłam się szybko. Chodzi też o pewne fakty , Twojego płaszcza nie wkładam od trzech miesięcy poskarżyła się płaczliwie. Nie uległam uczuciu litości. Omówmy sprawę moich fajek. Powiedziałam ci kiedyś, że nie będę tolerowała podbierania papierosów, nie będę udawała, że tego nie widzę. Nie zamierzam być twoim wspólnikiem w ukrywaniu i rozwijaniu nałogu rozwijałam ideologiczny sztandar matczynych powinności. Balladyna zwinęła sztandar jednym zdaniem. Przecież te fajki nie były dla mnie. Jasne, że je wzięłam, ale dla lasek z trzeciej C. Były na głodzie, więc , A ja nie byłam na głodzie? Przecież wiesz, że nie mogę kupować dwóch paczek dziennie. Musiałam przetrwać na cudzesach. Wstyd i upokorzenie. Role się zmieniły, teraz ja płaczliwie wymuszałam na Balladynie litość. Powinnaś coś zrobić z nałogiem. Balladyna zgrabnie zajęła moje miejsce w dyskusji. Patrzyła na mnie jak lekarz na beznadziejny przypadek uzależnień. Jak chcesz, opracujemy program odwykowy. Bartek przygotuje quiz na komputer i będziemy cię leczyć. Opadłam na fotel bez życia i bez złudzeń, że macierzyństwo bywa przyjemne. Wydaje mi się, że cała radość posiadania dziecka najczęściej kończy się w momencie, gdy przestajemy karmić piersią. Moja wykarmiona piersią Balladyna usiadła na krawędzi fotela i czule pogłaskała mnie po głowie, jakby chciała powiedzieć: Nie martw się, maleńka, Balladynka czuwa i zawsze ci pomoże . , *, , Pan Wiesio patrzył na mnie z obrzydzeniem. Wisiałam na jakiejś drabince z gwintami, która demaskowała wszystkie moje obwisłe mięśnie. Musisz pewnie w domu dojadać. Ocenił stan podbrzusza, oglądając mnie z dolnej perspektywy. Chodzi o tę głupią jajecznicę? uchyliłam rąbka tajemnicy. Między innymi odparł filozoficznie i przepisał mi nową machinę śmierci i wycieńczenia. Za karę. Gdy idiotycznie machałam nogami, zastanawiając się, dlaczego trzeba tak brzydko wyglądać, aby potem ładnie wyglądać, przyszło mi do głowy, że żyję nie swoim życiem. Bo czy naprawdę było mi aż tak źle z moimi arbuzowatymi piersiami, żeby się ich za wszelką cenę pozbywać? Albo moje uda? To, że rozpłaszczały się na krześle, nie pozostawiając miejsca innym udom, wcale nie znaczyło, że są do końca złe. A w spódnicy wyglądały nawet całkiem, całkiem. To samo dotyczyło pasa. Pas jak pas. Widziałam wprawdzie smuklejsze, ale ocierałam się w życiu o talie dużo okazalsze. Uświadomiłam sobie, że każda moja anatomiczna bolączka zajmuje w średniej krajowej miejsce centralne. Wobec tego, dlaczego ja biegam po durnej taśmie, a nie robią tego inne gruszkowate łydki. Dlaczego podnoszę pięćdziesiąt kilogramów udami, jeśli uda ważące tyle samo siedzą teraz w kawiarence i spożywają lody pistacjowe z adwokatem? , Pan Wiesio musiał dostrzec moje rozgoryczenie, bo pogłaskał mnie lepką ręką po kostkach i szepnął lubieżnie:, Jeszcze trochę, a będziemy mieć piękne pęcinki. Wątpliwa przyjemność dzielenia się pięknymi pęcinami z panem Wiesiem była jeszcze jednym powodem, dla którego zeskoczyłam z maszyny. Mylisz mnie z wyścigowymi klaczami zarżałam mu do ucha a ja jestem mustang. Gruby, wolny i szczęśliwy. Ale na pastwisku, nie w ujeżdżalni. Cześć, kowboju. Wrócę tu, jak mnie życie chwyci za uzdę i nie będzie innego wyjścia. Ubierałam się wolno, ale stanowczo. Tośka przybiegła wylękniona i nieszczęśliwa. Wyglądała po tych treningach jak dobita szkapina, ozdoba parku Animals . Zwariowałaś? Wracaj na przyrządy! Pan Wiesio jest w rozpaczy! Przecież masz takie efekty!, Mam je w dupie burknęłam. Istotnie. Tam też bardzo wyszczuplałaś. Przebudź się, Tośka szepnęłam jej do ucha i ruszyłam raźnym truchtem na przystanek autobusowy. Jak wypuszczony z niewoli źrebak, który tęsknił potajemnie za łąkami pełnymi kostek cukru. br Hanka adwokatka namówiła mnie na brydża. Muszę ci coś powiedzieć przemawiałam do niej czule. Byłyśmy już o krok od domku, w którym mieszkały dwie zawzięte brydżystki (według Hanki brydż stał się mostem ich odwzajemnionej miłości). Nie pamiętam, kiedy ostatni raz grałam! Narobię ci wstydu i obciachu!, Byłam gotowa wycofać się w ostatniej chwili. W tej, gdy uświadomiłam sobie, że jedyną odzywką, którą pamiętam, jest pas . Uczciwie poinformowałam o tym Hankę. To świetnie stwierdziła niefrasobliwie bo one lubią wygrywać. Ale żeby wygrać, trzeba grać! zawyłam żałośnie. Nie martw się. Z tym same sobie poradzą. Masz trzymać karty, opowiadać, o czym chcesz, i dokładać do koloru. Jak ci się skończy, staraj się dorzucać atuty. Mogę zapomnieć, co jest atutem zagroziłam. Hanka była nieugięta w swym optymizmie. Tym lepiej. Wyżej wygrają, a obie to lubią. Chyba masz powód, żeby grać ze mną. Domyśliłam się, widząc, że nawet koronny argument, moja brydżowa amnezja, Hankę uszczęśliwia. A mam! Uśmiechnęła się promiennie. Po prostu bardzo je lubię, te moje ciotki , To twoje ciotki?, Ciotki Włodka. Ale uwierz, to najlepsza rzecz, jaka mi została z małżeństwa. Zresztą sama się przekonasz. Hanka sprawnie uruchomiła mosiężną kołatkę i po chwili znalazłam się w scenerii przeniesionej z filmu Stare koronki i arszenik. Takiej dekoracji nie powstydziłby się sam Alan Starski, a obsady poczciwy Alfred Hitchcock. Obie ciotki rzuciły się do progu, aby osobiście mnie uściskać i wycałować. Choć uczciwie zajmowały się nami, ani przez moment nie spuszczały z siebie zakochanych, poczciwych oczu. Nieustannie gotowe wyświadczyć sobie jakąś przysługę. Usiadłam w aksamitnym fotelu (na pewno jakiś Ludwik droższy od mojej meblościanki). Dostałam na własny użytek porcelanową popielnicę (Rosenthal). Postawiono przede mną nalewkę na śliwkach (pewnie koszerna) i rozpoczął się najpiękniejszy brydż, w jakim było mi dane uczestniczyć. Żadna z nas nie miała pewności, czy trzyma trzynaście kart. Zdarzało się, że zostawałam po rozgrywce z dwiema nikomu niepotrzebnymi blotkami. Dorzucałam je do reszty talii bez zbędnych komentarzy. Panie nieustannie miały kartę . Cały czas na przemian licytowały i rozgrywały szlemiki i szlemy. Niższe kontrakty nie zdarzały się w ogóle. Widać upodobały sobie grę na pewnym poziomie. Chętnie cytowały rzymskich filozofów i przytaczały salonowym językiem brydżowe anegdotki. Atmosfera jak w przedwojennym salonie. Byłam obserwatorem finezyjnej gry, wcale nie karcianej. Powiedziałabym, że uczestniczyłam w grze życia. Każde rozdanie stawało się dla gospodyń niepojętym dla mnie świętem, magiczną treścią ich bytu rozgrywającego się wewnętrznym rytmem ładu i klimatu, który je otaczał. Grało wszystko: stojący w rogu salonu piec z koroną, lustro, w którym subtelnie odbijały się karty, suknie starszych dam rozłożyście spoczywające na giętych fotelach. Ich właścicielki, zarumienione z emocji, spoglądały na siebie znacząco. Po udanej partii wzajemnie zasypywały się komplementami i w sposób niezwykle egzaltowany dziękowały sobie za wist czy inteligentną rozgrywkę. Odnosiłam wrażenie, że Hanki i mnie wcale tu nie ma. Były tylko nasze klęski, zakrapiane kieliszeczkiem koszernej śliwki i pełnym współczucia spojrzeniem triumfatorek. Wyszłyśmy zgrane do suchej nitki i pijane. Cudowny wieczór bełkotałam, przytulając się do Hanki. Wydawało mi się zawsze, że Hanka jest najbardziej ziemskim typem kobiety, jaki urodził się nad Wisłą. W pracy była bardziej męska niż prokurator Karpik noszący się mafijnie i uchodzący za macho. Zaryzykowałabym stwierdzenie, że męskość Hanki czyniła z niej osobę autorytatywną i prestiżową, do której nie miały dostępu głupie kocięta z kadr czy obsługi sądu. Stroniła nawet od wielu kuratorek, noszących zamiast identyfikatora macicę na wierzchu. Tymczasem dzisiaj zobaczyłam Hankę złożoną z milionów sentymentalnych komórek. Rozrzewnienie, z jakim patrzyła na te swoje, nie swoje ciotki, nadawało jej surowej twarzy wyraz błogiej wyrozumiałości, jaką się zwykle ma dla zbyt rozpieszczonych dzieci. Kim są właściwie dla ciebie te ciotki? próbowałam przekrzyczeć stukot naszych obcasów. Są bezcenną muzealną pozostałością tego, co dobre i piękne. Zazdrościłam Hance. śliwki zanurzone przez dziesięć lat w spirytusie nie zrobiły na niej wrażenia. Była z siebie zadowolona i nie wydawała się wcale aż tak wstawiona. Przyznaj się wymyśliłam naprędce na pewno jesteś potencjalną spadkobierczynią tego bajkowego domku. Naprawdę tak pomyślałaś? Hanka przystanęła i spojrzała na mnie badawczo. Nie przyszło ci do głowy, że są ludzie, których trzeba kochać. Choćby dlatego, że oparli się wszystkiemu, co na tym najdoskonalszym ze światów jest złe?, Ruszyłyśmy wolno dalej. Głos Hanki wtapiał się w ciepło majowej nocy. Brzmiał jak subtelna narracja z filmu o miłości, odchodzeniu, oddaniu. O tym, co wcale nie powinno być filmowe i melodramatyczne, a jednak takie jest. Zaczynam cię rozumieć przyznałam, gdy z westchnieniem skończyła opowieść o swej wieloletniej przyjaźni ze starymi dziwaczkami. One są dla ciebie czymś w rodzaju wiecznego świadectwa, że istnieje dobro i ład. Czy tak?, Nie tylko. Są dla mnie żywym i ciepłym dowodem człowieczeństwa pełnego zmarszczek i przeżyć. Potrafiącego zadowolić się okruszkami uczuć. Są jak gołębie, które przed odlotem nie straciły nic ze swej delikatności i ufności, choć życie od wieku polowało na ich wolność. Czy wiesz, że mogę godzinami na nie patrzeć i napawać się ich wdziękiem, mądrością, dystynkcją? Niebieski gołąb z niebieską orchideą tak o nich myślę, gdy raz w miesiącu potrząsam kołatką na tych zapomnianych przez listonosza drzwiach , Nie znam cię takiej, Hanka powiedziałam z największym trudem, bo nie lubię tanich komplementów. Ten twój Włodek musiał być idiotą, gdy cię zostawiał , Syna zostawił, nie mnie skwitowała z uśmiechem. I nawet trudno mu się dziwić dodała. Chyba też z największym trudem, bo nie lubiła tanich utyskiwań. , *, , Matka była tak pochłonięta relacją z Malinówka, że nie przeszkadzała jej derka Makbetów, na której umieściła swój lniany żakiet (Jackpot, cena 420 złotych). Nie irytowały jej moje zapuszczone włosy ani bałagan miłościwie nam panujący w salonie. Todzio stwierdził, że to wymarzone miejsce na nasz miodowy miesiąc szczebiotała, zalotnie pikując wzrokiem nad milczącym Todziem odzianym również w kolory ziemi. Wyraziłam radość z powodu ich radości, przekonanie o słusznie wybranym miejscu miłosnego parkowania po ślubie i delikatnie zapytałam, czy miodowy miesiąc istotnie będzie trwał miesiąc, bo chciałam jeszcze w czerwcu wyremontować sypialnie na górze. Todzio uspokoił mnie, że miesiąc będzie trwał siedem dni spędzonych niekoniecznie w Malinówku, po których on podejmie rękodzielne zlecenia na krokodylowe buty dla gwiazd estrady. Gwiazdy zaopatrzone w buty z krokodyla zadbają o gotówkę przeznaczoną na modernizację stryszku. On, Todzio, poszyje w tym czasie buty ekskluzywnym biznesmenom, których stopy ubiera już od kilku lat, co w perspektywie pozwoli jemu, Todziowi, zadbać o stosowne meble do wszystkich pomieszczeń po nieboszczce Kwak. Patrzyłam na Todzia jak na kupon z wygranym milionem i byłam skłonna mówić mu tatusiu . Dokonał generalnych przewartościowań nie tylko w Malinówku. Od czasu, gdy moja matka weszła w sezon lnu i miłości, stała się inną kobietą. Zrobiła mi uprzejmość, całkowicie ignorując moje życie. Znalazła wspólny język z Aliną i Balladyną. Nieważne, że pytała je wyłącznie o trwałe farby do włosów i marki samoopalaczy. Ważne, że w ogóle z nimi rozmawiała bez tłumacza. Była skłonna zachwycać się wątpliwą urodą znienawidzonej niegdyś Lady Makbet i przestała apodyktycznie dyktować nam zasady prania, odkurzania i zmywania. A co najważniejsze całkowicie odwróciła się od retoryki wyrażającej się ponurym pytaniem I co ty teraz, Wandzia, zrobisz, taka porzucona? . Inna sprawa, że matczyne pytanie wciąż kołatało w mojej głowie. Nawet nie zadawane, boleśnie brzmiało, ilekroć uświadamiałam sobie, że ona już tego problemu nie ma. Teraz, po przyjaznej odprawie tej dwójki greckich posłów, przykucnęłam na wygrzanej przez matkę derce i oddałam się głupim rozmyślaniom nad własną, niepewną przyszłością. Maciej Kozak, po obiecujących długich wieczorach w źle ogrzanym saloniku, przestał bywać na moich włościach. Zjadłam sześć serników pani Wiktorii z nadzieją, że pojawi się na ganku, choćby służbowo, w tej wysmarowanej wapnem koszuli. A tu ani wapna, ani Macieja. Zaśmiałam się do swych obiekcji związanych z ewentualnym mezaliansem. Okazało się, że zbyt szybko przejęłam się społeczną różnicą pomiędzy mną a nim światem praw i zapraw. Dzisiaj też postanowiłam wpaść do Malinówka. Planowałam, że go zaproszę na tę sądową fetę. Olek, jak zwykle, wybrał najgorszy moment na odwiedziny. Nigdy nie był taktowny, co w pełni uświadomiłam sobie dopiero po jego odejściu. Nie przeszkadzam? upewnił się, nawet nie próbując dociec prawdy. Przeszkadzał jak nigdy dotąd, bo miałam nadzieję zaskoczyć Macieja Kozaka w pracy, na wygodnym gruncie własnego salonu. Nie przeszkadzasz zapewniłam fałszywie, bezwiednie spoglądając na zegarek. Usiadł na rogu krzesła i poklepując Makbeta po grzbiecie, powiódł tęsknym wzrokiem po osypującym się tynku niegdyś naszego pokoju. Nic tu się nie zmieniło westchnął sentymentalnie. Zastanawiałam się, czy wyprowadzić go z błędu (po jego ucieczce zmieniło się wszystko), czy dołączyć do sentymentalnego westchnienia, jak przystało na dobrą, starą żonę. Wybrałam jeszcze inny wariant. No właśnie. A ty tak lubisz zmiany , Chciał coś powiedzieć, ale ostatecznie zrezygnował. Chyba potrzebuję twojej pomocy podjął z pewnym wysiłkiem. Pewnie chcesz mnie uczynić chrzestną matką swojego potomstwa? Pozwoliłam sobie na małą złośliwość. Ostatecznie wszelkie formy macierzyństwa to jedyna dziedzina, w której dałam się poznać jako fachowiec. Zaprzeczył z uśmiechem i spojrzał na mnie zmęczonymi oczami Kondrata po przejściach. Rozkręcam własną firmę. Jednoosobową zastrzegł się, widząc moje zdumienie. Wiesz, taki drugi etat. Będę budował nadzianemu gościowi dom. Od projektu do przeprowadzki. Wszystko pod klucz. Głos Olka, wyraz jego twarzy i boleść ziejąca z każdego zdania upewniły mnie, że to nie jego pomysł. Siedział na moim krześle i pewnie wciąż się zastanawiał, dlaczego przez dwadzieścia lat jego pensja wystarczała na dwoje dzieci, a od kilku miesięcy nie wystarcza na jedno. W dodatku jeszcze nie narodzone. Jak mogę ci pomóc? Wciąż miałam nadzieję spotkać Macieja Kozaka z kielnią przy kominku. Potrzebuję teraz sporo pieniędzy. Muszę zarejestrować firmę, kupić samochód ze skrzynią referował, jakbym się zajmowała przydzielaniem bankowych kredytów. Finansowo nie mogę ci przecież pomóc przerwałam tę listę wydatków. Możesz, jeśli zawiesisz alimenty. Opuścił głowę i było mu głupio. Wyglądał jak całkiem przegrany Kondrat, czyli już nie jak Kondrat, który nigdy tak nie wygląda. Zawiesić? przeraziłam się. A co z dodatkowym angielskim Balladyny? Z czego wypłacę dziewczynkom tygodniówki? Przecież wiesz, że te cholerne wspólnoty mieszkaniowe podwyższyły czynsz, że nawet głupia karma dla psów wzrosła o dotychczasowy podatek VAT, nie mówiąc o tym, że wzrosła mi liczba psów na utrzymaniu, bo Makbetowej nie wyrzucę na bruk. Jeśli zawieszę alimenty, to zawieszę na gwoździu również nasze życie. Nie przyszło ci to do głowy?, Olek milczał. Pewnie przyszło mu to do głowy, bo nie wydawał się zdziwiony moją reakcją. Myślałem kręcił się jak robal pod mikroskopem moich czujnych oczu że wam się poprawiło. Remontujesz Malinówek, kupiłaś samochód Sądziłem, że świetnie sobie radzisz. Ale jeśli jest inaczej , Skoro robię remont, to chyba oczywiste, że mam mniej pieniędzy niż ktoś, kto nie robi remontu. Rozmowa z Olkiem przestała być nawet zabawna. Chyba nie przypuszczasz, że mam sponsora, który urodził się po to, by cię godnie zastąpić w finansowych zobowiązaniach?, No właśnie! ożywił się Olek. Byłem zaskoczony, że ktoś zmieszał się i przerwał. Że jakiś idiota chce we mnie ładować, jakbym była tego warta? dokończyłam, śledząc Olkowe męki rysujące się na coraz mniej sympatycznej twarzy, która była kiedyś twarzą najlepiej mi znaną. Twoje zdziwienie jest słuszne i nie kontynuowałam bez litości. Tym idiotą jest moja matka, ale nie zgłupiała do tego stopnia, żeby płacić za ciebie alimenty dokończyłam tonem świadczącym, że audiencja dobiegła końca. Jechałam do Malinówka przygnębiona i zła. Emocje opadły i zaczął odzywać się we mnie ten nieznośny, miłosierny anioł dobroci, wolno rozwijający skrzydła litości i współczucia, gotowy otoczyć nimi Olka z jego byłymi kochankami, teraźniejszymi kłopotami i przyszłymi dziećmi. Gdy zza zakrętu wyłaniały się malinówkowe pola, byłam już skłonna odpalać Olkowi kawałek własnej pensji, żeby mógł kupić sobie przynajmniej odzież roboczą, bo przecież w tych swoich pedantycznych garniturach nie zbuduje żadnego przyzwoitego domu. Na szczęście wraz z widokiem na skromny domek babki Kwak powróciła pamięć o niecnych zamiarach, jakie miał Olek względem tego ołtarza domowych pamiątek. Anioł zwinął skrzydła i wolno opuszczała mnie potrzeba uprawiania charytatywnych akcji na rzecz byłego męża. Maciej Kozak już zbierał się do wyjścia. Gdy weszłam, szorował ręce pod prowizorycznym kranem i nie wiem, dlaczego doszukałam się w tej scence elementów erotycznych. Czy pójdziesz ze mną na jubileusz sądu? zapytałam od progu, rezygnując ze wszystkich wcześniej obmyślonych pretekstów, jakie miały ułatwić mi tę rozmowę (wynikało z nich, że Maciej Kozak sam się zaprosi). Zależy, jakiego sądu odpowiedział, chwaląc się swym niebanalnym uzębieniem. Rejonowego wydukałam idiotycznie. Jeżeli rejonowego, to idę. Znowu uśmiechnął się promiennie, a ja, gnana jakimś niewytłumaczalnym impulsem, podeszłam i cmoknęłam go w wilgotny policzek. Nie zdążyłam się przyzwoicie zawstydzić, a już poczułam na sobie silne, wyszorowane dłonie Maćka i nie miałam żadnych wątpliwości, że te dłonie delikatnie przyciągają mnie do siebie. Uległam magnetycznej sile. Bez oporu schowałam głowę w jego ramionach. Zanim świat skurczył się do flanelowej, niebieskiej kratki, uświadomiłam sobie, że Maciek pachnie moim snem. Moim czekaniem. Stado mrówek ruszyło do ciężkiej pracy, a ja przymknęłam oczy, dziwiąc się, jak niewiele ludziom, a konkretnie kobiecie, potrzeba do szczęścia. , *, , W sobotę rano, dwanaście godzin przed imprezą mającą na celu podnieść moją zaniżoną zawodową samoocenę, siedziałam na łóżku zrozpaczona i zła. Powodów do zmartwień wynalazłam więcej niż dotychczasowych życiowych klęsk. Patrzyłam z obrzydzeniem na wydatny brzuch wyłaniający się spod kusej koszulki reklamującej EB. Patrzyłam z udręką na połamane paznokcie, które, choć wyglądały tak jak wczoraj, dzisiaj stanowiły koszmar i mobilizowały mnie do wycia. Nie zawyłam tylko dlatego, że wyły Makbety, które wczoraj z mojego (osobistego) powodu zostały pozbawione możliwości eksploracji pobliskich krzaków. Zwlokłam się z łóżka i ruszyłam do łazienki. Tam pozbyłam się resztek nadziei, że zdołam do wieczora zrobić z sobą porządek. Nawet gdybym zatrudniła cały sztab do naprawy błędów natury i zaniedbań, nie miałam szansy przeistoczyć się w zadowoloną kobietę sukcesu. Moje bezgłośne łzy w magiczny sposób obudziły Alinę i Balladynę. Nie pytana, opowiedziałam im w skrócie dramat, jaki rozegrał się pomiędzy mną prawdziwą a mną w lustrze. Przyznałam się do popełnienia czynu niemal lubieżnego, jakim jawiło się zaproszenie Macieja Kozaka na medalową imprezę. I tak siedząc bezradnie na starym klozecie, czekałam na akt krytyki ze strony moich rozczochranych córek, które nie spuszczały ze mnie za,ych oczu. Fajnie, że idziesz z tym przystojniaczkiem pierwsza odezwała się Balladyna. Gostek jest całkiem w porządku, więc dlaczego histeryzujesz?, Mamie chodzi nie o gostka, tylko o własny wizerunek, którym zaraz powinnyśmy się zająć rozwiewała Alina kolejny powód moich wątpliwości. O której jest ta zabawa? przeszła do rzeczowych pytań. O dwudziestej bąknęłam, połykając szloch. Do dwudziestej to możemy zrobić z ciebie taką odjazdową babkę, że sama się nie poznasz zapewniła mnie Balladyna, sięgając po moją szczoteczkę do zębów. Postanowiłam być w tej sprawie dyskretna. Ostatecznie od ręki, która teraz wkładała do ust moją szczoteczkę, tak wiele zależało , Dziewczynki całkowicie przejęły inicjatywę. Moja rola ograniczyła się do przekazania im skromnej sumy pieniędzy na konieczne gadżety. Sądziłam, że w ten sposób pozbędę się świadków i oddam się we władanie cudownie dojrzewającej chandry. Ilekroć ją miałam, siadałam na klozecie i odpalając jednego papierosa od drugiego, pozwalałam sobie na luksus litowania się nad sobą i swoim beznadziejnym życiem. Stało się jednak inaczej. W czasie, gdy dziewczynki ruszyły po zakupy, ciągnąc za sobą Makbety, ja zostałam obarczona obowiązkiem leżenia w wannie z kompresem na oczach. Musiałam też pocierać wskazane miejsca jakimiś wygładzającymi specyfikami. Pocierałam, myśląc, że przyjemnie jest być damą lub choćby tylko przygotowywać się do tej roli. Mniej frapujące były następne zajęcia, gdy w pozycji siedzącej należało trzymać nad głową drętwiejące dłonie. Spod pach kapał żel depilacyjny, którego lepki dotyk czułam także na łydkach. Moje oczy wciąż przebywały pod szczelnymi wacikami, a twarz została pokryta dość nieprzyjemną w zapachu gliną i poddana pielęgnacyjnemu peelingowi. Trzy rekreacyjne godziny upłynęły mi na nurzaniu się w wodzie, w płynach regenerujących wszystko, co było mną, w kremach likwidujących wszystko, co było moją starością, i w solach zżerających również wszystko, poza tłuszczem. Gdy Balladyna przeobrażała kuchnię w zakład fryzjerski, Alina obdzwaniała koleżanki, notując coś zapamiętale na kawałku papieru. Ostatni telefon był do Roberta. Wpadnij tu za jakąś godzinkę rzuciła do słuchawki. Może za dwie? Spojrzałam na Alinę błagalnie. Nie miałam ochoty oglądać przyszłego zięcia spod wacików czy gliny, a jeszcze bardziej przerażało mnie to, że stanę się obiektem czyjegoś oglądania. Alina uprzedziła moje obawy. Nie martw się. On jest potrzebny do załatwienia kilku spraw w mieście. A ciebie będzie podziwiał dopiero przed wyjściem. ,Podziwiał! sarknęłam w duchu. Zobaczy mnie bez zbędnego owłosienia i wpadnie w euforię! , Na dalsze dywagacje nie było czasu. Dziewczynki bezpiecznie przerzuciły mnie przez granicę łazienki i przyholowały do kuchni. Gdy Balladyna zapamiętale nakładała na moje włosy cuchnącą mocznikiem maź, Alina przygotowywała się do porządkowania brwi, które jej zdaniem przypominały trawnik. W dodatku polski, nie angielski. Jak się czujesz? głos Balladyny tonął w oparach mocznika. Jak krzak obsikany przez Makbety westchnęłam na moment przed agresywnym wtargnięciem Aliny na teren trawnika. Bolesne doświadczanie kobiecości uświadomiło mi, że dotąd nie mogłam być atrakcyjna, skoro oszczędzałam na cierpieniach. Poznawałam zatem cenę urody, ciesząc się, że jest to doznanie jednorazowe i przemijające. Widać, nie należałam do grona wybranek-elegantek podejmujących systematyczne tortury w imię solidarności z ideą zadbanego oka. Wyłam, tupałam nogami i momentami miałam wrażenie, że czuję, oprócz amoniaku, subtelny swąd palonej siarki. Tak bardzo dokonywana na mnie operacja przywodziła myśl o piekle. Dopiero późnym popołudniem zrozumiałam rolę, jaką w akcji odnowienie Wandy odegrał Robert. Otóż Robert jeździł po mieście, zbierając, niczym kurier PCK, paczki z odzieżą, przygotowane przez studentki weterynarii posiadające rozmiar XXL i dobre serce. Robert był zatem wróżką, a jego ąkoda karetą z dyni, w której znalazły się niezbędne, wieczorowe akcesoria. Godzinę przed przyjściem Macieja Kozaka, królewicza, byłam gotowa . Godzinę przed jego nadejściem stałam przy lustrze, z trudem hamując napływające do oczu łzy. To były pierwsze, próżne i tak mi potrzebne łzy szczęścia. Kobieta, na którą patrzyłam z przyjemnością i wzruszeniem, stanowiła moje naprawdę imponujące przeciwieństwo, jednocześnie będąc mną. Miała piękne, rude, lekko wijące się włosy, a nawet burzę loków subtelnie opadających na czoło. Czoło jaśniało, oko mieniło się glicerynowym światłem. Zakończone starannie wywiniętą rzęsą, przydawało moim pospolitym rysom kociego powabu. Nigdy przedtem nie podejrzewałam siebie o tak szlachetny rysunek brwi, jaki demonstrowało moje nowe odbicie kobiety wampa. Trzeba przyznać, że Alina zna się na trawnikach, a nawet malinowych chruśniakach. Dopiero teraz dostrzegłam, co nosiłam nad okiem przez ostatnie lata. A usta Moje usta zwykle zgryzione, skulone i bezkolorowe rozwinęły się w reklamę pomadek Margaret Astor. Lekko wilgotne, zapewne uzbrojone w miliony inteligentnych pigmentów, z powagą udawały moje osobiste wyposażenie twarzy, do czego musiałam się przyzwyczaić. Pomijam już małą czarną, bez defektu. Za to z dekoltem ozdobionym czerwoną różą, szpilki od Gabora sprawiające, że moje łydki też były od Gabora. Pomijam subtelne zakładki w pasie małej czarnej, doskonale wchłaniające tkankę tłuszczową, o którą nikt mnie w tym przebraniu nie mógł podejrzewać. Pomijam także delikatną biżuterię. Najskromniejszy łańcuszek świecący starym srebrem przy opalizującej szyi. Jedyne moje zmartwienie polegało na tym, że z trudnością rozpoznawałam w tej postawnej i interesującej kobiecie siebie. Nie pasowało do niej moje imię. Nie pasował sposób poruszania się i siadania. Balladyna też była tego zdania. Poradziła mi, abym maksymalnie ograniczyła chodzenie i siadanie, bo stanie wychodzi mi najlepiej. Dzwonek do drzwi sparaliżował nawet dobrze opanowane stanie, bo zadrżałam. Ku mojemu zdumieniu przyszedł Olek. Zaniemówił i długo musiałam czekać, zanim wyjaśnił powód swej wizyty. Przyszedł mnie przeprosić i odwiesić prośbę o zawieszenie. Odwiesiłam. Zwłaszcza że za drzwiami stał już Maciej Kozak. Z różą. W garniturze i krawacie. Nawet Propoluk ze swoim 4 You nie wytrzymałby konkurencji z majstrem budowlanym, Kozakiem, omotanym krawatem i elaną w sposób nienaganny. Olek ponownie zaniemówił i pozwoliłam mu zebrać słowa i myśli w towarzystwie córek. Ujęłam Macieja Kozaka pod ramię i pamiętając, że chodzenie mi nie wychodzi, wolno i majestatycznie ruszyłam po swój medal. Na swój bal. Ze swoim chłopcem. , Do końca maja w sądowych pokojach omawiano przy drzwiach zamkniętych i otwartych wieczór w knajpie Relaks . Integracja personelu okazała się tak potrzebna, a jednocześnie tak krótkotrwała, że zwyczaj bratania się palestry z przedstawicielami administracji i obsługi przeniesiono do pomieszczeń sądu. Poza tym było o czym mówić. Moje pojawienie się z Maciejem Kozakiem należało do wątków pobocznych. Ten temat zgłębiały z upodobaniem kadry, skąd wypłynęła opinia, że facet (znaczy się Maciek) chyba jest ślepy (znaczy się, ja chyba jestem zbyt brzydka). Dla mnie bez wątpienia był to bal życia. Zwłaszcza od momentu, gdy poćwiczyłam siadanie, chodzenie, a po kilku głębszych tańczenie. I wszystkie te czynności, łącznie z wtulaniem się w elanę garnituru Maćka, wykonywałam z radosną perfekcją. Jednak centralnym hitem wieczoru pozostało wystąpienie sędziego Glinki. I nie chodzi tu wyłącznie o jego wystąpienie z przemową, w której pięknie przedstawił zasługi odchodzącej na rentę pani prezes Klimuszko. Chodzi bardziej o wystąpienie sędziego z jego dotychczasowego małżeńskiego związku, co także mocno wyartykułował. Wszystko zaczęło się od niespodziewanego pojawienia się Glinki w sali knajpy Relaks . Wszedł, pamiętam, w momencie, gdy orkiestra próbowała grać tango i śpiewać, że do tanga trzeba dwojga. Sędzia Glinka nawiązał w swojej bezpośredniej wypowiedzi do tego motywu i osłupiałej ze zdumienia pani prezes Klimuszko oświadczył, że tylko z nią miał szczęście rozumieć się w tańcu życia. Nie zaznał tej przyjemności ze swą małżonką, nazywaną w sądowych kręgach Pandorą. Refleksja ta nie dawała spokoju sędziemu, a dokonany bilans i nowa sytuacja pani prezes skłoniły go do podjęcia męskiej decyzji rozstania się ze wspomnianą Pandorą. Sędzia Glinka w ten oto prosty i szlachetny sposób opowiedział się za tańcem życia, o które to życie pani prezes podjęła samotną walkę. Publicznie ją pocałował i napomknął, że myśli o wcześniejszej emeryturze, żeby mieć więcej czasu dla swej nowej partnerki. Ci, którzy mieli przykrość zetknąć się z Pandorą, śledzili bieg wypadków z radością. Był to jeden z tych momentów, gdy względy etyczne ustępują względom sumienia. I choćby Glinka od tego dnia publicznie dłubał w obu dziurkach swego przepastnego nosa, nikt nie mógłby patrzeć na niego z naganą, nawet głupia Halinka z kadr, która specjalizowała się w rozwodach, reprezentując tak zwany chrześcijański punkt widzenia. Atrakcją zdecydowanie mniejszego formatu była wydra, która bez zapowiedzi urozmaiciła program artystyczny i wykonała striptiz do melodii Czerwone korale. Prezentowane przez nią stringi sprowokowały prokuratora Karasia do agresywnego tańca erotycznego z kelnerką. Prokurator Karaś porwał kelnerkę z tacą gorącej kawy, w wyniku czego żona kuratora Misia doznała poparzenia trzeciego stopnia. Tu z dumą odnotowałam, że trzeźwy i odpowiedzialny Maciek ruszył z pierwszą pomocą. Wprawdzie nie oblanej kawą żonie Misia, lecz prokuratorowi, którego Miś, sądowy Samson, chciał za wszelką cenę wgnieść w parkiet pełen potłuczonego szkła. Od pamiętnego wieczoru nosiłam w sercu dwie nowe miłości. Jedną, koleżeńską i bez podtekstów do Glinki. Drugą, osobistą i z podtekstami do Maćka. Gdy wracaliśmy nad ranem pustymi i sennymi uliczkami, ja z gaborami w rękach, on z ręką na moim ramieniu, czułam, że potrafię, a nawet pragnę zdefiniować całe swoje szczęście. Wcześniej nie potrafiłam tego zrobić. Przeszkadzała mi hipokryzja zdobyta prawdopodobnie wraz z prawniczym dyplomem w latach, gdy intelekt mógł jeszcze uchodzić za ekwiwalent klasy i kasy. Ciocia Lola miała rację, kpiąc ze mnie do woli, gdy niedawno przewoziłam ją ze szpitala do domu. Zapytała mnie wówczas o przyjaźń z Maciejem Odnowicielem (domku babki Kwak). Stwierdziłam wtedy cynicznie, że pełnia szczęścia z majstrem budowlanym nie jest możliwa, gdy było się żoną architekta. Ciocia pokręciła głową bardziej niż ja kierownicą (na rondzie) i powiedziała z sarkazmem A może on skończył inną szkołę . Jaką inną? zapytałam ze zdumieniem. ,Szkołę życiowej mądrości odpowiedziała z powagą. Zdaje się, że nie doceniasz, drogie dziecko, tej matury . Doceniłam, ale oczywiście z poślizgiem, bo w pierwszej chwili nieszczęsna refleksja o życiowej mądrości wydała mi się największym truizmem, jaki usłyszałam z ust ciotki. Dopiero kilka dni po sądowej fecie, gdy omawialiśmy z Maćkiem wspólnie spędzony wieczór, zrozumiałam, o co cioci chodziło. Tak bardzo chciałam być odlotowa mówiłam mu o dniu sławnych tortur że zgodziłam się na eksperymenty kosmetyczne, które dogłębnie wstrząsnęły nie tylko moim ciałem, ale i psychiką. Zanim stanąłeś w drzwiach, byłam po przynajmniej trzech dolegliwych operacjach kosmetycznych. Wyglądałaś pięknie i pociągająco. Jak zawsze podkreślił z uśmiechem. No, może nie jak zawsze zaprotestowałam nieco urażona. Na takie ,zawsze w powszednie dni nie znalazłabym czasu. Nie zrozumiałaś mnie. Chodzi o to, że lubię na ciebie patrzeć, jak przyjeżdżasz tu w starych dżinsach, wyciągniętym swetrze i bez makijażu. Nie przyjeżdżam bez makijażu! Maciek zaczynał działać mi na nerwy. W porządku ciągnął cierpliwie ale też rzadko się tu zjawiasz w sukience z dekoltem i w szpilkach. Przecież nie widziałeś mnie tu w szpilkach! zaczynałam powątpiewać w to, czy Maciej Kozak w ogóle mnie kiedykolwiek przedtem widział w Malinówku. Próbuję ci wyjaśnić, że to nie jest ważne, w czym jesteś, czy masz makijaż czy nie, ile operacji i zabiegów przeszłaś, zanim twój maluch wjechał na podwórko. Po prostu od zawsze byłaś miła i śliczna. Wyglądałaś równie uroczo, gdy wynosiłaś cegły z saloniku, jak na balu, kiedy wygrałaś konkurs na piosenkę sądową. Nie mogłam uwierzyć, że kobieta w chuścinie targająca cegły i rozśpiewany wamp to dla Macieja Kozaka ta sama kobieta. Nie mogłam też uwierzyć, że efekt wielogodzinnych cierpień, przerywanych kąpielowymi relaksami, mógł być tak dalece niedoceniony. Natychmiast podzieliłam się swoimi podejrzeniami, oskarżając Macieja Kozaka o zwykłą, męską nieuczciwość. Miałam też koronny argument. Nawet mój mąż nie potrafił ukryć zdumienia, tak bardzo różniłam się od codziennej Wandy. Żałuję, że nie potrafisz być szarmancki!, Może twój mąż nie widział tego, co w tobie jest śliczne bez żadnych starań? Uśmiechnął się smutno Maciek i pogłaskał mnie po policzku. Poza tym wolę być szczery niż szarmancki. I wolę, jak jesteś prawdziwa. A do tego nie potrzeba żadnej kosmetyczki. Wystarczy, że się uśmiechniesz. Postanowiłam być prawdziwa. Zwłaszcza że zgodnie z sugestią Macieja Kozaka osiągnęłam to w sposób banalnie prosty. , *, , Zdziwiłam się niepomiernie, gdy w drzwiach do mojego mieszkania zderzyłam się z niezwykle wysokim i zdaje się dobrze wychowanym (natychmiast mnie przeprosił!) młodym człowiekiem. Sprawdziłam odruchowo, czy to na pewno moje drzwi (Osiedle Młodości charakteryzuje iluzoryczność podobieństw architektonicznych). Drzwi były moje, co potwierdziła Balladyna, wystawiając z nich swoją głowę. Mamo, to jest właśnie Bartek oświadczyła radośnie. Najwyraźniej nasze zderzenie ją ucieszyło. Jestem Bartek poświadczył młody człowiek, uśmiechając się od ucha do ucha (widać, też lubił być prawdziwy). Cześć. Wyciągnęłam rękę, którą pocałował, i wiedziałam już, że nigdy Balladynie nie wybaczę, jeśli zrazi do siebie kogoś tak prawdziwego i ułożonego. To do jutra rzuciła roześmianej twarzy i wciągnęła mnie do środka. Dlaczego tak się na niego idiotycznie gapisz, jakby był twoim podopiecznym, który uciekł z więzienia. Dlatego, że po raz pierwszy widzę twojego kumpla, który nie wygląda jak mój podopieczny odpaliłam. Ciekawe, co ten przystojniak w tobie widzi? zadałam jej pytanie mojej matki. Już żałuję, że rozstaniecie się po drugim semestrze. Fajnego miałaś chłopca wchodziłam w kwestię własnej matki jak nóż w masło. On mnie zostawi? Po drugim semestrze? Skąd ci to przyszło do głowy?, Z satysfakcją kontynuowałam swą opowieść wywiedzioną z matczynej intuicji:, Ktoś, kto tak wygląda, ma w szkole średnią powyżej pięć, jest hakerem obciążonym indeksami u progu naukowej kariery, nie będzie chodził w nieskończoność z panienką, która popala, depiluje brwi i nosi płaszcze swojej matki. Że nie wspomnę o nadużywaniu pudru i jaskrawych cieni do powiek , Ktoś, kto tak bezpodstawnie zrzędzi i nie widzi metamorfozy własnego dziecka, nie powinien być matką sapnęła Balladyna. Mam średnią cztery koma osiem, przestałam się malować, śpiewam w szkolnym zespole Bebechy i mam najładniejsze nogi w pionie klas pierwszych i drugich. A jak odejdą tegoroczni maturzyści, to wynik mi się poprawi. Patrzyła na mnie z cynicznym uśmieszkiem. To ty umiesz śpiewać? Pytanie było zasadne, gdyż dotąd nigdy nie ujawniły się muzyczne talenty Balladyny. Zespół Bebechy gra cholernie ostry rock, więc i tak mnie nie słychać wyjaśniła pogodnie. To po co śpiewasz? Nie mogłam zrozumieć. Wiesz, ile jest ochotniczek na solistkę? Walczyłam z Bebechami trzy miesiące, żeby dostać mikrofon. Byłaś najlepsza? W moim głosie kłóciły się o pierwszeństwo chełpliwość i duma. Najgłośniejsza wyjaśniła krótko. Gdy późnym wieczorem zajrzałam do jej pokoju, siedziała po turecku na łóżku, głośno powtarzając angielski. Ty się naprawdę uczysz szepnęłam, coraz bardziej zachwycona córką o najsilniejszym głosie. To sonety Szekspira. W oryginale. Zadanie domowe?, Nie. Bartek mówi, że angielski jest językiem miłości, więc muszę opanować kilka lirycznych tekstów. W Londynie nie kupisz nawet kapusty, jeśli tak będziesz traktować język sarknęłam. Kapustę mogę ci kupić po polsku. Poza tym oni tam, w Anglii, nie jedzą bigosu powiedziała Balladyna głosem przewodnika wycieczek turystycznych i zagłębiła się w następnej frazie miłosnego wyznania. , *, , Anka tkwiła nad butelką piwa przy kuchennym stole, zarzuconym kolorowymi gazetami. Czytała horoskopy. Cześć, Anka. Położyłam przed nią właśnie zakupioną w MPiK-u instrukcję z serii Jak być kochaną . Ostatnio dużo o tobie myślałam, więc wpadłam. Cześć odpowiedziała bezbarwnie. Właśnie czytam, że odwiedzi mnie życzliwa osoba, która jednak okaże się bezradna wobec moich problemów. Jeśli wszystkie horoskopy tak szybko się spełnią, to za pięć minut wpadnę w długi, za dziesięć wyruszę w niebezpieczną podróż, a potem będę musiała zrobić niezbędne badania kontrolne. Wciąż masz doła? spytałam cicho jak zwyczajowo mówi się przy zmarłych. Potężnego westchnęła. Od pięciu dni jestem o rok starsza, a poza tobą nikt się mną nie interesuje. Mam nadzieję, że nie przychodzisz z jakąś rewelacją, że się na przykład szczęśliwie zakochałaś? Spojrzała na mnie badawczo. Ależ skąd! zaprzeczyłam żarliwie, a w duszy zrobiłam pogrzeb palącej potrzebie opowieści o Maćku. Żegnaj mój ulubiony temaciku! przemówiłam w głąb siebie. Dużo myślałam o tym twoim pechu kłamałam bez zmrużenia powiek. Doszłam do wniosku, że powinnaś pojechać do sanatorium. To ponoć leczy wszystkie rany, jakie się ma po czterdziestce. Po czterdziestce to ja jestem w sferze psychiki, nie metryki przypomniała mi z satysfakcją, która wcale jej nie satysfakcjonowała. Wiem, że kobiety wracają z takich kuracji całkowicie uzdrowione, a nawet zaobrączkowane broniłam wiedzy nabytej po artykule Sanatorium legalny dom rozkoszy. Mam wydawać kupę forsy, żeby na wieczorku tańcującym podpierać stetryczałego wdowca z artretyzmem? Oburzenie Anki trochę mnie zabolało. Zwłaszcza że miała niemało racji. W domu wczasowym Perła też mogłam się zabawić co najwyżej z dwoma bobo-frutami w podeszłym wieku. Niczym nie ryzykujesz z przekory trwałam przy swoim. No właśnie spojrzała na mnie boleśnie a ja chcę ryzykować. A nawet muszę! Czuję w sobie niespożytą energię, która mogłaby rozsadzić nie tylko jakiegoś głupawego posła z AWS-u, ale cały parlament!, Anka wyraźnie była pod wyraźnym wpływem medialnej indoktrynacji politycznej. Przygoda z posłem skłaniała ją do uważnego śledzenia kolejnych poselskich wyścigów. Poseł przepadł z kretesem gdzieś na głębokiej prowincji, ale reportaże z Wiejskiej działały na Ankę wciąż jak sentymentalna telenowela z ulubionymi aktorami. Na twoim miejscu nie wracałabym do polityki powiedziałam metaforycznie. Nie zamierzam odrzekła Anka. Chyba szczerze, bo w jej oczach ożyła tęsknota za francuskim republikaninem o imieniu Hugo. Zaniepokoiło mnie trzecie piwo zachłannie wychylane przez Ankę. Zmartwił smutek, którego nie potrafiła ukryć pod dobrą miną do złej gry. Wracałam do domu wściekła na ślepych, ostrożnych, zachowawczych mężczyzn, codziennie przechodzących obok Anki z gazetą pod pachą czy psem przy nodze i udających, że jej tu, na świecie, nie ma. Gdy tylko wpadłam do mieszkania, chwyciłam za telefon. Słuchaj, Anka z trudem łapałam oddech może poszłabyś na takie babskie zebranie w ośrodku terapeutycznym Wola ? Pomyślałam, że to może być lepsze od sanatorium , Anka musiała być po piątym piwie, bo nigdy tak strasznie nie bluznęła w słuchawkę. Poczułam się słusznie urażona jej propozycją i bez żalu przerwałam połączenie. , *, , Pan Todzio był jedynym w swoim rodzaju szewcem artystą. Gdy się dowiedział o Bebechach , przyniósł Balladynie kozaczki, których nie odebrała jakaś znana gwiazda muzyki pop. Balladyna tak zawyła z radości, że uwierzyłam w siłę jej głosu. Swoją drogą pan Todzio był pierwszym świętym Mikołajem w naszej rodzinie. Mnie podarował skórzaną torbę (przypuszczam, że nie odebraną przez Sławę Przybylską, bo stanowiła przykład kultury materialnej z minionej doby). Alina dostała plecak (również własnoręcznie haftowany rzemykami) na rajdy po Bieszczadach, a Makbety piękne, inkrustowane obroże. Nie chcę być szewcem, co psom szyje buty taktownie pochwalił się Todzio znajomością literatury klasycznej, zapinając pod brodami Makbetów obroże. Bo Todzio chce w ten sposób zadokumentować, że jesteśmy rodziną szczebiotała matka uwięziona w krokodylowej spódnicy z nitami. Balladyna patrzyła na tego krokodyla z pasją zoologa. Krokodyl matki świetnie korespondowałby z jej kozaczkami. To piękny pomysł pochwaliłam poważnie rodzinne zapędy Todzia choć dość kosztowny. Przecież pan wie, że traktujemy pana jak kogoś bliskiego. Todzio machnął ręką na znak protestu. Nie lubił, w przeciwieństwie do matki, rozmawiać o pieniądzach, a już najwyraźniej cierpiał, gdy go chwalono albo podziwiano. Makbety, w ciężkich obrożach, nie wydawały się szczęśliwe. Przywykną oceniła matka, nie zrażona głuchym psim pomrukiem i lekko wyszczerzonymi zębami. A ona skierowała oczy na Lady Makbet wręcz powinna poczuć się szczęśliwa, jeśli jest w niej choć odrobina kobiecości. Matka zamachała złotą bransoletą, dając Lady do zrozumienia, że każda inteligentna niewiasta nosi swoją obrożę. Byliśmy w Malinówku matka zmieniła temat i jej oczy pojaśniały jak kolie. Ten młody człowiek dokonuje tam cudów! Todzio twierdzi, że jeśli zdecydujemy się na malutki domek, to go zatrudni. Co ty na to?, Malutki domek? Po co malutki domek? Przecież Malinówek jest wspólny, ty masz mieszkanie odezwał się we mnie głos rozsądku. Gdybyś nie była taka praktyczna, los byłby dla ciebie łaskawszy przerwała mi matka ze skwaszoną miną. W Todziu jest duch wolności i nie próbuj nas powstrzymywać!, Nie wierzyłam własnym uszom. Moja matka, która całe życie poświęciła na czynienie z użyteczności kanonicznej cnoty, zarzuca mi teraz brak fantazji i praktycyzm! A kto nam kazał prać koszule w tanim, ale skutecznym proszku? Kto przemierzał dwadzieścia kilometrów, żeby kupić tańsze o pięć złotych truskawki? Kto żądał, aby oddawać rajstopy do repasacji, i to w czasach, kiedy nikt niczego nie repasował? Milczałam porażona przemianami, jakie zaszły w psychice sumiennego dotąd rzeczoznawcy. Widać Todzio uwolnił mieszkającego w matce dżinna skąpstwa. Dżinn musiał jakimś cudem odnaleźć moje sumienie i ulokował się w nim na dobre. Pamiętaj, drogie dziecko matka wygłaszała swój pożegnalny monolog nie można mylić życia z wiecznością. Dopóki nie wydasz wszystkich pieniędzy, będziesz nieszczęśliwym tragarzem bólu i złych namiętności. ,Biedny Todzio pomyślałam, gdy krokodyl szeleścił już na klatce schodowej. On nie ma szans ani potwierdzić, ani zaprzeczyć. Tak, jakby nie miał nic do powiedzenia i to na każdy temat,;. br Czerwiec zaskoczył mnie jak wszystko w tym roku. Fala ciepła docierająca nawet do grubych murów sądu nieznośnie przypominała, że zbliża się nieubłaganie czas bikini, depilacji, lepkich olejków, samoopalaczy i plaż pełnych nastoletniej smagłości. Po raz pierwszy od czasu, gdy bezpowrotnie utraciłam wiarę w powrót smukłych ud, ten nadchodzący sezon cielesności nie robi na mnie żadnego wrażenia. Triumfować na plażach nie będę (pomimo że sprawiłam sobie kostium kąpielowy marki Triumph), ale za to pozwolę Maćkowi kochać mnie taką, jaka jestem. Jeżeli jego deklaracje są prawdziwe, to mogę do lipca spokojnie utyć, zarosnąć szczeciną, a nawet podłubać sobie w nosie wzorem sędziego Glinki. Ten uczuciowy komfort wcale nie uśpił moich obaw i rodzącej się zdradzieckiej zazdrości. Ilekroć Maciek wpadał do sądu, aby porwać mnie na zakupy, Halinka z kadr natychmiast pukała do mojego pokoju. Denerwowałam się, bo była z tych kadrówek, którym nie grozi w najbliższym czasie drugi podbródek i drugie podbrzusze. Na szczęście Maciek nie dostrzegał ani jej elastycznego kroku, ani jej frenetycznych perfum, ani jej samej. Na wszelki wypadek unikałam kadr jak ognia, a niewdzięczny personel odłożył sprawę mojej pożyczki ad akta. Pożyczka miała być na Malinówek i na lipcowy urlop w Kołobrzegu. Pomyślałam, że powiew wiatru i morska bryza pozwolą Maćkowi odetchnąć po trudach odbudowy i renowacji, które niespodziewanie objęły i dom, i jego właścicielkę. Pomysł spodobał się cioci Loli, więc postanowiła wesprzeć mój fundusz wczasowy. Maciej Kozak z niewiadomych względów kojarzył się cioci z Pasteurem (tym od wścieklizny). Analogie kończyły się wprawdzie na płci, ale taktownie zgadzałam się z cioci sugestiami. Zwłaszcza że pobyt w szpitalu w roli pacjenta wzmógł w niej pewien upór i, rzekłabym, kłótliwość. Ludzie ugodowi nie mają szansy wyjść dzisiaj ze szpitala żywi wyjaśniła tę zmianę swego usposobienia na jednej z poszpitalnych wizyt. Szłam czerwcową ulicą najwyraźniej w stronę bliżej nieokreślonego, ale wyczuwalnego szczęścia i myślałam z sympatią o Olku. Tak! Dojrzałam do tego, aby nie tylko zaakceptować puste miejsca, jakie po sobie pozostawił (na jego półkach zdążyłam już zgromadzić tysiąc nowych niezbędnych przedmiotów). Dojrzałam nawet do Olka nieobecności, teraz naturalnej i zwyczajnej niczym dawna obecność. Ale myślenie z sympatią o Olku było czymś jeszcze innym. Było rodzajem wdzięczności, że skłonił mnie do prawdziwego życia. Pozwolił mi samej ocenić, ile naprawdę jestem warta. I jeżeli nawet cała ta z trudem zdobyta wiedza jest z perspektywy ludzkości tylko ciągiem mało ważnych drobiazgów, dla mnie stała się ważna jak sad babki Kwak. Ten z milczącymi, rachitycznymi drzewami, owocującymi rzadko, ale pięknie. I z uporem wydającymi kwiaty, z których zawsze mógł powstać owoc. , *, , Wczoraj myślałam o Olku z sympatią, a dzisiaj myślę z lękiem i przerażeniem. Gdy tylko się dowiedziałam, że jest w klinice, na kardiologii, poprosiłam Tośkę o zastępstwo i pojechałam do szpitala. Uśmiechał się blado, z cierpką ironią, prosząc mnie wzrokiem, żeby nie zadawać mu głupich pytań. Zapytałam tylko, czy niczego nie potrzebuje. Pytanie było głupie, bo potrzebował zdrowia i pewności, że stąd wyjdzie, a tego nikt mu nie mógł obiecać. Lekarz znalazł kilka argumentów łagodzących nasz strach:, że stan przedzawałowy to jeszcze nie zawał;, że czterdzieści pięć lat to nie pięćdziesiąt pięć;, że ma śliczną hemoglobinę i przyzwoite mikroelementy (ucieszyłam się, że Olek ma w sobie wreszcie coś przyzwoitego);, że jest w grupie mniejszego ryzyka, a wokół są same grupy ryzyka dużego;, że przy tak troskliwej żonie (tu spojrzenie na mnie) na pewno szybko z tego wyjdzie. ,Jeśli wszystkie dobre strony sytuacji są takie jak ostatnia, to nigdy z tego nie wyjdzie pomyślałam, zapewne podobnie jak Olek. Generalnie Olek nie zdradzał żadnych objawów myślenia. Przejął się bardzo, ale w sobie. Zapytał tylko, gdy lekarz zasugerował, że wizyta skończona, czy wpadnę jeszcze. Jasne! wykrzyknęłam z entuzjazmem, jakby mnie zapraszał na Majorkę. W domu ustaliłyśmy plan odwiedzin. Przy sporządzaniu grafiku prześladowała mnie myśl, że mogę trafić na tłumaczkę (łajdaczkę sobie darowałam). Jednak Balladyna rozwiała moje wątpliwości. Nie mówiłam wam, ale tato od pewnego czasu jest sam. Spojrzała po nas, słusznie spodziewając się zdumienia. Jak to sam? Miało go być więcej, nie mniej wyraziłam sprzeciw. Ale jest mniej. Ta cała Małgośka wyprowadziła się do swojej matki czy koleżanki W każdym razie ojciec jest sam i kto wie, czy sam nie zostanie. Przerażenie wbiło mnie w fotel, a konkretnie w Makbeta. To, co niegdyś stanowiło esencję moich marzeń, powróciło jak czarny scenariusz horroru rodem z brazylijskiej telenoweli. Wcale nie chciałam, aby Olek był sam! A jeszcze bardziej nie chciałam, aby był ze mną!, Rewelacje Balladyny potwierdził sam Olek. Czuł się zdecydowanie lepiej. Wokół niego krążyła niczym mucha nad słodką bułką pięknie opalona pielęgniarka. Jej całym medycznym przeznaczeniem było chyba niespuszczanie nas z oczu. Pozwalałam jej pracować, delikatnie wypytując Olka o sytuację. Eee zignorował swe matrymonialne kłopoty. Wcale się tym nie przejmuję. Mało to pięknych kobiet na świecie? rzucił retorycznie, ale nie do końca, bo zatrzymał wzrok na tułowiu muchy. Kwestię swego przyszłego ojcostwa potraktował z podobnym lekceważeniem. Nawet nie wiem, czy to moje dziecko. Już od dawna było źle. Istnieje niepokojąca szansa, że urodzi się podobne do Stefana Rudzika, naszego naczelnego, a tego bym nie przeżył. Tu, w otoczeniu białych łóżek i czającej się zewsząd śmiertelnej ciszy, słowa Olka nabrały wymiaru tragicznego i metafizycznego. Rozumiałam go. Ja też nie chciałabym, aby któraś z moich dziewczynek była podobna do Stefana Rudzika. Niby nie przywiązujemy wagi do urody, ale przecież i tu są pewne granice , ,Biedny Olek myślałam, jadąc wolno zieloną alejką. Rzucił się w wir pracy, żeby zarobić na potomstwo Rudzika kosztem własnego serca. Zadłużył się w bankach i naraził naczelnemu, niefrasobliwie kontynuując związek partnerski z tłumaczką-łajdaczką. No, bo skąd miał wiedzieć, biedny Olek, że jego tłumaczka jest ruchomą własnością firmy i można ją przenieść z gabinetu do gabinetu niczym ozdobną palmę? Rudzik przeniósł tłumaczkę pewnie po tej konferencji w Poczdamie, czego mój ślamazarny Olek nawet nie zauważył . Uspokoiłam Olka, że mu zawieszam (te cholerne alimenty). I zostawiłam go w dobrej formie. Jeszcze nie zdążyłam wyjść, a już sam się zawieszał stęsknionym spojrzeniem na białym fartuszku medycznej muchy. Jeśli pielęgniarka przypomni sobie wszystkie znane ludzkości sposoby rekonwalescencji, to jest nadzieja, że mój Olek wyjdzie stamtąd zdrowszy, niż był kiedykolwiek dotąd. , *, , ślub matki i pana Todzia przebiegł skromniej i z mniejszą pompą niż przeciętne polskie imieniny cioci Ziuty. Państwo niemłodzi postanowili powiedzieć sobie dozgonne tak tylko przy świadkach. W tej roli wystąpiła ciocia Lola i przyjaciel Todzia, pan Miłek (forma dostojniejsza: Mikołaj). Po zaślubinach cała czwórka udała się do restauracji Syrena , a potem wsiadła w samochód i wyjechała na Mazury, aby w komfortowym hotelu cieszyć się przez tydzień wspólnym świętem. Zdaniem cioci Loli mój nowy tatuś, w przeciwieństwie do starego, odznacza się potężną wyrozumiałością dla wszelkich wad swej małżonki, a nawet zdaje się ich w ogóle nie zauważać. Ta mądra ślepota imponowała ciotce do tego stopnia, że wraz ze swoją osteoporozą postanowiła uczestniczyć w miodowym tygodniu swej siostry i nowego szwagra. Zastanawiałam się, czy przypadkowo matce nie przyszedł do głowy szalony pomysł swatania cioci ze wspomnianym panem Miłkiem namiętnym graczem w siedem pięć osiem i dupę biskupa. Pan Miłek miał w sobie więcej ryzyka niż Pasteur odwagi, ale to za mało, aby ciocię Lolę zwieść z raz obranego celu w życiu. Posiadała wyobraźnię i nazbyt wysoki współczynnik inteligencji (podwójna uderzeniowa dawka), więc mogła szczęśliwie istnieć w pojedynkę. Tego byłam pewna. Coraz częściej odnosiłam wrażenie, że życie przesadziło mnie z wolnego malucha do kosmicznego promu, a ja tracę kontrolę nad szybującą maszyną zdarzeń. Choćby ten telefon od Ewki. Robiłam Alinie i Robertowi jajecznicę, gdy zadzwoniła. Mam lodziarę! pochwaliła się bez wstępów. I zanim skojarzyłam, że mówi o wydanej przez siebie na świat kobiecie, byłam pewna, że nabyła maszynę do produkcji algidów, albo że ją dostała w prezencie od swojego adoratora. Po gratulacjach upewniłam się co do imienia. Lodziara będzie Wandą oświadczyła niefrasobliwie Ewka. Chyba że wymyślisz coś odpowiedniejszego. Struchlałam. Los dzieciny, zapewne pięknej jak matka, zależał od mojej pomysłowości. Błagam, niech ma na imię Pola!, Załatwione. Usłyszałam po drugiej stronie. No, to jak?, Na pierwsze Pola, a na drugie Może Raksa? Obiecałam, że będziesz decydowała w tej sprawie od początku do końca. Umówiłyśmy się na popołogowe plotki. Czułam przypływ szczęścia i energii. Ewka, pewnie zupełnie nieświadomie, przywołała ciepłe i pachnące mlekiem chwile mojego własnego macierzyństwa. Okazało się, że to nie Ewka przywołała zapach mleka. Mleko się samo przywołało, bo właśnie wykipiało. Gdy wróciłam do kuchni, wyciekało na przypieczoną jajecznicę. Zaśmiałam się. Ostatnio spaliłam w ten sposób garnek, gdy dziewczynki były jeszcze malutkie. Szkoda, że już nie są. Alina patrzy na mnie z wyrzutem, bo stracili z Robertem kakao i jajecznicę, a Balladyna z góry zastrzega się, że po nowe mleko to ona nie pójdzie. Jakby kiedykolwiek chodziła. Dzisiaj nic nie jest w stanie wyprowadzić mnie z równowagi. I też nie lecę po nowy karton mleka. Z uśmiechem robię im herbatę oraz grzanki. Grzanki oczywiście przypalam, ale tłumaczę, że tak trzeba. W końcu potrawa jest jak człowiek. Musi mieć swoją urodę. , *, , Olek wygląda już doskonale. Gdyby na tę swoją szpitalną piżamkę wdział czarny golf, mógłby za Kondrata rozdawać autografy. Chyba nie ja jedna mu to mówię, bo pielęgniarki dwoją się i troją w moich oczach. Po ich liczbie można by sądzić, że Olek jest w sytuacji krytycznej i grozi mu szybkie zejście. Tymczasem pan pod oknem, blady jak wyschnięty storczyk (aż dziw, że jeszcze żyje), od godziny błaga o jakieś tabletki, denerwując tylko pracowite muchy w białych kitlach, które obsiadły łóżko Olka i na wyścigi go opatulają. Załatwiłam panu tabletki. Zamieniłam pięć zdań z Olkiem (rozmowa cenzurowana naczelna mucha nie zostawiła nas samych nawet na jedno zdanie) i uznałam swą misję za skończoną. Nie zdążyłam na dobre wyjść z kliniki, gdy na skwerze, tuż przy bloku chorób wewnętrznych i laryngologii, zobaczyłam Ankę. Była to na pewno Anka, bo siedziała na ławce i namiętnie modliła się do swej komórki, nie widząc świata. Zarumieniona z emocji, pięknie opalona, wydała mi się, jak na Ankę, stanowczo za ładna i zbyt zadowolona. Poczułam szpilę zazdrości, że to nie do mnie dzwoni. Muszę kończyć rzuciła szybko. I czekam tu na ciebie dodała. Nacisnęła magiczny guziczek i w uśmiechu pokazała mi wielkie, niebiańskie szczęście. Dobrze, że cię widzę! Od dwóch dni próbuję cię złapać! Przecież to tylko dzięki tobie zawiesiła głos i opuściła rzęsy w panieńskim zawstydzeniu. Co, dzięki mnie? spytałam ostrożnie. Wolałam nie być przyczyną jej szczęścia, bo zwykle trwało zbyt krótko. No, Wojtek! Poznałam go wyłącznie dzięki tobie! Patrzyła na mnie jak na darczyńcę, czyli tak jak ja ostatnimi czasy na tatę Todzia. Niby dlaczego wyłącznie dzięki mnie? Na wszelki wypadek rezygnowałam z przywileju bohaterki. Wolałam być zachowawcza w kwestii zawieranych przez Ankę znajomości. Miałam ku temu powody. To raczej dzięki mnie wychodziła z beznadziejnych związków, a wpadała w nie sama i to jak śliwka w kompot. Z potężnym pluskiem. Pamiętasz, jak ostatnio poradziłaś mi, żebym jednak poszła na laryngologię? Pamiętałam. I mówiłaś, że trzeba szeroko interpretować słowa wróżki? Mówiłam. Więc tu przyszłam. W horoskopie było, że muszę zrobić badania kontrolne. Pomyślałam, że zrobię, a przy okazji zajrzę na tę cholerną laryngologię. Może akurat przywieźli jakiś połamany nos z wypadku, który ma być nosem mojego męża? I wyobraź sobie, jeszcze nie zdążyłam wściubić własnego nosa w szparę drzwi, gdzie leżą nosy, a natykam się w korytarzu na Wojtka!, Na Wojtka? Próbowałam umieścić go w bogatej matrymonialnej ofercie Anki, ale nie pasował do żadnego rozdziału jej życia. Nie znasz go przerwała moje pamięciowe poszukiwania. Chodziliśmy razem do ogólniaka. Ciekawa rzecz Anka bardziej mówiła do siebie niż do mnie w szkole taki był nijaki powiedziałabym nawet, że brzydki, no, może nie brzydki, ale mało interesujący A przychodzę tu, i co odkrywam? Mój Wojtek wyrósł na pięknego mężczyznę! No, może nie wyrósł za bardzo, ale jest pięknym mężczyzną! sprostowała niechętnie. W dodatku całe życie poświęcił cudzym uszom i nosom. Czy to nie ekscytujące?, Na pewno ciekawsze niż sprawy sejmu lub parafii, że nie wspomnę o francuskiej kuchni , No właśnie! świetnie to ujęłaś! Anka przez moment przylgnęła do mojego drugiego podbródka, ale szybko odskoczyła. Miała mi jeszcze tyle do powiedzenia , Usiadłam na ławce obok niej, ciesząc się, że to najtańsza rozmowa Anki w cyklu miłosnym ostatnich lat. Poszliśmy pogadać do barku Skalpelek . Postawił mi kawę i nie chciał uwierzyć, że jestem jeszcze sama. Powiedział, że to zbrodnia w biały dzień. Potem ja zapytałam go o żonę. Okazało się, że właśnie jej poszukuje , Listem gończym? szepnęłam domyślnie, przerażona, że Anka ładuje się w kolejny karambol sercowy. Otóż nie! On poszukuje odpowiedniej osoby na tę funkcję. Pasującą do jego nazwiska i tytułu. Jakie ma nazwisko? paliła mnie ciekawość. Kanarek ćwierknęła melodyjnie Anka. No więc, jak się domyślasz, w trakcie tej kawy nieśmiało wyjechałam ze swoją kandydaturą. Natychmiast, rozumiesz?, Oczywiście, że rozumiałam. Znając Ankę, dziwiłam się, że wytrzymała z tą kandydaturą aż do wizyty w barku Skalpelek . Pośpiech był, niestety, jej największym wrogiem. Okazało się jednak, że nie zawsze. Ty nie masz pojęcia, jak go to wzięło! Wiesz, że jestem otwarta. Zresztą rozmawiałam z lekarzem. Powiedziałam mu, że gdyby nam się spodobało, będzie, niestety, także lekarzem pierwszego kontaktu. Wiesz, o co chodzi?, Przy tej kawie? Anki bezpośredniość nie miała granic, jakby Anka była co najmniej Unią Europejską. Przy kawie potwierdziła. A co dodała zaczepnie miałam z tą rewelacją czekać na noc poślubną? Dosyć się naczekałam!, Wyraziłam nadzieję, że przynajmniej moment pierwszego razu odłożyła na później. Jeśli dwie godziny później jest później odpowiedziała, niewinnie opuszczając na fałdy spódnicy zawstydzone oczęta. Zanim podjęła relację z przebiegu gry wstępnej (pewnie też na czas), dostrzegłyśmy podążający w naszą stronę chłopięcym truchcikiem biały kitel. Anka z piskiem rzuciła się w stronę uśmiechniętego kitla. To jest właśnie Wojtek ćwierknęła z dumą. Mój przyszły mąż. Kanarek ćwierknął jej przyszły mąż, przyjaźnie wyciągając wiotką rączkę. Spojrzał na Ankę i pokraśniał z radości. Zdaje się, że w ogóle mnie nie zauważył. Ja zaś, po dogłębnym przestudiowaniu naprawiacza cudzych nosów, doszłam do wniosku, że nie widziałam jeszcze nigdy takiego mikroskopijnego lekarza. Dobrze, że wybrał sobie nosy i uszy oraz migdałki do naprawy, bo większe organy mogłyby go zmęczyć pomyślałam. Doszłam też szybko do wniosku, że od czasów licealnych musiał się niewiele zmienić. Przynajmniej w kwestii urody albo jej braku. Bo to, jak słusznie zauważyła Anka, zależy wyłącznie od dobrej woli kogoś, kto chce tej urody szukać. Zapewne byłam gorszym poszukiwaczem od Anki, co nie zmieniało faktu, że tak szczęśliwych i zakochanych ludzi widziałam tylko na kartce pocztowej. Tej z życzeniami ślubnymi i pozytywką. Wyjeżdżamy do Belgii. Alina siedziała obok Roberta, Robert obok Makbeta, Makbet obok Lady. Wyglądali jak szczęśliwa rodzina. Wszyscy? spytałam, nerwowo szukając indeksu. Kończyłam dziś studia podyplomowe. Jak wszyscy? Miałam na myśli również psy. Siedzicie na tej kanapie jak Rosjanie przed podróżą. Jedziemy do Belgii powtórzyła Alina i przestałam szukać indeksu. Do Belgii? A za co? Znalazłam przeszkodę, gdy uświadomiłam sobie, że Belgia jest trochę dalej niż Bieszczady. Alina dostała stypendium. Robert wyręczył moją córkę nie potrafiącą po ludzku się pochwalić. Będzie tam zdobywać patent specjalisty od spraw badania mięsa. Kiedyś wejdziemy do Unii i Alinka stanie się jednym z najważniejszych ekspertów w swojej dziedzinie. Na szczęście Robert ograniczył kompetencje Alinki, bo już zdążyłam się przerazić jej europejską niezbędnością. Ucałowałam swoją mądrą córkę. Ucałowałam jej mądrego chłopca, któremu na marginesie poradziłam, żeby też wyrobił sobie w tej Belgii jakiś patent. Na przykład instruktora europejskiej szkoły rodzenia, bo gdy wejdziemy do Unii, nie wiadomo, czy rodzenie również nie zostanie objęte jakimiś ustawowymi przepisami. Robert zapewnił, że zdobędzie pełną orientację w tej kwestii. Zwłaszcza że belgijski szpital położniczy przyjął jego ofertę wolontariatu. Jechałam na uczelnię podbudowana faktem, że mój przyszły zięć odbierze kilka zagranicznych porodów i kto wie, czy kilku Belgów nie zostanie dzięki temu do końca życia Robertami. Mniej europejskie, raczej rzeźnickie wydawały mi się fascynacje Aliny, ale i one w wymiarze międzynarodowym schlebiały mojej matczynej dumie. Mniej zadowolona byłam z siebie. Odbierałam dziś swój drugi dyplom, ale rezygnowałam z trzeciego. Profesora Propoluka zastałam w jego gabinecie. Był cały 4 You, z wyjątkiem oprawek okularów (Versace). Właśnie o pani myślałem zaczął, jakbym była przystojnym blondynem. Ja o panu, profesorze, myślałam znacznie dłużej. Przyznam szczerze, że dzisiejsze konsultacje są dla mnie szczególnie trudne. Zapewne pani nie zdążyła Zdążyłabym, ale już nie chciałam uprzedziłam jego pytanie. Przyszłam powiedzieć, że rezygnuję z doktoratu. Przemyślałam wszystko i wiem, że tego chcę. Ale też pragnę panu podziękować. To dzięki panu zrozumiałam, co jest ważne i mi potrzebne, a co nie. Przykro mi słyszeć, że pani rezygnuje. Nie wiem, jak panią skłonić do ponownych przemyśleń Rzadko namawiam studentów na taki wysiłek. Tylko wtedy, gdy widzę realną szansę finału. Versace błysnęły w moim kierunku i przygasły. Dziękuję, że pan się mną zajął. To było bardzo ważne. Ważniejsze od studiów i dyplomu, który kiedyś zdobyłam. Nie zamierzam rozstać się ani z Jungiem, ani z jego nauką. Gdy któregoś dnia obudziłam się z przeczuciem, że nie ma świata, do którego przywykłam, to właśnie pan i Jung pozwolili mi ten świat odnaleźć. Przedtem doktorat był wyzwaniem. Chciałam za wszelką cenę udowodnić, że temu wyzwaniu sprostam. Papier z piątką za inteligencję miał być rekompensatą za wszystkie moje porażki i straty. Miał mi przywrócić utraconą wiarę. Chciałam znowu uwierzyć w siebie , I uwierzyła pani? Propoluk nie spuszczał ze mnie swych okularów. Uwierzyłam i zrozumiałam. Zrozumiałam też, że mój doktorat pisze się już sam. Poprzez to, co robię i myślę. A promotorem będzie życie. Może kiedyś wystawi mi piątkę z inteligencji i wiedzy. Chociaż dzisiaj wolałabym piątkę z mądrości. U mnie ma pani piątkę. Z mądrości. I jestem pewien, że ten najpotężniejszy promotor, życie, też tak panią oceni. Gdy opuszczałam gabinet, uświadomiłam sobie, że kocham Propoluka. Nawet odartego z 4 You i z prywatności. Kocham w nim delikatnego i subtelnego mistrza potrafiącego odkrywać nie tylko własne pragnienia, ale także innych. Jeszcze tego samego dnia powiedziałam Maćkowi o spotkaniu z profesorem i mojej decyzji. Nie komentował jej, nie starał się, jak Tośka, wnikać w zagmatwany, ale mój własny i najbardziej osobisty pomysł na przyszłość. Zmrużył tylko oczy i mocno mnie przytulił. -,: *, Balladyna wpadła do sądu ze swoim świadectwem. Gdyby nie wyraźne imię i nazwisko, dałabym głowę, że to nie jej świadectwo. Zgodziła się zresztą, że w dużym stopniu udział w średniej ocen mają Bartek i Szekspir. Bartek, ponieważ obstawił matematykę, a Szekspir z tej racji, że kiedyś stworzył sonety, i to po angielsku. Anglistka przypadkiem odkryła recytatorskie umiejętności Balladyny i wyróżniła je oceną celującą. To dowód, że angielski (konkretnie nadużywający go Szekspir) może być językiem miłosnym docierającym również do kobiet, a nie tylko do piegowatego Bartka. Byłam dumna z mojej córki. Tego dnia postanowiłam nie wnikać, gdzie zapodziały się moje rajstopy, broszka z ametystem i paczka marlboro leżąca przed porannym zniknięciem na nocnym stoliku. Wolałam myśleć, że papierosy spaliły Makbety, które następnie włożyły rajstopy, przypięły sobie broszkę i poszły na pizzę do pobliskiego pubu. Z Bartkiem oczywiście. Halinka z kadr próbowała zepsuć mi humor, sugerując, że Balladyna przywodzi jej na myśl panienki mające sprawy i kolegia za nadużywanie czy uprawianie seksu w miejscach niedozwolonych. Uspokoiłam ją, że Balladyna uprawia seks tylko w miejscach dozwolonych i używa nadużyć tylko w ilości przeze mnie akceptowanej. Przełknęłam łyżkę biurowego dziegciu jak kaszę manną z sokiem malinowym i udałam się do Hanki adwokatki. Na wieść o świadectwie Balladyny wyjęła z biurka koniak, całkowicie lekceważąc nasze samochody stojące na parkingu. Wrócimy pieszo. Taka okazja może się już nie zdarzyć stwierdziła roztropnie. Za to w każdej chwili może tu wpaść Pani Nauczycielka, Ewelina Kołek. Węszyłam niebezpieczeństwo. To ty nic nie wiesz? Oczy Hanki zaokrągliły się jak u kogoś, kto chce przekazać dobrą nowinę. Pani Nauczycielka wykopyrtnęła parę dni temu. Odbierała jakąś nagrodę ministerialną o charakterze metodycznym. Z tego, co wiem, najpierw odebrała ją innej emerytce. Doszła z kopertą na miejsce, zasłabła i w chwilę potem nie żyła!, Milczałam wstrząśnięta. Nie tym, że Pani Nauczycielka odeszła do pedagogicznego czyśćca, ani tym, że w ogóle zdecydowała się odejść (o co jej nie podejrzewałam). Wydawało mi się tylko, że Pani Nauczycielka jest niezniszczalna, jak niezniszczalne bywa zło. Hanka mówiła jeszcze, że podopieczni Pani Nauczycielki pożegnali ją w stylu amerykańskim taką radosną żałobą. I ona, Hanka, z pewnych względów tę radość, czy też brak smutku rozumie. Ja też rozumiałam, więc wspólnie wypiłyśmy z Hanką zdrowie Pani Nauczycielki, ale nie złośliwie, tylko z braku pomysłu na inny toast. , , *, Czerwiec kończył się wolno i dostojnie. Czułam, że wraz z nim przemija kawałek mnie samej. I wcale mnie to nie martwiło. W każdej zrywanej kartce kalendarza potrafiłam już dostrzegać przedsmak jutra. Przestałam się go bać. Było niewiadome i nie poznane jak czerwcowy sad mojej babki, Lukrecji Kwak. Bo sad w czerwcu nie jest zwykłym sadem. Potrafi w ciągu jednej nocy stać się ogrodem, po którym spacerują senne cienie małych złodziei jabłek. Tych, co sięgają po zakazany owoc, choć przecież wiedzą, że mogą zostać przyłapani na gorącym uczynku, a potem skazani z biblijnego paragrafu na dożywotnią eksmisję, że być może trzeba im będzie na zawsze opuścić sad. I nie odnaleźć się już potem w żadnym miejscu swoich przeznaczeń. Siedzę na ławce wtulona w stary sweter. Pozwalam chwilom złodziejom kradnącym moje dojrzałe lata, wałęsać się po tym zarośniętym, ale wciąż kwitnącym terenie prywatnym. Po przeszłości i przyszłości. Po dzisiejszym wieczorze i wczorajszej nocy. Ostatecznie bez tego przyzwolenia, jakie daję czasowi, nie byłabym teraz szczęśliwą i spełnioną kobietą. A jabłek w moim sadzie przecież to wiem i czuję będzie tyle, że starczy dla wszystkich. 22 października 2001. Koniec.