EDMUND PUZDROWSKI BIAŁE SĄ SŁOWA MIŁOŚCI pamięci Xandra Do tego miejsca przyjechałem przed świtem. Byłem sam. Nie wynika nic z tego, niemniej wypada o tym wspomnieć. Podobnie, gdy mówimy: było cicho, słonecznie – czy coś w tym rodzaju. Bardzo wczesna pora przebłyskuje spoza przymkniętych okiennic. Światło – promieniście świecąc z ciepłych i zamkniętych przed moim natarczywym wzrokiem pokoi – bije w prze- strzeń, skrząc się na osypanym śniegu. Wiem, że nikogo teraz nie spotkam. Przynajmniej w pierwszych krokach prowadzących mnie do domu. Muszę przejść te swoje Ameryki, Pelplin i Betlejem, podobnie jak to uczyni- łem kilka lat wcześniej. Te trzy miejscowości są moimi stronami świata, czwartą ja jestem. Poznając tamte trzy, wracając do nich, wracam niejako do siebie. Nie potrzebuję w tym celu obłapiać głowy ręko- ma, nie potrzebuję patrzeć w kupione onegdaj lustro, wystarczy tylko przejść, w tym śniegu, drogę powrotną. Trzeba, abym z tego miejsca, gdzie w tej chwili jestem, przeszedł do dalsze- go, do tych ciepłych kątów, gdzie mnie już czekają, gdzie już stół zastawiony śniadaniem i gościnność w sieni już, aby powitać mnie – mimo tego smutku – godnie. Mijam, po wyjściu z przedziału kolejowego, krajobraz, który został mi dany do przejścia. Do odbycia takiej drogi krzyżowej, którą tylko można przejść raz w życiu, gdy ojciec umrze. Obojętnie, w którym miejscu świata jesteś, spotyka ciebie depesza, doręczona przez po- słańca: „Przyjeżdżaj. Ojciec zmarł. Pogrzeb pojutrze”. Zostawiasz wszystko w domu, tylko pamiętasz słowa poskładane w prawie nikłą linijkę. Pamiętasz twarz posłańca, który, za tę wędrówkę w wieczór, też chciałby parę groszy mieć więcej. Dajesz mu więc tych złotych pięć, na jedną pięćdziesiątkę strażackiej. Niech chłop nadrobi z ciała, co spalił. Teraz najtrudniejsza moja czynność. Muszę powiedzieć lub raczej opowiedzieć – przed- stawić rzecz Annie. Nie mogę tak, bez wszystkiego, bez jakiegokolwiek słowa przyzwalają- cego lub ganiącego, bez słowa żadnego – wyjechać. W tym momencie, w tej ciszy, która rozlega się pomiędzy słowami depeszy a mną samym, rozpamiętuję, co by znaczyć mogło słowo – „pojutrze”. Od kiedy to – ,,pojutrze”? Dzisiaj piątek, może to niedziela? – ten dzień pogrzebu. Ale nie pamiętam niedzieli pogrzebowej, nie ma u nas takiego zwyczaju... Więc „pojutrze” to może już teraz albo jutro? Może W ogóle dzień miniony; wczoraj – na przykład? Z tą myślą mówię. Pamiętając myśl, mówię spokojnie – Anno, jadę do domu. Zmarł ojciec. Mówię to po długim milczeniu, jest – jak gdybym sam sobie wyrzekł te słowa. Jak gdybym wokół siebie je zawiązał. Nic nie odpowiedziała. Nic. Ale mimo iż nic nie powiedziała, wi- dać, że doszły do niej słowa. Boleśnie. Inaczej być nie mogło. O tym wiedziałem, tego tak – lecz słowa niezgody nie oczekiwałem. Tak jak teraz wyjawiłem już tę rzecz zwyczajnie, chcąc wszystko przekazać, co Anna po- wiedziała, tak i od niej to usłyszałem. Jak gdyby już dawno wypowiedziane słowo dopiero teraz do mnie dotarło i już na nic moja argumentacja, moje przekonywanie. Byłem sam, po- mimo iż powiedziano nam niegdyś – wspólnota. Zagubiona we mnie, jeżeli właściwe jest takie określenie, gdy mówi się o kimś. kto żyje, kto ma – czy powinien już zdobyć swój świat, swoje przekonanie. Zagubiona była Anna we 4 mnie przez kilka lat, jeszcze przed dniem swojego ślubu, przed dniem tym, gdyśmy uklękli przed matką, przed ojcem. Otrzymałem tego dnia sól. Sól i chleb czarny, z razowca, żeby przed wyjściem z domu, przed zajęciem miejsca w oczekującym samochodzie, mieć nadzieję na przyszłość dobrą, któ- rą tylko sól daje i chleb. Błogosławiące na ból i zapewniające wciąż nieuszczuploną zawartość komory. Wcześniej jeszcze klęczymy przed matką moją, i jest ta chwila uroczysta, gdy trzeba milczenie zachować, gdy jest się tak zupełnie sobie obcym sprzed wczoraj. Nawet inny jestem od tego, którym byłem w nocy, gdy jeszcze bezsennie myślę przeszłe życie. To – razem, prze- bywanie. Przyszłe. Klęczymy, i mówi matka moja: – na nieszczęście i szczęście was błogosławię, żebyście sobie w życiu wierni byli, żeby pomiędzy wami ani gniewu, ani złości. Aby zgoda pomiędzy wami i dobre życie – to mówi matka moja. Ojciec w tym czasie łzę ociera, niezręcznie to ja- koś robi i w tym właśnie momencie patrzę. I słyszę te słowa. I Anna, tuż obok mnie. I jej ro- dzice. Także. (I mówi to ojciec – nie ojciec mój, łzę ocierając – również.) Gdy razem jesteśmy, zamierzam dotrzymać tych słów, a także tych jeszcze wcześniejszych, które pomiędzy nami: – Ja, Twój mąż. – Ja, Twoja żona Tak, powiedzieliśmy sobie te słowa i przypominam je tylko, w tym momencie, gdy matka szepce, pochylona nad nami, błogosławieństwo swoje. Błogosławieństwo, które, być może, od matki swojej w dniu ślubu słyszała. Jesteśmy już po tej ceremonii, po tym przypisaniu się do serc naszych przez matki, które wyczytują teraz – w dniu dzisiejszym całą naszą przyszłość. Gwiazdę, która nam za widno- kresem wschodzi. Jeszcze niewidoczną. Nauka mówi o gwiazdach karłach, gwiazdach olbrzymach, kwasarach i gwiazdach, których światło dociera do nas, mimo iż nie żyją. Dla nas też może taka gwiazda ledwo zajaśniała i zgasła, śle światło, którego jeszcze nie widać. W tym momencie jest płacz, moment ciszy wewnętrznej, pomimo iż słyszę wszystko. Mi- mo iż oczy przejaśniałe nagle, i widzę twarze inne od poprzednich, od tych sprzed chwili. I gdy tak wychodzimy z domu w tym płaczu, że córka jedyna i syn – i każda z matek w inny sposób ten ból pojmuje, a naszą radość, więc wtedy jest to kontrastujące z cieniem lasu, z ci- szą sznurującą drzewo do drzewa, nawisającego pod ciężarem miękkiego śniegu i białego jeszcze. Więc to z tym kontrastuje. Tylko samochód na nas czeka, samochód Kipperta, żebyśmy już mogli w kościele to słowo wypowiedzieć, po którym najbliżsi jesteśmy sobie. Z Anną. Ale... dawne to, jeszcze przed sezonem letnim, w którym do pracy w zawodzie miałem pójść. Teraz tylko przypominam. Minęło lat parę i byłby nieistotny zawód, ta praca, jako pewne wydarzenie, nienadzwyczajne, gdyby nie to jedno „nie”, które teraz, po tym telegramie od rodziny, że ojciec nie żyje. Po tym telegramie, który w dzień komudny listonosz przyniósł. (Posłaniec w czapce urzędowej i płaszczu, na którym trąbki złote, wygrywające hejnał odde- chem pocztyliona przed wiekami.) Widzę, gdy od Anny oddalony jestem o szerokość pokoju, gdy ledwie przy drzwiach stoję wodząc jeszcze ręką po klamce, jak skurczyła się jej twarz, którą podniosła najpierw znad swojej roboty przy stole, nim powiedziała słowa; jedno najpierw, wspomniane, a potem na- stępne. 5 W tej chwili „pojutrze” jeszcze raz przypominam, i nie jest; jak gdyby to słowo ode mnie wewnętrznie, powielone w dziwny sposób, po raz drugi powracało, i nie jest tak, ażeby je ktoś wypowiedział. Anna milczy w tym czasie – i nie widzę w zarysie jej ust żadnego słowa. Żad- nego gestu nie czytam z jej rąk. Żadnego, który potrafiłbym wytłumaczyć jako „pojutrze”. A jest we mnie to słowo, wciąż powracające – że myślę o nim. I liczę dni, do poprzednich do- chodząc wniosków, do swojego stwierdzenia, iż nie wiem, kiedy ten dzień, po jakim innym dniu nastąpi. Czy już teraz jest, czy dopiero za dzień będzie dniem po- jutrzejszym. Nie wiem, który to dzień – „pojutrze”, licząc od dzisiaj. Może już miniony. Może zapisał się grużlami zmarzniętej ziemi w moim Betlejem, w ziemi, do której powinienem dotrzeć. Dojechać i przejść lasami w ten mróz, śnieg kopny. Wcześniej jednak muszę przez słowo się przedrzeć, muszę znaleźć siebie, decyzję powziąć, po rozważeniu przeciwnych okoliczności, z których znacząca – głosem Anny. Teraz przede wszystkim liczę jej głos: jak przyjmie moją decyzję, jak przyjmie to, że wbrew niej jadę? Pomimo słów tych: – Ty, mąż mój. – Ja, Twoja żona – jak powiedziała. Mimo słów matki mojej: – na nieszczęście i szczęście was błogosławię, żebyście sobie w życiu wierni byli, żeby pomiędzy wami ani gniewu, ani złości... Słyszę te słowa, równie dobrze teraz słyszę jak i „pojutrze”, pomimo iż nie wypowiedział ich nikt, a żaden gest nie wskazał. Anno – mówię, czekają tam na mnie, syn najstarszy jestem, gospodarz prawie, pomimo iż ręce dawno zmiękły, śliskie stały się mydłem nadużywanym, ścierającym każdą moją pracę, każdy ślad po niej. Mimo to – mówię do niej – jest tam moje miejsce, czas zapłacenia za zie- mię kościelną, za kościół i dywany czerwone. Za kopikulkę i księdza. Za dymy wszystkie, które w niebo wejdą, aby oczyścić ten blask, który może do nas od gwiazdy naszej zmierza. Mówię to. Powtarzam w kilku różnych wersjach. Powtarzam już nie tylko zwroty całe, ale i słowa pojedyncze. Do niej mówię. Do nikogo mówię. Twarz jej już pochylona, przesłonięta światłem, które z boku, że tylko profil ciemny widzę na oświetlonej ścianie. I... jakby zapatrzony w to, widząc ją tak po raz pierwszy, podchodzę – puszczając wreszcie klamkę drzwi. Czynię krok. Nogę na dywan stawiam. Idę. Wyczuwam nasze mieszkanie, bliskość, która w tym – dawnym – momencie naszego życia wraz z obrzędem została nam wzajem przyporządkowana. Wyczuwam to, pomimo iż chcę od Anny odpowiedź wbrew niej otrzymać. Jan – mówi Anna – pięknie tłumaczyć teoretycznie. Pięknie budować figury retoryczne: dwie proste zbiegają się w przestrzeni. Dwie równoległe zbiegają się. Dwa różne tory, zakre- ślone przez ciała, zbiegają się ze sobą. Promień słońca zakrzywia się, przychyla do księżyca, jak gdyby chciał mu światła dodać, jak gdyby chciał ogrzać to życie; którego tam nie ma. Ja tak nie potrafię – Jan. Nie mogę. Idziemy obok z twoim ojcem, a raczej – szliśmy do wczoraj. Nasze tory, to dwa życia inne; nie mogę znaleźć tego punktu, gdzie moglibyśmy się spotkać. Nawet po śmierci mojej, gdy wiem, że on już nie żyje, nie nastąpi ten moment. Idziemy tak daleko od siebie, taka pomiędzy .nami różnica odległości i lat, że nie spotkamy się nigdy. Nawet ziemia nas nie połączy. Stary będzie już w innych ziemiach, nawet gdyby mnie w tym samym miejscu, co i on leży, pochowali. Inna trawa na naszych ziemiach. Nasze rzeki nigdy nie spotkają się razem. Zawsze będziemy od siebie daleko ze starym – Jan. Teraz. Wczoraj. Zawsze. Dobrze – mówię. Dobrze, Anno. Zgadzam się na twoje wczoraj i zawsze, ale pojutrze mu- szę być w tym miejscu, w którym już nigdy nie będziesz. Tam jest moje serce, moje ciało – 6 tam na mnie czekają i bez tego pogrzeb żaden i sumienie żadne dla mnie. Nie ma wytłuma- czenia w tym, że byłem w miejscu odległym od śmierci ojca, że byłem w domu swoim, gdy on już nie żył. Gdy na mnie czekają. Gdy on czeka. Zawsze syn najstarszy przejmuje gospodarkę, zawsze syn najstarszy musi pierwszy, po odeszłym gospodarzu, przejść miedze pola. Poustawiać na granicach nowe kopczyki z kamie- ni, spłukanych już deszczem, wyoranych lemieszami przez niego i wcześniejszych pradzia- dów. To jest pracą najstarszego syna i moja w tym głowa, moja pamięć, aby tego dokazać. Moje sumienie. Nie ma dla mnie żadnego wytłumaczenia. Nie broni mnie przed sądem moje mieszkanie – nie powiedzą, że w naszym mieszkaniu byłem, tylko że w moim siedziałem, gdy ojciec nie żył. Wtedy, gdy „pojutrze” jego pogrzeb. Anno – mówię – nie wiem, kiedy jest to „pojutrze”, i teraz, przy tej niepewności, mam jeszcze twoją odmowę dźwigać, twoje słowo przeciwne, cień na ścianie. Ciemność tego po- koju rozświetlonego tylko punktem lampki nocnej, to wszystko mam w tej podróży dźwigać? Muszę tam jechać, a ty powinnaś zrozumieć,. że nawet bez twojego słowa – moja tam ziemia, na mnie czekająca, którą dopiero po mnie, gdy tam przybędę – będą mieli prawo inni objąć. W godzinę po pogrzebie. Po przejściu naszym przez dywan czerwony. Po pustej nocy. Kto, jak nie syn – ojca dobrze ma wspomnieć. Najstarszy syn. Kto opinię, te słowa ciężkie gospodarzy, grubych gburów zza spróchniałych zębów ma wyciągać. Przypilnować, żeby do- brze mówili o gospodarce, o byłym gospodarzu – to wszystko kto ma zrobić, jak nie syn naj- starszy? To jego rola, przez historię przypisana, przez tradycję przenoszona z pokolenia na pokolenie. Ja o tym wiem, mimo iż przez tyle zim i wiosen nie byłem w swojej ziemi, nie byłem tam, żeby się z miejskiego kurzu ogołocić, z tej polerki gładkiej, z tego mydła zapachu „palmolive”. Nie byłem tam przez ciebie i przez nas, ale teraz miejsce śmierci stało się moim miejscem. W tym czasie mojego obowiązku nie mogę czekać na twoje słowo, a wyjechać nie chcę z tym już przeciwnym, przez ciebie wypowiedzianym. Decyzja twoja ważna, dla mnie ważna – dla tego, co jest pomiędzy nami. Anno, jedno fałszerstwo, odmiana słów tylko. Zamiana. Pomyśl, iż poprzednie słowo wy- powiadasz, obdarzając je innym znaczeniem fonicznym. Pomyśl tak sobie i powiedz to słowo, na które czekam, abym z udawanym spokojem mógł pojechać, z twoją przypadkową zgodą. Czuję w powietrzu truciznę, zapach rzeczy nagle zbutwiałych, gwałtownie rozpadających się w ręku. Nie jest tak, aby ta rzecz, aż do tego momentu cała była w idealnym stanie, tyle że leżała spokojnie, nie ruszana przez nikogo. Nie jest tak, aby czerw, który ją toczył, akumulo- wał duszący odór przy sobie. Teraz, w tej rozmowie, rozdzieram schorowaną tkaninę słowa o ściśle określonych znaczeniach semantycznych. Z pojutrzejszego święta żałoby, z tej czerni śpiewanej w powietrze i biały śnieg, rozlegają- cy się po horyzont, rozcinany i szatkowany przez olchy i wierzby, więc z tego czarnego święta teraz źródło – przed tym pierwszym jeszcze – innej czynności. Szukamy w sobie argumentacji. Wiedząc, iż Anna słowa nie chce zmienić, czekam na ta- kie, które pozwalając jej na zachowanie poprzedniego stanowiska, dopuszcza jednocześnie możliwość tego, iż udziela zgody. I słyszę: – No, to jak... Milczenie. Interpretacja. 7 W tym momencie czuję właśnie to pękanie rzeczy, rozsypywanie się pomiędzy nami mil- czenia. Przestrzeń wypełnia się nic nie znaczącymi słowami, które istnieją obiektywnie, dla siebie – dusząc nas jednocześnie. W powietrzu – w tej przestrzeni pomiędzy nami istnieją miejsca zapełnione, brak miejsc pustych. Żadne słowo tłumaczące, wyjaśniające zawiłą sytu- ację nie odwiedzi nas kolejno. Jest duszno. Ruciane. Wracam w te miejsca uczenia się sztuki utrzymywania na powierzchni. Wiadomo tobie i mnie, że każde ciało zmniejsza swoją energię. Chce dotykać ziemi. Chce czuć pomiędzy .sobą i ziemią tylko jej sprężystość. I w tym miejscu uczymy się zaprzeczenia. Jesteśmy na powierzchni załamującej światło, na tym blasku jeziora, na tym omywającym nas gęstym powietrzu wody. Ty i ja. Tutaj nasze kroki. Idę, pamiętając o krwi, która w pewnym miejscu zaznaczyła tę ziemię, z ciała twojego roz- dartego plątaniną korzeni i ostrym kwarcem, zlepionym przez wieki i roztartym w drobiny piasku. O tym pamiętając idę w przestrzeń wolną od sitowia, tego nagiego cyprysu naszych krajobrazów. Leżąc na plecach w wodzie, przymknąć oczy i patrzeć przez delikatny las rzęs na słońce, turlające się przez ostre wiechetki trzcin, zapadające w nich. Tulące się do snu. Wychodzę z mojego domu, żeby do ciebie przejść – jeszcze jesteśmy osobno, tylko kro- czymy teraz w plewy jeziora. Rozpryskujemy światło w wodzie, powracającej po gwałtow- nym ruchu rąk, przez powietrze do płaszczyzny. W pewnym momencie decyzja. Idziemy. Nie cofamy się stamtąd, gdzie doszliśmy, po mi- nięciu oczu ciekawie w nas wpatrzonych. I już jest zaplecze przemysłu, tego trudu i potu, któ- re tutaj niewyczuwalne, zabijane fetorem cieczy brudnej i cieknącej. Akwedukty prymitywne rozpięte ponad nami, z nie heblowanych desek. Dzieci bawią się, myją ciała w brudnej wodzie, nieczułej na powietrze, na jego czystość. Ptaki nas omijają, lasy otaczają się barierą ochronną drzew omszałych i tracących gałęzie z naszej strony. Łąka, nad którą akwedukt rozpięty, rozcina się w prostokąty burej cieczy, mazi cuchnącej ciężko. Ptaki nas ominęły, nikt nas nie widzi, tylko dzieci omywające swoje ciała z lekkiej wilgotności wody jeziornej, z żywicznego zapachu lasu, w tej wodzie cuchnącej feno- lem; rozgrzanej wysokociśnieniowymi kotłami na mazut albo na ropę. Na tym terenie otoczo- nym zakazem wejścia, rozciągającym się od tablicy „Wstęp wzbroniony”, jest nasze miejsce samotności. Miejsce wyszukane, w którym tylko: ty i ja. Przechodzimy przez krajobraz. Resztki butwiejących trocin, emulsji. Brązowa zawiesina pęka w słońcu w krajobraz Indii. W ziemię suchą, pomiędzy którą szczeliny wchłaniające każdą kroplę wody. Już zawroty głowy. Milczenie pomiędzy nami, które wynika jako ochota do natychmiasto- wego wyjścia stąd, ale mimo to jeszcze tu jesteśmy. Masz jakieś wspomnienia z tego miejsca otoczonego trucizną, że żaden ptak tutaj nie przystanie, żaden zwierz łaknący wilgoci. Masz jakieś wspomnienia i tu mnie sprowadzasz, że jesteśmy. Ale przemijamy przez ten krajobraz. Fascynuje mnie to korytko rozpięte ponad nami, opasujące kilkakroć całą przestrzeń łąki. Korytko nad naszymi głowami z dwa metry, obudowane nie heblowanymi deskami, podpie- rające się na drewnianych krzyżakach, wkopanych w torfiasty grunt. Parując ciemnymi kłę- bami przepływają fekalia fabryki, z której moi znajomi mają pieniądze, chleb i życie. A tu trucizna – fenol. Gnijąca warstwa fabrycznych fekalii szuka dla siebie miejsca na ziemi. Co się z nią dzieje, w jakich morzach ją topią, jakim rzekom przekazuje ławice śniętych ryb. Jakim płucom za- trute powietrze i jakim gardłom zatrutą wodę, że tworzą się w nich spękania, pola suche mimo dopływu wilgoci. Jakim oczom dają noc. 8 Rozpamiętujemy trujące fekalia fabryki w lesie, będąc na żurawinie kraśniejącej już z bla- dego liczka. O tyle tylko jesteśmy razem, że zastanawiają nas te problemy. Czas na listy, mimo iż pomiędzy chwilą minioną a momentem otworzenia koperty wiele przebiega, że nie jestem już ten sam. Mimo iż komórki mojego ciała, płuca nie pamiętają tamtego oddechu wśród akweduktów napowietrznych, teraz otwieram listy. Nie łączę nic w ten sposób, tylko przypominam następne. ,,no więc Tobie – Wam – przesyłam serdeczne życzenia w związku z Waszym ślubem, ży- czenia, powiedziałbym, szczęścia, gdybym sobie wyobrażał to jakieś uczucie czy możliwość. Życzę Wam w każdym razie pomyślności i tego – jak się mówi – słońca i spełnienia wszel- kich pragnień. Wiesz chyba, że są to życzenia szczere, myślałem nie raz, że Ty jesteś jednym z tych niewielu, którym naprawdę życzę dobrze. Wydaje mi się, że Ty jakoś zasługujesz na to – jak powiedziałem – słońce. Ty jeden na- prawdę z niewielu. Te życzenia przysyłam Wam teraz zamiast w Dniu ślubu, to prawie wszystko jedno, gdyby to było blisko, byłbym na Waszym ślubie – Michał C.” Czytają teraz, o porze wieczornej wszystkie depesze, pozdrowienia. Szczęśliwiec, który dzisiaj przychodzi z torbą wypchaną balonikami i kotkami malowanymi na brystolu. Chętnie idzie, mimo tego lasu, który mijać musi, i skrzypiącego śniegu. Światło sypie się spod jego nóg, rozpryskuje w kryształy rozświetlające błyskami nocnych scyntylacji granat munduru i płaszcza, jucht torby mocnej, zapinanej rzemieniem i ręcznie kutą klamrą. Ten człowiek tutaj chętnie idzie, niesie wieści powielone różnymi słowami, znaczące jed- nak to samo. Idzie tutaj, żeby dorobić sobie do wieczoru świątecznego. Rozkładają już papie- ry drukowane na stole, ja tego nie czuję. Jesteśmy już w innej krainie. Ty także. Czytamy list Michała C. Jesteś tam sam. Teraz o tobie piszę. W tym mieście, usytuowanym pomiędzy świętym Florianem, Jakubem a Marią, tylekroć powtarzam twoje kroki, idę przez czerń ulicy twoimi śladami, rozsypując po sobie gołębie, które spłoszone rytmem kroków na chwilę wzbijają się ostrymi zakończeniami lotek w błękit nieba, prześwitujący nad moją ścieżką, ginący poza murami domów nachylonych. Tędy pro- wadzi, powtarzam, Michał C. kroki nasze: szukanie poezji i powielanie się rozmów. Twoja twarz. Identyfikacja jest niezwykle utrudniona, nie mogę ciebie przypomnieć. Szukam, mam twoją legitymację. Zostawiłeś ją u mnie. Zdjęcie na niej jest niepodobne do ciebie. Inne na- zwisko. To jest legitymacja kolejowa, którą okazywałeś funkcjonariuszom badającym legal- ność twojej podróży. To przesmykiwanie się pomiędzy stacjami, gęsto nadzianymi babami w szerokich spódnicach, przesiąkniętych smalcem wiejskim, śmietaną i kurzem zapchanych placów targowych. Baby piersiste są bardzo i jak gdyby, mimo to – schowane do wewnątrz. Zamykające przed nami swoje oczy. Zamykające przed nami drogę do zobaczenia tych pęcin nóg jeszcze kształtnych i ciał silnych, gotowych do przyjęcia tylko swojego ślubnego. Sprawdzają ciebie funkcjonariusze pomiędzy tymi stacjami, w łomocie bezlitosnym pocią- gu, tego przechwytywania się świateł z domów kolejno rozświetlonych i gasnących, z każdą chwilą mocniej zapadających w sen. To jest dowód na bilet, dzięki któremu możesz tę wioskę swoją opuścić, tę rzeczpospolitą z czterema obywatelami, z których dwu piórem, jeden ołówkiem, a trzeci przyrodą i ministro- waniem na chleb zarabiają. 9 Ty teraz wyjeżdżasz, opuszczasz swoje lasy, zakola rzeczne, tych przyjaciół, którzy dopie- ro u mnie odżyją. Opuszczasz górę ciężką, do której dostukać się nieprzytomnie, do której wielu wybierających się, mało wybranych, żeby znaleźć tam dla siebie kąt. To wszystko sprawia, ta podróż twoja, że zapominam ciebie – mimo iż do mnie jedziesz, mimo iż w domu moim legitymacja, która w podróży tobie służy. Ale to zdjęcie inne i nazwi- sko... I dopiero patrząc przez pamięć, przez porównanie z twoim pisaniem dochodzę do tego wniosku, do tego stwierdzenia błahego dla władz. Ale istotnego w całej swojej strukturze wewnętrznej dla mnie. Witam ciebie pomiędzy kościołami. Mieszamy się z tobą pomiędzy tych tobolastych, po- między tych zasobnych. Ciency jesteśmy, mimo iż po twoim powrocie do domu czekają na ciebie słowa węglem wypisane na ścianie: „z tortem byliśmy”. Mimo iż w domu swoim masz lepszy kabaret, od tego życia tutaj, od tego spotkania się w moim miejscu, uśmiechasz się do mnie. Pamięć: – Wzlecę! – Mistrzu, nie wzlatuj! – mówią, padając na klęczki, pochyleni pod powałą starego miej- sca. – Mistrzu, nie wzlatuj! – a on: – Wzlecę! – Mistrzu, nie wzlatuj – mówią. I szorgając kolanami o grunt ciasny, przybity ziarenkami do siebie, zdeptany pokoleniami, kalecząc siebie, przeczesując nogami tę przestrzeń, ciągle na klęczkach, wołają: – Nie wzlatuj! – Wzlecę! – mówi on, i już niebaczny na to nagromadzenie ciał pod sobą, na to pomiesza- nie kobiecych i męskich grzbietów, wzlatuje w niebo. Upadając równocześnie na ich grzbiety, łamiąc je bliżej ziemi, szuka w tym zetknięciu i dla siebie miejsca. Wolnego miejsca wśród tych załamanych karków. Skrzydła jego składają się w wielki pióropusz, przyćmiewają lampę. Otoczone jasną obwódką giną zaraz za nią, stają się przestrzenią. Jednocześnie skupiają się w sobie, docierają do siebie, tworzą całość z elementów, okazując się banalną miotłą. Mistyfikacja. Mimo tego święta u ciebie, mimo tej wspaniałości żyjącej pod podłogami twoich ciasnych pokoi, mimo życia kłębiącego się teraz, pod zimę, w piwnicach twoich, sprawiającego, iż miejsca tam nie ma na węgiel i pożywienie, na ciepło dla domu twojego i dla ciała, więc mi- mo to przyjaźnie jesteś uśmiechnięty. Witam ciebie, przyczesując głowę do twoich rozmiarów. Przyjaciela podtykam z zapyta- niem, co z piecem twoim i żołądkiem. Do domu mojego idziemy, a tam koleżki z stron twoich się gromadzą: Gioconda, Ataman i Pasza, jesteśmy już razem w tę noc wesołości i ten dzień, po nocy zaraz, a który wyprzedza znacznie moment listu. Mówisz: doustnie, i lejemy kwiat przekwitły w owoc w nasze gardła, i jesteśmy hyzopu pełni i serdeczności. I Gioconda. I Pasza. I Ataman. Przyjaciel. W noc rozświetloną koleinami rozmiękłych dróg, zapadających się pod kołami wozu, którym jedziemy w świty. W góry, błyskające mołnią niedościgłą przed oczyma. Jedziemy przez poszum traw i drzew. Do ciebie. Następuje chwila radości, spotkania się naszego. Ta odpoczynku chwila po tak długiej drodze, po tak długich kolędach, po zarabianiu na chleb – prawie że cenna ta chwila. 10 Jestem w mieście. Na szczytach już prawie, jeżeli mierzyć do płaszczyzny morza. Uśmie- cham się do nóg pani Toli. Jestem miły i uśmiechnięty przez czas dłuższy niż miejsce na to. Uśmiech nie przepadł nawet w kiblu. Jestem giętki u tych nóg i spowiadam się. Jestem na lodzie, mimo iż u szczytu gór, i uśmiecham się dlatego i pokazuję doskonałą przylepność do różnych ludzi, umiejętność bycia im potrzebnym. I jestem podległy tak bardzo pani Toli, i po tej podróży długiej zmęczony. Kwalifikacje przedkładam, żeby w tym ciepłym pomieszczeniu restauracji się zamknąć. Być tam w razie tabaki, za trynkla podziękować, ce- prów szukać na „stoliczną”, na koniaki specjalne. Pół na pół z bufetem. Żeby tylko się znaleźć w tym bufecie, żeby tam zmianę mieć w soboty i niedziele, znać panny przechodnie fisówki, jak mówią. Z dziadkiem żyć dobrze, zarabiać i dorobić sobie na ten brzuch, na spokój, który za trzydzieści lat powinien już wokół mnie się, roztoczyć Żebym miał litościwych wokół siebie Szczodrych w litość „pawic-piersistych”. Teraz jestem u pani Toli W zydlach pokoi gubię się Przetrącam im nogi. Zydlom. Mieszkam na Białej, za rzeką. Willa W pięterku dziura, i to jest moja droga do czarnego nieba Do wieczornego spania. I nocnego. Podpisałem wcześniej ten papierek. Angaż. To wszystko potem. Zapraszam jeszcze Michała C. do mnie. Przyjeżdża. Śpimy na wyrku. Pożycz dwadzieścia groszy – mówi typ jeden. Idę ulicą swoją. Ciemno. – Brakuje na za- grychę – dopowiada. Widzę ich twarze i dziwię się. Dwadzieścia groszy Wokół nas noc prawie. Załamanie światła w kroplach wody. Tęcza na nieboskłonie. Od świateł jarzeniówek nic się prawie nie zmienia, wokół nich tęczy żadnej Ta delikatna, rozciągliwa w mrok – wokół żarówek słabych. Zwyczajnych, rozświetlających jeszcze tę ulicę. Przyzwyczajony jestem do tego, ze pożyczają Dwie, trzy dychy, a tutaj grosze - jeden kurs tramwajem, nie w tym mieście, na prawach ulgowych. Daję gorsze pieniądze, jak mówią nie- którzy, te drobne – z trudem znalezione wśród papierków. Kupują zagrychę. Dropsa za sześćdziesiąt. Przepijam pod ten mentol dropsowy, pod szkli- ste ciało łamiące się na moich ostrych, szczenięcych jeszcze zębach. Wysączam pół metra, pospołu. Od tego zaskoczenia, od tej ofiary na zagrychę kręci się w głowie. Nic nie mówię, powoli płuczę gardło. Czerwoną, strażacką. Gość opływający. Hołubiący tęgą kieszeń i kobietkę. Pierwszego dnia pracy to mnie spoty- ka. Kawior na ich stole. Elegancko podane. Skakanie, moje, na jednej nodze. Cicho tam i bez- szelestnie. W to się wpisuję. Na to się piszę. Grubsza tam śledziona, nabita, ale jeszcze nie pobita. Zajmuje fotel. To miejsce nagrzane. Liczę prosto. Pół na pół koniaki specjalne. Z bufetem. Pół dychy tam, pół dla mnie. Za jeden specjalny. Mieszankę firmową „soplicy” z „jarzębiakiem”. Cisza wokół tego. Zasłona delikat- na. (Andziu, Andziu – pieść mnie, śpiewa gość.) To jest letnia praca na mój rachunek. Przed spotkaniem pierwszym z Anną. Teraz ją pozo- stawiam. Już możliwości wytłumaczenia wzajemnych powiązań zostały podjęte. Rozumiemy siebie. Jesteśmy tolerancyjni. W zamian za trzy dni samotności, próba zrozumienia wzajem- nego. Teraz jeszcze czas młody przed i za nami. Drzewa nie oplątane jeszcze korzeniami. Przelotnie trzyma nas ziemia. Możemy szukać .sobie miejsc różnych. Oparcia szukamy dla siebie w otoczeniu, korzystamy ze wszelkich okazji odnalezienia miejsc życiodajnych. Rozpościeram się w zależności od klimatu miasta – w którym dane mi jest przebywać – w różne przestrzenie, w różne jego głębokości. Rozbudowujemy się w głąb i wszerz. (Andziu, Andziu – cicha noc – śpiewa). 11 Tak, Anno, to będą moje pozdrowienia. Nauczyłem się mówić, że prawda zawsze przy mnie. Trudna sztuka. Trzeba się tego uczyć. Lepiej powiedzieć częściową prawdę, wieloznacznie definio- wać rzeczywistość, dzięki czemu zyskujesz możliwości podkreślenia słuszności twojego stwierdze- nia, niezależnie od rozwoju wypadków. Niezależnie od zmian kształtujących rzeczywistość. Powtarzam – Anno: wieloznaczna definicja rodzi przyjaciół. Istnieje zawsze możliwość wycofania się od wspólnego stołu, przy którym jeszcze nie zasiedliśmy. Zawsze jest to moż- liwe. O tym pamiętam. Jeżeli zdecydowałaś się na jedną kuchnię, na jeden mebel – już nie to, że nie wypada, ale nie wolno zmieniać ich zbyt gwałtownie. Zawsze jesteś poddana w tym wypadku modzie, zawsze jesteś plagiatorem, gdy wcześniej – w tamtej sytuacji, zapropono- wanej przeze mnie, możesz być animatorem. (Andziu, Andziu – śpiewają.) Opuszczam ciebie, Anno, na ten dzień zwany – „pojutrze”, który nie wiem, kiedy nastąpi, jeżeli do tej chwili nie wybiła jego pierwsza godzina, być może zdążę się z nim spotkać. Być może nie będzie to święto -dla mnie żadne, nie będzie to spotkanie rodziny, będzie to wręcz coś przeciwnego – rozłamanie się pnia, który nas spajał – rozkurzenie się siły, która łączyła. Żadnej możliwości konfrontowania postaw. O tym pamiętaj, abyś w pewnej chwili nie pomyślała, że zostawiam ciebie tutaj, tam mając radość i wesele. Muszę przejść te wszystkie ścieżki powrotne, po których z zamkniętymi oczyma podążać mogę. Muszę przejść jesienne i wiosenne pory roku. Dni zaćmione mgłą i opromieniałe Słońcem – wszystko to muszę uczynić. Przenieść siebie, aż po dzień pierwszy, gdy rodziła się świadomość. I wszystko to w nocy i w dniu, który może jeszcze nie nadszedł – to wszystko w śnieżnym powrocie, w roziskrzeniu się śladów moich, w tych dzwonkach u sań przyprzężnych, uczynić muszę. To będzie powrót przez Amerykę, Pelplin i Betlejem do siebie. Mówię, iż będzie to powrót także przez Betlejem, mimo iż miejsce to jest punktem krańcowym mojej podróży, punktem odniesienia moich przeszłych i przyszłych dróg. Zawsze szukam pierwszej przyczyny i samo narodzenie moje w tym miejscu daje mi moż- liwość znalezienia tej koordynaty najważniejszej, jaką jest poczucie miejsca. Dopiero potem, po ustaleniu swojego położenia, jest czas na rzeczy inne. Intymne. Pamiętasz może, gdy mówiłem: białe są słowa miłości i białe, w znaczeniu – okryte żałobą, są ślady prowadzące do miejsc powrotnych. Ślady ponad ciepłem pękających w słońcu traw, ślady w rozoranych koleinach dróg. Pamiętasz miejsce rozcięte nieckami brudnej zawiesiny, fekaliami firmy. Pamiętasz – tam ptak nie popasał ani zwierzę, wilgoć i powietrze czyste wchłaniające. Las otoczył się od strony brunatnej, bulgoczącej i ogrodzonej akweduktami przestrzeni, umarłymi siostrami. Sosny dygoczą na wietrze. Rozdarte i puste ich drogi śród- pienne zajęte przez fenol, usychają na drzazgi nieba. W pociągu świeci blada kopciłka. Jestem już w pewnej przestrzeni przebytej, która w każ- dej następnej chwili powiększa się. Wszystkie miejsca minione zbiegają się do punktu pierw- szego i ostatecznego. Jestem tutaj podróżny, w tej drodze powrotnej. Mijam baby szamocące się ze swoim snem, baby przykryte czosnkowym zapachem, przesiąknięte naftowymi lampa- mi, od których ich oczy opalone z rzęsami szorstkimi, sterczącymi krzaczaście, jak krzak tar- niny nieprzebycie. Światełka domów przybliżają się do mnie, przed pomyśleniem zapadają w sen. Zapadają w odległość. Mijam wciąż nowe obszary światła. Nowe obszary światła mijają mnie. Ta podróż jest względną wielkością wobec spraw dziejących się wokół mnie, wobec spraw dziejących się w moim. mieszkaniu. Wobec jawności tych spraw; które się u mnie dzieją, jawności odkrytej tylko dla mnie, czytelnej z gestu, słowa i skinienia – wszystko wokół mnie, w tej chwili, jest inne. Może obce? 12 Dziadek siedzący przy oknie mówi: – ... i, wtedy wódki się napić. Na kamienie żółciowe najlepsze: cytryna jedna, rozdusić. Jajko jedno, całe 100 gram koniaku. Mentolu 0,5 gram. Słyszę, jak tam jeszcze szepcą: – i rozgniecie jak nic – mówi dziadek. – jak nic? – pytająco mówi zakatarzony. – jak nic! – dziadek, i dalej: – mój wnuczek to tylko na księdza by szedł. Tak, tak – nie ma źle. I kawał, 24, z czasów wojskowej młodości, z czasów „Strzelec polski” – głośno. W pewnym momencie dziadek załamuje się. Raptem jakby mu coś ścisnęło wątrobę, przecina się wpół i przez chwilę odde- chem rybim łapie powietrze: – z pisaniem u wnuczka nietęgo– mówi. Rytm, miejsca. Przemieszczanie się przez zamieć, śnieg i mróz. Usypiam. Budzę się. Za- mykam oczy. Światło, brudne – prawie malinowe światło, rozświetlające w mgnieniu mrok za oknami. Ciąg jasnych, migoczących plam. Tu, w przedziale – szaro. Głowy zmierzwione na- chylają się do siebie. Dwaj starzy rozmawiają. Jeden z nich ziemię sprzedaje w moich stro- nach i w lubelskie ciągnie albo i dalej. Myśli o Lubaczowie. To jest tam, gdzie Pawka jeździł z nadzieją swoją na ślub. Że znajdzie tam stół i łoże w tej miejscowości. Przeminęło jakoś, schowane pod śniegiem. Nachylam się w swoje wyposażenie, w to co rękoma Anny na tę drogę przygotowane. Jeszcze jedzenie jakieś podróżne zdążyła przygotować. Jajka na miękko, trzy minuty w wo- dzie solonej. Wrzącej. Niewygodne tej podróży, ale będące przyzwyczajeniem. Posilam się. Jem kawałek chleba, cienko krajanego. Przypominam sobie księcia prasy polskiej. Króla płacht z informacjami, gdy ręką sięgam po gazety, które zabrałem ze sobą. Na tę noc. Na to, żeby nie słuchać tych wszystkich roz- mów, cmokających wokół mnie. Uczulenie. Nie znoszę rozmowy w pociągu. Przelotnego szczypania się w przedziale. Dzielenia się nadziejami z bucami albo i mądrzejszymi być może ode mnie, ale zawsze bucami, których guzik moje sprawy obchodzą. A mnie ich. Kumanie się na ten czas. Wyciągam gazety. Wczytuję się w nie. CO PAN PLANUJE W ROKU 1966? Portrety ludobójców. Na następnej stronie: Portrety Ludobójców jeden ze skazańców wpadł na otwartą przestrzeń od lasu postrzał żył HAUPT z kijem HAUPT butami na klatce piersiowej połamał żebra. rytm pamięci jej choroba obrazy których nie można wypalić KTÓRYCH NIE MOŻNA POŁAMAĆ KTÓRYCH NIE MOŻNA ZATRUĆ intensyfika- cja wstecznej pamięci PASOWANIE do POPRZEDNIEGO czas obecny jako przeszłość ZABLIŹNIANIE przeszłego ZABLIŹNIANIE Sposób na debiut – „przejdę w mroku zapachem żywicy dźwiękiem rozgrzanym aż do czerwoności stanę niepewnie w połamanych słowach” 13 O godzinie 23 jestem na pięćdziesiątym kilometrze szlaku. Maszynista je skibę chleba. Palacz dorzuca węgla, który czerni się na łopacie, żużluje na rusztach. Palenisko dymi czer- wienią – północna zorza ujarzmiona. Konduktor budzi się. Kierownik pociągu budzi się. Księża śpią. Ludzie pracy śpią. „Carmen”, „CAFFÉ CLUB” otwarte. Bacha kraje faceta „Be- gonią”. Ostrze 0,06 mm „BEGONIA – PRIVAT – Solingen – GERMANY – Begonia 0,06 – SCHWEDENSTAHL”. „Pod Gołąbkiem” kurwa mówi do kurwy: – płacz, płacz. Będziesz mniej szczała. Pięćdziesiąty piąty kilometr szlaku. Maszynista zarabia. Oszczędność węgla. Panewki się nie topią. Cholerna zmiana sygnalizacji. Palacz je. Wyjmuje chleb z aluminiowego zasobnika, rozwija pergamin. Pije białą kawę z wyfasowanej manierki. JORGIOS SEFERIS Nasza przestrzeń jest zamknięta, dookoła gór, których dach stanowi dniem i nocą niskie niebo. Nie mamy rzek, studni ani źródeł tylko kilka pustych, dudniących cystern... Las. Po obu stronach torowiska las. Przesmykuje się delikatnie z jednej strony toru na dru- gą. Teraz skrył minimalne ślady po sobie. Przybielił swoje stopy, które tutaj, przez te dwa bloki stali, przez drzewo podłożone pod tory, przez ten żwir i kamień ostry przechodzą – sto- jąc. Przybielono ślady inwazji: zielone żyjątka, mchy i krwawniki lipcowe, dobre na wątrobę. I macierzanki, dobre na samotność. Tędy kładzie swoje tropy las, widać je w zmierzwionych kłębach jeżyn, ostro sterczących z bieli w błękit. Granat ciemnego nieba łubinu, teraz to białe. Siady lasu przypalone śniegiem, niewidoczne. Latem las przypalony ogniem, po niebo widoczny. Na którymś kilometrze śpią już. Śpią. Piją poranną kawę. Śpią na którymś kilometrze? Barmani zręcznie przelewają „napoleona”, „polish plum vodkę”. Zarabiają. Maszynista oszczędza węgiel. Zarabia. Palacz – opiera się o wentyl gwizdawki pary. Zarabia. Dookoła śpią – odrabiają nie przespane noce. Jedno łóżko. Noc we dwoje. DWOJE. Na razie. Wszyscy zarabiają przez noc. Oszczędzają na gardłach, na żołądkach. Przelewają, wylewają, pracują, niszczą, tworzą, jeżdżą. Śpią przez noc. Płodzą dzieci. Zapewniają trwanie ewolucyjnej cią- głości form i gatunków. Zarabiają. Tworzą. Oszczędzają. Milion lalek sprzedała za granicą MORDERCA UJĘTY W RYPINIE przejechał pijanego Czy mały robert znajdzie rodziców KOŃCZĄ SIĘ ZAPASY ROPY NAFTOWEJ W RODEZJI w rafinerii koncernu „CALTEX” potężna POŻAR RAFINERII W FEYZIN! w rafinerii koncernu „C A L T E X” potężna EKSPLOZJA! ropa naftowa pod wodami morza czarnego słup dymu wzniósł się na wysokość stu kilkudziesięciu metrów rannych + 50 + osób (pierwsze relacje) śmierć poniosła 14 JEDNA OSOBA? dziesięć w stanie ciężkim (Sprzedała swoją głuchoniemą córeczkę) za samochód używany FORD i pralkę elektryczną (chłopiec bez stóp otoczony opieką społeczeństwa): 13 letni chłopiec z Zakęcia 2 przebywa nadal w szpitalu. Amputowano mu dwie nogi. Do szpitala przychodzą delegacje przynosząc chłopcu łakocie. Po zakończeniu leczenia chłopiec zostanie skierowany do Poznania, gdzie otrzyma protezy. W lutym odbędzie się proces przeciwko ............ sprawcy odmrożenia nóg i konieczności ich amputacji. Są- siedztwo czasu wyznacza jednocześnie miejsce. Tuż obok: Kotka Puffa w ciągu 14 lat powiła .... kociąt. Właścicielka kotki oświadczyła, iż odtąd będzie trzymała kotkę bardzo krótko i nie pozwoli, aby do jej mieszkania wtargnęli jacyś intruzi. Sąsiedztwo czasu i miejsca. Czas jest narkotykiem dla pamięci. Zamazuje kontury. Jestem w środku mirażu, miejsca przeistaczają się w punkt o cechach wszechistotnych dla innych miejsc. Nie ma stąd drogi, dopiero zbiór punktów położonych jeden obok drugiego może wy- znaczyć linię. Kreskę na mapie fizycznej. Jestem w miejscu abstrakcyjnym. Punkt jako poję- cie. STRZELAM w dziesiątkę. Rozbijam abstrakcję. Rozlatują się skorupy. Czerepy. Punkty. Itd. Mimo iż strzelam w sam punkt tylko, rozlatują się jednocześnie miasta. Ludzie rozrywani potężną silą implozji załamują się moralnie. Gną kręgosłupy. Kobiety mają biust na plecach. Nie przeszkadza w tańcu. Zielonorośl spija krew liśćmi. Wszyscy się czołgają. Pranie mózgów na wszystkich bankietach, przyjęciach, naradach. Wojska nie znajdują swoich baz z bronią termojądrową, z samolotami „G 103”. Szpieg wciąż przekracza jedną i tę samą rzekę. Koleje unoszą się w niebo. Zakopują w zie- mi. Przepływają wody. Do domu idę przez siebie. Jak tam iść? Mury rozsypane. Domy rozsy- pane. Jesteśmy gdzieś? Z całej zwierzyny domowej najbardziej trwożą się króliki. Kładą słuchy po sobie. Całymi dniami kręcą się w kółko. Gram z królikami w kości. W trzy kości. Wybijam – 16. KRÓL – 21! Mówię – Królu! – tylko bez cudów. Rezygnuję z gry. Zirytowany. Czas odmierza się w głąb. Nie płynie naprzód. Wskazówki wiszącego zegara wkopują się w drewno. Przebiły mechanizm sprężynowy, który w pewnym momencie rozwinął się z metalicz- nym i świszczącym dźwiękiem. Przebiły balans, który sterczy bezradnie jak ususzona DŁOŃ, nad kromką chleba. Teraz wskazówki wgryzają się w drewno, wrastają w nie korzeniami. Czas wewnętrzny płynie coraz wolniej. Wskazówki wrastają w drzewo. Ich korzenie rozwi- jają się. Ssą lata, które jako znak czasu tkwią w drewnianym pudle. Ssą zżarty werniks, pokry- wający wiśniową politurę. Aniołki rozpruwają się, odsłaniają giętkie igły wskazówek mierzą- cych czas wewnętrzny. Cisza. Nie wiem, który dzień. Jaka godzina. Jaki czas. Które z olbrzymich słońc świeci nade mną. Czas mieni się dniem i nocą równocześnie. Morze kurczy się. Skurczy się. Króle biegają bezradne. Ja biegam wokoło nich. Jaka krata jest nade mną. Nie wiem, czy jestem wolny? Za- pytany, mógłbym powiedzieć, że tak. Króle tego świadectwem. W klatce pozbijanej z nie heblowanej tarcicy. Króle oszalałe, z którymi gram w kości. Już z nich nic będzie. Najwyżej mięso. Decyduję się w tym czasie na operację. 15 Zanurzam rękę w gniazdo powleczone włosiem miękkim i białym gdzie sam jesteś robercie karmiony przeze mnie twój okres już nadszedł kres twojej radości i wesela tyle czasu miałeś już zanurza się moja ręka i zręcznie odrywa ciebie od tego świata w którym żyłeś przenosi ciebie do innego gniazda do innej klatki i tam widzę waszą nieufność czuję co pomiędzy wami wzbie- ra robercie powoli o krok odchodzę opieram się na korze drzewa i trzymam się rękoma już wolnymi lekko je do tyłu przeginam tak że przechylone moje ciało a ręce gdzieś za pniem w tyle łączą się patrzę robercie i ciekaw jestem ty wybacz mi tę ciekawość to pragnienie zobacze- nia ciebie w tej chwili. Panie pozwól robertowi zgodnie z jego naturą przebyć odległość od tego ciała przeciwnego a pożądanego jednym spięciem mięśni niech jego świat rozrasta się niech wywodzi za te klatki niech przenika druty powiązane w prostokąty ograniczające jego swobodę-wybacz moją nie- cierpliwość panie i ciekawość zarazem pozwól niech oswoi się z zapachem obcego otoczenia aby mógł swoim ciałem dosięgnąć tego miejsca w przestrzeni które go czeka. Przez sito które znika wraz z przybliżeniem oka do stalowych drutów widzę teraz ciebie już doszedłeś tej chwili gdy zwalisz się na bok całym ciężarem ciała w ten punkt uczyniony moją ręką który nazywam. gniazdem zwalisz się na bok i wydasz pisk jękliwy jęk przenikliwy który dojdzie aż tutaj do tego drzewa do moich uszu i w tej chwili będę się zastanawiał czy istnieje konieczność pochwycenia dwóch pętlic z żyłki w prawą rękę wiem jednak iż jest to nieodzowne od tej pory będę liczył tylko na twoje mięso robercie a nie potomstwo które w chwili sprężenia twojego ciała powinieneś siać w przestrzeni innego. Biorę dwie pętlice przekładam w lewą rękę zbliżam. do twojego gniazda w którym tymcza- sowe miejsce twojego schronienia dotykam ciebie i wyprowadzam w przestrzeń wolną w tym samym jednak momencie w którym poczujesz się wolny umieszczę ciebie pomiędzy moimi udami i już widzę że w twoich oczach wiruje niebo i pokładasz słuchy po sobie po miękkości futra szepcę tobie słowa niech przestrzeń zamyka się pomiędzy nami. Już teraz wiruje tobie niebo w oczach Już jesteś odwrócony nienaturalnie pomiędzy moimi udami brzuch wznoszący się i opadający rytmicznie widzę trzymam twoją głowę żeby ciemność dla niej na moment tej operacji jestem spokojny wiem że moje ciało dla ciebie ziemia skoro tak cicho złożyłeś swoje słuchy. Teraz przemieszczam twoje skoki tylne. Już trudniej tobie zbierać powietrze w płuca. Prawą ręką przesuwam jądra i widzę jak obce dla ciebie ciała w moim mniemaniu nieprzy- datne tobie zmieniają swoje miejsce położenie przesuwają się lekko prawie bardzo wolno czuję ich gruzłowatość w mosznie przesuwam je na sam szczyt schronienia i wiążę zapuszczam pętli- cę na to miejsce które potrafi mi zapewnić że jądro nie przesunie się w swoje dawne rejony że od tej pory będziesz rósł dla mnie tylko w mięso operację przeprowadzam dwukrotnie i zanoszę ciebie do gniazda jesteś jeszcze łagodny nie pijesz mleka ale wiem że minie ta chwila. Kilometr sto pięćdziesiąty. Służba kolejowa czuwa. Przejazd przez most. Prace konserwa- cyjne. Przez cały czas podróży drzemię. Jeszcze w moim domu, czekając na tę podróż, przej- rzałem prawie wszystkie gazety. Pospiesznie. Wyłapując sensacyjki. Wglądając powtórnie, wgłębiam się w treść, szukając jak gdyby poza nią, ale przez nią, głębszych znaczeń. Rytm. Nerwowość dnia. Palacz je. Gryzie wprost z papieru gruby, krwisty salceson. Wymieszany dobrze przed ugotowaniem i napchaniem w flaki zarżniętego na tę zimę świniaka. Wymieszał krew z octem, po jej utoczeniu. Trzy litry krwi na tę porcję salcesonu zimową. Krew barwi intensywnym kolorem. To wszystko, co ma być kiełbasą, gotuje się w wodzie, później kładzie na desce, przyciskając dwiema cegłami. Salceson zastyga w płaski krąg, po- dobny do sera, tylko pozbawiony ochronnej polewy wosku i ostrego, gryzącego smaku. Palacz je. Maszynista. 16 Maszynista w tym czasie pije z manierki kawę zbożową z mlekiem, przekręca dźwignię zaworu pary Pociąg przejeżdża przez most. Sto pięćdziesiąty kilometr. Przedział oświetlony fioletowym światłem. Długość fali światła jest regulowana przez klosz tej specjalnej nocnej lampy Wszyscy śpią. Chłop i prezes obok siebie Młody z panną zamienili się miejscami. Czkanie przez sen. Chrapią drzwi, chrapią ławki i chrapią okna. Ze wszystkich stron chrapanie. Wszyscy śpią. Drzemią. Ciemna sień, wykładana kamieniami – tak zimna w lipcowe, duszne wieczory. Sień, przez którą przejść trzeba, żeby powrócić do siebie. Do pokoju, w którym słowa pierwsze i świat przez szybę widziany rysował się. I jest tak, że od tej pory już nie mogę, opisując jakiekol- wiek miejsce, jakichkolwiek przyjaciół – przenieść się poza wieś Betlejem. Moje miejsce na wzgórzach prawie w pobliżu najwyższych gór w tych stronach. Skosem których, niejako prze- ciskając się, przerzynając tłustą glinę, ił i margiel, przepływa rzeczka, którą dzisiaj po poranku zimnym będę musiał przebyć. Idąc łąkami i lasem do domu. Idę tędy, czyli skrótem, żeby wcześniej przywitać się i rozejrzeć w swoich stronach. Pewna wilgotność w powietrzu i mróz sprawiają, iż drzewa nie są oszronione, ale pokryte cienką warstwą lodu. Są lustrem i obrazem jednocześnie. Przedmiotem z fizycznego gabinetu wyobraźni, który z chwilą, gdy słońce cał- kowicie już przeskoczy przez wzgórze, przegryzie się przez tunel śniegu, okryje się światłem. Istnieje możliwość pomyślenia informacji i przekazania jej kanałem bezpośrednim: myśl– myśl, bez pośrednictwa metod, które są źródłem szumu i zakłóceń. Które są przyczyną przyjmo- wania pewnej tolerancji na dokładność naszych wypowiedzi. Doskonałemu przystawaniu stanów psychofizycznych musiałaby odpowiadać taka możli- wość, połączona jednocześnie z koniecznością posiadania najmniejszej energii, najmniejszej zdolności oddziaływania na to, co nas otacza. Konieczność istnienia przestrzeni bez osobowości. Czy wobec powyższego słusznym będzie przyjąć, że NIC jest najdoskonalszą formą uporządkowania? Negaentropia jest miarą informa- cji, którą o układzie można otrzymać. Chwila przelotna pomiędzy budzeniem się a momentem, gdy świadomość, narastająca po- przez uchodzące stany bezprzytomności, wskazuje na konieczność pożegnania się już z tym ciepłym miejscem, z tym otoczeniem ludzi, którzy w międzyczasie zdążyli się stać niepodob- nymi do tych, których witałem w przedziale w pierwszych minutach podróży. Na przystankach i postojach zmienia się skład osobowy, co nie przeszkadza, aby z równo- znaczną poprzedniej dobiegała do mnie – od drzwi, okien i chyboczącego sufitu – kakofonia chrapania, sygnalizująca moment pozostawienia poza sobą spraw poprzedniego dnia, wczo- rajszej konieczności odżywiania się. Nieodzowność tego wyjazdu jest dla nich – teraz, w tej chwili wątpliwa o tyle, o ile wątpliwym może być fakt, który dziejąc się pozwala nam równo- cześnie na nabranie dystansu do siebie. Od pewnego miejsca po raz któryś liczę kilometry, przesmykujące się już widzialnie poza szybą okna, pokrytą szronem szorstkich kryształów wody, parującej z nas. Ślad zastygłego życia, demonstrowanego parnymi oddechami. To zastyga w paprocie wielo- konstrukcyjnie możliwe, nie podporządkowane wyraźnie widocznej zasadzie kompozycyjnej. Czy kształt takich tworów, tej przelotnej piękności byłby możliwy do przewidzenia przy uwzględnieniu różnorakich pojęć fizycznych? Chociażby takich, jak wilgotność powietrza, temperatura, prędkość względna pociągu itp. Trzeba by chyba w próbie konstrukcji tego ro- dzaju uwzględnić skład ludzi jadących w każdym z przedziałów, chociaż ta zależność może już być podana przez określenie wilgotności pomieszczenia, jeżeli przyjąć ją jako stałą dla całego składu pociągu na stacji początkowej. Czym wobec powyższego tłumaczyć doskonałą różnorodność tych tworów, paprociowców z drobinek zastygłej wody? Przecież niemożliwość 17 napotkania dwóch całkowicie jednoznacznych czy nawet podobnych modeli w sąsiadujących przedziałach jest równa pewności. Od któregoś miejsca liczę kilometry doskonale, mimo tych paproci widocznych na szybach sennego jeszcze przedziału. Poznaję przemijanie odległości po wciąż pozornie zmieniającej się wysokości drutów telegraficznych, rozpiętych tuż nad torami. Po migających domach i drzewach, zarysowanych w pewne rozpływające się kompleksy leśne czy też mieszkalne, tak doskonale mi znajome z minionych lat. Znajome mi z tego ciągłego, codziennego w lecie i na wiosnę, a tygodniowego w zimie, dojeżdżania do szkoły. Odwracam punkt pierwszy podróży. Zmieniam punkt początkowy licząc odległość. Zbyt wiele kilometrów byłoby, gdybym chciał liczyć moją drogę od tego miasta, gdzie teraz mieszkam. Wyraź- niej będzie, jeżeli odległość od Betlejem, a raczej od Prokowa, gdzie mam wysiąść – będę podawał. Najlepszym przypomnieniem, że coraz bliżej do mojej ziemi, jest rytm powracającej pie- śni, znanej mi z innych stron kraju w zmienionej postaci. Na tyle jednak podobnej, że do pewnych stwierdzeń trzeba dojść o wspólnocie duchowej ziem i jej mieszkańców, tak od sie- bie przestrzennie odległych. Przedzielonych lasami i bagnami. Jeziorami i Dunajami, które w moich stronach zowią Raduniami. Tej nocy, przed laty – jestem prawie w tej samej sytuacji co teraz. Gdy już śpią wszyscy w internacie, gdy już nie można było dłużej wytrzymać w tych murach żółto malowanych, zbie- ramy się wszyscy. Szuta, Olo, Roda, Janek i ja. Idziemy zmierzchem jeszcze, ciemniejącym już jednak. Odchodzimy od tej swojej za- mkniętej w mieście codzienności, aby pooddychać powietrzem nocnym. Zimą i chłodem. Ma- nierki nasze pełne herbaty jeszcze, internackiej – herbaty oczkowanej tłuszczem. Łojem ga- rów niewymytych, smolnych. To od niechęci do mycia, do czyszczenia tych garów, z których płyn słodkawy, sacharyną prawie że przebijający, na nasze stoły heblowane podawano. Cisza wokół nas, gdy przez miasto idziemy, prawie nikogo nie widać. Cisza w tych stronach o tej porze. Tylko w Domu Ludowym, w „pufie” – inaczej, bo dwie nazwy na jedno i to samo miejsce, dobijanie do ostatniego portu. Picie ostatniego kufla piwa z Kobylegopola. Kwaterek ogniście rozbijających, po których zajęcie dla budy zielonej, czeka- jącej już na co bardziej gorących. Więc tego dnia, mimo strachu, obawy pewnej przed regu- laminem tego prawie że więziennego domu, uciekamy w piątkę. Ubrani stosownie na ten czas i mróz, który po drodze mamy napotkać. Na razie, gdy do ciemności jesteśmy jeszcze nie- przyzwyczajeni, gdy czujemy tylko, a nie, widzimy tych rozłogów pól, otwartych na wianie wiatru, na to, że zaspy śniegu kopnego na nich, więc wtedy jeszcze cicho i o opowieściach żadnych mowy nie ma. O żadnym słowie nawet. Tylko wewnętrznie ugruntowujemy dyspozy- cję psychiczną, której zadaniem było wypchnięcie nas w ten pejzaż nocny. Umawiamy się pod lipą, rozłupaną i teraz od środka drążoną przez deszcze. Miejsce cho- wania tam doskonałe, przed okiem obcym i wiatrem natarczywym. Tam się spotykamy. W moim Betlejem jest ten punkt ostatni, do którego teraz mam dojechać, podobnie jak wtedy, kilka lat temu, miejsce to miało być celem naszych odwiedzin. Naszego powitania i rozbudzenia wszystkich śpiących, abyśmy mogli przez resztę nocy spokojnie na sianie pole- żeć, bo miejsca już w chałupie dla nas nie było. Więc tamto miejsce to jest ten cel, ostatni, ówczesnej podróży. Tego przedzierania się już pod koniec drogi przez lasy osypane bielą, tego przejścia przez Jezioro Białe schowane pod śniegiem, lodowate i przejmujące chłodem. Jakby cała głębokość tego jeziora w tym momencie, gdy na nim jesteśmy, chciała się przypo- mnieć możliwością otworzenia lodu pod nami. I to jest najbardziej milczący kraniec naszej drogi. 18 Gdy dochodzimy do Betlejem, tylko na tyle się zdobywam, że przy zejściu z góry stano- wiącej granicę jeziora, która chroni nas swoim grzbietem przed wiatrem, więc w tym momen- cie, na tej płaszczyźnie nachylonej do poziomu płaskich łąk, przykrytych teraz śniegiem, a jednak wyraźnie czytelnych kępkami zrudziałej i zeschniętej trawy, zdobywam się na to, że jednym słowem stawiam pod znakiem zapytania sensowność naszej wyprawy. Przekreślam możliwość wygrzania się przy piecu, na nowo – jeszcze w nocy, rozpalonym. Nieśmiało to najpierw mówię, ale wreszcie musi taki moment nastąpić, w którym mogę pełnię wypowie- dzieć. Mimo iż najciszej, to robię, słyszą wszyscy i odwracają się od nich ciepłe raje, te na- dzieje na dzisiejszą jajecznicę albo kluski, które, być może, z wieczerzy zostały. I odwraca się to od nich, od tego całego nocnego trudu od którego lód zastygł na skarpetach owijających nogi. A skarpety i czapki, omotane szalem, prawie że trzeszczące, prawie jak tafla lodu kruche i twarde jednocześnie od naszego oddechu na tym mrozie. Nic nie mówię już. Rozbijamy so- bie miejsca w kotlinie, pomiędzy Betlejem a Palestyną, od czego zdziwienie ich. Potęgujące się jeszcze, gdy mówię, że wioska sąsiednia, przez którą nie przejdziemy, to – Ameryka. Za- słonięta teraz od nas nocą, a przede wszystkim lasem. Stegna tam kręta, pomiędzy rzeką a jeziorem, tak że nawet w dzień nic nie widać z tej stro- ny. To im mówię i zdziwienie, skąd te nazwy – ciepłe tutaj, w tych mrozach i śniegach. Siedzimy przy ogniu, który Szuta rozpalił, kumpel najlepszy. Ogień pachnie żywiczny, z sosnowych gałęzi i skry jałowca. I jakby przypominając, w tę noc cichą jeszcze i pełną, nasyconą ciemnością kontrastującą na przestrzeni pomiędzy niewidocznym płomieniem i śniegiem, właśnie bielą, więc jakby w tej izbie, której ściany stanowi ciemność, przypomina widać sobie Szuta wesele, bo mówić zaczyna, śpiewać raczej z cicha na tonach delikatnych: – to je krótci, to je dłudzi, to kaszeb- sko stoleca, to są base, to są skrzepice... Śpiewa to, jednocześnie rysując końcem drzazgi zna- ki na śniegu, ideograficznie wyrażające treść przekazywanej przez niego pieśni. Znaki topią się pod wpływem żaru buchającego z ogniska, do którego jak najbliżej się przysuwamy. Znaki topią się na śniegu, rozpływają razem z nim, podobnie jak słowa pieśni wieczornej, śpiewane może przez naszych dziadów, rozpływają się w przemarzłe powietrze. Ścinające ślinę na ka- mień, a drzewo na kikut, zawadzający słońcu suchością w lesie. W tej nocnej porze. Przy tej samotności prawie. Przez ogień rozleniwieni, związani jeste- śmy wzajem przez siebie. Cisza byłaby po tym występie Szuty, gdyby nie pieśń następna, przez Ola śpiewana, przywodząca mu może pamięć stron swoich; jezioro olbrzymie – Wdzydzkie, kaszubskim morzem zwane. Więc w tej chwili śpiewa tę pieśń, którą po latach mimo tego śniegu, tej pamięci przysypanej przez inne zdarzenia, przez codzienności przewa- lające się, nie pozwalające na nabieranie oddechu pełnymi ustami, mimo to pamiętam te sło- wa i to zawodzenie. Pamiętam ten portret pieśni: Na tej stronie jezioreczka Jedno dziewczę tonie. Z drugiej strony jezioreczka Jadą ułanowie. Jeden gada do drugiego: Trzeba ją ratować. A ten trzeci nic nie mówi Tylko z konia spada. – Ty, koniku, z pustym siodłem Jedź zaraz do domu. Nie spowiadaj ojcu, matce Żem ci ja utonął. Tylko rzeknij matce, ojcu Że ja się ożenił. 19 Skoro bociany dolecą przez morze do ciepłych Egiptów, stają się ludźmi po umaczaniu dziobów we krwi. A skoro przyjdzie ich powrotny czas, maczają usta w wodzie i stają się bocianami. Pies może widzieć ducha i na niego nie szczeka, tylko wyje. I koń widzi ducha i wszelka przydomowa zwierzyna. I ludzie widzą, którzy o dwunastej w nocy na świat przychodzą. Gdy zegar pośrodku nocy bije. Oni się ducha nie boją, tylko przy spotkaniu mijają go. Zachorował syn jednym a umarł. Jak przyszli po pogrzebie, zachorował i gwałtownie zmarł drugi. Po pogrzebie zachorował i umarł z kolei trzeci syn. I tego pochowali. Ojciec poszedł po poradę do baby, która poradziła mu iść do grabarza i otworzyć grób. Tak też uczynił. Jak gra- barz odkopał grób pierwszego nieboszczyka, to ten miał głowę jak ćwikła. Grabarz wziął szpa- del i uciął ją. Krew rzygnęła aż do góry. Głowę włożył nieboszczykowi między nogi i zakopał grób. Więcej pogrzebów nie było. Powiadają ludzie, że to upiór. Jak taki umrze, to tak długo wymiera krewność, dopóki jest. A jak jej nie ma, to upiór wstaje i dzwoni. Jak daleko glingota- nie dzwonu słychać, tak drudzy umierają. Parobek służył przy koniach. Jednej nocy przestraszony musiał wejść do stajni – bo koń mu rzęził. Rankiem pociągnął ręką krzyże konia i znalazł gruszkę. Parobek wziął ją i jadł. Ponie- waż była gorzka, cisnął ją na gnój. Na drugi dzień leżały w tym miejscu kości dziewczyny. Do Żyda Steina przyszedł raz dziwny człowiek. On wsadził nóż w posowę i krew ciekła. To już musiała być dziwna rzecz. Nie inaczej, a gość był czarownikiem. Podróż przez czas i pamięć, podróż do mitów przez pamięć – zamieć. To milczenie rzeczy wtedy dostrzeganych, obszarów i przejrzystych krajobrazów. Szerokość oddechu imponująca w przestrzeni, w której teraz – po dziesięciu latach, zdolny jesteś zanurzyć się tylko na ulotny moment. Niebezpieczeństwo schodów prowadzących nie gdziekolwiek, a w ściśle określone miejsce, obawa przed gabinetami, obawa przed szkołą. Obawa przed mrozem, ucieczka przed rzeczywistością w bujny kształt dzieciństwa. Wszystko to było, ale nie jest już twoim udzia- łem, pozostawiając tylko obawę przed sobą. Przed przyszłym. Które jest nieznane i najtrud- niejsze do zdefiniowania ze wszelkich rozsypujących się rzeczy materialnych. Jak można wy- znaczyć punkt zacierania się w twoim oku wyraźnej widoczności przedmiotu? Jak opisać tę sprawność przemilczania rzeczy? Wewnętrzna zgoda na zamknięcie, przecięcie w pewnym punkcie wszystkich możliwych dróg. Teraz jest ten trudny moment asymilowania się pośród zmian w otaczającym krajobrazie, skoro już nie ma gospodarza. Wszystko istnieje dzięki nam. W nas ma swoją miarę wartości i swój sens. Jak zapatrywać się na możliwość istnienia cze- goś, na dzianie się jakiejś sytuacji, która nie działaby się w stosunku do nas. Do podmiotu. Tamta podróż, w pięciu, była jedną z ostatnich podróży razem. To sobie teraz przypomi- nam, będąc jeszcze w pociągu, będąc na dziesiątym kilometrze, od Prokowa licząc. Jakie zmiany znajdę w tych brzegach wyznaczających miejsca przepływania wody? Jakie zmiany zaszły w drogach śródleśnych? Jakie lasy poschły, a które drzewo zmartwychwstało w sub- stancjach porostów i pasożytniczych grzybów? Zimą, o tej porze, przez kilka lat zbieramy się przed chatą sołtysa, zanurzoną prawie w je- ziorze, opartą palami z jednej strony o dno tego jeziora, które tutaj ma początek, a koniec do- piero w morzu, ponieważ z przeciwległej strony wypływa z tego jeziora strumień, rzeczka cienka, która przez Łebę płynąc, w morze wpływa. Więc jest to miejsce świata, rozpoczynają- 20 ce się, a koniec jego trudno określić. Przed chatą zbieramy się przez kilka lat z gwiazdą świe- cącą: aniołowie, Herod, diabły, bocian i turoń, który na łbie ma głowę, wyprawioną niedźwie- dzia, która przez mole zżarta, służy nam wiernie, przez inny – letni czas, wisząc pod powałą w chałupie Klimy, który z krekwią wielką po wsi chodzi, mając jedną nogę krótszą, co jeszcze od Verdun u niego, gdy pod Prusakiem był w wojsku. I z tamtych stron ten niedźwiedź musi być wyprawą, bo tu – mimo iż lasy gęste, borowiackie, nikt o misiu ani słyszał, ani go widział. Za półkwaterek mamy głowę, w której zamiast oczu, czerwone kamienie, pięknie wpra- wione, świecą. Dużo rejwachu bocian robi, kłapiąc dziobem swoim i szczypiąc poniektórą pannę, młódkę jeszcze niezamężną. Nie raz zastanawiałem się, skąd bocian w składzie cudaków, tych gwiż- dży zimowych, jak na nas mówią, obchodzących chałupy około Trzech Króli, i w ten dzień także, podczas gdy wcześniej, do dnia tego jeszcze z szopką można chodzić. Zwyczaj z tej wiary musi się wywodzić, iż bociany w dalekim Egipcie w ludzi się przemieniały. Musiało to być tak, że jak osoba Heroda, tak i bociany, które z krwi niewiniątek postać ludzką dostały, zostały wprzęgnięte do tej szopki. To jest moja teoria, teraz poczyniona, nigdzie się z nią nie spotkałem jeszcze. Ale w każdym razie chodzimy tak, od chałupy do chałupy, w drzwi waląc, grając na harmonii, i inne rzeczy, jak kto przyzwoli, robiąc. Wszystko się skończyło tego dnia, gdy Szmudów Feliks, za anioła przebrany, poszedł z nami. Widać za dużo wypić musiał albo ten gorąc, ten moment przejścia z mroźnego dworu do izby tak go zauroczył, że prawie bezprzytomny był. A to dopiero pierwsza chałupa, licząc od sołtysa, i na długie jeszcze wieczory nasze pielgrzymowanie było obliczone. I wszystko było z myślą tą zrobione: gwiazda kręcąca się, ze świeczką w środku, i skrzydła aniołów. Wszystko z myślą, iż w tym roku się przysłużą i w następne lata. Zawsze z tego profit jest, i dla takiego nawet jak ja wtedy – smarkatego szczuna. Wódki wypić dało, dla mnie naparstek, ale inni gorzko sobie pociągali. Jedzenie także za to śpiewanie i moczenie nóg w tym pocie, za zmęczenie, które nas przepełniało od braku możliwości oddychania, bo wszyscy za ma- skami. Najciężej niedźwiedź miał, najgrubiej obuty. Najlepiej aniołowie. I ta łatwość może tego Feliksa Szmudę tak rozebrała, że po tej naszej pierwszej pieśni, po tym zabawieniu niedługim, poczęstunku obowiązkowym, na jaki stać gbura, zaczął się wbrew tej sukience białej, którą na sobie miał, do córki najstarszej dobierać. I to nie było takie dobie- ranie się na odczep, ale widać było, że więcej miał w czubie albo zdurniało mu w głowie zu- pełnie. Zabawy przy tym małowiele, aż drzwi ktoś otworzył i wszyscy, jak byli, na dwór wy- szli, żeby miejsca trochę zdobyć, a z nas gwiżdżów każdy tak był obuty, że mu i na dworze zimno nie było, a z oddychaniem lżej. Tylko anioł miał najgorzej, więc szybszy był od diabla nawet i gonił dziewczęta, zamiast ich opieką być, przyhołubieniem przed diabłem. Rozpierz- chli się wszyscy na równym, na tafli lodowej jeziora, przysypanej śniegiem, rozbiegli się tak, że tego pierwszego dnia nie byłoby już gwiżdżów więcej, ale byliby w dniach następnych, gdyby nie to zdradliwe miejsce, do którego dotarli: anioł czyli Feliks Szmuda i Truda sołty- sówna. Skrzy się w ciemnym powietrzu, w świetle księżycowym, ździebko śniegu, prześwietlając oczy. Mało kogo widać. Tymczasem lód się łamie i nikt tego nie widzi, dopiero przez prze- strzeń krzyk jakiś szczątkowy, nie do odczytania. Szukanie po niebie i ziemi, skąd by to mo- gło być, i widok nagły pogrążania się, i jeszcze załamanie światła na cienkim płatku lodu, spod którego chlusta woda i rozlewa się czarną pianą. Tam już nie było ratunku, tak postano- wiła przyroda. Nic tam z naszej możliwości pomocy. Wszyscy co prawda pobiegli. w tę stro- nę, lampą świecili, ale ponad ten krąg ciemny, w tej płaszczyźnie bieli, już żaden znak się nie pokazał. 21 Jałowiec już błyszczy sobą, pośród tej słonecznej bieli. Okadza teraz najbliższe powietrze swoimi igiełkami przemarzniętymi, swoimi kulkami cierpkimi i niewygodnymi, jeżeli je po- między zęby włożyć i rozgryzać. Ale owoc ten nadzwyczaj dobry w alkoholu, który na zapach jałowca wielce chłonny. Pijemy wszyscy po tym dniu i po wielu dniach następnych za pamięć tamtej chwili. Rozchodzimy się do domów, idziemy do siebie, nie wracamy drogami, którymi razem szliśmy, a mimo to wracają do nas tamte dni, tamte momenty osypania się gwiazd Fe- liksowych, tego wodowstąpienia ich nadzwyczajnego. Teraz podaję te fakty, ale nie jest tak, jakobym dzięki nim niwelował przepaść, która ist- nieje pomiędzy wami a tym krajobrazem młodości, który przytaczam. Musimy zdać sobie sprawę z tego, że czas, który był moją teraźniejszością, jest wam obojętny. Jest tylko płasz- czyzną, w której wycinacie pewne obszary słów, skojarzeń, aby z nich konstruować swój czas. Jednak jesteśmy w pewnym stopniu podobni sobie. Mój czas teraźniejszy jest zawsze czasem przeszłym, nie ma takiej możliwości, aby w tym momencie, w którym coś się dzieje, zapisać to jako teraźniejszość. Jesteśmy przed tym za- mknięci. Mogę tylko powiedzieć, iż to, co minęło, było moją teraźniejszością. Dopiero wieś, to nagromadzenie ludzi, znajomych, przeciwieństw, wrogów. Nagromadzenie wszystkich czynności codziennych, zadawanie obroku, gotowanie strawy, życie wreszcie – dopiero wieś wraz z tym wszystkim, co ją stanowi, może mówić o codzienności. Dopiero pewna suma ludzka może mówić o dobrodziejstwie istniejącego w danej chwili inwentarza. Nigdy i nikt sam! Przez pieśń powracam do czasów przebytych, do tamtych chwil, gdy jeszcze byłem zbyt mały, aby spać sam w ciemnej komorze, na strychu. To był mój eden, gdzie nieraz wysmyka- łem się, widząc nadciągające niebezpieczeństwo sukni czarnej albo słysząc monotonne drep- tanie kroków po tych schodach kurzych, po których teraz kroczymy. Mówię: po schodach kurzych, bo te deski lipowe, które prowadziły na strych, długie były i poprzeczki tylko do nich poprzybijane, tak że równię to wszystko tworzyło. Równię pochyłą, o której na jednej z pierwszych lekcji fizyki się uczę, z ta różnicą tylko, że tutaj u mnie, w domu, poprzybijane do tego, do tego gładkiego heblowanego drewna – poprzeczki, aby noga miała oparcie. To była prawie taka kurza drabina, po której szło się na górkę z lampą naftową, bo ciemno tam. I słodkawo. Prawie ciepło. Najpierw przez pewien okres czasu nosimy tu żyto na siew, najlepsze. Wybierane. I wtedy moje wejście tam, oficjalne, polegające na tym, że szufę niosłem. Łopatę pojemną, którą Alis pracując przewracał zboże, żeby nie zaparzyło się. Ja w tym czasie ręką to robię, przewracam to nasienie, z którego, od wiosny licząc, chleb bę- dzie .dla nas wyrastał. I wtedy pomagając jemu mam czas tam iść, gdzie zazwyczaj tylko jego miejsce. Do tej komory ciemnej z oknem jednym na las czerniejący z tyłu, i do tej komory przez żyto trzeba iść albo przez groch, jak tam go złożą. Albo przez saradelę czasami. Tam ostrożnie trzeba iść i tego się bojąc, abym nie podeptał tych korzonków jeszcze nie wzeszłych, bez których jęczmień nawet na słód się nie nadaje, wejścia mi bronią. Ale idę tam, po książki różne złożone w ciemnicach komory, gdzie szpargały rozmaite. Nęcące mnie. Alis przyjechał z Nowej Huty Przedtem był w kopalni. Lampę miał małą, ale ciężką cho- lernie. Błyszczącą bardzo, nawet bez akumulatorów rozświetlających żarówkę. Z hakiem du- żym lampa, za który się ją wieszało i podciągało z ubraniem roboczym na łańcuchu po skoń- czonej szychcie. Więc taką lampę miał Alis i hełm jeszcze mały, twardy, pałki się nie bojący. Moja z nim była zabawa. Kiedyś przyszedł czas, że mogłem legalnie z Alisem w komorze mieszkać, mieć swoje spanie obok jego. Opowiada mi dopiero czasy tamtych godzin. Tę jego teraźniejszość minio- ną, którą jedynie ja przyjmuję jako czas przeszły, jako próbę rekonstrukcji i odniesienia się 22 Alisa do tamtych lat. Teraz to wyrasta jako czas teraźniejszy, pomimo iż minęło parę dobrych lat Żywimy nocne godziny tą pamięcią, mimo iż z niej już wiele grzybów pokarm dla siebie wzięło, tak że blada ona i schorowana przez wyciągnięcie tych soków, jakimi są miejsca od- powiednie i czas. Może to wyraźniej widoczne w świetle białym, za dnia – to całe ubóstwo jego odpowiedzi, ale teraz to sobie przypominam tylko. Zbyt wielkim zaszczytem dla mnie było wkraczanie w sprawy ludzi dorosłych, abym mógł starać się o zbudowanie układu po- zwalającego na rozszyfrowanie wszystkich miejsc, wszystkich okoliczności czasu. Może i Alis zdawał sobie z tego sprawę, skoro inaczej o tym nie mówił, jak jedynie przy zmroku, gdy już w łóżku leżę. I tam są doświadczenia jego specyficzne, mnie wtedy kształtujące, z czego – myślę – i śla- dy do teraz pozostały albo i jestem zupełnie na obraz jego opowieści ukształtowany. Przedtem jeszcze to zdarzenie w brzegach Jeziora Łapalickiego, w tej glinie wydrążonej przez deszcze, w której gniazdo na wysokim brzegu ścielą dla siebie jaskółki czarne, prze- świtujące pomiędzy wodą i niebem. Prawie zapadające w wilgoć przed deszczem, tak blisko wody tego wielkiego jeziora krążą. Jeziora, które jeszcze niejedną trumnę zbuduje. W lodach swoich i prądach zimnych. Tego dnia to było, gdy Jakub Plichta, co mu lata na rozum padły, z Sianowa przez lasy szedł. Agata u niego razem z Marcinem. Takie to pomieszanie, że z tego najbardziej widoczna jego choroba. Boć na świętego Marcina – idzie zima, a na świętej Agaty patronki – lecą do kraju skowronki. Te pory u niego jednakowe. I może stąd albo z tej biedy wielkiej – która gdyby mogła, sama do lasu by uciekła – wynika, iż wciąż tak samo obuty, czyli ubrany cho- dzi. Korki na nogach, przez siebie strugane, skarpety wełniane. Mocne i szare, nicowane przez pot i kurz. Szyja szalem obwiązana czarnym, że prawie twarz niewidoczna – zimą i latem. Tego dnia idzie Plichta przez lasy dalekie z Sianowa na wieczorną strawę do domu, albo cie- pła pod lipami zażyć, które dwie rosną przed jego obejściem. Trucizny w Jakubie nie ma ani niczego złego, ale traf chciał, że pod tą pieczarą z gliny, koło której przejść musi, nim przez Łebę się przeprawi, że w tym miejscu zasechł mu żołądek niepomiernie, że jak grużla był, że jak listki dwa suche były jego wargi, więc na dół schodzi, żeby upić wody, tego chłodnego nektaru, dobrego na nogi i żołądek nawet. Bo najpierw pije, a później nogi moczy w tej zim- nicy, prawie przy ujściu rzeczki, która później przez miechucińskie łąki się wije, żeby rosnąć w potęgę i wodę. Rzeźbi trawy, zalewa je na wiosnę, wciąż tłusta, połyskująca woda rzeczki. Rdzawe pyły na jej dnie, podczas gdy przy jeziorze samym – kryształ. Mówią, że na łąkach tych wielu ludzi poginęło, że rdza – to ich krew zwietrzała, przebutwiałe zbroje i koncerze narodów dawnych, pomiędzy którymi i mój dziad odległy, dziada mojego dziad, i inne ludy zapewne były. Obcą mową szwargocące. Bo tu, w pobliskich lasach kasztelania była, i siedzi- ba wielka, i jedzenie wielkie, i polowanie w czas odpowiedni, przed rują zwierzyny jeszcze, co każdy wiedział, kiedy przypaść ma. Co obliczone było w pamięci i nacięciami różnymi na drzewach zaznaczone. Teraz wiem, że rdza ta z rudy powierzchniowej, darniowej, ubogiej w żelazo. Ze przez rok trzeba by ten szmat pola oczyszczać, metodą umiejętną to rdzawe pole wzbogacać, aby jeden miecz z tej rudy wytopić, dymając węglem drzewnym, bo innego tutaj nie znali. Albo torfem. Przy wyjściu z lasu, który od Sianowa, nie przymierzając, przez parę kilometrów się cią- gnie, że lżej iść tamtędy, ścieżką jakąś niż drogą, przy wyjściu z tego lasu Plichta już zmęczo- ny był. Gięły się jego kręgosłupy, bo wyglądał, jakby przynajmniej dwa miał, tak skręcony był i pożyłowany, i gięły się te kręgosłupy jego prawie do samej ziemi. Zasłaniając brzuch i gło- wę. Włosy zmierzwione, poprzylepiane do siebie potem i piaskiem wilgotnym, który wibrując w słońcu podniósł się jako pył z drogi, żeby teraz chrzęścić w paznokciach Plichtowej ręki, 23 którą przeczesuje włosy. W jego zębach. Te drobne kroki Plichty, w tej względnej cienistości, przepełnionej jednak powietrzem pojemnie pachnącym, przesyconym żywicami i sokami drzew różnych, to wszystko dobre na jego drodze skończyło się przy wyjściu z lasu, od czasu minięcia pierwszej chaty Reszki, która stoi w wybudowaniach. Teraz słońce, aż parzy w oczy, wdmuchuje w nie swoje światło, rozpalając je aż do czerwoności, że łzy przed widzeniem, wszystko zamglone i prawie niewidzialne. Piasek wibrując wznosi się z powierzchni drogi, tumanami przenosi się z jednego miejsca na drugie. Osty pospuszczały swoje łodygi, prawie brązowe w tym drobnym piasku żelazistym. Nie tyle, że zaczepne są, powiedziałbym nawet – bezbronne. Ich igły, atakujące nogę, zwijają się do siebie. Powietrze wibruje, pełne jest słodkości jakiejś zapierającej dech z tych wszystkich pól śródleśnych, przepełnionych macierzanką, makiem i łubinem. Szczególnie ten ostatni ciężki zapach przynosi, słodki, że aż niedobrze Plichcie z oddychaniem, które już raczej pocharki- waniem jest, jak przy organach kościelnych, gdy kalikant pedał od powietrza nadusi, a organi- sta palcami po klawiaturze i regałach nie przebiera. Żadna pieśń nie płynie – tylko świst po- wietrza w nawie kościelnej. Tak samo teraz i z Plichtą, który na swoje zmęczenie nad jezioro przyszedł, żeby oczy opłukać. Omyć je. Nad to jezioro, gdzie urzma stroma, ucinająca się nad samymi falami i spływająca w jezioro już gładką pochyłością, miękką bardzo i delikatną – szczególnie pod takimi nogami, jakie Plichta ma. Zgrzybiałe, grzybem porośnięte. Odcisk koło odcisku. Na których każdoroczna ziemia znaczy swój ślad. Delikatne jest to miejsce dla nóg jego, jak dywan jaki albo głaskanie ich rękoma kobiety, o czym Jakub teraz tylko wspo- mnienie ma, a nie możliwość. I schodząc już z tej skarpy, urzmy ostrej, na której jaskółka czarna swoje gniazdo i pisklę hoduje, widzi Plichta parowanie się młodych, że już tam ni jego oka, nic tam – to jest ten czas, gdy trzeba już sobie raczej wewnętrznie całą rzecz dopowie- dzieć. Bo zaprawdę mało jest takich, którzy by moment ten mogli opowiedzieć słowami natu- ralnymi, przekazującymi całą głębokość uczuciową tej czynności. To zakończenie zalotów, to ledwo głaskanie ciał sobie przeciwnych zakończyło się już. Wzajemne przyzwolenie na piesz- czotę zostało już przez nich zapomniane. Nie mogła w tym przeszkodzić nawet ziemia oko- liczna, nawet gdyby ktoś koło nich stał. Byli wsłuchani jedynie w siebie, nie istniała ziemia żadna, głos żaden, który by mógł ich od tego odwrócić. Istnieli tylko dla siebie, jak ogień i woda. Jak gardło łaknącego i woda. Jak pustynia i woda. Zwróćcie uwagę na powtarzanie się w opisie jednego elementu. Ale stosunek wzajemny jest zawsze ten sam. I Plichta docenił ten fakt, naturalny w jego mniemaniu, a jednak poszła po wsi wieść, że dzisiaj na urzmie byli z sobą Gawków Pioter i Klara. A było im po 28 lat. I od dnia tego Alis jak gdyby wiedział, że jestem jego przedłużeniem, kimś – komu można już rzecz pewną opowiedzieć, ciekawą według niego. Teraz, gdy zastanawiam się, intryguje mnie rola, którą Alis mi przypisywał. Kim dla niego byłem w czasie jego zwierzeń? Wiedział przecież, że nic nie mogłem powiedzieć. o słuszności jego postępowania. O tym, żeby oceniać go, mowy być nie mogło. Teraz wiem o tym i dziwię się, nie znajduję jednak żadnego faktu, który mógłby wytłumaczyć to, że mnie jak otwartą księgę traktował, przeznaczoną jedynie do przeżywania i utrwalania tych jego sukcesów na weselach. W stogach. A wcześniej jeszcze w kopalni i w Nowej Hucie. Przecież w tym okresie rzeczy miłości, rzeczy oddania się wzajem- nego dwojga ludzi, były dla mnie jeszcze czymś tak obcym jak ssanie z butelki, które przeży- łem, ale zapomnieć zdążyłem już tak bardzo, ze nawet wewnątrz siebie nic o tym powiedzieć nie mogłem Nie wiem, co jest w tym, że oseski z taką natarczywością dopominają się o nie, o tę monotonną chyba możliwość wyczuwania atawistycznej rozkoszy. Jak dalece pamięć skrzywiła Alisowe opowieści, niech świadczą fragmenty utrwalonej rozmowy nocnej, gdy zdążyliśmy się położyć w tej komorze, do której od pewnego czasu dostęp miałem, jako do miejsca, gdzie po dniu noc moja. Moje miejsce spania. 24 – Łysy jeszcze byłem po tym wojsku – mówi Alis. Nie zdołały mi na mokrej głowie te dwa włosy odrosnąć. Nie miałem po co kapeluszem głowy przed słońcem chronić, ani ręką, w kło- pocie jakimś, w zdenerwowaniu, włosów czochrać nie mogłem. Więc wstyd mi było, mimo tych groszy paru, które z wojska – po tej kopalni, gdzie ciepło, miałem. Przyjechać tu jeszcze nie chciałem. – A jeszcze z tego powodu, że stękania tego kamienia, w którym robiliśmy, tego pyłu za- pomnieć nie mogłem, który przypominał mi ziemię moją w śniegu. Ciemność boru za wsią, gdy jeszcze jako szczeniak tam na grzyby chodziliśmy, przy burzy jakiejś czy wietrze – też tam stękało. Musiałem w te miejsca rodzinne. gdzie dziad i baba pochowani, gdzie swoje miejsce mają, więc przyjechać musiałem z pamięcią czystą, wyleczoną z miejsc wspólnych. Z jakiegoś wspólnego, a nie jedynego odczuwania tych wszystkich miejsc rodzinnych. – Wtedy na tę glinę poszedłem. Na te pieruńskie pola, poprzerzynane jakby kanałami, z których woda przez miesiące całe paruje najbardziej w ciepły zmierzch. Więc do tej Nowej Huty, na smrodliwy zapach gliny miętoszonej i przemieszanej z zdechłą trawą i zielskiem, na to mieszkanie w barakach pojechałem. – I tam zima była pieruńska, że po robocie wyjść nie chciałem z tego waciaka, co dali mi go po podpisie. Zima taka pieruńska, a robota jeszcze bardziej. Szufą przez cały czas się ro- biło, gnoiło w błocie, któremu nawet zima nie dawała rady, że jak gówno wyglądała ta glina. Poprzerabiana nogami moimi i moich braci, których było tysiące. – Ale żal żyta było, tego wszystkiego, co mimo zimy jeszcze na polach zapłaconych stało. Tego wszystkiego żal było. I słońca tego, które tu już miastem pachniało, tym węglem i dy- mem trującym. Więc raz człowiekowi wesoło, że robota za dwóch idzie, a czasem aż płakać się chciało, rzygać prawie – i nic. Wtedy komudnie. – Człowiek tak hardzieje przy tej robocie, że już na nic mu serce, na nic mu przyjacielska ręka, a tylko by lał i prał tego, co z nim spać idziesz w jedno miejsce. Tego, co wódkę z nim pijesz. Jest wreszcie ta wielka buda kolejowa, sygnalizująca konieczność powstania z miejsca cie- płego, które przez taką przestrzeń, przez takiej różnej wielkości miejsca, które zawsze mogły- by być miejscami osobnymi dla mnie, zajmowałem. Okolica mijana to przestrzeń korzystna dla pamięci i chwili. Tutaj po urodzeniu czas mój. Korzystam z tego, aby zapisać. Nieraz płynęła woda Jordan ze mnie, która niczego nie czyściła, tylko niosła smar z rąk na twarz w chwili, gdy pot ocierałem. To musiała być ta rzeka, skoro po niej tylko sól albo smak gorzki w ustach. To jest naturalne. Wielu ludzi zapewne ma swoją prywatną rzekę Jordan, swoje Morze Martwe, rozlewające się po całym tobie, od twarzy, od tego miejsca pierwszego, gdzie las włosów, gdzie dla twojej ręki było miejsce osobliwe, w tym czasie gdy byliśmy sa- mi, wielu ludzi zapewne ma takie miejsca osobne. Słone. Teraz jest inaczej. Przynajmniej u mnie, ta plama, kryształki, w których słońce błyszczy, w których słońce rozszczepia swoje promienie radosne, jest mała u mnie. Tylko na rękach się rozlega. Na pięciu palcach, które nawet czasu nie mają, aby się zainteresować tym azylem goryczy, tylko w pracy wypływającym na zewnątrz człowieka. Zazwyczaj, co dzień, to wszystko, gorycz cała, gromadzi się w tobie. Drąży sobie korytarze pomiędzy sokami życia, zatruwając je. Nie jest tak, że najciemniej jest w pewnych miejscach szczególnych, daleko rozciągających się poza pniem miasta. Najciemniej i najboleśniej jest po przejściu w jasność nadzwyczajną, w stanie się ognia w naszych oczach – wtedy nic nie widzisz. Kolor jako pamięć, jako pewne przyzwyczajenie pamięci objawia się tylko tobie. Wiesz, że ta plama jest czerwienią, a tamta – błękitem. Że wielka rzeka przepływająca pomiędzy tymi dwiema plamami jest pełna zieleni, 25 rozwijającej się od jakiegoś pierwotnego punktu, od źródła swojego, które daleko poza twoim ciałem. Jest żywiołowa widoczność prawie czystych kolorów, jak po użyciu meskaliny, gdy świat toczy się i trwa dotknięty, bliżej niż na odległość ręki, gdy ty jesteś centrum – alfa i omega – chwili, gdy daleko jeszcze do uniknięcia działania tego środka nadzwyczajnego, tej mieszaniny proszków, obcych twojemu ciału. Wszystko to pamiętasz, ale najważniejszy jest ten kolor rozlewający się tobie przed oczy- ma, te trzy ameby żywiące się twoją pamięcią. Pozwalające na to tylko, abyś widział niereal- ne, to życie szczątkowe już, możliwe do opisania tylko jako ich funkcje, jako pełne znaczenia tych mało znaczących, potrójnych w kolorze krain. Więc to pamiętasz i czujesz, jak bez pracy nawet ta sól występuje, której źródłem jest zazwyczaj zmęczenie. Jest tak, że w tej chwili oczyszczasz się z twojej pamięci. Omywasz się pod czujnie patrzącymi oczyma obcych tobie ludzi ze swojej pamięci. Rozpoczęła się ta podróż dzisiejsza, wczorajsza i ta sprzed paru dni i lat, tamtej nocy. W zasadzie na rozpoczęcie tej podróży odpowiednia byłaby każda inna pora dnia, równie dobrze ranek, jak i zmierzch siny z wiśniową plamą słońca na horyzoncie, ale wszystko tak się zło- żyło, że właśnie noc jest początkiem i jednocześnie powrotem do miejsca, gdzie wracam już na tyle inny, że wyrzucić z siebie mogę pamięć rzeczy szczególnych, pozwalając im nosić nazwę wspomnień. Ponieważ trwa jeszcze wciąż ta podróż, jestem tym – kim byłem. Pamię- tam tę noc, kiedy miałem się obudzić inny i przez nią będę się teraz przemieszczał, przez ra- nek, który po nocy nastąpił. Zbliżaliśmy się już do tego miasta, w którym postój miał być. Odpoczynek dla ciała i czas na odgarnięcie włosów, ze skroni, z oczu, które zasłonięte parawanem miękkim i łechcącym, zmęczone były. Czerwone i prawie gotowe do tego, żeby się zamknąć, były oczy moje. Nie mogłem pozwolić na to. Jeszcze jeden człowiek ze mną i ten towar, który z tyłu samochodu plandeką był przykryty. Przystanęliśmy prawie pod miastem, które widoczne było tutaj w światłach mimo poranku. Pod tym miastem, które wyczuć mogłem pamięcią, jako że nie pierwszy raz tutaj byłem i nie ostatni. Tak przynajmniej myślałem. Przystanęliśmy po to, aby wyjść trochę na rosę, przemyć oczy jej wilgotnością, aby pozwolić im – tym samym, na odpo- czynek. W nocy mgła. Drzewa tak spokojne i nieporuszone, że żaden wiatr nic im. Mokry kołnierz wody unosił się ponad drogą, tak że tyle tylko widziałem, aby się nie minąć z tym torem jazdy wyznaczonym przez dwa rzędy drzew, po obu stronach szosy. Wielka moja uwaga była w tym, aby szczęśliwie dojechać tam, gdzie mieliśmy być, gdzie nas czekano. Starania duże, aby uczciwie na ten chleb ze sperką zarobić po pracy ciężkiej, po tym nocnym majaczeniu pomię- dzy drzewami, że tylko światło – z boku patrzącemu – minimalne się wydawało. Podobne jeszcze temu, jakie u mnie w domu, w moim starym domu, od lampy w metalu giętej, z ba- niakiem na trzy litry nafty, roztaczało się na plamie stołu. Istniejącego tylko w kręgu wyzna- czonym przez żółte światło, żeby poza nim być czernią pokoju. Takie to było światło od tego pojazdu, który pomiędzy drzewami toru dla siebie szukał. Jazdy bezpiecznej. Wszystko to przyczyną, dla której oczy moje wtedy czerwone, prawie pełne piasku. Takich ziaren chropa- wych i tej chęci, tej ochoty do tego, aby w sen się pochylić. Zamknąć skłonieniem głowy ten szlak podróży. O tym myślałem. Wiem jednak, jakie w tym niebezpieczeństwo i dlatego przystanąłem już pod miastem samym. W tym punkcie, z którego po ustąpieniu mgły, światła nad miastem już widoczne i dymy zwiastujące ciepło ludzkich mieszkań i miejsc pracy. Przystanąłem po to, aby nachylić się w trawy pełne ciężkiej wilgotności, aby nabrać wody na moje zmęczone oczy, na tę czerwień, przez którą idzie ścieżka dla światła, nieodzowną przy takiej pracy, jaką ja prowadzę. Jeszcze kości wygiąłem, przybliżyłem ręce prawie do samej ziemi, prosto stojąc – tak, aż naciągnęło się moje wnętrze 26 mięsiste po trzask jakiś. Od tego momentu zmęczenie jakby odbiegło. Jakbym wolniejszy się poczuł i swobodny mimo tak wielkiej pracy. Po tym wszystkim spokojny już byłem o siebie. Wracam do samochodu. Jeszcze spojrzałem na ten pojazd wśród drzew i do niego miłość poczułem, takie przywiązanie. I szacunek wielki. Gdy sobie z tego przywiązania zdałem sprawę, mogłem opuścić ten punkt postoju, ten odpoczynek dla siebie mogłem przerwać, żeby już znaleźć się jak najszybciej w tym miejscu, gdzie ciepło na mnie czeka. Miska z gorącym posiłkiem, o który mój język haczy, dając pracę zębom. W tej podróży, w tym wypadku wiedziałem już, że blisko miasta jestem, co po jeziorze po- znałem, po drzewie krzywym brzozy, która na końcu jeziora, przy rzeczce z niego wypływają- cej, rosła. Od tego punktu charakterystycznego, który znakiem, że już miasto i ulice, tylko przejechać jeszcze struny metalu oblepione betonem, ciężko śpiewające pod ciężarem, od tego punktu liczy się zakręt – ta zmiana nagła punktu widzenia. Od tej pory trzeba już uważnie patrzeć, aby nie przegapić jakiegoś miejsca. Tuż przy postoju. Przy bazie prawie. Wszystko to, gdy widzę w tej dalekiej jeszcze perspektywie, która się pomimo zakrętu od- słania, że przede mną, przy kamieniu chłop nachylony stoi. Chłop jakiś niedzielny. Prawie jak gdyby do kościoła jechał albo innego urzędu – taki dostojny mimo tego pochylenia się nad tym metalem, nad tym motorem ubranym w metal, zespajający i cichy. Może i chłop klnie pod nosem na tę parszywość, na tę nieszczęśliwość, która go prawie w mieście złapała. Stoi już teraz sobie prosto, bierze te dwie prowadnice, te dwa uchwyty kierownicy w garście, po ze- stawieniu motoru z nóżek. Po skończeniu reperacji. Prawie siada na motor, wszystko to widzę w momencie ostatnim. Przed gwałtownym pochyleniem w sobie. Przed tym nim podświado- mie prawie robię ten ruch, z którego zaraz zdam sobie sprawę. Po chwili pewnej, po której już ciemność i przebudzenie się dopiero w tym czasie, który teraz nastąpił. Podobny do siebie dzień po dniu. Widzę, że ten chłop dostojny już wszystkie czynności wykonał. Już tam trajkotać musi ten motor, który chłopa przenieść ma do urzędu, w którym skarżył się albo i nagrodę ma otrzy- mać. Na to ostatnie wszystko raczej wyglądało, bo gdy skarga jakaś czy prośba, to inne byłoby to ubranie – codzienne albo jeszcze bardziej niż codzienne. Ten ubiór prawie że czarny, teraz tylko trochę szarawy w tym słońcu i kurzu, który już tam, na tych drogach polnych, którymi chłop jechał, zdążył się wspiąć w powietrze. Ten ubiór wskazywałby na to, iż chłop po pochwałę do powiatu jechał. Jest tak, że czasami sam jadąc myślę sobie o tym, co widzę. Wtedy najlepiej z sobą roz- mawiam. Wszystko widzę w prawdziwych proporcjach: gdzie czerń, a gdzie biel. I to właśnie była ta ostatnia myśl, bo zaraz widzę, że ten chłop, który powinien mi już drogi ustąpić, sia- dając na motor, na to urządzenie gotowe do startu, więc ten chłop przybliża się nagle do mnie, przebywa przestrzeń upadając na bruk przykryty pierzyną asfaltu. W tym miejscu, gdzie to czyni, motor się przechyla i jakby wolniej, jak gdyby majestatyczniej od właściciela, zmienia położenie. Widzę tylko, że ten człowiek przybliża się do mnie. Nie to, żeby kroki stawiał albo co, tyl- ko leży na tym asfalcie, po którym droga wyznaczona dla mnie, dla mojego samochodu. I ci- sza taka stała się we mnie, takie słońce nagle przystąpiło do mnie, że wypaliło wszelką zdol- ność do myślenia. Ten człowiek niedzielny spoczywa tam i w tym momencie dopiero widzę, że ręce już uczyniły ten ruch, o którym nawet nie pomyślałem. Już tak pokierowały, że omi- jam przestrzeń ciemnego człowieka leżącego na asfalcie, odchylam się od niego po to, żeby sobie przybliżyć przestrzeń sąsiednią, to miejsce wolne dla samochodów z miasta jadących. Widzę, że wyrasta drzewo. Już pamięć moja taka, że jednocześnie widzę kryształ szyby roz- pryskującej słońce. 27 Teraz żegnam się z tym ciepłym miejscem pamięci, ostatnim, które dobiegło mnie, jeszcze gdy jadę, gdy jestem w pociągu. Od tej chwili, licząc od peronu, na którym jestem, muszę dosyć metrów przejść do domu. Godzinek parę. Tylko przejść, jeszcze przypomnieć się sobie. Dobranoc mówię gorącym, którzy zostali w przedziale. Dobranoc im mówię i jak nigdy, nie miałem ochoty opuszczać tego miejsca ciepłego. Zapłaconego tą częścią pensji, która ma na życie wystarczyć i na takie nadzwyczajne okazje jak ta. Tamci zaraz się posuwają, rozsiadają niejako szerzej, żeby nie widać było tej przestrzeni wolnej. Poczuli się bardziej właścicielami tych miejsc, przedtem będąc tylko pasażerami. Teraz tam już ciemność zapewne w tym oszklonym parawanie, zasłaniającym ich przed okolicznym pejzażem. Izolującym ich rozmo- wy od zewnętrznych, chociaż takim szeptem grubym prowadzone były, iż nieczytelne prawie, martwe nawet dla mnie siedzącego tuż. Teraz pożegnałem się z nimi. Wyniosłem się od nich. Mróz mnie przywitał. Zasłaniam oczy przed dującym wiatrem, a raczej przed tą igłą mrozu, którą z sobą niesie. Przed tą igłą mrozu. Czuję, jak jestem w tym opatuleniu płaszczem cie- płym wilgotny. Że na brzegach kołnierza mgiełka się tworzy biała, przezroczysta prawie, deli- katna w swojej zimnej cienkości. Pani pamięci, prowadź mnie przez te wertepy. Prowadź ognikiem ciepła przez ciemności zimne. Pozwól mi ominąć wszelkie niepewności, które narastają we mnie, które razem ze mną tutaj przybyły. Jakże śmieszny jestem. Jakże niepełny w tym, co mówię, w tym, co zapisuję. To, co po- winno stać się sygnałem komunikującym pewną wspólną rzeczywistość, może być, co najwy- żej – z czego zdaję sobie doskonale sprawę – przekazaniem pewnego indywidualnego stanu emocjonalnego. Pewnego leksykonu słów i wyobrażeń, ujętych w reguły wzajemnych powią- zań, co sugerować miałoby ich jedyność i uniwersalność. Nic mylniejszego... Zaprawdę po- wiadam wam... I tu zastanowienie. Skądże wypływa ten strumień biblijnej prawie retoryki, retoryki na użytek tłumów. Społeczeństw pewnych. Skonstruowanych przez tysiąclecia, gdy moim jedynym zamierzeniem jest przekazanie stanu poszczególnego. Jedynego, który – może tak być – łączy się w pewnym sensie ze stanami intelektualnymi, całkiem mi obcymi. Moja druga praca, moje wszystkie prace następne. Jak mówię ten pacierz przez lata? Jak? Tylko miejsca się różnią, tylko inaczej głową się pracuje, a tutaj w tej właśnie jagodowej pra- cy jest tak, że głową trzeba kręcić. Dobrze. Tu już taki bez ukłonów jestem. Bardziej podskakujący, kozak, z obyciem. Będący. Przy- nieś, pokaż, załatw – nie dla mnie te słowa i tłoku już wtedy nie lubię. Czułość mam w tym, żeby spokojnie sobie na ten. chleb zarobić. Uczciwie kark giąć i liczyć umiejętnie. Taki jest mój sposób teraz. Słyszę o czymś takim. O takiej możliwości. Że sezon jest już wielki, biały pot na wszystkich tam przychodzi. Piszę się na to delikatnie, ostrożnie najpierw, żeby przepa- trzeć i nie wdepnąć na amen. Żeby pożegnać się bez pretensji wzajemnych i jeszcze ciepły kąt i strawę mieć, trzeba umiejętnie wszystko sprawiać. Nie na łapu, capu. A na zdrowe myślenie. Tylko przyuważyć, kto tutaj ważny, i z nim sprawę ustawiać. Bo nawet kierownik tam nie ryba, biurko dla niego za wysokie, świata poza pokojem urzędowym, ścianami tymi nie widzi. A świat – to teren. Do którego trudno kierownikowi wobec swojej łazienki i wody ciepłej, którą krany w jego mieszkaniu posiadają. W terenie to on goły jest, ryba ledwo dysząca. I tak przeważnie bywa, wiedziałem to z praktyki, że na pierwszym niewodzie, miejscu niebez- piecznym, wysiada. Tym miejscem „punkt” jest. W którym człowiek jego stały pracuje. Tam jeszcze kierownik – szefem. Tak mówią przynajmniej okoliczni, i ja także, pomiędzy wódka- mi doustnie szperanymi. 28 Kierownik to jest pewna osoba dla tych z centrali. Ale przy pracy tutaj trzeba wiedzieć, kto najdłużej pracuje, kto miejsce ciepłe sobą zasłania, że jak odejdzie – pożar. Cały zakład się rozlatuje i nędze jego wychodzą na jaw. Takiego trzeba szukać i gładkim wtedy być. Żeby załatwić swoje. Sezon kelnerski podły jest. Marzec już minął i pusto w tej budzie góralskiej. Pusto od ko- biet z Bielska i podskakujących z Krakowa. Sensu w tym nie ma – siedzieć, kości pozostałe ogryzać i sezon sobie budować przyszły. Wiele od gości zależy i raczej już na morze się szy- kować. W Krynicę wejść nogami dwiema mocno albo Świnoujście zaliczyć, ale fart tam albo – niefart. Różna stonka w sezon tam leci. Dziękuję – mówię – dziękuję ślicznie za moje pie- niądze, względnie dobrze w tym miejscu trafione. Innego miejsca szukam. Sezonu w okoli- cach lesistych. Gdzie inne moje kwalifikacje. Szkolne. Biorące się z tego powtarzania 7x8=56, tak że nawet w nocy, po przebudzeniu operujesz tym. Bezbłędny jesteś. Także w procencie. Więc przeliczam walory, traktuję osobno najpierw uroki, a później śmierdzące strony tego. Zaczepić się. I już wybieram. I ja, żulik wtedy, gołysz – któremu we krwi być może pozostały jeszcze cząstki tych drobin czerwonych po pradziadach, przenoszące na pokolenia przyszłe niegdysiejsze dumy – biedny stoję przed wekslem, na który muszę znaleźć gwarancję. Zabezpieczenie. Żyranta – inaczej. I majątek. To pewny musi być gość. A raczej mnie za takiego uznający, co zdarza się rzadko. Przy- zwyczajeniem jest, że najpewniej przed śmiercią od ulicy się bronić – w domu siedzieć. Nosa za piernaty nie wychylać. I tutaj, w tym tłoku obcych mi, szukać tego jednego, dla którego życiorys mój zbędny, bo sam lepiej wie, czy szmata jestem, czy koleś. Kumpel wreszcie. Tra- fiam tak. Stefana od Marciniaków na Szerokiej widzę, przy „pufie” razem idziemy i nie znamy się, dopiero ten krok jego przy podnoszeniu nogi ciężki jakiś, znaczniejsze moje spojrzenie wessał w siebie, i mówię – lat tyle – a, cóż, bywa – znajomek. Mówi. I siebie klepiemy, i komitywa. Zaokrąglony facet. Na dobrym wikcie. Dziwne to nasze poznanie się. W Starkowej Hucie trzy morgi piasku stary ma i drzewa dwa, o które sądy ciągnie Wojtek ód stryjka jego i do zgody dojść nie mogą. Drzewka na działce spornej rosną. Wiele razy świadkiem byłem, jak mówił Stefan staremu – rzuć to, nie będziesz psom kości z gardła wyciągał. Na co stary – swój honor mam. I zęby w gębie trzymaj, jak portki masz związane. I w tym wieku do niego to mówi, że dziwię się Stefanowi. Milczy. Wyrósł z tego. Leci mu letnio czas wspominkowy, bo już tylko na wspominki zajeżdża tutaj. Letnik już teraz, a nie chłop – jak ojciec. Sam na tych żółtych morgach grzybiejący. I śmieje się Stefan, że jeden przynajmniej profit z tej ziemi: grzyba płodzi. Szkoda tylko taka, że coraz bliżej ziemi. Wrasta w nią, od roboty skręcony – ojciec jego. Znajomość nasza ze Stefanem ma miejsce od książek, od tego chodzenia do niego jak jesz- cze do tej szkoły. pociągiem, do Kartuz jeżdżę, gdy on już inżynier. Na stoczni pracuje. Chamuś był. Gryzł koszulę jak i ja. Na szaber do ogrodów chodził. Mintusy łapał. Z pan- nami, które na pieśni do Grzeniowej przychodziły, pod krzyżem się umawiał. Albo niespo- dziewanie z tarniny wychodząc straszył je latarką w gębie świecąc. Od czego ona czerwona cala. Pod Łebą rzeką detków szukał, bo takie tu podanie, które już my jako bajkę bierzemy. Teraz inżynier, a wcześniej, w czasie mojego chodzenia do szkoły. to on już po „conradi- num”, po tym wstępnym przypasowaniu się do munduru granatowego z paskami na rękawie i czapką białą. Nosił się tak. 29 Co sezon Stefan wita. Grzecznie pozdrawia. Co nieco. żeby z wprawy nie wyjść, kosą machnie, pokrzyw prosiakom natnie. I taka jego robota. Na letnisko mu teraz pora. Tani chłop. Gdy go widzę, pozdrawiam i do „Turystycznej” na grzane proszę, mimo że lato już, czerwiec, w zielsku pachnący, dochodzi. On jest ciągły pasażer, ale uczciwy chłop. Z kości mu jeszcze wyjść nie może ta jazda co- dzienna stąd do Gdyni, za pierwszych swoich dni, gdy tam z mieszkaniem jeszcze ciężko by- ło. Nie może mu to wyjść z głowy, bo przy każdym powrocie w te strony widzi tych, którzy powtarzają ten krok za nim. W ciemne noce, od ciepłych jeszcze pierzyn odchodzą, żeby na pociąg roboczy zdążyć, który 6.10 w Gdyni perony parą omiata. Klnie na to. ale choćby serce najszerzej otworzył, nie da im mieszkań tam albo pracy tutaj. A o robocie tutaj nie marzyć. Ziemia biedna. Rybie łatwiej żyć, bo wody więcej tu niż ziemi. A ziemia ta jeszcze ciężka, gliniasta albo już tak lekka, że najlżejszy wiaterek ją wywiewa, co najłatwiej na cmentarzach można zobaczyć. Przy pogrzebach w ciepłą i wietrzną porę albo na drogach polnych na koń- skie nogi szykowanych, a nie na samochodowe koła. Zrywają się ci z nocnej brygady, koleja- rze do parowozowni I klasy, specjaliści od rurek w stoczni, którzy później, przerażeni kom- plikacją swojej roboty, cuda opowiadają o tych krwiobiegach okrętu. Ze stali, miedzi i chromu się składających, błyszczących w świetle i cieple elektrycznych łuków. I doker pomiędzy ni- mi, i wartownik straży przemysłowej, i sokista mandatów pilnujący. Bezpieczeństwa na kolei. Więc jeżdżę tam i trochę wiem o ich robocie, ale niedużo o tym wiadomości. Tyle, ile o mio- dzie mógłbym wiedzieć, po jednej łyżce rzepakowego. Znając tylko jego lepkość, miękkość i nasycenie, które po nim. Taka jest moja znajomość ich pracy, ale od nich wiem o spawaniu kadłubów statków, co osiągnięciem wielkim, krok dalszy do szybkości, jeżeli wspomni się ten krajobraz nitowania zardzewiałych blach, przykrywających rdzeń statku, tak powszechnie przez literaturę przyjęty. Stefek, syn starego Marciniaka, inżynier politechniczny o swoich pieniądzach mówi. Wi- dać, że wściekły, jeszcze ta piana, która się nazbierała, nie zeszła jemu z mózgu, jeszcze te kłopoty minione nie odpłynęły od niego zupełnie, skoro przy szklance grzanego mówi o swo- jej historii, Stefek konstruktor doskonały. Z tego jeżdżenia pociągami, z tego patrzenia w krajobraz poza oknami pociągu – gdy wi- dział, nocą ruszając ze stacji, dzień wstający przy końcu podróży – przyszedł mu do głowy ten pomysł, za który zapłaty nie mógł żądać, bo znalazł się grubszy na jego miejsce, któremu dać trudno radę. Nawet wręcz niemożliwe to było przez lata długie, aż wreszcie jest, trafił Stefan tego toto-lotka i na swoim siedzi, i ciepły jest. Nawet bez grzanego. Praca jest tam u niego przy kreśleniu bulajów; na papier te okienka małe i okrągłe za każ- dym razem muszą być naniesione. Obliczone powierzchnie i rozmieszczenie. I nie wiem, jaki awans był przez parę lat, czy od kreślenia do obliczenia norm materiałowych przeszedł, czy też inaczej było. Faktem jest, że był specjalistą od bulajów i czegoś tam jeszcze. I takie zasta- nowienie u niego albo żal mosiądzu, który zawsze świecący i zawsze niepraktyczny i trudny do odkręcenia i zamknięcia w czas niepogody groźnej. Śrubami taki bulaj zamocowany, jedną wielką i na to jeszcze przykrywa metalowa dokręcana, tak że to kłopotliwe i praktyczne mało. I tutaj jego przypomnienie tamtych swoich podróży, przez wiele lat z miejsca rodzinnego do pracy, z większą siłą miało powrócić. To powraca do niego i w momencie jednym już ma ślad myśli dla siebie, już ma szczegół jeden, dzięki któremu przez wiele wieczorów będzie, jak gdyby go nie było w domu, a tam zupa stygnie i kolacja czeka. I dzieci spać idą bez „dobra- noc”. I żona czeka. Młoda żona. Tam u niego w pracy nowy punkt zaczepienia dla jego myśli, że zostawia wszystko i okno budując, nie patrzy przez żadne, miasto jedynie w neonach widzi, bo świtem idzie przez nie, a 30 nocą wraca do domu. Do siebie. Na to zimne jedzenie. Na to zimne żony patrzenie. Tak wiele dni. On w tym czasie myśli swoje próbuje przenieść na kalkę, rozrysowuje swoje plany. To cieniej myśli, to grubiej, tam będzie kreska taka, a tam – taka. To jest przekrój z boku, to rzut pionowy, a to jeszcze tamto. Szefom musi wszystko na rysowany język przenieść, bo nie wy- starczy powiedzieć w robocie jego, budujmy okna takie a takie, przesuwane. Jak powietrze jest, to ciągniesz, a ono opadając odsłania morze czyste, mewy białe. Jak ciemno jest, niebez- piecznie, to bierzesz i migiem podciągasz do góry. Jest zamknięcie. Jest bezpieczeństwo. Nie ma mowy o tym, żeby przedarła się kropla wody. Tu musi być bezpieczeństwo. I oszczędność. To także musi wyliczyć, ile tego metalu – mosiądzu gładko świecącego przeciwko rdzy, prze- ciwko deszczom, przeciwko temperaturom różnym, które zmienne kolejno na przepływanych morzach. To wszystko liczy i jako patent przedstawia. I jest produkcja. Gdyby nie ludzie. Komisja szuka w białym czarnego. Ci, którzy wspólnie chcieliby mieć część w interesie, a nie mają, szukają w białym czarnego. Wszyscy szukają w białym czarnego. Stefan też szuka w białym czarnego. Ale nie tak jak tamto szukanie, które jest polowaniem tego rodzaju, żeby znaleźć coś nie swojego u faceta. Coś, za co się nie płaci, oprócz tych go- dzin już zapłaconych. To jego szukanie z niepewności, czy wszystko będzie zawsze grało. Czy wypadek, który ewentualnie zdarzy się na statku, w którym są okna jego projektu, nastą- piłby wtedy, gdyby były w nim bulaje? Takiej rzeczy jeszcze nie było, ale Stefan tak myśli i już siwieje. I jeszcze mówi mu żona, kobieta jego, smutne rzeczy; że tamten nadgodziny miał, tamten się dochrapał. Ty – nic. Nie wierzy żona w te jego pieniądze. Wie, jak jest. Z tego kło- poty dla Stefana, niepokój, który czasem znika, ale zupełnie człowieka odstąpić nie musi. Nigdzie to nie jest pisane. To mi Stefan opowiada przy tym grzanym, wciąż jednym jeszcze. Na czerwono barwiącym szkło krośnieńskie, fioletowe. Z tej ciemnej opalizującej warstwy czerwieni, która schowana we wnętrzu szkła, i z tego koloru wydmuchanego w Krośnie, fioletowego, trochę przydymio- nego, inna kombinacja barwna powinna powstać, na wzór i podobieństwo tej, która z żółcie- nia i czerwieni powstaje jako kolor nadziei. Kto wie, ale nam tylko ciemniej ten płyn czerwo- ny świeci, jakoś mocniej przebija, gdy tak siedzimy i czujemy przy otwarciu drzwi ten prąd ciepły powietrza powstający na rynku. Słońce jeszcze ciepłe, które przez trzy miesiące powin- no nam grzać. Na radość. Te liście drzewa widzimy zielone, na które patrzymy w otwarciu drzwi, w czasie gdy gość wchodzi w dymny klimat „Turystycznej”. I o tym sobie opowiada- my. I wreszcie jest ten moment, w którym Stefan komunikuje mi ten swój toto- lotek, wszyst- ko ostrożnie mi mówi. Z tajemnicą. Wiem, że inaczej być nie może, skoro to patent, ten po- mysł jego. Mówi Stefan: – Stary, cholera mnie brała. I flaki się wywracają na takie, psia ich mać, sarkanie. Na to gaworzenie, że nic wielkiego, że co tam, itp., itp. Te komisje na mój koszt chleb żrą, bo z moich zakładów to płacą, z mojej roboty opłacają przejazdy, hotele i żarcie, ich codzienne podlewanie gardeł alkoholem w „Grandzie” albo „Monopolu”. Dla mnie grosze, gdy wiem, że wszystko jak w zegarku. Że niezawodne te okna, na burze i wszystkie złe wiatry. Gdy zakłady już w miliony złotych oszczędności mają z tej produkcji. Grosze za to, że w domu przez długi czas gościem byłem, za to że, teraz jeszcze gościem prawie jestem. To było. Wreszcie jest ten pieniądz. 400 tego. Domek – mówi mi – buduję, coś z komunikacji kupuję. Cieszę się na takiego przyjaciela. Nie mówię mu tego, bo powiedzieć to trudno. Ale tak mi serce się otwiera, tak rad jestem temu spotkaniu, czego przyczyna nawet nie w wódce obieca- nej. Ale rad jestem z tego serdecznego słowa, które usłyszał. Z tego załącznika, który poczuł, a który tak trudno było mu dosięgnąć przy plecach jego słabych. Przy tym całym pochyleniu się w robotę, a nie w szukanie sobie szefów dbających. 31 Dobra jest, Stefan – mówię – ale jakby jednocześnie coś za gardło ściska, że nie mam takiego konta, że pusty chodzę. Dobra jest, Stefan, ale u mnie sprawy tak, a tak. Chudo stoję. Mój sezon przede mną, a ty gruby teraz jesteś. Pomożesz kumpelkowi? Stefan: – dobra, załatwione. Obgadujemy wszystko dokumentnie, jako zabezpieczenie przed żoną jego. I pryskam do szefa swojego, papierek do Stefana, przez natoriusza potwierdzony, każę sobie wpiąć w akta już przygotowane przez personalną, gładką bardzo i dłuższą w tym biurze, ale jeszcze krócej siedzącą od Tony, z którym język znajduję, tym bardziej że jest szefem magazynów. Widać z tego, że w tej robocie ręce ma dobre, że warto za nie trzymać, bo inaczej, jak kiełbia wrobi ci haczyk w głowę, pociągnie – i już wisisz pod paragrafem. I już jesteś artykułem objęty i Wej- herowem, gdzie dla ludzi takich przelotna sposobność przygotowania się w murach zamyka- jących na dłuższą spowiedź. Trzymam się Tony, uczeń jego wierny. Stefana żegnam długo wtedy i uroczyście, dziękując za te jego grosze, które mnie urządzają, a jemu szkody przynieść nie mogą, bo zna mnie dobrze. I uczciwie sobie pomoc niesiemy, a nie za plecami. Nie językami. Tylko ręką pracy zwyczajną. Tylko życzliwą pamięcią. Więc mu na- wet nie za wiele dziękuję, tylko tyle, ile trzeba. Tak po prostu – dobra jest, wszystko będzie w porządku. Nie martw się. Moniaków twoich nie utopię – tak powiedziałem, mimo iż nawet nie potrzebowałbym słów tych mówić. Wie, rozumie – swój jest. Wie, że na nogi staję. Słoneczna teraz cisza, ledwo wstająca z tego snu ciężkiego. Słoneczna bardzo, rozprysku- jąca się na kroplach rosy, które jeszcze pozostały na drobnych pędach traw ostrych. Kołyszą- cych się tutaj, na ziemiach tych, z wiatrem zawsze. Wilgoć ta drobna na liściach osiki, drżą- cych nadzwyczaj i delikatnych. Wszystko to przesłonięte, prześwietlone słońcem, światłem, do którego się przyzwyczajam, do którego dobrze mi się wstaje. Lubię takie pobudki, gdy wiem, że pierwszy nie będę. Gdy wiem, że jest nas więcej pra- cowników. W tym mieście, którego wtedy jeszcze nie znałem, Anna wstaje. Jest jeszcze tak obca, jak tylko można być sobie obcym żyjąc w dwóch różnych miastach, bez żadnej możliwości zapo- znania się. W dwóch różnych czasach. W dwóch różnych przestrzeniach. Kłania się Anna swoim włosom, swojemu ciału. Przepatruje przed lustrem. Rozczesała włosy. Ja idę do pracy na ranną godzinę – mój czas wcześniejszy od jej zegarów. Które dwa, jak później zdążyłem się przekonać, zdobią jedyny, panieński pokój. Anna wstała już, jej czas jest taki. Siódma te- raz. Grzeje kawę, mleko. Chleb z blachy wyjmuje, w której jego miejsce. Mleko przynosi z korytarza, w butelce szklanej zamkniętej tekturowym krążkiem, którą wcześniej o dwie go- dziny mleczarz pod drzwiami postawił Wcześniej jeszcze przejeżdżający ulicami, terkoczący drucianymi pojemnikami, w których te butelki mają swoje miejsca. Mleczarz po 30 groszy ma od jednej butelki, a dla Anny wygoda. Anna rozczesuje włosy Miałaby już gotowość powiedzenia tych słów: powiedz mi coś mi- łego, albo chciałaby zaśpiewać: „mój mały, mój mały, ty jesteś najważniejszy”, ale pustka w jej mieszkaniu. Nie liczę czasu, który niezależnie od niej sąsiaduje z nią, odmierza się i doda- je, pozostawiając znaki szczególne na jej cerze, na jej włosach lśniących jeszcze. Czarnych, a mimo to słońcem prześwietlonych. Milczących, a jednak słowiarzących wiatrem, na ulicy w dzień niespokojny, na moment przed burzą. Znam taką Annę, z okresu jej dawnego, i teraz przypominam. „Feniks”, kuchenka gazowa, roz- płomienił się już. Anna chleb kroi, spieszy do swojej pracy, w której by już czekała swojego męża. Jak ja jej to powiem, jak jej zaproponuję tę swoją bliskość, tę ochotę na wzajemne nachy- lenie się po słowa nasze. Jak ja do tego dojdę, gdy jeszcze goły jestem, cieć taki prawie, który 32 rankiem wyleciał ze snu na powietrze łaskawe. Bez mieszkania swojego, a od paru dni zaled- wie z własnym miejscem pracy. To jest Anna zmartwychwstająca z mojej poranione pamięci. Tyle już sezonów przeszło od tego czasu, gdy jesteśmy jeszcze dla siebie nieznani. Gdy jesteśmy ostrożnie dotykający sie- bie, poprzez skórę płaszcza, poprzez te wszystkie rzeczy martwe jak stół i narzędzia inne, które miast nas dzielić, są w tym czasie jedynym łącznikiem. Są jedyną możliwością naszej wspólności. Anna zmartwychwstająca w polach śniegowych, w mieście teraz pozostawiona, w mieście, od którego dla niej nie ma powrotu do tych miejsc rodzinnych, gdzie ja – teraz. Nie zobaczy już nigdy swojego Betlejem które powinno stać się jej miejscem w chwili, gdy razem jesteśmy: ja i ona. Jedno i jedno. Przyszedł czas, że musiałem wejść na ten szczyt bardzo niebezpiecznej góry, skąd panora- ma krajobrazu przed moimi oczyma. Przed moimi oczyma, w których plamy ciemne dla wzroku. Nie minął jeszcze ten niepokój, gdy w słońcu, patrząc na błękit nieba, widzę koronki ciemne w prawym oku, gdy widzę dwie zazębiające się przestrzenie krzywych, wewnętrznie już przywiązane do mnie. Niepokój we mnie wtedy. Do dzisiaj pozostający. Nie ma ratunku na to. Nie ma już odwrotu od tego sposobu konstrukcji, który niezależnie ode mnie nastąpił w oku. Tłumaczą mi, po prześwietleniach światłem, po tym nagłym porażeniu oka, że w mo- ment później nie widzę. Że w moment później mam jeszcze powidok słońca, wielką kulę czerni, czarne słońce, dookoła którego drgające żyły powietrza. Żyły powietrza drgające pod wpływem ciepła. Falujące i widoczne przez to, przez tę zmianę optycznych właściwości. Tłumaczą, że to pozostanie. I szukanie wielkie, teoretyczne, źródeł tworzenia się paciorków, tego odkładania się barwnika w moim oku. Czego nie widzę – a co jest widoczne dla kogoś, gdy światło skieruje się ostro na moje prawe oko. Jestem teraz na Łapalickiej Górze, stąd już niewiele kilometrów do mnie. Stąd mi już ra- czej liczyć dymy domów widoczne niż odległości, które poza mną pozostały. Tak blisko do- mu swojego jestem. Tak blisko powitania z tym, co pozostawiłem pomiędzy tymi ścianami, które mnie prostowały od wieku niemowlęcego w górę, które mnie prowadziły w słońce. Tu już przygotowanie do tej formuły powitania, tradycyjnej w mojej ziemi; przypomnienie tej więzi rodzinnej, którą nadzwyczaj trudno zerwać. Tak jest. Po obu stronach góry urzmy głębokie. Dwie ostro spadające płaszczyzny ziemi, które gdy- by przedłużyć liniami albo płaszczyznami tylko pomyślanymi, przecięłyby się nade mną jako sklepienie olbrzymiego domu. Jako pierwsze piętro nieba. Jako dach nad tym piętrem. Tak niskim jednocześnie, że nie dosięgającym pierwszych chmur, nie mówiąc już nawet o pro- mieniach słonecznych. Tak że ciemny byłby to dom, gdyby te urzmy, spadające na lewo i prawo ode mnie połączyć płaszczyznami pomyślanymi. Ciemny tak jak ten dom, który mnie czeka. Ciemny tak jak ten, który już jest we mnie, że nawet słońce najostrzej w zenicie posta- wione nie oświetli ośródki mojego okna. Poza urzmami – pola, z jednej i drugiej strony. Pola przeniesione kilkanaście metrów poniżej piętra moich stóp. Dwa jeziora na lewo ode mnie, prawie zapisane razem z niebem, ponieważ łączą się w od- ległości, odpowiednio przez perspektywę przypisanej, w jedno międzymorze. W jeden ocean pomiędzy ziemią i ziemią. W oddali, poza wzniesieniem zielonym teraz jeszcze od igieł świerków osypujących się przez cały rok, a nie tylko jesienią, ostatnie jezioro widoczne, czyli trzecie. Jestem teraz w centrum pracy. W tym miejscu, gdzie każdy kamień znaczy pot, w tym miejscu, gdzie każde miejsce puste po rybie, wyniesionej niewodem w powietrze, znaczy wy- siłek rybaka. To są moje miejsca żytnie, moje miejsce chlebowe. Tu jestem. Nigdzie indziej. 33 W żadnym innym miejscu nie mogę być tak sobą, jak tutaj jestem. W tym momencie, gdy dotykam stopą swojej ziemi. Gdy moje płuco napełnia się powietrzem wilgotnym prawie. Wilgotnym od tych wód jeziornych, od ich nasycenia się słońcem, a także wilgotnym od tego, że w tym miejscu praca ciężka, nieżyczliwa jednako wszystkim pracującym. Pode mną ka- mienie, glina, piasek zbity. Pode mną ziemia ciężka, nieżyczliwa jednako wszystkim, którzy przeciwko niej pracują, którzy wedrzeć się chcą w głąb niej. Poprzez jeziora widzę cienką kreskę nasypu kolejki – świadczy tylko o tej pracy – która niegdyś była, jak linie okopów za- rośnięte chwastem świadczyć mogą o wojnie minionej. Tam teraz krzaki leszczyny, tam teraz trawa wysoka na grobli usypanej przez jezioro dla lepszej komunikacji pomiędzy kopalnią a fabryką, w której wypalali margiel. Dalej ode mnie Chmielno. Wiem, że teraz jestem bliżej tej miejscowości, niż gdybym szedł przez godzinę jeszcze drogą, która wspina się i opada przez pola okoliczne. Jestem bliżej per- spektywicznie. Jestem bliżej przez to, iż widzą moje oczy, nie onieśmiela ich zagajnik nagły albo zrąb chałupy bielonej śniegiem, a teraz wiosennie prawie świecącej grubą zrębowiną, opierającą się na kamieniach granitowych ułożonych w regularną formę prostokąta. Jestem bliżej tej miejscowości poprzez to, iż widzę tam siebie, na wodach okolicznych, gdzie prawie pośrodku toni spotykamy się. Za mną świeci słońce odbite w dalszych perspektywach, tak że z tyłu rzutuje mój cień na wody jeziora, cień zgarbiony jak gdyby pod tym słonecznym cięża- rem. Tak przynajmniej myślę przez chwilę, gdy wtem okazuje się, iż zebrał się wiatr lekki, nasycający milczące obok mnie powietrze drganiem atomów. Zderzają się z sobą, przemiesz- czając równocześnie wody jeziora, falując jego powierzchnią – upodabniają ją do powichro- wanej płaszczyzny. Taki jest widok ode mnie, patrząc na Chmielno. Od tego słońca, które za mną, a które jest niczym innym jak tylko słońcem odbitym od wilgoci ponad mną ułożonej w lustro większe od tego, które kiedykolwiek danym mi było widzieć. I tak ja. Cień mój właściwie. Ale to na jedno, ponieważ zachowując wszystkie cechy, dzię- ki którym mogę powiedzieć o jego przystawaniu do mnie, jest równocześnie przeze mnie ob- darzony właściwościami mniemania i sądzenia Jest tak, lak gdybym równocześnie istniał w dwóch postawach, w dwóch sylwetach. Jedna tutaj, druga tam. Jedna to będzie sylwetka na ziemi, opierająca się silnie na podłożu kamiennym. Druga to będzie sylweta tamta, zgarbiona, zwinięta niejako do siebie. Jestem na tej wodzie zachowując formę płodu przez rzutowanie mojego cienia na to lustro metalicznie połyskujące, żywe wewnętrznie. Jak gdyby rzucenie mojego cienia na te wody było równocześnie cofnięciem mnie do życia przedświadomego, do tych miesięcy gdy byłem otoczony wewnętrznymi płynami. Zachowuję więc teraz na tej wo- dzie (raczej na niej będąc, ponad nią – a nie w jej wnętrzu) kształt, płodu. Jak gdyby odnosząc siebie z tej płaszczyzny ziemi, chciałbym poznać tajemnice Bytu, to wnętrze, które danym mi było przeżyć, a nie poznać. Teraz konstruuję sobie model, przydaję sobie możliwych stopni swobody, abym mógł przede wszystkim poznać. Gdyby patrzył teraz ktoś, kto ciekaw jest mojego widoku, wiedziałby, iż jestem najbielszy, że jestem z tego punktu najostrzej widoczny Wszystko bym mu udostępnił do wglądu z siebie. Wszystko, to znaczy całość. oprócz siebie. Oprócz tego, co we mnie, co mnie pośpiesza zmę- czonego nocą, zmęczonego powrotem w bliskie krajobrazy, a mimo to łaknącego ich. Szuka- jącego spotkania z punktami szczególnymi zapamiętanego przeze mnie krajobrazu, bez któ- rych nie byłbym sobą narodzonym w tej okolicy Powracającym teraz na role swoją. do swojej kolebki, którą jest mój dom. Jezioro przed moimi oczyma jest roztoką. Jest ciągłe aż do miej- sca, które nazywam Chmielnem. Z boku, przez ziemię porosłą nagimi o tej porze drzewami, drzewami, które nie zdążyły jeszcze okryć się zielenią, łączy się z innymi jeziorami. Łączy się z innymi przestrzeniami błękitu, przedzielonego pasmami białej, prawie że przezroczystej 34 płycizny, za którą zaraz ciemna toń, za którą zaraz miejsca niemożliwe do penetracji, miejsca niemożliwe do obserwacji z pozycji, którą obecnie zajmuję. Ta ciemń dotyka mnie tylko swoją powierzchnią, swoimi pozorami. Gładkością zdaje się sygnalizować, iż w jej wnętrzu rzeczy żadnych ciekawych, żadnych nienaturalności, przed których widokiem wzdrygnąć się mógłbym, a to nieprawda. Jest to jezioro pamięci. Jest to jezioro – cmentarz, którego obraz z młodości wyniesiony jest nie do pogodzenia ze stanem dzisiejszym. Widziałem, jak z lodów mierzyły karabiny, jak działa – zanurzone jednym kołem poprzez lód przełamany – mierzyły w czysty a pierwszy po wojnie błękit nieba. To miejsce jest schronem, jest cmentarzem armatury wojennej. Toczy teraz ten oręż rdza powolna. Zaciskają na lawecie działa swoje powoje wodne rośliny, a po- między ich splątanymi pnączami, kreślącymi końcami warkoczy dostojne wibrowanie wody, przesmykują ryby. Dojrzewają postne posiłki. Teraz jest dzień pierwszej mojej nieobecności, Anno. Jest na tyle wcześnie jeszcze, abym znając twoje przyzwyczajenia mógł zastać ciebie w domu. Gdybym zechciał teraz pomyśleć wszystko to, co w tym momencie dzieje się za ścianami twojego, a więc i mojego mieszkania – potrafiłbym to uczynić. Potrafię wykreślić każdą czynność twoją, Anno, mimo iż nie znam ciebie jeszcze. Mimo iż nie wiem jeszcze, kim jesteś, wiedząc tyle tylko, że nazywam ciebie – żoną. Że po tych słowach, przedstawiających ciebie znajomym, nachylają się ich usta do two- jej ręki, że kłaniają się w późniejszych chwilach tobie na ulicy, na dźwięk słowa tego jednego – żona. Kłaniają się temu powidokowi, tej zapamiętanej przez siebie postaci, podobnie jak ja teraz kłaniam się mojej o tobie pamięci, pamiętając ciebie sprzed paru godzin, pamiętając ciebie sprzed paru dni i sprzed paru lat. Jest pomiędzy nami przestrzeń, której ty nie znasz tak dogłębnie jak ja. Której ty na powrót poznać nie chcesz po jednym swoim pobycie tutaj. Po jednym tylko zetknięciu się twoim z ziemią moją, z moim czasem, z moimi najbliższymi. Znasz zapewne fakty powodujące twoją teraz nieobecność, jak ja je znam Wszystko, co sta- nowi przyczynę tego, iż więcej już nie chcesz jako gość mi najbliższy, jako żona moja, poja- wić się na tych ziemiach dla mnie drogich. Ja ciebie rozumiem i wybaczam. To nawet nie jest wybaczenie, to nie może być jakąkolwiek formą łaski z mojej strony, ponieważ wcześniej mu- siałaby być jakakolwiek wina Przewinienie najmniejsze, trudne do zmierzenia. Chwila takiej obcości która wymagałaby tego, abym oczyszczony – do ciebie wrócił Wiesz o tym najlepiej, iż czegoś takiego nie było, niemożliwe nawet do pomyślenia jest, abym tak myślał. Jesteś tutaj całkowicie niewinna. Od ciebie żadnego wrogiego gestu w stronę ludzi tobie nie znanych. W tym momencie jest płacz i to jest cisza wewnętrzna, mimo iż słyszę, mimo iż oczy przejaśniało i twarze inne od poprzednich, od tych sprzed chwili. l to kontrastujące z cieniem lasu, z tą ciszą sznurującą drzewo do drzewa, nawisającego pod ciężarem śniegu białego jesz- cze, niezszarzałego przez te wszystkie poranki i noce, które nad nim przechodzą. To jest dzień pierwszy, gdy jesteśmy: ty i ja, jako jedno. Gdy jesteśmy jako ta część niepodzielna, żyjąca od chwil pierwszych jako całość, z której owoc jedynie przez współdziałanie może wyniknąć. Przez wzajemne dogłębne połączenie, a nie przez podział na dwie osobności. Ja od tej pory jestem niewolnikiem twoim, ty moja pani. Ty od tego czasu jesteś niewolni- cą moją, ja – twoim panem. I mimo że nad nami ręce zmęczone nie wznoszą przez czas cere- monii koron złotych, misternie ręką złotnika z blachy kowanych, jesteśmy najpełniej sobie oddani. To jest, powtarzam po raz któryś, dzień pierwszy naszego wesela. Które wynika z słów poprzednich, wielokroć do siebie wymówionych. Ale jest po tym dniu dzień jeszcze je- den, dzień jeszcze jeden, który dla nas mógłby być przypomnieniem, od którego jesteśmy do siebie przypisani najpełniej, to mógłby być dzień, w którym poczułabyś się jako moja rodzina, 35 w którym byłabyś jako część niepodzielna mojej strony, tej pamięci, która we mnie żyje, wszystkiego tego, co nazywam tradycją rodzinną, i to mogłoby być w tobie pielęgnowane nie dlatego, że tak chcę, nie dlatego, że tak pragnę. A z tego jedynie powodu, że ty byłabyś wtedy najpełniej z nami, byłabyś jak jeden owoc z pnia, który i mnie zrodził, byłabyś więc podwój- nie silna, podwójnie odporna na wszystkie złe ciosy. Stało się jednak tak, iż nie danym mi było doczekać tego. Stało się, iż marzenia moje, jeżeli kiedykolwiek we mnie powstały, roz- sypać musiały się same od siebie. Zapaść w moim wnętrzu, jak gdyby ich nie było. Taki to był dzień drugiego wesela. Na którym liczymy się już jako mąż i żona, w przeciwieństwie do tych młodych, którzy nas goszczą teraz, a którzy za chwil parę, za parę godzin dopiero będą na równym z nami miejscu. Inną chwilę otwiera pieśń. Spretków Stach był przez nas do tego wyznaczony, żeby śpie- wać tę pieśń w dni, gdy chodziliśmy od zagrody do zagrody, żeby gburom radość przynieść i poznać dziewczyny z najbliższej i najdalszej okolicy. To była pieśń Stacha, do której tylko harmonia przez Józwa niesiona, który na niej palcami zręcznie przebierając i miech odpo- wiednio rozciągając – melodię, a raczej zarys tego, co melodią można by nazwać, potrafiła wydobyć. Im dwom tylko oddawaliśmy ten czas najważniejszy, najlepszy, gdy do ciepłej che- czy się wchodziło z zimnej przestrzeni. Nam w tym czasie ni ruszać się nie było można, ani dokazywać zbytnio. I jakby korzystając z tego, jakby ceniąc nasze poświęcenie, to zapomnie- nie się, które każdy z nas odczytywał, śpiewał Stach, wydobywając z pieśni zapomnianej już w moich stronach, nie śpiewanej po kościołach – co dziad dziada jego, w chmielińskim ko- ściele, pod sosrąbami malowanymi w lelije i serca koszubskie mógł z tej pieśni wydobyć. I słyszą wszyscy, którzy są w checzy, i słyszą wszyscy, którzy jeszcze dalej stoją, bo na progu i poza nim, w sieni, ten głos wyciągający z linijki znaczenia najpiękniejsze naszych dziadów, a przez wnuków i prawnuków zapomniane: Przy onej górze świecą się zorze, Pasterze się uwijają. I na cytrach grają, Nie wiem, dlaczego. I mimo iż wszyscy w chałupie wiedzą, bo co roku tę pieśń śpiewamy, mimo iż wszyscy wiedzą, dlaczego jesteśmy w tej checzy, zdaje się panować cisza jeszcze pełniejsza, jeszcze bardziej pogłębiona tym oczekiwaniem na słowa następne, które za chwilę usłyszymy. Na słowa, które objawieniem mają być, wyjawieniem tej chwili, od której dopiero radość można liczyć, od której dopiero wszystko to, co Rok Nowy i Święta Królów zapowiadają, może być poważnie liczone...: Graj, pasterzu, graj. Bóg ci pomagaj. Powiedz, która tu gospoda, Słodkiego grona jagoda – Syna powiła? I teraz dopiero, po tych słowach, które już nie są zapowiedzią, ale wieścią samą, gospodarz częstuje nas gorzałką, od której jedynie diabeł (którym z roku na rok był Alis) jest wolny. Rozpoczynają się zbytki. Diabeł już na widłach woreczek z sadzą dzierży, goni z nim po izbie, aby pokarać panny za malowane usta, za zaróżowione pudrem policzki – lepe – jak w moich stronach mówią. I przez moment to jest, dopóki nie śpiewamy razem wszyscy: Bóg się rodzi, gwiazda wschodzi, Trzej królowie od wschodu. Tu z darami, ofiarami, każdy swego narodu. 36 Na słowa te, gospodarz, co u niego na święta dobre, co w najgłębszej komorze gospodyni chowała, pod nasze kładzie oczy, w nasze kosze, które osiołek dźwiga. I to jest ta nasza ra- dość, ten dar srogi, różny u każdego gospodarza, jak różne są jego ziemie, jak różne są jego kanie, jak różny jest dobytek i nadzieje, które wiążą się z tym nowym rokiem, który za parę dni, po dniu dzisiejszym, ma nadejść. I teraz znów Stach zwrotkę następną, to podziękowanie symboliczne, do którego i my się włączamy głosami różnymi: Złoto Pana, a kadzidło kapłana oznaczało. Mira znakiem Męki smakiem, W tych dniach wyrażało. I teraz jesteśmy już wolni najbardziej, teraz dopiero uganianie się za złym; każdy rozpo- czyna teraz spowiadanie się przy śmiechach naszych i śmiechu gospodarskich córek. Teraz największa robota bociana, żeby pannę każdą na wydaniu uszczypnąć, od czego los ma się jej uśmiechać. Teraz mąką sypanie, po diabelską sprawką rozsypanej sadzy, żeby białe zawsze na wierzchu. Żeby jasność zawsze smutki pokryła. Po tej chwili właśnie ostatniego roku wylegli- śmy wszyscy przed checz sołtysa, za którą jezioro, i od momentu tego zaczyna się liczyć ostatni dzień, chwile ostatnie Feliksa Szmudów, który do wody zmierzając najpełniej się z nią łączy, że żaden ślad po nim pierwotnie, oprócz tej wyrwy ciemnej na jeziorze, na płaszczyźnie lodu. Dopiero za dnia bosakami gruntując dno, nie bardzo głębokie w tym miejscu, trafiają na jego ciało, na to, co żyło kiedyś, i na pannę jego – Trudę, z którą połączenie bez wspólnego życia, na wieki wieków. I przez moment jeszcze po tym zgruntowaniu ich ciał na dnie są tam jeszcze, żeby później, przez nieledwie dłuższy czas spoczywać na tafli jeziora, przezroczyście lśniącej; załamującej słońce w wodzie umarzniętej, pokrywającej delikatną skorupą lodu jego ciało i okrycie wierzchnie, odmienione przez spoczywanie w wodzie. Odmienione przez tę wyprawę z gwiżdżami, że zupełnie niepodobne do tego ubrania, które w dzień zwyczajny no- sił, w każdą inną chwilę. Czy to lato było, czy wiosna, czy jesienne kopanie kartofli, zawsze był pomocny rodzinie, i miał być takim do końca dni swoich, do chwili i poza nią nawet, gdy- by swojej rodziny nie stworzył, a na co się zanosiło i co było pisane już przez parę wiosen nie tylko literami na wodzie, ale w najgłębszych komorach jego pamięci, w najgłębszym schow- ku, w którym spoczywają sekrety nie odgadnione przez nikogo. Jedynie Julka, baba nawie- dzona, jakby przeczuwając dni te, wiedząc o tych sekretach głęboko zakopanych w sercu, że ich wydrzeć nie można było, przewidywała takie ich zakończenie, takie ich nieujawnienie. O czym od Feliksa sam wiem, sam wiedziałem raczej – po to, żeby zaraz zapomnieć, bo po rozmowie Feliks przykazał, aby słów tych nikomu nie powtarzać, aby nie dzielić na czworo pomiędzy najbliższych moich. I dziwne w tym wszystkim było tylko to, że Julka takie wia- domości mając, takie przewidywania snując z oczu jego i kroku, który mierzyła na świętego Andrzeja, ani słowa nikomu nie rzekła, co wbrew jej naturze, co wbrew zwyczajom przyjętym przez nią. Ale to wszystko, ten moment rozpaczy nagłej, rozsypanie się scenariusza widowiska przy- gotowywanego przez kilkanaście wieczorów poprzednich jest potem, gdy z chałupy wycho- dzimy. Tu jeszcze gospodyni pachołkowi naszemu daje pupe z chleba pieczone. Z chlebowe- go zaczynu. Pięknie lukrem przystrojone, w piecu chlebowym z najmłodszej mąki pieczone. I po tym dopiero Stach śpiewa te słowa ostatnie, przywodzące na myśl pamięć dawnych cza- sów, gdy sprawy wsi swojej decydowało się u sołtysa, gdy on był sędzią i prawem jedynym, a miasto zbyt daleko, aby sądzić się tam i wadzić przez długie lata, karmiąc sędziów i adwoka- tów sprzedanymi krowami, karmiąc ich mąką na przednówku, gdy dla dzieci jej zabrakło. I 37 Stach, przez pamięć na to, a także – chcąc może, aby wcześniej zabawa się rozpoczęła – śpiewa tę zwrotkę, te słowa jasne jeszcze teraz dla mnie: Cieszmy się wszyscy na tej naszej ziemi, Niech znikną kłótnie między rodzinami, Jak dawniej między ojcami naszymi, Tak dziś niech będzie miłość między nami. Gdyby w tym czasie padł jaki znak, gdyby pękło lustro w gościnnej izbie, może by ta chwila powstrzymała nas od tego wyjścia w przestrzeń zimy, na ten śnieg chrzęszczący pod naszymi nogami, delikatnie zaznaczający swoją miękkość w promieniowaniu zimnym księży- cowego światła. Ale nic się nie stało, co by nas mogło powstrzymać. Wręcz przeciwnie, wy- biegliśmy gwałtownie z rumorem towarzyszącym nam, z klekotaniem bociana, z niedźwie- dziem przywiązanym łańcuchem żelaznym do ręki Cygana, że jedno, całość zamkniętą, nie- możliwą do rozdzielenia tworzyli. Tłocząc się więc, przewracając przez kierzonkę, która w sieni stała od dzisiejszego urabiania masła, wybiegliśmy w ten przestwór przykryty granatem nieba, zaznaczony jedynie języczkami gwiazd, połyskującymi migotliwie. Połyskującymi przymilnie. I stało się, co nigdzie nie było zapisane, i stało się, co .stać się miało. To wszystko przedtem. Wiele już zim temu, wielokroć rzeki odtajać i pokryć się lodem zdążyły, to jeszcze przed weselem moim. To jeszcze przed weselem drugim, to jest oczywiste – jako że zaznaczyłem już, iż na tym drugim weselu jestem z żoną moją, więc kolejność tych ceremonii musiała być taka, jak opisuję; jak przedstawiam ten dramat przed waszymi oczyma, a nie inna. Nie jest tak, że w przestrzeni okolicznej rysuje się lustro, które by zdarzenia późniejsze rzu- cało przed te, które wcześniej się zdarzyły. To jest niemożliwe, aby fizyczne tak odbijało mate- rialne, że zachwiane zostaje, lub odwrócone następstwo czasów. To jest niemożliwe, powiadam wam, chociaż istnieją przesłanki zdające się wskazywać na taką możliwość. Do takich możli- wości zaliczyłbym te przepowiednie wszystkie, te wiadomości tajemne, które o spełnieniach rozmaitych mają babki, a z nich wszystkich najlepiej Julka. Ale takie odczytywanie kalendarza nie po myśli mojej, takie odczytywanie kalendarza niezapisanego, w szczególności zaś kalenda- rza, którego wszystkie karty przed naszymi oczyma zakryte, mimo wszystko – niemożliwe. Tę ich skłonność, tę ich zdolność – babek moich – zaliczyłbym do wiedzy! Przez długi czas życia – zapamiętując fakty początkowe i to, co z sobą niosą – potrafią teraz odczytać przyszłe z faktów pierwszych, z faktów przyczynowych. To jest nam w tej chwili, przy wieku naszym absolutnie odjęte. To jest dla nas absolutna niemożliwość. Dlatego zgadzać się musimy z następstwem czasów, pomijając jakąkolwiek możliwość ich równoległości lub też inwersji. Prawie osypał się w pamięci proch pól zamiatanych wiatrami w dni orki, pył dróg i ścieżek wydeptanych przez zmierzających do miasta lub też do gospodarza na odrobek, gdy nadszedł ten dzień wesela zapowiedzianego już trzykrotnie w parafii, po trzykroć już omówionego w rodzinie najbliższej. Na stole panny młodej, na stole jej rodziny pojawiła się już zapowiedź dnia tego. Do zgody doszli starzy pomiędzy sobą. Posag już przez zimy ubiegłe, przez wszystkie lata minione przygotowany czekał w komorze ciemnej. Suknie strojne i wyprawne, pościel i bursztyny przez Rompę rżnięte również już były przysposobione. W skrzyni zdobnej, malowanej siedmiokolorem barw kaszubskich, czekały. W skrzyni, na której serca, lilie, tuli- pany i bez, przez wnuczkę odziedziczone z wyprawy babki, a żony tatka – co na język nasz przekłada się – żony dziadka. To wszystko już było przygotowane. Muzykanci zamówieni we wsiach okolicznych szykowali bębny, harmonię i trąbkę. Kulawy Mazur sidolem czyścił mo- siężne złoto trąbki, oddziedziczonej po bracie swoim służącym przed wojną jeszcze drugą w Grudziądzu, gdzie był sygnalistą. Klebba bębny malował na tak duże wesele, pęcherz zeszło- roczny krowy już w mionionym miesiącu dokładnie z łoju oczyścił, maczał przez długi czas w 38 sobie tylko wiadomych płynach, aby głos odpowiedni z niego mógł wydobyć po naciągnięciu na walec drewna, wydrążony w środku. Józwa harmonię przegrywał, podkleił miech nadwerę- żony zimowym graniem w chałupach gospodarskich, na potańcówkach. Tak że wszystko już było zapięte na ostatni guzik, nic już zdarzyć się nie mogło nadzwyczajnego, co by mogło uniemożliwić te śluby, weselne świętowanie nie tylko dla rodziny najbliższej, ale i dla wioski całej. To nie dziwne dla takiego gbura, u którego córka jedna i mól gruntu duży, co w języku naszym – powtórnie przekładam – znaczy duże gospodarstwo. I jest ta cisza przed burzą, przed namiętnością wielką, jaką jest zawsze przyroda wobec nas małych, wobec – którzy ją za Panią mają, za serce swoje i za życie, za wszystko to, co od chwili kołyski pierwszej drewnianej aż po drzewo dębowe u Lieberta w Kartuzach zbiera się. Jest ta cisza przed burzą, gdzie lasu ani na drzewo, gdzie lasu ani na grób. Nie ma miejsca, do którego nie sięgłaby ręka, nie ma takich miejsc w pamięci, których by pamięć innych wyna- leźć, odsłonić nie mogła. Jest tak. Najpierw z całej wsi, ze wszystkich tych domów zamiesz- kałych przez nowych i przez starych, przez tych, którzy Bug musieli przekraczać, aby tutaj dojść, i przez tych, którzy to samo uczynili, tylko wieki temu wcześniej przechodząc przez rzeki zachodnie od okolic Rugii, płaskich i zielonych w trawie soczystej, w trawie nie do usły- szenia, gdy rośnie tak szybko, wzbiera w sobie pędy – więc u tych wszystkich, starych i no- wych gospodarzy tej ziemi, budzi się sumienie. Budzi się książka zapisana przez wieki albo przez lat dwadzieścia. Książką, która nigdy stroną zapisaną nie była i nie będzie, która zawsze będzie miała karty czyste, na tyle rozszerzające się w przestrzeń i czas, że pamięć wielu po- koleń pomieścić jeszcze może, że wielu następnych znajdzie się obok dziadów swoich i oj- ców, którzy już dawno przeciw ziemi przymierze z nią zawarli, którzy już dawno rzeki pod- ziemne przepatrują oczami zaszłymi piaskiem i mgłą delikatnych korzeni drzew nadziem- nych, rozciągających lipcowe wonie w miesiącach odpowiednich, nad tą okolicą. Jest ten czas. Ale przed nim Leona czas dla mnie, brata. Wróg mój najbliższy, przyjaciel i druh. Wróg mój najbliższy, bo najwyraźniej mnie przekładający – mowę moją, słowo, nawet nie wypowiedziane – na język gestów prostych, czynności czytelnych. Ale i dlatego druh ser- deczny. I tam go spotykam, teraz, po lecie, potem, jak Anna w domu moim oddalonym – sa- ma. Leona witam. Dłoń mu podaję po tym ostatnim naszym spotkaniu w Warszawie, gdzie na stałe mieszka. Nie przypuszczałem, że zostawi to miasto, abym mógł przypomnieć jego w tym krajobrazie, w tym osiedlu spraw moich i jego, nie rozwiązanych jeszcze ostatecznie. I w tym miejscu, w tym punkcie się spotykamy, w którym żadna sprawa rozwiązana zostać nie mogła. Leon – już tobie puszcza niebieska szumi już lasy zapłodnione śpiewem przytulają się do twojego prawego boku lewy wciąż jeszcze otwarty na pamięć mówisz niech źródła wzbiorą we mnie żebym mógł tę wystawę otworzyć te obrazki namalować tobie wierzę Leon dokonasz tej wielkiej czynności i pomagam tobie dzisiaj w niedzielę wychodzę z wielką torbą którą kupiłem onegdaj w moskwie w gumie i z tą torbą wielką w której prosiaka mógłbym zamknąć kroczę te- raz do delikatesów gdzie te czerwońce od ciebie otrzymane na ladę wyłożę żeby przynieść tego napoju tego alkoholu po którym, i ja te rajskie ptaki w sobie słyszę i widzę kolor który przenie- siesz jak tylko się przebudzisz na te płótna ściśle przylegające do blejtramów któreśmy posta- wili w kącie. Czuwam nad tobą a o twoje myśli proszę te anioły zsyłające nam tak piękne sny i modlę się niech tobie przyniosą pamięć tych rzeczy które teraz w tobie zachodzą niech się kolory pięknie trzymają twojego ciała tej pamięci którą kształcisz w sobie. Pamiętasz wyjeżdżamy w plener nakładamy na siebie burki ciężkie wełniane ja palę ogniska zbieram z pola kartofle które pozostały w tej ziemi chudej po wielkim zmęczeniu przydanym 39 kolanom chłopów którzy przez dwa tygodnie wybierali z niej pożywienie dla siebie kładę je w popiół niech grzeją się te struktury roślinne niech nabywają aromatu i taki był nasz plener Dla wesołości i nauki czytamy księgę kitowicza a czasami jakiś kawałek z biskupa kijow- skiego chmielowskiego i wtedy w nas pragnienie żeby zobaczyć eskurial albo zęby krzysztofa które jednak wielkością swoją niepodobne do zębów żadnego stworzenia. Mając ogień przed sobą przesuwamy szlak wędrówki w inną epokę będąc już pod tym nie- bem spalonym słońcem widzimy góry przesłonięte sztandarami i teraz patrząc widzisz jak dzieją się akwaforty goyi. Taki jest nasz plener gdy chowamy się przed nocą pod dębem szadym rozkładając na nogi tę wełnę którą nazywamy burką tutaj także dochodzą do nas wołania ptaków rajskich mimo iż już od tygodnia ani kropli alkoholu w ustach naszych nie golimy się bo niezbędnym byłoby użycie wody kolońskiej przemysławki albo innej tańszej a w każdej z nich alkohol zaniedbujemy tę czynność higieniczną żeby nie powstała w nas oskoma na rzeczy potrzebne a szkodzące. Stamtąd z tych ziem płaskich na których drzewo samotne. widoczne jest w pogodny dzień na osiem kilometrów przenosimy się w nasze miejsca rodzinne między jeziora i tutaj łowimy ciszę zamykamy się w sobie i do naszej pamięci dodajemy interpretację już widzisz jak będą wyglą- dały te płótna teraz jeszcze białe nim otworzymy wernisaż miejsce powrotne dla picia wódki dla powiedzenia kłamstwa. Mówię Leon nie wierz im wszyscy kłamią wszyscy robią knoty tylko ty się liczysz z mło- dych lucek i kostek o wszystkich innych zapomnij nie przejmuj się tymi którzy wystawiają ob- razy w ciężkich ramach. nie wyjmuj noża przyjdzie jeszcze czas gdy sami pokłonią się przed tobą ty jesteś dobry nie na darmo przecież chodziliśmy tyle po tej ziemi uczyliśmy się jej mó- wię ale ty i tak myślisz że jestem jednym z nich że zabieram czas twój dla siebie że już go nie starczy na to żeby pięknie podziękować tym którzy przyjdą żeby pięknie knoty przygotować i mowę którą na początku mam wygłosić żeby tych starych wszystkich przywitać ugościć odpo- wiednio żeby kogoś nie pominąć przy rozdziale wina wódki zapamiętają to sobie – będzie źle. O kobiety jeszcze muszę zadbać nie przejmuj się w tym moja głowa żeby wszystko grało ochleją się opiją i będą mogli macać przynajmniej okiem te dziewczyny które dla nich sprowa- dzę przyjdą chętnie żeby popatrzeć przywitać się z panem C który na tamtym. biennale w We- necji nie otrzymał żadnego medalu ale rozmawiał z takim jednym który swoje obrazy sprzedaje po dwanaście tysięcy dolarów przyjdą te dziewczyny i po to żeby się napić wódki albo wina jak która woli może być wyborowa albo vermouth albo tokaj szamorodni wszystko już opracowane ty musisz się tylko przygotować nie możesz być pijany w chwili rozpoczęcia żeby nie spotkała ciebie ta sama przygoda co lautreca w londynie. Po tym całym jublu możesz się urżnąć możemy nawet pójść do europejskiego na dół i po eu- ropejsku narzygać. Tak mówisz tak mówisz – pierdzisz wyżej niż dziura w zadku. Tak to tak Słowami Rabelais'go. Tak mówię, ale dopiero w chwili pewnej powracam do myśli jak gdyby porzuconej, żeby dojrzeć w sobie lustra odbijające promienie zeszłe już z tego świata. Sytuacja ta została już dawno, jeszcze przed stworzeniem jej odpowiednika, opisana. Została przez nas przeżyta, a więc jest ważniejsza od nas, od tego, czym teraz żyjemy. Od spraw jakichkolwiek. Ta sytu- acja, ten probierz umożliwiający wejście w siebie jest już historią. Zdarzeniem, którego nie można przenieść w czas i miejsce, w którym my jesteśmy. To jest niemożliwością. To jest bezcelowością, która niczego nie wyjaśnia, niczego nie mówi, tylko, co najwyżej, może za- kłócić nam obecny czas. Może być fałszywym odpowiednikiem sytuacji, która już nigdy nie 40 powstanie, mimo iż znowu razem jesteśmy, mimo iż znowu obok siebie, jak wtedy – gdy po raz ostatni w Warszawie, w innym powietrzu, w innym słońcu i wśród innych ludzi. Musi być przejście od tego wspomnienia, od tamtych okolic do okolic naszych, gdzie krew i kość nasza się rodziła, abyśmy mogli być razem. Wiem o tym, czekamy jednocześnie na to, aby powstał ten most najwierniejszy przez rzekę nieprzebytą pamięci i czekamy, musi być powrót, jeżeli już tu jesteśmy. Jeżeli Leon i ja tu jesteśmy. Odchodzi pot z naszych rąk. Czystymi witamy się rękoma. I dobra jest, i cisza słoneczna tak bardzo wokół, we mnie, w tobie. W drzewie każdym. W każdej trawie przemykającej po- między moimi nogami. W każdej trawie, którą wyczuwam pod pokrywą śniegu. Cisza w tej głębi niebieskiej nie zamkniętej żadnym fałszywym drzewem, który płomieniem mógłby być, żagwiąc się wojennie pomiędzy nami. Leon mówi o czasie zamierzchłym. O czasie, który wczoraj był, abym wcześniej mógł wrócić do ziemi swojej, bo przez dzisiaj znacznie trudniej przyjdzie mi to uczynić, bo przez dzisiaj to będzie prawie niemożliwe. Wiem, że dzień dzisiejszy jest dniem pożegnania, a dla tego, który już raz żegnał się ze wszystkim, musi być stworzona szansa powrotu, aby mógł po raz drugi się żegnać i zawsze, ilekroć tylko zechce. Dzień dzisiejszy jest dla mnie dniem pożegnania, Leon wie o tym. Nawet wtedy wiedział- by, gdyby wieńca nie widział, sosny pokrzyżowanej, sosny przewiązanej drutem giętkim sta- lowym wokół pierścienia drewnianego, gdyby tych szarf nie widział u tego krwistego kwiecia. Każdy musi być, aby mógł się żegnać – innej możliwości nie znaleziono. Tak i ja. Przez dzień dzisiejszy najtrudniej byłoby się witać z raz pożegnanym, żeby po raz nowy powrócić do tego. Powrót mój muszę uczynić od wczoraj, od dnia tego, kiedy rozpoczęło się moje pierwsze pożegnanie. Od dnia, w którym pożegnałem się. I Leon tak czyni. Kreśli portret kobiety, która najpełniej nas fascynowała, i zapisuje przede mną przestrzeń tym wszystkim, co wyniósł wczoraj i wcześniej jeszcze z tego, że żyła ta kobieta tutaj, i prze- strzeń zapisaną poddaje mi, jako drogę wyznaczoną znakami łatwymi, nietrudnymi dla znale- zienia wejścia w pamięć. Otrzymuję przestrzeń pomocniczą, która ma umożliwić mi przejście z powrotem w ziemię rodzinną. Wszystko, co do tej pory o tej ziemi wiedziałem, zostaje za- kodowane w tej informacji o dniu wczorajszym, który raczej powinien być przeszłością dalszą od tej pory, która skończyła się kilka godzin wcześniej wraz z narodzinami świtu. To wszyst- ko przeszłe zostaje mi poddane jako droga wejścia w moją wieś. Prawda, możliwe jest wejście do wioski każdej, do każdej sytuacji zdawałoby się bezpow- rotnie zamkniętej. Możliwe jest takie wejście, ale to może być tylko pozór, to może być tylko sztafaż. Ty jako manekin pomiędzy rzeczą i przedmiotem. A tak, przez tę przestrzeń pomoc- niczą, wychwytujesz miejsce pamięci, łącząc je w jedną całość z wczorajszym. Widząc, iż zbyt daleko to wczoraj nie odbiegło od ciebie. Stąd dopiero, w tej chwili tworzy się źródło dnia dzisiejszego. Tego co na ciebie czeka. Tych wejść do domu, do gospodarstwa, tego wkroczenia do siebie. Abyś mógł jako gospodarz tam wejść, konieczna jest taka przyjaźń, przeprowadzająca dni zamierzchłe. I mówię mu to: Przyjacielu, potem, gdy w ramiona zdążyliśmy sobie wpaść, gdy łza jedna pomiędzy nami przestrzeń zakreśliła, iż nic nam obce już nie było – mówię: – Przyjacielu, mróz mnie na mojej ziemi czeka. Droga mnie wita gładka, prosta, ale przez lasy ciemne, przez ostępy. Wyżłobione w śniegu ślady płóz mnie prowadzą. Trop zwierza dzikiego drogę mi przekreśla, przyjacielu. Ty tu jesteś. To powietrze dłuższym dla ciebie, przez dni przeszłe już nim oddychałeś, więc przeprowadź mnie przez tę przestrzeń, bliską, ale wrogą jednocześnie. Przyjacielu, abym mógł w lutą pogodę, w ten mróz siarczysty ciepła ja- kiegoś użyć, opowiedz wrześniowe zdarzenie. Widzisz, jestem w połowie drogi pomiędzy 41 domem naszym, w którym Anna mnie czeka, a domem moim, w którym świece dwie żółte, prześwietlone do połowy wysokości czekają. Upraszczam zagadnienie, przyjacielu mój, druhu serdeczny – ale wiesz najlepiej o tym, co czekać mnie może w domu żałobnym. Stąd ta proś- ba, ta nie-prośba. Krew mnie wypełniająca, marznąca we mnie – tej opowieści czeka. Oczysz- czającej, przeprowadzającej mnie. Tak mówię. Leon stoi, ledwo swetrem okryty. Stoi – na metr ode mnie odszedł, jakby zobaczyć chciał mnie dokładniej, na metr odszedł, o kroki dwa prawie do tyłu, po tym nagłym powitaniu, i stoi tak. Niepodobny do siebie, którego pamiętam stąd przed dwoma laty; niepodobny do siebie, którego pamiętam z Warszawy, z wernisażu, na który list zapraszający otrzymałem. I teraz, w tę pogodę zamykającą usta przed powietrzem, które nagle wdychane, pełnią płuc, mrozi zęby, zatyka oddech, wyświadcza mi radość wielką. Odpowiedź jego jest przeprowadzeniem słońca przede mną, jest ogrzewaniem mojej pamięci o tej ziemi, jest przeprowadzeniem słońca, które po trzykroć musi się przedrzeć przez wzgórza, nim zginie na zachodniej stronie, w której mój dom. Po trzykroć słońce przedzierać się będzie, po trzykroć w dniu swoim wyżarzać będzie żużel mojej pamięci, abym najbardziej pamiętający mógł dotrzeć do swoich najbliższych, do tego, co mnie czeka. I tak mówi Leon, i to jest wstęp do jego opowieści prawdziwej. Wcześniej od rozmowy z Leonem przychodzi do mnie pamięć Fełasa, którego w urzędach zwą Flisem, ale od lat mojej młodości to pierwsze nazwisko dla niego, i takie pozostaje w pamięci. Zawsze, odkąd pamiętam, z szopką chodził, ale dla nas niegroźny był, bo do miasta chodził, dokąd aniśmy mieli ochoty pójść Ta pamięć o nim przychodzi – skoro w tej ciszy jeszcze przedrannej, w tym mroku jeszcze – spotykam go. Milcząco mijam. Korzenie już przebiły ziemię, skręciły się na osłonecznionej płaszczyźnie przylegającej do pnia drzewa. Przyroda zmartwychwstaje z podziemi. Sokami życia darzy powietrze, błękit. W tym czasie z swojego barłogu schodzi Fełas, biały prawie, w wielkiej oszraniającej czoło czu- prynie. Wielki jest. Największy na wieś całą był już od samego zarania, od tej chwili, gdy znaleźli go pod kościołem i w braku matki jakiejś prawowitej, która by mlekiem mogła go nakarmić, napoić, za poradą księdza, oddano go w ręce zgrzybiałej Zuzuli. Wielki był już wtedy. W worek opatulony. Bez przyodziewku żadnego lnianego, przyna- leżnego dzieciom ledwo narodzonym. Gdyby nie ta wielkość i znamię czerwone w kształcie koziej nogi, racic – raczej, niczym szczególnym nie wyróżniałby się. Teraz go pamiętam z tego wieku zgrzybiałego już, z tej niepotrzebności, która się do czło- wieka wtedy przyczepia, gdy już świat przed oczyma zamglony, gdy zdobywa się wiedzę o tym, iż wiele jeszcze do nauczenia się. Nieprawdą jest, iż oczy z godziną każdą stają się coraz słabsze – to tylko widnokres się oddala, ostre widzenie szczegółów. Zamiast tego posiada się mądrość przysłowia, przypowieści albo snu. Ale to już najmniej potrzebne jest w Fełasowej pracy i dlatego prawie że bezużyteczny po wsi całej chodzi. Do miasta czasem też trafia. Jest kolęda. Chodzenie od domu do domu po proszonym prawie, bo głos jego prześwitują- cy przez zęby sczerniałe, niezdolny jest do tego, żeby powtórzyć to, co kobiety starsze nawet od niego w kościele w onym czasie śpiewają. Więc to prawie proszone. Zapewne. Idzie od Betlejem przez zamek zapadły, na którym królewianka żyła. Przez lasy chruściane zastygające pod bielą śniegu, żeby dotrzeć w strony, gdzie go nie znają. Szopkę niesie z sobą i te piosenki swoje albo pastorałki. Nikt nie wie nawet, czy to kolędy są, czy inne śpiewanie, bo nic z tego odczytać nie można. Idzie Fełas przez las prokowski, po tym swoim rannym wstawaniu u starego Wiktora, gdzie gościnę posiada jego ciało. Tylko swoją wielkość zewnętrzną, to. wielkie nagromadze- nie kościstego ciała powierza temu miejscu, które przypisał mu w wielkiej swojej łaskawości Wikt. Przywlókł w ten kąt, koło zwierzątek bożych, worek napchany sieczką i śpi na nim. Czasem tylko, po odpuście w Sianowie przynosi coś lepszego na to swoje spanie. Worek sło- 42 my, ale to szybko niszczy się, albo szczury podrobią lub myszy szukające ziarna. Idzie Fełas do tego Sianowa raz w roku, mimo że daleko tam. Brzęczący jest wtedy groszem, który w jakiejś dziurze schowa, bo nigdy go u niego nie zobaczysz, czy po kolędzie, czy po jakimś innym święcie. Na tym odpuście opowiada Fełas bajki gburom, tym chłopom w butach skórzanych – ofi- cerkach. Każdy gbur tutaj swoją bryczką przyjechał, czarną, przez starego majstra Kuchtę w Nowej Wsi zrobioną. Opowiada Fełas, żeby zarobić trochę z tych koszy, które z sobą przy- wieźli. Do każdej bryczki dwa konie kare zaprzężone, które u Piekarki mają obrok na ten czas postoju. W bryczce kosz z gęsiną i inną tłustą strawą, żeby gbur .mógł przez tych parę godzin, gdy jest tu, sił nie stracić. Więc na to czeka Fełas i na wyjście tych ludzi z kościoła. W ciszy, która już później się rozlega, można go znaleźć przed ołtarzem ufundowanym przez Grejerów, w modlitwie zatopionego. Ale to wszystko w lecie, gdy już żniwa minęły i bogato jest na tym świecie i wesoło. Najlepiej także wtedy Fełasowi. Bogaty. Teraz zima przyszła. Zające gubią swój trop. Fełas szopkę trzyma na sznurze i z wielką na- dzieją do miasta idzie. Ciekawa to była sprawa z jego szopką i sznurem. Jednego dnia w tym swoim błąkaniu się koło lasów prokowskich, pod Mirachowo idących, zobaczył cień nadzwyczajny od słońca idący .Smyrknęło coś koło niego, czarnego wielce i zimnego, bo przez trzy dni prawie nie mógł się rozgrzać, mimo że picie wódki miał w karcz- mie darmowe, gdy ludziom zdarzenie opowiadał. Smyrknęło więc coś koło niego i takim zimnem się oblał, że pot, który u człowieka zdro- wego jest zawsze po ciężkiej pracy, teraz na niego wystąpił. Rozlał się po plecach i o jeszcze większe zimno przyprawił. Przeżegnał się więc Fełas i rozpatrzywszy wszędzie już zawrócić chciał do domu, ale coś nogi jego trzymało. I nie była to żadna glina ani nic innego, tylko coś, czego nie mógł zobaczyć. Nic więc już nie mówił, tylko Zdrowaś za dusze, za tych pogrze- bionych i zagubionych, którzy po drogach się włócząc, po rozstajach jarzącymi się oczyma zapóźnionych ludzi straszą. I zobaczył Fełas, co widzieć miał, i mimo swojego doświadcze- nia, do wsi z krzykiem przybiegł. I musiał wtedy dopiero proboszcz kropidło wziąć, skropić po trzykroć ciało jego, żeby złe mogło go odstąpić. Chłopi przynieśli dnia tego jeszcze świadectwo prawdy słów Fełasowych. Na sznurze ob- wiesił się Gruńta Tona, który rankiem na jarmarku krowę sprzedał. I litkup pił, razem z kup- cem. Tam go po raz ostatni widzieli, przy tej wódce gdańskiej jednym uderzeniem w blat stołu odbitej, i po tym wypiciu tej wódki jeszcze Kuńdę straszył, że jak do Gdańska pójdzie, to Kresztofowi dupę będzie musiał całować. Taki tam obyczaj w tym mieście, czym wesołość u starszych gburów – przysłuchujących się wzbudził, a strach u Kuńdy. Któremu się dopiero wtedy gęba odmieniła, gdy Tona butlę po wódce rozbił i dno pozostałe w zębach rozgryzł i zjadł. Napił się wódki damskiej i ostro pojadł Tona. Nikt tej sztuki nie potrafi, tylko Gruńta jeden, co przyniósł ją ze sobą z wojska, gdy w husarii cesarskiej służył. Tego Gruńtę chłopi tegoż dnia przynieśli na deskach złożonych, żeby ciężar jego ciała mogły strzymać. Prawda więc była w słowach Fełasa. Postanowili wszyscy, żeby sznur, na którym Gruńta się obwiesił, Fełas zabrał sobie. Aby już złe nie miało do niego przystępu, bo taki był zwyczaj, iż od umarłego, na przyszłość losów lepszą, kawałek szmatki białej się brało z tego prześcieradła, na którym był złożony. Od po- wieszonego sznur między najbliższych się dzieliło, aby nieszczęście nie miało do nich dostę- pu. Jeszcze jeden był zwyczaj – dzielenia przepaski, którą kobieta pępowinę po połogu prze- wiązywała, ale to był zwyczaj na największe szczęście i trudno było rzecz taką dostać. Miał Fełas sznur, który przydatny był i niezastąpiony w czasie jego nocnych wypraw do Kartuz, skąd po szopce wracał. Z przodu na sznurze tym dźwigał stajenkę zmyślnie z lipowe- go drewna wystruganą, a z tyłu worek rzeczy różnych, które mu dobrzy ludzie dali. 43 Powiadam więc, że dnia jednego Fełas o mało co właścicielem pieniędzy by został, które nie darowane, ale za sprzedaż szopki miał otrzymać. Rzecz nie do uwierzenia. Chociaż praw- dą jest, że nikt takiej szopki jak on nie miał, ani Teskniączka ze Smętowa, ani Bubi z Grzyb- na. A inni się nie liczyli. Drzewka stały ładnie w tej jego szopce. I inne rzeczy, które Fełas jednym słowem zasły- szanym określał – krajobraz. I dziwne to było słowo w mowie jego, ale przyjąć je trzeba było, bo tak nazywał wszystko, co wokół żłobka było, tę całą przyrodę. Dopiero w tym, wśród tego lasu, żłóbek umieszczony na kształt paśnika u saren, co Grota tylko takie robić potrafił. Wo- kół tego zwierzątka, żadnych wołów tam, tylko krasule, koza jedna do drzewa przywiązana postronkiem z korzenia jałowca i gęsi, kur trochę skubiących zieleninę, rozciągającą się pod stopami pasterzy. Gwiazda nad tym wszystkim wielka, złota prawie i kręcąca się z okiem wielkim w środku. Jednym słowem: nikt takiej szopki nie miał. Ani Bubi. Ani Teskniączka. To wszystko miał Fełas przymocowane do tego sznura grubego, na którym Gruńta się ob- wiesił po sprzedaniu krowy. I chodził z tym po wsiach, i czasem do Kartuz zawitał, drogą leśną przez Prokowskie Chrusty. Jednego dnia do Betlejem wóz przyjechał czarny, consul się nazywał. Pamiątek szukali i o mało co by szopkę. Fełasa wzięli, tylko bez sznura. Parę setek uczciwie zarobionych dawali, ale nic z tego. Bez sznura Fełas oddać szopki nie chciał i na tym skończył się interes. Kupcy nie chcieli brać tego sznura, na którym Gruńta się obwiesił, o czym im Fełas sam opowiedział. I jeszcze kazał przysiąc, że pozostawią to wszystko, jak jest – razem. Na to żadną miarą tamci nie chcieli przystać i po raz drugi nie kupili. I tak już szedł ten targ, to przebijanie złotówkami przy Fełasowym upartym poprzestawaniu na swoim. I we wsi wieść o tym poszła, i teraz już każdy wiedział, że Fełas większe pieniądze ma schowane w dziurze jakiejś albo u proboszcza, skoro za taki pieniądz szopki sprzedać nie chce. Było, nie było. Idzie teraz Fełas sam jeden. Korki powiązane sznurem i skórą trzymają się jego nóg, nie opadają. Podbił je wczoraj gwoździami przeciwko ślizganiu się: Sanie wyjeź- dziły ten śnieg. Ugładziły jak lód prawie. Mija już Prokowskie Chrusty, tylko dwa kilometry jeszcze do przejścia albo i mniej, jeżeli przez lód przejdzie żeby dojść do tego swojego miejsca kolędowania. Cisza w lesie. Gałęzie pod śniegiem uginają się i tylko trzask słychać pękających na mrozie soków. Drzewa postękują, mówią z Fełasem, nie jest mimo tej samotności sam zupełnie. Ra- zem z nim idzie przyroda, krajobraz – jak mówi. Pamięta to drzewo spalone, rozłupane piorunem, od którego Waleria ma jeden bok ciała spalony i różę na twarzy. Pamięta Fełas, idąc przez las, każdą stegnę. Korki kłapią po tym zmarzlisku, oddudniają się w korytarzu pomiędzy drzewami. Mija już diabelski kamień naznaczony takim samym znakiem, jaki i on posiada na skórze. Czerwony, jak gdyby wypalony. Ale ludzie nic nie mówią. Ochrzczony jest jak wszyscy inni. Więc co im do tego, widać takie były jego przeznaczenia, żeby z tym znakiem chodzić, którego i tak zresztą nikt nie widzi. Co innego, gdyby sam nie mógł się z tym pogodzić, gdyby sam wiele o tym myślał – wtedy co innego. Tak. Zapewne. A jemu to ani do głowy przyjdzie. Wie, że taka to jest róża jak i inne odmienne. Róża inna od tej, która złuszcza twarz Walerii, ale tamta po przestrachu ją dostała. Od tego uderzenia grzmotu w drzewo, pod którym stała. Już pomiędzy jeziorami widać miasto. Wchodzi do niego powoli. Nie przystaje, jak to jest, w zwyczaju innych kolędników, przy kiosku z piwem, tylko idzie na swój rewir. W te ulice, gdzie jeszcze nie zdążył być. Idzie spiesząc się, żeby ludzie na amen nie pozamykali drzwi. Trzeba zdążyć przed kolacją jeszcze, bo wtedy łatwo im drzwi otworzyć, wyczekując na kogoś. Później trudno się do nich dostać. 44 Pierwszy dom. Szczurza, prześmierdła klatka schodowa, ale Fełas nie patrzy na to. Prostuje się. Wchodzi po schodach, już wielokroć – poprzednimi laty przechodzonych. Puka do drzwi. Niech będzie pochwalony... „W łobie leży, któż pobieży...” Gulgoce mu w tym gardle coś, błyskają czarne pieńki zębów. Dzieci boją się Fełasa. To nie jest kolędnik dla dzieci. Wszyscy wiedzą, że śpiewa sam dla siebie: „Łobie leży... łudu łidu podle budu stajenka leży – aniołowie...” – tak śpiewa, ale tego trzeba się dosłuchać w swojej pamięci, a nie w tym śpiewaniu. Tam treści nie ma. Jest tylko zamiar. Chęć wyśpiewania tego, co wyśpiewać trzeba, aby dostać tę swoją zapłatę; Ten opłatek, który ma wystarczyć nic tylko na dzień dzisiejszy, ale i na inne. Do Wielkiej Nocy, gdy jałowca nazbiera, sprzeda go na jar- marku, a sam z pozostałymi witkami pójdzie w drugi dzień świąt po dyngusie. Więc do tego kwietniowego czasu musi mu wystarczyć to dobro dzisiaj zebrane. Wiedzą o tym ludzie i dlatego w tym gulgotaniu, w tym „Łudu, budu, bebejem...” dosłuchają się kolędy, pastorałki albo inne pieśni, żeby mu ze spokojem sumienia dać parę groszy. I prowiantu do worka. Dopiero teraz, a więc o moment później czas i miejsce spotkania z Leonem. Dopiero teraz czas, który liczy się jako moment wspólnoty i od tego momentu do mnie przybiega opowieść Leona. Biała Julka stoi na szosie, ręce – dwa bezładne w skurczliwym ruchu skrzydła – trzyma w miejscu, gdzie kończy się biała krągłość brzucha, a rozpoczynają lędźwie. Długie, czarne wło- sy, osłaniając prawie oczy opadają za kark, sięgając pasa. Jeden pukiel, ponad ramieniem sie- jąc swoją miękkość, owija pierś, teraz białą i widoczną w zachodzącym słońcu światła. Nogi, tkwiące w zgnojonych korkach, poznaczone bliznami i niezaschniętymi jeszcze ranami przy- pominają łąg ziemi, wypalony i brudny, z gdzieniegdzie tylko zaznaczoną kępą wyschniętego perzu. Trudno powiedzieć, o czym teraz myśli, stojąc w ciemności. Jej ręce wibrują, dłonie harmonicznie przesuwają się po materiale wyblakłej i cerowanej sukni. Z krtani dobywają się słowa ciche, gardłowe. Spoza czarnych, spękanych – jak gdyby wyrąbanych silną pięścią – zębów, pokazuje się język; drga jak gdyby ptak na uwięzi. W tym czasie, gdy widać tę krwistą czerwień wewnętrznego ciała – jej głos załamuje się, puchnie. Z gardła wylatuje wielki bąbel powietrza, słychać charkot. Później Julka spluwa na ziemię okoliczną. Jej ślad ostatni pokryty jest plwocinami. Robi się coraz zimniej. Słońce chowa się za Rekowo. Wydaje się, iż Julka nie myśli o niczym istotnym. Zresztą, o czym że mogłaby myśleć. Wszyscy ją znają. Mówią: Biała Julka – głupia Julka. Ręka do tej pory zwisająca wzdłuż ciała podnosi się, sucha ziemia zaludnia się jej cieniem, który drga. Julka liczy: tobie kaszy wore- czek, tobie mleka dzbaneczek, a tobie – fir, fir – do lasu. I kręci najmniejszy palec, trzaskają stawy, nie czuje tego bólu, śmieje się – w krótkich przerwach pomiędzy tymi grymasami twa- rzy mówi: tobie fir, fir do lasu. Opuszcza dłoń, wiąże ją z drugą i tak splecione trzyma pomię- dzy udami. Nic się nie dzieje. Tylko wiatr potęgujący się wydzwania ciszę w opadających liściach, szeleszcząc nimi. Tylko suknia Julki jeszcze przez moment podwiewa się. W widocznym za jeziorami Chmielnie zapalają się światła. Słychać daleki głos dzwonów: ZU-ZAN-NA, ZU-ZAN-NA. Jęk wiatru im wtóruje. Piersi Julki prężą się. Są jeszcze młode i jędrne, kształcone wielokroć na klepiskach albo w stogu podle stegny przez młodych. Jesteś sama – mówi do siebie – nie myśl o niczym. Nic tobie nie jest. Nie wiesz, po co się tutaj znalazłaś, jak zresztą nie wiesz, po co w ogóle jesteś tutaj, na tej ziemi. Zima idzie, a tu ani butów, ani niczego. Już od krzyża ból idzie. Ko- le. Przenosi się w dół. Pierścieniem obłapia, okolice pępka. Nie myśl o niczym, nikt tobie nie pomoże. Ludzie nie są tacy źli, ale wiesz, że już pomiędzy nimi nie dla ciebie miejsce. Już wszystkie twoje ścieżki zarastają. Ci, którzy byli, odeszli. Już na nich pamięć rośnie, a mirta, którą wyrzuciłaś do grobu, spróchniała. Tylko deszcz teraz, biała kropla wody, przesiąka pod- ziemne korytarze, mieszając proch z ziemią. I robak tam chodzi. 45 Nie myśl, Julka, nie myśl źle. Jeszcze kropla wody – słonej łzy, może dołączyć się do tego deszczu. Pomyśl teraz i patrz. Słońce zachodzące. Czerwień na jeziorze. Białe mizgi fal. Gałęzie drzew kreślą na ziemi żywopis, przedłużony cieniem daleko poza obszar zieloności. Mienią się w tym ruchu. Słońce, jak kulka słomy płonąca przywiązana kotu do ogona, drga i prze- kształca się w chorych oczach. Julka! – teraz przychodzi czas modlitwy. Teraz przychodzi czas przebłagania. Ręce powoli podnoszą się z tego punktu środkowego ciała, na którym były związane. Pod- noszą się, trzymają łącznie. Na ziemi widać trójkąt przedłużony, w to miejsce wpisać spra- wiedliwość, oko Wszechmocnego. Niech patrzy. Niech przebędzie ledwo widocznymi ślada- mi jej nóg drogę powrotną. Już nie trzeba. Przecież wiem, że są granice rozpaczy. Nic się już nie zmieni. Moja prawa strona ciała jest dobra, lewa zła. Moja lewa pierś jest chora, prawa zdrowa. Na obydwie kładli swoje ręce, tłamsili pierś jedną i drugą do skóry. Równali te dwa pola nabrzmiałe – do płasz- czyzny wyznaczonej skórą opiętą na żebrach. O Jezu, Jezu – zaraz potem czuję, że jestem już łódź, położona na garby spękanej i sękatej ławy. Moja prawa strona jest dobra, lewa – zła, w niej bije moje serce. Już czuję, że rozdzielają moje nogi, najpierw jeszcze kładzie swoją dłoń pod pachwinę, grubym palcem dotyka tego splotu nerwów, i już nie mogę zdzierżyć, już uda same się rozsuwają, odsłaniając to wnętrze, do którego wejście zagrodzone lasem delikatnym. Jego miecz wdraża się w środek mojego ciała. Prawa strona jest dobra, lewa zła. Łódź odpływa, Julko. Tylko nie płacz. Zaciśnij zęby, zaraz on w ciebie aniołem wejdzie. Już kończy się to piekło, już odwraca się ogień. Rzeki, które czyni paznokciami na mojej skórze, rzeki krwi prowadzą siebie dalej, ściekają po pod- brzuszu, łącząc się w większy strumień. Omywają to miejsce bólu. Julko, ogień już się od- wraca. Już rzeka wysycha. Jeszcze czujesz. Jego paznokcie czarne, popękane, z białym świa- tłem w otoce brudu, orzą moje ciało. Spoza moich zębów skowyt. Już anioł idzie. Ogień się odwraca. Julka wstała. W oczach, narosła przez ten czas krew wypełnia prawie całą przestrzeń międzyświetlną. Krajobraz owczarni widzi pocętkowany czerwienią. Liże ręce. Język jeszcze zbiera słowa. Przykryłam już to miejsce. Jest lśniące. Nawet gdyby przyszedł gruby Józwa z okularami, na palec nie zobaczy nic. Powie: drzewo – jak drzewo, myśli Julka. A w niej teraz cały brzuch się wywraca, czuje, jak mięso środkowe podpływa wyżej, wypycha worki na powietrze – płu- ca. Łapie się rękoma Julka w okolicy. gdzie ślad po odciętej pępowinie. Udo, jak gdyby chciało się okręcić koło drugiego, ciało zwija się w spiralę. Nagina. Nie będę nigdy mogła mieć dziecka, nigdy nie zaryczy w nocy. Mój palec zawsze suchy nikt go nie zechce ssać. Po co piersi, po co hoduję, te dwa wyrosłe, wrzody, twarde jeszcze teraz. Tutaj ręce podnosi, zaczyna wyć. Tak, jak nocą – koło Mirachowa. na Strzelnicy Lechickiej, wilk wyje – zostawiony sam sobie Na drugi dzień ludzie przychodzą i patrzą, a tam ziemia zryta, tyle tylko z tego wycia. I jeszcze to, że cisza wtedy w lesie. Nikt nie znaj- dzie w najbliższej okolicy ciepłego tropu zwierzęcia. Coraz ciemniej. Niebo łączy się już kolorem z ziemią. Julka przesuwa swoje kroki dalej. Idzie w gęsty las. Tu – cisza, tylko drzewa napierają do drzewa, gałęzie ocierają się o siebie. Czasem – widzi coś... Gacki pospadały z nieba do piwnic, ma się na zimę. Już wiszą w ciem- nych kątach, przyczepione do szorstkich ścian z cementu. Zbierają ciepło. Dają już spokój ostatnim muchom, jeszcze w biały dzień podlatującym gdzieniegdzie. Mieć taką cichość w domu. Drzewa w nim i trawa, mech uginający się pod nogą, że nic – tylko ręce pod głowę podłożyć i położyć się. Wyciągnąć na tej przestrzeni łaskawej zmęczone ciało. Nawet umrzeć tutaj, byle pogrzeb chrześcijański. Mowa księdza, cztery świece i pusta noc. Ale, gdzie mi tam. Pod murem pochowają albo jak starą Monikę – tuż przy śmietniku. Co raz, gdy wiatry 46 powieją, spadnie tam – z tej sterty śmieci zdjętych z innych grobów – jakiś kwiat papierowy, ale zaraz odpłynie. Wiatr go zabierze. Nic za darmo, nawet po śmierci. Za pamięć też trzeba płacić. Pamięć Julki działa jak żarna. Ciężko i zgrzytliwie, ale jeżeli coś się dostanie pomiędzy te kamienia – to już na amen. Wiedzą o tym i boją się jej we wsi. Doszła już do tego miejsca pustego, pośród buków. Nikt tutaj jej nie zobaczy. Może teraz przypomnieć swoje pierwsze słowa – moje ciało jest chore, lewa strona jest chora – tam serce. Zaraz podniosę ręce, niech będą jak dwie gałęzie przeciwnego drzewa. Niech będą osobno – choroba i zło w lewej ręce, dobro w prawej. Teraz wołam o deszcz, niech przyjdzie od Ta- mowej, od jezior brodnickich, po co ma na pola padać, po co bruzdy ma zmywać, piwnice z kartoflami topić, jeżeli może spłynąć na mnie. Na moje chore ciało. Niech . zmyje ten trąd z lewej połowy, niech moje ciało będzie czyste. Niech będę tak biała jak Szkaplerzna z Siano- wa. Niech deszcz, już przyjdzie, niech aż do krwi kość obierze z tego ciała, z tej strony chorej. Niech to, co mnie okrywa, spadnie na ziemię, mech to piach przykryje, a ogień wypali, aby na tym miejscu grzyb trujący i padalec nie wybudowały swojego gniazda. Tak woła Julka, mając dłonie wysoko w górze, rozwarte, że jeżeli pomiędzy nimi patrzeć, widzi się księżyc. Cały świecący w wysokości. W pobok od gałęzi, chmury postrzępione, czarne, zmieniają się, pędzą jak konie kare u sołtysa, gdy im orczykiem dać albo kolnąć ostrym pikiem wideł. Wzrok Julki mieni się, odbija w oczach całe niebo, oprócz księżyca i chmur puste – nie ma w nim miejsca na litość. Niech mnie przestanie palić to w środku. Piersi połóżcie się spać. Już nic z tej chęci mojej, z tego wyciągnięcia rąk do każdego, który ma inne ciało ode mnie. Nie palcie się moje włók- na, niech płomień nie rozlewa się żagwiąc pustą przestrzeń brzucha, tak bezużyteczną do tej pory. Bądźcie cicho moje wnętrzności. Zaraz zejdą anioły, tylko deszcze niech spadną, myjące moje chore ciało. Już słyszę, jak wzdyma się wiatr. Lampa rybaka, przyczepiona do czółna, chyboce się coraz bardziej. Idzie chmura od Chmielna, miększa od pierzyny. Niech do mnie, do tego jądra ciemności, wstępuje ciemność każda. O piersi moje! O ciało!... Julka przerywa monolog. Ręce osuwają się w dół ciała, przecinając ciemne już powietrze. Gniotą brzuch, badając ciało – począwszy od lędźwi. Teraz prawie noc. Dookoła Julki prze- strzeń zagęściła się. Nie myśl o niczym. Ludzie już się kładą spać. Już kobiety nagrzały chłopom pierzyny. Już się za siebie biorą. Zadają sobie ból i rozkosz, żeby później – za dziewięć miesięcy – wycią- gnąć tę piszczącą skorupę, z której człowiek ma wyrosnąć. Gbur albo robotnik. W powietrzu narasta chłód. Nie widzi tego Julka, ale wie, że od jezior przychodzi mgła. W taką noc wstają z jezior ryby, żeby płynąć w powietrzu, nie rozróżniając mgły od wody. Ryby płynąc biorą krzewy za muzea olbrzymich wodorostów, utwierdzonych w czasie, w chwilach pewnych tylko wachlują się te sieci sztywne gałęziami. W taką noc ryby płyną do księżyca. Cała przestrzeń roi się od srebrnych błysków łusek. Chłopi patrząc, po wyjściu z karczmy, swojej drogi, szukając śladów niewidocznej ścieżki, która by zaprowadziła ich na wieczerzę i do ciepłej pierzyny, widzą te jasne krople we mgle. Wydaje im się, jak gdyby gwiazda albo księżyc, trafione kamieniem dużym, rozprysły się. Któryś z nich, samotnie idący, wzdryga się czasem, jak gdyby smętka albo szątopierza zobaczył. To ryba przepływająca we mgle trąci go ogonem albo płetwą. I dziwią się potem w chałupie, znajdując na twarzy albo na sukniach wierzchnich śluz zaschnięty. W takie noce kobiety nie pytają się, nawet gdyby znalazły ten śluz na ich ruchnach, jaka przyczyna tego. Wiedzą już. Niedobrze złe wywoływać. Lepiej po 47 trzykroć splunąć w róg izby i po trzykroć powiedzieć; „pódzesz te szątopierzu w las, łemijając dzece i mojigo chłopa”. Wie o tym dobrze Julka, i wzdryga się wewnętrznie, ale radość w niej. Ryby zapędzone w swoim locie wodnym do księżyca opadają z sił, spływają z mgłą na lasy i krzewy. Można ich nałapać tyle teraz, że na cały tydzień starczyłoby dla niej, ale gdzie tu je przechować, żeby nie zaśmiardły okolicy. W te noce również węgorze na rżysko wychodzą, gdzie spotykają się z wszelką gadziną z lasu wybiegłą. Fełas im gra na cytrze poszum lasu i bełkot wody, a nikt nie wie, co one wtedy wyrabiają. Rano można tylko zobaczyć trawę wyle- żałą, wąski pas ciągnący się od jeziora przez rżysko. Wie o tym wszystkim Julka. Przechodzi drogę powrotną przez lasy, gdy wtem przytomnieje przy spotkaniu z miejscem wstydu. Dawnym już. Kij, którym się podpierała przy marszu, którego ostrość do tej pory jeszcze pamięta, spróchniał już zapewne albo gdzieś jeszcze w oborze leży, czekając na to, aby przyspieszyć smętny krok krowy nagłym uderzeniem w grzbiet. Ale nie, Julka jest pewna, że kij pozostał tutaj i przegnił. Może na nim grzyby żółte już wyrosły, które gdy dotknąć, pur- chle zostawiają na ręku. Miała wtedy szesnaście lat albo i mniej. Tyle już słońc nad jej głową przeszło, że ma prawo nie pamiętać tego czasu. Wie jednak, że to popołudnie... ...Andzin chłop jeszcze z cycka mleko ciągnął, a teraz już dwoje mają. Chociaż to może i nie jego, różnie ludzie gadają. W każdym razie Alis ciągnął wtedy cycek. To był maj, począ- tek sianokosów. Gorąco wtedy. Trawa ledwo skoszona, już się kładła sucha tak, że pod wie- czór można ją zwozić do stodół. Przy. pociągnięciu kosą słychać było ciche strzały, to pękały nabrzmiała łodygi traw, z ich przeciętego, zielonego mięsa parowało zapachami, od których ludziom w głowie się kręciło. Na niebie był okrągły talerz słońca, ani jednej chmury. Kobiety w polu pracowały w samych spódnicach, nie mając nic pod spodem, czasem gdy któraś nogę wyżej podniosła, chcąc rów przeskoczyć albo inną przeszkodę, można było to i owo zobaczyć. Nie dziwota więc, że chłopaki z wioski byli na łąkach. Chłopi pracujący przy sianokosach nie mieli na takie obrazki czasu, ważne, że trzeba było kosić trawę dla zwierzątek bożych, aby im dobrze było w zimę i głód. Przecież Józwa Klima, co wiele już widział, od tygodni powtarzał: „A po ogniu bożym, który jako wielka kula toczyć się będzie, przyjdzie dzień wilgoci aż po wieki wieków. Od dnia onego rozeszły się brzegi i wielka woda w każdej krainie będzie, zajdzie do zagród ludzkich i będzie tam żyła, dopóki nie zjawią się sprawiedliwi i wybrani, a miasta przełamane będą”. Spieszyli się więc chłopi, nie czas im było patrzeć na miejsca ocienione, przestrzenie tkane w innych nocach białymi muślinami, barankami rozpasanymi, gnającymi na zagładę w czarną przepaść jaskini. Nie czas im było teraz, skoro noc dla siebie mając, odsłaniali piersi i lędźwie spod pierzyn ciężkich, nie chcąc, aby ta woda potu słonego mokrym uczyniła miejsca ich spoczywania. Teraz więc teren odpowiedni dla tych średnich, zlecieli się chłopcy z wioski baby podpatrywać i uwagami się dzielić. Na cały głos ryczą: „patrz, jakiego ma syfa”. A kobiety nic. Tylko Breskowa o dopu- ście bożym mówi i od czasu do czasu ręce rozkłada, ale spieszyć się trzeba. Po takiej robocie całodziennej wszyscy się czuli, jak gdyby pół dnia przy maku pracowali. Klima mówi, że przyjeżdża do niego cud-królewianka, a tuż po słowach tych, inne słyszą wszyscy, że Verdun widzi i morze czerwone, nad którym biały orzeł leci i kule połyka. Kiedy ten największy gorąc przyszedł, Julka poszła do lasu, powoli bardzo. Poszła do tego lasu, który zaraz koło chałupy Bresków, żeby tam cienia trochę znaleźć, tego chłodu, co od drzewa w dół do ziemi ciągnie. Poszła, jak była: mając tylko spódnicę, a na piersiach ręcznik przewiązany. W tym czasie wynajęła się do roboty u Klimy, za co strawę miała i stroju trochę codziennego, i z dwie niedzielne szmatki. Idąc tam, do tego lasu, w którym ochłoda na nią już czekająca, bezprzytomna prawie była, tak że jak złożyła ciało swoje w mech, który tam kępa- mi rósł, zapomniała o świecie bożym, o tym, że czas było w pewnym momencie już pójść. Zapatrzyła się w ogień, który podle krzywej sosny na niebie się palił, a który wszyscy słońcem 48 nazywali. Patrzyła tak długo, że od tego światła poczuła, jak gdyby przed oczyma karuzela, migocząca świecidełkami, gulgocząca barwnie. Zamknęła oczy... Stworzono teraz krajobraz dawny, przez który znacznie łatwiej będzie mi przejść. Stwo- rzono teraz krajobraz, który był moim dniem wczorajszym, który był moim dniem pierwszym, mimo iż był przede mną. Mimo iż istniał wtedy jeszcze, gdy mnie nie było. Gdy byłem jedy- nie w oddali, w stronie pozaprzeszłej, z której nagle wynurzyć się miałem, podobnie jak teraz, tylko z innej przestrzeni. I jest to miejsce i ten czas letni, który onegdaj był, gdy razem jeszcze z Anną ta ziemia nas witała, w dzień majowy, w dzień niedzielny, gdy wesele miało się od- być. Gdy to wszystko, co w komorze Ropel zamknął, miało razem z córką dom opuścić. Zo- stał stworzony ten czas przez Leona. Zostało przeze mnie stworzone to miejsce, podobne zu- pełnie miejscu przyszłemu, gdzie jestem teraz, mimo iż byłem tutaj znacznie wcześniej. Tego dnia Konkel po raz ostatni miech harmonii próbował. Nasmarował już tydzień temu wszystkie zagięcia, które zbyt mocno wyschnąć mogły przez czas postu, przez to milczenie, więc nasmarował łojem – tłuszczem najbardziej wsiąkającym, te wszystkie zagięcia miecha, w których harmonia pracuje. I cisza była we wsi przed tym wejściem, przed tym przystroje- niem koni w sle, przed przystrojeniem w dzwonki ich grzbietów, przed włożeniem kap fiole- towych albo innych – jakie kto miał - na ich grzbiety. Cisza była, że nawet lipa zbierająca w siebie najmniejszy podmuch wiatru, który od ziemi do jej .korony szedł, przez wyżarte próch- nicą dziuple wewnętrzne, więc nawet ona milczała, nieporuszona w liściu swoim żadnym. Przyszedł ten czas, że stary Klima jak niegdyś pod Verdun, gdy w niemieckiej lejbgwardii służył, ostro przed siebie patrzy, szuka słońca, pod którego można by papierosa szkiełkiem zapalić. To jest jego pamiątka stamtąd. Głowa misia i to szkiełko są jego pamiątkami spod Verdun. To jest jego pamiątka stamtąd, to jest jego całe zwycięstwo z tej wojny, na którą po- szedł kawalerem młodym, na którą szedł gwardzistą, który w Berlinie miał koszary, a wrócił kaleką, żeby tak już zostać nim po dzień dzisiejszy, -przez wczoraj i przez to, co niosła histo- ria ziemi, na której żył. Stary Klima siedzi na bryczce. Wszystkie wozy wyjeżdżają w zieleń, wszystkie wozy wy- jeżdżają w słońce, którego nie tak dawno stary szukał szkiełkiem zaokrąglonym perspektywy, którą miał jego dowódca, gdy stali w forcie de Douaumont, gdy stali na tej ziemi, do której przyjechać nie chciał. Nie marzyło mu się to. Więc z tej perspektywy, którą jego dowódca patrzył w kierunku poniżej stoku, w kierunku Côte de Froidetlerre albo jeszcze dalej w kie- runku La Belle Epine, albo jeszcze dalej, w kierunku Le Mort Homme, albo jeszcze dalej w kierunku Côte 304 (to bardziej na prawo, jeżeli patrząc z Fort de Douaumont, mieć Verdun po lewej ręce). Dowódca jego, starego Klimy – znaczy, patrzył przez tę perspektywę w kierunku Ferme de Thiaumont, a gołe do niej prowadziły drzewa, białe to były drzewa. Jak gdyby krzy- żom, nie poczernionym. przez deszcze, odjął ktoś długie ramiona i 500 tysięcy takich krzyży postawił pomiędzy Fort de Douaumont a wzgórzem Le Mort Homme, taki był ten krajobraz Klimy i jego dowódcy. To jest to wzgórze, na którym Klima został, oparty na wale z kamieni, na tej zaporze, która miała bronić przed ogniem karabinowym na wprost, ale nie potrafiła obronić przed ogniem francuskich dział, i tam Klima został z nogami podkurczonymi, z rę- koma wyciągniętymi przed siebie i jak gdyby zbyt wcześnie splecionymi razem w gest, który godzi się czynić tym tylko, którzy są w przedśmiertnej godzinie. I takim siebie Klima pamięta, takim pamiętała go jego ciało, które już od tej pory nie ze wszystkim chce go słuchać, które już od tej pory nie jest mu poddane, a raczej to on jest jego niewolnikiem. Przez te pięćdzie- siąt lat. 49 Wszystko już przeszło, wszystko jak błyskawica przeszło wypalając żywe mięso, pozosta- wiając jedynie żywe wiązania pomiędzy starym i nowym. Pomiędzy tym, od czego rozpoczy- na Klima liczyć, a pomiędzy tym, co nadejść dopiero miało. I to jest to okaleczenie, innym mianem mi to nazwać trudno, które pozwala mu z poczuciem proroczej rezygnacji mówić o Verdun, o śmierci swojej, która miała się odrodzić w trzydzieści lat później. Druga noc rozpoczyna się wtedy, gdy syn Klimy – Wiktor, uczony rzemiosła kowalskiego w pobliskim Miechucinie, po robotę do Gdyni poszedł, w dwudziestym trzecim roku, miasta wtedy jeszcze podłego, odrastającego zaledwie o pępowinę od wioski. Jeszcze przez wiele lat ta pępowina miała być nie do końca ucięta, gdy Wiktor poszedł w te piaski, które wtedy jesz- cze niewiele miały wspólnego z asfaltami ulic dzisiejszych, z wodą, która w każdym miesz- kaniu. Na Oksywiu mieszkał, w kuźni pracował, mistrz znakomity, od kos, od tego wszyst- kiego, co potrzebne było przy robotach w tym mieście – nie mieście, wiosce, która niegdyś z wszystkim dookoła, wraz z wybrzeżem, do Kartuz należała, do zakonu, który z Francji przez Pragę Czeską przyszedł, z La Grande Chartreuse, na te ziemie. I tam mieszkał w swojej spo- kojności Wiktor, syn Klimy do września, gdy przez noce i dnie pracował na wzór kowali grottgerowskich. Kuł kosy na Niemców, kuł kosy na synów tych, z którymi być może ojciec pod Verdun jedną pił lurę, jednego palił skręta. Musieli się Niemcy o tym dowiedzieć, musie- li, swój wywiad mieć w Gdyni, jeżeli nawet w Betlejem mieli swojego szpiega, któremu Klein na nazwisko, i stąd wiedzieli, kto wszystko przygotował, kto dowódcą był, a kto kosy robił. Odnaleźli starego, syna nie mogą znaleźć. Odnaleźli ojca po to, żeby go wywieźć do Bawarii, na roboty do bauera, a jego miejsce zajął jeden z Besarabii, którego pamiętam po tym, że ko- nie przyprzęgał do wozu pod dugą, łączącą dwa dyszle. Wiktora, którego znaleźli pod innym nazwiskiem, wciągnęli do wojska. Najpierw, jak wielu innych, musiał podpisać 3 grupę. Wisi na ścianie w chałupie Klimy olbrzymie zdjęcie. Jeszcze widzę na tej ścianie malowa- nej fioletowymi kwiatkami zdjęcie inne, jak gdyby – utrwalona pamięć. Na stosie kamieni, ułożonych w pryzmę, jak gdyby przygotowaną do robót kamieniarskich, z rękoma wycią- gniętymi przed siebie, złączonymi razem wewnętrznymi stronami, więc oparty o ten stos ka- mieni – klęczy Klima. Żołnierz w pikielhaubie, ubrany w krótką, wyszarzałą kurtkę, tak szarą jak cały krajobraz. Tak startą jak to wszystko, co wokół niego. To jest Klima w dniach ostatnich, gdy już świat cały dla niego nie istniał, a co dopiero zatopione w lasy Betlejem, miejsce narodzin, które przeznaczeniem losu nie miało stać się miejscem jego zgonu. Na tym wzgórzu stoi drzewo, poskręcane przez pociski, ogołocone z liści, podobne tym drzewom, które w czas suszy, w czas gdy korniki drążą ich wnętrza, widział Klima na Strzel- nicy Lechickiej, patrząc bokiem w głębię czarnego jeziora. Obok, w ramie pozbijanej z ka- wałków skrzyń, które niepotrzebnie walały się w sklepach (z których każdy był kolonialką, chociażby miał na półkach tylko kilogram kawy), więc z tych skrzyń walających się Wiktor zrobił niegdyś ramę do fotografii innej, na której wygolone głowy oddziału. Tak jak do Berlina przyprowadziła Klimę droga idąca przez Gdańsk, tak spod Verdun wy- prowadziła go Droga Uświęcona. To tą drogą przyszli Francuzi po swoje zwycięstwo, to tą drogą – Route Sacree, francuscy sanitariusze wyprowadzili go z ram tej pierwszej fotografii, wyprowadzili go z tego pagórka, z wzgórza utrwalonego przez jakiegoś fotografa. Z wzgórza, z którego pozostały tylko kamienie i dwa samotne życia Drzewo, obszarpane z gałęzi, które w szarym słońcu nie miało się odrodzić i Klima, który żył, ale nigdy już nie będzie Klimą tym samym. 50 Klimą z młodości swojej, która jest już czasem przeszłym, czasem tak przebrzmiałym, że aż szarym we wspomnieniach. Pozostały tylko oczy – ostro patrzące. Oczy, najlepszy glejt bezpieczeństwa w sprawach drobnych, dziejących się z dnia na dzień. Oczy nie pozwalające na to, by żyć w ciemności. Bryka Klimy będzie druga, nie może być pierwsza, tą będzie bryka, na której panna młoda. Bryka Ropla. Niebo bezchmurne jest w tej pogodzie, przychylne ziemi, wodzie i ludziom. Cisza tak wielka, że słychać terkotanie młyna wodnego w Kożyczkowie, niosące się wąwo- zami i lasami, ponad wierzchołkami drzew. Teraz następuje przypomnienie, powrót do miej- scowości drogą uświęconą, drogą, którą zawsze się odchodzi, drogą, którą wielu odeszło, ale mało wróciło. Stary błogosławi tę drogę, to jest droga wolności. Tędy odchodzi się w swój świat, tędy powraca się w ziemię, z której początek i cisza wieczna. Bryki już ruszyły. Z trzaskaniem bieży, w które na tę specjalną okazję wpleciono włosie końskie, aby głośniej trzaskały, aby przez powietrze niosły, równolegle do nagłego i szybkie- go turkotania czarnych bryk, trzask. Znak, że wesele w tej wiosce, że Ropla córka za mąż się daje. Droga prowadzi prawie w bok od tego szlaku, na którym ja teraz, przecina moją drogę powrotną, moją drogę wschodnią, którą idę, żeby wejść w zachód – w ziemię rodzinną. Prze- walają się, przecinają moją obecną drogę kopyta i koła bryczek, wolno się teraz poruszające, znacznie wolniej niż przed chwilą. W górę teraz jadą, a konie zmęczone są już drogą wielo- kilometrową, tymi czterema kilometrami przejechanymi z fantazją do krzyżówek. Co chwila kobieta jakaś, gościnna i jak zwykle zapobiegliwa, wyciąga z deki przykrywają- cej tylne siedzenie butelkę z czystą, odpowiednio przyprawioną miodem i korzeniami, hodo- waną na tę okazję przez kilka miesięcy. Według recepty Julki, która najlepiej zna się na zio- łach w całej okolicy. Która najlepiej wie, na co krwawnik biały, a na co wilcze jagody czer- wieniące się w ciepłą pogodę na niewysokich gałęziach, ledwo metr albo dwa odrastających od ziemi. Chłopi, gospodarze znaczni, wiedzą, jak pić tę ciecz, wiedzą, jak dawkować tę nadzieję dzisiejszej radości, która może zostać przedłużona przez noc całą i przez dzień jeszcze ju- trzejszy, przy odpowiednim zachowaniu. Wiedzą, jak pić, żeby księdzu nie podpadło, a radość była dla wszystkich jadących. Orkiestra kilka razy już przygrywała. Kilka razy już rytm wybijała, taneczny raczej, taki którego nie można przystosować do tego ruchu, który się obecnie odbywa, a raczej do tego, co czeka gości wszystkich, weselników, w izbach gościnnych Ropla. Mimo cichości powietrza rozwiewa się welon panny młodej. Bryki już z góry jadą, pomię- dzy białymi brzozami prowadzącymi do Chmielna, otwierającymi widok w przestrzeń za- mkniętą do tej pory garbem wzgórza, brzuszącym się przed oczyma. Równolegle z otwarciem perspektywy na Chmielno, otwiera się widok na Jezioro Białe, Rekowo i trzy pozostałe, ota- czające ze wszystkich stron stary gród, podupadły teraz i milczący. Patrząc w lewo, przez pola i wąwóz widać biały dom Klimów, piętrowy, stojący nad sa- mym jeziorem. Ocieniony przez dwie lipy, przez które – patrząc na ściany. białe – widać wi- browanie słońca, wibrowanie cienia. Ale ten widok jest tak daleki, że aż nierealny. Nic nie może spowodować powrotu nagłego w te strony. Nic nie może mnie przenieść tam, jedynie w pamięci mógłbym to uczynić, ale do miejsc dobrze nam znanych, do miejsc tych najtrudniej przejść pamięcią. Byłoby inaczej, gdybym bardzo oddalony był od tego miejsca. Wtedy, w tym czasie, razem jestem z Anną na bryczce. Razem z wszystkimi na te weselne uroczystości jedziemy. Teraz, w tym pierwszym powrocie, gdy wszyscy razem jesteśmy, czuję się nagle niepo- trzebny. Czuję, że jestem tylko mięsem tej kości, powoli od niej odpadając, którym żywi się świat. Odczucie to jest tak bolesne, tak prawdziwe, że aż Anna, patrząc – widzi to i pyta. Mil- 51 czę najgłębiej, jak potrafię, zakrywam oczy, odsuwam się od Anny, jestem prawie że jej obcy. Milczenie pomiędzy nami, nie mogę nic jej odpowiedzieć. Moje źródło już wyschło, mój wiatr już w inne strony przewiał, a ziemia, która mnie karmiła, odwrócona już przez kilka sezonów lemieszami pługów, także nie jest już tą samą ziemią, po której chodziłem niegdyś, nie jest tą ziemią, po której rżysku goniłem, raniąc białe jeszcze podeszwy nóg. Nie jest tą ziemią także droga, jej koleiny, podróżujących po mnie wywiał w letnie upały najmniejszy pyłek piasku, kurzu– który by mnie mógł jeszcze pamiętać. Ten przyjazd pierwszy, próba oczyszczenia, jest mi teraz jak najzupełniej wrogi, mimo tego, iż jestem wśród swoich. Mimo tego, iż obok mnie płynie krew tej Pani, która wtoczy ją w serce mego następcy. Białe są słowa, które teraz wypowiadam, białe jak powietrze, że nie widać ich, że żaden wiatr podjąć ich nie może. Nie zdoła przenieść ich nawet poza moje ciało, zamykające się z każdą chwilą, jak gdyby otorbiało się w ten dzień letni, w ten dzień gorący przed słońcem, zbyt nagle i zbyt otwarcie operującym w tej przestrzeni. Jest tak, że nagle zdobywam się na to, żeby pójść do jeziora, noszącego podobną nazwę jak słowa moje, połączyć się z nim, nasycić jego głębokością. Jego nieskończonym obszarem. Wiem, że z tego Białego Jeziora – prześwitującego w załamanych promieniach światła błęki- tem rozkładających się w głębi topielców, pęczniejących pod wpływem działania bakterii gnilnych – nie może przyjść do mnie żadna nowa wieść. W pewien sposób zmieniająca moje obecne zapatrywania, mój obecny stan. Nie ma nikogo, kto mógłby w tej chwili podzielić się ze mną swoją ziemią, swoim czasem. To przeczucie zagubienia się, ta nieznajomość czasu powoduje być może to, iż nawet nie wiem, w której chwili jesteśmy w Chmielnie, iż nawet nie wiem, w której chwili początek tego płaczu nagłego, osypującego się siłą wielowiekowej tradycji po twarzy matki i ojca. To tak nagle, zapewne, następuje, iż nie wiem nawet, kiedy słowa zostały wypowiedziane – łączące młodych w jedno życie, w jeden dzień– dni podwój- ne. Minęło. Pozostało wszystko poza mną tak głęboko, tak dalece było niedostępne moim oczom, iż żadnej dokładniejszej relacji z tego zdarzenia dać nie mogę. Nawet powrotu nie mógłbym opisać. Nagle płomień się pokazuje. Ogień zamiast słów wypływający z miejsca dla nich przezna- czonego. Cisza wielka. Teraz toczy się walka pomiędzy złym i dobrym, pomiędzy tym, co jest nagrodą i karą. Wszyscy weselnicy, z grubym Józwem Klimą i wszystkimi innymi, a także kobiety walczą ze śmiercią, z tą symboliczną postacią, która ma przepowiedzieć parze młodej smutek, nieszczęście i śmierć. Wiara ta pozostaje mimo ciągłego niesprawdzania się wśród wszystkich, podobnie jak przepowiednie Klimy, które każdy przejmuje, w zaufaniu do tej krwi, którą wtoczył w ziemię, jak gdyby w nadziei, iż ziemia taż sama żywiona przez niego, że ziemia ta, która od niego daninę odebrała, odpłaca się wieściami niedostępnymi dla zwy- kłego śmiertelnika. Wszyscy więc wiedzą, że koniec świata nastąpi za papieża Petrusa II, jak mówi Klima, dumny ze swojej włosko-łacińskiej. znajomości pewnych imion, którą wyniósł z lat pobytu we Francji, razem z umiłowaniem win czerwonych, ciężkich na serce, ale błogo- sławionych przez niego, przekładanych nawet nad likier weselny, spreparowany przez Julkę. Odbywa się ta walka po cichu. Z zajadłością wielką, mimo iż wszyscy biorący w niej udział – znają jej rezultat. To jest tak, jak gdyby maszynie wprawionej przez człowieka w ruch przydało się skądyś – znikąd – samo przez się, możliwość samosterowania, samoreprodukowania siebie, a. jednocze- śnie zaistniałaby możliwość wymiany koordynat wytyczających jej pracę, jej funkcje. Tak jest i z tym gorączkowym wypędzeniem śmierci, buchającej ogniem z tego miejsca, gdzie zazwyczaj słowa się lęgną, słowa – noże lub – ciepłe; na obolałe ciało. Wreszcie zostaje 52 śmierć przybita do ściany wykraczającej daleko poza ścianę izby weselnej i nic już, wszyscy o tym wiedzą, także Anna i ja, nie może nam przeszkodzić w wesołości. W radości. Wiktor głos zabiera, po pijacku to czyni, nagle jakoś, z podrzutem ciała, jak gdyby we- wnątrz, w tym wszystkim, co stanowi, iż żyje, jakaś eksplozja nastąpiła, jak gdyby połączyła się krew z wodą. Jak gdyby woda spadła na gorące żelazo i teraz, mimo iż jeszcze nic się nie stało, mimo iż jeszcze wszyscy wewnątrz tej chałupy są, mimo iż nikt jeszcze nie wypomniał nikomu zasług ani przewin, nie mówiąc już o wypominaniu ojców czy braci dawno zaginio- nych, sporów dawno zażegnanych, więc mimo to iż nic jeszcze się nie stało, odczułem chwilę, jak gdyby coś stać się miało, jak gdyby przeciwko mnie wzbierały wiatry srogie, sypiące przed sobą tumany kurzu, dławiące moje gardło, ciężarem upadające na moje piersi. Wiatr i kurz, wypijające wilgoć z mojego gardła, powodujące, iż milczeć tylko mogę, zapominając o obro- nie – nie, raczej nie zapominając, lecz wiedząc, iż obrona jakakolwiek w tym momencie jest niemożliwością. Wiedząc, iż cisza może być tylko moją przystanią, a nie uciekanie się do pomocy czyjejkolwiek, nawet gdyby chciał mi .jej ktoś udzielić. Anna nie wie jeszcze o tym pierwszym wezbraniu fali, nie widzi jeszcze niczego. Nie zdą- żyła się nauczyć odczytywania ich twarzy. Z tych wszystkich, którzy tutaj są, czyta tylko jedną dobrze. Moją. Nie jest tak, żeby to czytanie mnie mogło jej pozwolić na jednoczesną świadomość tego, iż panuje nad wszystkimi, iż wie cokolwiek o innych. Czuję to, patrząc jak w nieświadomości swojej czuję się jeszcze gościem tego wesela, gdy ja już stąd odchodzę po raz drugi, spośród tych twarzy, spośród tego wszystkiego, czym jesteśmy w tej chwili. Moje pierwsze odejście nastąpiło w tym czasie ciepłej podróży do kościoła, gdzie ślub miał się odbyć. Odejście to nastąpiło wtedy, gdy najbliżej mnie był brzeg Białego, a teraz odpływ drugi. Teraz tylko, w tej chwili – baczna jeszcze uwaga na wszystko, aby w tym momencie, gdy wybije ten zegar, któ- ry wybić musi, aby otworzył się czas Wiktora, nie było za późno. Na krok jakikolwiek do tyłu, na zwichnięcie w bok ciała, jakby obrona przed uderzeniem, przed ciosem, a nie płone zabez- pieczenie przed słowami, które mają paść. Anna jest przy mnie. Anna jest tutaj po raz pierwszy. Dla niej zachwycenie w naszej mo- wie niezrozumiałej. Jak otworzyć jej język, jak otworzyć jej nasz świat? Świat, z którego sam wyszedłem po to tylko, żeby wrócić już nie sam. Czuję ciebie, Anno, jesteś tuż obok mnie. Jesteś tak blisko, iż żadne słowo nie musi paść między nami, abyśmy się zrozumieli, a jednak nie rozumiesz, Anno, nie wiesz jeszcze o tym, iż narasta pleśń w powietrzu. Nic nie mogę uczynić, żadnej rzeki otworzyć, żeby odwrócić to wszystko, co ma się stać. Nie mogę teraz miejsca przy stole opuścić. Nie mogę ciebie wyprowadzić w przestrzeń pozaokienną, ciemną już, żeby ostrzec ciebie. Wyjście nasze mogłoby przyspieszyć wszystko to, co przeciw nam się sprzęga. Mogłoby przyspieszyć łączenie się przesłanek przeciw nam przemawiających, a tak jest jeszcze nadzieja, iż narastająca czerń, przed którą nie będziemy mogli się obronić, rozpłynie się w natłoku myśli nowych, które przyjść mogą do Wiktora. Może to jeszcze się od niego odwróci, może przejdziemy tylko do wspomnień, a nie do tego, żeby sobie wypominać czasy przeszłe. Wszystko to przyczyniło się do tego, iż odszedłem stąd nie żegnając się z ni- kim. Odszedłem jak chłop, który po proszonym przychodzi w każdy wtorek, w każdy drugi dzień po niedzieli, a także po święcie. W wiosce nikt nie wie, skąd on jest, jaki jego ród, jakie pochodzenie, skąd do nas przychodzi. Wszyscy, którzy odeszli z tej wioski, wracali jednak do niej. Zdarzały się, co prawda, takie wyjazdy bez powrotów, ale to dawniej bywało. Przed pierwszą wojną wielu wyjechało na Hamburg, żeby przejechać linią do Kanady. Ale o tych się nie pamięta. Dopiero po drugiej 53 wojnie przysłali raz i drugi do krewnych swoich listy i paczki pisane po kaszubsku. Nie po polsku, nie po angielsku, nie nawet po francusku, jeżeli we francuskiej Kanadzie mieszkali. Tylko właśnie po kaszubsku. Tam wsie albo miasta były, w których mieszkają, i jedno z nich Barris Bay zwą. Nie od nich ta nazwa, bo później tam przyszli, ale i swoją miejscowość mają: Kaszuby. Gefreiter Klima jeszcze teraz w skrzyni ma listy pisane z frontu, listy pisane z Frankfurtu nad Odrą, listy pisane z Berlina. Listy po polsku, listy w kaszubskim, tylko słowo niektóre po niemiecku, słowo obce w tym żywiole, w tych linijkach skreślonych ręką nieprzywykłą do broni, nieprzywykłą do pióra. Na tej fotografii, która jeszcze w domu u niego, napis widocz- ny: „Reserve der l Kompanie Leib-Grenadier-Regiments Konig Friedrich Wilhelm III.” i na- zwisko tam jego inaczej pisane. Innym handszriftem, jak mówi Gefr. Klimma. Podobnie jak i inne: Gefr. Cmok, a raczej Gefr. von Cmok. Cisza teraz. Narastanie, rozwijanie się od jednego do drugiego, w niedopowiedzeniach, bu- rzy. Która, wiem to na pewno, rozrasta się poprzez to wszystko, co jest pomiędzy nami. Nie wiem, jaka tutaj cisza, nie wiem, gdzie mogłoby być to miejsce, w którym dla nas schronienie. Tu jest nasze miejsce i już nie potrafię wyjść, odejść od tego wszystkiego, co wokół mnie. Wiktor, znacznie starszy ode mnie, u którego w skrzyni widzę również pamiątki milczące. Pielęgnowane karty, papiery: zieleń ,,Polska organizacja walki o niepodległość we Francji, Belgii i Holandii”, karta członkowska nr 538, „L'ORDRE DE LA RÉSISTANCE POLONAISE”, zieleń – „POLSKA ARMIA LUDOWA”, Wiktor, dobry przyjaciel wtedy, gdy ledwo od ziemi odrastałem. Teraz, może w tej chwili, oblicza to wszystko, co od niego otrzy- małem. Może wyliczyć chce i porachować to” Teraz jest wejście. Wiktor już staje rozkraczony szeroko, nic poza nim nie widzę. Anna uśmiecha się coraz szerzej, coraz głośniej. Prawie histeryczny śmiech. Wiem, że jeżeli nim teraz nie jest, to za chwilę będzie. Wiktor rozkraczył się szeroko, czuje ziemię. Czuje pod sobą wszystko to, co dźwigało go od ziemi, to co nie pozwalało mu zginąć, czuje to wszystko przy sobie. Jest silny. Jest silniejszy ode mnie. Wiem o tym. Ja nie mam swojej ziemi. Ta co do mnie prawnie należy, ta co była moją ziemią, została przeze mnie rzucona i jestem słabszy od niego. Wiem o tym. W tej chwili nie mam żadnych szans, nic dla mnie. Wszystko się skończyło. Jestem teraz sam przeciwko wszystkim. Jestem bardziej niż sam, bo moim prze- znaczeniem jest bronić Anny i siebie. To wiem. Wiktor jest panem sytuacji. Nie mogę w niczym przeciwdziałać jej rozwojowi. Jestem jej poddany. Nie mam żadnego słowa na podorędziu, nie znam żadnego słowa, które by mogło przeciwdziałać temu, co uczyni. Już rano pytał mnie, czy Anna jest naprawdę z domu Ve- strell, z domu von Vestrell. Pytał mnie o to, nie wiedziałem, po co mu to potrzebne, nie wie- działem nic. Dopiero teraz wyjaśnia się wszystko. Teraz widzę, że lepiej byłoby, gdybym za- miast tego słowa potwierdzającego dał mu wtedy kamień. Już wiem, że odejdziemy z tego miejsca. Już wiem, że nie dla mnie to wszystko, do czego powróciliśmy na dzień lub dwa. Wcześniej stąd odejdziemy. Ale powrócimy do siebie tak mocno w sobie zapiekli, tak mocno pamiętający ten dzień dzisiejszy, iż nie będzie żadnej możliwości powrotu, żadnej możliwości przejścia przez Radunię, przez rzeki wszystkie, które odcinają nam powrót. Przez rzeki, które przejść trzeba, aby w tym miejscu się znaleźć. Będzie tak, jak gdyby dla nas wszystkich mosty zostały spalone, będzie tak, jak gdyby pożar tak dale- ko sięgał, iż wyprażył z nas wszelką pamięć tego miejsca. 54 Z domu Vestrell jesteś – mówi Wiktor – z domu von Vestrell. Z tego tykania, z tego bez- pośredniego tonu czuję, że coś się stało. Wiktor czuły jest na te wszystkie słowa przed nazwi- skiem: Jutrzenki, Ostoje, a także von, które nadzwyczaj tutaj obrodziły. Czuły jest na to, bo sam się jeszcze pisze w ten sposób, ale widać przypomnienie jakieś, ciemny ślad przyjazdem mojej żony rozświetlony, powrócił do jego pamięci tak gwałtownie, iż zaraz, natychmiast mu- si być wypowiedziany. Z domu von Vestrell jesteś, to może Horsta von Vestrell znasz, majora Horsta von Vestrell? Skurwysyn. Jak w Strasburgu staliśmy, mieliśmy służbę na mostach. Nie szło tam żyć, nie szło umierać. Staliśmy na mostach przez dzień i noc. Przez jasną noc, ciągle nad nami flary palili, widno było każdej nocy jak w dzień. Kazał stać na baczność. Stać na baczność w deszczu i słońcu, z kocem na ramionach, z kocem opiętym paskiem, z tornistrem. Dla nas robaki w słoninie, dla kobiet majora – jedzenie. Był już koniec. Wiadomo było, że wszystko się kończy, nas już nawet nie bombardowali. Wszyscy, którzy mieli tutaj coś do powiedzenia, uciekli, on został z nami. My zostaliśmy z nim, tak było. My na warcie. Zare- kwirował gorzelnię, nie taką jak tutaj – w Borczu, ale fabrykę, w której prawie tysiąc ludzi pracowało. Nie tyle mu na gorzelni zależało, co na piwnicach i magazynach. W tych ostatnich dniach przyszedł rozkaz, od nikogo innego wyjść nie mógł, jak od niego. W pobliżu był tunel, tam von Vestrell urządził schron. Urządził schron dla wszystkich cy- wilów, Wszystkich, jak stali, zamknęli w tunelu rozpościerającymi się pomiędzy skałą a masą betonu. W tym ostatnim swoim dniu, gdy tam jeszcze byłem, widziałem przygotowania. Widzia- łem to, co stać się miało, ale nie podejrzewając tego. Z tego co się stało, z tego jak się to działo, nie powiem wam ani słowa. Nie było mnie już wtedy. Razem z Joachimem, Ślązakiem z okolic Rybnika, uciekliśmy nocą na zachód. Sumienie się kraje, ale jeżeli to był twój wuj, ojciec twój albo z najbliższej rodziny ktoś – to powinnaś wiedzieć o tym. Ty musisz wiedzieć, bo ta wina spada także na ciebie, na wszystkich, którzy mają to nazwisko, lub mieli, i wieków nie starczy, aby zapomnieć, jak mnie nie starczy łat, żeby zapomnieć to, co tam zobaczyłem. Gdy powróciłem w innym już mundurze. Ty musisz wiedzieć o tym. W tym jest także twoja wina. Przede wszystkim twoja wina, jeżeli miałaś to samo nazwisko. Widzę Annę. Jest blada. Minął paroksyzm śmiechu, nikt nie pije, nie korzysta z dobra roz- stawionego na stołach. Wiktor po raz pierwszy mówi o takiej sprawie, nikt jeszcze nigdy nie słyszał, aby cokolwiek mówił takiego. Nikt tego nie słyszał, więc teraz pozostawili to świą- teczne jadło i patrzą. Anna jest milcząca, wpija rękę w moją. Teraz także ona już wie, że po- winniśmy stąd wyjść. W tej przestrzeni odkrytej nie ma ucieczki. Nie mam lasu, aby w nim być niedostępnym dla słów tych, które paść mają – wiem o tym. I Anna. Nie możemy teraz odejść. Gdybyśmy to uczynili teraz, nie miałaby Anna dla siebie żadnej przestrzeni, nawet gdyby ją z tym człowiekiem nic nie łączyło. Wiem na pewno, że nic moją żonę, oprócz na- zwiska, z tym człowiekiem nie łączy. Nie pochodzi ani z Pomorza, ani z Niemiec, ani z Kró- lewca. Nie pochodzi znikąd, skąd ten człowiek mógłby pochodzić. Nie pochodzi z Łodzi, ze Śląska, Mazur czy Warmii. Jej ojcem nie był Niemiec łotewski, jej ojcem nie był żaden Nie- miec; tylko ma takie nazwisko, i to wspólne nazwisko wyznacza – w mniemaniu Wiktora –jej winę. Jedynie to nazwisko wyznacza ten obowiązek oczyszczenia, aby ziarno nasze było nim rzeczywiście, a nie owocem Vestrellów. Anna tego nie uczyni. Nie pozwolę jej zresztą. Odej- dziemy stąd i nigdy nie wrócimy. Wiem o tym na pewno. Nie powrócimy nigdy w te miejsca, gdzie sądzą za zmierzch, za to co minęło – a nie było naszym udziałem. Co nie było niczym, z czym w najmniejszej mierze byliśmy związani. Wiktor mówi coraz bardziej łamiącym się głosem, jak gdyby napotykał rafy w swojej pa- mięci. Napotyka rafy, nie wiadomo jaką ręką postawione, w jakim czasie i w jakim miejscu, 55 bo głos jego łamie się, ale nie pozostawia tego obrazu, który zastał po powrocie na alianckich czołgach, nie pozostawia tego obrazu w niedopowiedzeniu. Wjechał na czołgu w te same uliczki, którymi dwa tygodnie wcześniej szedł w niemieckim mundurze; stamtąd – z tego cza- su przeszłego musi nam wszystko wypowiedzieć, tak, aby nie pozostał ten obraz pustym dla nas zdarzeniem nie istniejącym w naszej świadomości. W ostatnim dniu Vestrell rozkazał zamknąć wyjścia tunelu ciemnego, prowadzącego doni- kąd, tunelu, który kiedyś był może składem broni, magazynem, Bóg wie zresztą czym. W każdym razie najważniejsze to, że nie było stamtąd żadnego wyjścia. Nikt z cywilów nie mógł z tego tunelu się wydostać. Przez cały dzień słoneczny, który narastał, jedna tylko melodia w powietrzu, ulubiona przez niego: „Es so schön Soldaten sein Rosemarie”, i to wszystko, co słychać było. Komendy przygłuszone były przez tę melodię, nie na tyle jednak, aby nie mógł być spełniony rozkaz. Gdy przyjechaliśmy do tej miejscowości, cisza tam była. Nikt nas nie witał, mimo drogi gościnne do tego miejsca, gdzie zobaczyliśmy strugę szlamu, tego rozlewiska. Pojechaliśmy, dokąd prowadził nas ten bezład, dokąd prowadziły nas zanurzone w mule, grząskiej mazi, pnie drzew i zobaczyliśmy obraz, za który ktoś jest winien, za który ktoś oprócz kary boskiej powinien ponieść karę ludzką. Nie mogliśmy wjechać tam. Nie mogliśmy z tej swojej wysokości zobaczyć wszystkiego, co się stało. Przed nami mur wyrwanych z korzeniami drzew, przed nami jedno wielkie ru- mowisko, wysychające w słońcu. Na wyższych piętrach pękające, jak tylko muł bez wilgoci. pękać może w wielkie nieregularne bryły. Dopiero poza tym, w tunelu byli ci, którzy już ni- kogo nie oczekiwali. To była moja pierwsza praca. Takich jak ja było jeszcze paru, z którymi nie wiadomo, co zrobić, bez przydziału zostaliśmy tutaj przez cztery dni. Od rana do nocy i później w świetle reflektorów. Wgryzaliśmy się w ten tunel. Czołgi wyciągały drzewa splątane korzeniami, two- rzące jeden cmentarz zazębiający się w siebie. Nie mogliśmy uciec od śmierci drzew, poob- dzieranej kory. W miąższ drzewa wgryzły się drobne kamienie, drzewa krwawiły wywleczone przez nas w słońce. Z odsłoniętych ran ściekała żywica, drzewa brunatniały w tych miejscach, jak gdyby dawały świadectwo krwi, która tutaj, w tym miejscu, nie znalazła dla siebie możli- wości ujścia z ciał, mimo iż ludzie już nie żyli. To był pierwszy dzień budowania wejścia, a potem. przyszła próba oczyszczenia przez wszystkie następne godziny. Zajechały wozy, mo- topompy strażackie. Hydrantami wymywaliśmy piasek, skąd wymyć go tylko było można. Jednocześnie pompy tłoczyły wodę z głębi tunelu, z jego nieprzeniknionych głębokości. Co parę minut motopompy stawały, dławiły się skrawkami materiału, kawałkami wymiętych materiałów, które jeszcze przed paru dniami stanowiły część ubrań tych ludzi. Nigdy jeszcze tak nie zarabiałem na chleb, nigdy tak nie występowałem przeciwko ziemi. Raczej się z nią bratałem. A teraz, tutaj, przywracałem naruszoną kolejność warstw we- wnętrznych ziemi, zdartych wodą po przerwaniu tamy. Przez trzy dni odsłanialiśmy dna tu- nelu, zasypane ziemią zdartą z wzgórz. Przez trzy dni czarny byłem. Ręce pościerane. Naj- pierw na dłoni. prawej, od trzymania ciężkiego, drżącego w ciągłym napięciu hydrantu. Pę- cherze czerwone, siniejące. Nabiegające wodą podskórną. Skóra odchodziła od ciała, ale ży- łem. To była praca. I teraz tobie, Anno, rzucam oskarżenie. Powinnaś je podjąć. Nosisz to samo nazwisko, je- steś pień z pnia. albo żyworośl z pnia tego samego, który zgotował tamtym ludziom los. Po- winnaś podjąć na siebie ten obowiązek nie ze względu na to, że ty jesteś, kim jesteś, ale ze względu na to, że masz męża, że z krwi waszej, z soków waszych powstanie nowe życie i nie będzie dla niego wśród nas żadnej pamięci, dopóki nie będzie oczyszczenia. Jeżeli ty tego nie 56 zrobisz, przejdzie imię czernią przez wszystkie twoje pokolenia w tej okolicy. Od tej pory to się wam liczy, od tej pory przypomnienia, od tej chwili, gdy rzuciłem w ciebie to – od czego chciałaś uciec. Możesz powiedzieć, iż od niczego nie chciałaś uciekać, że o niczym nie wie- działaś, że niepotrzebna tobie ucieczka na to, aby zachować spokój sumienia – możesz tak powiedzieć, ale kto – spośród nas – tobie uwierzy? Powiedz – tu do mnie mówi – czy ty jej wierzysz? – a jeżeli wypowiesz te słowa – że tak –to wyjdę, bo z obcymi ludźmi, którzy dale- ko tak od nas odeszli, że nie widzą słońca, gdzie słońce i nie widzą cienia, gdzie zmrok, nie mogę być przy stole. Nie mogę mieć dla nich żadnej pamięci, a więc muszę odejść. Chciałbym – amen – powiedzieć, chciałbym to słowo rzucić, ale wiem, że nie będzie za- mknięciem słów poprzednich, że nic – od słowa tego licząc, nie rozsypie się w niepamięci. Wypowiadając je, mogę jedynie słowom Wiktora przydać inne barwy, mogę im nadać pozory wyznania wiary w istnienie odpowiedzialności pozaludzkiej, ponadczasowej. Nie uczynię tego. Nikt nie patrzy na nas, pustka przy stole, pustka wokół taka sama jak w czasie nocy pu- stej, gdy rozpamiętuje się odejście kogoś, kto jeszcze do przedwczoraj był razem, kto jeszcze do przed-chwili był jednym z nas. Anno, jesteśmy zmęczeni. Jest noc. Wiele jest takich dni, które powracają. Czas jak gdyby ciągle cofa się i nawraca, jest jak gdyby spiralą zacieśniającą się w swym biegu i z miejsca, w którym jesteś obecnie, w którym dziejesz się i ty, i wszystko, co przez ciebie wokół się staje, widzisz równie dobrze poprzednie jak i następne. Jednocześnie nie możesz z tego miejsca, w którym się znajdujesz, jednoznacznie określić wszystkich zjawisk, które obserwujesz. Wiesz tylko, iż dzieją się. Ich nazwę możesz określić tylko z pewną przypuszczalną dokładnością, z pewną dowolną, wyni- kającą z twoich psychofizycznych własności, interpretacją. Ściśle określasz jedynie czas, na ten, który był, na ten, który będzie (jeżeli był; jeżeli będzie). Jakość zjawisk, ich wzajemne powiązania, podajesz z pewnym prawdopodobieństwem. Tak, że w czasie przyszłym, gdy przychodzisz w to miejsce, które już widziałeś, zdaje się tobie, iż raz już byłeś, że raz już przeżywałeś kiedyś tę sytuację, którą masz obecnie przed oczyma. Ale to jest oczywiste tylko przez pewien moment (quasi – czas?), później druk wewnętrzny, te zasoby informacji, które masz w sobie, rozsypują się. Skład zlewa się, zatapia, powstaje nowa wartość komunikująca to, co z tego miejsca w przeszłym i przyszłym widzisz jednocześnie. Noc. Anno, to jest pierwszy czas. Jeżeli od jakiegokolwiek momentu mogę liczyć jakie- kolwiek dni, to właśnie od tej godziny, od tego spojrzenia, w którym ciebie po raz pierwszy widzę, a jednocześnie po raz drugi. Jestem jeszcze w takiej odległości od ciebie, jestem jeszcze w tak oddalonej od ciebie przestrzeni, że wszystkim nowym jesteś dla mnie, że jesteś krajobrazem niespotykanym. Że niczym innym ponad to nie jesteś. Wkomponuję ciebie w to wszystko, co mnie do tej pory otaczało, i jesteś drzewem, jednocześnie w smukłości swojej topola, jesteś wiatrem, który znaczy ziemski czas, przesypując piasek z ziemi do koryta rzeki. Piasek porwany z warstw żyznych i przemieszczany na jeszcze żyźniejsze. To właśnie ciebie czekam – ja, ziemia świe- ża. Idziesz tak w nocnym świetle, najtkliwsza latarnia, najtkliwsze światło nocy, przesmykują- ce się z gwiazdy na gwiazdę, nie będąc jednocześnie żadną z nich, bo jesteś na odległość dło- ni, podczas gdy tamte, w niebieskiej toni, zamknięte są jak ryby. Są wodne żywoty, nie podle- głe władzy mojej ręki, nie podległe niczemu, co mogłoby je w stanie wolnym przybliżyć do mnie. Jednocześnie oświetlasz siebie i całą przestrzeń, która przede mną i ja tulę się pod twoje 57 światło, i ja rażony nim jestem jak najniebezpieczniejszym gromem, bo niesłyszalnym i nie- widocznym. Ale jest tak, że jednocześnie ty jesteś przestrzenią jak najtkliwszą w swojej wil- goci, oazą dla mnie. Dla tego ciała, którym jestem. Ty jesteś pierwszą przyczyną, mimo iż wcześniej od ciebie istnieję, mimo iż zdążyłem już ziemię zaorać, gdy ciebie jeszcze nie było, gdy nie mogłaś na mojej ziemi, nawet gdybym naj- bardziej tego chciał, śladów stóp swoich zachować; bo nie było ciebie jeszcze. Pomiędzy nami stado giętkich przestrzeni, które ty obejmujesz, którym ty wyznaczasz granice, że jednocześnie teraz jesteśmy, będąc jak najbardziej oddaleni. Widzę ciebie po raz pierwszy i jesteś cała świa- tłem moim, i ja jednocześnie jak najmocniejszy robotnik, nie pracownik słowa, ale szlifierz ciężko pracujący na uzyskanie gładkości przedmiotu, w pocie czoła i mózgu wykrawam z chro- powatych płaszczyzn światło lustrzane. Kształcę to wszystko, co mogłoby być pomiędzy nami. Dobywam wszystkie przedmioty szorstkie, abyś nie zraniła się, aby wszystko pozostało przy tobie, abyś krwią żadną nie musiała płacić ceny za to poznanie się twoje ze mną. Krew zamyka się we mnie, jestem naładowany wszystkim, co mogłoby się tylko odwrócić przeciwko fobie, samotnie z tym walczę, jak teraz ze słowem. To jest najszlachetniejsza choro- ba. To jest taka choroba, że oczyszcza mnie, że drąży we mnie wszystkie miejsca jeszcze nie przebyte, nie zbadane – których nie zdążyłem się nigdy zapytać: jaki jestem? Odrzucam wszystkie warstwy ubogich pokładów, warstwy pokładów ziemi; niepamięci i zapomnienia, które mogłyby utrudnić przejście do tej wyspy, na której ty jesteś. Czekająca mnie w łagodnym nachyleniu, w łagodnym nieboskłonie. W przybliżeniu ciała do ziemi. Tego jeszcze nie ma, wiem o tym. Tego nie było, gdy po raz pierwszy do ciebie przyszedłem. Przed broniącą ciebie historię, przez pamięć romansów historycznych. Przez twoją, wiedzę a moją nieufność, i twoje spotęgowane pamięcią przeszłą przypomnienie faktów historycznych. Ja proszę ciebie, bądźmy sobie jako pierwsze słowo obok wiatru, który poniósł je w przestrzeń. Bądźmy sobie jako pierwszy kamień oddalony od ptaka, kamień, który jeszcze nie zdążył wrócić w tę przestrzeń, z której niegdyś musiał ujść, aby zdążyć po śmierć ptaka. Moje ręce, moje chropawe dwa przybliżenia ziemi, moje chropawe dwa jej przedłużenia na- bierają w swoim kształcie, w swoim wewnętrznym wyrazie, który samego mnie dziwi, miękkiej lekkości. Tak, abyś mogła być im jak najbardziej poddana, nie kalecząc siebie. Abym ja, po tym dniu pierwszym, nie miał rąk krwią zroszonych, po których musiałbym przez wiele dni, przez nocy nieskończoność prosić przyrodę o możliwość pokuty. O zapomnienie ciebie, o to, abyś okazała się niepamięcią, a nie wspomnieniem ciężko raniącym każdą chwilę bez ciebie. Każdą chwilę, gdy ja – jestem tylko ja, samego siebie znacząc. A nie nas. Osobnych zawsze, ale którzy o sobie powiedzieć możemy: jedno i jedno. W tym dniu pierwszym odtrącam od nas przestrzeń. Z krajobrazu wycinam tylko ciebie, ostrymi to czynię narzędziami, ale z równą lekkością jak łania prowadzi dialog z wodopojem, jak łania prowadzi swoje jedwabiste ciało przez ostrość przyrody, żyjąc w niej. Tak ja prowa- dzę przestrzeń, wyrąbując z niej wszystko nam obce. Anno, jesteś jak czas przemijający ciągle. Nie jesteś rokiem nawet najbardziej błogosławio- nym, skoro jesteś cieniem przy mnie i słońcem. Płomieniem i życiem równocześnie. Przenoszę ciebie w załamaniach dłoni, jak w czas suszy przenoszę w tym samym miejscu krople wilgoci. Przenoszę ciebie, w oczach osłoniętych przed nagłym porażeniem mrokiem rzęs i powiekami, podobnie jak w mrok z przestrzeni, gdzie byłem w słońcu, przenoszę w ten sam sposób krajo- braz. Jesteś moim głosem. Jesteś we mnie wszystkim i ja jestem w tobie. Opadają na nas żużlące się jesienie, opadają nas twarze nowo poznane, opadają na nas ręce witanych ludzi, i to wszystko nas przytłacza, i to wszystko nas przysypuje, że w pewnych momentach glos nasz jest jak szelest jesiennych liści, ale przez to wszystko jeszcze jesteśmy razem. Przez to wszystko prowadzą miejsca słabe, przez które możemy się przeorać, przez które możemy przenieść nie nić, ale ciągle ożywającą, ciągle na nowo eksplodującą pamięć. Jeżeli cokolwiek z nas. jest, to tylko nadzieja, że jesteśmy mimo naszej bliskości wierni sobie. 58 Mimo iż tak obok siebie jesteśmy, nie odbierasz mi całego cienia, pozostawiając słońce pa- rzące, słońce raniące najgłębiej moje oczy. Mimo iż przy mnie najbliżej jesteś, nie czynisz moich rąk swoimi. Nie płacisz mi miłosierdziem za to, że jestem przy tobie. Jesteśmy jak naj- bardziej wolni, jak najbardziej niepodlegli, mimo ciągłej zależności; ale to raczej więzią we- wnętrzną niż zależnością typu nadrzędności i podrzędności. Jesteśmy jedno i jedno. Anno! W każdym krajobrazie ty zawsze znaczysz coś innego niż ja, ale bez ciebie jesteśmy tylko prze- strzenią pustą, przestrzenią częściowej prawdy. Podobnie jak drzewo zieleniejące jest częścią prawdy, jak słońce, jak woda. Wystarczy przypomnieć pustynię, wystarczy przypomnieć mrok, wystarczy przypomnieć rybę. Tak i teraz, Anno. Żegnam miejsca młodości, żegnam te miejsca razem z tobą w to nocne wyjście, w to nocne przebycie krainy powrotnej dla nas. Idziemy razem. Jesteś teraz tak osobna, a jednocześnie w takim mnie pobliżu, iż jako wiatr są moje ręce, iż jako cień twój cała moja postać, w czasie, gdy oświetla nas blask księżyca, to zimne światło, świadczące o tym, iż odbył się twój pogrzeb we mnie. Jesteś tak osobna – jako pień samotny drzewa, drzazga naprzeciw wiatrom. Cień naprzeciw słońca, gąbka naprzeciw wody i niesłyszenie naprzeciw słowa. Jesteś przeciwko wszystkiemu, ale nie jest tak, abyś przeciwko była z potrzeby, jesteś tylko w położeniu takim, iż jesteś prze- ciwieństwem, ale to nie znaczy, abyś była przeciwko wszystkiemu. W tej chwili trawy się pogadają, niosą chrzęst przez wszystkie oazy, w których pozostał ży- ciodajny ślad wody, tak słowa pokładają się przez wszystkie przestrzenie, w których mogłyby jeszcze znaczyć, tak dłonie pokładają się na twoje ciało, przez wszystkie przestrzenie, w któ- rych mogłaby jeszcze zaznać pracy. Krew po nich spływa, pot dąży po warstwach zewnętrz- nych, a ręce nie podejmą żadnej innej pracy ponad to, w czym ty jesteś, w czym ciebie pełno. Opisana w słowach moich, ale najdokładniej zakreślona przez pejzaż. Wypowiedziana przez słowa moje, ale najdokładniej zapisana w drobnych ułomnościach wiatru, w tych potknięciach się wiatru na obrysie twojego ciała. Zobaczona przeze mnie, ale najdokładniej widziana przez wszystkich dookoła, bo z wszystkich stron jednocześnie i w całości. Gdy ja tylko z jednego miejsca, gdy ja tylko dłońmi jedynie mogę ciebie dotykać, możesz być ze mną tylko wtedy, gdy jestem przy tobie, a nigdy nie będziesz ze mną, gdy moje stopy omywa woda, a ty jesteś w pia- skach pustynnych, w miejscach najdotkliwiej opuszczonych przez najmniejsze stworzenie. Wreszcie twój pogrzeb odbędzie się we mnie. Noc. Idziemy z Anną przez uśpione okolice, nie dane nam było pozostać jeszcze przez czas pewien w tym miejscu. Nic dla nas. Nie można tak łatwo opuszczać miejsca, które miało być miejscem granicznym. Niełatwo opuszcza się miejsca takie, do których dążyło się przez za- mieć, przez odwrócenie pamięci. Teraz piaszczystą drogą – tylko nie czujemy jej miękkości przyodziani w buty czarne, świąteczne – idziemy przed siebie. Idziemy do miejsca, gdzie można już powiedzieć, iż inne jest od opuszczonego krajobrazu. Nie wiem, czy Anna żal ma do mnie. Nie wystąpiłem w jej obronie, żadnych słów ponad te: – Anno, już późno – nie wy- powiedziałem. Słowa nie na miejscu, jeżeli zważy się okoliczność, w której zostały powie- dziane, jeżeli zważy się przyczynę, która spowodowała to, iż odwróciliśmy się od tamtego miejsca. Takimi słowami można kończyć wizyty krótkie u znajomych, ale nigdy nie wolno w ten sposób żegnać się z próbą powrotu. Anna nie mówi nic. Milczy. Teraz nam gorzko, zapieka się w nas wszystko, serce nasze omotane jest tymi słowami jak pajęczyną. Wibruje w niej, zapada, przestaje bić. Wtedy od wnętrza ból szarpiący, nagły, przenika ciało. Anno, Anno – mówię – i ponad te słowa nie zdobywam się na nic więcej. 59 Słońce jeszcze nie wzeszło, ale już wschodnie niebo czerwieni się, gwiazdy zatraciły się zupełnie w tym, blasku. Jest, jak gdyby tam, z tej strony, wstawało nasze miasto w wieczornej łunie świateł, widocznych z odległości kilku kilometrów. Szare cienie drzew, oświetlonych światłem księżycowym, przemykają się za strugę. Wydaje się, jak gdyby to cienie szemrały a nie strumyk płynący przez piaski i granity do Białego. Po prawej stronie – łąki zatopione jesz- cze w ciemności, podczas gdy my jesteśmy już wyniesieni ponad nie kilkanaście metrów. Za- raz zbliży się ten moment, na który czekamy, zbliży się moment opuszczenia wioski. Za nami pozostały wszystkie zabudowania, tylko jeszcze chałupa Breski wyłoni się zza zakrętu i już jesteśmy na trakcie lepszym trochę, wygodniejszym. U Breski widać, że ktoś musiał już wstać, światło mizerne pali się. Mizerne tak bardzo, że nawet prostokąty oświetlonych plam ziemi nie dobiegają do naszych nóg. Przeszliśmy to miejsce w zupełnej prawie ciszy, jedynie pies zaszczekał, a za nim uniosły się zajadliwym pogłosem wszystkie burki we wsi. To naj- bardziej żałosne. Ujadanie niosło się falami, mgła była i czasem wydawało się, iż głos ujada- jącego psa tuż prawie spod naszych nóg dochodzi, a to tylko głos błądził we mgle, znajdując w niej dziwne dla siebie i niezbadane ścieżki. Jak gdyby zapomniał swojej drogi prostolinio- wej i chciał nas otoczyć od przodu. To był jedyny głos, który chciał nas zatrzymać we wsi. Nie chciał dopuścić, abyśmy z niej wyszli. Teraz jestem w tym samym miejscu. Jestem na tych rozstajach, skąd tylko parę metrów do siebie. Już bliżej siebie jestem, bliżej swojego domu niż jakiegokolwiek innego miejsca. Po- wtarzam to sobie milcząco, ponieważ Leon idzie razem ze mną, starając się wprowadzić mnie we wszystkie obecne sprawy. Jak gdyby za pomocą milczącej umowy, z której ani jedno sło- wo pomiędzy nami nie padło, Leon nie wraca do tamtego wesela. Nie pyta, dlaczego bez An- ny... Nie pytam go; o nic, sam od siebie mówi. Wiem, że może pomyśleć, że nic mnie nie cie- kawi, że nie chcę wracać do spraw pogrzebanych przeze mnie, ale myli się – jeżeli tak myśli. Wita nas to samo ujadanie psów, które kiedyś mnie z Anną żegnało, ale inne teraz, jak gdyby broniące mi wstępu, jak gdyby ktoś z najbardziej pamiętających nie mógł zapomnieć tamtego odejścia, tej nocnej wędrówki w lato. Teraz powracam w biały krajobraz, w pejzaż przysypany śniegiem, kładący się przed oczyma opadającymi się w bieli dolinami i parowami. Na samym końcu, w tym co stanowi punkt, a raczej płaszczyznę obrazu widzianego przeze mnie, rozpoznaję – brzegi Białego. Teraz rzeczywiście białe. Jezioro otoczone drzewami, za- stygłymi olchami, których gałęzie pokryte gruzłami lodu, gruźlą przemarzniętą do nadejścia wiosny, błyszczą we wstającym słońcu. Wciąż jeszcze wstającym słońcu, zawisłym mimo pory dosyć późnej nisko na nieboskłonie. Pogrzeb jutro, mówi Leon. Wszystko już załatwione. Wasąg zamówiony. Dzisiaj pusta noc. W domu płaczą, boją się, nie wiem czego. Wszystko upadło od jego choroby, nie było za co się chwycić, wszystko z rąk wypadało. Sprzedali w domu, co było do sprzedania, ale nie martw się, wszystko będzie. Wczoraj po długi byli, powiedzieli, że na Józefa zeszłego roku pożyczył, Klima akurat był, przepędził. Mówił, że kto jak kto, ale ojciec pieniędzy nie poży- czał od nikogo, do kasy pożyczkowej nie chciał nawet wstąpić. Za nic takiego gospodarza miał, co na ziemię bierze pożyczkę, zamiast od ziemi ją brać. Wypędził Breskę, bo on to przy- szedł. A mama – boi się, płacze po nocach całych. Julka wszystko obrządziła. Byłem u Lie- berta, zamówiłem trumnę. Dał dębową, ciężką, ale to nic nie szkodzi, bo w wasągu ją poło- żymy. Mówisz do mnie ale wiem że to było wcześniej inaczej nie potrafiłbym przewidzieć pomy- śleć następnego słowa a jest że wiem nawet gdy milczysz wiem matko wszystko już wiem teraz tylko jeden sposób zapewnienia ciepła rodzinie zdążyliśmy już zapomnieć czas dla nas ta noc 60 dopiero się rozpoczęła musimy wszystko odbudować pozostając jednocześnie bez zmiany wo- bec tych którzy widzieli nas wczoraj a mogliby spotkać jutro. Musimy tak wszystko przeszczepić w nas aby nie rozpoznali nowego które się staje przyrze- kam to tobie matko że wszystko pozostanie w czterech ścianach że tylko w pewnych miejscach będzie ciemniej gdy przystąpię już do pracy tylko pewne fragmenty tynku będą niewidoczne od tej pory gdy ja matko – twój syn – przystąpię do budowania ciepła. Niech węgiel spala się niech drzewo przepłukuje dymem niebo gdy samotni zostaliśmy a my tam nie dojdziemy gdzie ten materiał nieczuły możemy posłać niech to jednocześnie będzie ofiara dym czarny żałoby całopalenia żywego jeszcze drzewa z którego równie dobrze trumna jak i kołyska. Jeszcze szukam tych miejsc gdzie po zatrzymaniu się naszym po uspokojeniu ciała rejestru- jącego boleśnie każdą zmianę w krajobrazie będę mógł w spokoju szukać tego miejsca przy którym mogłabyś odpocząć tego jeszcze nie potrafię tobie dać więc inaczej musiałem sobie wyobrazić moje obowiązki. Teraz właśnie przystąpię do gliny aby z niej uformować zarys miejsca w którym zawsze spokój mimo ognia wewnętrznego w którym zawsze ostoja ten mebel ognisty twardniejący od środka już nagromadza w Sobie przestrzeń aby miał sposobność istnieć w cieple aby miał spo- sobność magazynować je. Ręce biorę w glinę i układam tę figurę w której zamkniemy istotę ognia źródło ciepła nie potrafiąc nawzajem go sobie dać bez pośredniczenia przedmiotów martwych. Jestem jednak kochający ponieważ mechanizm tego instrumentu chcę oddać na kształt i po- dobieństwo jak to pomiędzy nami zamykam oczy i tylko powidok kształcę przedmiot który ry- suje się mimo cienia w kliszach mojej pamięci mogę nawet odejść po skończeniu mojego dzieła będziesz zawsze ślad po mnie miała matko przypomnisz mnie gdy tylko kwiaty malować się będą nocą wyrastając na szkle które oddziela nasze mieszkanie od miejsc w których źródło światła. Wtedy przypomnisz mnie i ofiarę z drzewa potrafisz uczynić zaniedbując całopalenie pa- mięci. Jak gdybyś nadzieję miała iż cokolwiek z krwi i pamięci twojej które we mnie są mogło po- wrócić do ciebie. Rozpalasz ogień który sięga tylko do granicy dymu. Teraz już jestem w Betlejem. Jestem w tej przestrzeni, skąd mój ród i mój początek. Jestem w tej wiosce powstałej na surowym korzeniu, wiosce – wielodrożnicy, z których jedna – ta najbardziej wyjeżdżona, najczęściej używana – wyprowadziła mnie do miasta. Ta droga jest przemieszczana z wszystkimi ziemiami, które występują w okolicy, zagłębia się coraz bar- dziej w matkę-ziemię, drąży sobie parowy, wciąż na nowo kształtowane przez przechodzące pokolenia jej użytkowników. Jestem już w tym czasie, jestem już w tej przestrzeni, która najzupełniej została określona przez czas otrzymania depeszy. Witać będą mnie wszyscy serdecznie, którym dawniej ręce raczej by uschły, niż zbliżyły się w moją stronę. Wypowiedzą wszyscy słowa, których wcze- śniej nie wypowiedzieliby do mnie. Raczej wyrosłyby im wola, w których słowa niewypowie- dziane szukałyby dla siebie miejsca. Teraz wiem, wita mnie wszystko pozostawione przez ręce ojca. Nic nie zabrał ze sobą, po- zostawiając to jako pamięć po sobie, zabierając jedynie wszystkie słowa, które kiedykolwiek mógł wypowiedzieć, zabierając. wszystkie słowa, które słyszał, wszystkie nocne pobudki, pochylenia nad ziemią. Wszystko zabrał, tylko owocu tego, powstającego w wiele lat, zabrać nie mógł i nie chciał na swoją głęboką i niezbadaną dolę w ciemnościach. Witam się z tym, rozwieram szeroko dłonie, a na każdej wiatr inaczej swoje powitanie pi- sze, które ja z kolei przesyłam do rzeczy tych wszystkich, które nigdy się ode mnie nie od- wróciły. Zawsze je pamiętałem takimi, jakie są w tej chwili. Może tylko bardziej sczerniały w następujących po sobie śniegach i słońcach, zimach i latach – może wtopiły się bardziej w 61 ziemię kolorem jej bliskie, gdy wtedy – po raz ostatni tu będąc – widziałem je jako bliższe niebu. Nasiąkające na zewnętrznej, południowej stronie strumykami żywicy, do których kurz się lepił i plewy w czasie omłotów. Zapach żywiczny również zaniknął, nie wiem – może dlatego, że teraz zima, może w lecie znowu się pojawi? Może dlatego, że wywiał go już wiatr przez tyle lat? Z tego drzewa, z tych desek? Witam się z tym szeroko, głowę swoją chylę, chcąc jak najprawdziwiej, jak najserdeczniej oddać pokłon. I teraz czas na ludzi przychodzi. Czas na przywrócenie im znajomości mojej twarzy, czas na przywrócenie im świadomości tego, że nie gdzieś daleko żyję, ale przez dni parę będę wśród najbliższych. Nie zmienia znaczenia mojej obecności w niczym fakt śmierci mojego ojca, wszak pierworodnym jestem i ja jedynie mam coś do powiedzenia tutaj, mimo iż nie wiem, nawet nie chcę wiedzieć w tej chwili, co przypisane komu zostało. Czy na jakieś części ma się wszystko pozostałe dzielić, czy ma tak pozostać – niekrwawiące, obracające się przeciwko człowiekowi, ale zgodnie, z nim żyjące? Witają mnie jak gospodarza, a nie jak gościa. Nikt przed próg nie wybiega, nie chce wcze- śniej mnie w pojedynkę witać. Czas ten smutny nie pozwala na to, żeby mnie, jak w czas żniw, solą i chlebem witać. Dzień dobry matko, dzień, dobry murom domu mojego. Dzień dobry pamięci zachowanej w tych wszystkich przedmiotach stojących tu jeszcze, a które mnie pamiętają. Dzień dobry wreszcie tobie, gospodarzu, ojcze mój, którego oczy. na inne strony świata już zwrócone, któ- rego oczy nie mnie patrzą, ale losów przyszłych, sobie już najwcześniej wiadomych, gdy nam jeszcze do nich daleko. Dzień dobry wam, święci pańscy, w których opiece ten dom. Dzień dobry wam wszystkie duchy przodków pilnujące i dbające o dom, wcale mi nieobce, mimo iż przez wiele lat nie byłem ani synem, ani gościem w tym dużym domu. Przychodzę do białej izby, w jej surowość zaznaczającą się w ostrym rysunku ścian, w bieli surowego wapna, kryjącego przed sobą ściany tego domu. I tam właśnie, w tej bieli, żegnam zeszły już cień żegnam wszystko, co mnie łączyło z tym miejscem, żegnam drogą mi osobę, której krew jest krwią moją. Teraz dla mnie dziedziczenie. Bez szlochu żadnego. Rysy ścią- gają się. Wiem o tym, ale żadna łza nie płynie, tyle już śmierci przeminąłem, że żadnej już nie potrafię oddać tej powierzchownej czci. Tylko cisza we mnie. Jak gdyby wszystko, co jeszcze we mnie było, jak gdyby najmniejszy pyłek, który mógłby coś zaważyć w moim wnętrzu, spopielił się bezpowrotnie. Tak jest we mnie. Nie inaczej. Nie wypowiem słowa daremnego, jak powietrzem, które z płuc moich się wydobywa mijając krtań, nie wypowiem najmniejszej cząstki jego zasług, tak, aby stanęły przede mną nie w obrazie, nie w przypomnieniu, ale w całej swojej postaci. Ojcze, tylko mówię – jestem. W tej bieli ścian, na które żaden cień nie pada, okna są szeroko otwarte. Zimno. Dwie mirty – znaczące swoimi wiankami czas narodzin, czas wesela i czas śmierci – jedynie przy nim. Mirty martwe prawie, których jednak nie zwarzy mróz, nie potrafi im teraz w ten czas odebrać ich zieloności. Wieczorem przyszedł, kto mógł. Matka jest. Sąsiedzi. Kobiety jeszcze z nimi, na ostatni różaniec. Później wyjdą. Pusta noc. Pozostaną tylko mężczyźni... I wreszcie ten moment, gdy już żegnamy się. Przypijam z każdym na ten dzień nowy, który się narodził, i żegnam, po kolei każdego, bez słowa żadnego, bez zaproszenia na dzień jutrzej- szy – pogrzebowy. Nie można prosić. Kto przyjść będzie mógł – przyjdzie. Jak ojcowie, za ojca żegnamy wszystko, co sam pożegnać by zechciał. Żegnamy pola i łąki, ośnieżone, nie widzące teraz gospodarza spod białej pierzyny śniegu; żegnamy, aby nie dzi- wiły się wiosną, gdy nowy gospodarz będąc je obrabiał. Żegnamy za niego wszystko, co wo- kół nas żywe i martwe stoi, aby nie czekało gospodarza daremno, który już przyjść musi na- 62 karmić stworzenie, a nie może uczynić tego. Po raz ostatni światło przykrywa twarz ojca, po raz ostatni próg domu swojego mija, wychodząc w podróż wieczną i bezpowrotną. Wychodź ustępuj z domu swego opuść kochaną rodzinę Powędruj do grobu ciemnego Już życiu twemu godzinę ostatnią zegar uderzył Którąś Stwórca zamierzył ... cztery deski biała koszula Jest z wszystkich majętności Na tamten świat wyprawa cała Nic ze sobą do wieczności Prócz spraw naszych nie weźmiemy Śpiew się podnosi, przez wszystkie pola i wszystkie strony, mogące gospodarza żegnać, przechodzi. Dymy nad chałupami opadają nisko, tylko z naszej zagrody żaden dym teraz się nie wznosi, który by świadczyć mógł, iż żywy jest tam ktoś, kto mógłby wędrowcowi strawy cieplej dać. Nasze teraz pożegnanie z tym, który doszedł kresu swojej drogi, a w podróż ostat- nią przez miłosierdzie innych już wyniesiony. Głos się ostatni podnosi, gasną świece przy trumnie ustawionej na katafalku i głos tan ele- gijne słowo nam przynosi, obce, niezrozumiałe: Libera me, Domine, de morte aeterna, in die illa tremenda: Quando caeli movendi sunt et terra. Dum veneris iudicare saeculum per ignem... na które odpowiedź: Zmarły, człowiecze, z tobą się żegnamy, Przyjmij dar smutny, który ci składamy. Trochę na grób twój pomazanej gliny Od twych przyjaciół i od swej rodziny. Wracasz do ziemi; co twą matką była. Teraz cię strawi, niedługo żywiła. Tak każda droga, którą człowiek chodzi, Na ten gościniec wszystkich nas wywodzi. Wiem, że ciało twoje do ziemi powróciło – ojcze. Jesteś teraz z nią – jednością. Jesteś w niej jako oko i słońce zarazem. Twoja krew do wody poszła, drążąc korytarze, przeniesie twoją pamięć, przeniesie pot, który wydobywał się z ciebie w czasie ciężkiej pracy. Wzrok twój, wcześniej nim ciebie przyjęła ziemia, wcześniej nim po raz ostatni otworzyłeś oczy, niewidzące już, przyjęło słońce. Oddech twój i mowa, nierozdzielnie z sobą związane do tej pory, rozdzieliły się na wiatr i ogień, wzajem potęgujące siebie. Wiem, że w każdej chwili to wraca do ciebie, że w każdej chwili, będąc osobno, znów jesteś sobą, tylko nie znam dróg dojścia do tego, aby zaświadczyć dotknięciem ręki prawdy słów moich. Nie sposób ciebie, mimo że najpełniej istniejesz, ojcze, dotknąć ani objąć. Ponad żadne słowa wypowiedziane przeze mnie, ponad te żadne słowa, których jeszcze powiedzieć nie zdążyłem, a nie wiadomo, czy kiedykolwiek potrafię – przebija słowo naczel- ne: 63 Nasza przestrzeń jest zamknięta, dookoła góry, których dach stanowi dniem i nocą niskie niebo. Nie mamy rzek, studni ani źródeł... – Ojcze, skoro odszedłeś. * * * Anno, czekająca mnie. Zasłuchana w każdy szept, który mógłby przypomnieć Tobie moje nadejście, Anno, otwierająca oczy z tym postanowieniem, że mnie zobaczysz, Żono moja, przy której jestem, przychodzę do Ciebie. Pozostaje dla mnie jeszcze dzień jutrzejszy, oddaję go moim powinnościom, które spadły na mnie z chwilą mego urodzenia, tylko dzień ten jesz- cze im oddaję, żeby powrócić do Ciebie. Ty czekasz mnie, otwarte są wszystkie drogi dla mnie, które prowadzą do Ciebie, żadna jeszcze nie zamknięta, przed żadnym zakrętem nie muszę się cofać. Wiem o tym. Nie ma miejsc, które by stanowiły niebezpieczeństwo, iż nie potrafię dojść do Ciebie. Jutro rano jeszcze, mimo iż niedziela, musimy obejść miedze. Musimy na nowo poustawiać zwalo- ne kopczyki kamieni, stanowiące granicę tej ziemi, z której się wywodzę, potem dopiero będę mógł powrócić do Ciebie. Czekaj na mnie, Anno, podobnie jak ja czekam mojego spotkania z Tobą. Przejdziemy jeszcze tylko z Leonem, który tutaj po mnie zostanie, z sołtysem i starszymi wsi, żeby dali świadectwo prawdzie w tej chwili, bez sądów żadnych, jakie są granice. Najstarszy brat powi- nien wprowadzić następcę we wszystkie sprawy majątkowe, we wszystkie miejsca, w których ojciec był gościem najmilszym albo najczęstszym, ale w tym już mniej się orientuję z powodu długiej nieobecności tutaj. Żegnam już tę ziemię na amen, na każdy dzień, który po dniu dzisiejszym nadejść może, co nie znaczy, żeby powrót (ale to razem już z Tobą) w chwili jakiejś był niemożliwy. Doświadczyłem tego, Anno, i wierzę. Podobnie jak wierzę w to, że jutro rozpocznę podróż do Ciebie, aby być, gdzie widzę Ciebie, jako przestrzeń najpełniej będącą ze mną, w przemi- jających krajobrazach. 64 65