12193
Szczegóły |
Tytuł |
12193 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
12193 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 12193 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
12193 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
EDMUND PUZDROWSKI
BIAŁE SĄ SŁOWA MIŁOŚCI
pamięci Xandra
Do tego miejsca przyjechałem przed świtem. Byłem sam. Nie wynika nic z tego,
niemniej
wypada o tym wspomnieć. Podobnie, gdy mówimy: było cicho, słonecznie – czy coś w
tym
rodzaju.
Bardzo wczesna pora przebłyskuje spoza przymkniętych okiennic. Światło –
promieniście
świecąc z ciepłych i zamkniętych przed moim natarczywym wzrokiem pokoi – bije w
prze-
strzeń, skrząc się na osypanym śniegu.
Wiem, że nikogo teraz nie spotkam. Przynajmniej w pierwszych krokach
prowadzących
mnie do domu. Muszę przejść te swoje Ameryki, Pelplin i Betlejem, podobnie jak
to uczyni-
łem kilka lat wcześniej.
Te trzy miejscowości są moimi stronami świata, czwartą ja jestem. Poznając tamte
trzy,
wracając do nich, wracam niejako do siebie. Nie potrzebuję w tym celu obłapiać
głowy ręko-
ma, nie potrzebuję patrzeć w kupione onegdaj lustro, wystarczy tylko przejść, w
tym śniegu,
drogę powrotną. Trzeba, abym z tego miejsca, gdzie w tej chwili jestem,
przeszedł do dalsze-
go, do tych ciepłych kątów, gdzie mnie już czekają, gdzie już stół zastawiony
śniadaniem i
gościnność w sieni już, aby powitać mnie – mimo tego smutku – godnie.
Mijam, po wyjściu z przedziału kolejowego, krajobraz, który został mi dany do
przejścia.
Do odbycia takiej drogi krzyżowej, którą tylko można przejść raz w życiu, gdy
ojciec umrze.
Obojętnie, w którym miejscu świata jesteś, spotyka ciebie depesza, doręczona
przez po-
słańca: „Przyjeżdżaj. Ojciec zmarł. Pogrzeb pojutrze”. Zostawiasz wszystko w
domu, tylko
pamiętasz słowa poskładane w prawie nikłą linijkę. Pamiętasz twarz posłańca,
który, za tę
wędrówkę w wieczór, też chciałby parę groszy mieć więcej. Dajesz mu więc tych
złotych
pięć, na jedną pięćdziesiątkę strażackiej. Niech chłop nadrobi z ciała, co
spalił.
Teraz najtrudniejsza moja czynność. Muszę powiedzieć lub raczej opowiedzieć –
przed-
stawić rzecz Annie. Nie mogę tak, bez wszystkiego, bez jakiegokolwiek słowa
przyzwalają-
cego lub ganiącego, bez słowa żadnego – wyjechać.
W tym momencie, w tej ciszy, która rozlega się pomiędzy słowami depeszy a mną
samym,
rozpamiętuję, co by znaczyć mogło słowo – „pojutrze”. Od kiedy to – ,,pojutrze”?
Dzisiaj
piątek, może to niedziela? – ten dzień pogrzebu. Ale nie pamiętam niedzieli
pogrzebowej, nie
ma u nas takiego zwyczaju... Więc „pojutrze” to może już teraz albo jutro? Może
W ogóle
dzień miniony; wczoraj – na przykład?
Z tą myślą mówię. Pamiętając myśl, mówię spokojnie – Anno, jadę do domu. Zmarł
ojciec.
Mówię to po długim milczeniu, jest – jak gdybym sam sobie wyrzekł te słowa. Jak
gdybym
wokół siebie je zawiązał. Nic nie odpowiedziała. Nic. Ale mimo iż nic nie
powiedziała, wi-
dać, że doszły do niej słowa. Boleśnie. Inaczej być nie mogło. O tym wiedziałem,
tego tak –
lecz słowa niezgody nie oczekiwałem.
Tak jak teraz wyjawiłem już tę rzecz zwyczajnie, chcąc wszystko przekazać, co
Anna po-
wiedziała, tak i od niej to usłyszałem. Jak gdyby już dawno wypowiedziane słowo
dopiero
teraz do mnie dotarło i już na nic moja argumentacja, moje przekonywanie. Byłem
sam, po-
mimo iż powiedziano nam niegdyś – wspólnota.
Zagubiona we mnie, jeżeli właściwe jest takie określenie, gdy mówi się o kimś.
kto żyje,
kto ma – czy powinien już zdobyć swój świat, swoje przekonanie. Zagubiona była
Anna we
4
mnie przez kilka lat, jeszcze przed dniem swojego ślubu, przed dniem tym, gdyśmy
uklękli
przed matką, przed ojcem.
Otrzymałem tego dnia sól. Sól i chleb czarny, z razowca, żeby przed wyjściem z
domu,
przed zajęciem miejsca w oczekującym samochodzie, mieć nadzieję na przyszłość
dobrą, któ-
rą tylko sól daje i chleb. Błogosławiące na ból i zapewniające wciąż
nieuszczuploną zawartość
komory. Wcześniej jeszcze klęczymy przed matką moją, i jest ta chwila uroczysta,
gdy trzeba
milczenie zachować, gdy jest się tak zupełnie sobie obcym sprzed wczoraj. Nawet
inny jestem
od tego, którym byłem w nocy, gdy jeszcze bezsennie myślę przeszłe życie. To –
razem, prze-
bywanie. Przyszłe.
Klęczymy, i mówi matka moja: – na nieszczęście i szczęście was błogosławię,
żebyście
sobie w życiu wierni byli, żeby pomiędzy wami ani gniewu, ani złości. Aby zgoda
pomiędzy
wami i dobre życie – to mówi matka moja. Ojciec w tym czasie łzę ociera,
niezręcznie to ja-
koś robi i w tym właśnie momencie patrzę. I słyszę te słowa. I Anna, tuż obok
mnie. I jej ro-
dzice. Także. (I mówi to ojciec – nie ojciec mój, łzę ocierając – również.)
Gdy razem jesteśmy, zamierzam dotrzymać tych słów, a także tych jeszcze
wcześniejszych,
które pomiędzy nami:
– Ja, Twój mąż.
– Ja, Twoja żona
Tak, powiedzieliśmy sobie te słowa i przypominam je tylko, w tym momencie, gdy
matka
szepce, pochylona nad nami, błogosławieństwo swoje. Błogosławieństwo, które, być
może, od
matki swojej w dniu ślubu słyszała.
Jesteśmy już po tej ceremonii, po tym przypisaniu się do serc naszych przez
matki, które
wyczytują teraz – w dniu dzisiejszym całą naszą przyszłość. Gwiazdę, która nam
za widno-
kresem wschodzi. Jeszcze niewidoczną.
Nauka mówi o gwiazdach karłach, gwiazdach olbrzymach, kwasarach i gwiazdach,
których
światło dociera do nas, mimo iż nie żyją. Dla nas też może taka gwiazda ledwo
zajaśniała i
zgasła, śle światło, którego jeszcze nie widać.
W tym momencie jest płacz, moment ciszy wewnętrznej, pomimo iż słyszę wszystko.
Mi-
mo iż oczy przejaśniałe nagle, i widzę twarze inne od poprzednich, od tych
sprzed chwili. I
gdy tak wychodzimy z domu w tym płaczu, że córka jedyna i syn – i każda z matek
w inny
sposób ten ból pojmuje, a naszą radość, więc wtedy jest to kontrastujące z
cieniem lasu, z ci-
szą sznurującą drzewo do drzewa, nawisającego pod ciężarem miękkiego śniegu i
białego
jeszcze. Więc to z tym kontrastuje.
Tylko samochód na nas czeka, samochód Kipperta, żebyśmy już mogli w kościele to
słowo
wypowiedzieć, po którym najbliżsi jesteśmy sobie. Z Anną.
Ale... dawne to, jeszcze przed sezonem letnim, w którym do pracy w zawodzie
miałem
pójść. Teraz tylko przypominam. Minęło lat parę i byłby nieistotny zawód, ta
praca, jako
pewne wydarzenie, nienadzwyczajne, gdyby nie to jedno „nie”, które teraz, po tym
telegramie
od rodziny, że ojciec nie żyje. Po tym telegramie, który w dzień komudny
listonosz przyniósł.
(Posłaniec w czapce urzędowej i płaszczu, na którym trąbki złote, wygrywające
hejnał odde-
chem pocztyliona przed wiekami.)
Widzę, gdy od Anny oddalony jestem o szerokość pokoju, gdy ledwie przy drzwiach
stoję
wodząc jeszcze ręką po klamce, jak skurczyła się jej twarz, którą podniosła
najpierw znad
swojej roboty przy stole, nim powiedziała słowa; jedno najpierw, wspomniane, a
potem na-
stępne.
5
W tej chwili „pojutrze” jeszcze raz przypominam, i nie jest; jak gdyby to słowo
ode mnie
wewnętrznie, powielone w dziwny sposób, po raz drugi powracało, i nie jest tak,
ażeby je ktoś
wypowiedział. Anna milczy w tym czasie – i nie widzę w zarysie jej ust żadnego
słowa. Żad-
nego gestu nie czytam z jej rąk. Żadnego, który potrafiłbym wytłumaczyć jako
„pojutrze”. A
jest we mnie to słowo, wciąż powracające – że myślę o nim. I liczę dni, do
poprzednich do-
chodząc wniosków, do swojego stwierdzenia, iż nie wiem, kiedy ten dzień, po
jakim innym
dniu nastąpi. Czy już teraz jest, czy dopiero za dzień będzie dniem po-
jutrzejszym.
Nie wiem, który to dzień – „pojutrze”, licząc od dzisiaj. Może już miniony. Może
zapisał
się grużlami zmarzniętej ziemi w moim Betlejem, w ziemi, do której powinienem
dotrzeć.
Dojechać i przejść lasami w ten mróz, śnieg kopny. Wcześniej jednak muszę przez
słowo się
przedrzeć, muszę znaleźć siebie, decyzję powziąć, po rozważeniu przeciwnych
okoliczności,
z których znacząca – głosem Anny. Teraz przede wszystkim liczę jej głos: jak
przyjmie moją
decyzję, jak przyjmie to, że wbrew niej jadę?
Pomimo słów tych:
– Ty, mąż mój.
– Ja, Twoja żona – jak powiedziała. Mimo słów matki mojej:
– na nieszczęście i szczęście was błogosławię, żebyście sobie w życiu wierni
byli, żeby
pomiędzy wami ani gniewu, ani złości...
Słyszę te słowa, równie dobrze teraz słyszę jak i „pojutrze”, pomimo iż nie
wypowiedział
ich nikt, a żaden gest nie wskazał.
Anno – mówię, czekają tam na mnie, syn najstarszy jestem, gospodarz prawie,
pomimo iż
ręce dawno zmiękły, śliskie stały się mydłem nadużywanym, ścierającym każdą moją
pracę,
każdy ślad po niej. Mimo to – mówię do niej – jest tam moje miejsce, czas
zapłacenia za zie-
mię kościelną, za kościół i dywany czerwone. Za kopikulkę i księdza. Za dymy
wszystkie,
które w niebo wejdą, aby oczyścić ten blask, który może do nas od gwiazdy naszej
zmierza.
Mówię to. Powtarzam w kilku różnych wersjach. Powtarzam już nie tylko zwroty
całe, ale i
słowa pojedyncze. Do niej mówię. Do nikogo mówię.
Twarz jej już pochylona, przesłonięta światłem, które z boku, że tylko profil
ciemny widzę
na oświetlonej ścianie. I... jakby zapatrzony w to, widząc ją tak po raz
pierwszy, podchodzę –
puszczając wreszcie klamkę drzwi. Czynię krok. Nogę na dywan stawiam. Idę.
Wyczuwam nasze mieszkanie, bliskość, która w tym – dawnym – momencie naszego
życia
wraz z obrzędem została nam wzajem przyporządkowana. Wyczuwam to, pomimo iż chcę
od
Anny odpowiedź wbrew niej otrzymać.
Jan – mówi Anna – pięknie tłumaczyć teoretycznie. Pięknie budować figury
retoryczne:
dwie proste zbiegają się w przestrzeni. Dwie równoległe zbiegają się. Dwa różne
tory, zakre-
ślone przez ciała, zbiegają się ze sobą. Promień słońca zakrzywia się, przychyla
do księżyca,
jak gdyby chciał mu światła dodać, jak gdyby chciał ogrzać to życie; którego tam
nie ma. Ja
tak nie potrafię – Jan. Nie mogę. Idziemy obok z twoim ojcem, a raczej – szliśmy
do wczoraj.
Nasze tory, to dwa życia inne; nie mogę znaleźć tego punktu, gdzie moglibyśmy
się spotkać.
Nawet po śmierci mojej, gdy wiem, że on już nie żyje, nie nastąpi ten moment.
Idziemy tak
daleko od siebie, taka pomiędzy .nami różnica odległości i lat, że nie spotkamy
się nigdy.
Nawet ziemia nas nie połączy. Stary będzie już w innych ziemiach, nawet gdyby
mnie w tym
samym miejscu, co i on leży, pochowali. Inna trawa na naszych ziemiach. Nasze
rzeki nigdy
nie spotkają się razem. Zawsze będziemy od siebie daleko ze starym – Jan. Teraz.
Wczoraj.
Zawsze.
Dobrze – mówię. Dobrze, Anno. Zgadzam się na twoje wczoraj i zawsze, ale
pojutrze mu-
szę być w tym miejscu, w którym już nigdy nie będziesz. Tam jest moje serce,
moje ciało –
6
tam na mnie czekają i bez tego pogrzeb żaden i sumienie żadne dla mnie. Nie ma
wytłuma-
czenia w tym, że byłem w miejscu odległym od śmierci ojca, że byłem w domu
swoim, gdy
on już nie żył. Gdy na mnie czekają. Gdy on czeka.
Zawsze syn najstarszy przejmuje gospodarkę, zawsze syn najstarszy musi pierwszy,
po
odeszłym gospodarzu, przejść miedze pola. Poustawiać na granicach nowe kopczyki
z kamie-
ni, spłukanych już deszczem, wyoranych lemieszami przez niego i wcześniejszych
pradzia-
dów. To jest pracą najstarszego syna i moja w tym głowa, moja pamięć, aby tego
dokazać.
Moje sumienie.
Nie ma dla mnie żadnego wytłumaczenia. Nie broni mnie przed sądem moje
mieszkanie –
nie powiedzą, że w naszym mieszkaniu byłem, tylko że w moim siedziałem, gdy
ojciec nie
żył. Wtedy, gdy „pojutrze” jego pogrzeb.
Anno – mówię – nie wiem, kiedy jest to „pojutrze”, i teraz, przy tej
niepewności, mam
jeszcze twoją odmowę dźwigać, twoje słowo przeciwne, cień na ścianie. Ciemność
tego po-
koju rozświetlonego tylko punktem lampki nocnej, to wszystko mam w tej podróży
dźwigać?
Muszę tam jechać, a ty powinnaś zrozumieć,. że nawet bez twojego słowa – moja
tam ziemia,
na mnie czekająca, którą dopiero po mnie, gdy tam przybędę – będą mieli prawo
inni objąć.
W godzinę po pogrzebie. Po przejściu naszym przez dywan czerwony. Po pustej
nocy.
Kto, jak nie syn – ojca dobrze ma wspomnieć. Najstarszy syn. Kto opinię, te
słowa ciężkie
gospodarzy, grubych gburów zza spróchniałych zębów ma wyciągać. Przypilnować,
żeby do-
brze mówili o gospodarce, o byłym gospodarzu – to wszystko kto ma zrobić, jak
nie syn naj-
starszy? To jego rola, przez historię przypisana, przez tradycję przenoszona z
pokolenia na
pokolenie. Ja o tym wiem, mimo iż przez tyle zim i wiosen nie byłem w swojej
ziemi, nie
byłem tam, żeby się z miejskiego kurzu ogołocić, z tej polerki gładkiej, z tego
mydła zapachu
„palmolive”. Nie byłem tam przez ciebie i przez nas, ale teraz miejsce śmierci
stało się moim
miejscem.
W tym czasie mojego obowiązku nie mogę czekać na twoje słowo, a wyjechać nie
chcę z tym
już przeciwnym, przez ciebie wypowiedzianym. Decyzja twoja ważna, dla mnie ważna
– dla
tego, co jest pomiędzy nami.
Anno, jedno fałszerstwo, odmiana słów tylko. Zamiana. Pomyśl, iż poprzednie
słowo wy-
powiadasz, obdarzając je innym znaczeniem fonicznym. Pomyśl tak sobie i powiedz
to słowo,
na które czekam, abym z udawanym spokojem mógł pojechać, z twoją przypadkową
zgodą.
Czuję w powietrzu truciznę, zapach rzeczy nagle zbutwiałych, gwałtownie
rozpadających
się w ręku. Nie jest tak, aby ta rzecz, aż do tego momentu cała była w idealnym
stanie, tyle że
leżała spokojnie, nie ruszana przez nikogo. Nie jest tak, aby czerw, który ją
toczył, akumulo-
wał duszący odór przy sobie. Teraz, w tej rozmowie, rozdzieram schorowaną
tkaninę słowa o
ściśle określonych znaczeniach semantycznych.
Z pojutrzejszego święta żałoby, z tej czerni śpiewanej w powietrze i biały
śnieg, rozlegają-
cy się po horyzont, rozcinany i szatkowany przez olchy i wierzby, więc z tego
czarnego święta
teraz źródło – przed tym pierwszym jeszcze – innej czynności.
Szukamy w sobie argumentacji. Wiedząc, iż Anna słowa nie chce zmienić, czekam na
ta-
kie, które pozwalając jej na zachowanie poprzedniego stanowiska, dopuszcza
jednocześnie
możliwość tego, iż udziela zgody.
I słyszę:
– No, to jak...
Milczenie. Interpretacja.
7
W tym momencie czuję właśnie to pękanie rzeczy, rozsypywanie się pomiędzy nami
mil-
czenia. Przestrzeń wypełnia się nic nie znaczącymi słowami, które istnieją
obiektywnie, dla
siebie – dusząc nas jednocześnie. W powietrzu – w tej przestrzeni pomiędzy nami
istnieją
miejsca zapełnione, brak miejsc pustych. Żadne słowo tłumaczące, wyjaśniające
zawiłą sytu-
ację nie odwiedzi nas kolejno. Jest duszno.
Ruciane. Wracam w te miejsca uczenia się sztuki utrzymywania na powierzchni.
Wiadomo
tobie i mnie, że każde ciało zmniejsza swoją energię. Chce dotykać ziemi. Chce
czuć pomiędzy .sobą i ziemią tylko jej sprężystość. I w tym miejscu uczymy się
zaprzeczenia.
Jesteśmy na powierzchni załamującej światło, na tym blasku jeziora, na tym
omywającym
nas gęstym powietrzu wody. Ty i ja. Tutaj nasze kroki. Idę, pamiętając o krwi,
która w pewnym miejscu zaznaczyła tę ziemię, z ciała
twojego roz- dartego plątaniną korzeni i ostrym kwarcem, zlepionym przez wieki i
roztartym w drobiny piasku. O tym pamiętając idę w przestrzeń wolną od sitowia,
tego
nagiego cyprysu naszych
krajobrazów.
Leżąc na plecach w wodzie, przymknąć oczy i patrzeć przez delikatny las rzęs na
słońce,
turlające się przez ostre wiechetki trzcin, zapadające w nich. Tulące się do
snu.
Wychodzę z mojego domu, żeby do ciebie przejść – jeszcze jesteśmy osobno, tylko
kro-
czymy teraz w plewy jeziora. Rozpryskujemy światło w wodzie, powracającej po
gwałtow-
nym ruchu rąk, przez powietrze do płaszczyzny.
W pewnym momencie decyzja. Idziemy. Nie cofamy się stamtąd, gdzie doszliśmy, po
mi-
nięciu oczu ciekawie w nas wpatrzonych. I już jest zaplecze przemysłu, tego
trudu i potu, któ-
re tutaj niewyczuwalne, zabijane fetorem cieczy brudnej i cieknącej. Akwedukty
prymitywne
rozpięte ponad nami, z nie heblowanych desek.
Dzieci bawią się, myją ciała w brudnej wodzie, nieczułej na powietrze, na jego
czystość.
Ptaki nas omijają, lasy otaczają się barierą ochronną drzew omszałych i
tracących gałęzie z
naszej strony. Łąka, nad którą akwedukt rozpięty, rozcina się w prostokąty burej
cieczy, mazi
cuchnącej ciężko. Ptaki nas ominęły, nikt nas nie widzi, tylko dzieci omywające
swoje ciała z
lekkiej wilgotności wody jeziornej, z żywicznego zapachu lasu, w tej wodzie
cuchnącej feno-
lem; rozgrzanej wysokociśnieniowymi kotłami na mazut albo na ropę. Na tym
terenie otoczo-
nym zakazem wejścia, rozciągającym się od tablicy „Wstęp wzbroniony”, jest nasze
miejsce
samotności. Miejsce wyszukane, w którym tylko: ty i ja.
Przechodzimy przez krajobraz. Resztki butwiejących trocin, emulsji. Brązowa
zawiesina
pęka w słońcu w krajobraz Indii. W ziemię suchą, pomiędzy którą szczeliny
wchłaniające
każdą kroplę wody.
Już zawroty głowy. Milczenie pomiędzy nami, które wynika jako ochota do
natychmiasto-
wego wyjścia stąd, ale mimo to jeszcze tu jesteśmy. Masz jakieś wspomnienia z
tego miejsca
otoczonego trucizną, że żaden ptak tutaj nie przystanie, żaden zwierz łaknący
wilgoci. Masz
jakieś wspomnienia i tu mnie sprowadzasz, że jesteśmy. Ale przemijamy przez ten
krajobraz.
Fascynuje mnie to korytko rozpięte ponad nami, opasujące kilkakroć całą
przestrzeń łąki.
Korytko nad naszymi głowami z dwa metry, obudowane nie heblowanymi deskami,
podpie-
rające się na drewnianych krzyżakach, wkopanych w torfiasty grunt. Parując
ciemnymi kłę-
bami przepływają fekalia fabryki, z której moi znajomi mają pieniądze, chleb i
życie. A tu
trucizna – fenol.
Gnijąca warstwa fabrycznych fekalii szuka dla siebie miejsca na ziemi. Co się z
nią dzieje,
w jakich morzach ją topią, jakim rzekom przekazuje ławice śniętych ryb. Jakim
płucom za-
trute powietrze i jakim gardłom zatrutą wodę, że tworzą się w nich spękania,
pola suche mimo
dopływu wilgoci. Jakim oczom dają noc.
8
Rozpamiętujemy trujące fekalia fabryki w lesie, będąc na żurawinie kraśniejącej
już z bla-
dego liczka. O tyle tylko jesteśmy razem, że zastanawiają nas te problemy.
Czas na listy, mimo iż pomiędzy chwilą minioną a momentem otworzenia koperty
wiele
przebiega, że nie jestem już ten sam. Mimo iż komórki mojego ciała, płuca nie
pamiętają
tamtego oddechu wśród akweduktów napowietrznych, teraz otwieram listy. Nie łączę
nic w
ten sposób, tylko przypominam następne.
,,no więc Tobie – Wam – przesyłam serdeczne życzenia w związku z Waszym ślubem,
ży-
czenia, powiedziałbym, szczęścia, gdybym sobie wyobrażał to jakieś uczucie czy
możliwość.
Życzę Wam w każdym razie pomyślności i tego – jak się mówi – słońca i spełnienia
wszel-
kich pragnień. Wiesz chyba, że są to życzenia szczere, myślałem nie raz, że Ty
jesteś jednym
z tych niewielu, którym naprawdę życzę dobrze.
Wydaje mi się, że Ty jakoś zasługujesz na to – jak powiedziałem – słońce. Ty
jeden na-
prawdę z niewielu.
Te życzenia przysyłam Wam teraz zamiast w Dniu ślubu, to prawie wszystko jedno,
gdyby
to było blisko, byłbym na Waszym ślubie –
Michał C.”
Czytają teraz, o porze wieczornej wszystkie depesze, pozdrowienia. Szczęśliwiec,
który
dzisiaj przychodzi z torbą wypchaną balonikami i kotkami malowanymi na brystolu.
Chętnie idzie, mimo tego lasu, który mijać musi, i skrzypiącego śniegu. Światło
sypie się
spod jego nóg, rozpryskuje w kryształy rozświetlające błyskami nocnych
scyntylacji
granat munduru i
płaszcza, jucht torby mocnej, zapinanej rzemieniem i ręcznie kutą klamrą.
Ten człowiek tutaj chętnie idzie, niesie wieści powielone różnymi słowami,
znaczące jed-
nak to samo. Idzie tutaj, żeby dorobić sobie do wieczoru świątecznego.
Rozkładają już papie-
ry drukowane na stole, ja tego nie czuję. Jesteśmy już w innej krainie. Ty
także. Czytamy list
Michała C. Jesteś tam sam. Teraz o tobie piszę.
W tym mieście, usytuowanym pomiędzy świętym Florianem, Jakubem a Marią, tylekroć
powtarzam twoje kroki, idę przez czerń ulicy twoimi śladami, rozsypując po sobie
gołębie,
które spłoszone rytmem kroków na chwilę wzbijają się ostrymi zakończeniami lotek
w błękit
nieba, prześwitujący nad moją ścieżką, ginący poza murami domów nachylonych.
Tędy pro-
wadzi, powtarzam, Michał C. kroki nasze: szukanie poezji i powielanie się
rozmów. Twoja
twarz.
Identyfikacja jest niezwykle utrudniona, nie mogę ciebie przypomnieć. Szukam,
mam
twoją legitymację. Zostawiłeś ją u mnie. Zdjęcie na niej jest niepodobne do
ciebie. Inne na-
zwisko. To jest legitymacja kolejowa, którą okazywałeś funkcjonariuszom
badającym legal-
ność twojej podróży. To przesmykiwanie się pomiędzy stacjami, gęsto nadzianymi
babami w
szerokich spódnicach, przesiąkniętych smalcem wiejskim, śmietaną i kurzem
zapchanych
placów targowych. Baby piersiste są bardzo i jak gdyby, mimo to – schowane do
wewnątrz.
Zamykające przed nami swoje oczy. Zamykające przed nami drogę do zobaczenia tych
pęcin
nóg jeszcze kształtnych i ciał silnych, gotowych do przyjęcia tylko swojego
ślubnego.
Sprawdzają ciebie funkcjonariusze pomiędzy tymi stacjami, w łomocie bezlitosnym
pocią-
gu, tego przechwytywania się świateł z domów kolejno rozświetlonych i gasnących,
z każdą
chwilą mocniej zapadających w sen.
To jest dowód na bilet, dzięki któremu możesz tę wioskę swoją opuścić, tę
rzeczpospolitą z
czterema obywatelami, z których dwu piórem, jeden ołówkiem, a trzeci przyrodą i
ministro-
waniem na chleb zarabiają.
9
Ty teraz wyjeżdżasz, opuszczasz swoje lasy, zakola rzeczne, tych przyjaciół,
którzy dopie-
ro u mnie odżyją. Opuszczasz górę ciężką, do której dostukać się nieprzytomnie,
do której
wielu wybierających się, mało wybranych, żeby znaleźć tam dla siebie kąt.
To wszystko sprawia, ta podróż twoja, że zapominam ciebie – mimo iż do mnie
jedziesz,
mimo iż w domu moim legitymacja, która w podróży tobie służy. Ale to zdjęcie
inne i nazwi-
sko... I dopiero patrząc przez pamięć, przez porównanie z twoim pisaniem
dochodzę do tego
wniosku, do tego stwierdzenia błahego dla władz. Ale istotnego w całej swojej
strukturze
wewnętrznej dla mnie.
Witam ciebie pomiędzy kościołami. Mieszamy się z tobą pomiędzy tych tobolastych,
po-
między tych zasobnych. Ciency jesteśmy, mimo iż po twoim powrocie do domu
czekają na
ciebie słowa węglem wypisane na ścianie: „z tortem byliśmy”. Mimo iż w domu
swoim masz
lepszy kabaret, od tego życia tutaj, od tego spotkania się w moim miejscu,
uśmiechasz się do
mnie.
Pamięć:
– Wzlecę!
– Mistrzu, nie wzlatuj! – mówią, padając na klęczki, pochyleni pod powałą
starego miej-
sca.
– Mistrzu, nie wzlatuj! – a on:
– Wzlecę!
– Mistrzu, nie wzlatuj – mówią. I szorgając kolanami o grunt ciasny, przybity
ziarenkami
do siebie, zdeptany pokoleniami, kalecząc siebie, przeczesując nogami tę
przestrzeń, ciągle na
klęczkach, wołają:
– Nie wzlatuj!
– Wzlecę! – mówi on, i już niebaczny na to nagromadzenie ciał pod sobą, na to
pomiesza-
nie kobiecych i męskich grzbietów, wzlatuje w niebo. Upadając równocześnie na
ich grzbiety,
łamiąc je bliżej ziemi, szuka w tym zetknięciu i dla siebie miejsca. Wolnego
miejsca wśród
tych załamanych karków. Skrzydła jego składają się w wielki pióropusz,
przyćmiewają lampę.
Otoczone jasną obwódką giną zaraz za nią, stają się przestrzenią. Jednocześnie
skupiają się w
sobie, docierają do siebie, tworzą całość z elementów, okazując się banalną
miotłą.
Mistyfikacja.
Mimo tego święta u ciebie, mimo tej wspaniałości żyjącej pod podłogami twoich
ciasnych
pokoi, mimo życia kłębiącego się teraz, pod zimę, w piwnicach twoich,
sprawiającego, iż
miejsca tam nie ma na węgiel i pożywienie, na ciepło dla domu twojego i dla
ciała, więc mi-
mo to przyjaźnie jesteś uśmiechnięty.
Witam ciebie, przyczesując głowę do twoich rozmiarów. Przyjaciela podtykam z
zapyta-
niem, co z piecem twoim i żołądkiem.
Do domu mojego idziemy, a tam koleżki z stron twoich się gromadzą: Gioconda,
Ataman i
Pasza, jesteśmy już razem w tę noc wesołości i ten dzień, po nocy zaraz, a który
wyprzedza
znacznie moment listu.
Mówisz: doustnie, i lejemy kwiat przekwitły w owoc w nasze gardła, i jesteśmy
hyzopu
pełni i serdeczności. I Gioconda. I Pasza. I Ataman. Przyjaciel. W noc
rozświetloną koleinami
rozmiękłych dróg, zapadających się pod kołami wozu, którym jedziemy w świty. W
góry,
błyskające mołnią niedościgłą przed oczyma. Jedziemy przez poszum traw i drzew.
Do ciebie.
Następuje chwila radości, spotkania się naszego. Ta odpoczynku chwila po tak
długiej drodze,
po tak długich kolędach, po zarabianiu na chleb – prawie że cenna ta chwila.
10
Jestem w mieście. Na szczytach już prawie, jeżeli mierzyć do płaszczyzny morza.
Uśmie-
cham się do nóg pani Toli. Jestem miły i uśmiechnięty przez czas dłuższy niż
miejsce na to.
Uśmiech nie przepadł nawet w kiblu. Jestem giętki u tych nóg i spowiadam się.
Jestem na lodzie, mimo iż u szczytu gór, i uśmiecham się dlatego i pokazuję
doskonałą
przylepność do różnych ludzi, umiejętność bycia im potrzebnym. I jestem podległy
tak bardzo
pani Toli, i po tej podróży długiej zmęczony. Kwalifikacje przedkładam, żeby w
tym ciepłym
pomieszczeniu restauracji się zamknąć. Być tam w razie tabaki, za trynkla
podziękować, ce-
prów szukać na „stoliczną”, na koniaki specjalne. Pół na pół z bufetem.
Żeby tylko się znaleźć w tym bufecie, żeby tam zmianę mieć w soboty i niedziele,
znać
panny przechodnie fisówki, jak mówią. Z dziadkiem żyć dobrze, zarabiać i dorobić
sobie na
ten brzuch, na spokój, który za trzydzieści lat powinien już wokół mnie się,
roztoczyć Żebym
miał litościwych wokół siebie Szczodrych w litość „pawic-piersistych”.
Teraz jestem u pani Toli W zydlach pokoi gubię się Przetrącam im nogi. Zydlom.
Mieszkam
na Białej, za rzeką. Willa W pięterku dziura, i to jest moja droga do czarnego
nieba Do wieczornego spania. I nocnego. Podpisałem wcześniej ten papierek.
Angaż.
To wszystko potem. Zapraszam jeszcze Michała C. do mnie. Przyjeżdża. Śpimy na
wyrku.
Pożycz dwadzieścia groszy – mówi typ jeden. Idę ulicą swoją. Ciemno. – Brakuje
na za-
grychę – dopowiada.
Widzę ich twarze i dziwię się. Dwadzieścia groszy Wokół nas noc prawie.
Załamanie
światła w kroplach wody. Tęcza na nieboskłonie. Od świateł jarzeniówek nic się
prawie nie
zmienia, wokół nich tęczy żadnej Ta delikatna, rozciągliwa w mrok – wokół
żarówek słabych.
Zwyczajnych, rozświetlających jeszcze tę ulicę.
Przyzwyczajony jestem do tego, ze pożyczają Dwie, trzy dychy, a tutaj grosze -
jeden kurs
tramwajem, nie w tym mieście, na prawach ulgowych. Daję gorsze pieniądze, jak
mówią nie-
którzy, te drobne – z trudem znalezione wśród papierków.
Kupują zagrychę. Dropsa za sześćdziesiąt. Przepijam pod ten mentol dropsowy, pod
szkli-
ste ciało łamiące się na moich ostrych, szczenięcych jeszcze zębach. Wysączam
pół metra,
pospołu. Od tego zaskoczenia, od tej ofiary na zagrychę kręci się w głowie. Nic
nie mówię,
powoli płuczę gardło. Czerwoną, strażacką.
Gość opływający. Hołubiący tęgą kieszeń i kobietkę. Pierwszego dnia pracy to
mnie spoty-
ka. Kawior na ich stole. Elegancko podane. Skakanie, moje, na jednej nodze.
Cicho tam i bez-
szelestnie. W to się wpisuję. Na to się piszę.
Grubsza tam śledziona, nabita, ale jeszcze nie pobita. Zajmuje fotel. To miejsce
nagrzane.
Liczę prosto. Pół na pół koniaki specjalne. Z bufetem. Pół dychy tam, pół dla
mnie. Za jeden
specjalny. Mieszankę firmową „soplicy” z „jarzębiakiem”. Cisza wokół tego.
Zasłona delikat-
na. (Andziu, Andziu – pieść mnie, śpiewa gość.)
To jest letnia praca na mój rachunek. Przed spotkaniem pierwszym z Anną. Teraz
ją pozo-
stawiam. Już możliwości wytłumaczenia wzajemnych powiązań zostały podjęte.
Rozumiemy
siebie. Jesteśmy tolerancyjni. W zamian za trzy dni samotności, próba
zrozumienia wzajem-
nego. Teraz jeszcze czas młody przed i za nami. Drzewa nie oplątane jeszcze
korzeniami.
Przelotnie trzyma nas ziemia. Możemy szukać .sobie miejsc różnych. Oparcia
szukamy dla
siebie w otoczeniu, korzystamy ze wszelkich okazji odnalezienia miejsc
życiodajnych.
Rozpościeram się w zależności od klimatu miasta – w którym dane mi jest
przebywać – w
różne przestrzenie, w różne jego głębokości. Rozbudowujemy się w głąb i wszerz.
(Andziu,
Andziu – cicha noc – śpiewa).
11
Tak, Anno, to będą moje pozdrowienia. Nauczyłem się mówić, że prawda zawsze przy
mnie.
Trudna sztuka. Trzeba się tego uczyć. Lepiej powiedzieć częściową prawdę,
wieloznacznie definio-
wać rzeczywistość, dzięki czemu zyskujesz możliwości podkreślenia słuszności
twojego stwierdze-
nia, niezależnie od rozwoju wypadków. Niezależnie od zmian kształtujących
rzeczywistość.
Powtarzam – Anno: wieloznaczna definicja rodzi przyjaciół. Istnieje zawsze
możliwość
wycofania się od wspólnego stołu, przy którym jeszcze nie zasiedliśmy. Zawsze
jest to moż-
liwe. O tym pamiętam. Jeżeli zdecydowałaś się na jedną kuchnię, na jeden mebel –
już nie to,
że nie wypada, ale nie wolno zmieniać ich zbyt gwałtownie. Zawsze jesteś poddana
w tym
wypadku modzie, zawsze jesteś plagiatorem, gdy wcześniej – w tamtej sytuacji,
zapropono-
wanej przeze mnie, możesz być animatorem. (Andziu, Andziu – śpiewają.)
Opuszczam ciebie, Anno, na ten dzień zwany – „pojutrze”, który nie wiem, kiedy
nastąpi,
jeżeli do tej chwili nie wybiła jego pierwsza godzina, być może zdążę się z nim
spotkać. Być
może nie będzie to święto -dla mnie żadne, nie będzie to spotkanie rodziny,
będzie to wręcz
coś przeciwnego – rozłamanie się pnia, który nas spajał – rozkurzenie się siły,
która łączyła.
Żadnej możliwości konfrontowania postaw.
O tym pamiętaj, abyś w pewnej chwili nie pomyślała, że zostawiam ciebie tutaj,
tam mając
radość i wesele. Muszę przejść te wszystkie ścieżki powrotne, po których z
zamkniętymi
oczyma podążać mogę.
Muszę przejść jesienne i wiosenne pory roku. Dni zaćmione mgłą i opromieniałe
Słońcem –
wszystko to muszę uczynić. Przenieść siebie, aż po dzień pierwszy, gdy rodziła
się świadomość. I
wszystko to w nocy i w dniu, który może jeszcze nie nadszedł – to wszystko w
śnieżnym powrocie, w
roziskrzeniu się śladów moich, w tych dzwonkach u sań przyprzężnych, uczynić
muszę.
To będzie powrót przez Amerykę, Pelplin i Betlejem do siebie. Mówię, iż będzie
to powrót
także przez Betlejem, mimo iż miejsce to jest punktem krańcowym mojej podróży,
punktem
odniesienia moich przeszłych i przyszłych dróg.
Zawsze szukam pierwszej przyczyny i samo narodzenie moje w tym miejscu daje mi
moż-
liwość znalezienia tej koordynaty najważniejszej, jaką jest poczucie miejsca.
Dopiero potem,
po ustaleniu swojego położenia, jest czas na rzeczy inne. Intymne.
Pamiętasz może, gdy mówiłem: białe są słowa miłości i białe, w znaczeniu –
okryte żałobą,
są ślady prowadzące do miejsc powrotnych. Ślady ponad ciepłem pękających w
słońcu traw,
ślady w rozoranych koleinach dróg. Pamiętasz miejsce rozcięte nieckami brudnej
zawiesiny,
fekaliami firmy. Pamiętasz – tam ptak nie popasał ani zwierzę, wilgoć i
powietrze czyste
wchłaniające. Las otoczył się od strony brunatnej, bulgoczącej i ogrodzonej
akweduktami
przestrzeni, umarłymi siostrami. Sosny dygoczą na wietrze. Rozdarte i puste ich
drogi śród-
pienne zajęte przez fenol, usychają na drzazgi nieba.
W pociągu świeci blada kopciłka. Jestem już w pewnej przestrzeni przebytej,
która w każ-
dej następnej chwili powiększa się. Wszystkie miejsca minione zbiegają się do
punktu pierw-
szego i ostatecznego. Jestem tutaj podróżny, w tej drodze powrotnej. Mijam baby
szamocące
się ze swoim snem, baby przykryte czosnkowym zapachem, przesiąknięte naftowymi
lampa-
mi, od których ich oczy opalone z rzęsami szorstkimi, sterczącymi krzaczaście,
jak krzak tar-
niny nieprzebycie. Światełka domów przybliżają się do mnie, przed pomyśleniem
zapadają w
sen. Zapadają w odległość.
Mijam wciąż nowe obszary światła. Nowe obszary światła mijają mnie. Ta podróż
jest
względną wielkością wobec spraw dziejących się wokół mnie, wobec spraw
dziejących się w
moim. mieszkaniu. Wobec jawności tych spraw; które się u mnie dzieją, jawności
odkrytej
tylko dla mnie, czytelnej z gestu, słowa i skinienia – wszystko wokół mnie, w
tej chwili, jest inne.
Może obce?
12
Dziadek siedzący przy oknie mówi:
– ... i, wtedy wódki się napić. Na kamienie żółciowe najlepsze: cytryna jedna,
rozdusić.
Jajko jedno, całe 100 gram koniaku. Mentolu 0,5 gram. Słyszę, jak tam jeszcze
szepcą:
– i rozgniecie jak nic – mówi dziadek.
– jak nic? – pytająco mówi zakatarzony.
– jak nic! – dziadek, i dalej:
– mój wnuczek to tylko na księdza by szedł. Tak, tak – nie ma źle. I kawał, 24,
z czasów
wojskowej młodości, z czasów „Strzelec polski” – głośno. W pewnym momencie
dziadek
załamuje się. Raptem jakby mu coś ścisnęło wątrobę, przecina się wpół i przez
chwilę odde-
chem rybim łapie powietrze:
– z pisaniem u wnuczka nietęgo– mówi.
Rytm, miejsca. Przemieszczanie się przez zamieć, śnieg i mróz. Usypiam. Budzę
się. Za-
mykam oczy. Światło, brudne – prawie malinowe światło, rozświetlające w mgnieniu
mrok za
oknami. Ciąg jasnych, migoczących plam. Tu, w przedziale – szaro. Głowy
zmierzwione na-
chylają się do siebie. Dwaj starzy rozmawiają. Jeden z nich ziemię sprzedaje w
moich stro-
nach i w lubelskie ciągnie albo i dalej. Myśli o Lubaczowie. To jest tam, gdzie
Pawka jeździł
z nadzieją swoją na ślub. Że znajdzie tam stół i łoże w tej miejscowości.
Przeminęło jakoś,
schowane pod śniegiem.
Nachylam się w swoje wyposażenie, w to co rękoma Anny na tę drogę przygotowane.
Jeszcze jedzenie jakieś podróżne zdążyła przygotować. Jajka na miękko, trzy
minuty w wo-
dzie solonej. Wrzącej. Niewygodne tej podróży, ale będące przyzwyczajeniem.
Posilam się.
Jem kawałek chleba, cienko krajanego.
Przypominam sobie księcia prasy polskiej. Króla płacht z informacjami, gdy ręką
sięgam
po gazety, które zabrałem ze sobą. Na tę noc. Na to, żeby nie słuchać tych
wszystkich roz-
mów, cmokających wokół mnie. Uczulenie. Nie znoszę rozmowy w pociągu.
Przelotnego
szczypania się w przedziale. Dzielenia się nadziejami z bucami albo i
mądrzejszymi być może
ode mnie, ale zawsze bucami, których guzik moje sprawy obchodzą. A mnie ich.
Kumanie się
na ten czas. Wyciągam gazety. Wczytuję się w nie.
CO PAN PLANUJE W ROKU 1966?
Portrety ludobójców. Na następnej stronie:
Portrety Ludobójców
jeden ze skazańców wpadł na otwartą przestrzeń od lasu postrzał żył
HAUPT z kijem HAUPT butami na klatce piersiowej połamał żebra.
rytm pamięci jej choroba obrazy których nie można wypalić
KTÓRYCH NIE MOŻNA POŁAMAĆ KTÓRYCH NIE MOŻNA ZATRUĆ intensyfika-
cja wstecznej pamięci PASOWANIE do POPRZEDNIEGO czas obecny jako przeszłość
ZABLIŹNIANIE przeszłego ZABLIŹNIANIE
Sposób na debiut –
„przejdę w mroku
zapachem żywicy
dźwiękiem rozgrzanym aż do czerwoności
stanę niepewnie w połamanych
słowach”
13
O godzinie 23 jestem na pięćdziesiątym kilometrze szlaku. Maszynista je skibę
chleba.
Palacz dorzuca węgla, który czerni się na łopacie, żużluje na rusztach.
Palenisko dymi czer-
wienią – północna zorza ujarzmiona. Konduktor budzi się. Kierownik pociągu budzi
się.
Księża śpią. Ludzie pracy śpią. „Carmen”, „CAFFÉ CLUB” otwarte. Bacha kraje
faceta „Be-
gonią”. Ostrze 0,06 mm „BEGONIA – PRIVAT – Solingen – GERMANY – Begonia 0,06 –
SCHWEDENSTAHL”. „Pod Gołąbkiem” kurwa mówi do kurwy:
– płacz, płacz. Będziesz mniej szczała.
Pięćdziesiąty piąty kilometr szlaku. Maszynista zarabia. Oszczędność węgla.
Panewki się
nie topią. Cholerna zmiana sygnalizacji. Palacz je. Wyjmuje chleb z aluminiowego
zasobnika,
rozwija pergamin. Pije białą kawę z wyfasowanej manierki.
JORGIOS SEFERIS
Nasza przestrzeń jest zamknięta, dookoła gór,
których dach stanowi dniem i nocą niskie niebo.
Nie mamy rzek, studni ani źródeł
tylko kilka pustych, dudniących cystern...
Las. Po obu stronach torowiska las. Przesmykuje się delikatnie z jednej strony
toru na dru-
gą. Teraz skrył minimalne ślady po sobie. Przybielił swoje stopy, które tutaj,
przez te dwa
bloki stali, przez drzewo podłożone pod tory, przez ten żwir i kamień ostry
przechodzą – sto-
jąc. Przybielono ślady inwazji: zielone żyjątka, mchy i krwawniki lipcowe, dobre
na wątrobę.
I macierzanki, dobre na samotność.
Tędy kładzie swoje tropy las, widać je w zmierzwionych kłębach jeżyn, ostro
sterczących z
bieli w błękit. Granat ciemnego nieba łubinu, teraz to białe. Siady lasu
przypalone śniegiem,
niewidoczne. Latem las przypalony ogniem, po niebo widoczny.
Na którymś kilometrze śpią już. Śpią. Piją poranną kawę. Śpią na którymś
kilometrze?
Barmani zręcznie przelewają „napoleona”, „polish plum vodkę”. Zarabiają.
Maszynista
oszczędza węgiel. Zarabia. Palacz – opiera się o wentyl gwizdawki pary. Zarabia.
Dookoła
śpią – odrabiają nie przespane noce. Jedno łóżko. Noc we dwoje. DWOJE. Na razie.
Wszyscy
zarabiają przez noc. Oszczędzają na gardłach, na żołądkach. Przelewają,
wylewają, pracują,
niszczą, tworzą, jeżdżą. Śpią przez noc. Płodzą dzieci. Zapewniają trwanie
ewolucyjnej cią-
głości form i gatunków. Zarabiają. Tworzą. Oszczędzają.
Milion lalek sprzedała za granicą
MORDERCA UJĘTY W RYPINIE
przejechał pijanego
Czy mały robert znajdzie rodziców
KOŃCZĄ SIĘ ZAPASY ROPY NAFTOWEJ W RODEZJI
w rafinerii koncernu „CALTEX” potężna
POŻAR RAFINERII W FEYZIN!
w rafinerii koncernu „C A L T E X” potężna
EKSPLOZJA!
ropa naftowa pod wodami morza czarnego
słup dymu wzniósł się na wysokość stu kilkudziesięciu metrów
rannych + 50 + osób (pierwsze relacje) śmierć poniosła
14
JEDNA OSOBA? dziesięć w stanie ciężkim (Sprzedała swoją głuchoniemą córeczkę)
za samochód używany FORD i pralkę elektryczną (chłopiec bez stóp otoczony opieką
społeczeństwa):
13 letni chłopiec z Zakęcia 2 przebywa nadal w szpitalu. Amputowano mu dwie
nogi.
Do szpitala przychodzą delegacje przynosząc chłopcu łakocie. Po zakończeniu
leczenia
chłopiec zostanie skierowany do Poznania, gdzie otrzyma protezy. W lutym
odbędzie się
proces przeciwko ............ sprawcy odmrożenia nóg i konieczności ich
amputacji. Są-
siedztwo czasu wyznacza jednocześnie miejsce. Tuż obok:
Kotka Puffa w ciągu 14 lat powiła .... kociąt.
Właścicielka kotki oświadczyła, iż odtąd będzie
trzymała kotkę bardzo krótko i nie pozwoli, aby
do jej mieszkania wtargnęli jacyś intruzi.
Sąsiedztwo czasu i miejsca. Czas jest narkotykiem dla pamięci. Zamazuje kontury.
Jestem
w środku mirażu, miejsca przeistaczają się w punkt o cechach wszechistotnych dla
innych
miejsc. Nie ma stąd drogi, dopiero zbiór punktów położonych jeden obok drugiego
może wy-
znaczyć linię. Kreskę na mapie fizycznej. Jestem w miejscu abstrakcyjnym. Punkt
jako poję-
cie.
STRZELAM w dziesiątkę. Rozbijam abstrakcję. Rozlatują się skorupy. Czerepy.
Punkty.
Itd.
Mimo iż strzelam w sam punkt tylko, rozlatują się jednocześnie miasta. Ludzie
rozrywani
potężną silą implozji załamują się moralnie. Gną kręgosłupy.
Kobiety mają biust na plecach. Nie przeszkadza w tańcu. Zielonorośl spija krew
liśćmi.
Wszyscy się czołgają. Pranie mózgów na wszystkich bankietach, przyjęciach,
naradach. Wojska
nie znajdują swoich baz z bronią termojądrową, z samolotami „G 103”.
Szpieg wciąż przekracza jedną i tę samą rzekę. Koleje unoszą się w niebo.
Zakopują w zie-
mi. Przepływają wody. Do domu idę przez siebie. Jak tam iść? Mury rozsypane.
Domy rozsy-
pane. Jesteśmy gdzieś?
Z całej zwierzyny domowej najbardziej trwożą się króliki. Kładą słuchy po sobie.
Całymi
dniami kręcą się w kółko. Gram z królikami w kości. W trzy kości.
Wybijam – 16.
KRÓL – 21!
Mówię – Królu! – tylko bez cudów. Rezygnuję z gry. Zirytowany.
Czas odmierza się w głąb. Nie płynie naprzód. Wskazówki wiszącego zegara wkopują
się w
drewno. Przebiły mechanizm sprężynowy, który w pewnym momencie rozwinął się z
metalicz-
nym i świszczącym dźwiękiem. Przebiły balans, który sterczy bezradnie jak
ususzona DŁOŃ,
nad kromką chleba. Teraz wskazówki wgryzają się w drewno, wrastają w nie
korzeniami.
Czas wewnętrzny płynie coraz wolniej. Wskazówki wrastają w drzewo. Ich korzenie
rozwi-
jają się. Ssą lata, które jako znak czasu tkwią w drewnianym pudle. Ssą zżarty
werniks, pokry-
wający wiśniową politurę. Aniołki rozpruwają się, odsłaniają giętkie igły
wskazówek mierzą-
cych czas wewnętrzny.
Cisza. Nie wiem, który dzień. Jaka godzina. Jaki czas. Które z olbrzymich słońc
świeci nade
mną. Czas mieni się dniem i nocą równocześnie. Morze kurczy się. Skurczy się.
Króle biegają
bezradne. Ja biegam wokoło nich. Jaka krata jest nade mną. Nie wiem, czy jestem
wolny? Za-
pytany, mógłbym powiedzieć, że tak. Króle tego świadectwem.
W klatce pozbijanej z nie heblowanej tarcicy. Króle oszalałe, z którymi gram w
kości. Już
z nich nic będzie. Najwyżej mięso. Decyduję się w tym czasie na operację.
15
Zanurzam rękę w gniazdo powleczone włosiem miękkim i białym gdzie sam jesteś
robercie
karmiony przeze mnie twój okres już nadszedł kres twojej radości i wesela tyle
czasu miałeś już
zanurza się moja ręka i zręcznie odrywa ciebie od tego świata w którym żyłeś
przenosi ciebie
do innego gniazda do innej klatki i tam widzę waszą nieufność czuję co pomiędzy
wami wzbie-
ra robercie powoli o krok odchodzę opieram się na korze drzewa i trzymam się
rękoma już
wolnymi lekko je do tyłu przeginam tak że przechylone moje ciało a ręce gdzieś
za pniem w
tyle łączą się patrzę robercie i ciekaw jestem ty wybacz mi tę ciekawość to
pragnienie zobacze-
nia ciebie w tej chwili.
Panie pozwól robertowi zgodnie z jego naturą przebyć odległość od tego ciała
przeciwnego
a pożądanego jednym spięciem mięśni niech jego świat rozrasta się niech wywodzi
za te klatki
niech przenika druty powiązane w prostokąty ograniczające jego swobodę-wybacz
moją nie-
cierpliwość panie i ciekawość zarazem pozwól niech oswoi się z zapachem obcego
otoczenia
aby mógł swoim ciałem dosięgnąć tego miejsca w przestrzeni które go czeka.
Przez sito które znika wraz z przybliżeniem oka do stalowych drutów widzę teraz
ciebie już
doszedłeś tej chwili gdy zwalisz się na bok całym ciężarem ciała w ten punkt
uczyniony moją
ręką który nazywam. gniazdem zwalisz się na bok i wydasz pisk jękliwy jęk
przenikliwy który
dojdzie aż tutaj do tego drzewa do moich uszu i w tej chwili będę się
zastanawiał czy istnieje
konieczność pochwycenia dwóch pętlic z żyłki w prawą rękę wiem jednak iż jest to
nieodzowne
od tej pory będę liczył tylko na twoje mięso robercie a nie potomstwo które w
chwili sprężenia
twojego ciała powinieneś siać w przestrzeni innego.
Biorę dwie pętlice przekładam w lewą rękę zbliżam. do twojego gniazda w którym
tymcza-
sowe miejsce twojego schronienia dotykam ciebie i wyprowadzam w przestrzeń wolną
w tym
samym jednak momencie w którym poczujesz się wolny umieszczę ciebie pomiędzy
moimi
udami i już widzę że w twoich oczach wiruje niebo i pokładasz słuchy po sobie po
miękkości
futra szepcę tobie słowa niech przestrzeń zamyka się pomiędzy nami.
Już teraz wiruje tobie niebo w oczach Już jesteś odwrócony nienaturalnie
pomiędzy moimi
udami brzuch wznoszący się i opadający rytmicznie widzę trzymam twoją głowę żeby
ciemność
dla niej na moment tej operacji jestem spokojny wiem że moje ciało dla ciebie
ziemia skoro tak
cicho złożyłeś swoje słuchy.
Teraz przemieszczam twoje skoki tylne. Już trudniej tobie zbierać powietrze w
płuca.
Prawą ręką przesuwam jądra i widzę jak obce dla ciebie ciała w moim mniemaniu
nieprzy-
datne tobie zmieniają swoje miejsce położenie przesuwają się lekko prawie bardzo
wolno czuję
ich gruzłowatość w mosznie przesuwam je na sam szczyt schronienia i wiążę
zapuszczam pętli-
cę na to miejsce które potrafi mi zapewnić że jądro nie przesunie się w swoje
dawne rejony że
od tej pory będziesz rósł dla mnie tylko w mięso operację przeprowadzam
dwukrotnie i zanoszę
ciebie do gniazda jesteś jeszcze łagodny nie pijesz mleka ale wiem że minie ta
chwila.
Kilometr sto pięćdziesiąty. Służba kolejowa czuwa. Przejazd przez most. Prace
konserwa-
cyjne. Przez cały czas podróży drzemię. Jeszcze w moim domu, czekając na tę
podróż, przej-
rzałem prawie wszystkie gazety. Pospiesznie. Wyłapując sensacyjki. Wglądając
powtórnie,
wgłębiam się w treść, szukając jak gdyby poza nią, ale przez nią, głębszych
znaczeń. Rytm.
Nerwowość dnia.
Palacz je. Gryzie wprost z papieru gruby, krwisty salceson. Wymieszany dobrze
przed
ugotowaniem i napchaniem w flaki zarżniętego na tę zimę świniaka.
Wymieszał krew z octem, po jej utoczeniu. Trzy litry krwi na tę porcję salcesonu
zimową.
Krew barwi intensywnym kolorem. To wszystko, co ma być kiełbasą, gotuje się w
wodzie,
później kładzie na desce, przyciskając dwiema cegłami. Salceson zastyga w płaski
krąg, po-
dobny do sera, tylko pozbawiony ochronnej polewy wosku i ostrego, gryzącego
smaku. Palacz
je. Maszynista.
16
Maszynista w tym czasie pije z manierki kawę zbożową z mlekiem, przekręca
dźwignię zaworu
pary Pociąg przejeżdża przez most. Sto pięćdziesiąty kilometr. Przedział
oświetlony fioletowym
światłem. Długość fali światła jest regulowana przez klosz tej specjalnej nocnej
lampy Wszyscy śpią.
Chłop i prezes obok siebie Młody z panną zamienili się miejscami. Czkanie przez
sen. Chrapią drzwi,
chrapią ławki i chrapią okna. Ze wszystkich stron chrapanie. Wszyscy śpią.
Drzemią.
Ciemna sień, wykładana kamieniami – tak zimna w lipcowe, duszne wieczory. Sień,
przez
którą przejść trzeba, żeby powrócić do siebie. Do pokoju, w którym słowa
pierwsze i świat
przez szybę widziany rysował się. I jest tak, że od tej pory już nie mogę,
opisując jakiekol-
wiek miejsce, jakichkolwiek przyjaciół – przenieść się poza wieś Betlejem. Moje
miejsce na
wzgórzach prawie w pobliżu najwyższych gór w tych stronach. Skosem których,
niejako prze-
ciskając się, przerzynając tłustą glinę, ił i margiel, przepływa rzeczka, którą
dzisiaj po poranku
zimnym będę musiał przebyć. Idąc łąkami i lasem do domu. Idę tędy, czyli
skrótem, żeby