Dickinson Bruce - Przygody lorda ślizgacza
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | Dickinson Bruce - Przygody lorda ślizgacza |
Rozszerzenie: |
Dickinson Bruce - Przygody lorda ślizgacza PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd Dickinson Bruce - Przygody lorda ślizgacza pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Dickinson Bruce - Przygody lorda ślizgacza Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
Dickinson Bruce - Przygody lorda ślizgacza Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Bruce Dickinson
Przygody Lorda ślizgacza
PODZIĘKOWANIA
Książka ta powstawała w rozmaitych pokojach hotelowych w całej Europie w roku
1987.
Skończona została w maju w Tokio. Wszystkim kierownikom hoteli, którzy z
życzliwością
dostarczali stosów hotelowej papeterii osobliwemu, długowłosemu mężczyźnie o
czwartej nad
ranem — wielkie dzięki.
Patrykowi, który uważał to za śmieszne i został do końca — dzięki.
Robert Smith uznał książkę za dobrą i dlatego ją czytacie... Merck, którego
nazwisko jest za
długie, żeby je napisać, ubił ten piekielny interes... Rod i Andy (jak zwykle)
patrzyli
zdziwieni... Shaun Hutson eksplodował gejzerem krwi i wnętrzności... Steve
Harris groził
torturami, jeżeli nie zostanie wydana... Wszystkim wymienionym powyżej i tym,
którym ucho
więdło, gdy powstawała ta książka — bardzo wielkie dzięki.
POSTACIE
Miejscowe
Lord Iitam Ślizgacz, dziedzic Findidnann
Kształcony bez większych rezultatów w szkole z internatem w Thigwell; jego
młodość
(trudna) odcisnęła się upośledzeniem fizycznym. Mimo wieku trzydziestu pięciu
lat utrzymuje
dziecięcą słabość do pończoch oraz pantofli na szpilkach, a w czasie, który
opisuje ta książka,
nadal jest prawiczkiem.
Lokaj
Wysoki, dystyngowany facet, lat około czterdziestu. Znacznie łysiejący od czoła.
Posiada
kilka dość szczególnych zainteresowań.
Pułkownik lotnictwa Bili Symes-Grosz (w stanie spoczynku)
Sześćdziesięcioletni oficer RAF-u, najbliższy sąsiad lorda litama. W wyniku
skłonności do
młodych rekrutów został zwolniony ze służby. Niecierpliwie czeka na powtórne
powołanie.
Tajna Armia
Znajomy Symesa-Grosza, wypożyczony lordowi litamowi pod fałszywym pretekstem. Z
założenia, wygląd jest tajny.
Jock McVitie Barcelona
Gderliwy karczmarz, zawiadowca, nadzorca telefonu oraz właściciel wiejskiej
stacji
benzynowej.
Goście
Roderick Morte D'Arthur Tennison oraz jego żona, Margot Smith.
Wielki, niezdarny świr z wyższych klas. Żona, która nie zgodziła się przy ślubie
na zmianę
nazwiska, mała, gruba i niebezpieczna feministka. Mają dwoje dzieci.
Brian i Letycja Taylor
Ciągle pijany szkocki wydawca oraz małżonka — Amerykanka, dobrze wyposażona
przez
naturę, mająca w komórkach po osiem par chromosomów; bezdzietni.
Mark i Cyntia West
Z pozoru doskonała para. Młodzi, przystojni i bogaci. Nie są po ślubie na tyle
długo, by mieć
dzieci. Jak się okaże, jest to ostatnia rzecz, o jakiej myślą.
CZĘŚĆ I Kłopot
1. Stworzenie bestii doskonalej
— Phi! — Lord litam Ślizgacz parsknął z odrazą i trzasnął gazetą o blat dębowego
stolika
wzbijając kłęby kurzu. — Cholera, nawet na owocach nie można zarobić! — Gałka
oczna
uwydatniona monoklem śledziła nagłówek: — „Trzy tysiące osób jadło jedną
truskawkę." —
Baa! — ryknął i wstał z wiktoriańskiego fotela o wysokim oparciu i wyblakłej
tapicerce.
Zegar szafkowy, stojący przy dębowej boazerii, sennie tykając zbliżał się do
godziny czwartej
po południu. Wtedy dwuskrzydłowe drzwi rozchyliły się. Oto zjawił się Lokaj z
wózkiem do
herbaty.
— Pańska herbata, sir — oznajmił Lokaj. — Czy wolno mi zapytać, czy wasza
lordowska
mość życzy sobie gorącą wodę dzisiaj wieczorem?
— Tak, oczywiście — odparł lord litam.
— Ahem! — Lokaj odchrząknął i wyciągnął przed siebie rękę, dłonią do góry.
— Och, już dobrze, dobrze — litam zrzędził nerwowo, grzebiąc głęboko w kieszeni
fraka, aż
wydobył monetę pięćdziesięciopensową. — Czy to wystarczy?
— W zupełności, sir — zapewnił Lokaj, a jego dłoń zamknęła się na pieniążku
przeznaczonym do automatu gazowego, po czym delikatnie wsunęła go do kieszeni
kamizelki.
— Pieniądze, pieniądze, pieniądze — jęczał litam. — Cholera, pieniędzy nie ma,
nie stać nas
nawet na ciepłą wodę, nie stać nas na kochankę, nie mogę nawet kupić sobie
porządnej pary
butów na szpilkach, z krokodylej skóry. Ile zostało mi samochodów?
— Sześć, sir.
— Sześć? To wszystko? Jestem pewien, że mam siedem.
— Nie, sir. Zderzył się pan ze spychaczem dwa tygodnie temu. Teraz ma pan sześć.
— Och! — wymamrotał nieprzytomnie litam. — Więc to był spychacz. Mój Boże,
zostało
tylko sześć. — Zamyślił się. — Muszę sprzedać jednego, Lokaju. Pojedź tym białym
dziś
wieczorem do miasta i sprzedaj go.
— Obawiam się, że to niemożliwe, sir.
— Niemożliwe? Dlaczego?
— Ponieważ nie mamy ani kropli benzyny i nie stać nas na kupno, sir.
litam osunął się na krzesło. Dziedzic włości Findidnann w zapomnianych górach
Szkocji
załatwiony był na dobre. Żadnych pieniędzy, żadnych dochodów. Opuścił wzrok na
swe
zdarte lakierki na wysokich obcasach i zmarszczył ich ostre czubki.
— Cóż robić, Lokaju? — zajęczał.
— Ahem! — Lokaj ponownie kaszlnął. — Studiowałem ostatnio orientalne i japońskie
sposoby rozwiązania tego problemu, sir, i zdaje się, że na coś się natknąłem.
— Uch — przerwał mu litam. — Japonce, żółtki, niepodobna. Książę Edynburga miał
rację,
wszyscy skończymy jako żółtki ze skośnymi oczami. Nie. Nie mam zamiaru zamienić
posiadłości Findidnann w jakąś cholerną celtycką krwawą łaźnię. Cholera,
przecież
wygraliśmy wojnę, ot co. Boże, chroń Królową. Lokaju — litam osunął się jeszcze
bardziej w
fotelu i począł wściekle czyścić monokl. — Wolę raczej być biednym, niż poddać
się
wschodzącej potędze jena. — Dalej uparcie tarł szkło.
Lokaj wciągnął głęboko powietrze.
— Sir, ja., ja... ja... mam pomysł — obwieścił w końcu, litamwcisnąłmonoklwokoi
bacznieprzyjrzał sięLokajowi.
— Ty? — szeptał z niedowierzaniem. — Ty masz pomysł? — Jego oczy niepewnie
przenosiły się z jednej strony na drugą, a na usta wypełzł złowieszczy uśmiech.
— No, to
posłuchajmy, chłopie — zaryczał nagle.
— Sir, roboty, eee... automaty, technika, poprawienie pewnych naturalnych
funkcji przez
zastosowanie pewnych nowoczesnych rozwiązań technicznych, by...
— Tak, tak — litam głośno wzgardził tym tematem skacząc na równe nogi. — Łatwo
ci
spekulować, ale cóż my mamy do zautomatyzowania? — Jednym susem wskoczył na
stół,
zdrapując szpilkami politurę. - Co?-— ryczał, wymachując rękami niczym derwisz.
— Co? —
krzyknął i przykucnął jak ptak. — Co? — teraz głos zmienił w szorstki szept, a
jego oczy
napotkały wiszący na ścianie portret zmarłego wuja.
Lokaj ciągnął dalej.
— Sam osobiście zaprojektowałem i wykonałem jedną rzecz i jestem pewien, że
wasza
lordowska mość...
— Na wynalazki jeszcze przyjdzie kolej! — krzyknął litam i uniósł się
dramatycznie. — Twój
czas jeszcze nie nadszedł, ale może... — Jego wzrok napotkał wypchane trofea
zdobiące
ściany i sufit: bażanty, borsuki, gronostaje, lwy, tygrysy, gęsi, łasice, łosie,
niedźwiedzie,
węże, ryby. Wpatrywał się dalej: orły, gołębie, pancerniki, chomiki, skoczki
pustynne, psy i
dwudziesty trzeci dziedzic Findidnann... także wypchany. To jest to, pomyślał
litam.
— Sir, mój mały wynalazek jest doskonały i nie...
— Wspaniale, Lokaju, wspaniały pomysł! — ryknął litam. Zeskoczył ze stołu i
niczym w
biegu przez płotki pognał do teleskopu astronomicznego z połyskującej blachy,
długiego na
sześć stóp, skierowanego na mokradła. Niemal wepchnął w niego oko i wodził
lunetą po
horyzoncie. — Polowania, Lokaju, strzelanie, ryby przez cały rok, bez końca,
niezniszczalne,
elektroniczne... nie do wiary.
— I zupełnie nie do jedzenia, sir.
— Eee... tam, człowieku, bzdury — wybuchnął litam w odpowiedzi. — To drobiazg.
Czy
Kolumb przerwał odkrywanie świata tylko dlatego, że nie mógł go zjeść? Czy
zapach jabłka,
które spadło Newtonowi na głowę, wpłynął na teorię grawitacji, hę?
litam ucapił entuzjastycznie Lokaja za ramiona i potrząsnął nim przyjacielsko.
— No? — pisnął. — Oczywiście, że nie.
— Ależ, sir — zawodził Lokaj. — Mój pomysł...
— Twój pomysł — litam ze złością uderzył otwartą dłonią w wózek do herbaty. —
Twój
pomysł — mówił drwiąco. — Ale mój geniusz. Ja, dwudziesty piąty dziedzic
Findidnann, lord
litam Ślizgacz, zapiszę się w historii jako człowiek, który... — przerwał. —
Jaki dzisiaj dzień?
— Dwudziesty trzeci, sir.
— Doskonale — zasyczał, wyrywając szufladę z biurka i rozrzucając jej zawartość
po pokoju.
— Aha! — wrzasnął, gdy wyciągnął Rocznik Brytyjskich Sportów Terenowych. Zaczął
gorączkowo poszukiwać września. — Tutaj, patrz, dwudziesty trzeci, i tutaj —
otworzył na
następnej stronie. — „CUDOWNY DWUNASTY." — Zatrzasnął księgę triumfalnie.
— Wiesz, co to znaczy? Ja, litam Ślizgacz, ustanowię najbardziej niewiarygodny
wyczyn w
historii myślistwa. Polowanie na kuropatwy przez cały rok. Ta okolica zapełni
się ludźmi.
Wszyscy, absolutnie, ociekać będą forsą, a ja potrafię już ją przejąć. Musimy od
razu
przystąpić do rzeczy. Cudownego Trzeciego to dobra data, żeby zacząć. Musimy od
razu
przystąpić do rzeczy. Za parę tygodni. Zaproś wszystkich! — ryknął.
— Sir? — wtrącił Lokaj. — Sir.
— Och, co teraz?
— Nie ma pan żadnych kuropatw.
— To je zrobię — oznajmił litam triumfująco. — A teraz — kontynuował —
zaproszenia.
Potrzeba mi jakieś pół tuzina młotków, którzy nie potrafią strzelać. Kogo znamy?
— Nie mamy już przyjaciół. Wszystkim jesteśmy winni pieniądze.
— W takim razie wykorzystamy stary album z Thigwell; stare szkolne więzi, te
rzeczy. Zagraj
w lotki i wytypuj sześć nazwisk. Napisz im, że to jest oficjalny zjazd
absolwentów Thigwell,
czy coś podobnego. Do nich przemówią wzniosłe rzeczy. Cokolwiek zrobisz, nie
wspominaj
pod żadnym pozorem o polowaniu na kuropatwy, dopóki nie przybędą tutaj. Nie
chcę, żeby
ktoś inny coś tu zwietrzył.
— Sir, naprawdę wydaje mi się, że ponosi pana. Nie chciałbym być nachalny, ale
mój mały
wynalazek czeka pod schodami, aby wypróbował pan...
— DOSYĆ! — krzyknął lord litam. — Płacę tobie jako lokajowi, a nie jakiemuś
Robinsonowi
od wynalazków. Teraz spływaj i przygotuj mi kąpiel.
Lokaj zesztywniał i głośno wciągnął powietrze. Nie płacono mu od miesięcy, ale
alternatywą
była szychta w Piołunowym Zagajniku.
— Czy to wszystko, sir? — zapytał z szelmowskim uśmiechem.
— Tak, tak, odejdź. — litam przeglądał już książki w biblioteczce. Zamyślił się
głęboko.
Książki o astronomii, okultyzmie, wojskowości, filozofii, religii i podobne,
wypełniały górne
półki; niższe zajmowała pornografia, katalogi pantofli na szpilkach i album
parów brytyjskich
Burke'a. Nic, pomyślał, co pomogłoby zbudować stado szybkich, prawdziwych,
posłusznych
kuropatw.
Popatrzył w górę na portret wuja, człowieka, którego tak bardzo podziwiał.
Odwzajemnił mu
świrnięte spojrzenie.
— Gdzie znajdę kogoś, kto to dla mnie zrobi? — zamruczał. Nagle zaświtała mu w
głowie
pewna możliwość. Pochylił się i podniósł książkę z kodami sygnałowymi semaforów.
2. Tajny agent
litam gramolił się żwirową ścieżką do gotyckiej koszmary, zwieńczonej licznymi
wieżyczkami, która stanowiła rezydencję jego najbliższego sąsiada, pułkownika
lotnictwa,
Billa Symesa-Grosza. Lord Findidnann nie przywykł do niedogodności takiej jak
trzymilowy
spacer podmokłym trzęsawiskiem i zupełnie nie był przygotowany do marszu przez
tak
niełaskawy teren. W wyniku tego para jego najlepszych włoskich pantofli na
wysokim
obcasie, z niebieskiej skóry, uległa zniszczeniu, co w połączeniu z upiornie
wczesną porą, to
znaczy godziną siódmą trzydzieści nad ranem, wprawiło go w nastrój
nieszczęśliwy, gdy
dotarł wreszcie do frontowej bramy.
— Stój! Kto idzie? — zaskrzeczał jakiś niezidentyfikowany, dobiegający nie
wiadomo skąd,
dziecięcy głos.
— Lord litam Ślizgacz. Przyszedłem zobaczyć się z pułkownikiem. Proszę
powiedzieć mu, że
jestem.
— Zbliż się i podaj hasło — ponownie zaskrzeczał głos, tym razem o ton wyżej, a
dźwięk
emanował tajemniczo z gęstego bluszczu przy wielkich dębowych drzwiach,
nabijanych
żelaznymi ćwiekami.
— Tylko powiedz pułkownikowi, że jestem — zajęczał litam, kołysząc się na
popękanych
szpilkach. — A właściwie to daj sobie spokój, sam mu powiem. — Zbliżył się do
frontowych
drzwi.
Pierwszy strzał roztrzaskał ogrodowego skrzata. litam wrzasnął przeraźliwie.
— Ty głupi zgrzybiały szczylu! — krzyknął biegnąc, aby schować się za murem.
Strzał z drugiej lufy oderwał od jego fraka oba ogony, a litam zanurkował głową
w dół ponad
niskim murem ogrodowym, zostawiwszy oba pantofle pionowo wetknięte w żwir.
Rozległ się
głośny plusk, gdy wleciał głową w dekoracyjną fosę za murem.
— Przerwać ogień! — zaryczał jakiś głos, bardziej dorosły. — Przepraszam,
chłopie. Możesz
już wyjść z ukrycia. Jest bezpiecznie.
litam ostrożnie wyjrzał zza murku. Przed frontowymi drzwiami stal pułkownik
lotnictwa
Grosz i poklepywał małego dzieciaka ubranego w bawarskie skórzane spodenki i
kapelusz
zwiadowcy; gówniarz dzierżył ogromną dwururkę.
— Uciekaj teraz, Rommel! — zaryczał pułkownik. — Pobaw się z Goebbelsem. Goering
może podać herbatę.
Dzieciak popędził za dom.
litam wypluł stęchłą, zielonkawą wodę i powstał. Był przemoczony do suchej
nitki, cały
oblepiony błotem i zielonym szlamem. Popatrzył po sobie. Jego najlepsze siatkowe
pończochy były w ruinie, a paznokcie pokrywała skorupa mułu. Jednakże monokl
pozostał na
miejscu.
— Do kurwy nędzy, co tu się dzieje? — krzyknął.
— Ochrona, staruszku, nigdy za wiele ostrożności, co? Przepraszam za kąpiel,
jeszcze się
gniewasz? Właź do środka, śniadanie gotowe. — Powiedziawszy to wszedł do domu.
— Więc — mówił pułkownik, nalewając herbatę, w jadalni o sklepieniu z
drewnianych belek,
otoczonej wąską galerią — otrzymałem wiadomość od ciebie wczoraj wieczorem.
Ciągle nie
rozumiem, dlaczego twój wujek nie założył sobie telefonu.
— Nie cierpiał Ministerstwa Poczt — zamruczał litam, cały okryty kocami i
targany
dreszczami. — Odmawiali przyjmowania telegramów od gołębi pocztowych, stąd taki
warunek pojawił się w jego testamencie... żadnych telefonów w posiadłości
Findidnann.
— Nieco niedogodne — odparł pułkownik. — A jednak — pochylił się i odstawił
imbryk —
bardziej bezpieczne — zasyczał. — No, a co z tym szalonym planem? Wspomniałeś
coś o
Japońcach. — Gwałtownie złapał litama za nogę. — Nie lubię ich, nigdy nie
lubiłem.
— Zdaje się, że napomknąłem o orientalnym rozwiązaniu, które zaproponował mój
kolega — zauważył chytrze litam.
— Dla kogo pracujesz? — wybuchnął pułkownik.
— Naprawdę nie mogę powiedzieć — odparł litam zdejmując dramatycznie monokl.
— Cii, cii, co? — drażnił go lotnik.
— Obiecałem dochować tajemnicy — stanowczo stwierdził litam.
— To musi być cholernie ważne, że aż zwracają się do mnie, cholernie ważne.
Dwadzieścia lat czekałem na ten kryzys. Wiedziałem, że się jeszcze do mnie
zgłoszą. —
Skierował zamglony wzrok na szyby w ołowianych ramach. — Potrzebujesz speca? —
zapytał nagle. — Wykwalifikowanego zabijakę?
litam założył z powrotem monokl i rozpromienił się mimo zmarzniętych kolan.
— Tak — powiedział spokojnie. — Taką mam prośbę.
— Naprawdę nie możesz powiedzieć, o co chodzi? — błagał go zapalczywie pułkownik
lotnictwa.
— Znasz zasady, według których postępujemy — oznajmił twardo litam i aż cieplej
zrobiło mu się przez to szachrajstwo, mimo mokrego ubrania. — Za dużo nie należy
mówić.
— Racja, racja. Ściany mają uszy, hę?
Pułkownik usiadł ponownie i wcisnął mu wojskową porcję ciasta na porcelanowy
talerz
Luftwaffe. litam wbił wzrok w podarunek i zmarszczył nos.
— Nie, dziękuję.
— Goering! — zaryczał Grosz. — Chodź, mój aniołku, i zbierz te talerze.
W jadalni pojawił się ubrany w komżę ministrant i poruszając się posuwiście,
pozbierał
naczynia ze stołu.
— Dobry chłopak z ciebie, Goering. Srebrną zastawę możesz zostawić na później. —
Wskazał na ogromną tacę do pieczystego i srebrną pokrywę, które stanowiły
centralny
punkt stołu. — Mógłby upuścić, rozumiesz — zwrócił się do litama — a wtedy
musiałbym go przetrzepać — zadrżał nieznacznie, a oczy znów zaszły mu mgłą. —
Wszystkim chłopakom z wioski cholernie dobrze robi odrobina dyscypliny, porządne
złojenie skóry, kiedy na to zasługują; to takie zimne prysznice na gorące głowy.
Do licha,
mówię ci, zasługują na to — zarechotał i powrócił do rzeczywistości. —
Pewnie, niektórzy nie są w stanie tego znieść. Kilku chłopaków rzuciło się na
mnie w
zeszłym tygodniu. Odesłałem ich, ale... — znowu go poniosło. — Cały czas
przychodzą
nowi do swego starego, kochanego, nadzianego wuja... — Oblizał wargi. Po chwili
obnażył kły w szerokim uśmiechu, a Goering znikł bezszelestnie.
Myśl, że ten lubieżny staruch buszuje wśród dojrzewającej miejscowej młodzi,
była dla
litama wstrętna, będąc jednakże samemu angielskim arystokratą, a co za tym
idzie, także
zboczeńcem, zdecydował się przyjąć bardziej pragmatyczną postawę.
— W takim razie, gdzie ten spec? — zapytał. — I kiedy może zacząć?
— Jest tutaj i zacznie od razu — oznajmił pułkownik dumnie. — Właściwie, był tu
przez
cały czas naszej rozmowy.
litam rozejrzał się, zaskoczony. Galeria dookoła pełna była mieczy, broni palnej
i modeli
samolotów. Człowiek bywa czasami maniakiem.
— Gdzie on jest? — zapytał zniecierpliwiony.
— UKAŻ SIĘ! — zaryczał stary wujek, zrywając pokrywę z ozdobnej tacy na
pieczyste,
by ukazać wielki śliwkowy pudding z wisienką na wierzchu. Pudding przemówił:
— Dzień dobry, pułkowniku — głos miał szorstki, władczy i monotonny. litamowi
zabrakło słów.
— No, staruszku, oto on. SAS — Borneo, Malaje, Północna Irlandia, Oman; ładunki
wybuchowe, broń palna, noże, druty potykające, trucizny. Powiedz słowo, a on już
je
zabije. Mistrz przebrania i mistyfikacji, wzór dyskrecji.
litam doszedł nieco do siebie i spojrzał w dwie wielkie śliwki zakładając, że to
oczy.
— Czy możesz zrobić dla mnie stadko kuropatw? — zapytał, pełen napięcia.
— Oczywiście — odparł pudding śliwkowy beznamiętnie. — Z głowicą nuklearną,
kuropatwa powietrze-powietrze, kuropatwa z gazem bojowym, kuropatwa wczesnego
ostrzegania. Cokolwiek sobie zażyczysz.
— To wszystko w kuropatwie? — wykrzyknął zdziwiony litam. Pudding śliwkowy
zakręcił się w likierze i skierował ku pułkownikowi.
— Kim jest ten idiota? — zapytał.
— Psst. Ciii, ciii, nie mogę nic mówić.
— Dla twej informacji, lordzie Ślizgaczu — rozpoczął wykład pudding — kuropatwa
jest
najbardziej przerażającą bronią sił specjalnych. Gdybyś był na usługach Jej
Wysokości tak
długo jak ja, poznałbyś wartość taktyczną dobrego stada kuropatw.
litama poczęła rozpierać duma.
— Tak, tak — przerwał. — To jest powszechnie wiadome, ale ta kuropatwa nie może
dać się
zestrzelić. Potrafisz wykonać coś takiego?
— Nikt nie zestrzeli mojej kuropatwy, nie mając najpierw do czynienia ze mną —
zadeklarował pudding.
— Doskonale, wynajmuję cię. Chcę, żeby te kuropatwy wzleciały trzeciego
października o
drugiej po południu. Nad mokradłami. Znakomicie, pułkowniku. — Ciepło ujął
wysuszoną
dłoń starego zboczucha. — Uratowałeś mi głowę.
— Czy jestem wolny, sir? — zapytał pudding.
— Tak — odparł pułkownik Symes-Grosz. — Od teraz będziesz działał samotnie i
kontaktował się ze mną, albo z lordem litamem, jedynie w przypadkach naglących,
zrozumiano?
— Zrozumiano, sir. Jeszcze jedno, sir. Sugeruję zniszczenie wszelkich dowodów
tego
spotkania.
— Cholernie dobry pomysł — odparł pułkownik.
— Jakich dowodów? — zaciekawił się podejrzliwy litam.
— Proponuję, żebyście polali mnie brandy i zaserwowali zapalonego.
3. Wynalazek Lokaja
litam siedział w swym gabinecie ze stopami w gorącej wodzie z dodatkiem soli.
Cały
przykryty był ręcznikami i studiował przez teleskop nocne niebo, od czasu do
czasu
marszcząc nos w pełnej koncentracji.
W podwójnych drzwiach bezszelestnie pojawił się Lokaj.
— Wysłałem zaproszenia do trzech par małżeńskich, sir.
— Myślisz, że polują na kuropatwy? — spytał litam, ciągle zerkając w soczewki.
— Album absolwentów nie zawiera tego typu informacji, sir.
— Nie, nie, głupcze, tam, w górze — odwrócił głowę od teleskopu i spojrzał na
planetę
Ziemię. — Tam, w niebie, na Marsie, myślisz, że polują na kuropatwy, albo coś
innego?
Fascynująca myśl, hę?
— Fascynująca — powtórzył Lokaj niczym echo, wcale nie zafascynowany.
— No, to jakie masz nazwiska? — krzyknął litam wracając do obserwacji.
— Roderick Morte D'Arthur Tennison, Brian Taylor i Mark West. Wszyscy są żonaci
i nie
znają się nawzajem z powodu różnicy wieku.
— Ale ja znam jednego — obwieścił litam. — Roderick, prawdziwy dupek. Po grze w
rugby
stawaliśmy mu na uszach i dżemem Smarowaliśmy mu jaja. To były piękne dni. No,
wspaniale się Spisałeś, Lokaju. Jeżeli pozostała dwójka jest tak przymulona jak
on, to
jesteśmy uratowani — zamilkł. — Boże, jakaż kobieta wyszła za takiego muła
błotnego? W
każdym razie, Lokaju, ja też swoją robotę wykonałem.
— Cóż takiego, sir?
— Nakłoniłem tego starego, lubieżnego pedofila, pułkownika z drugiej strony
mokradeł,
żeby pożyczył pewnego świrniętego szpiega do skonstruowania dla mnie stadka
kuropatw. Lada moment będzie dla mnie pracować. Mówię ci, Lokaju, słowami
nieśmiertelnego Sherlocka Holmesa — gra rozpoczęta.
— Czy mam rozumieć, że moje usługi nie są już konieczne? — zapytał Lokaj udając
urazę.
— Hę? — parsknął litam. — Nie, oczywiście, że nie. Ten gość nie jest lokajem.
Jak go
zobaczyłem, był śliwkowym pud... — litam zawahał się — ...eee, eee śliwkowym
facetem. Taki śliwusi-milusi facecik, no, rozumiesz, o co biega.
— Gdzie on się zatrzyma, sir? — zapytał chłodno Lokaj.
— Och, w ogóle go nie zobaczysz. Jest taki jakiś skryty. Gdziekolwiek. Może w
rym
imbryku, hę, hę, hę?
— Czy to wszystko, sir?
— Tak, Lokaju. Tak, odejdź. Wspaniałe dni przed nami. Wspaniałe. — Spojrzał na
swoje
stopy i zaczął śpiewać, nosowo, monotonnie...
„To stopy te za dawnych lat stąpały wśród zielonych Anglii pól i święta...
eee....
kuropatwa litama... hę, hę, hę..."
Śmiech przycichł, gdy Lokaj, ledwo panując nad sobą, zamknął drzwi i stanął
przed
gabinetem. Oparł się o chłodną kamienną ścianę, a jego myśli goniły jak
oszalałe. Nowi
ludzie, szpiedzy, tajni agenci. Dosyć, że ignorowano jego pomysły, gardzono
inwencją,
ale wprowadzanie kogoś obcego? Lokaj widział oczyma duszy, jak blednie jego
użyteczność; to oznaczało bezrobocie i jeszcze... Zamarł, a pot zaczął ściekać
mu po
dłoni. Wspomnienia wracały, a twarz robiła się coraz bardziej blada.
— Johnie Lokaju — oznajmił sędzia. — Szalbiercza sprzedaż szczątków osób, które
zeszły z tego świata, to poważny zarzut, nie mniej poważny niż zarzut grzebania
niewłaściwych organów z niewłaściwymi zwłokami, w niewłaściwych grobach.
Pójdziesz
na dziesięć lat do więzienia.
John Lokaj nie zamierzał zejść na drogę przestępstwa, ale śmierć nie była już
dla niego
tym czym dawniej. Praca kierowcy w firmie pogrzebowej nie była zbyt dobrze
płatna.
Ludzie żyli dłużej, umierali
gwałtowniej, a za pochówek płacili mniej. Pewien pomysł przyszedł mu do głowy,
kiedy
chował jedną z rozczłonkowanych ofiar słynnych morderstw w Tandoori. Pozostawił
tylko mały palec zmarłego i wypełnił trumnę workami z piaskiem. Nikt niczego nie
wywąchał.
I już tylko mały krok dzielił Lokaja od zakopywania niewłaściwych ludzi,
podstawiania
zwłok miejscowych przestępców za „ukochanego Jeffrey'a, lat 75, powołanego nagle
przez Boga". A ukochany Jeffrey tymczasem był cięty przez studentów medycyny w
londyńskim szpitalu w Whitechapel.
— Ciała — zamruczał głośno Lokaj, jeszcze znieruchomiały przy lodowatej ścianie
przed
gabinetem dziedzica. — Zimne, gładkie, czyste i porządne. Nic tak zwariowanego,
jak ta
sprawa, cholera, ze szpiegiem. Kurwa, po co to?
Jego pełen kultury język stopniowo ustępował pod naporem szorstkiego slangu,
gdyż John
Lokaj pochodził z East Endu. Lokaj to jego przezwisko, które otrzymał w
Piołunowym
Zagajniku, gdzie także zyskał sztuczny akcent i maniery lokaja, usługując co
ważniejszym
współtowarzyszom. Wykrzywił twarz jak w agonii, kiedy wspomnienie przeciągało
się.
Zaniósł herbatę do celi dziesiątej, dla Jacka Munro zwanego „Pięć funciaków za
sznyta"
(a w skrócie „Sznyciarz"), który otrzymał cztery dożywocia za rozprucie brzucha
wujkowi
i całej rodzinie w trakcie sporu przy grze w kasztany.
— Herbata, sir — oznajmił stając w drzwiach celi.
— Jebnij to na wyro, chłopie — sapnął Sznyciarz, który od dzieciństwa cierpiał
na astmę.
Lokaj stanął przy szarych i szorstkich kocach pokrywających pryczę Sznyciarza,
po czym
pochylił się, by nalać herbaty do popękanego więziennego kubka. Kiedy strumień
cieczy
zaczął spływać łukiem w dół, John Lokaj zamarł. Poczuł jak pęczniejący członek
napiera
mu od wewnątrz na pasiak; bulwa wielka jak noga małego Cygana próbowała
przedostać
się przez rozporek, mocując się niespokojnie z materiałem.
Lokaj zarumienił się. Nie potrafił tego zrozumieć. Nigdy nic tak go nie
poruszyło. Może
to w wyniku „szkolenia charakteru" przez jego ojca, którego ulubioną metodą było
przewiązywanie gumowej taśmy wokół moszny i uderzenie w jaja kijem od krykieta?
— O, kurwa, stanął ci — zakaszlał poruszony Sznyciarz. — Nalewasz mi herbatę,
kurwa
twoja mać, z fiutem na baczność! — Sznyciarz zrzucił gazetę i skoczył na równe
nogi.
— Wybacz, Sznyciarz — zaskrzeczała podniecona pokojóweczka, przerażona nie na
żarty.
Sznyciarz zbliżył swoją nieogoloną, pokrytą wypryskami twarz, pod sam nos
Lokaja, tak
blisko, że ten poczuł jego stęchły oddech. Zupełnie jakby krowia dupa
eksplodowała przy
każdym słowie.
— Jesteś pieprzony pedziu, co, Lokaj?
Szczęka opadła Lokajowi, ale nie wydobył z siebie ani słowa.
— Lubię pedałów — skrzywił się w uśmiechu Sznyciarz i opuścił spodnie,
odsłaniając
brudne, poplamione moczem slipy. — I zaraz będę cię miał.
Lokaj otworzył oczy. Przed drzwiami litama stał jedynie trzydzieści sekund, ale
cały zlany był
potem, a serce wściekle tłukło się w jego piersiach.
Od tamtego dnia w więzieniu nie miał nawet śladu erekcji; żadnej, nawet
najdrobniejszej
fizycznej seksualnej pokusy, tylko samotne, kliniczne poszukiwania wymęczonych
pragnień.
Wkrótce po tym uciekł z więzienia. Znalazł go lord litam, nagiego, w rowie w
posiadłości
Findidnann. Lokaj rozpoznał w lordzie pokrewną, umęczoną duszę; w cylindrze,
fraku,
pończochach, pasie do pończoch i obcisłych wysokich butach. A litam wykorzystał
okazję i
zwolnił całą służbę, by zastąpić ich tą nową, horrendalnie nisko płatną
alternatywą. Lokaj
wiedział, że wszystko zawdzięcza litamowi i nie zamierzał dać mu się usidlić w
tej
najnowszej szalonej eskapadzie. Dla dobra ich obu.
Rzucił się korytarzem w stronę pokojów dla służby. Musiał to zobaczyć, swój
wynalazek —
dotknąć go, popieścić. Szukał niespokojnie klucza w kieszonce kamizelki. Klucza
do swych
snów.
Drzwi otworzyły się wreszcie na oścież i oczy Lokaja rozpromieniły się.
— Jesteś, moja piękna, twój czas nadejdzie. — Oddychał z uwielbieniem. Stała
tam.
Połyskująca orgia stalowych cylindrów i pierścieni, wysoka na dwie stopy, na
teleskopowych
nogach. Poruszała się na bliźniaczych gąsienicach, obu szerokich na sześć cali;
dzięki temu
mogła ścigać ofiarę na wszelkiej nawierzchni, z prędkością do trzydziestu mil na
godzinę. —
litam oszalał. Nie chce mnie słuchać — wyszeptał Lokaj. — Mechaniczna kuropatwa!
—
parsknął. — Szpiedzy, wariaci. Ale nas nie może zabić, moja piękna, och, nie —
usiadł obok
maszyny. — Mam plan, żeby litam przejrzał na oczy, a wtedy ty, ja i dobry lord
Ślizgacz
zarobimy krocie pieniędzy.
Uśmiechnął się i jeszcze raz spojrzał na dziecko swego umysłu, swoje dzieło,
mechanicznie
uzewnętrznienie jego umęczonej duszy, sen inżyniera. Lędźwiorotor — penis
doskonały.
4. Ubita śmietanka
Był to mały, nowy dom, z trzema sypialniami, na średnim poziomie, w nowym
miasteczku,
nieco na północ od Londynu, prawie na wsi. Pan domu służył niegdyś w marynarce
przez
krótki czas, wpierw ukończywszy prywatną szkołę w Thigwell, ale zrezygnował, za
radą
swego dowódcy, po upływie krótkiego, trzyletniego okresu. W czasie krótkiej
służby dla Jej
Wysokości nasz człowiek spod numeru 33 na Nouvelle Drive zdołał zagiąć ostry
koniec
fregaty, uderzyć w minę trałowcem i prawie zatopić łódź podwodną, na której
składał wizytę,
zapomniawszy zamknąć właz przed zanurzeniem. Po odejściu ze służby na morzu
został — z
umiarkowanym powodzeniem — agentem ubezpieczeniowym. Zdawał się posiadać
niesamowity dryg przewidywania wszelkiego ryzyka.
Ukochaną swą spotkał w miejscowym supermarkecie niedaleko Portsmouth, gdzie
właśnie
zdemolował piramidkę ustawioną z tysiąca pięciuset puszek południowoafrykańskich
brzoskwiń, pokrojonych w plasterki.
— Strasznie mi przykro! — krzyczał, brodząc w masie pow-gniatanych puszek, by
ratować
pewną ludzką drobinę nimi przywaloną.
— Dranie! — wrzeszczała przygnieciona kobieta, bowiem prawdopodobnie
przynależnością
do tej właśnie płci istota owa się legitymowała.
Zaczerwienił się. Nigdy w życiu nie słyszał, by kobieta przeklinała. Nie był
nawet pewien, cóż
to znaczy.
— Oj, hmm, strasznie, strasznie mi przykro — wybąkał.
— Południowoafrykańskie bękarty!,— zanosiła się, rzucając prze-
rażające spojrzenia gromadzącemu się groźnie dookoła personelowi
sklepu.
— Jestem zmuszony prosić panią o opuszczenie sklepu...
— Kapitalizm, żądza i rasizm, wszystko razem! — przerwała Margot, ciskając
jednocześnie
puszką w kierownika. — I jeszcze to sprzedajecie i mnie prześladujecie.
Nasz były oficer marynarki dzielnie wystąpił naprzód, by zareagować.
— Przepraszam, sir, ale to właśnie ja... — zamarł wpół słowa. Kobieta złamała
właśnie
puszką nos sprzedawcy i wszystko dookoła pokryła krew.
— Jejku — wyszeptał Tennison.
— Chodź, przygłupie — złapała go za przegub ręki i popędziła wyjściem pożarowym
do
stojącego przed sklepem morrisa minora. Wskoczyła za kierownicę.
— Popchnij, ofiaro! — krzyknęła. Popchnął. Samochód zapalił, a on wskoczył i
pognali
naprzód z rykiem silnika.
— Słuchaj! — teraz on krzyczał. — Zostawiłem wózek w sklepie...
Trzepnęła go przez głowę z niespotykaną agresją.
— GŁUPIEC! — eksplodowała. — Ale jesteś mężczyzną, a wszyscy mężczyźni to
głupcy.
— Ooo... tak — przyznał oszołomiony Tennison.
— Ale potrzebny mi jest mężczyzna, a ty jesteś mężczyzną — kontynuowała logiczne
rozważania.
— Ooo, eee... tak — zgodził się Roderick i rozchmurzył się.
— Jesteś bardzo wysoki, bardzo duży. — Wjechała ostro w zakręt na prawo, nieomal
wyrzucając Rodericka przez drzwi. — I potrzebny mi duży mężczyzna, w celach
prokreacyjnych. — Zazgrzytała zębami i brawurowo ominęła autobus. — Dla
udoskonalenia
kobiet przyszłości, które będą dalej prowadziły walkę — uderzyła nogą w pedał
hamulca i z
piskiem opon, i z poślizgiem, stanęli. — No, jesteśmy — obwieściła otwierając z
impetem
drzwi.
— Gdzie? — zaciekawił się Roderick.
— W urzędzie notarialnym. Bierzemy ślub.
— CO? — wykrzyknął przerażony Roderick. — Co to, to nie. Tak więc pobrali się.
Jej
panieńskie nazwisko brzmiało Margot Smith i takie pozostało, gdyż odmówiła
zmiany.
— Myślisz, że mam za duże uszy? — dopytywał się Roderick Morte D'Arthur
Tennison,
łypiąc na swe odbicie w kuchennym oknie. Faktycznie, jego uszy były
niespotykanie wielkie,
podobnie jak nos i sterczące przednie zęby, ale za to Roderick Morte D'Arthur
był
prawdziwym olbrzymem. Wypiął pierś, a wybrzuszenie w grubym dzierganym swetrze
po
prostu uniosło się ku górze, niczym olbrzymie jabłko Adama przy przełykaniu.
— Cholernie dobry obiad, kochanie! — zaryczał, klepiąc się po brzuchu. —
Popatrzył na zlew
z kleistą szarawą masą. — A co to było, kochanie?
— Zapiekanka z grzybami! — krzyknęła z salonu żona. — I pośpiesz się z tymi
naczyniami.
Nie zużyj całej gorącej wody, bo trzeba wykąpać dzieci. Jak mnie nie będzie, to
wyczyść
dywan... — skrzek przycichł na moment, ale rozległ się ponownie, gdy drzwi do
kuchni
nieomal eksplodowały i zjawiła się Margot Smith, wegetarianka, feministka i
zapalczywa
sabotażystka polowań — i przestań oglądać się, do cholery, w tym oknie przez
cały czas.
Boże, jacy wy, mężczyźni, jesteście próżni.
Roderick spuścił wzrok na patelnię, którą trzymał w wielkich włochatych
łapskach. Chciał coś
powiedzieć, ale przegapił okazję.
— Nie będzie mnie, więc nie czekaj. Nie oglądajcie ITV, jest film z tym
gnojkiem, Charlesem
Bronsonem i nie chcę, żeby Emily oglądała takie rzeczy w tym wieku. Zrozumiano?
— Jak najbardziej, kochanie — wymamrotał Roderick przyjaźnie, a Margot
westchnęła
głęboko. — Gdzie dzisiaj? — ośmielił się zapytać.
— W salce kościelnej. Przeciw wyrobom ze skóry. Organizujemy bojkot nowego
sklepu
obuwniczego w mieście, mordercy, dranie...
Roderick spojrzał nerwowo na swoje nowe skórzane sandały i skrzyżował
gigantyczne stopy
odziane w skarpety.
— Jejku, kochana, wspaniała rzecz.
— Pewnie. No, to zmykam — powiedziała Margot mocując się z wiatrówką, którą
nakładała
na drelichowy kombinezon.
— Uuuch — wepchnęła w końcu stopy w jasnożółte kalosze i otworzyła tylne drzwi.
— Pa, kochanie! — zawołał za nią Roderick, machając ręką białą od mydła.
— Tak, tak — Margot zupełnie go ignorowała. — I konia sobie nie wal, jak mnie
nie będzie.
Domagam się wieczorem pełnego ładunku, a nie tych marnych dziesięciu mililitrów.
—
Trzasnęły drzwi i już jej nie było.
Skończył zmywanie, umył dzieci, wyczyścił odkurzaczem dywan i oglądał BBC 2. W
końcu
podniósł list, który przyszedł rano, zaadresowany do niego. Niewiele listów
otrzymywał,
zachował go więc właśnie na tę chwilę.
Otworzył go, przeczytał zaproszenie, potem uważnie złożył papier i wsunął list
do kieszeni
fartucha.
— Poczciwy stary litam! — wykrzyknął. — Pewnie, że pojadę.
5. Zaprzyjaźniona para
Ekspres do Edynburga rozdzierał gwizdem noc; dwa bliźniacze diesle paxman
valletta pchały
do przodu lokomotywę „Piechota z Durham" z prędkością 125 mil na godzinę. Setki
milionów
funtów wydanych na budowę najszybszego na świecie pociągu z lokomotywą spalinową
zapewniały milionom pasażerów wygodę i bezpieczeństwo, ale — jak wyjaśniała w
wagonie
restauracyjnym Letycja P. Taylor, niegdyś mieszkanka Dallas — każdą usługę
zawsze można
poprawić.
— ... i ten okropny zapach przy włączaniu hamulców. Syf. Nie mogą używać
jakiegoś
odświeżacza do powietrza, czy co? Cierpię na zespół nosorożcowej nadwrażliwości.
Wiesz,
co to jest? Wiesz, ile kosztuje leczenie? — Z ciekawością przyjrzała się
rastafarianowi —
konduktorowi.
Methuselah Claude Bimby Gary Smith nigdy nie widział nosorożca, chociaż Letycja
chyba by
mu nie uwierzyła, gdyby się do tego przyznał, ale mimo loków rastafariariskich i
zawadiacko
nałożonej kolejarskiej czapki, faktycznie znał się co nieco na pociągach.
— Sianawna pani zrumie, że te, no, taryczowe hamulyce som tutej zainstalowane —
wyszczerzył na nią rząd białych łopat. — I się rozumie, co nic z tym cholerstwem
zyrobić
siem nie da.
Letycja przekrzywiła głowę. Czy dobrze słyszała? Tarczowe? Hamulce? Nic z tego
nie
rozumiała. A zresztą, kogo to obchodzi? Chciała, żeby przerżnął ją czarnuch i
proszę, był
tutaj, na miejscu. Miał nawet na sobie coś podobnego do munduru.
— O, jejku, jejku — zatrzepotała wymalowanymi powiekami. — Chyba będę musiała
zatkać
nosek. — Złączyła palec wskazujący z kciukiem dla zaznaczenia szczególnej natury
swej
medycznej kon-
dycji, a Methuselah zauważył gustownie wymalowane sztuczne paznokcie.
— Tak bardzo trudno oddychać — westchnęła i zaczerpnęła powietrze w płuca. Efekt
był
natychmiastowy i zadziwiający. Wagon zdawał się kurczyć, a Methuselah poczuł,
jak
powietrze zostaje wysysane z jego ciała. Spojrzał z góry na potężną parę piersi
przypierających go do ściany. Gorączkowo szukał jakiegoś porównania... kopuła
Katedry
Świętego Pawła, Hindenburg...
— Dokąd tu się chodzi siusiu? — zajęczała Letycja, połyskując wyborowym*,
zaplombowanymi, wyszlifowanymi, uzupełnionymi koronkami i bardzo kosztownymi
zębami.
— Chyba, że do kibla, paniusiu — zaskrzeczał Methuselah. — No, to znaczy, do
tualety.
— Och, dobrze — piersi opadły, jakby planowały następny ruch. — W Ameryce mówimy
na
to „pokój wypoczynkowy".
— Chiba nie kce paniusia tamuj spać.
— Nie planowałam, hm, jak masz na imię, mój ty mądralo?
— Methuselah.
— Oooo, jak szampan. To mi się podoba. Będę mówić do ciebie Meths. A teraz pokaż
mi,
gdzie jest ten pokoik, a dam tobie jeszcze więcej takich paciorków na czuprynę.
Methuselah został pognany korytarzem do najbliższego kibelka. Zastanawiał się,
gdzie ona
trzyma te koraliki.
— Co za pieeelone gówno — wycedził wraz ze śliną Brian Taylor, zraszając swego
oponenta
szkocką, piwem imbirowym, dwoma kawałkami zapiekanki z wieprzowiną i odrobiną
musztardy (do smaku).
— Spierdalaj — w odpowiedzi padło kilka fragmentów frytek i kapuśniaczek
gorzkiego piwa.
— Nie jesteś alkoholikiem.
— Kurwa, jestem.
— Jak se dajesz, kurwa, w rurę codziennie, to jeszcze nie jezdeś pijak.
Przeczytałem, że
możesz być alkoholikiem na dwóch piwach dziennie, albo chlać cały dzień i być
jak
szczypiorek.
— Słuchaj, jestem wicedyrektorem wydawnictwa; jestem Szkotem, jestem
dziennikarzem,
mam obleśną amerykańską dupcię, która — kurwa twa — wydała moją całą forsę. I
dlatego
jestem alkoholikiem!!!
Brian przyglądał się dnu swojej szklanki. Było puste, przezroczyste. Czas na
następnego,
pomyślał.
— Chceżjeżejenopywo? — zapytał. Cisza. Zerknął za stół, na rozpostartą na
podłodze
postać z ręką na krześle, z wywieszonym językiem i śladami żygowin na
obślinionych
ustach.
— Pojebani chirurdzy mózgu — wymamrotał z odsazą. — Koniec picia.
— Ale musi gdzieś być umywalka w pociągu — zasyczała sfrustrowana Letycja. —
Wiem, że Anglicy potrafią nad sobą panować, ale to jest śmieszne.
— No, jezd jedna dla obsługi, we nastempnym wagonie, ale tyko dla pracowników.
Letycja rzuciła mu przeciągłe spojrzenie.
— No, a ty jesteś pracownikiem, co... jesteś? — Pociągnęła go korytarzem obok
starszej
pani w wełnianym kapeluszu, obok mężczyzny o wielkich uszach i jego towarzyszki
w
kształcie torpedy i obok biznesmana zażarcie studiującego Daily Mail.
— Cholera — syczała. — Szybko.
— Słucham pani?
— Mój cholerny mąż, Brian. Wchodź! Albo stracisz pracę.
Drzwi zatrzasnęły się za nimi. Znaleźli się sam na sam w małym pomieszczeniu ze
zlewem, papierowymi ręcznikami i muszlą spłukiwaną pedałem.
— Psze pani — zaczął Methuselah, na próżno starając się okazać służbową moc. —
Nic
żem nie zrobił, żeby przeszkodzić pani mężowi...
— Jesteśmy sami — złowieszczo uśmiechnęła się Letycja nadymając piersi, aż
zagroziły
przemieszczeniem uchwytu na ręczniki. Złapała Methuselaha za loki.
— Ała! — krzyknął. — Kobieto, zostaw je.
— Weź mnie, ty Zulusie, nadziej mnie na swoją włócznię, na tego kudłatego
dzikusa, ty
cudowny zbóju w mundurze. — Jej oczy zapłonęły misjonerską pasją. — A jak
przeszywać mnie będziesz swoim szpikulcem, to nie zdejmuj kapelusza.
— Kurwa, zbzikowałaś! — krzyknął. — Jestem z Walthamstow.
— Trudno i darmo, kochany — prychnęła Letycja. — Jesteś mój!
Jedną ręką chwyciła go za jądra i mocno ścisnęła, a drugą szarpnęła za rozporek
i
zacisnęła na jego penisie.
— No, no, no, duży chłopiec — oblizała usta w oczekiwaniu na jego smak.
— O,Chryste!—jęknął Methuselah, przerażony.—Puść
jaja!
Było już za późno. Kutas zniknął w jej ustach. Patrzył z przerażeniem, jak
niknie cal za
calem, aż do samego korzenia i jeszcze dalej, aż pozostały jedynie dwa samotne
włoski
łonowe, sterczące po obu stronach ust Letycji.
Musiała zaczerpnąć powietrza.
— Mam najlepszą buźkę w całym Dallas, synku i...
Jej głos załamał się, gdy spojrzała do muszli. Było długie na sześć cali,
brązowe i twarde,
miało już parę dni, a złożył je bagażowy Kolei Brytyjskich, zjadłszy uprzednio
ciężkie
śniadanie.
— Brrr! — wykrztusiła i wskazała pomalowanym palcem na to odrażające dzieło. —
Skandal! Okropieństwo! Fe, ekskrement! Cóż za obraza!
— No — powiedziała zwracając się teraz do gówna. — Pójdziesz teraz sobie na
spacerek.
— I sięgnęła w górę po łańcuszek. Brian Taylor usłyszał krzyk.
— Nie, pani, nie ciągnij za to, to nie jest...
Ale głos zaginął w szczęku torturowanego metalu, gdy hamulce awaryjne zacisnęły
się i
wiele przedmiotów, które do tej pory poruszały się w jednym kierunku,
zademonstrowało
zasadę przeciwnej reakcji w sposób, który rozgrzałby serce niejednego
psychopatycznego
nauczyciela fizyki.
— Co się dzieje? — wrzasnęła Letycja, odbijając się od ścian toalety, napędzana
rozdyndanymi cycami.
— Pociągnęłaś za hamulec awaryjny, a nie za łańcuch do kibla, kurwa, szalona
kobieto.
Letycja chwyciła za klamkę, by utrzymać równowagę, ale straciła J3 i otworzyła
drzwi.
Jednocześnie poleciała do tyłu, tyłkiem wprost na muszlę.
— Łaaa! — krzyknęła starsza dama, gdy Methuselah i jego sekretne organa
wystawione
zostały na widok pasażerów. — Oooo, ooo, ooo, rany, ooo — mamrotała bezradnie,
podczas gdy jej taca z herbatą wzniosła się w powietrze i pełen imbryk wylądował
dokładnie na kolanach Rolanda Wilkinsona, biznesmana ciągle zajętego Daily Mail.
— Achchrrr! — wrzasnął Roland wyskakując w powietrze i łapiąc się za parujące
genitalia, a
numer Tylko dla mężczyzn padł na stół, jedynie po to, by porwała go szczurza
Margot Smith.
— Męska świnia, pedofil, gwałciciel, zboczeniec! — rozdarła się okładając go
magazynem.
— Plugastwo! — wymierzyła mu potężny, szybki cios w gardło. — Straszy starsze
panie
takim brudem! — zgrzytnęła zębami. — Oooochchch! — wrzasnęła na koniec i kopnęła
go w
poplamione herbatą organa.
— Na pomoc! — piszczała Letycja, obawiając się, że to coś pływającego kilka cali
poniżej jej
pupy, może ruszyć z powrotem w drogę, którą przyszło.
— O rany, o rany — jęczał Methuselah, kuląc się w narożniku i drżąc jak liść.
Roderick Morte D'Arthur Tennison powstał, prezentując swój pełen wzrost: sześć
stóp i cztery
cale.
— Do cholery! — zadudnił. — Kto tu pilnuje porządku? Jest jakiś lekarz w tym
teatrze? —
Podszedł do Briana Taylora, rozwalonego w krześle, paralitycznie pijanego.
— Widzisz tego? — wybełkotał Brian wskazując ciało leżące na podłodze. — Kurwa,
to jest
neurochirurg.
6. Jedzenie, cudowne jedzenie
Mark West obudził się o dziewiątej rano w wielkim małżeńskim łożu i wyciągnął
rękę w
poszukiwaniu żony. Łóżko obok było puste. Spojrzał na zegar, usiadł i zbadał
wzrokiem
pokój. Ani śladu po niej. Z powrotem padł na łóżko.
— O, cholera — mruknął. Trzymając w ręku piętnastocalowego członka, by nie
obijał się o
meble, przeszukał prawie całe mieszkanie, łącznie z łazienką. Tam też jej nie
było.
— Znowu to samo — jęknął. Naciągnął slipy i szlafrok.
W końcu wziął piętnastocalowy wełniany ocieplacz zrobiony na szydełku i
przymocował go
mocno do kutasa. Później końcówkę wełnianej uprzęży zaczepił do haczyka pod
pachą.
Uśmiechnął się głupawo na wspomnienie, jak to Cyntia wyjaśniała szydełkowanie
ubranka dla
jego członka: „To po to, mamusiu, żeby grabiom było na zimę ciepło".
Ziewając i przeciągając się w porannym słońcu wlewającym się przez okna, zszedł
na dół i
podniósł z podłogi pocztę. Zastanawiał się od niechcenia, gdzie to, do diabła,
może podziewać
się Cyntia. Podrapał swędzącą czaszkę i otworzył drzwi do salonu.
Powietrze było gęste od piekielnego szaroniebieskiego dymu, niczym wielkie
dryfujące gluty
atmosferycznej flegmy oczekujące tylko na to, by wśliznąć się do jego płuc. Mark
nieomal
czuł na języku zjełczałe dwunastogodzinne niedopałki papierosów, gdy ujrzał swą
żonę,
Cyntię, lat dwadzieścia pięć, rozłożoną na dywanie, oplatającą nogami szyję
sąsiada.
Cyntia chrapała głośno i gwizdała przez sen po całonocnej im-Prezie. Twarz,
normalnie
atrakcyjna — w typie, który mężczyźni lubią oglądać w duńskich czasopismach —
była teraz
wykrzywiona i zniekształcona przez nałożony po pijanemu makijaż, pod kątem
czterdziestu
pięciu stopni do jej normalnych rysów.
Na gramofonie ciągle i bezużytecznie obracała się płyta, gdyż jego ramię
przeskoczyło
dźwigienkę „stop". Dowody alkoholowych ekscesów leżały wszędzie dookoła: brudne
i lepkie
szklanki, ohydne kałuże rozlanej szkockiej i brandy, do połowy opróżnione puszki
po piwie,
pozatykane petami od papierosów.
— Dzień dobry, kochanie — oschle przemówił Mark, wymierzając kopniaka w jej
wyjątkowo
kształtny tyłek. Moc kopniaka wprawiła jej kość ogonową w ruch, z dość znaczną
siłą. Łono
uderzyło w twarz Arthura Desiree Whale'a, dziennikarza muzycznego, transwestytę
z
sąsiedztwa.
— Ala — Arthur przetoczył się i pociągnął nosem. A Cyntia dalej chrapała.
— Ciężki dzień w biurze, co kochanie? — zapytał sarkastycznie Mark.
— Musiałem zasnąć — odparł on-ona przecierając oczy.
— Masz szczęście, że masz na dupie spodnie, w przeciwnym razie mógłbym ci
zaoszczędzić
wydatku na chirurga i odrąbałbym ci go sam. — Stwierdził Mark gorzko i ruszył
mozolnie do
kuchni.
Zrobił sobie filiżankę herbaty i zabrał się za pocztę. Dwa ostateczne
upomnienia, oferta
bezpłatnego filmu i długa, skądś ze Szkocji, wąska, biała koperta z wytłoczonym
jakimś
herbem, wysłana za niższą opłatą, przez co list szedł kilka dni. Otworzył
kopertę i przeczytał
zaproszenie.
Dwudziesty Piąty Dziedzic Findidnann, lord litom Ślizgacz, ma zaszczyt zaprosić
pana w
imieniu dawnych uczniów Thigwell na niezwykle niezwyczajne przyjęcie oraz zabawy
w swej
wiejskiej rezydencji, Findidnann Hali.
Mark odwrócił kopertę ze złotym brzegiem.
Jego Lordowska Mość będzie miał przyjemność gościć pana od popołudnia drugiego
września
aż do rana piątego, tegoż miesiąca; oczywiście, zapewniamy zakwaterowanie,
rozrywki oraz
posiłki.
Mark popijał herbatę