Długosz Leszek - Z tego co jest

Szczegóły
Tytuł Długosz Leszek - Z tego co jest
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Długosz Leszek - Z tego co jest PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Długosz Leszek - Z tego co jest PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Długosz Leszek - Z tego co jest - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Leszek Długosz Z tego, co jest Ballada o "Kimś drugim" Rozmyślania przy straganie Bez tego przypadku - bez zamiaru - Do rozstrzygnięcia nie stawią się pozwani Więc może nocą lub w południe Przerwa w nalotach Awaria światła - Albo na rzekę zapatrzeni Mogli zapragnąć dalej imienia? Bez tego przypadku - bez zamiaru I tak nie wstałaby z martwych łacina Traktaty znaczyłyby ile znaczą - Bug z Narwią płynąłby jak płynie Nie odwrotnie Kto górą, kto doliną poszedł Wybrałby inaczej? I te żonkile też zbyt piękne Żeby ich ktoś nie kupił Bez tego zamiaru - bez przypadku Może nie byłyby tylko potrzebne Akurat tak Akurat dziś Na piątą po południu (1965) Jakby nas jaki wiózł przewoźnik Jakby mu świtem - co dla nas nocą Jakby miał jeszcze ląd być jaki Na którym stanąć moglibyśmy stopą Jakby ta droga miała być jeszcze I chociaż pierwsza jakby nie ostatnia Jakbyśmy mogli mieć na własność Choćby źdźbło trawy Choć imię własne Jakbyśmy jeszcze chcieli ocalać Ślady - w twierdzach z kamienia Chronić Jakbyśmy sami zapomnieli Ile w nas samych zapomnienia Jakbyśmy to my mieli znaleźć Błąd - wciąż nie wyjaśniony I cyfry które dodajemy Jakby zdążały w nieskończoność Jakby nas jaki wiózł przewoźnik Ubezpieczonych od wszelkich zdarzeń Dół - w którym nas porzucą Był przechowalnią jakby bagażu? (1966) Aklamacje duszy w Dolinie Ojcowskiej jesienią 1994 roku O Bogowie, miliony, miliony szelestów Ledwie z tchnieniem powietrza - Zielone niedawno jeszcze folwarki Flory A wszystko w ogniu Gore! - Dywany Z wiatrem wirują lecą Płomyki, głownie, wszystkie możliwe I niemożliwe jesieni ognie, a jeszcze tu W tej okolicy - Na tle tej bieli? Czasem, na mgnienie, pożoga ścichnie Stop-klatka - tak jakby na specjalnych prawach Jaki samobójca (wybraniec?) z wysokości korony Przywilej miał pojedynczego umierania? Więc spada pojedynczy Po królewsku, majestatycznie Król liści - zlata Na oczach świata Owidiuszu, do ciebie wołam - Z wszystkich Teatrów Natury Dla Metamorfoz Twoich, ten gdybyś mógł Gdybyś ujrzał Ten byłby Ci godny Ach gdybyś zdążył Zdąż - Stań obok, przy mnie, podziel myśl Urzeczoną: gdzieś, kiedyś piękniej Przeistaczała się jesień, jak oto - W tej Dolinie? Wyciągnij rękę, w wąwozy - złotem brązem Spiżem szelestliwe, pójdźmy - Inną wymyśl, Owidiuszu Nową wymyśl opowieść... Poznaję widzę - Nie chcesz? Cóż Ci ta dłoń do-opowie? Dawno niemłodzieńcza Skroń siwa, oko bez śmiałości Myśl nieustannie, namolnie to wiedząca: "W której już części - Po której stronie Metamorfoz Twoich Mieszkam?..." Ile, co Ci ze mnie? Ze mną? - Addio Owidiuszu Że obaj wiemy - skręcaj! Na moment Ciebie pożyczyłem tylko Z arsenału poetyki Gdy - nadmiar i olśnienie A muza nieporadna, bogi i bożki wzywa dawne ku dekoracji Nieboraczka nie wie, jaką wobec świata mową Obwoływać zachwyt Wdzięczność jak wyklaskać rytmizować - w jakich słowach? Cóż, nawyk, stara szkoła. A tak naprawdę Duszo moja, wiesz nie od dziś (Nie wspominajmy tu o cenie) Po swojemu duszyczko, po swojemu - Śpiewaj najprościej radość w cichości Bo radość - tak stać na dnie doliny, słuchać jak strumyk liśćmi przykryty, z resztką srebra układa się przed zimą Bo to radosna strata - patrzeć, jak górą w słonecznym wirowaniu rozsypuje się na wieczność - bogactwo bywszy zamęt lata Bo radość - z najskromniejszą prostotą wiedzy wiedzieć ile trzeba - na lewo zamek, Skała. Droga, co na prawo, to do Krakowa szosa (Pod lasem chata jasnookienna, ciepły piec, herbata) Bo to błogosławiona Chwila - przez chwilę choćby - pewność że co przed czasem ustanowione - sercem przyjęte. I uciszone. Więc nie trudź się anima mea - Pakuj okrzyki, schowaj aklamacje Zwyczajnie w duchu wyznaj cicho - szczerze: - Pięknie tej jesieni W Ojcowskiej Dolinie, rozjarzył nam się właśnie Czasu ułamek - Zaiste nad wyraz... Przenikliwa jest mądrość czereśni Ona z wiosną z jaskółką w zawody Zrywa się do lotu W zapamiętaniu do pienistości Gdy pora kwitnąć - ona cała i wyłącznie Kwitnie Bez niepokoju, podejrzewam Zasypiając - śpi. Bez troski O jakość pestki o mróz O narzędzie ogrodnika (tego najeźdźcy z kosmosu) - Drapieżnik, a przecież czułość sama Wydrze spod stóp najmniejszemu źdźbłu Wodę i wypije Lecz jeśli jaki owad zalotny Dotknie ją Ugnie się miłośnie jak nikt na Ziemi Niczego nikomu nie obiecuje Więc znikąd niczego się nie spodziewa Wiatr gdy uderzy Zniszczy pokolenie Nie skamienieje jak Niobe 1 liści nie potarga sama - Nauczyła się trwania Metamorphosis - oto co nas łączy Metamorphosis i troska - przy mnie i we mnie - Oto różnica Ona się po prostu spełnia My chcielibyśmy wykorzystać życie * * * To nie jest sztuka wędrować do Betlejem Kiedy zapłonie gwiazda nocą I drogi jasny łuk wyznacza - Nie sztuka w ślepym tkwiąc zaułku Iść do Canossy Gdy umie cesarz pojąć Że wyjściem - tylko pokutnicza szata I nie jest kwestią - na świat powracać rano Kiedy powieki światłem tknięte Same się unoszą - Ale jest trudniej trudniej na pewno Nocy jak beton szczelnej Otwarte przeciwstawiać oczy I trwać z pytaniem: Po co?... Wiosna Trawa - to chorągiewki umarłych Którymi machają do nas radośnie - Ach tutaj tutaj do nas Widzisz, jakie to wszystko Pewne Proste * * * Jeszcze jak chcieć tak palcem wodzić Bezpieczną mając szybę I patrzeć jak topnieje napis - Jak oddech w szron zastyga Jak chcieć - tak jeszcze w słowa wiązać Z wnętrza kamienia Z gniazda wiatru Głoski wydobyte - Dźwięk jak sypanie piasku Słysząc Ach jak nie chcieć jeszcze - Jak się nie starać W jaką nie wybiegając przestrzeń Jakiego nie dochodząc kresu Mogąc jeszcze powtarzać: Jeszcze Choć to jest słowo jak rozbitek Co pośród morza Na chwilę ocalony Do brzegu płynie Wiedząc Że brzegu nie ma Pamięć i Zapominanie Wybaczcie mi, twarze moje wszystkie — Przyjazne i te Nienawistne sobie (Jednak do siebie Nawzajem się garnące) - Na jednym W dół Opadającym statku Nie pożegnane - wybaczcie Że nie słyszałyście: "żegnajcie" Gdyż "byłyście" To tylko i to wszystko Co powiem Rwące się same Niepohamowane gesty - Słowa na przekór Przymuszone Kolejne światy Urządzające we mnie Kolejne swe zamieszkiwania Wybaczcie - Pamięć? - Której się zdaje że jest królową I że po własnym domu, w koronie złotej Chodzi, naprawdę - Obręcz Zardzewiałą nosi I w gruncie rzeczy, ach nawet ona Służką jest tylko (nieco krnąbrną) Na potężniejszym - Dworze Zapominania - Gdzie ponad bramą, w samym zenicie Beznamiętności gwiazda Obojętnie trwa Dworzec w Sandomierzu Którzy - w tamten wieczór... - I Którzy ile dziś znaczą? Z pewnością siedem lat temu Na dworcu w Sandomierzu Wieczorem Wypiłem szklankę herbaty Choć wokół jaśniały twarze Żadna nie została Nie rzuciłem się nań Z obelgą Z pocałunkami Jeśli istnieją? - Bez mojej świadomości żyją Bez mego udziału I tylko - znów oto W dłoni herbata (Przez przypomnienie) Możliwość trwania im przyznaje Bo - ludzie w ludziach - żyjąc Dla siebie umierają Jeśli dla siebie - nie zaistnieli (Więc - jeśli się nie pokochali?) Pamięć - Przez ileż to przywołań Przeszłe i nas samych na nowo nam oddaje (Można być pewnym - kiedy i z czego Składa się herbata?) Więc Jeśli i Ty Panie Nie wziąłeś mnie pod uwagę - Bożka Niepamięci - Bożka Niezazdrości Ześlij przynajmniej Obym: Za każdym przebudzeniem Rozpoczynając się od nowa Jak najmniej żałował Obym: Gdy sam dla siebie gubiąc się I na zawsze (Bez Twojej wiedzy nawet o tym może?) Jak najmniej zazdrościł Że po mnie dalej Herbata Ludzie I choćby, jak nieistotny dziś - ów (dla mnie) W Sandomierzu dworzec Że po mnie dalej Trwać może... Z tej młodości... Z tej młodości wyszliśmy jak z kina - Ekran na wylot już przejrzany Dawno się tlił bez akcji I coraz głośniej Jako - jedynie słuszne wyjście Czerwony ponad drzwiami Wzywał napis: WYJŚCIE Wyszliśmy więc (tak jak się często wychodzi z kina Wzruszając ramionami) Opuściliśmy jak bal Gdy dnieje już - a nic z zabawy l tylko w strugach zwiędłych dekoracji Podobnie gasną twarze Opuściliśmy więc (tak jak się nieraz opuszcza bale Bez uczucia szczególnej satysfakcji) I tak już pozostanie? - Szczelniej przymkniemy okiennice Będą herbaty i lektury I będzie - coraz klasycznie] Na mózg futerał - z samej Racji Wdziejemy (Słuszna pora) W przedsionku serca prawdopodobny umieścimy Napis: Nie przeszkadzać Nawał pracy Młodość? Wszakże wypada mieć swoją młodość Tego wymaga życia obyczaj - Więc ustalimy śpiewki chorągiewki Zapobiegliwi odpowiedzialni Wobec własnego życiorysu I tylko czasem nie dość strzeżony Przed lustro wzrok się wymknie I zapyta: "Coś się stało?..." Tak - Staliśmy się średnim pokoleniem - Urodzeni kaskaderzy Zostaliśmy aktorami Przyjaciołom - w podzięce Za szklankę herbaty na pustyni Za kubeł zimnej wody Gdy zasłuży głowa To oczywiste. (W ogóle - o czym mowa!) Ale najbardziej Czego się pewnie nie domyślają - Że z ich powodu Że to przez wzgląd na nich: - Nie Jednak nie - Nie powinienem - Nie mogę... Hamulec i kaganiec. Że zła nie przysparzam więcej Niż mógłbym. Wyznajmy szczerze Niż miałbym (mam) na to ochotę Że powściągliwość przez nich ćwiczę Nie wiem, czy bardziej powstrzymuje mnie Ludzkość, Prawo, Przykazanie z Góry Czy: Co ja powiem? Jak ja im jutro spojrzę w oczy?... Świat ani by odgadł, jak dla ich starań Pręgierz bywał mi oszczędzany Milczenie ich, lecz jak wymowne Jak mnie ostrzegło Przede mną samym - Błogosławcie konfesjonały Sprzymierzeńcom owym Ani do uszu by wam przyszło Ile mniej (dzięki komu) Słuchałyście zawstydzających wyznań. Przyjaciołom - wdzięczność Za wszystkie pożytki jakie mam Z ich istnienia - Jawne I których się pewnie nigdy nie domyśla Ach, za te zwłaszcza, może nawet O wiele bardziej Ballada o "Kimś Drugim" Że - piekło to ktoś drugi - (ach znamy wiemy) — Widziano nieraz całkiem dokładnie — Jak się umiera bez tego piekła Tu na ziemi - Zawsze ktoś jest, do kogo się mówi I gdy się śpiewa, to komuś zawsze się śpiewa Jeżeli w lesie lub nad jeziorem Głos się czyjś pochyla To nie uwierzę - By smugom wody Listowiu tylko Żeby kto myśli swe powierzał - Do żywych mówi się i do umarłych O nieobecność - z innym rodzajem rozżalenia Bezradny, bywa, stoisz Wobec "gry światła" Niuansów drzewa i kamienia Niemal "bolesne" mogą ci się wydać Ruchome rzeźby wody Blask Kapitolu Fra Angeliki Caravaggie I Bachy wszystkie i Szopeny Jeżeli z tobą - Ktoś obok jeszcze Ich "piękna nie podziela" Lub? - Obraz skrajny (z argumentacją żeby pójść aż na dno) - Butelka wódki I w lustrze mętny zarys własnej twarzy I nawet wtedy Choćby pozorny Musi być przecież Ten - jakiś drugi (punkt odniesienia?) Tak było może (tak o tym myślę) - Firmament, ziemię uładziwszy Wtedy dopiero Bóg nas stworzył Gdy puste, "nieludzko puste" Zdało Mu się bez nas Dzieło? Zawsze ktoś jest - kto jest Kto był i jeśli nie ma To przecież ciągle tylko Jeszcze tylko nie ma Realny albo i bez nazwy Musi wciąż istnieć Jest nieodzowny Ten - Drugi (Jakże mam go nazwać?) Jakiś - Serdeczny Punkt Odniesienia?... Pięknie jest spotykać zwierzęta w lesie Ja jestem inne Drzewo Ja jestem inne Drzewo Nie obce Inne tylko Musisz usłyszeć Wszelakolistny - Śpiewając siebie, Ciebie też śpiewam Ja inne Ja z Drzewa pojedyncze jestem drzewo - Musisz zrozumieć wybaczyć musisz O Różnogwarny, drzew pełen po horyzont Do zbioru Twego że przynależę Nie zapominam I Ty pamiętaj - Gdzie tylko Twoja jaka przestrzeń Na całą nawet Twoją wieczność Że jedno takie Raz tylko jestem Nie obce, inne Ja tylko inne drzewo jestem - Nigdzie nikomu tak się nie zdarzy Miejsce, co jak to - Ze mną umówione Nigdy i nigdzie tak nie rozszumi się Obłoków i gałęzi - Przelotna ich rozmowa Gdy też Na wieczność raz, z wiatrem (na wiatr) Rzucają (sobie) - liście (Te - strzępy zwitki skórki słów) Nad moją znów Jesienną znowu moją głową Nie obce, inne Inne jestem drzewo - Śpiewając siebie, Ciebie też śpiewam Ja w Twoim wnętrzu, w drzew stojąc tłumie Jedną i wspólną słyszę muzykę Nie zapominam I Ty pamiętaj - W każdy oddzielnie Więc w mój pień - moja Moja uderzy tylko cisza Pozwól więc: Widzieć, tak jak ja widzę O rzeczach mówić, jak je pojmuję Daj mi oddychać tak, jak ja muszę Pozwól mi kochać, tak jak umiem Ja inne, inne jestem Z Drzewa, ja pojedyncze jestem drzewo - Czy to rozumiesz? (1971) Pięknie jest spotykać zwierzęta w lesie Widziałem - raz jeden - wśród wysokich sosen Biegł - rudy Najprawdziwszy z najprawdziwszą kitą Węszył, zawracał i przez zarośla bezszelestnie Sunął tak oczywisty (Doprawdy, chciałem klaskać prawie Nieomal domagać się bisów) Nigdy nie widziałem takiego - teatru bez teatru Niczego bardziej - samego w sobie Nikogo tak - u siebie - Gdzie mógłbym ciebie tak spotykać?... Świadomi tła swojego Słowa i gestu, bezpieczny znając dystans Nadzy - we własnym milczeniu stojąc Jak odgrywamy, nawet wtedy - Nagą swą prawdę Urywamy głowy Własnym na swój temat Domysłom - Udajemy że nie widzimy Urwanych głów podejrzeń * * * Czego szukają te z naprzeciwka Spojrzenia? - Kupić nie kupić - Mała rewia ogłoszeń Krzyżują się przez chwilę Gałązki wzroku I wymijają się - Inna pogoda w innym sadzie - Odmienne pory roku Sercu na starość Których - zdawało się Albo i Których kochało się naprawdę?... - Z ciemniejącego tła obrazu Wyłaniają się twarze... Przez moment Podbiega i ogarnia znów Czułości fala Przez moment Na dalekich stronicach jego (serca) kronik Rozjarza się (spóźniona raczej) myśl: "Że paczką dynamitu nie zdołało zostać Szkoda..." Bo lont, zapałki - wszystko - To wszystko przecież było - I pod ręką? I że zabrakło (tego gestu) - Sercu po czasie Żal niewczesny Ruch w teatrze (monolog aktorki) Przychodzą po nas - Te Ofelie po nas Ach jak zielone Że dłonie ich same Za stokrotki kwitną A oczy - źródła Jak fiołkowo biją - Bronimy się jeszcze (jak to subretki) - Wciągamy do spisków Fryzjerów krawców prasowaczki Elektryków - niestety Nawet nasi wielbiciele Zdradzają - Donoszą nam korony I urągliwie oklaskują Farbowany papier który staramy się Znosić z godnością Ale i potęga papierowej władzy Przygniata zbyt szybko (Na ogół pierwsze załamują się szyje) - Wtedy podstawiają nam zaledwie stołki Ekspresem ślą szale i czepce płowe Posyłają na wywiadówki I drżeć nam każą o losy Urojonych wnuków - Robią z nas wariatki Wpychają do stada żebraczek Odbierają w końcu prawo słuchu Wynoszą - W kubłach na śmiecie - A one? O wilgotnych twarzach Bez chrzęstu choćby jednej zmarszczki - Niezmordowane na schodach - Gotowe toczyć gwiazdy Przez całą długość sceny i spektaklu A one biegną... - Przymykamy na wszystko powieki I tak nas będą posądzać o - Zawiść i Intrygę Mówić - że to my Szczujemy je sforą sekund * * * Więc nie żaglom oddany Może ląd pokochałeś Gdy u powiek cumujesz - Brzeg Oto miasto się kłębi W ulic węzeł znajomy - Wejdź Tak swej ciszy niechętny I tak obcy tej wrzawie Czyś zanadto zmęczony By odejść stąd - Lecz to twoja Itaka - Małowiemość wciąż sobie A to - klamka wizytówka Odyseusz - od... do... (1967) * * * Panowanie nad sobą - Oto królestwo warte zachodu Lecz - choćby reżim Drakońskie dekrety trzeźwości I tak - Zausznicy nierozsądku Poplecznicy słabości Agenci zgrupowani w dywersyjnym Ośrodku serca I tak podejdą - Wywiodą dokąd zechcą To szczwana dyplomacja Podziemie nie do zlikwidowania - Małą podkówką (na rzekome szczęście) Błyśnie... I walą się trony Pochwała zdrowego rozsądku Żyjemy ze sobą jak woda z ogniem Jak para wspólną związana zbrodnią Lecz tak naprawdę, ostatecznie - Na kogo można liczyć? - Na nieobliczalny całkiem przypadek Na inną parę równie zaplątaną? Dzięki mu więc choćby i za to - Za życie choćby i takie Ileż się naharuje natłumaczy Aby w końcu to pospolite stworzenie Które trzyma na uwięzi Nie umknęło samo sobie W nic i na amen W każdej sekundzie, w szczelinie niebezpieczeństwa Jakże gotowy do odsieczy. Zawsze do usługi - Pobiegnie, zawróci list chybiony z drogi Do kubka naleje wody zamiast octu Ustali cztery strony świata - Co to za służba, jakie poświęcenie Mogę się przecież zawsze zarumienić (Lub sroższa kara - ugryźć się w palec!) - Czy to jest ekwiwalent Za szkody Których mi oszczędza A które widzę potem Gdy spadnie tuman I zmieni się pogoda Obrażam go. Opluwam Wie dobrze co robię we śnie. Widzi jak za dnia zdradzam go z byle głupstwem I mimo że ubezpiecza mnie prawem moralnym Estetyką i całą rękojmią instynktów To chyba również zauważa - jak wzdycham Aby się wytarzać z elementem - którym on Śmiertelnie pogardza - Wszystko jednak wybacza i zapomina Życzę mu aby się przekręcił Lub wreszcie wpadł pod koła samochodu Sprytniejszy - wcześniej zdąży z łapówką Do psychiatry Przekupi namówionego już kierowcę - Dzięki zdrowemu rozsądkowi, dzięki i za to Że jeśli nawet dawno oszalał Uczynił to tak rozsądnie I stać go na to - Aby mi wmawiać, że jest w porządku * * * Nie dziw się brzozie na murze wyrosłej Nietoperzowi w reflektor słońca szybującemu - Może im tak radośnie - A może w tym ich męstwo I nie upatruj w tym ich szaleństwa Że się na brzegu leszcz zmarnował - Nikt z całej rzeki by nie pomyślał Że można nie móc pływać (1967) Z porad życzliwego bezinteresownie Trzeba rano i wieczór Trzeba się modlić do siebie o siebie samego Powtarzać w każdej godzinie - Bądź życie moje - Bądź mi na pewno i naprawdę Trzeba się uczyć wszystkich języków jawnych Szelestu każdej tajemnicy Prześpiewać wszystkie pieśni Wszystkie dla oczu zagarnąć barwy Tak - żeby potem nic nie zostało Nic - na temat którego Pół słowa jeszcze Chciałoby się dopowiedzieć (Trzeba to pamiętać - szczęśliwi tracą mowę A mądrzy milkną sami) Trzeba być sytym i nie pominiętym Umieć się rozpruć - skóra gdy zbyt szczelna - Całą powierzchnią otwartych naczyń Chłonąć Trzeba się umieć opuścić - Sobie innemu Z siebie samego naprzeciw wybiec Na drogach stanąć po których pędzą Ogniste kawalkady zdarzeń - Trzeba żeby się udzielił ogień Choć raz odwagi trzeba znaleźć tyle I słów - Co w szczypcach cudzysłowów je umieszczasz Trzeba się nie bać Trzeba je wypowiedzieć przekonaną wargą - Z własną niezgodą umieć się zgodzić Wiedzieć że na końcu tyle będzie znane Ile wiadome było od początku - Po życiu błądząc Jak po zmartwiałych mdłych pokojach I głód szaleństwem sycąc Dawno już przejrzanym Trzeba dojść w końcu do tej ściany I głową w mur uderzyć - Trzeba Raz chociaż raz Życzliwej i bezinteresownej Wysłuchać rady - W świecie jak lampa chybotliwym - Na ziemi nigdy nie odzyskanej Trzeba Żeby na pewno i żeby naprawdę Żeby choć raz Żeby choć raz tak się stało (1977) * * * - To ja pokrzywa Rozpełzłam się po ogrodzie - Wydusić twe plantacje Zniszczyć urodę roślinek - Naiwnych niebożątek Ja - nie skazana na ćwierć grządki O której wiem - to podstęp Getto - skąd wprost na stół transporty Ja podszeptuję - bądźcie nieużyteczne - Niepohamowana w żądzy posiadania W kosztowaniu gruntów zakazanych Przestrzeni - w której jeszcze nie tańczyłam Pierwsza odważyłam się panoszyć Wydzierana Pieszczotami butów obdarowywana co najwyżej Nauczyłam się parzyć i kąsać Bez obłudy bez tej pozornej niewinności Wydzierających sobie wzajem światło Ogrodowych faryzeuszów - Mogłabym być piękniejsza słodsza I bardziej ujmująca spojrzeniami kwiatów Niż oczy samych magnolii - Bez wdzięku dla twego wazonu Zrezygnowana kwitnę Bez cienia zalotności - To ja pokrzywa Pierwsza podążam na rumowiska siedzib Osłaniać nagość w opuszczeniu - Wierna do końca Trędowatym płotom odpadom resztkom - Przykrywam hańbę ich nieprzydatności I w czas - gdy zbrakło płodów wybranych Napełniać miskę twą zdołałam - Nie zbliżaj się bez narzędzia Mój dotyk drażni pamięć - To ja pokrzywa U twego progu przystanęłam tłumnie (1968) Szczerość Nie ma najlepszych koligacji Spokrewniona zaledwie z Poczciwością Kuzynka Naiwność, też jej respektu zbytnio Nie przysparza Owszem, ozdobą jest dzieciństwa (Do twarzy jej z tym niezmąconym wejrzeniem Chabrowych zwłaszcza oczu) Lecz potem? - Gdy już Dojrzałość na wyższych piętrach Kramy światowe porozkłada Cóżże tam wtedy po niej? Mało zręczna Potknie się na pierwszym stopniu Cienia przezorności, pół drygu nawet Do polityki Szczerość? - A któż to słyszał Opowiadać o ukrytych zamiarach? Trzeba nie trzeba, pleść trzy po trzy Zdradzać faktyczny stan umysłu Mówić o gustach zgodnie ze swoim "widzimisię" Panowie Panie, szczerość i owszem Bardzo na miejscu - przy konfesjonałach (Od a do zet tam, nawet i ze wszystkim) Ale to potem Dopiero później, na końcu Normalnie, tak, no, w życiu?... - Dobra jak przyprawa, ot jakaś chwila Przebłysk (ale żeby tak cięgiem choćby przez godzinę?) Polujcie na nią raczej w kinie Oklaskujcie w teatrze Wołajcie ze wzruszeniem nad stronicami książek: "Ach całkiem prawdziwie wszystko najszczerzej tak jak w życiu..." Lecz Co jest zaletą, cnotą w sztuce W życiu? Tu błędem, ściślej Tu błędem sztuki życia O jakże nieraz się pokaże I czy się mylę? - Panowie, Panie i Ty Arcyekspercie w tym temacie — Maseczko wciąż nieprzenikniona — Williamie?... Cóż Ty na to? Podobno - Szekspirze?... Niechby nad Różą... Mnie by to starczyło - Niechby nad Różą kto pochylony Gdy strumień światła ją porywa Gdy nie wie - Piękna - W rozpryskach światła i zieleni Piękniejąc jeszcze niemożliwie] Z oddechem coraz pospieszniejszym Wciąż głębiej Śmielej otwierając wnętrze Gdy nie wie Jeszcze tego nie odkryła Że wtedy - staje się Coraz bardziej śmiertelna Mnie by starczyło - w takiej chwili Nad tą Ironią Piękna - ktoś pochylony Żeby pomyślał: - Cień jego kiedyś Pochylał się podobnie Z tego samego powodu - Żeby pomyślał o mnie W rozgarnięciu włosów W zachłannym pierwszym rozpoznawaniu twarzy W znużeniu ręki (gdy przy skroni) Niechby się zmieścił I mój dotyk To by było dosyć To "łup polowań moich" Niechby się okazał cały - Ot płatek śniegu Na ustach roztopiony Niechby to komu (ze mnie) przywiódł Na myśl: - że chłód - i że nietrwałość Lecz niechby kto - w moim imieniu Śnieg ucałował I ani świeczki, ani lunety... Dziecko Przyszedłeś z nas samych Jesteś i na zawsze zostaniesz Moim - z mojego życia zabranym Dniem - nie dla mnie przeznaczonym Zmarnowanym - dla mych przyjemności Straconym - dla mojej pracy Rozłąką jesteś od tych - których chciałbym zobaczyć Utratą miejsc - w których mógłbym zabłądzić To ty - doprowadzasz mnie do punktualności I zamieszkałeś w moich przedsięwzięciach Których skutki przedtem byłyby obojętne - Mleka domagasz się ode mnie, ciepłego pieca I zabawki (Tej jakiejś formy twego niespełna Rocznego nieba) Nocą - przepędzasz mnie ze snu Przez ciebie bolą mnie ręce i oczy - we dnie To ty - w moim życiu Jesteś rezygnacją z mojego życia - Jedyną moją zemstą jest nadzieja Że dorośniesz Moją nadzieją?... Jedynie bezradność Że tak jak ja - na ziemi staniesz tylko - Dla ciebie w kolejkach najdłuższych Po deko jakiejkolwiek wiary czekam Przez ciebie - sens samego siebie Dla siebie ocalać muszę - To ty mnie zmuszasz Bym najdrobniejszej nie pominął z poszlak W procesie o spowodowanie życia - Twój sposób dźwigania głowy?... Irracjonalny - choć trudno o bardziej rzeczowy Argument obrony - Wszystkich Schwytanych w Ciało (1974) Wtedy i teraz Dawno odeszłe, w zaświatach dawno rozproszone Te nasze matki mateczki mamy Wciąż idą z nami Nawet gdyśmy dorosłe, już siwe ich dzieci Na dalekich kilometrach naszego życia - One i wtedy Z nami blisko Zjawiają się Jak elektryczność Jak jaskółki do piskląt Jak suki do szczeniąt Gdy tylko posłyszą: Ach mamo gdybyś wiedziała... Tu, z tego świata wypowiedziane bezgłośnie W tajemnicy Gdy - nie możemy już wytrzymać I jak się to powiada: musimy pęknąć Musimy musimy przed kimś się wyżalić. I one to słyszą I one to słyszą. Zza horyzontu Zza pagórków niebieskich Zbiegają momentalnie Chwytają nas za rękę W całym kosmosie prócz Boga i nas dwojga Nikt się nie domyśla że z nami Wciąż aż tak Dawno odeszłe, rozproszone w zaświatach Te nasze matki mateczki mamy - One to wciąż potrafią Lecz jakże często dopiero wtedy - Po latach i tak po czasie? Dopiero wtedy Mogą się doczekać Usłyszeć - Te same słowa Te same proste słowa czułości I przywiązania Których wcześniej nie zdążyliśmy Nie chcieliśmy, czy tylko Nie umieliśmy im Wtedy powiedzieć Dojrzewanie Za tym wysokim ceglanym murem Łąka jak śpiąca dziewczyna leży - Całe stado dmuchawców oczekuje wiatru Sobie na urodziny Że świat wyprowadza się ze mnie Z takim pośpiechem, że zapomina?... Trudno Lecz rozumiem... To żaden układ obustronny - akt urodzenia Do czego taki papier zobowiązuje? Odpuszczam i zaświatom Brak zainteresowania Dla mych - na przyszłość - propozycji (Jakaż gwarancja że docierają?) Mała karteczko - Z kalendarza listku Leć Dziej się wola twoja... Azymut znasz i miejsce zbiórki Lepiej niż rozum to ogarnie Pewniej niż wiara, nawet ślepa Pojąć umie Kartki świąteczne Rodzice W związku ze zbliżającymi się świętami Roześlijmy przydziały serdeczności Po zaułkach świata - Gdzie kogo mamy Wysoka Gwiazdka Niech do nich mrugnie I naszym - perskim okiem Nie zapomnijmy i o zmarłych - Wymilczmy w ich stronę Tegoroczny bilans Naszej wewnętrznej meteorologii Pomachajmy chorągiewką Dzisiejszej daty Uspokójmy zapewnieniem - że nic Pomiędzy nami - nic się nie zmieniło.. - Że bliscy są jak dawniej Znów - bliscy jeszcze bardziej I to jest prawda Rodzice Przestali się śnić Przeprowadzili się pewnie Do kręgów jeszcze dalszej nieobecności Coraz bardziej rozdzielają nas Lata nieodwiedzin Milczenie telefonów Brak zasiadania przy wspólnym stole Wszystko to nie sprzyja - Przydałaby się raz na jakiś czas Chwila na progu Szczypta wspólnej soli To kiedyś do znudzenia: "No jak tam sobie radzisz?" Przydałoby się... Gasną obrazy Rozpadają się głosy Nie używane łącza - zwoje pamięci Korodują W bujniejszej z roku na rok, z każdą wiosną Trawie I coraz Im trudniej stamtąd Przedostawać się - Docierać aż tu W pogranicze snu i jawy Ale zaprogramowani mocno Nad wszelką niepamięć Raz i na zawsze - złączeni Ponad śmiertelne ciała Wrócą Jak na domowym podwórku Jak już kiedyś Pojawią się Będą się znowu usprawiedliwiać: - Zostałbyś jeszcze Ale już późno i trzeba Żebyś wracał... Po tego siwego Przy wieczornej lampce Ze staroświeckim wiecznym piórem w dłoni Pochylonego nad wpół zapisaną kartką (Pobojowisko skreśleń i ocalałych wyrazów) - Po tego siwego już mężczyznę Wrócą Jak po swoje - Na żadnym ze światów Nie ma takiego stogu W którym ta igła Mogłaby się Im zgubić Piosneczka (na tę samą wciąż nutę) Dziewczyny przestają być dziewczynami Chłopcy przestają być chłopakami - Oto już idą mężczyźni - Oto biegną kobiety Choć wszyscy Dziećmi Boga jesteśmy Niestety Niestety niestety - a więc dorośniemy? Niestety - jesteśmy - a więc nie będziemy? A co z nami, co potem A co z nami się stanie? - Cóż, panowie i panie... Inne dzieci weźmie Pan Bóg na wychowanie Pałace Medycyny Dr. Jerzemu Lisiewiczowi Pałace - w kirach w bieli Najeżone wieżyczkami strachu Pałace - najczujniejszej straży (Ale w nich skarby na włosku wiszą!) Pałace - na fundamentach najgłębszej ciszy - Łóżka fotele lektyki Inkrustowane kawałkami życia (Co, życia mając ledwie pozory, Pałacowe wzory naśladują do końca) Całą otwartą i podskórną walkę - O zaszczyt O łaskę przeżycia... A więc - intrygi i nadsłuchiwania I zaglądanie wprost do brzucha - Wyścigi gońców donosicieli Z wynikami analiz oraz Sekretnych obserwacji - O pałacowe ceremonie! Uroczyste i nagłe dzwony - O Księstwa Wątroby - Królestwa Serca O rozpaczliwe pakty w celu Wspólnej obrony Zagrożonego terytorium Nogi - O święta Transfuzji - Orgiastyczne bankiety operacyjnych stołów Okolicznościowe kartki Z powinszowaniem: "Szczęśliwej blizny!" Najosobliwsze rozrywki Theatrum Anatomicum Gdzie zgromadzona publiczność Na widok sztuki na łopatki położonej Aż za noże chwyta (Jednakże potem umywa ręce) Pałace w ogrodach O najtkliwiej pielęgnowanej zieleni Pałace - na ziemi najbliższej ziemi Choć najusilniej odchwaszczanej z wszelakiej O niej myśli... Na razie nie. Jeszcześmy nie zasłużyli Lecz słyszysz? - Ta mała kostka przepustkę pisze Lecz czujesz? - Za tę sakiewkę żółci ledwie Uzyskasz akredytację To stać się może choć w samym sednie Najszczęśliwszej chwili... - Wejdziemy Jak wszyscy, którzy przed nami - wejść zdążyli (1975) Con leggerezza Przylatują dusze Z tamtego świata I usiłują z nami grać Według starego scenariusza Jak dawniej - Myślą że się nie zmieniło Rozkładają mapy notatniki I przysiadłszy na ramieniu To na mostku obok serca Zapytują: no jak?... Boże, jakim mówić do nich językiem Jak im wytłumaczyć Zmianę frontów Odwrócenie szyków - Że boli, co nie było nawet przypuszczalne A co się mocno obejmowało, że się rozprysło - Na szczęście, nie pamięta się nawet Jakie To miało imię? I że ta gwiazda beznamiętności Oto jest - wedle dziś - triumf właściwy Batalia przeprowadzona do końca, jak należy My się za was modlimy - szepną niekiedy Bo cóż innego mogą - jeśli cokolwiek Z nas Z tego, co tu się z nami dzieje, pojmują?... Pomyszkują po szufladach, obejdą kąty Przypatrzą się jeszcze swoim na ścianach Fotografiom i hop - Przez szpary w oknach - Hop przez dziurkę od klucza - Małe srebrne spiralki chybotliwe płomyki Dawnych imion... Być może pamiętają że jeśli nie - nagle To - tak to jest - Tak to powoli dzieje się zwyczajnie tutaj... Tak - coraz bardziej jest się Ni z tego, ni z owego świata - Poco a poco. Jeszcze vivace, ma non troppo * * * Nie potrzebują okularów Którzy patrzą oczyma duszy - I ani świeczki - Ani lunety Ballada o sojuszu Róży z Chochołem Sprawiedliwość przemawiająca do poetów Sprawiedliwość nie dba o względy poetów - Gdy dłoń unosi Domaga się tylko Aby jej gest był zauważony Odwagę raczej podziwiajcie Czas i okoliczności które umożliwiły Na głos wypowiedzieć wyrok Trzeźwo zdaje sobie sprawę Wie: Gdyby nie tło Gdyby nie właśnie niesprawiedliwość - Kto by wyróżnił? Kontur zauważył Domyślił się, że istnieję? Spośród Kuzynek (Cnót pozostałych) Odziedziczyła szczególne poczucie taktu I dyskrecji - Bez rozgłosu pragnie czynić to tylko Co do niej należy I nie widzi powodu do pochwał Najzdolniejszego choćby z poetów Doprawdy, zostawcie, tłumaczy Pośród was Jestem nie na miejscu Czuję się wręcz niestosowna Jako temat - Ot, twarde realia Proza, szara rzeczywistość Tam chętnie Tam... gdybym mogła coś mieć Do powiedzenia Luty '82 Choć dzień w kagańcu zimy jeszcze - Szaleje terror nocą Funkcjonariusze mrozu - chociaż O świcie i pod wieczór Ścigają Każdy ślad odwilży Ale w południe - spójrzcie - Nie da się już ukryć - Te pojedyncze Krople Strużki Po cichu jak się dogadują Jak się jednoczą Jawnie rwą Potoki - Nie da się zagłuszyć - Słuchajcie południowej strony dachów Jaka już stamtąd płynna Wiarygodna mowa Czujecie - co donosi powietrze? - Nawet odległych pól prowincje Najściślej pilnowane rezerwaty Całymi połaciami Podbiegają wodnistym kolorem Zwątpienia - To runie. Runąć musi Bo nie umarła Pod powierzchnią ziemi - zieleń Obudzi się. I ruszy Bądź pozdrowiona więc, Leszczyno Krucha Patronko pierwszej linii Najśmielsza rewolucjonistko Emisariuszko szalona Ty, która pierwsza - Gdy las w okowach jeszcze - Śniegi kopne w polach Ty, która - z nagą chorągiewką kwiatu Pierwsza Na zwiad ruszasz - Bądź pozdrowiona - Topnieje serce na widok takiej wiary Kryzys oznajmiania Neon - który usiłuje zapłonąć Który uwierzyć pragnie? Światło jak okrzyk Dławiony w gardle Neon - Kartezjusz na krawędzi wiary Kolumb - odkrywca znaku zapytania Do czerwoności rozdygotana Gardziel I błysk i bunt I znowu - niemych głosek fala Neon - własność Centrali Oświecenia - Trwanie bez woli I sens bez zgody - Przymuszony Alarmujące P na dachu "Dramat Wysoko Postawionej Prawdy" Gdy wykluczona wada instalacji, więc Może głosem jest sumienia?... (1978) Ballada o sojuszu Róży z Chochołem Tu - w okolicach od lat zapowiadanej wiosny Słowa się mówią i wymieniają się gesty Do liczby względnie ustalonej wpisuje się Następna cyfra. Patrzy się na siebie Ale odległość oceanu jest do przebycia Łamią się opłatki i spełnia się rytuał (Tylko) Tu wiatr porywa i unosi, odwracają się karty I jakieś inne zgłaszają się Horyzonty. W imieniu rąk rękawy głosują Mnożą się protesty odmawiają się (za nas) Modlitwy - coś się dzieje - Ale kto wydrze się z potrzasku? Kto zdoła to zobaczyć Kto objaśni? Tu - w okolicach od lat zapowiadanej wiosny Nawet przez sen (do sieci widać podświadomości) Włączony magnetofon - w kółko tę samą Nawija zwrotkę: "Musimy musimy Musimy bo inaczej Musimy bo w ten sposób Nawet naprawdę nie potrafimy Umrzeć - Procesowi agonii ulegniemy (Tylko)" Lecz kto to jeszcze słyszy? Kto zdoła powtórzyć własnym głosem? - Słowa się mówią i wymieniają się gesty Do liczby względnie ustalonej wpisuje się Następna cyfra. - Gdy nie umarła I słomy nie umiała zrzucić - Róża... Kiedy przywykła - Na stałe widać w jedno zrosła się Z Chochołem Tu - w okolicach od lat zapowiadanej wiosny Nad brzegiem szarej coraz bardziej szarej Szarej Wisły (1983) Z klatki... Szczęśliwie wypuszczony szarak Jakże serdecznie się zasmucił - Jakże zbyt wiele naraz Ledwie spłachetek pola W klatce upragniony A nagle jak zogromniał - W bezkres się toczy że można zeń Nie wrócić? Co to tak szumi Czy może pościg? - Pod którą tu przycupnąć miedzą? O klęsko nawet nieprzeczuwalna Udręko - czterech stron świata Otwartych tak samo Przedtem, ach przedtem... - Jakże znów słodki zda się Kapusty liść Schrupany z Wiadomej Ręki - Błogosławiona teraz bądź niewolo dawna Wczorajsza miaro, ładzie ponad Klatką, znany... Luba! O luba znowu, śpiewko przymuszana.. Szczęśliwie wypuszczony szarak Jakże serdecznie się zasmucił Pośrodku pola - w matni Nocą - Gdy gwiazda w otchłań żegluje niepojętą I kiedy obok W zaroślach tętent rośnie Jakże to pojął gorzko W szaraczej swojej duszy: - Czemuś mnie wypuścił?... * * * Bezpieczni - pod przygodnym dachem ani o cegle wiedzą która się przechyla Sprawiedliwi - którzy sądzą nie zapominając komu służy prawo Mądrzy - z wolą pytającego odpowiedź dają zgodną Spokojni - gdy im wciąż nie brak cudzych zbrodni Mężni - o świadków chwały swej zadbali Wierni - przed piętnem zdrady gdy ich ochrania drugich wcześniejsza niewytrzymałość Miłosierni - pychę swą karmiąc jałmużnę rozdają Lepsi - a to niezdarność lub okoliczność w ofiarę zachłanność ich obraca Pokorni - głowy pochylili chcąc pierwej ujrzeć których wiatr obali Szczęśliwi - umęczeni konaniem bliźnich sił im na rozpacz nie wystarcza - Oto jest dekalog strusia Grudniowy przypływ Grudniowy przypływ serdeczności Świątecznych kartek znowu fala Cumuje tuż przy mostku - Przy nabrzeżu serca Z bliska Z daleka Meldują się Imiona - Dzwony dzieciństwa zwołują Ocalałych w pamięci - Z nie istniejących domów Wracają głosy i światła - Skrzy się kolęda Klękają zwierzęta Pachnie łuska ryby i jedlina - Opłatek dzieli nam się wokół stołu I nic - Wszystko to nic i na nic - Rozjarzy się i zgaśnie Zostanie papier (Okazjonalny popis poligrafii) I z Niby-Świąt Zostaje martwy sztafaż - Tyle... Jeżeli w nas - nie wspominanej Nie tej co abstrakcyjnie - kiedyś, jutro Przyjdzie, Jeżeli w nas Miłości żywej by nie było... I o tym, pośród nocnej ciszy Dzwonią dzwony I Bóg na świat przychodzi W gruncie rzeczy po to? - Myślę W pobliżu ogrodu Małe rozmyślania wiosenne Otwórzmy okno - otośmy w maju Wyjdźmy na pokład - Ach cóż na grządkach na rabatkach W lasku nad stawem w świecie I ach w najdalszym cóż tam We Wszechświecie?... Navigare necesse - wciąż tak samo? Vivere - niekoniecznie? W otmętach bieli i fioletów Wiosna się wzniosła - Rwąca Żółto-zielona fala I cóż, Punkciku Gadający? W starej łódeczce łaciny - Aż tutaj? Jak obliczasz, pod koniec dwudziestego wieku Się dotarło? I co? - Stąd jaśniej? Czy ci się zmienił (w gruncie rzeczy) Powód Albo zamiar? Otwórzmy okno - otośmy w maju Bocian po grobli jak w średniowieczu Z tym samym pewnie (gotyckim) namaszczeniem Kroczy Jak w dawnej śpiewce Zieleni się, zakwita wedle stawu Trzcina - Liściasta kipiel bujnie i dziko Po leśmianowsku? (Tak - u Tuwima?) Pleni się i skręca... W oknie (ach przyłap się, Punkciku Gadający Punkciku - Jakiż to silny jest atawizm?) W oknie się staje - jak przed wiekami Niby bezwiednie - A jednak jakby w oczekiwaniu?... Przygoda karpia W samo południe (Dzień lśnił akurat jak rybia łuska) Na przeciąg chwili, mniej Na tyle, żeby powiedzieć słowo: "krótko" Nieszczęsny nagle Karp - nad powierzchnię stawu Wyplusnął I przepadł W wodnym swym wszechświecie Zabulgotała woda I znów Zasklepił się znów w całość podwodny kosmos I dalej znowu trwała rybia i karpia, szczegółowa jego Wieczność... Że poznał wiatr i blask I łódkę ujrzał niczym UFO?... - Nieszczęsny Kto to pojmie - Tę napowietrzną karpia fantasmagorię? - Z podwodnych braci kto da wiarę Opowieściom z innego wymiaru?... * * * Lubię przyglądać się motylom Nad zagonami maku Kiedy je w lipcu wiatr kołysze I kiedy naraz Miesza się w powietrzu - Śmiertelne opadanie płatków I trzepotliwa radość skrzydeł Przypatruję się często - Gdy chemia nad dachami Kwitnąc - Rysuje na tle nieba Wzory fantastyczne (Lukrecji znać tu wprawną rękę) Przyglądam się jak opadają Czarne ornamenty Lotnej secesji - Przyglądam się jak opadają Lotne elementy Czarnej secesji Tak - W sumie nic to jest innego I niczym więcej owa "praca" Jak nieustannym obserwowaniem Piasku W coraz to nowych kształtach klepsydr I kształtom Nowych Zwiewnych klepsydr - Przypatruję się często. (1984) Pusty dźwięk Pusty dźwięk? - A jednak coś się rozległo Przysłyszało się Tknęło Jest - skoro na myśl przyszło? Nic. Nic zupełne?... A jednak nie ustają Słowa Poluje wyobraźnia - Przyszpilić - Nazwać - Wepchnąć do klatki Jakiejś semantyki?... Ktoś tu nie daje za wygraną... Rozumie marny, biedne zmysły Ileż się natrudzicie Budując obraz domniemany Ów - poza strefą Chwili i materii (Z budulca tego, no bo jakże?... - W jakiej okolicy?) Pusty dźwięk? A jednak coś się rozległo Wyodrębniło się, więc zaistniało? - Linia owalu, którą się Zero obrysowało? * * * Dzięki Ci Panie za to że przemawiasz do mnie Płonącą żagwią nasturcji Że odsłoniwszy oczy i uszy moje wywiodłeś mnie Ponad mrok i ciszę Że mi wybaczasz ironię i sceptycyzm Co - w naiwności umysłu W zadufaniu serca Pozwalam sobie brać za mój odwet - Za niepewność chwili - Zbytnią dotkliwość piękna - Niedoskonałość miłości Żeś tak Wymagający mało By w geście pochylenia tu - wobec Najmarniejszego Tam - widzieć pokłon oddawany Tobie Że mi pozwalasz - miast za innymi powtarzać gotową - Swoją układać modlitwę Żeś wszystko tak obmyślił doskonale - Gwiazd równowagę i dla dmuchawca nasion Spadochron niezawodny Że - Księgę Twoją usiłując czytać Mogę jednocześnie stanowić Jej zgłoskę Że mogąc nie być - jestem Żeś mnie dał w najem przypadków I godziny nieznanej I pozwoliłeś - abym wszystko inne I całą resztę - sam wybrał Przy franciszkańskiej sieni Bóg Ojciec - sławny Z witraża u Franciszkanów - Uniesieniem ducha Zręcznością ludzkiej ręki W szkło zaklęty - Jakżeś potężny i wspaniały Boże Na tym konterfekcie (Myślę - i Ty, z tej roboty jesteś kontenty?) A tuż przy wejściu Obok - Przy franciszkańskiej sieni Ot byle co - Przy murze krzaczek Zielone ladaco, co to się nawet Nie zna jego nazwy I tylko trzeba chwili I łaski takiej może trzeba Żeby go tak zobaczyć Gdy tuż po deszczu - W kwietniowej smudze światła Dwa albo trzy tysiące zielonego drobiazgu - Liści, listeczków jeszcze Więc dwa albo trzy tysiące (bo na każdym) Wodnych brylantów (brylancików, dokładnie) - W nieziemskich blaskach Jak to konkurencyjnie woła Skrzy się... I tak - Zdumiony tym widokiem - "Ach z jakiej to pracowni? I cóż jest arcydzieło?" - Przy franciszkańskiej stojąc sieni Właściwie - Kogo O co pytam?... Boże Ciało w Przemyślu Ach do Przemyśla w ciepły dzień lata Na Boże Ciało jechać - Jakie tam szumne chodzą procesje - Przez most, po wzgórzach Od kościoła do kościoła W blaskach w kadzidłach w dzwonach - Zaśpiew wschodni się niesie... I w ocalałym z dawien dawna Dawnego powietrza rezerwacie Ach patrzcie patrzcie Młodzi Ona to - Rzeczpospolita tamta, zda się - Anielstwo i czerep swój rubaszny W surmach w zadęciach w złoconych lelijach W tę i we w tę I w tę i we w tę Po mieście W starodawnej krasie wodzi Panie, coś na świat w ten dzień wyszedł Na przechadzkę - Jaką tam jeszcze dają Ci asystę Jaką adorację! Wszystko się potem z wolna rozkrusza Usennia się - Popołudniowa wkracza godzina Obiadowe obłoczki, z okien ku oknom Płyną Piwonie i kosaćce drzemią w ogródkach Bło-go-stan To niebezpieczna po nowicjatach, po klasztorach I dla kleryków w seminarium pora (Aniołowie Pańscy, miejcie no tam na ten czas Baczenie szczególniejsze) Ach do Przemyśla w ciepły dzień lata Na Boże Ciało jechać... Z gałązką brzozową - w ręku Z nadziei nowej zapaloną świeczką - w sercu Po mieście tym W ogonku za Panem Bogiem Znów sobie tak pochodzić... W pobliżu Ogrodu Jardin de Luxembourg (obok mieszkania Simone Weil) Świata nie zbawi Ta nowa miłość - Jak dym ofiarny idąca w niebo Jeszcze jedna Duszy piosenka - Ale przez mgnienie Opatrzności Ręka może poczuje Dotyk Przesłany stąd Wskroś chmury, z dołu - Niewyrażalnie małej Serdeczno-złotej strzały Grot Świadectwo - że ktoś Kto tu na Ziemi mieszka (W zielonych koczuje namiotach) Przesyła wyrazy wdzięczności i przy okazji - O wieczność prosi?... Lecz grzech to Dowód interesowności I nie tędy droga: - Spełniać przykazania Kochać obietnice Boga Nie kochając Boga * * * Zwłaszcza we Francji Myślę O tej Rękawiczce (Tej, co jest w słowach: - Wiara Modlitwa) Przez Boga rzuconej I nie podjętej - Pozostawionej... Ostygną zmarzną Bez osłony I bez tych słów - nie tylko mowa Ale ich świat Jakże im tam się uboży... Zwłaszcza we Francji pustych kościołach Myślę O tej Rękawiczce Przez Boga rzuconej Camille Claudel W Saint Martigny w Szwajcarii Wracając z rzeźb wystawy Patrzyłem na winnice Na resztki fortów starożytnych Jak kości po alpejskich zboczach Bielejące I tam to przyszło mi do głowy: Gdy o wysokość i gdy o skalę chodzi - "Nic pewniejszego tu jak Himalaje" A inne? - Wszystkie tutaj ludzkie szczyty Czas, bywa, jak przemieści Inaczej jak ustawi... I o tym Jak się wydarzyło - Jak na mych oczach Z czeluści zapomnienia Z nieświadomości zwykłej (Z bezgrzesznego niebytu) Nad dzieło jakże wywyższone - Rodina więc nad-mistrza Jak się uniosło ponad (Do zachwycenia) - Marmurowe ramię Udręczonej do obłędu uczennicy Zatrważająco piękne... Dopóki klisza... Nie wyschła jeszcze wszystka Jeszcze gdzieś ciecze po świecie Rzeczułka Sanna Domowa rzeka (Dzieciństwa mojego Wisła) - Rozwlekły się Wyblakły obrazy Ale się jeszcze zdarza W największej dali W mongolskim stepie Gdziem nie był? Pod rzymskim akweduktem Nagle - przez środek słuchu Przemknie łopot Fali - Jakbyś drzwi odemknął Głosy z dalekich brzegów Przy uchu szepną I wrócą - Do chwil macierzystych Na powrót, w swoje miejsca - Pamięci cmentarz?... W tobie Wędruje z tobą wszędzie I gdzie byś stopę nie postawił - Wspominasz?... Trochę tak Jakbyś cieniom odległym Świeczkę palił Więc się rozsrebrza czasem jeszcze W tym rozbłysku Rzeczułki Sanny Woda czysta - Gruboziarnisty piasek pod stopami Lipcowe rano (druga, trzecia klasa) Właśnie początek jest wakacji I stoi w toni chłodnej po kolana Ów chłopiec wypłowiały I choć umarła to jest klasa Z mocy boskiego fotografa Stać on tak będzie W tym obrazie Identyczny Identycznie wszędzie - W sandomierskim jarze Na Manhattanie Na krakowskim bruku - Gdzie mi go pamięć nie wydobędzie I szczegół jeszcze W kadrze spamiętany - Ważka granatowoczarna Co się uniosła nad lądowiskiem tataraku Frunie I lecieć będzie nieskończenie W tamto rano Aż do końca świata Póki się klisza nie prześwietli Nie zaciemni - ze mną We mnie (1992) Pisane w Bieszczadach Historia długą straż stawia po sobie (Sposoby zna "Ma swoje chwyty") - W rejestrach zamknięta Wtłoczona na półki Zda się - Już ona tam w kaftanie Bezpieczeństwa - A jeszcze się wymknie - Jeszcze się błąka po kryjomu Pośród rodzimej okolicy Śladem żelazka na podłodze Skrzypnięciem furtki - Podpowie Coś tam przypomni Domownikom - Zdziczałym jabłkiem Zarysem ścieżki w miejscu drogi I obcym - się odsłoni - "Na tropie jesteś, daleki przybyszu..." I nie wiem - Czy gdzie indziej Akurat przyszłoby mi to do głowy Widząc - jak księżyc nad Wetliną Brodzi Że księżyc?... To nie lampion - Żaden gong - Tamburyn chiński Ale ataman to jest Całą gębą Kiedy tak sunie - W tutejszej nieba okolicy Na czele gwiazd korowodu Notatki z podróży do Mongolii Gobi w języku mongolskim znaczy pustynia Mongolia jest krajem trójpustynnym - Na pustej ziemi w pustych obszarach powietrza Widzi się rzeczy których nie ma Mongolia pachnie piołunem i cytryną W Mongolii najgłębszą z całej Azji Słychać ciszę (Niekiedy tylko Jak gigant wiolinowy smyczek Przesunie się smuga cykad - Należy żałować że Ravel nie znał bliżej Tej muzyki) Bogowie Mongolii opuścili kraj Podobno niektórzy przedarli się do Tybetu Reszta - nie mając większego wyboru Ukryła się w ziemi Rozpłynęła się w powietrzu - Dlatego starsi mieszkańcy Dałandzadgad Chodzą w butach zadartych do góry W Mongolii żyją purpurowe wielbłądy - W Mongolii jest bardzo mało Mongołów Dlatego prawdą jest, że gdy w Mongolii umiera dziecko Nawet wielbłądy płaczą prawdziwymi łzami Nocą niebo w Mongolii?... Czy to już nie brzmi Wystarczająco?... - Wielka szkoda, że Immanuel Kant (O którym wiadomo ile zawdzięczał gwiazdom) Że nigdy nie pojechał z Królewca do Mongolii Synowi Bywa - Kapliczka ze świątyni zostaje Źdźbło z pola Z podróży dookoła świata Dłoń wyciągniętą na pożegnanie - pamięć Najbardziej ocali Ze stu symfonii - piosenki kawałek Z miliona godzin, z "morza czasu" Każda sekunda - częścią tego samego jest Trwania Więc pojmij tu - nad książką pochylony Kiedy, zadane przemierzając szlaki Głośno - słyszę - myślisz - Twój głos, jest także (od Nilu od Mezopotamii Przez Grecję Rzym, dziś, Bóg wie pokąd jeszcze) Cząsteczką jak znikomą, ale jest Fragmentem tego samego wciąż Wołania... I w takiej skali - też Spostrzeż się i ogarnij