2804
Szczegóły |
Tytuł |
2804 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
2804 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 2804 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
2804 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
ANDRE NORTON
�ELAZNA KLATKA
PRZE�O�Y�A EWA JASIE�SKA
TYTU� ORYGINA�U IRON CAGE
PROLOG
- Co masz zamiar zrobi� z t� kotk�?
- Odda� j� do Towarzystwa Opieki nad Zwierz�tami. My oczywi�cie nie mo�emy jej zabra� ze sob�. A ona zn�w b�dzie mia�a ma�e.
- Ale co na to Cathy?
- Powiedzieli�my jej, �e oddajemy Bitsy w dobre r�ce. W ko�cu oni tam czasami znajduj� jakie� domy dla niekt�rych zwierz�t, prawda?
- Dla kotki, i to ci�arnej?
- No c�, nic wi�cej nie da si� zrobi�. Ch�opiec Hawkins�w obieca� j� tam podrzuci�. W�a�nie podje�d�a i zaraz zawiezie j� do schroniska. Cathy nie mo�e si� o tym dowiedzie�. S�owo daj�, nie wiem, co mam robi� z tym dzieckiem. Postanowi�am jedno: nigdy wi�cej �adnych zwierz�t w domu! Szcz�liwie si� sk�ada, �e w nowym mieszkaniu nie wolno ich trzyma�.
Czarno-bia�a kotka kuli�a si� w pudle, do kt�rego zosta�a bezceremonialnie wepchni�ta godzin� wcze�niej. Wrzaski protestu nie przynios�y ratunku, podobnie jak szale�cze drapanie, kt�re doprowadzi�o tylko do tego, �e karton zacz�� podskakiwa� na stopniu ganka. I mimo �e nie rozumia�a dobiegaj�cych zza drzwi, t�umionych przez karton s��w - opanowa� j� teraz strach. Ju� od samego rana by�a niespokojna, czas jej kocenia si� by� bardzo bliski. Musi st�d wyj��, znale�� bezpieczne miejsce. Ca�y jej instynkt pcha� j� do tego; jednak �adne, nawet najwi�ksze wysi�ki, nie przynios�y wolno�ci.
Na d�wi�k samochodu wje�d�aj�cego na podjazd wr�cz si� rozp�aszczy�a. Teraz pud�o zosta�o poderwane w g�r� i zako�ysa�o si� tak gwa�townie, �e rzuci�o j� z boku na bok. Znalaz�a si� wewn�trz samochodu. Jeszcze raz wyda�a z siebie rozpaczliwy, pe�en przera�enia wrzask, chc�c znale�� te r�ce i g�os, kt�re zawsze oznacza�y poczucie bezpiecze�stwa. Lecz �adna odpowied� nie nadesz�a. W zdenerwowaniu zasika�a pud�o, co jeszcze zwi�kszy�o pragnienie uwolnienia si�.
Samoch�d stawa�.
- Co z tob�, ch�opie? Czemu tak p�no przyjecha�e�?
- Mam co� do za�atwienia dla Stanson�w; oni si� jutro przeprowadzaj� i chc� si� pozby� swojej starej kotki. Mam j� zawie�� do Towarzystwa Opieki nad Zwierz�tami.
- Do schroniska? Ty wiesz, gdzie to jest? Jakie� pi�� mil st�d. A my jeste�my ju� sp�nieni! Jecha� taki kawa� drogi tylko po to, �eby si� pozby� kota; ch�opie, chyba zwariowa�e�!
- To co mam zrobi�, m�dralo?
- Ona jest w tym pudle? Fiu-fiu - gwizdn�� - zasmrodzi ca�y samoch�d. Lepiej szybko si� jej pozb�d�, je�eli chcesz gdzie� zabra� wieczorem t� ma�� Henslow. Taki koci smr�d jest cholernie trwa�y. Powiem ci, co robi�, g�upku. Pojedziesz kawa�ek szos�; tam jest taki las za drugim zakr�tem, normalne �mietnisko. S�uchaj no, b�dzie pada�, musisz si� spieszy�, je�eli chcesz jeszcze wzi�� udzia� w naszej zabawie.
- Chyba masz racj�.
Na pewno. Wywal t� star� �mierdz�c� kocic� i wracaj tu, ale szybko. Musimy si� spotka� z tymi laluniami, a one nie s� z takich, kt�re by d�ugo czeka�y.
Kotka zamiaucza�a z przera�eniem. Te szorstkie, nieprzyjemne g�osy by�y tylko przykrym ha�asem, nie znaczy�y nic. Ci�ko dysza�a; panuj�cy w pudle od�r przyprawia� j� o md�o�ci - �eby tylko m�c si� wydosta�!
Samoch�d zatrzyma� si� jeszcze raz, pud�o zn�w zosta�o ostro szarpni�te. Gwa�townie wypchni�te przez otwarte okno, uderzy�o twardo o ziemi�, potoczy�o si� po pochy�o�ci, by lec w�r�d innych nielegalnie wyrzuconych odpadk�w. Kot, wstrz��ni�ty i obola�y, wrzasn�� znowu.
Dobieg� go g�os odje�d�aj�cego samochodu, a potem nie by�o ju� nic s�ycha�, z wyj�tkiem deszczu uderzaj�cego o pud�o. Kotka jeszcze raz spr�bowa�a wydosta� si� na wolno��. Dlaczego si� tutaj znalaz�a? Gdzie jest dom?
Ca�e to gwa�towne szarpanie i miotanie przyspieszy�o por�d. Wi�a si� w b�lach, wrzeszcz�c. Nie by�o miejsca! Pud�o dr�a�o pod ciosami narastaj�cej burzy. Pojawi� si� pierwszy kociak. Kotka obw�cha�a go kr�tko, ale nie zada�a sobie trudu, �eby li��c, tchn�� w niego �ycie. Koci� by�o martwe. Z nowym przyp�ywem furii teraz szarpa�a bok pud�a. Karton, rozmi�kczony przez deszcz, zacz�� si� poddawa�. Szansa wydostania si� na wolno�� wprawi�a j� w szale�stwo, wi�c kotka drapa�a tak d�ugo, dop�ki nie wydar�a dostatecznie du�ego otworu, by si� wydosta�. Uderzy� w ni� deszcz, przemoczy� sier�� sprawiaj�c, �e znowu g�o�no wrzasn�a.
Kierowa� ni� instynkt. Musia�a znale�� schronienie, jakie� miejsce, zanim... zanim...
Wywlek�a si� z pud�a, rozejrza�a dooko�a. By� tam ogromny stos wyrzuconych �mieci, porzuconych rzeczy. Niedaleko le�a�a przewr�cona na bok lod�wka z oderwanymi drzwiami. Znalaz�a si� w �rodku, kiedy pojawi� si� drugi kociak, ledwo �ywy. P�niej zjawi�y si� dwa nast�pne. Mia�a schronienie, ale jedzenie, picie... By�a zbyt zm�czona, pokonana przez strach i szok, �eby czego� szuka�. Po�o�y�a si� na boku, pisn�a cicho, �a�o�nie i zasn�a.
I
- To jest samica Maun�w? Co z ni� zrobisz? Jest kotna.
- Bezwarto�ciowa dla naszych cel�w. Poza tym jest szalona. Kiedy zabrali�my jej ostatnie m�ode do do�wiadcze�, sta�a si� niebezpieczna. Po��czyli�my j� z m�odszym samcem, ale mocno go pobi�a. Szcz�liwie on ma umys� podatny na sterowanie, co jest pomocne w takich przypadkach.
Dziwne, �e sterowanie umys�em nie zawsze jednakowo dzia�a. S� takie sprawozdania...
- Nie m�w mi o sprawozdaniach. Spi�trzaj� si� w czytniku i kiedy ma si� czas, �eby je posegregowa�? Teraz, kiedy Llayron zarz�dzi� wczesny start, cz�� do�wiadcze� nie zostanie w og�le przeprowadzona. Tej samicy nie mo�emy zabra� ze sob� w kosmos: nigdy nie dostarczy�aby nam �ywych m�odych. Nie ma to zreszt� wi�kszego znaczenia, gdy� jest to po prostu bezwarto�ciowy, wybrakowany obiekt. Najlepiej b�dzie pozby� si� jej.
Rutee skuli�a si� w klatce, zgarbi�a, chroni�c splecionymi ramionami sw�j nabrzmia�y brzuch. Dziecko, kolejne dziecko w tym potwornym miejscu! Chcia�aby zabi� i siebie, i to dziecko, zanim si� urodzi! Nie by�o jednak sposobu. Je�eli nie jad�e�, przywi�zywali ci� i karmili pod przymusem swoimi zastrzykami. Tak jak przymusili j�. Rutee stara�a si� skupi� na wspomnieniach.
Nie by�a mentalnie sterowana tak jak reszta obiekt�w do�wiadczalnych. Bron te� nie by�. To w�a�nie dlatego zabili go zaraz na pocz�tku. Tamto, tamta rzecz, kt�rej u�yli, zak�adaj�c j� ojcu dziecka, kt�re teraz nosi�a... Nie, tego nie wolno wspomina�.
Obcy prawdopodobnie dyskutowali o niej. Lecz nikt z jej gatunku nie s�ysza�, jak m�wi� obcy. Albo porozumiewali si� ze sob� telepatycznie, albo te� zakres ich porozumiewania si� by� dla ludzkiego ucha powy�ej lub poni�ej mo�liwo�ci odbioru. Mog�a jednak wyczu�, �e zajmowali si� ni�. By�a te� do�� sprytna, by si� zorientowa�, �e nadchodzi�o jakie� wydarzenie wykraczaj�ce poza normalny tok pracy laboratorium. Trwa�o wielkie pakowanie: �adowali rzeczy do specjalnie szczelnie zamykanych pojemnik�w. Czy to, co podejrzewa�a, by�o prawd�? Czy przygotowywali si� znowu do wyruszenia w kosmos? Je�eli tak, to co z dzieckiem?
Zwin�a si� w cia�niejszy k��bek, przypominaj�c sobie, co si� sta�o z Luci, z kt�r� przebywa�a przez jaki� czas razem w klatce, po tym, kiedy ich wszystkich wzi�li do niewoli. Luci by�a w ci��y. A w kosmosie zmar�a. Rutee stara�a si� jasno my�le�.
Od jak dawna tu by�a? Od miesi�cy? Nie by�o sposobu, by mierzy� czas. Trwa�o to jednak wystarczaj�co d�ugo, by mog�a si� zorientowa�, �e w jaki� spos�b r�ni si� od innych. Kiedy przykr�cili jej to steruj�ce urz�dzenie, poczu�a tylko k�ucie, a nie dozna�a uczucia przymusu, najwidoczniej wywieranego na jej wsp�towarzyszy niedoli. Jony te� tego nie odczuwa�!
Odwr�ci� lekko g�ow�, staraj�c si� dostrzec rz�d klatek.
- Jony! - zawo�a�a z cicha. - Jeste� tam, Jony? Odkry�a kiedy�, �e obcy nie lepiej s�ysz� jej g�os ni� ona ich. Dawa�o jej to cie� nadziei.
Mo�e teraz nadszed� czas, �eby zdoby� si� na ostateczny wysi�ek.
- Jony?! - zawo�a�a znowu.
- Rutee - odpowiedzia� jej. A wi�c nadal tam by�! Zawsze, po ka�dym przebudzeniu, ba�a si�, �e go nie b�dzie.
- Jony - starannie dobiera�a s�owa - my�l�, �e co� si� wydarzy. Pami�tasz, co ci m�wi�am o zamku klatki?
- Ju� to zrobi�em, Rutee. Przed chwil�, kiedy przynie�li misk� z jedzeniem, zrobi�em to! - W jego odpowiedzi brzmia�o pe�ne triumfu podniecenie.
Rutee wzi�a g��boki oddech. Jony by� czasem wr�cz niepokoj�co bystry; szybko wszystko wyczuwa�. Jak na siedmiolatka by� niezwyk�y. By� przecie� rodzonym synem Brona. Brona i jej, zrodzonym z ich mi�o�ci i wiary w siebie nawzajem i w przysz�o��, kt�r� widzieli przed sob� jako koloni�ci na tamtej planecie, nazwanej przez nich Ishtar. Nie, to nie by� czas na rozpami�tywania, to by� czas dzia�ania.
Badawczo przygl�da�a si� obcym.
Ich dziwna fizyczna posta� tak bardzo odbiega�a od normy uznawanej przez jej lud za "ludzk�", �e nie umia�a my�le� o nich inaczej, jak tylko o koszmarnych potworach - niezale�nie od traktowania, jakie zgotowali swoim nieszcz�snym "okazom". Wznosili si� na swych wrzecionowatych nogach znacznie wy�ej ni� najwy�si m�czy�ni, jakich kiedykolwiek widzia�a, mieli okr�g�e workowate cia�a i g�owy, kt�re, pozbawione szyi, spoczywa�y wprost na w�skich ramionach. Ich usta by�y ziej�cymi szparami, ich oczy stercza�y jak wytrzeszczone ga�ki. Ca�e ich zielonkawo��te cia�a by�y zupe�nie pozbawione w�os�w.
A ich umys�y - Rutee wzdrygn�a si�. Nie mog�a odm�wi� im wy�szo�ci proces�w my�lowych. G�rowali pod tym wzgl�dem nad jej w�asnym gatunkiem. Dla tych potwor�w jej rodzaj ludzki to by�y tylko zwierz�ta, kt�rych pozbywano si� po wykorzystaniu.
Jeden nadchodzi� teraz, �eby odpi�� klamry utrzymuj�ce jej klatk� w rz�dzie pozosta�ych. Oni... oni j� st�d zabieraj�? Jony! Nie, nie!
Rutee chcia�a wali� w pr�ty klatki, szarpa� je. Lepiej jednak by�o zachowa� si� tak, jakby by�a zastraszona. Nie chcia�a, �eby przynie�li to swoje narz�dzie do wywierania przymusu, nie chcia�a, by zadawali jej bolesne wstrz�sy.
- Jony, wyci�gaj� moj� klatk�. Nie wiem, co chc� ze mn� zrobi�. - Stara�a si�, �eby ta wiadomo�� zabrzmia�a rzeczowo.
- Chc� ci� zanie�� do zbiornika na odpadki. - S�owa Jony'ego przerazi�y j�. - Ale nie zrobi� tego!
�mietnisko, tam gdzie znikaj� martwi i bezu�yteczni! I cho� nie mog�oby to w niczym pom�c. Rutee chcia�a g�o�no wykrzycze� sw�j strach.
- Nie zrobi� tego! - powt�rzy� Jony. Odbiera� chyba wszystko, co czu�a w tej chwili. Miewa� dziwne przeb�yski empatii.
- Czekaj na mnie, Rutee!
- Jony! - Teraz bardziej ba�a si� o niego, ni� o siebie. - Nie pr�buj niczego, nie daj si� skrzywdzi�!
- Nic mi nie zrobi�. Po prostu czekaj, Rutee.
Obcy oswobodzi� jej klatk� i przyciskaj�c j� do swego ogromnego cielska, taszczy� wzd�u� przej�cia. Rutee przywar�a do pr�t�w, by unikn�� rzucania na boki. Byli ju� teraz blisko drzwi prowadz�cych do sk�adowiska odpad�w. Rutee mia�a nadziej�, �e tam, po drugiej stronie drzwi, �mier� przyjdzie szybko.
Jednak, ku jej zdumieniu, min�li drzwi. Po s�owach Jony'ego by�a ju� tak pewna swego losu, �e teraz, kiedy wyszli z laboratorium i posuwali wzd�u� korytarza, oszo�omiona, potrafi�a poj�� tylko tyle, �e �mier� najwidoczniej si� troch� op�nia.
Zdumienie nie opu�ci�o jej, kiedy wyszli na zewn�trz, id�c w d� po pochylni statku przewy�szaj�cego sw� wysoko�ci� najwy�sze budynki, jakie kiedykolwiek widzia�a.
W�a�nie wtedy, kiedy szli w d� pochylni, spostrzeg�a Jony'ego. Zobaczy�a go nie w klatce, lecz przemykaj�cego si� po pod�odze szybkimi ruchami, po kilka st�p za ka�dym razem, i zastygaj�cego w bezruchu przed ka�dym nast�pnym skokiem. Jony naprawd� otworzy� zamek swojej klatki; by� wolny. Zaskoczenie i nadzieja przepe�nia�y j� na d�u�sz� chwil� bliskim uczuciem rado�ci.
Jony nie rozumia�, w jaki spos�b wszystko wiedzia�. By�o to tak, jak gdyby odpowiedzi same przychodzi�y mu do g�owy. Rutee jedynie wyczuwa�a nadej�cie zmiany, on wiedzia� o niej na pewno. Miejsce, w kt�rym si� znajdowali (Rutee powiedzia�a, �e to statek kosmiczny) odlatywa�o gdzie� w niebo. A Rutee? Wielcy zamierzali si� jej pozby�. Mo�e uda�oby mu si� j� uwolni�, dosta� si� do jej klatki i otworzy� j� z zewn�trz. Musia� to zrobi�! Kiedy - wcze�niej ni� sama Rutee - by� ju� pewien tego, co mia�o si� wydarzy�, zwin�� si� w k��bek, k�ad�c brod� na podci�gni�tych kolanach oplecionych ramionami. Jaki� czas temu dokona� swego wielkiego odkrycia. Ju� wcze�niej Rutee powiedzia�a mu, �e r�ni si� od innych, kt�rzy robili dok�adnie to, co kazali im robi� Wielcy. Czasami, kiedy bardzo si� stara�, sam m�g� zmusi� Wielkiego, �eby post�pi� zgodnie z jego my�l�!
Teraz musia� tak zrobi� z tym Wielkim, kt�ry sta� przed klatk� Rutee. By� to tylko pojedynczy wr�g. Jony mia� wi�c szans�. Skupi� ca�� swoj� zdolno�� koncentracji (a by�a ona tak wielka, �e gdyby Rutee mog�a j� pozna�, zdumia�aby si�) na jednej my�li. Rutee - nie - mo�e - zosta� - wyrzucona - na - �mietnisko. Rutee NIE - mo�e -
Wo�anie Rutee wyrwa�o go z tej koncentracji. Gdy ju� jej odpowiedzia�, jego my�li zn�w skupi�y si� na Wielkim i na klatce Rutee.
Klatk�, ju� uwolnion�, pochwyci�a r�ka bez palc�w, lecz z sze�cioma mackami, pozbawionymi wprawdzie ko�ci, lecz obdarzonymi pot�n� si�� uchwytu - si��, jakiej jego w�asnych pi�� palc�w nigdy nie mia�o. Jony my�la�...
Drzwi do �mietnika - Wielki je omin��! Jony b�yskawicznie rozprostowa� si� i wydosta� si� z klatki. Opuszcza� si� po pr�tach drugiej, pustej, znajduj�cej si� ni�ej i ju� po chwili zeskakiwa� na pod�og�. Tam zacz�� si� porusza� kr�tkimi skokami od jednej upatrzonej zawczasu kryj�wki do drugiej. Osi�gaj�c pochylni�, zobaczy� Wielkiego, jak kroczy przed nim, nios�c klatk� Rutee. Wzi�� g��boki oddech i pobieg� z pe�n� szybko�ci�. Przemkn�� obok Wielkiego, kieruj�c si� ku otwartemu �wiatu poza nim. W ka�dej chwili spodziewa� si�, �e jedna z tych wielkich r�k pochwyci go, owinie swymi mackami i uwi�zi z powrotem.
Przepe�nia� go strach. Gdy tylko poczu� co� nad sob�, rozp�aszczy� si� i potoczy� w g��boki cie� padaj�cy od wznosz�cego si� wysoko statku. Znalaz�szy si� tam w ko�cu, Jony dysza� przez chwil� nie wierz�c, �e nadal jest wolny. Potem zdecydowanym ruchem wywin�� si� do ty�u, wpatruj�c si� w miejsce b�d�ce jedynym znanym mu dot�d schronieniem: w luk, z kt�rego wychodzi�a pochylnia. Wielki zatrzyma� si� u st�p wej�cia. Jony wyczu� jego dezorientacj�.
Raz jeszcze Jony si� skoncentrowa�. Klatka - postaw j� tam, dalej.
Z ca�� moc� skierowa� t� my�l ku wrogowi. W odpowiedzi odebra� zam�t my�li obcego. A jednak oddala� si� on wci�� od pochylni, trzymaj�c klatk� w r�ku. P�niej Wielki zastyg� w bezruchu, spogl�daj�c w ty�, jak gdyby wzywa� go jaki� g�os. Jony zadr�a�. Nie by�o teraz sposobu, �eby si� z obcym skontaktowa�; wr�ci na statek z Rutee i...
Tylko �e obcy nie zrobi� tego. Nie zabra� klatki. Odrzuci� j� od siebie i ci�ko tupi�c, zawr�ci� na pochylni�. Gdy tylko znalaz� si� wewn�trz, luk wej�ciowy zacz�� si� zasuwa�. Wielki by� w �rodku, gdy statek zamkn�� si� szczelnie.
Rutee, klatka. Jony wygramoli� si� ze swojej kryj�wki, toruj�c sobie drog� przez k�uj�ce zaro�la znacz�ce jego nag� sk�r� krwawymi �ladami zadrapa�.
- Rutee! - krzykn�� g�o�no. Lecz jego g�os zosta� wch�oni�ty przez grzmi�cy, dudni�cy odg�os, tak straszliwy, �e Jony przycupn�� za olbrzymim drzewem, os�aniaj�c r�kami uszy przed og�uszaj�cym ha�asem. Polem rozszed� si� zwalaj�cy z n�g podmuch. Jony skuli� si� jeszcze bardziej. Gdyby tylko m�g�, wkopa�by si� w pokryt� g�stwin� korzeni ziemi�, na kt�rej sta�.
Przez chwil� po prostu trwa�; strach wype�nia� jego doprowadzi� cia�o do konwulsyjnego dr�enia, sprawi�, �e Jony zakwili�.
Podmuch zamar�, d�wi�k zamilk�. Jony odj�� r�ce od uszu, zaczerpn�� powietrza. �zy pop�yn�y strugami po jego podrapanej twarzy. Ci�gle dr�a�. By�o zimno. I ciemno. Tak g�stego mroku jak ten w zaro�lach, nigdy nie widzia� w pomieszczeniu z klatkami, jedynym miejscu, jakie m�g� pami�ta�.
- Rutee? Jej imi� zabrzmia�o jak sycz�cy szept. Nie m�g� jako� zmusi� zaschni�tych warg do wydania g�o�niejszego d�wi�ku. Chcia�, musia� znale�� Rutee!
Posuwaj�c si� po omacku, na �lepo przekopywa� si� przez zaro�la, dwukrotnie napotykaj�c nieprzebyt� g�stwin�. Chwiejnym krokiem brn�� wzd�u� przeszkody, dop�ki nie znalaz� jakiego� przej�cia. Kr�ci�o mu si� w g�owie i nie m�g� my�le�; wiedzia� tylko, �e musi znale�� Rutee.
Klatka zatoczy�a w powietrzu szeroki �uk, gdy obcy j� cisn��. Rutee prze�y�a par� chwil paniki. Rzuca�o ni�, gdy wi꿹ca j� klatka l�dowa�a gwa�townie na g�stej pokrywie ro�linno�ci t�umi�cej upadek. Mia�d��ce uderzenie, kt�rego si� spodziewa�a, zosta�o znacznie z�agodzone. By� mo�e to uratowa�o jej �ycie; na razie.
Le�a�a na pod�odze. Po�amane ga��zie, kt�re przebi�y si� przez grub� drucian� siatk�, by�y w ni� wymierzone. Obie r�ce przycisn�a do brzucha. B�l... dziecko... ju� nied�ugo. By�a w pu�apce.
Na kilka chwil ow�adn�� ni� strach, gdy wok� rozleg� si� szalony ha�as. P�niej uderzy� podmuch wiatru. Tylko dzi�ki temu, �e le�a�a na boku, na kr�tko zobaczy�a statek, kt�ry by� jej wi�zieniem. Statek obcych znikn�� z niezwyk�� wprost szybko�ci�.
Jony. Widzia�a go, jak bieg� w d� schod�w, jak wydosta� si� na zewn�trz statku.
- Jony - s�abym g�osem wyszepta�a jego imi�, j�cz�c, gdy zn�w zaatakowa� j� nieub�agany b�l.
Gdy parcie usta�o, Rutee poruszy�a si�, usiad�a. Doczo�ga�a si� do drzwi, staraj�c si� poprzez siatk� dosi�gn�� r�kami zatrzasku, cho� od dawna wiedzia�a, �e to bezowocne usi�owania. Nadal, tak jak poprzednio w laboratorium, tkwi�a w pu�apce. I tylko ta uparta ch�� �ycia, kt�ra opanowa�a j� od czasu uwi�zienia, sprawia�a, �e Rutee nie przestawa�a manipulowa� przy zamku.
W ko�cu b�le zn�w j� pochwyci�y. Przywar�a do pod�ogi i zap�aka�a, nienawidz�c si� za swoj� w�asn� s�abo��. Jony, gdzie by� Jony? Robi�o si� coraz ciemniej, zbiera�y si� chmury. Zacz�o pada� i grad padaj�cych kropli przej�� j� dreszczem.
B�l znowu os�ab�, wi�c zbieraj�c wszystkie si�y, Rutee krzykn�a wprost w zawieruch�:
- Jony!
Jedyn� odpowiedzi� by�o kolejne, lodowate uderzenie ulewy. By�o tak zimno, tak zimno... Nie pami�ta�a, by kiedykolwiek by�a tak zmarzni�ta. Powinno by� jakie� ubranie, by si� okry�, co�, co chroni�oby przed ch�odem. By�o kiedy� co� takiego, lecz kiedy, gdzie? Rutee zap�aka�a. Poczu�a b�l g�owy, gdy usi�owa�a sobie przypomnie�. By�a przemarzni�ta i obola�a. Musia�a dosta� si� tam, gdzie jest ciep�o, musia�a, gdy�... gdy�... Nie mog�a przypomnie� sobie tej przyczyny, poniewa� b�l powr�ci� i pogr��y� j� w m�kach.
Jony jednak us�ysza� tamten krzyk, us�ysza� go mimo szale�stwa wichury. Zacz�� zn�w my�le�, zaprzesta� chaotycznego biegania, poszukiwa� pozbawionych planu. Z rozmys�em zawr�ci�, toruj�c sobie drog� na prawo, ignoruj�c zapor�, jak� stanowi�a przemoczona g�stwina ro�linno�ci.
Rutee by�a gdzie� przed nim. Musia� j� odnale��. Skoncentrowa� si� na tej jednej my�li i z tak� intensywno�ci�, jaka poprzednio zmusi�a Wielkiego, by post�pi� zgodnie z jego, Jony'ego, wol�, by nie wyrzuca� Rutee na �mietnisko. B�oto oblepia�o go prawie po kolana, nie przestawa� dr�e�. Pierwszy raz w �yciu by� na zewn�trz, na dworze. Nie rozgl�da� si� wcale wok� z jakim� wi�kszym zaciekawieniem. Ca�a jego wola skierowana by�a na jedno: znale�� Rutee. Potrzebowa�a go. Fale jej wezwania osi�ga�y si�� b�lu; nie umia�by jednak uj�� tego w s�owa, m�g� tylko odczuwa�.
Dwa razy zatrzymywa� si�, k�ad�c r�ce na uszy, jak poprzednio, kiedy instynktownie chroni� je przed grzmotem startuj�cego statku. By�y tam my�li, uczucia... Ale nie mia�y one nic wsp�lnego z Rutee. By�y tak dziwne jak te, kt�re czasami miewa�, gdy Wielcy si� gromadzili. W pierwszej chwili pe�z� z powrotem w zaro�la, pewien, �e jeden z wrog�w go tropi. Wyczu� jednak r�nic�. Nie, �aden Wielki nie pod��a� za nim; statek szcz�liwie odlecia�.
Raz i drugi Jony mia� uczucie jakiego� kontaktu, uczucie, kt�rego nie umia� wyt�umaczy� i uparcie stara� si� nie dopu�ci� go do siebie. Musia� si� trzyma� my�li o Rutee, inaczej nigdy jej w tym dzikim miejscu nie odnajdzie.
Jony zachwia� si�, a jego posiniaczona r�ka znalaz�a oparcie na pniu drzewa. Rutee! By�a blisko i cierpia�a! Cierpia�a taki b�l, �e Jony sam chcia� zgi�� si� wp�. Tak b�yskawiczna i pe�na wsp�odczuwania by�a reakcja jego nerw�w! Musia� przeczeka� chwil�, kt�ra wydawa�a si� trwa� bez ko�ca. Pop�akuj�c, g�o�no i chrapliwie �apa� oddech. Jej b�l zel�a�; m�g� i�� dalej.
Doszed� do miejsca, sk�d nawet w ciemno�ciach burzy m�g� dostrzec wielki kszta�t klatki. Nie znajdowa�a si� na. ziemi, lecz tkwi�a zawieszona w�r�d po�amanych ga��zi i listowia. Rutee by�a tylko ma�ym, bladym k��bkiem wewn�trz klatki. Jony wiedzia�, �e potrafi otworzy� zamek, je�eli zdo�a go dosi�gn��. Kiedy si� zbli�y�, zda� sobie spraw�, �e samo dno klatki by�o wysoko ponad nim.
Musia� si� jako� wspi�� po zaro�lach i drucianej siatce. Dwa razy skaka�, chwytaj�c si� ga��zi, �lizgaj�c si� na mokrym pod�o�u i trac�c oparcie. I dwa razy odpada�, rani�c si� bole�nie, gdy ga��zie ugina�y si� pod jego ci�arem. Na nodze mia� g��bok�, krwawi�c� bruzd� wyoran� przez z�amany konar. Jego r�ce i ramiona by�y obola�e od ogromnego wysi�ku, by podci�gn�� si� wy�ej.
Tak d�ugo ponawia� swe usi�owania, a� w ko�cu dotar� do siatki. Tam przywar�, niezdolny wyrzec s�owo, gdy� chwyci� go skurcz b�lu promieniuj�cy od Rutee. Zwisaj�c tak rozpaczliwie, musia� trzyma� si� kurczowo, zanim odwa�y� si� znowu poruszy�.
Gdy wspina� si� po klatce, by dosta� si� do mechanizmu zamka, ta drgn�a i pochyli�a si� do przodu pod wp�ywem jego ci�aru. To, �e klatka mog�a run�� i zmia�d�y� go, nie przysz�o mu do g�owy; by�o tam teraz miejsce tylko na jedn� my�l, �e musi dosi�gn�� zamka i wypu�ci� Rutee.
S�ysza� jej krzyki, a p�niej jego r�ka zacisn�a si� na zamku, kt�rego ona nie mog�a dosi�gn��. Jony przywar� na p�ask do siatki, podczas gdy klatka dr�a�a. Tak... teraz... w ten spos�b!
Poprzez odg�osy sztormu us�ysza� ciche szcz�kniecie uwolnionego mechanizmu. Drzwi pod jego ci�arem otworzy�y si� i zako�ysa�y. Przez chwil� Jony wisia� na jednej r�ce, a serce mu �omota�o. Wreszcie palce jego n�g uczepi�y si� drucianej siatki, r�kami za� obj�� drzwi. Klatka jednak przechyla�a si� coraz bardziej.
Pod wp�ywem strachu zamar� w bezruchu, �wiadomy teraz, �e wszystko mo�e run�� w d�. Rutee porusza�a si� na czworakach ku kraw�dzi otworu.
Tylko na wp� u�wiadomi�a sobie nadej�cie Jony'ego. Gdy ostatnie b�le os�ab�y, zrozumia�a, w jakim si� znalaz�a niebezpiecze�stwie. Jony nie zwraca� uwagi na jej rozkazy, by zej�� na d� i odsun�� si� na bok; mo�liwe, �e wcale ich nie s�ysza�.
Przywar� teraz do drzwi i trwa� tam przyklejony, wisz�c nad ciemn� otch�ani�, o kt�rej rozmiarach Rutee nie mia�a poj�cia. Musia�a teraz my�le� nie tylko o swoim uwolnieniu, lecz tak�e i o tym, by uratowa� Jony'ego.
Ostro�nie przerzuci�a po�ow� oci�a�ego cia�a poprzez kraw�d� przechylonej klatki, szukaj�c po omacku jakiego� punktu oparcia. Dwa razy natrafia�a stopami na ga��zie, lecz zbyt �atwo si� ugina�y, by mog�a zawierzy� im sw�j ci�ar. Za trzecim razem jej stopa zatrzyma�a si� na powierzchni, kt�ra nie �lizga�a si� i nie kiwa�a, tote� Rutee odwa�y�a si� mocniej oprze�.
Trzeba by�o dzia�a�. Wygl�da�o na to, �e pochylona do przodu klatka ze�lizgnie si� i je�eli oboje pozostan� tam gdzie teraz, mo�e to znaczy�, �e i ona, i Jony zostan� zgnieceni.
Wiatr na chwil� zel�a�, deszcz jednak nie ustawa�. Za pierwszym razem, kiedy usi�owa�a przem�wi�, wydoby�a z siebie tylko chrapliwe krakanie, spr�bowa�a jednak znowu.
- Jony, przesuwaj si� w lewo.
Jak trudno by�o my�le�. Jej umys� wydawa� si� zm�cony jak wtedy, gdy obcy zacz�li z ni� robi� do�wiadczenia. Nie odwa�a�a si� pozostawa� d�u�ej tam, gdzie by�a, aby przekona� si�, czy Jony us�ysza� i pos�ucha�. Ci�ar ich obojga wywierany na prz�d klatki pochyla� j� i poci�ga� w d�.
Teraz, kiedy obie jej stopy mia�y mocne oparcie, zdecydowa�a si� zwolni� uchwyt i pu�ci� klatk�, opuszczaj�c jedn� i drug� r�k� w poszukiwaniu mocnego oparcia. Kiedy je znalaz�a, rozejrza�a si� wok�.
Jony ruszy� z miejsca. Opu�ci� si� ju� do dolnej kraw�dzi klatki i maca� poni�ej, poszukuj�c oparcia dla st�p. Rutee by�a ciekawa, czy uda�oby jej si� go dosi�gn��, ale w tej chwili by�o to z pewno�ci� niemo�liwe. Teraz, gdy b�le zn�w j� pochwyci�y, mog�a tylko trzyma� si� kurczowo i trwa� w swojej pozycji, zaciskaj�c chwyt z ca�ej si�y.
Jony wiedzia�, �e klatka si� przewraca. Pu�ci� jej kraw�d� i osuwaj�c si�, �apa� si� rozpaczliwie wszystkiego po drodze. Ma� z rozgniecionych li�ci sprawi�a, �e jego r�ce sta�y si� �liskie, a uchwyt niepewny. W ko�cu uderzy� w zbit� mas� g�szczu, kt�ra zachwia�a si�, ale utrzyma�a go. Klatka upad�a, a Jony dr�a� teraz mocno, nie tylko z zimna i siek�cego deszczu, ale i z wra�enia wywo�anego unikni�ciem niebezpiecze�stwa. Nie odwa�y� si� poruszy�. Krzykn�� jednak, gdy co� chwyci�o go mocno za kostk�.
Mia� w�a�nie zacz�� w�ciekle kopa�, kiedy us�ysza� g�os Rutee:
- Jony!
Z okrzykiem opu�ci� si� w d� i kiedy przycisn�a go mocno do siebie, poczu� jej ch�odne cia�o przy swoim. Od dawna ju� nie byli tak blisko siebie jak teraz. Blisko siebie i bezpieczni! W ko�o powtarza� jej imi�, wtulaj�c g�ow� pod jej rami� i moszcz�c si� tam jak w gniazdku.
Ale Rutee nie by�a ta sama, cierpia�a. Nawet teraz, gdy przywar� do niej, jej cia�em szarpn�� nag�y skurcz i krzykn�a. Znowu m�g� wyczu� jej b�l.
- Rutee! - Strach by� tak silny, �e Jony niemal czu� jego gorzki smak w ustach. - Rutee, ty jeste� ranna!
- Ja... ja musz� znale�� jakie� miejsce, Jony, bezpieczne miejsce - dobiega�y jej urywane s�owa. - Pr�dko, Jony... prosz�... pr�dko...
By�o jednak ciemno. Gdzie znajdowa�y si� jakie� bezpieczne miejsca tu, na zewn�trz? O zewn�trznym �wiecie Jony wiedzia� tylko dzi�ki temu, �e Rutee zd��y�a mu o nim opowiedzie�, zanim, dawno temu, Wielcy nie oderwali go od niej i nie umie�cili samego w klatce. Teraz zewn�trzny �wiat zacz�� wywiera� na nim wra�enie, zadziwia� sw� inno�ci�, na kt�r� nie zwraca� uwagi przedtem, skupiony na poszukiwaniu Rutee.
- Jony. - R�ka Rutee zaciska�a si� wok� jego ramion mocno, a� do b�lu, ale nie sprzeciwia� si� temu u�ciskowi.
- Ty... ty b�dziesz musia� pom�c... pom�c mi...
- Tak, musimy przedosta� si� na d�, Rutee. To trudne...
Jony nie pami�ta� potem �adnych szczeg��w tego zej�cia. Fakt, �e tego w og�le dokonali (Jony zrozumia� to du�o p�niej) graniczy� z cudem. Nawet stoj�c ju� na b�otnistej ziemi, nie byli bezpieczni. By�o tak ciemno, �e gdzie by nie spojrze�, wida� by�o tylko g��boki cie�. Musieli te� posuwa� si� powoli, poniewa� Rutee bardzo cierpia�a. Kiedy nadchodzi�y b�le, zmuszona by�a stawa�, by je przeczeka�. Jony wzi�� jej r�k� w swoje d�onie.
- Rutee, pozw�l, �e sam tam p�jd�. Ty tu zaczekaj. Mo�e uda mi si� znale�� bezpieczne miejsce...
- Nie...
Jony jednak wyrwa� si� jej i przebieg� przez niewielk� otwart� przestrze� do cienia, kt�ry sobie upatrzy�. Nie wiedzia�, dlaczego wybra� ten w�a�nie kierunek, ale wyb�r ten wydawa� si� spraw� najwy�szej wagi.
W panuj�cym mroku posuwa� si� po omacku po suchym zag��bieniu. Kiedy�, w odleg�ej przesz�o�ci, upad�o tu drzewo b�d�ce istnym olbrzymem w�r�d drzew. Stercz�ca w g�r� masa korzeni wznosi�a si� ku niebu, a pod nimi by�a g��boka jama, ponad kt�r� wi�y i splata�y si� pn�cza. Obejmowa�y niby sieci� rosn�ce w pobli�u m�ode drzewka i tworzy�y dach, kt�ry, cho� nie ca�kiem wodoszczelny, os�ania� troch� przed wiatrem i deszczem. Naniesione li�cie tworzy�y rodzaj grubego materaca. Nogi Jony'ego zapada�y si� po kostki w mi�kkich li�ciach, gdy bada� wybrane miejsce.
- Chod�, Rutee, chod�... - Z ca�� si�� swego niewielkiego, lecz umi�nionego cia�a na po�y j� wspiera�, na po�y prowadzi� ku tej prymitywnej kryj�wce.
II
Rutee le�a�a na li�ciach, j�cz�c. Jony stara� si� obsypa� j� nimi, �eby j� troch� ogrza�. Straci�a je; jej obrzmia�e cia�o wi�o si� w nowych b�lach. Jony kucn�� przy niej. Rutee, Rutee cierpia�a! Powinien jej pom�c, ale nie wiedzia� jak.
Dwukrotnie doczo�ga� si� do kraw�dzi ich n�dznego schronienia i wpatrywa� si� w mrok i deszcz. Nie by�o widok�w na �adn� pomoc. Rutee by�a ranna, i to powa�nie! Wyczuwa� jej b�l.
�wiat cierpienia zamkn�� si� wok� Rutee. Nie zdawa�a ju� sobie sprawy z obecno�ci Jony'ego, z tego gdzie le�a�a, z niczego opr�cz b�lu wype�niaj�cego jej udr�czone cia�o.
Jony zacz�� pop�akiwa�. Mia� ochot� uderzy�, zrani� kogo� lub co�, tak jak zraniono Rutee. Wielcy - to oni zrobili!
W chwili rozpaczy co� na kszta�t ma�ego ziarenka nienawi�ci zagnie�dzi�o si� w nim i zakie�kowa�o. Niech tylko Wielcy zaczn� ich szuka�, niech zaczn�! D�o� Jony'ego zamkn�a si� na wielkim kamieniu; zaciskaj�c palce, szarpn�� mocno i wyrwa� go spod ziemi i li�ci. Kurczowo przyciska� t� toporn� bro� do siebie, wyobra�aj�c sobie, jak kamie� trafia w szpetn� twarz Wielkiego: trach... trach... trach!
Lecz ta gra wyobra�ni, kt�ra odr�nia�a go od innych r�wie�nik�w o sterowanych umys�ach, u�wiadamia�a mu r�wnocze�nie, �e jego pr�by sko�czy�yby si� fiaskiem. Wielki m�g� go zgnie�� mi�dzy swymi wij�cymi si� palcami, tak �e nic by z niego nie pozosta�o.
- Rutee! pochyli� si� nad ni� ni�ej, wo�aj�c b�agalnie. - Prosz�, Rutee...
J�k by� jedyn� odpowiedzi�. Musia� co� zrobi�, musia�! Jony wyczo�ga� si� na zewn�trz, niezdolny by d�u�ej s�ucha�, zgi�tym ramieniem zakry� oczy, jak gdyby chcia� wymaza� widok Rutee, kt�ry zdawa� si� p�on�� w jego g�owie.
Wystawi� twarz na wiatr i deszcz i cho� wiedzia�, �e nie by�o tam nikogo, kto by go us�ysza� i pom�g�, mimo wszystko zawo�a�:
- Prosz�... pom�cie Rutee... prosz�!
Czyja� �wiadomo��, Jony odwr�ci� si�. W ciemno�ciach nie m�g� zobaczy�, ale wiedzia�. Wiedzia�, �e kto�, co�, by�o tam w g��bi, w cieniu, obserwuj�c, nas�uchuj�c. Umys�, kt�rego obecno�� ch�opiec wyczuwa�, nie nale�a� do �adnego z Wielkich. Jony zmarszczy� si� zak�opotany, �e nie mo�e zrozumie� my�li, kt�r� napotka�. By�o to tak, jakby co� b�yskawicznie przemkn�o i w mgnieniu oka znikn�o z pola widzenia. Tylko jednego by� pewien: to, co by�o �wiadkiem jego niedoli, czymkolwiek by�o, nie mia�o zamiaru go skrzywdzi�.
Bior�c g��boki oddech, Jony zmusi� si� do zrobienia najpierw jednego, potem dw�ch krok�w w kierunku, gdzie cie� by� g��bszy.
- Ty... prosz�, czy mo�esz pom�c? - powiedzia� b�agalnie. Przez chwil� przesta� odbiera� uczucie obecno�ci i my�la�, �e obserwator odszed�, rozp�yn�� si� w nieznanym.
W�wczas kszta�t drgn�� i ruszy� do przodu, pow��cz�c nogami. Mimo s�abego �wiat�a Jony dostrzeg�, �e by� on du�y (nie tak du�y jak Wielcy, ale chyba ze dwa razy wi�kszy od niego). Ch�opiec przygryz� z�bami doln� warg�. Wiedzia�, �e to, najpierw zaciekawione, teraz podesz�o, bo chcia�o... Chcia�o pom�c!
Jony by� tego tak pewien, jak pewien by� w�asnej niedoli czy b�lu Rutee.
- Prosz� - rzek� niepewnie. Mo�e nie mog�o ani us�ysze�, ani, je�li s�ysza�o, zrozumie� jego s��w. Kiedy ruszy�o, by stan�� czy te� przykucn�� naprzeciw niego, poczu� otaczaj�c� go zewsz�d dobr� wol�.
Nie, to nie by� Wielki. Stworzenie to w �aden spos�b nie przypomina�o znienawidzonych wrog�w. Mia�o okr�g�awe cia�o, pokryte futrem nakrapianym w jasne i ciemne �atki. Jony musia� si� we� starannie wpatrywa�, gdy� wygl�da�o jak cze�� g�szczu. Jego cztery nogi by�y grube i mocne. Przybysz przykucn�� na dw�ch tylnych �apach, podczas gdy przednie zwisa�y mu nad okr�g�ym brzuchem. Stopy przednich �ap ko�czy�y si� pazurami, dziwnie przypominaj�c kszta�tem ludzkie d�onie, chocia� ich naga sk�ra by�a bardzo ciemna. Szerokie ramiona zwie�czone by�y okr�g�� g�ow� osadzon� na kr�tkiej, grubej szyi. Ponad pyskiem zako�czonym guzikowatym nosem ja�nia�y ogromne, �wiec�ce w ciemno�ciach oczy, zwr�cone teraz na Jony'ego, przygl�daj�ce mu si�.
Jony odwa�y� si� ruszy�, wyci�gaj�c r�k� w stron� r�ki przybysza. Futro pod jego palcami by�o wilgotne, lecz bardzo mi�kkie. Jony nie czu� ju� strachu, mia� raczej uczucie, �e nadesz�a pomoc. Zacie�ni� u�cisk na �apie, cho� jego ma�a d�o� nie mog�a jej obj��. Czu� silne i twarde mi�nie pod pokryt� futrem sk�r�.
- Rutee? - powiedzia�.
Od strony przybysza dobieg� dziwny odg�os przypominaj�cy skomlenie, a d�wi�k ten ni�s� przes�anie odbierane przez umys� Jony'ego. Tak, to by�a pomoc! Jony odwr�ci� si� w stron� jamy. Stw�r podni�s� si�, wyra�nie g�ruj�c nad ch�opcem i pow��cz�c nogami ruszy� naprz�d. Jedna z ciemnosk�rych r�k spocz�a na ramieniu Jony'ego. Ten ci�ki u�cisk by� ogromnie krzepi�cy.
Jak�e ciasna by�a ich licha kryj�wka. Jony musia� si� g��boko wsun�� w mas� zmursza�ych korzeni, by przybysz m�g� si� wcisn�� do wn�trza. Okr�g�a g�owa zwisa�a nisko, a pysk prawie dotyka� Rutee, gdy stw�r wolno wodzi� nosem po ciele wij�cej si� w b�lach kobiety.
- Jony? - Rutee le�a�a teraz z szeroko otwartymi oczyma, ale nawet nie pr�bowa�a zobaczy� ch�opca. Nie okaza�a te� �adnego zdziwienia, kiedy jej wzrok napotka� w�sz�cego przybysza. Zacz�a gwa�townie, miarowo t�uc r�k�. Jony z�apa� j� za przegub i �cisn�� mocno. Zadr�a�, kiedy jej b�l wype�ni� jego cia�o.
Stw�r robi� co� teraz, manipuluj�c swymi czarnymi �apami. Jony nie by� pewien co, lecz jego wiara w pomoc by�a �lepa i nieugi�ta. Rutee wyda�a z siebie krzyk, a ten rozdzieraj�cy d�wi�k rozleg� si� w jego g�owie, niemal j� rozsadzaj�c. Zamkn�� oczy i najch�tniej zatka�by sobie uszy r�kami, ale Rutee �ciska�a teraz jego r�k� z ca�ej si�y.
Wtedy nadbieg� inny d�wi�k - s�aby, �a�osny p�acz! Jony, zdziwiony, odwa�y� si� spojrze� jeszcze raz. Czarne �apy trzyma�y co�, co wyrywa�o si�, wydaj�c z siebie ten g�os. Stw�r pochyli� okr�g�y �eb, obw�chuj�c dok�adnie to, co trzyma� w �apach. Uzna� najwidoczniej t� czynno�� za wa�niejsz� od ogl�dzin. Potem poda� Jony'emu co� wij�cego si�. Rutee opu�ci�a r�k� i le�a�a dysz�c ci�ko, powoli. Jony wbrew swojej woli wzi�� dziecko. Przybysz odwr�ci� si� szybko do Rutee, znowu w�sz�c. Rutee ponownie s�abo krzykn�a, a jej cia�o gwa�townie drgn�o.
Po raz drugi �apy trzyma�y dziecko, a nos je obw�chiwa�. Lecz teraz spomi�dzy mocnych z�b�w pokaza� si� d�ugi j�zyk. Jony by� wstrz��ni�ty - mia� zamiar je��! Zanim zd��y� zaprotestowa�, zobaczy�, �e j�zyk myje dziecko - dok�adnie, od st�p do g��w. Po kolejnym badawczym obw�chaniu przybysz delikatnie u�o�y� niemowl� obok Rutee, na li�ciach.
Jony ledwie sobie u�wiadamia�, �e trzyma ju� jedno dziecko w r�kach, cho� p�aka�o i skr�caj�c si�, ociera�o o jego podrapan� przez kolczaste zaro�la sk�r�. �apy wyci�gn�y si� i Jony poda� dziecko, kt�re te� zosta�o wylizane i po�o�one.
Ciemno�ci g�stnia�y w jamie, nie na tyle jednak, by Rutee by�a Jony nie m�g� dostrzec zamkni�tych oczu Rutee. Jej g�owa opad�a na bok. Jony zwr�ci� sw� my�l tam gdzie zawsze, tak jak to instynktownie robi�, odk�d si�ga� pami�ci�. Nie, nie by�o tam pustki. Rutee �y�a!
Dzieci le�a�y po obu jej bokach, tam gdzie troskliwie u�o�y� je przybysz Teraz �apy zagrabia�y li�cie, nanosz�c ca�e ich nar�cza na Rutee i bli�ni�ta. Jony poj��. By�o zimno i deszcz stale s�czy� si� do �rodka. Trzeba by�o okry�, os�oni� Rutee i niemowl�ta. Zabra� si� do roboty.
Wyczu� pochwa�� obcego. Tak by�o dobrze. Kiedy Rutee i dzieci by�y ju� okryte, kud�aty zacz�� si� wycofywa�.
- Nie! - Jony nie m�g� zosta� sam. Co zrobi�by, gdyby Rutee by�a zn�w chora i ranna? A dzieci - nie wiedzia�, co z nimi pocz��! Musi koniecznie zatrzyma� obcego.
�apy opad�y na ramiona Jony'ego, przytrzymuj�c go bardzo mocno, podczas gdy wielkie, �wiec�ce oczy wpatrywa�y si� w ch�opca. Jony chcia� odwr�ci� g�ow�, by unikn�� tego uporczywego spojrzenia, gdy� mgli�cie czu�, �e nie mo�e pochwyci� jakiej� bardzo wa�nej my�li, �e przelotnie dotkni�ta, umyka mu.
Uspokoi� si�. Odej�cie tego stworzenia mia�o sw�j cel: trzeba by�o za�atwi� co� wa�nego. Jony szybko przytakn��, jak gdyby upewniaj�c si� co do znaczenia znanego sobie usuwano s�owa. Nie pozostanie sam na d�ugo. Prosi� o pomoc i pomoc nadejdzie.
Jony rozwa�a� my�l o pomocy. Nigdy, od czasu kiedy przemoc� od��czono go od Rutee i umieszczono samego w klatce, nie prosi� o ni�. Wiedzia�, bo Rutee wyja�ni�a mu to dok�adnie, �e nie mo�na ufa� nawet sobie podobnym przedstawicielom w�asnego gatunku. My�l� oni jedynie w taki spos�b, na jaki pozwalaj� im Wielcy. Rutee by�a niepodatna na rozkazy my�lowe obcych; on tak samo. Nigdy nie by� tym, kogo mogliby u�y� Wielcy - to by�a g��wna nauka, kt�r� dzi�ki Rutee wyni�s� ze swego dzieci�stwa.
Jego �wiat stanowi�y klatki i ta cz�� laboratorium,. kt�r� m�g� dostrzec poza ich �cianami. Rutee jednak opowiada�a mu o zewn�trznym �wiecie. Mieszka�a tam kiedy�, zanim przybyli Wielcy i zamkn�li j� wraz z pozosta�ymi w klatkach. Jony, jak wiele razy przedtem, zacz�� si� cofa� my�l�, powraca� ku temu, czego uczy�a go Rutee. Kiedy umie�cili go w klatce samego, stale przypomina� sobie jej pouczenia.
Byli mali i s�abi, a Wielcy mieli sposoby, by rani� i zmusza� ich do pos�usze�stwa. Lecz z Rutee i z Bronem by�o inaczej. Nie m�g� oczywi�cie pami�ta� Brona, cho� Rutee tak du�o o nim opowiada�a, �e Jony czasami wierzy� �e pami�ta.
- Rutee i Bron, i wielu ludzi (znacznie wi�cej ni� ta garstka, kt�ra przetrwa�a w klatkach) �y�o kiedy� na zewn�trz. Potem nadeszli Wielcy, wypu�cili na nich ten �mierdz�cy gaz, u�pili i zabrali tych, kt�rych chcieli.
P�niej Wielcy zacz�li zak�ada� swym wi�niom to, co Rutee nazywa�a urz�dzeniem steruj�cym. Niekt�rzy - Bron by� jednym z nich - sprzeciwiali si�, wi�c usuwano ich na �mietnisko. Lecz wi�kszo�� po za�o�eniu urz�dze� reagowa�a tak, jak oczekiwali tego Wielcy.
Niekt�rych zabierano z klatek i Wielcy robili z nimi straszne rzeczy, a sko�czywszy, wrzucali ich do �mietnika. Lecz dzieci takie jak Jony i niekt�rych doros�ych takich jak Rutee - zatrzymywano. Dla Wielkich nie byli lud�mi, byli tylko przedmiotami s�u��cymi do u�ytku.
Rutee stale mu powtarza�a, �e nie wolno mu pozwoli� na to, by go wykorzystano, �e nie by� rzecz�. By� Jonym i nie istnia�a druga taka sama osoba, tak jak nie by�o nikogo podobnego do Rutee. Jony, przypominaj�c sobie to wszystko, poruszy� si� i przyjrza� bli�ej bli�ni�tom.
Ich ma�e, wilgotne, pomarszczone twarzyczki nie przypomina�y Rutee. I by�a ich dw�jka. Czy to znaczy�o, �e s� takie same? G�owa Rutee poruszy�a si� niespokojnie i Jony natychmiast sta� si� czujny.
- Wody - powiedzia�a s�abym g�osem, nie otwieraj�c jednak oczu.
Woda? Na zewn�trz jamy pada�o i by�o dosy� wody, ale Jony nie mia� poj�cia, jak j� przynie��. Wyczo�ga� si� z do�u; zdawa�o mu si� przy tym, �e b�yska, cho� mog�o to by� tylko z�udzenie wywo�ane kontrastem z panuj�cymi w jamie ciemno�ciami. Woda?
Rozejrza� si� dooko�a. Niedaleko by�o miejsce, gdzie wyrasta�y wielkie li�cie, ka�dy co najmniej szeroko�ci d�oni Jony'ego. Zwin�� jeden z nich i trzyma� w r�ku za zagi�te kraw�dzie, a deszcz strumyczkiem sp�ywa� do �rodka po ogonku. Zebra� tyle wody, ile m�g� donie�� nie wylewaj�c Lekko uni�s� g�ow� Rutee, przyk�adaj�c koniuszek zwinie tego li�cia do jej warg, tak �e wilgo� po trochu sp�ywa�a do ust. Prze�kn�a zach�annie, a on powtarza� bez ko�ca swe wypady po wod�. Za ostatnim razem kiedy wr�ci� mia�a otwarte oczy i patrzy�a przytomnie.
- Jony?
- Pij. - Podsun�� jej li��. Kiedy pr�bowa�a wy�ej podnie�� g�ow�, jedno z dzieci zakwili�o. Zaskoczona spojrza�a w d� na czerwon� twarzyczk�.
- Dziecko! - Powoli unios�a r�k�, dotykaj�c ma�ego policzka czubkiem palca.
Jony szarpn�� si� do ty�u, upuszczaj�c li��. Nie wiedzia� dok�adnie dlaczego, ale poczu� si� opuszczony, kiedy zobaczy�, w jaki spos�b Rutee spogl�da na ma�ego przybysza. Rutee zawsze stanowi�a wi�ksz� cz�� �ycia Jony'ego, zawsze by�a. Teraz pojawi�o si� tych dwoje dzieci...
- Masz dwoje - powiedzia� szorstko - dwoje dzieci.
Rutee wygl�da�a na zdziwion�, kiedy pod��aj�c za ruchem jego r�ki spojrza�a w drug� stron�.
- Dwoje? - powt�rzy�a pytaj�co. - Ale, Jony, jak...?
By� tu taki poczciwina - wyrzuca� z siebie s�owa zadowolony, �e Rutee zn�w patrzy wprost na niego, a nie na kt�rego� z intruz�w. - Przyszed� i pom�g�...
Nie by� pewien, co w�a�ciwie zrobi� przybysz, wiedzia� tylko, �e by� tu, wyliza� dzieci i u�o�y� je obok Rutee.
- Poczciwina? - zn�w powt�rzy�a jego s�owa. - Co masz na my�li, Jony?
U�y� wszelkich mo�liwych s��w, staraj�c si� opisa� pokryte futrem stworzenie, kt�re odpowiedzia�o na jego wo�anie o pomoc.
- Nie rozumiem powiedzia�a Rutee, kiedy sko�czy�. - Jeste� pewien, �e nie by�o to jedynie co�, o czym pomy�la�e�? Och, Jony, c� to, kt� to m�g� by�?... Jony! - Jej oczy by�y wielkie, przera�one. Nie patrzy�a ju� wcale na Jony'ego, lecz na co� za nim. W odpowiedzi poczu� narastaj�cy skurcz strachu przed nieznanym. Wykr�ci� g�ow� na tyle, by widzie� wej�cie do jamy.
Obcy powr�ci� i, przykucni�ty, przypatrywa� si� im.
- To on, Rutee, ten, kt�ry przyszed� z pomoc�. Strach opu�ci� Jony'ego w chwili, kiedy dostrzeg� te �wiec�ce oczy.
Kobieta jednak obserwowa�a przybysza z niepokojem. Powoli zacz�a wyczuwa� pociech� i pomoc, kt�re przynosi� obcy. I ona, kt�ra w pe�nym grozy przera�eniu, w nieustannym strachu, nauczy�a si� patrze� na �wiat jak na potencjalnego wroga - teraz odetchn�a z ulg�. Rutee nie wiedzia�a, czym lub kim by�a ta istota, lecz mia�a wewn�trzn� pewno��, �e nie uczyni ona krzywdy ani jej, ani dzieciom, lecz przeciwnie - pomo�e. Os�abiona, u�o�y�a si� z powrotem na swym legowisku z li�ci, pozwalaj�c przybyszowi dzia�a�.
Chocia�, pewnie z powodu swej masywnej postury wydawa� si� niezr�czny, jego wielkie cia�o porusza�o si� �wawo. Tym razem nie pr�bowa� wepchn�� si� do ich kryj�wki; zamiast tego upu�ci� jaki� k��b, kt�ry ni�s� zwini�ty i przyci�ni�ty �ap� do piersi, i pchn�� w stron� Jony'ego.
Pos�uszny temu oczywistemu znakowi, ch�opiec przyci�gn�� to do siebie. Ga��zki by�y po�amane, mia�y ostre odarte z kory ko�ce, lecz wci�� jeszcze tkwi�o na nich sporo jasnozielonych kulek. Stw�r oderwa� jedn� i wpakowa� sobie do rozdziawionego pyska. Znaczenie tego gestu by� oczywiste: to jest jedzenie.
Dla Jony'ego jedzeniem zawsze by�y kostki md�ej br�zowej masy, kt�r� Wielcy, w regularnych odst�pach czasu, wrzucali przez specjalny otw�r do jego klatki. Teraz widok jedz�cego stwora uprzytomni� mu nagle, �e jest g�odny. W rzeczywisto�ci jego g��d graniczy� z b�lem Rzuci� si� rwa� najbli�sze kulki dla siebie.
- Nie, Jony! - zaprotestowa�a Rutee. Jak m�g� mu wyt�umaczy�, �e to, co by�o dobre dla obcych w ich w�asnym �wiecie, mog�o sta� si� �mierteln� trucizn� dla kogo� z innej planety? Powinna, musia�a go ostrzec.
Kulka by�a ju� w ustach Jony'ego. Rozgryz� j�. Odrobina soku trysn�a, zwil�aj�c jego brudn� brod�. Po�kn��, zanim zd��y�a mu j� wyrwa�.
- Rutee - popatrzy� na ni� rozpromieniony. - Dobre, lepsze ni� pokarm w klatkach. Dobre!
Odrywa� teraz kulki z ga��zek szybko, niedbale, a te kt�re zebra�, zacz�� w ni� wmusza�.
- Jedz, Rutee.
Kobieta po��dliwie spojrza�a na owoce. Od dawna ju� nie pr�bowa�a niczego z wyj�tkiem pozbawionych smaku racji, kt�re wprawdzie utrzymywa�y j� przy �yciu, ale nie mia�y �adnego aromatu. Podda�a si� wreszcie. Sko�czy�y si� ju� kostki podawane do klatek; statek odlecia�, a oni byli tutaj. Albo prze�yj�, �ywi�c si� miejscowym jedzeniem, albo b�d� g�odowali. Jej wola �ycia by�a tak silna, �e wzi�a jeden z owoc�w od Jony'ego i wgryz�a si� we� powoli.
S�odki i wilgotny, by� nawet lepszy dla jej wyschni�tych ust ni� woda deszczowa, kt�r� przynosi� jej Jony. By� jak... jak co? Jej umys� przywo�ywa� niejasne wspomnienia z dawnego �ycia. Nie, nie mog�a znale�� nic dla por�wnania. Owoc pozbawiony pestek, ca�y nadawa� si� do zjedzenia. Prze�kn�a i czuj�c jeszcze g��d si�gn�a po wi�cej.
Wsp�lnie z Jonym obrali ga��zki z owoc�w. Dopiero kiedy ostatnia kulka znikn�a, Rutee przypomnia�a sobie o ofiarodawcy. Dziwne stworzenie o oci�a�ym wygl�dzie nadal siedzia�o przykucni�te obserwuj�c ich. Deszcz przesta� pada�, na dworze wyra�nie poja�nia�o.
Jony wyprostowa� nog� i sykn��. Rutee spostrzeg�a otwart� ran� na jego sk�rze; kiedy si� poruszy�, wida� by�o wyra�nie �wie�e krople krwi.
- Jony - usi�owa�a d�wign�� si� na ramieniu. Kiedy si� poruszy�a, jedno z niemowl�t g�o�no zap�aka�o. Oszo�omiona, Rutee poczu�a, �e �wiat wok� niej zawirowa�.
Zobaczy�a wielk� r�k� (lub mo�e raczej �ap�?) si�gaj�c� do wn�trza ich niewielkiego schronienia. R�ka zacisn�a si� mocno wok� kostki Jony'ego i odci�gn�a go.
Ch�opiec nie broni� si�. Nawet w�wczas, kiedy le�a� na wyci�gni�tych ramionach stwora, Jony nie ba� si�. Nie poczu� te� przyp�ywu odrazy, kt�ra zawsze w nim wzbiera�a, ilekro� dotyka�y go �liskie r�ce Wielkich. Nie szamota� si�, gdy przybysz prostowa� jego nog� i obw�chiwa� rozdarte cia�o, tak jak przedtem obw�chiwa� cia�o Rutee.
By� jednak zdziwiony, kiedy d�ugi, szorstki j�zyk dotkn�� rozdartej sk�ry i zacz�� si� posuwa� wzd�u� rany. Jony wzdrygn�� si�, ale trzymany mocno nie ruszy� si� i nie odsun�� z zasi�gu j�zyka, kt�ry zag��bi� si� w ranie. Stw�r, tak jak przedtem wylizywa� niemowl�ta od st�p do g��w, tak teraz przemywa� krwaw� bruzd� na jego nodze. Przybysz podni�s� g�ow�, schowa� j�zyk, ale nie uwolni� Jony'ego. Przycisn�� go do swej szerokiej, kud�atej piersi; jego pot�ne rami� trzyma�o Jony'ego jak w ko�ysce. Ci�ko krocz�c, oddali� si� od kryj�wki pod zwalonym drzewem. Jony wywija� si�, staraj�c si� uwolni�, by wr�ci� do Rutee. Ale nie by�o sposobu, by rozewrze� kr�puj�cy u�cisk.
Nie uszli daleko, kiedy przybysz przystan��, si�gaj�c ku ziemi, by zerwa� jak�� ro�lin� o d�ugich li�ciach. Pysk ponad g�ow� Jony'ego otworzy� si�, z�by obdar�y szczytowe li�cie z p�du i schrupa�y je. Jony poczu� dziwny zapach, zobaczy� krople soku w k�cikach pe�nych ust. Potem stworzenie wyplu�o na r�k� prze�ut� papk�. Dotkn�o miazgi ko�cem j�zyka i, chyba zadowolone, szybko na�o�y�o j� na rozdart� sk�r� Jony'ego. Ch�opiec pr�bowa� pozby� si� tego ok�adu, dop�ki ca�a rana nie zosta�a pokryta grub� warstw�. Teraz palenie usta�o, a razem z nim znik� piek�cy b�l, kt�rego Jony, zaprz�tni�ty my�l� o Rutee, by� tylko na wp� �wiadomy.
- Jony, Jony, co on ci zrobi�? - Rutee dowlok�a si� jako� do kraw�dzi jamy i wygl�da�a na zewn�trz. - Jony!
- Wszystko w porz�dku - porwa� si� j� uspokaja�. - Ten poczciwiec w�a�nie ob�o�y� moj� nog� jakimi� prze�utymi li��mi. Zobacz. - Przekr�ci� si� troch�, tak �e m�g� pokaza� ok�ad na nodze. - Na samym pocz�tku troch� bola�o, ale teraz ju� nie.
Przybysz postawi� Jony'ego �agodnie na ziemi. Owszem, ch�opiec troch� kula�, ale rana przesta�a krwawi�. Odwr�ci� si� teraz, oszcz�dzaj�c chor� nog� i podni�s� wzrok ku przypominaj�cej pysk twarzy ponad sob�.
- Dzi�kuj�... - S�owa prawdopodobnie nic dla obcego nie znaczy�y, wi�c Jony skoncentrowa� si� tak mocno jak w�wczas, kiedy chcia� ocali� Rutee od �mietniska, na wyra�eniu swej wdzi�czno�ci.
Zaraz te� poczu�, �e ich my�li na mgnienie zetkn�y si� i przybysz zrozumia�. Wtedy jedno z dzieci zap�aka�o g�o�no. Rutee cofn�a si� do jamy, podnios�a dzieci i przytuli�a do siebie, nuc�c cicho, dop�ki p�acz nie przeszed� w ciche kwilenie. Jony przygl�da� si� temu. Zn�w powr�ci� cie� �alu dr�cz�cego go z powodu zaabsorbowania Rutee malcami. I cho� nie wiedzia� dlaczego, �yczy� sobie, by ta dw�jka natr�t�w znikn�a.
Poczu� na ramieniu ciep�y dotyk. Wyda�o mu si�, �e widzi u�miech na pysku, je�eli te grube wargi mog�y w og�le u�o�y� si� w co� na kszta�t u�miechu. Jony u�miechn�� si� r�wnie� i �cisn�� �ap�, kt�ra mocnym, opieku�czym gestem obj�a jego mniejsz� i s�absz� d�o�.
III
Jasne �wiat�o s�o�ca pada�o na pieni�cy si� strumie�, kt�ry wyp�ywa� spod ma�ych wodospad�w i toczy� si� dalej przez w�sk� dolin�. Te same silne promienie ogrzewa�y ska�y, szybko wysuszaj�c wszelkie dolatuj�ce tu bryzgi piany. Jony le�a� na brzuchu, z g�ow� opart� na splecionych przed sob� ramionach, dzi�ki czemu m�g� obserwowa� Mab� i Geogee'a, kt�rzy nurkowali pod spadaj�c� wod� i piskliwie pokrzykuj�c na siebie, robili wi�cej ha�asu ni� para ptak�w vor.
Nie byli sami. Dwoje m�odych z Ludu pluska�o si� ko�o nich. Lecz Hunf i Uga bardziej byli zaj�ci po�owem, pr�buj�c wydoby� smakowite k�ski gnie�d��ce si� pod kamieniami w korycie potoku.
W blasku s�o�ca ich �aciate futro nakrapiane w jasne i ciemne plamy bez �adnego wyra�nego wzoru wygl�da�o nieporz�dnie. Wszystkie plamy by�y zielono��tego koloru, lecz r�norodno�� odcieni by�a tak wielka, �e zarysy postaci, nawet na otwartej przestrzeni, by�y prawie niedostrzegalne. Tylko na g�owach kolor by� r�wno roz�o�ony - ja�niejszy na pysku, a ciemniejszy wok� wielkich oczu. Jony i bli�ni�ta nie byli - ku swemu rozgoryczeniu! - wyposa�eni w tak doskona�e okrycie cia�a. Jony mia�! na sobie kr�tk� sp�dniczk� z burego, szorstkiego materia�u wysmarowanego sokiem z jag�d i pn�czy, po to by przypomina� cieniowaniem futro Ludu. W por�wnaniu z mi�kkim futrem jego towarzyszy by� to str�j wysoce niedoskona�y i tak te� ocenia� go Jony.
Le�a� spokojnie, lecz jego czujny umys� pracowa� nieustannie. Od d�u�szego czasu dzielili �ycie Ludu, lecz Jony nie potrafi�by powiedzie� od jak dawna. Cz�onkowie klanu, pot�nie zbudowani i siej�cy postrach (nawet licz�ce dopiero dwa sezony m�ode mog�o pokona� Jony'ego w przyjacielskich zapasach), mieli te� swoich wrog�w. Jony wcze�nie odkry�, �e jego wewn�trzny zmys� ostrzegawczy przewy�sza na sw�j spos�b zdolno�ci Ludu pod tym wzgl�dem.
Pr�bowa� teraz obliczy�, ile p�r min�o od czasu, gdy Rutee zmar�a od kaszlu. Jony zdawa� sobie teraz spraw�, �e po urodzeniu bli�ni�t nigdy ju� nie odzyska�a si�. Lecz trzyma�a si� �ycia, dop�ki bli�ni�ta nie doros�y do wieku, w jakim by� Jony, kiedy oboje uciekali od Wielkich. W tym czasie on sam bardzo wyr�s� i by� wy�szy ni� Rutee, a prawie tak wysoki jak Voak przewodz�cy temu klanowi. To w�a�nie towarzyszka Voaka, Yaa, odnalaz�a ich wtedy, ocali�a Rutee i przywiod�a ich do klanu. Kiedy Rutee odesz�a, Yaa przej�a wychowanie Maby i Geogee'a, jak gdyby by�y to jej w�asne m�ode.
Jony wys�a� swe my�li "na zwiady". Nie wykry� niczego poza normalnymi przejawami tocz�cego si� wok� �ycia. Pozwoli� swemu umys�owi zag��bi� si� w nurtuj�ce go teraz pragnienie dalszych odkry�.
Klan mia� swoje ustalone tereny �owieckie. Jego cz�onkowie byli na og� wegetarianami, od czasu do czasu przejawiali jednak upodobanie do stworze� wodnych czy te� do grubych jak palec larw znajdowanych w zmursza�ym drewnie niekt�rych zwalonych drzew. W czasie ostatniej pory na obszarze odwiedzanym przez r�d Voaka i Yai panowa�a susza. Wysuszona ziemia zmusi�a ich do przeniesienia si� na wzg�rza, ponad kt�rymi wznosi�y si� dalekie, podtrzymuj�ce czasz� nieba g�ry.
Szli, gderaj�c i prychaj�c. Lud bowiem by� raczej osiad�ym plemieniem, ni