Bruce Dickinson Przygody Lorda ślizgacza PODZIĘKOWANIA Książka ta powstawała w rozmaitych pokojach hotelowych w całej Europie w roku 1987. Skończona została w maju w Tokio. Wszystkim kierownikom hoteli, którzy z życzliwością dostarczali stosów hotelowej papeterii osobliwemu, długowłosemu mężczyźnie o czwartej nad ranem — wielkie dzięki. Patrykowi, który uważał to za śmieszne i został do końca — dzięki. Robert Smith uznał książkę za dobrą i dlatego ją czytacie... Merck, którego nazwisko jest za długie, żeby je napisać, ubił ten piekielny interes... Rod i Andy (jak zwykle) patrzyli zdziwieni... Shaun Hutson eksplodował gejzerem krwi i wnętrzności... Steve Harris groził torturami, jeżeli nie zostanie wydana... Wszystkim wymienionym powyżej i tym, którym ucho więdło, gdy powstawała ta książka — bardzo wielkie dzięki. POSTACIE Miejscowe Lord Iitam Ślizgacz, dziedzic Findidnann Kształcony bez większych rezultatów w szkole z internatem w Thigwell; jego młodość (trudna) odcisnęła się upośledzeniem fizycznym. Mimo wieku trzydziestu pięciu lat utrzymuje dziecięcą słabość do pończoch oraz pantofli na szpilkach, a w czasie, który opisuje ta książka, nadal jest prawiczkiem. Lokaj Wysoki, dystyngowany facet, lat około czterdziestu. Znacznie łysiejący od czoła. Posiada kilka dość szczególnych zainteresowań. Pułkownik lotnictwa Bili Symes-Grosz (w stanie spoczynku) Sześćdziesięcioletni oficer RAF-u, najbliższy sąsiad lorda litama. W wyniku skłonności do młodych rekrutów został zwolniony ze służby. Niecierpliwie czeka na powtórne powołanie. Tajna Armia Znajomy Symesa-Grosza, wypożyczony lordowi litamowi pod fałszywym pretekstem. Z założenia, wygląd jest tajny. Jock McVitie Barcelona Gderliwy karczmarz, zawiadowca, nadzorca telefonu oraz właściciel wiejskiej stacji benzynowej. Goście Roderick Morte D'Arthur Tennison oraz jego żona, Margot Smith. Wielki, niezdarny świr z wyższych klas. Żona, która nie zgodziła się przy ślubie na zmianę nazwiska, mała, gruba i niebezpieczna feministka. Mają dwoje dzieci. Brian i Letycja Taylor Ciągle pijany szkocki wydawca oraz małżonka — Amerykanka, dobrze wyposażona przez naturę, mająca w komórkach po osiem par chromosomów; bezdzietni. Mark i Cyntia West Z pozoru doskonała para. Młodzi, przystojni i bogaci. Nie są po ślubie na tyle długo, by mieć dzieci. Jak się okaże, jest to ostatnia rzecz, o jakiej myślą. CZĘŚĆ I Kłopot 1. Stworzenie bestii doskonalej — Phi! — Lord litam Ślizgacz parsknął z odrazą i trzasnął gazetą o blat dębowego stolika wzbijając kłęby kurzu. — Cholera, nawet na owocach nie można zarobić! — Gałka oczna uwydatniona monoklem śledziła nagłówek: — „Trzy tysiące osób jadło jedną truskawkę." — Baa! — ryknął i wstał z wiktoriańskiego fotela o wysokim oparciu i wyblakłej tapicerce. Zegar szafkowy, stojący przy dębowej boazerii, sennie tykając zbliżał się do godziny czwartej po południu. Wtedy dwuskrzydłowe drzwi rozchyliły się. Oto zjawił się Lokaj z wózkiem do herbaty. — Pańska herbata, sir — oznajmił Lokaj. — Czy wolno mi zapytać, czy wasza lordowska mość życzy sobie gorącą wodę dzisiaj wieczorem? — Tak, oczywiście — odparł lord litam. — Ahem! — Lokaj odchrząknął i wyciągnął przed siebie rękę, dłonią do góry. — Och, już dobrze, dobrze — litam zrzędził nerwowo, grzebiąc głęboko w kieszeni fraka, aż wydobył monetę pięćdziesięciopensową. — Czy to wystarczy? — W zupełności, sir — zapewnił Lokaj, a jego dłoń zamknęła się na pieniążku przeznaczonym do automatu gazowego, po czym delikatnie wsunęła go do kieszeni kamizelki. — Pieniądze, pieniądze, pieniądze — jęczał litam. — Cholera, pieniędzy nie ma, nie stać nas nawet na ciepłą wodę, nie stać nas na kochankę, nie mogę nawet kupić sobie porządnej pary butów na szpilkach, z krokodylej skóry. Ile zostało mi samochodów? — Sześć, sir. — Sześć? To wszystko? Jestem pewien, że mam siedem. — Nie, sir. Zderzył się pan ze spychaczem dwa tygodnie temu. Teraz ma pan sześć. — Och! — wymamrotał nieprzytomnie litam. — Więc to był spychacz. Mój Boże, zostało tylko sześć. — Zamyślił się. — Muszę sprzedać jednego, Lokaju. Pojedź tym białym dziś wieczorem do miasta i sprzedaj go. — Obawiam się, że to niemożliwe, sir. — Niemożliwe? Dlaczego? — Ponieważ nie mamy ani kropli benzyny i nie stać nas na kupno, sir. litam osunął się na krzesło. Dziedzic włości Findidnann w zapomnianych górach Szkocji załatwiony był na dobre. Żadnych pieniędzy, żadnych dochodów. Opuścił wzrok na swe zdarte lakierki na wysokich obcasach i zmarszczył ich ostre czubki. — Cóż robić, Lokaju? — zajęczał. — Ahem! — Lokaj ponownie kaszlnął. — Studiowałem ostatnio orientalne i japońskie sposoby rozwiązania tego problemu, sir, i zdaje się, że na coś się natknąłem. — Uch — przerwał mu litam. — Japonce, żółtki, niepodobna. Książę Edynburga miał rację, wszyscy skończymy jako żółtki ze skośnymi oczami. Nie. Nie mam zamiaru zamienić posiadłości Findidnann w jakąś cholerną celtycką krwawą łaźnię. Cholera, przecież wygraliśmy wojnę, ot co. Boże, chroń Królową. Lokaju — litam osunął się jeszcze bardziej w fotelu i począł wściekle czyścić monokl. — Wolę raczej być biednym, niż poddać się wschodzącej potędze jena. — Dalej uparcie tarł szkło. Lokaj wciągnął głęboko powietrze. — Sir, ja., ja... ja... mam pomysł — obwieścił w końcu, litamwcisnąłmonoklwokoi bacznieprzyjrzał sięLokajowi. — Ty? — szeptał z niedowierzaniem. — Ty masz pomysł? — Jego oczy niepewnie przenosiły się z jednej strony na drugą, a na usta wypełzł złowieszczy uśmiech. — No, to posłuchajmy, chłopie — zaryczał nagle. — Sir, roboty, eee... automaty, technika, poprawienie pewnych naturalnych funkcji przez zastosowanie pewnych nowoczesnych rozwiązań technicznych, by... — Tak, tak — litam głośno wzgardził tym tematem skacząc na równe nogi. — Łatwo ci spekulować, ale cóż my mamy do zautomatyzowania? — Jednym susem wskoczył na stół, zdrapując szpilkami politurę. - Co?-— ryczał, wymachując rękami niczym derwisz. — Co? — krzyknął i przykucnął jak ptak. — Co? — teraz głos zmienił w szorstki szept, a jego oczy napotkały wiszący na ścianie portret zmarłego wuja. Lokaj ciągnął dalej. — Sam osobiście zaprojektowałem i wykonałem jedną rzecz i jestem pewien, że wasza lordowska mość... — Na wynalazki jeszcze przyjdzie kolej! — krzyknął litam i uniósł się dramatycznie. — Twój czas jeszcze nie nadszedł, ale może... — Jego wzrok napotkał wypchane trofea zdobiące ściany i sufit: bażanty, borsuki, gronostaje, lwy, tygrysy, gęsi, łasice, łosie, niedźwiedzie, węże, ryby. Wpatrywał się dalej: orły, gołębie, pancerniki, chomiki, skoczki pustynne, psy i dwudziesty trzeci dziedzic Findidnann... także wypchany. To jest to, pomyślał litam. — Sir, mój mały wynalazek jest doskonały i nie... — Wspaniale, Lokaju, wspaniały pomysł! — ryknął litam. Zeskoczył ze stołu i niczym w biegu przez płotki pognał do teleskopu astronomicznego z połyskującej blachy, długiego na sześć stóp, skierowanego na mokradła. Niemal wepchnął w niego oko i wodził lunetą po horyzoncie. — Polowania, Lokaju, strzelanie, ryby przez cały rok, bez końca, niezniszczalne, elektroniczne... nie do wiary. — I zupełnie nie do jedzenia, sir. — Eee... tam, człowieku, bzdury — wybuchnął litam w odpowiedzi. — To drobiazg. Czy Kolumb przerwał odkrywanie świata tylko dlatego, że nie mógł go zjeść? Czy zapach jabłka, które spadło Newtonowi na głowę, wpłynął na teorię grawitacji, hę? litam ucapił entuzjastycznie Lokaja za ramiona i potrząsnął nim przyjacielsko. — No? — pisnął. — Oczywiście, że nie. — Ależ, sir — zawodził Lokaj. — Mój pomysł... — Twój pomysł — litam ze złością uderzył otwartą dłonią w wózek do herbaty. — Twój pomysł — mówił drwiąco. — Ale mój geniusz. Ja, dwudziesty piąty dziedzic Findidnann, lord litam Ślizgacz, zapiszę się w historii jako człowiek, który... — przerwał. — Jaki dzisiaj dzień? — Dwudziesty trzeci, sir. — Doskonale — zasyczał, wyrywając szufladę z biurka i rozrzucając jej zawartość po pokoju. — Aha! — wrzasnął, gdy wyciągnął Rocznik Brytyjskich Sportów Terenowych. Zaczął gorączkowo poszukiwać września. — Tutaj, patrz, dwudziesty trzeci, i tutaj — otworzył na następnej stronie. — „CUDOWNY DWUNASTY." — Zatrzasnął księgę triumfalnie. — Wiesz, co to znaczy? Ja, litam Ślizgacz, ustanowię najbardziej niewiarygodny wyczyn w historii myślistwa. Polowanie na kuropatwy przez cały rok. Ta okolica zapełni się ludźmi. Wszyscy, absolutnie, ociekać będą forsą, a ja potrafię już ją przejąć. Musimy od razu przystąpić do rzeczy. Cudownego Trzeciego to dobra data, żeby zacząć. Musimy od razu przystąpić do rzeczy. Za parę tygodni. Zaproś wszystkich! — ryknął. — Sir? — wtrącił Lokaj. — Sir. — Och, co teraz? — Nie ma pan żadnych kuropatw. — To je zrobię — oznajmił litam triumfująco. — A teraz — kontynuował — zaproszenia. Potrzeba mi jakieś pół tuzina młotków, którzy nie potrafią strzelać. Kogo znamy? — Nie mamy już przyjaciół. Wszystkim jesteśmy winni pieniądze. — W takim razie wykorzystamy stary album z Thigwell; stare szkolne więzi, te rzeczy. Zagraj w lotki i wytypuj sześć nazwisk. Napisz im, że to jest oficjalny zjazd absolwentów Thigwell, czy coś podobnego. Do nich przemówią wzniosłe rzeczy. Cokolwiek zrobisz, nie wspominaj pod żadnym pozorem o polowaniu na kuropatwy, dopóki nie przybędą tutaj. Nie chcę, żeby ktoś inny coś tu zwietrzył. — Sir, naprawdę wydaje mi się, że ponosi pana. Nie chciałbym być nachalny, ale mój mały wynalazek czeka pod schodami, aby wypróbował pan... — DOSYĆ! — krzyknął lord litam. — Płacę tobie jako lokajowi, a nie jakiemuś Robinsonowi od wynalazków. Teraz spływaj i przygotuj mi kąpiel. Lokaj zesztywniał i głośno wciągnął powietrze. Nie płacono mu od miesięcy, ale alternatywą była szychta w Piołunowym Zagajniku. — Czy to wszystko, sir? — zapytał z szelmowskim uśmiechem. — Tak, tak, odejdź. — litam przeglądał już książki w biblioteczce. Zamyślił się głęboko. Książki o astronomii, okultyzmie, wojskowości, filozofii, religii i podobne, wypełniały górne półki; niższe zajmowała pornografia, katalogi pantofli na szpilkach i album parów brytyjskich Burke'a. Nic, pomyślał, co pomogłoby zbudować stado szybkich, prawdziwych, posłusznych kuropatw. Popatrzył w górę na portret wuja, człowieka, którego tak bardzo podziwiał. Odwzajemnił mu świrnięte spojrzenie. — Gdzie znajdę kogoś, kto to dla mnie zrobi? — zamruczał. Nagle zaświtała mu w głowie pewna możliwość. Pochylił się i podniósł książkę z kodami sygnałowymi semaforów. 2. Tajny agent litam gramolił się żwirową ścieżką do gotyckiej koszmary, zwieńczonej licznymi wieżyczkami, która stanowiła rezydencję jego najbliższego sąsiada, pułkownika lotnictwa, Billa Symesa-Grosza. Lord Findidnann nie przywykł do niedogodności takiej jak trzymilowy spacer podmokłym trzęsawiskiem i zupełnie nie był przygotowany do marszu przez tak niełaskawy teren. W wyniku tego para jego najlepszych włoskich pantofli na wysokim obcasie, z niebieskiej skóry, uległa zniszczeniu, co w połączeniu z upiornie wczesną porą, to znaczy godziną siódmą trzydzieści nad ranem, wprawiło go w nastrój nieszczęśliwy, gdy dotarł wreszcie do frontowej bramy. — Stój! Kto idzie? — zaskrzeczał jakiś niezidentyfikowany, dobiegający nie wiadomo skąd, dziecięcy głos. — Lord litam Ślizgacz. Przyszedłem zobaczyć się z pułkownikiem. Proszę powiedzieć mu, że jestem. — Zbliż się i podaj hasło — ponownie zaskrzeczał głos, tym razem o ton wyżej, a dźwięk emanował tajemniczo z gęstego bluszczu przy wielkich dębowych drzwiach, nabijanych żelaznymi ćwiekami. — Tylko powiedz pułkownikowi, że jestem — zajęczał litam, kołysząc się na popękanych szpilkach. — A właściwie to daj sobie spokój, sam mu powiem. — Zbliżył się do frontowych drzwi. Pierwszy strzał roztrzaskał ogrodowego skrzata. litam wrzasnął przeraźliwie. — Ty głupi zgrzybiały szczylu! — krzyknął biegnąc, aby schować się za murem. Strzał z drugiej lufy oderwał od jego fraka oba ogony, a litam zanurkował głową w dół ponad niskim murem ogrodowym, zostawiwszy oba pantofle pionowo wetknięte w żwir. Rozległ się głośny plusk, gdy wleciał głową w dekoracyjną fosę za murem. — Przerwać ogień! — zaryczał jakiś głos, bardziej dorosły. — Przepraszam, chłopie. Możesz już wyjść z ukrycia. Jest bezpiecznie. litam ostrożnie wyjrzał zza murku. Przed frontowymi drzwiami stal pułkownik lotnictwa Grosz i poklepywał małego dzieciaka ubranego w bawarskie skórzane spodenki i kapelusz zwiadowcy; gówniarz dzierżył ogromną dwururkę. — Uciekaj teraz, Rommel! — zaryczał pułkownik. — Pobaw się z Goebbelsem. Goering może podać herbatę. Dzieciak popędził za dom. litam wypluł stęchłą, zielonkawą wodę i powstał. Był przemoczony do suchej nitki, cały oblepiony błotem i zielonym szlamem. Popatrzył po sobie. Jego najlepsze siatkowe pończochy były w ruinie, a paznokcie pokrywała skorupa mułu. Jednakże monokl pozostał na miejscu. — Do kurwy nędzy, co tu się dzieje? — krzyknął. — Ochrona, staruszku, nigdy za wiele ostrożności, co? Przepraszam za kąpiel, jeszcze się gniewasz? Właź do środka, śniadanie gotowe. — Powiedziawszy to wszedł do domu. — Więc — mówił pułkownik, nalewając herbatę, w jadalni o sklepieniu z drewnianych belek, otoczonej wąską galerią — otrzymałem wiadomość od ciebie wczoraj wieczorem. Ciągle nie rozumiem, dlaczego twój wujek nie założył sobie telefonu. — Nie cierpiał Ministerstwa Poczt — zamruczał litam, cały okryty kocami i targany dreszczami. — Odmawiali przyjmowania telegramów od gołębi pocztowych, stąd taki warunek pojawił się w jego testamencie... żadnych telefonów w posiadłości Findidnann. — Nieco niedogodne — odparł pułkownik. — A jednak — pochylił się i odstawił imbryk — bardziej bezpieczne — zasyczał. — No, a co z tym szalonym planem? Wspomniałeś coś o Japońcach. — Gwałtownie złapał litama za nogę. — Nie lubię ich, nigdy nie lubiłem. — Zdaje się, że napomknąłem o orientalnym rozwiązaniu, które zaproponował mój kolega — zauważył chytrze litam. — Dla kogo pracujesz? — wybuchnął pułkownik. — Naprawdę nie mogę powiedzieć — odparł litam zdejmując dramatycznie monokl. — Cii, cii, co? — drażnił go lotnik. — Obiecałem dochować tajemnicy — stanowczo stwierdził litam. — To musi być cholernie ważne, że aż zwracają się do mnie, cholernie ważne. Dwadzieścia lat czekałem na ten kryzys. Wiedziałem, że się jeszcze do mnie zgłoszą. — Skierował zamglony wzrok na szyby w ołowianych ramach. — Potrzebujesz speca? — zapytał nagle. — Wykwalifikowanego zabijakę? litam założył z powrotem monokl i rozpromienił się mimo zmarzniętych kolan. — Tak — powiedział spokojnie. — Taką mam prośbę. — Naprawdę nie możesz powiedzieć, o co chodzi? — błagał go zapalczywie pułkownik lotnictwa. — Znasz zasady, według których postępujemy — oznajmił twardo litam i aż cieplej zrobiło mu się przez to szachrajstwo, mimo mokrego ubrania. — Za dużo nie należy mówić. — Racja, racja. Ściany mają uszy, hę? Pułkownik usiadł ponownie i wcisnął mu wojskową porcję ciasta na porcelanowy talerz Luftwaffe. litam wbił wzrok w podarunek i zmarszczył nos. — Nie, dziękuję. — Goering! — zaryczał Grosz. — Chodź, mój aniołku, i zbierz te talerze. W jadalni pojawił się ubrany w komżę ministrant i poruszając się posuwiście, pozbierał naczynia ze stołu. — Dobry chłopak z ciebie, Goering. Srebrną zastawę możesz zostawić na później. — Wskazał na ogromną tacę do pieczystego i srebrną pokrywę, które stanowiły centralny punkt stołu. — Mógłby upuścić, rozumiesz — zwrócił się do litama — a wtedy musiałbym go przetrzepać — zadrżał nieznacznie, a oczy znów zaszły mu mgłą. — Wszystkim chłopakom z wioski cholernie dobrze robi odrobina dyscypliny, porządne złojenie skóry, kiedy na to zasługują; to takie zimne prysznice na gorące głowy. Do licha, mówię ci, zasługują na to — zarechotał i powrócił do rzeczywistości. — Pewnie, niektórzy nie są w stanie tego znieść. Kilku chłopaków rzuciło się na mnie w zeszłym tygodniu. Odesłałem ich, ale... — znowu go poniosło. — Cały czas przychodzą nowi do swego starego, kochanego, nadzianego wuja... — Oblizał wargi. Po chwili obnażył kły w szerokim uśmiechu, a Goering znikł bezszelestnie. Myśl, że ten lubieżny staruch buszuje wśród dojrzewającej miejscowej młodzi, była dla litama wstrętna, będąc jednakże samemu angielskim arystokratą, a co za tym idzie, także zboczeńcem, zdecydował się przyjąć bardziej pragmatyczną postawę. — W takim razie, gdzie ten spec? — zapytał. — I kiedy może zacząć? — Jest tutaj i zacznie od razu — oznajmił pułkownik dumnie. — Właściwie, był tu przez cały czas naszej rozmowy. litam rozejrzał się, zaskoczony. Galeria dookoła pełna była mieczy, broni palnej i modeli samolotów. Człowiek bywa czasami maniakiem. — Gdzie on jest? — zapytał zniecierpliwiony. — UKAŻ SIĘ! — zaryczał stary wujek, zrywając pokrywę z ozdobnej tacy na pieczyste, by ukazać wielki śliwkowy pudding z wisienką na wierzchu. Pudding przemówił: — Dzień dobry, pułkowniku — głos miał szorstki, władczy i monotonny. litamowi zabrakło słów. — No, staruszku, oto on. SAS — Borneo, Malaje, Północna Irlandia, Oman; ładunki wybuchowe, broń palna, noże, druty potykające, trucizny. Powiedz słowo, a on już je zabije. Mistrz przebrania i mistyfikacji, wzór dyskrecji. litam doszedł nieco do siebie i spojrzał w dwie wielkie śliwki zakładając, że to oczy. — Czy możesz zrobić dla mnie stadko kuropatw? — zapytał, pełen napięcia. — Oczywiście — odparł pudding śliwkowy beznamiętnie. — Z głowicą nuklearną, kuropatwa powietrze-powietrze, kuropatwa z gazem bojowym, kuropatwa wczesnego ostrzegania. Cokolwiek sobie zażyczysz. — To wszystko w kuropatwie? — wykrzyknął zdziwiony litam. Pudding śliwkowy zakręcił się w likierze i skierował ku pułkownikowi. — Kim jest ten idiota? — zapytał. — Psst. Ciii, ciii, nie mogę nic mówić. — Dla twej informacji, lordzie Ślizgaczu — rozpoczął wykład pudding — kuropatwa jest najbardziej przerażającą bronią sił specjalnych. Gdybyś był na usługach Jej Wysokości tak długo jak ja, poznałbyś wartość taktyczną dobrego stada kuropatw. litama poczęła rozpierać duma. — Tak, tak — przerwał. — To jest powszechnie wiadome, ale ta kuropatwa nie może dać się zestrzelić. Potrafisz wykonać coś takiego? — Nikt nie zestrzeli mojej kuropatwy, nie mając najpierw do czynienia ze mną — zadeklarował pudding. — Doskonale, wynajmuję cię. Chcę, żeby te kuropatwy wzleciały trzeciego października o drugiej po południu. Nad mokradłami. Znakomicie, pułkowniku. — Ciepło ujął wysuszoną dłoń starego zboczucha. — Uratowałeś mi głowę. — Czy jestem wolny, sir? — zapytał pudding. — Tak — odparł pułkownik Symes-Grosz. — Od teraz będziesz działał samotnie i kontaktował się ze mną, albo z lordem litamem, jedynie w przypadkach naglących, zrozumiano? — Zrozumiano, sir. Jeszcze jedno, sir. Sugeruję zniszczenie wszelkich dowodów tego spotkania. — Cholernie dobry pomysł — odparł pułkownik. — Jakich dowodów? — zaciekawił się podejrzliwy litam. — Proponuję, żebyście polali mnie brandy i zaserwowali zapalonego. 3. Wynalazek Lokaja litam siedział w swym gabinecie ze stopami w gorącej wodzie z dodatkiem soli. Cały przykryty był ręcznikami i studiował przez teleskop nocne niebo, od czasu do czasu marszcząc nos w pełnej koncentracji. W podwójnych drzwiach bezszelestnie pojawił się Lokaj. — Wysłałem zaproszenia do trzech par małżeńskich, sir. — Myślisz, że polują na kuropatwy? — spytał litam, ciągle zerkając w soczewki. — Album absolwentów nie zawiera tego typu informacji, sir. — Nie, nie, głupcze, tam, w górze — odwrócił głowę od teleskopu i spojrzał na planetę Ziemię. — Tam, w niebie, na Marsie, myślisz, że polują na kuropatwy, albo coś innego? Fascynująca myśl, hę? — Fascynująca — powtórzył Lokaj niczym echo, wcale nie zafascynowany. — No, to jakie masz nazwiska? — krzyknął litam wracając do obserwacji. — Roderick Morte D'Arthur Tennison, Brian Taylor i Mark West. Wszyscy są żonaci i nie znają się nawzajem z powodu różnicy wieku. — Ale ja znam jednego — obwieścił litam. — Roderick, prawdziwy dupek. Po grze w rugby stawaliśmy mu na uszach i dżemem Smarowaliśmy mu jaja. To były piękne dni. No, wspaniale się Spisałeś, Lokaju. Jeżeli pozostała dwójka jest tak przymulona jak on, to jesteśmy uratowani — zamilkł. — Boże, jakaż kobieta wyszła za takiego muła błotnego? W każdym razie, Lokaju, ja też swoją robotę wykonałem. — Cóż takiego, sir? — Nakłoniłem tego starego, lubieżnego pedofila, pułkownika z drugiej strony mokradeł, żeby pożyczył pewnego świrniętego szpiega do skonstruowania dla mnie stadka kuropatw. Lada moment będzie dla mnie pracować. Mówię ci, Lokaju, słowami nieśmiertelnego Sherlocka Holmesa — gra rozpoczęta. — Czy mam rozumieć, że moje usługi nie są już konieczne? — zapytał Lokaj udając urazę. — Hę? — parsknął litam. — Nie, oczywiście, że nie. Ten gość nie jest lokajem. Jak go zobaczyłem, był śliwkowym pud... — litam zawahał się — ...eee, eee śliwkowym facetem. Taki śliwusi-milusi facecik, no, rozumiesz, o co biega. — Gdzie on się zatrzyma, sir? — zapytał chłodno Lokaj. — Och, w ogóle go nie zobaczysz. Jest taki jakiś skryty. Gdziekolwiek. Może w rym imbryku, hę, hę, hę? — Czy to wszystko, sir? — Tak, Lokaju. Tak, odejdź. Wspaniałe dni przed nami. Wspaniałe. — Spojrzał na swoje stopy i zaczął śpiewać, nosowo, monotonnie... „To stopy te za dawnych lat stąpały wśród zielonych Anglii pól i święta... eee.... kuropatwa litama... hę, hę, hę..." Śmiech przycichł, gdy Lokaj, ledwo panując nad sobą, zamknął drzwi i stanął przed gabinetem. Oparł się o chłodną kamienną ścianę, a jego myśli goniły jak oszalałe. Nowi ludzie, szpiedzy, tajni agenci. Dosyć, że ignorowano jego pomysły, gardzono inwencją, ale wprowadzanie kogoś obcego? Lokaj widział oczyma duszy, jak blednie jego użyteczność; to oznaczało bezrobocie i jeszcze... Zamarł, a pot zaczął ściekać mu po dłoni. Wspomnienia wracały, a twarz robiła się coraz bardziej blada. — Johnie Lokaju — oznajmił sędzia. — Szalbiercza sprzedaż szczątków osób, które zeszły z tego świata, to poważny zarzut, nie mniej poważny niż zarzut grzebania niewłaściwych organów z niewłaściwymi zwłokami, w niewłaściwych grobach. Pójdziesz na dziesięć lat do więzienia. John Lokaj nie zamierzał zejść na drogę przestępstwa, ale śmierć nie była już dla niego tym czym dawniej. Praca kierowcy w firmie pogrzebowej nie była zbyt dobrze płatna. Ludzie żyli dłużej, umierali gwałtowniej, a za pochówek płacili mniej. Pewien pomysł przyszedł mu do głowy, kiedy chował jedną z rozczłonkowanych ofiar słynnych morderstw w Tandoori. Pozostawił tylko mały palec zmarłego i wypełnił trumnę workami z piaskiem. Nikt niczego nie wywąchał. I już tylko mały krok dzielił Lokaja od zakopywania niewłaściwych ludzi, podstawiania zwłok miejscowych przestępców za „ukochanego Jeffrey'a, lat 75, powołanego nagle przez Boga". A ukochany Jeffrey tymczasem był cięty przez studentów medycyny w londyńskim szpitalu w Whitechapel. — Ciała — zamruczał głośno Lokaj, jeszcze znieruchomiały przy lodowatej ścianie przed gabinetem dziedzica. — Zimne, gładkie, czyste i porządne. Nic tak zwariowanego, jak ta sprawa, cholera, ze szpiegiem. Kurwa, po co to? Jego pełen kultury język stopniowo ustępował pod naporem szorstkiego slangu, gdyż John Lokaj pochodził z East Endu. Lokaj to jego przezwisko, które otrzymał w Piołunowym Zagajniku, gdzie także zyskał sztuczny akcent i maniery lokaja, usługując co ważniejszym współtowarzyszom. Wykrzywił twarz jak w agonii, kiedy wspomnienie przeciągało się. Zaniósł herbatę do celi dziesiątej, dla Jacka Munro zwanego „Pięć funciaków za sznyta" (a w skrócie „Sznyciarz"), który otrzymał cztery dożywocia za rozprucie brzucha wujkowi i całej rodzinie w trakcie sporu przy grze w kasztany. — Herbata, sir — oznajmił stając w drzwiach celi. — Jebnij to na wyro, chłopie — sapnął Sznyciarz, który od dzieciństwa cierpiał na astmę. Lokaj stanął przy szarych i szorstkich kocach pokrywających pryczę Sznyciarza, po czym pochylił się, by nalać herbaty do popękanego więziennego kubka. Kiedy strumień cieczy zaczął spływać łukiem w dół, John Lokaj zamarł. Poczuł jak pęczniejący członek napiera mu od wewnątrz na pasiak; bulwa wielka jak noga małego Cygana próbowała przedostać się przez rozporek, mocując się niespokojnie z materiałem. Lokaj zarumienił się. Nie potrafił tego zrozumieć. Nigdy nic tak go nie poruszyło. Może to w wyniku „szkolenia charakteru" przez jego ojca, którego ulubioną metodą było przewiązywanie gumowej taśmy wokół moszny i uderzenie w jaja kijem od krykieta? — O, kurwa, stanął ci — zakaszlał poruszony Sznyciarz. — Nalewasz mi herbatę, kurwa twoja mać, z fiutem na baczność! — Sznyciarz zrzucił gazetę i skoczył na równe nogi. — Wybacz, Sznyciarz — zaskrzeczała podniecona pokojóweczka, przerażona nie na żarty. Sznyciarz zbliżył swoją nieogoloną, pokrytą wypryskami twarz, pod sam nos Lokaja, tak blisko, że ten poczuł jego stęchły oddech. Zupełnie jakby krowia dupa eksplodowała przy każdym słowie. — Jesteś pieprzony pedziu, co, Lokaj? Szczęka opadła Lokajowi, ale nie wydobył z siebie ani słowa. — Lubię pedałów — skrzywił się w uśmiechu Sznyciarz i opuścił spodnie, odsłaniając brudne, poplamione moczem slipy. — I zaraz będę cię miał. Lokaj otworzył oczy. Przed drzwiami litama stał jedynie trzydzieści sekund, ale cały zlany był potem, a serce wściekle tłukło się w jego piersiach. Od tamtego dnia w więzieniu nie miał nawet śladu erekcji; żadnej, nawet najdrobniejszej fizycznej seksualnej pokusy, tylko samotne, kliniczne poszukiwania wymęczonych pragnień. Wkrótce po tym uciekł z więzienia. Znalazł go lord litam, nagiego, w rowie w posiadłości Findidnann. Lokaj rozpoznał w lordzie pokrewną, umęczoną duszę; w cylindrze, fraku, pończochach, pasie do pończoch i obcisłych wysokich butach. A litam wykorzystał okazję i zwolnił całą służbę, by zastąpić ich tą nową, horrendalnie nisko płatną alternatywą. Lokaj wiedział, że wszystko zawdzięcza litamowi i nie zamierzał dać mu się usidlić w tej najnowszej szalonej eskapadzie. Dla dobra ich obu. Rzucił się korytarzem w stronę pokojów dla służby. Musiał to zobaczyć, swój wynalazek — dotknąć go, popieścić. Szukał niespokojnie klucza w kieszonce kamizelki. Klucza do swych snów. Drzwi otworzyły się wreszcie na oścież i oczy Lokaja rozpromieniły się. — Jesteś, moja piękna, twój czas nadejdzie. — Oddychał z uwielbieniem. Stała tam. Połyskująca orgia stalowych cylindrów i pierścieni, wysoka na dwie stopy, na teleskopowych nogach. Poruszała się na bliźniaczych gąsienicach, obu szerokich na sześć cali; dzięki temu mogła ścigać ofiarę na wszelkiej nawierzchni, z prędkością do trzydziestu mil na godzinę. — litam oszalał. Nie chce mnie słuchać — wyszeptał Lokaj. — Mechaniczna kuropatwa! — parsknął. — Szpiedzy, wariaci. Ale nas nie może zabić, moja piękna, och, nie — usiadł obok maszyny. — Mam plan, żeby litam przejrzał na oczy, a wtedy ty, ja i dobry lord Ślizgacz zarobimy krocie pieniędzy. Uśmiechnął się i jeszcze raz spojrzał na dziecko swego umysłu, swoje dzieło, mechanicznie uzewnętrznienie jego umęczonej duszy, sen inżyniera. Lędźwiorotor — penis doskonały. 4. Ubita śmietanka Był to mały, nowy dom, z trzema sypialniami, na średnim poziomie, w nowym miasteczku, nieco na północ od Londynu, prawie na wsi. Pan domu służył niegdyś w marynarce przez krótki czas, wpierw ukończywszy prywatną szkołę w Thigwell, ale zrezygnował, za radą swego dowódcy, po upływie krótkiego, trzyletniego okresu. W czasie krótkiej służby dla Jej Wysokości nasz człowiek spod numeru 33 na Nouvelle Drive zdołał zagiąć ostry koniec fregaty, uderzyć w minę trałowcem i prawie zatopić łódź podwodną, na której składał wizytę, zapomniawszy zamknąć właz przed zanurzeniem. Po odejściu ze służby na morzu został — z umiarkowanym powodzeniem — agentem ubezpieczeniowym. Zdawał się posiadać niesamowity dryg przewidywania wszelkiego ryzyka. Ukochaną swą spotkał w miejscowym supermarkecie niedaleko Portsmouth, gdzie właśnie zdemolował piramidkę ustawioną z tysiąca pięciuset puszek południowoafrykańskich brzoskwiń, pokrojonych w plasterki. — Strasznie mi przykro! — krzyczał, brodząc w masie pow-gniatanych puszek, by ratować pewną ludzką drobinę nimi przywaloną. — Dranie! — wrzeszczała przygnieciona kobieta, bowiem prawdopodobnie przynależnością do tej właśnie płci istota owa się legitymowała. Zaczerwienił się. Nigdy w życiu nie słyszał, by kobieta przeklinała. Nie był nawet pewien, cóż to znaczy. — Oj, hmm, strasznie, strasznie mi przykro — wybąkał. — Południowoafrykańskie bękarty!,— zanosiła się, rzucając prze- rażające spojrzenia gromadzącemu się groźnie dookoła personelowi sklepu. — Jestem zmuszony prosić panią o opuszczenie sklepu... — Kapitalizm, żądza i rasizm, wszystko razem! — przerwała Margot, ciskając jednocześnie puszką w kierownika. — I jeszcze to sprzedajecie i mnie prześladujecie. Nasz były oficer marynarki dzielnie wystąpił naprzód, by zareagować. — Przepraszam, sir, ale to właśnie ja... — zamarł wpół słowa. Kobieta złamała właśnie puszką nos sprzedawcy i wszystko dookoła pokryła krew. — Jejku — wyszeptał Tennison. — Chodź, przygłupie — złapała go za przegub ręki i popędziła wyjściem pożarowym do stojącego przed sklepem morrisa minora. Wskoczyła za kierownicę. — Popchnij, ofiaro! — krzyknęła. Popchnął. Samochód zapalił, a on wskoczył i pognali naprzód z rykiem silnika. — Słuchaj! — teraz on krzyczał. — Zostawiłem wózek w sklepie... Trzepnęła go przez głowę z niespotykaną agresją. — GŁUPIEC! — eksplodowała. — Ale jesteś mężczyzną, a wszyscy mężczyźni to głupcy. — Ooo... tak — przyznał oszołomiony Tennison. — Ale potrzebny mi jest mężczyzna, a ty jesteś mężczyzną — kontynuowała logiczne rozważania. — Ooo, eee... tak — zgodził się Roderick i rozchmurzył się. — Jesteś bardzo wysoki, bardzo duży. — Wjechała ostro w zakręt na prawo, nieomal wyrzucając Rodericka przez drzwi. — I potrzebny mi duży mężczyzna, w celach prokreacyjnych. — Zazgrzytała zębami i brawurowo ominęła autobus. — Dla udoskonalenia kobiet przyszłości, które będą dalej prowadziły walkę — uderzyła nogą w pedał hamulca i z piskiem opon, i z poślizgiem, stanęli. — No, jesteśmy — obwieściła otwierając z impetem drzwi. — Gdzie? — zaciekawił się Roderick. — W urzędzie notarialnym. Bierzemy ślub. — CO? — wykrzyknął przerażony Roderick. — Co to, to nie. Tak więc pobrali się. Jej panieńskie nazwisko brzmiało Margot Smith i takie pozostało, gdyż odmówiła zmiany. — Myślisz, że mam za duże uszy? — dopytywał się Roderick Morte D'Arthur Tennison, łypiąc na swe odbicie w kuchennym oknie. Faktycznie, jego uszy były niespotykanie wielkie, podobnie jak nos i sterczące przednie zęby, ale za to Roderick Morte D'Arthur był prawdziwym olbrzymem. Wypiął pierś, a wybrzuszenie w grubym dzierganym swetrze po prostu uniosło się ku górze, niczym olbrzymie jabłko Adama przy przełykaniu. — Cholernie dobry obiad, kochanie! — zaryczał, klepiąc się po brzuchu. — Popatrzył na zlew z kleistą szarawą masą. — A co to było, kochanie? — Zapiekanka z grzybami! — krzyknęła z salonu żona. — I pośpiesz się z tymi naczyniami. Nie zużyj całej gorącej wody, bo trzeba wykąpać dzieci. Jak mnie nie będzie, to wyczyść dywan... — skrzek przycichł na moment, ale rozległ się ponownie, gdy drzwi do kuchni nieomal eksplodowały i zjawiła się Margot Smith, wegetarianka, feministka i zapalczywa sabotażystka polowań — i przestań oglądać się, do cholery, w tym oknie przez cały czas. Boże, jacy wy, mężczyźni, jesteście próżni. Roderick spuścił wzrok na patelnię, którą trzymał w wielkich włochatych łapskach. Chciał coś powiedzieć, ale przegapił okazję. — Nie będzie mnie, więc nie czekaj. Nie oglądajcie ITV, jest film z tym gnojkiem, Charlesem Bronsonem i nie chcę, żeby Emily oglądała takie rzeczy w tym wieku. Zrozumiano? — Jak najbardziej, kochanie — wymamrotał Roderick przyjaźnie, a Margot westchnęła głęboko. — Gdzie dzisiaj? — ośmielił się zapytać. — W salce kościelnej. Przeciw wyrobom ze skóry. Organizujemy bojkot nowego sklepu obuwniczego w mieście, mordercy, dranie... Roderick spojrzał nerwowo na swoje nowe skórzane sandały i skrzyżował gigantyczne stopy odziane w skarpety. — Jejku, kochana, wspaniała rzecz. — Pewnie. No, to zmykam — powiedziała Margot mocując się z wiatrówką, którą nakładała na drelichowy kombinezon. — Uuuch — wepchnęła w końcu stopy w jasnożółte kalosze i otworzyła tylne drzwi. — Pa, kochanie! — zawołał za nią Roderick, machając ręką białą od mydła. — Tak, tak — Margot zupełnie go ignorowała. — I konia sobie nie wal, jak mnie nie będzie. Domagam się wieczorem pełnego ładunku, a nie tych marnych dziesięciu mililitrów. — Trzasnęły drzwi i już jej nie było. Skończył zmywanie, umył dzieci, wyczyścił odkurzaczem dywan i oglądał BBC 2. W końcu podniósł list, który przyszedł rano, zaadresowany do niego. Niewiele listów otrzymywał, zachował go więc właśnie na tę chwilę. Otworzył go, przeczytał zaproszenie, potem uważnie złożył papier i wsunął list do kieszeni fartucha. — Poczciwy stary litam! — wykrzyknął. — Pewnie, że pojadę. 5. Zaprzyjaźniona para Ekspres do Edynburga rozdzierał gwizdem noc; dwa bliźniacze diesle paxman valletta pchały do przodu lokomotywę „Piechota z Durham" z prędkością 125 mil na godzinę. Setki milionów funtów wydanych na budowę najszybszego na świecie pociągu z lokomotywą spalinową zapewniały milionom pasażerów wygodę i bezpieczeństwo, ale — jak wyjaśniała w wagonie restauracyjnym Letycja P. Taylor, niegdyś mieszkanka Dallas — każdą usługę zawsze można poprawić. — ... i ten okropny zapach przy włączaniu hamulców. Syf. Nie mogą używać jakiegoś odświeżacza do powietrza, czy co? Cierpię na zespół nosorożcowej nadwrażliwości. Wiesz, co to jest? Wiesz, ile kosztuje leczenie? — Z ciekawością przyjrzała się rastafarianowi — konduktorowi. Methuselah Claude Bimby Gary Smith nigdy nie widział nosorożca, chociaż Letycja chyba by mu nie uwierzyła, gdyby się do tego przyznał, ale mimo loków rastafariariskich i zawadiacko nałożonej kolejarskiej czapki, faktycznie znał się co nieco na pociągach. — Sianawna pani zrumie, że te, no, taryczowe hamulyce som tutej zainstalowane — wyszczerzył na nią rząd białych łopat. — I się rozumie, co nic z tym cholerstwem zyrobić siem nie da. Letycja przekrzywiła głowę. Czy dobrze słyszała? Tarczowe? Hamulce? Nic z tego nie rozumiała. A zresztą, kogo to obchodzi? Chciała, żeby przerżnął ją czarnuch i proszę, był tutaj, na miejscu. Miał nawet na sobie coś podobnego do munduru. — O, jejku, jejku — zatrzepotała wymalowanymi powiekami. — Chyba będę musiała zatkać nosek. — Złączyła palec wskazujący z kciukiem dla zaznaczenia szczególnej natury swej medycznej kon- dycji, a Methuselah zauważył gustownie wymalowane sztuczne paznokcie. — Tak bardzo trudno oddychać — westchnęła i zaczerpnęła powietrze w płuca. Efekt był natychmiastowy i zadziwiający. Wagon zdawał się kurczyć, a Methuselah poczuł, jak powietrze zostaje wysysane z jego ciała. Spojrzał z góry na potężną parę piersi przypierających go do ściany. Gorączkowo szukał jakiegoś porównania... kopuła Katedry Świętego Pawła, Hindenburg... — Dokąd tu się chodzi siusiu? — zajęczała Letycja, połyskując wyborowym*, zaplombowanymi, wyszlifowanymi, uzupełnionymi koronkami i bardzo kosztownymi zębami. — Chyba, że do kibla, paniusiu — zaskrzeczał Methuselah. — No, to znaczy, do tualety. — Och, dobrze — piersi opadły, jakby planowały następny ruch. — W Ameryce mówimy na to „pokój wypoczynkowy". — Chiba nie kce paniusia tamuj spać. — Nie planowałam, hm, jak masz na imię, mój ty mądralo? — Methuselah. — Oooo, jak szampan. To mi się podoba. Będę mówić do ciebie Meths. A teraz pokaż mi, gdzie jest ten pokoik, a dam tobie jeszcze więcej takich paciorków na czuprynę. Methuselah został pognany korytarzem do najbliższego kibelka. Zastanawiał się, gdzie ona trzyma te koraliki. — Co za pieeelone gówno — wycedził wraz ze śliną Brian Taylor, zraszając swego oponenta szkocką, piwem imbirowym, dwoma kawałkami zapiekanki z wieprzowiną i odrobiną musztardy (do smaku). — Spierdalaj — w odpowiedzi padło kilka fragmentów frytek i kapuśniaczek gorzkiego piwa. — Nie jesteś alkoholikiem. — Kurwa, jestem. — Jak se dajesz, kurwa, w rurę codziennie, to jeszcze nie jezdeś pijak. Przeczytałem, że możesz być alkoholikiem na dwóch piwach dziennie, albo chlać cały dzień i być jak szczypiorek. — Słuchaj, jestem wicedyrektorem wydawnictwa; jestem Szkotem, jestem dziennikarzem, mam obleśną amerykańską dupcię, która — kurwa twa — wydała moją całą forsę. I dlatego jestem alkoholikiem!!! Brian przyglądał się dnu swojej szklanki. Było puste, przezroczyste. Czas na następnego, pomyślał. — Chceżjeżejenopywo? — zapytał. Cisza. Zerknął za stół, na rozpostartą na podłodze postać z ręką na krześle, z wywieszonym językiem i śladami żygowin na obślinionych ustach. — Pojebani chirurdzy mózgu — wymamrotał z odsazą. — Koniec picia. — Ale musi gdzieś być umywalka w pociągu — zasyczała sfrustrowana Letycja. — Wiem, że Anglicy potrafią nad sobą panować, ale to jest śmieszne. — No, jezd jedna dla obsługi, we nastempnym wagonie, ale tyko dla pracowników. Letycja rzuciła mu przeciągłe spojrzenie. — No, a ty jesteś pracownikiem, co... jesteś? — Pociągnęła go korytarzem obok starszej pani w wełnianym kapeluszu, obok mężczyzny o wielkich uszach i jego towarzyszki w kształcie torpedy i obok biznesmana zażarcie studiującego Daily Mail. — Cholera — syczała. — Szybko. — Słucham pani? — Mój cholerny mąż, Brian. Wchodź! Albo stracisz pracę. Drzwi zatrzasnęły się za nimi. Znaleźli się sam na sam w małym pomieszczeniu ze zlewem, papierowymi ręcznikami i muszlą spłukiwaną pedałem. — Psze pani — zaczął Methuselah, na próżno starając się okazać służbową moc. — Nic żem nie zrobił, żeby przeszkodzić pani mężowi... — Jesteśmy sami — złowieszczo uśmiechnęła się Letycja nadymając piersi, aż zagroziły przemieszczeniem uchwytu na ręczniki. Złapała Methuselaha za loki. — Ała! — krzyknął. — Kobieto, zostaw je. — Weź mnie, ty Zulusie, nadziej mnie na swoją włócznię, na tego kudłatego dzikusa, ty cudowny zbóju w mundurze. — Jej oczy zapłonęły misjonerską pasją. — A jak przeszywać mnie będziesz swoim szpikulcem, to nie zdejmuj kapelusza. — Kurwa, zbzikowałaś! — krzyknął. — Jestem z Walthamstow. — Trudno i darmo, kochany — prychnęła Letycja. — Jesteś mój! Jedną ręką chwyciła go za jądra i mocno ścisnęła, a drugą szarpnęła za rozporek i zacisnęła na jego penisie. — No, no, no, duży chłopiec — oblizała usta w oczekiwaniu na jego smak. — O,Chryste!—jęknął Methuselah, przerażony.—Puść jaja! Było już za późno. Kutas zniknął w jej ustach. Patrzył z przerażeniem, jak niknie cal za calem, aż do samego korzenia i jeszcze dalej, aż pozostały jedynie dwa samotne włoski łonowe, sterczące po obu stronach ust Letycji. Musiała zaczerpnąć powietrza. — Mam najlepszą buźkę w całym Dallas, synku i... Jej głos załamał się, gdy spojrzała do muszli. Było długie na sześć cali, brązowe i twarde, miało już parę dni, a złożył je bagażowy Kolei Brytyjskich, zjadłszy uprzednio ciężkie śniadanie. — Brrr! — wykrztusiła i wskazała pomalowanym palcem na to odrażające dzieło. — Skandal! Okropieństwo! Fe, ekskrement! Cóż za obraza! — No — powiedziała zwracając się teraz do gówna. — Pójdziesz teraz sobie na spacerek. — I sięgnęła w górę po łańcuszek. Brian Taylor usłyszał krzyk. — Nie, pani, nie ciągnij za to, to nie jest... Ale głos zaginął w szczęku torturowanego metalu, gdy hamulce awaryjne zacisnęły się i wiele przedmiotów, które do tej pory poruszały się w jednym kierunku, zademonstrowało zasadę przeciwnej reakcji w sposób, który rozgrzałby serce niejednego psychopatycznego nauczyciela fizyki. — Co się dzieje? — wrzasnęła Letycja, odbijając się od ścian toalety, napędzana rozdyndanymi cycami. — Pociągnęłaś za hamulec awaryjny, a nie za łańcuch do kibla, kurwa, szalona kobieto. Letycja chwyciła za klamkę, by utrzymać równowagę, ale straciła J3 i otworzyła drzwi. Jednocześnie poleciała do tyłu, tyłkiem wprost na muszlę. — Łaaa! — krzyknęła starsza dama, gdy Methuselah i jego sekretne organa wystawione zostały na widok pasażerów. — Oooo, ooo, ooo, rany, ooo — mamrotała bezradnie, podczas gdy jej taca z herbatą wzniosła się w powietrze i pełen imbryk wylądował dokładnie na kolanach Rolanda Wilkinsona, biznesmana ciągle zajętego Daily Mail. — Achchrrr! — wrzasnął Roland wyskakując w powietrze i łapiąc się za parujące genitalia, a numer Tylko dla mężczyzn padł na stół, jedynie po to, by porwała go szczurza Margot Smith. — Męska świnia, pedofil, gwałciciel, zboczeniec! — rozdarła się okładając go magazynem. — Plugastwo! — wymierzyła mu potężny, szybki cios w gardło. — Straszy starsze panie takim brudem! — zgrzytnęła zębami. — Oooochchch! — wrzasnęła na koniec i kopnęła go w poplamione herbatą organa. — Na pomoc! — piszczała Letycja, obawiając się, że to coś pływającego kilka cali poniżej jej pupy, może ruszyć z powrotem w drogę, którą przyszło. — O rany, o rany — jęczał Methuselah, kuląc się w narożniku i drżąc jak liść. Roderick Morte D'Arthur Tennison powstał, prezentując swój pełen wzrost: sześć stóp i cztery cale. — Do cholery! — zadudnił. — Kto tu pilnuje porządku? Jest jakiś lekarz w tym teatrze? — Podszedł do Briana Taylora, rozwalonego w krześle, paralitycznie pijanego. — Widzisz tego? — wybełkotał Brian wskazując ciało leżące na podłodze. — Kurwa, to jest neurochirurg. 6. Jedzenie, cudowne jedzenie Mark West obudził się o dziewiątej rano w wielkim małżeńskim łożu i wyciągnął rękę w poszukiwaniu żony. Łóżko obok było puste. Spojrzał na zegar, usiadł i zbadał wzrokiem pokój. Ani śladu po niej. Z powrotem padł na łóżko. — O, cholera — mruknął. Trzymając w ręku piętnastocalowego członka, by nie obijał się o meble, przeszukał prawie całe mieszkanie, łącznie z łazienką. Tam też jej nie było. — Znowu to samo — jęknął. Naciągnął slipy i szlafrok. W końcu wziął piętnastocalowy wełniany ocieplacz zrobiony na szydełku i przymocował go mocno do kutasa. Później końcówkę wełnianej uprzęży zaczepił do haczyka pod pachą. Uśmiechnął się głupawo na wspomnienie, jak to Cyntia wyjaśniała szydełkowanie ubranka dla jego członka: „To po to, mamusiu, żeby grabiom było na zimę ciepło". Ziewając i przeciągając się w porannym słońcu wlewającym się przez okna, zszedł na dół i podniósł z podłogi pocztę. Zastanawiał się od niechcenia, gdzie to, do diabła, może podziewać się Cyntia. Podrapał swędzącą czaszkę i otworzył drzwi do salonu. Powietrze było gęste od piekielnego szaroniebieskiego dymu, niczym wielkie dryfujące gluty atmosferycznej flegmy oczekujące tylko na to, by wśliznąć się do jego płuc. Mark nieomal czuł na języku zjełczałe dwunastogodzinne niedopałki papierosów, gdy ujrzał swą żonę, Cyntię, lat dwadzieścia pięć, rozłożoną na dywanie, oplatającą nogami szyję sąsiada. Cyntia chrapała głośno i gwizdała przez sen po całonocnej im-Prezie. Twarz, normalnie atrakcyjna — w typie, który mężczyźni lubią oglądać w duńskich czasopismach — była teraz wykrzywiona i zniekształcona przez nałożony po pijanemu makijaż, pod kątem czterdziestu pięciu stopni do jej normalnych rysów. Na gramofonie ciągle i bezużytecznie obracała się płyta, gdyż jego ramię przeskoczyło dźwigienkę „stop". Dowody alkoholowych ekscesów leżały wszędzie dookoła: brudne i lepkie szklanki, ohydne kałuże rozlanej szkockiej i brandy, do połowy opróżnione puszki po piwie, pozatykane petami od papierosów. — Dzień dobry, kochanie — oschle przemówił Mark, wymierzając kopniaka w jej wyjątkowo kształtny tyłek. Moc kopniaka wprawiła jej kość ogonową w ruch, z dość znaczną siłą. Łono uderzyło w twarz Arthura Desiree Whale'a, dziennikarza muzycznego, transwestytę z sąsiedztwa. — Ala — Arthur przetoczył się i pociągnął nosem. A Cyntia dalej chrapała. — Ciężki dzień w biurze, co kochanie? — zapytał sarkastycznie Mark. — Musiałem zasnąć — odparł on-ona przecierając oczy. — Masz szczęście, że masz na dupie spodnie, w przeciwnym razie mógłbym ci zaoszczędzić wydatku na chirurga i odrąbałbym ci go sam. — Stwierdził Mark gorzko i ruszył mozolnie do kuchni. Zrobił sobie filiżankę herbaty i zabrał się za pocztę. Dwa ostateczne upomnienia, oferta bezpłatnego filmu i długa, skądś ze Szkocji, wąska, biała koperta z wytłoczonym jakimś herbem, wysłana za niższą opłatą, przez co list szedł kilka dni. Otworzył kopertę i przeczytał zaproszenie. Dwudziesty Piąty Dziedzic Findidnann, lord litom Ślizgacz, ma zaszczyt zaprosić pana w imieniu dawnych uczniów Thigwell na niezwykle niezwyczajne przyjęcie oraz zabawy w swej wiejskiej rezydencji, Findidnann Hali. Mark odwrócił kopertę ze złotym brzegiem. Jego Lordowska Mość będzie miał przyjemność gościć pana od popołudnia drugiego września aż do rana piątego, tegoż miesiąca; oczywiście, zapewniamy zakwaterowanie, rozrywki oraz posiłki. Mark popijał herbatę. Czemu nie, pomyślał. Przynajmniej na jakiś czas odizolowałby Cyntię od jej świrniętych przyjaciół. Kto wie, może nawet uda im pokochać się po raz pierwszy od sześciu miesięcy? Wydawało mu się, że jeszcze ciągle ich coś łączy. _ Mmmm — wydał z siebie, kiwając potakująco głową. Gałka w drzwiach przekręciła się powoli i szponiasta, z połamanymi paznokciami, dłoń pchnęła drzwi, dalej pojawiła się reszta ręki i tułów pijanej, zezowatej gorgony — Cyntii West, alkoholiczki, przyjaciółki zboczeńców i wykolejeńców, chylącej się ku kompletnemu upadkowi krowiastej damie. — Nienawidzę cię — wycedziła, kołysząc się, wsparta o klamkę. — O? — radośnie zareagował Mark. — Dlaczego? — Bo zawsze, kurwa, masz rację. — Tak, zdaje się, że mam — minął ją i wyszedł z kuchni. Cyntia, zataczając się, dotarła do lodówki. Otworzyła drzwi, a jej oczy wykonywały dziwne rotacje, gdy tymczasem wymalowane i spękane wargi powtarzały postalkoholową litanię. — Czekolada, szpinak, ser lucozade — koszmar dietetyka stawał się rzeczywistością. — Szynka jajka frytki mleko krewetki kok-tail kurczak a la tandori — przeczołgała się do stołu i poczęła konsumować wszystkie te dobra. Grill był włączony, więc przygotowała więcej jedzenia. Potem to także skonsumowała. Jajka sadzone przełknęła w całości, a następnie zabrała się za kiełbasę, pomidory, grzyby. Dwadzieścia minut później wszystko to zwróciła szczodrze, spryskując kuchnię tandoori, szpinakiem, krewetkami z lucozade i dwoma jajkami sadzonymi, które rozchlapały się żółto na tapecie. Mark wrócił do kuchni i zobaczył, że Cyntia trzyma głowę nad rozdrabniarką do śmieci. Kusiło go, żeby włączyć urządzenie, ale nadal jeszcze odzywały się w nim jakieś niewyraźne resztki uczucia. — Nie czujesz się za dobrze, co, kochanie? — Jurij Gagarin — zwymiotowała głośno. — Pierwszy Rosjanin w kosmosie — oznajmił radośnie Mark. — Wostok 1. — Nienawidzę cię. — Och, kochanie — Mark odpowiadał niewzruszony. — Nic nie szkodzi. Załatwiłem przyjemny weekend dla nas dwojga w Szkocji, z dala od twoich zboczonych przyjaciół. Nie wiadomo, może nawet będziemy tam się jebać — odwrócił się szybko i zatrzasnął drzwi. Cyntia podniosła głowę znad swych wywnętrznień. — Szkocja — burknęła. — Nienawidzę Szkocji. — Nienawidzę ciebie! — wrzasnęła. — Nienawidzę, nienawidzę. — Jurij Gagarin — zakończyła i wetknęła głowę do zlewu. CZĘŚĆ II Rozwiązanie 7. Powitanie Wioska Dubl'une otrzymała imię hiszpańskiego galeonu, który po klęsce hiszpańskiej Armady w 1588 roku rozbił się na skałach pobliskiego wybrzeża z ładunkiem złota i ludźmi. Mimo że miejscowi Szkoci byli katolikami, pozarzynali rozbitków w sposób wysoce niedżentelmeński, aż ostatni pozostały przy życiu Hiszpan, Jose Barcelona, ujawnił miejsce złożenia skarbu. Wioska stała się znana jako „Dubloon Town" i przed końcem dwudziestego wieku o po- chodzeniu jej nazwy pojęcie miał jedynie najbardziej skrupulatny miejscowy historyk. Klucz do tej dziwnej przeszłości znajdował się w nazwie miejscowego pubu („Urokliwa Hacjenda") i w jego gospodarzu, Jock'u McYitie Barcelona. Poza tym wioska miała jedną stację benzynową, prowadzoną przez tego samego dżentelmana. Jock prowadził także pocztę (wiecznie zamkniętą) i małą kaplicę oraz sklep, w którym sprzedawano wszystko, nie wyłączając środków antykoncepcyjnych, w tym kondomów. Żaden nie był jednak dostatecznie duży dla Marka Westa, który poddawał się promieniom słonecznym na biegnącej łagodnie w dół głównej ulicy, podziwiając siebie jednocześnie w oknie sklepu i, ogólnie rzecz biorąc, dziękując Bogu za to, że stworzył go na swój obraz i podobieństwo. — Po co mnie tu sprowadziłeś? Tutaj śmierdzi — jęczała Cyntia, która wlokła się dziesięć stóp za nim, pocąc się obficie w upale późnego lata. — Jesteś taka nieromantyczna — zareagował Mark. Zaczerpnął zdrowego powietrza. — Kraju wrzosowisk i baraniny, leżysz kontenty wśród pastwisk; włóczęga o zmierzchu... — Spadaj. Tobie chodzi tylko o jedno — zżymała się Cyntia. — Znajdź sobie jakiś burdel i kogoś, kto pasowałby do twojego robaczywego umysłu. Przyjechali porannym pociągiem (jeździły tylko dwa dziennie) i Mark postanowił opóźnić nieco wizytę w Findidnann Hali, by wpierw rozejrzeć się po okolicy. Szczególnie zafascynowała go antyczna pompa do paliwa, której powstanie szacował na rok 1925, a w tych sprawach był ekspertem. I to do tego stopnia, że miał prawo używania inicjałów SP (czyli „specjalista od pomp") po nazwisku, aczkolwiek nigdy z niego nie korzystał. Uważał to za pretensjonalne. Tymczasem Cyntia, nie wzruszona pasją Marka do maszyny pompującej, z torebką pełną najniezbędniejszych szpargałów udała się do kaplicy, gdzie żarliwie modliła się do Boga, żeby zesłał grom na jej opętanego benzyną partnera. — Reszta ferajny powinna przyjechać tym pociągiem — oznajmił radośnie, zwracając się do Cyntii, która teraz znajdowała się na podjeździe przed stacją i wpatrywała się zamglonym wzrokiem w automat z czekoladą z orzechami. Pewien siebie Mark pomaszerował na peron. Podziwiał tę stację, z jednym torem, ale dwoma peronami, symbolami wspanialszych czasów, jednak starannie zadbaną. Dzikie kwiaty, zawieszone na baldachimie pomalowanym na biało, zdawały się błyszczeć w popołudniowym słońcu. Spokój tej sceny i zamyślenie, w jakie go wprawiła, spotęgowany został przez staranne zabiegi pszczoły, żarliwie dobierającej się do nieskalanie czystej śmietniczki z roku około 1920; w sprawach tego sprzętu także był ekspertem. — Jeszcze chwila — pomrukiwał spoglądając na zegarek. Pociąg spóźniał się już dobre pół godziny. Cyntia opróżniła automat i udała się do toalety dla pań, by zbadać wywołaną dawką czekolady czerwoną plamę na szyi. Mark na okrągło czytał rozkład jazdy, ale nie znalazł nic ciekawego, ponieważ były tylko dwa pociągi dziennie. W końcu usłyszał gwizdek i pełen entuzjazmu stanął na krawędzi peronu. Ujrzał pomalowany na żółto dziób małej lokomotywy ciągnącej cztery wagony, już niespełna pięćset jardów od stacji. — Rocznik 31, nadzwyczajne! — wykrzyknął entuzjastycznie, gdyż był także ekspertem w dziedzinie pociągów. — Jejku, ależ szczęście mi dopisuje. — Mark nie posiadał się z radości. Gwizdek lokomotywy wywołał panikę w całej wsi. Taksówka — jedyna w całym Dubloon — wypadła zza narożnika na parking przed dworcem; miejscowy szynkarz sprawdził, czy ma drobne w kasie i papier w toalecie. Zaszczekał pies. Panował nieomal stan pogotowia. Mark zerknął przez bramę na taksówkę. — Dobry Boże! — wykrzyknął zdziwiony. Pompa do benzyny, dworzec, a teraz to, najprawdziwszy antyk na kółkach, cudownie utrzymany austin z roku 1930. Uroczo wypolerowana karoseria połyskiwała w słońcu, przyciemniane szyby zasłaniały czerwone, skórzane wnętrze; najprawdziwszy wehikuł czasu. Mark poszukał wzrokiem zawiadowcy. Z pewnością ktoś kontroluje bilety. Żadne muzeum nie obejdzie się bez skamieniałego służącego, który uchyliłby czapki. Podbiegł do taksówki. Jej silnik ciągle stukotał przyjaźnie. — Przepraszam! — krzyknął tonem, który przeważnie rezerwował dla imbecyli. — Gdzie jest zawiadowca? Okno po stronie kierowcy eksplodowało gradem flegmy, która pokonawszy w powietrzu przestrzeń około dwudziestu stóp, odbiła się rykoszetem od okna damskiej toalety. Mark odskoczył, przerażony. Nie spotkał się z czymś takim nawet za chłopięcych czasów. Z okna samochodu wysunęło głowę najbardziej przerażające monstrum, jakie Mark kiedykolwiek widział. Błyszczała przed nim fryzura Mohikanina, pokryta superklejem i sztywna jak kolce jeżozwierza. Krzaczaste, pofarbowane na zielono brwi, biegły nieprzerwanie, niczym aureola, dookoła czaszki. W nosie tkwił gwóźdź, wbity tam celowo, a z każdego ucha zwisał kawałek dwuletniego sera. Gdy owo stworzenie rzuciło mu niemiły, pewny siebie uśmiech, Mark spostrzegł rozerwaną wpół upiorną koszulkę, na której widniał jeszcze bardziej przerażający potwór, wyskakujący z grobu, słusznie mu przynależnego. — Zawiadowca — powtórzył Mark nerwowo. Oblicze w taksówce natychmiast przybrało kolor zielony. — Eddie — zasyczało, a flegma odbiła się jeszcze raz od okna damskiej toalety. — Czy Eddie nie zajmie się przyjezdnymi? — dociekał Mark. Drzwi taksówki otworzyły się z rozmachem i potwór stanął przed nun w całej okazałości, a jego piekielne rysy okrasił obrzydliwy, wymuszony grymas. Jedną nogę miał wyraźnie krótszą od drugiej, uwydatniał to jeszcze garb, a ohydy dodawał mu szczególny chód, gdy pokicał peronem na trójpalczastych stopach. — Do mnie! — krzyknął, kierując się z rozpostartymi ramionami w stronę nadjeżdżających wagonów. Mark pomyślał o Cyntii. Może ten stwór by ją... Za... za... zamarł. Nie, poprawił się. Nadal niewyraźnie ją kochał. Pociąg stanął ze zgrzytem i otworzyło się dwoje drzwi. W jednych pojawił się Roderick Morte D'Arthur Tennison, ostrożnie nurkując pod niskim sufitem. — Jakiż miły dzień, kochanie — obwieścił, wciągając powietrze alarmująco wielkimi, i dlatego wyjątkowo czułymi, nozdrzami. W tył głowy uderzyła go walizka, powalając natychmiast na ziemię, w to miejsce, na które w tej samej chwili Margot Smith bezceremonialnie wyskoczyła z wagonu, lądując na obu nogach. — Przyroda! — krzyknęła i wyrzuciła ręce na powitanie dzikiej natury. — Eddie — wydobył z siebie potwór śliniąc się żarłocznie i podskoczył ku niej. Letycja P. Taylor postawiła na peronie stopę szkaradnie i przesadnie obutą, jakby ziemia, po której miała stąpać, skażona była wścieklizną. Balansowała ryzykownie na deformujących kręgosłup szpilkach. Niebezpiecznie wydęła piersi i połyskujące mokro, błyszczące niczym lakierki, usta. — Milusia Szkocja — obwieściła z dumą. — A stąd mogliby pochodzić moi przodkowie. — Chuj w dupę — zareagował Brian Taylor, który faktycznie był Szkotem, z Glasweg w dodatku. — Gdzie pub? — Wonga, wonga, wonga — chrząknął potwór ściskając piersi Margot. — Gwałcą! — wrzasnęła Letycja zastanawiając się, czy powinna wyjąć aparat fotograficzny. Tymczasem Roderick pozbierał się. — Puść moją żonę, ty gorylu! — ryknął. — Walnij go w czachę! — krzyknął Brian. — Liczę do trzech — powiedział Roderick i przybrał sztubacką postawę, zdradzającą gotowość do rękoczynu. — A potem cię tęgo złoję. — Gwałcą, gwałcą! — krzyczała Margot, której próby załatwienia napastnika kolanem sprawiały mu jedynie coraz większą rozkosz. _ Jesteś taka dzielna — Letycja aż złożyła ręce, a jej fioletowe paznokcie zabłyszczały w słońcu. — Raz — Roderick zacisnął szczęki. — Dwa — Roderick napiął bicepsy. Wówczas zdeprawowana kreatura zakręciła się. Pierwsze kopnięcie trafiło Rodericka w splot słoneczny. Potem potwór uderzył go z boku w głowę. Następnie wykonał dwa fikołki do tyłu i odbił się garbem, by zadać coup de grace, finałowe kopnięcie pomiędzy uszy. A wszystko to zdarzyło się w ciągu sekundy. Roderick leżał na ziemi i jęczał, a stwór krzywił się w złowieszczym uśmiechu do Margot. — Zanieść pani bagaże? — lubieżnie wycedziło stworzenie i porwało walizkę, kolebiąc się w stronę taksówki. — Ty ślepa łazęgo! — krzyknęła Margot, kopiąc nogą w żółtym kaloszu swego rozłożonego na łopatki męża. — Ty wapniaku nie-męski, ofiaro losu! — Nie sądzi pani, że za ostro go traktuje? — wtrąciła Letycja. — Strasznie był dzielny. — Zamknij gębę, gumiasta babo — wycedziła Margot. — Chyba nie polubimy się na tym urlopie — mruknęła Letycja, rzucając Margot złowrogie spojrzenie i zgrzytając zębami. — Wielce niezwykłe — Markowi aż dech zaparło, gdy przyjrzał się bałaganowi na małym peronie. — Kim, do kurwy nędzy, jesteś? — Brian Taylor dość wojowniczo domagał się odpowiedzi. — Burmistrzem? — Jestem Mark West, absolwent Thigwell — przeszedł przez peron i wyciągnął rękę. — Miło mi pana poznać. Letycja wymierzyła kopniaka w kostkę Briana. — No, podaj mu rękę — zasyczała. — Był pan już w pubie? — zapytał Brian, kołysząc się łagodnie w słońcu i podpierając na ręce Marka Westa. — Nie, prawdę mówiąc nie pijam — uśmiechnął się Mark. Twarz Briana Taylora ściął mróz, gdy jego zamarynowany mózg przeanalizował sytuację. Umysłowo chora wegetarianka-feministka, ciągle czyniąca wymówki swemu mężowi- potworowi, upośledzonemu umysłowo. Poza tym jego własna, rozrzutna żona, rozsmakowana w pitolach, cuchnąca perfumami; a teraz jeszcze Mark West, bez-brode cudo. Chuj jeden wie, jaka jest jego pani. — Mark! — krzyknęła Cyntia z toalety. — Cyntia! — ryknął Mark, jeszcze głośniej. — Co się stało? — Mark! — rozległ się ponownie głos, bliski załamania. Roderick pozbierał się z ziemi i ruszył w stronę ubikacji, budynku z kamienną fasadą. Wielu piłkarzy grających w obronie czmychało w przerażeniu na widok Tennisona, z numerem ósmym na plecach, o wzroście sześciu stóp i czterech cali, ale skoro drzwi do ubikacji były wysokie tylko na sześć stóp, a kamień najwyraźniej nie uległy, Roderick doznał uczucia, które nie jest bynajmniej obce ogłuszanemu wołowi. Dostał prosto w czoło i został mu jasnoczerwony siniak. Margot odskoczyła w bok, gdy jej mąż leciał do tyłu wprost na nią. Pozwoliła mu trzepnąć o ziemię bez tchu. — My, kobiety — oznajmiła Margot — potrafimy zadbać o siebie. I dumna jak paw skierowała się do toalety. — Prawdziwy Mussolini z cycami — westchnął Brian. — Co powiedziałeś? — eksplodowała Margot, która słuch miała niczym nietoperz. (Można by powiedzieć, że twarz także.) Ale damska chęć zemsty zniknęła wraz z pojawieniem się Cyntii. — Mark, Mark — Cyntia niepewnie stanęła w drzwiach ubikacji. Paznokcie oblepione miała kleistą mazią, a oczy zaciśnięte. — Nic nie widzę. — To otwórz oczy — poradził Mark. — Nie mogę. Robiłam paznokcie i skleiłam sobie powieki super-klejem. — Och, próżne kobiety! — wykrzyknęła Margot niczym piekielny kaznodzieja. — Potrzeba ci siostrzanej opieki — oznajmiła i z powrotem wepchnęła Cyntię do ubikacji, po drodze następując Roderic-kowi na splot słoneczny. Drzwi toalety zatrzasnęły się, a ze środka zaczęły docierać przytłumione okrzyki. Roderick leżał bez ruchu na chodniku. — Cholera, muszę się napić — stwierdził Brian. — Tylko o tym myślisz, ty pożałowania godny ochlapusie! Kiedy ja w pociągu zostałam nieomal zniewolona przez tę kreaturę... ty byłeś pijany. Jak braliśmy ślub, też byłeś pijany i naszczałeś mojemu bratu do kieszeni, kiedy fotograf robił zdjęcia; a teraz, kiedy ten potwór próbował zgwałcić Margot, to ty co? Też jesteś pijany! — Letycja splunęła, odwróciła się rufą do wiatru i posłała ku Markowi falę perfum, zwykle odstraszających mężczyzn. _ My, chłopcy, powinniśmy się trzymać razem — skonkludował odchrząkując nerwowo. — Gdybym nie pociągnęła za ten hamulec, to kto wie, co miałabym na dłoniach... — ciągnęła Letycja. — Prawdopodobnie spermę — zauważył Brian i czknął. Letycja otworzyła szeroko usta i Mark nie mógł oprzeć się pokusie zajrzenia do środka. Podziwiał, jakie były duże. Zastanawiał się, czy dosyć duże jak dla niego... — No — ciągnął dalej Brian radosnym tonem, zadowolony, że udało mu się ją zamknąć. — Idę na piwo, do zobaczenia w piekle. — I podreptał kocimi łbami chichocząc, jak to podchmielony Szkot. Letycja pozostała z otwartymi ustami i drgającą dolną wargą. Tej sztuczki nauczyła się oglądając kiepskie seriale. Myślała, że dzięki temu wygląda niewinnie. Mark natomiast uważał, że jeszcze głupiej niż zwykle. — Nic ci nie jest? — Mark udał zaciekawienie, używając tonu przeznaczonego dla imbecyla. Niespodziewanie oblicze Letycji przybrało srogi wyraz, zupełnie jakby jej twarz nagle pokryta została wyprawianą skórą. W oczach na powrót zapaliły się dolarki i uśmiechnęła się niczym wesoła zastępowa na meczu szkolnym, oblizawszy wargi i uroczo wypolerowane kły. — Mój mąż — zaszczebiotała zjadliwie — to gówniany impotent. Roderick poruszył się w kącie i usiadł przytrzymując skronie. Umierał. — Pęka mi głowa — jęczał. — Moje biedactwo, a takie rycerskie, kochanie moje. — Letycja przedreptała do niego pięćdziesiąt dwa kroki, jakby szła po lodzie w tych przesadnie małych bucikach. Pochyliła się nad nim i ukołysała jego głowę. Mark podziwiał jej ubiór. Każdy możliwy drobiazg krzyczał o niczym nie skrępowanej seksualnej dostępności. Nawet buty czyniły dla niej niemożliwym poruszanie się bez rozpustnego wirowania biodrami. A kiedy pochylała się, cienkość materiału, z którego uszyta była jej zwiewna sukienka, ukazywała pas do pończoch i to, co pod nim. —— Teraz chodź ze mną do taksóweczki — mruczała śpiewnie. — Do tego okropnego diabła? — zapiszczał Roderick. — To jedyna taksówka w całym Dubl'une — dodał bez cienia nadziei Mark. — Cóż, trudno, jak trzeba, to trzeba. Taksówka czekała na zewnątrz. Z okna kierowcy wylewała się muzyka zespołu „Iron Maiden". Roderick już znajdował się na tylnym siedzeniu, z głową na kolanach Letycji. Mark West siedział obok i jęczał z bólu, gdyż dźwięki gitary basowej tłukły go bezlitośnie po krzyżu, a wokal wrzynał się w zęby jak wiertło dentystyczne. — Gdzie, do diabła, jest Cyntia? — starał się przekrzyczeć hałas. — Siedzi tam już piętnaście minut. — Wytknął głowę przez okno i rozejrzał się. Taksówkarz, żywcem wyjęty z filmów o potworach, nonszalancko opierał się o latarnię, przeżuwając kawałek stwardniałego kleju, który wydobył z nosa. — Hej! — krzyknął Mark. — Hej! — ryknął, a głos łamał mu się od napięcia. Potwór odwrócił się, błyskając złośliwym uśmiechem. — Wyłącz tę pierdoloną muzykę, bo nie słyszymy własnych myśli! — krzyknął Mark. Monstrum odwróciło wzrok. — Wyłącz to, pierdolony mutancie! — wołał Mark otworzywszy drzwi; już prawie wysiadł. — AAACH! — rozdarł się stwór i ruszył na niego. Mark zatrzasnął drzwi i skulił się na siedzeniu, gdy włochata łapa zwierza szukała po omacku we wnętrzu wozu. Letycja piszczała. — Eddie — syknął potwór — mówi słuchać... — zamilkł, a białka jego oczu robiły się coraz bardziej białe, gdyż dostrzegł pulsujące i pęczniejące piersi Letycji. — Ale ty — podjął cwaniacko, mrużąc jedno oko z powieką przyozdobioną ropą. Rzucił się nagle na tylne skórzane siedzenie. Porozrzucał po pasażerach białą wyściółkę, jakby posiadł go demon. Potem wyrwał pęk drutów, wepchnął go sobie w zęby zgryzając i zgrzytając, aż popękały kable, a ser w płatkach uszu zaczął skwierczeć. Odrażający stwór zachichotał, kiedy zbliżyły się Margot i Cyntia. Potwór otworzył szeroko drzwiczki, skłonił się nisko i gestem dłoni zaprosił je do samochodu. Cyntia weszła ostrożnie, rzucając niepewne spojrzenie na Margot, która pozostała na ulicy z rękoma na biodrach. _. Ty zwierzaku — wycedziła przez zaciśnięte zęby. — Wsiadaj — rozkazał. _ Nie mów tak do mnie. Bydlę powstało z klęczek i zarzuciło sobie Margot na ramiona. potem zakręciło się dwukrotnie i uwolniło od ciężaru. Tym sposobem Margot pokonała otwarte drzwi i wylądowała Roderickowi na kolanach, które zgrzytnęły głośno. Drzwi taksówki zatrzasnęły się z hukiem, a potwór wyszczerzył zęby w uśmiechu. — Ty głupia kurwo — siorbnął. — Dziwko. Silnik zaryczał, gdy pedał gazu wciśnięty został do podłogi, a pierwszy bieg zakręcił tylnymi kołami. Trzydziestoletni antyk wyskoczył do przodu jak z katapulty i opuścił parking. Taksówka skierowała się ku Findidnann Hali, nie zważając na znaki drogowe, skrzyżowania, innych użytkowników drogi, w tym szczególnie na pieszych. 8. Droga do Findidnann Słońce wisiało nad horyzontem, promieniując na tle błękitnego nieba niczym rozgrzany do białości pogrzebacz, a taksówka kontynuowała swój szalony kurs po czarnym, rozgrzanym pasie asfaltu, wprost do Findidnann Hali. Lord litam siedział na zydlu (służącym do dojenia krów) na szczycie najwyższej kamiennej wieżyczki swego domu i śledził drogę samochodu przez teleskop. Obserwował swych gości, jak przemykali przez garbate mosteczki, rozpędzali stada zwierząt i jak posiali zniszczenie na budowie przy drodze, gdzie właśnie stawiano nowe zagrody dla owiec. Betoniarki i ciężarówki z cementem czmychały w panice, robotnicy pierzchali na boki na widok taksówki, która kosiła przydrożne słupki. litam usiadł wygodniej. — Lokaj, jadą. Cholera, jadą. — Wyszczerzył się do stojącego za nim wiernego sługi. — Bądź gotowy, bądź gotowy. — Wstał i zatarł z uciechy dłonie. — Czy przygotować herbatę? — zapytał Lokaj. — Nie, nie, nie! — wykrzyknął litam podnieconym głosem. — Jak zjawi się taksówka, łap bagaże i wprowadź ich do środka. Weź tego... jak mu na imię, eee... no wiesz, tego faceta od taksówki... — Jock McYittie Barcelona — powiedział Lokaj. — Tak, tak, tak — kontynuował litam. — Dawaj go do domu i wlej w niego trochę brandy, pije jak ryba, głupol, jak wszyscy karczmarze. Potem wymknij się na zewnątrz i ściągnij mu z baku benzynę. Tak dostaniemy się do miasta i opylimy jeden z tych cholernych wozów. Sprytne, nie? — Bardzo, sir — przytaknął Lokaj. — Oczywiście, że bardzo — uciął litam. Przemyślałem to, nie? No, a teraz — usadowił się na drewnianym siedzeniu i na powrót wkręcił oko w teleskop — zobaczymy, co tam widać. W taksówce wszyscy milczeli. Wszyscy, za wyjątkiem Letycji P. Taylor, która zajęta była wyszukiwaniem potencjalnych miejsc, które mogłyby być związane z jej pochodzeniem, gdy wóz z rykiem przemykał wzdłuż cichych kamiennych domków Dubl'une. Właśnie przeanalizowała wydarzenia, swoje starania, by nakłonić Briana Tay-lora do przyjęcia zaproszenia litama i lawinowe perturbacje, jakie z tego wyniknęły w jadącym na północ ekspresie, dzisiaj rano. Przerwała strumień słów w połowie, by wciągnąć bezgłośnie po- wietrze. — W każdym razie znajdujemy się nie wiadomo gdzie, ja otoczona pijakami, mój mąż zupełnie bezużyteczny i ten straszny czarnuch, który próbował mnie zgwałcić. Gdybym nie pociągnęła za hamulec, to Bóg jeden wie... — Kolorowy — poprawiła Margot wyrwawszy się nagle z odrętwienia. — Och, nie — zaszczebiotał Roderick przedrzeźniając żonę. — Ależ on był czarny jak as pik... uuuf. — Złożył się jak scyzoryk, gdy Margot walnęła go łokciem w żebra. — Rasista — syknęła. — Przepraszam, skarbie — wymamrotał Roderick z głową między kolanami. Letycja odchrząknęła i zwróciła się do Marka i Cyntii. — Dobrana z was para — zaczęła sztucznie. — Jak długo jesteście po ślubie? — Kurwa, za długo — jęknęła Cyntia dość cicho, ale dostatecznie slyszalnie. — Hm, jakieś pięć lat — poprawił Mark przez zaciśnięte usta. — Mała sprzeczka od czasu do czasu... — wybrnął ostrożnie. Gdy tylko padło to pięć lat, Cyntia odwróciła się z wytrzeszczonymi oczami i zagłębiła pazurzaste dłonie o plastikowych paznokciach w worku pocztowym, który wisiał u jej boku niczym nadęty rękaw do mierzenia siły wiatru. Nazywała to swoją torebką. — Czekoladkę? — wyciągnęła baton „Mars" i skierowała go w Letycję, niczym pistolet. Jej dłoń oplatała połyskujący czarny papierek, który zaszeleścił, gdy wycofywała rękę. — Mój ostatni — zaszczebiotała, jednym okiem wpatrując się w Letycję, a drugim w czekoladkę. Pochyliła się konspiratorsko. — Możemy się podzielić — zaoferowała. Letycja wyglądała na przerażoną. — Och, nie — rzuciła ostro. — Eee, to znaczy, och, nie, muszę uważać na figurę. Mark West też od pewnego czasu uważał na jej figurę. — Tak, tak, ja też muszę na nią uważać — zamruczał bezwiednie, a jego źrenice zamknęły się na jej sutkach, sterczących jak pociski. — Skurwiel — rzuciła Cyntia i wcisnęła od razu całego „Marsa" do ust, dopychając ostatnie dwa cale batonika palcem wskazującym, aż wreszcie jej wargi zamknęły się na brązowej czekoladce. Mark otoczył ją ramieniem i szepnął jej do ucha: — Dlaczego nigdy nie robisz tego ze mną w łóżku? — Bo nie jesteś, kurwa, czekoladką! — wrzasnęła Cyntia i zalała się śliną. Margot spojrzała na nich wzrokiem jastrzębia. — Zostaw ją — rozkazała. — Jest smutna. — Nie tylko ona jedna — zaprotestowała Letycja, obrażona że wykreślono ją ze scenariusza. — Mnie prawie zgwałcił czarny... — Kolorowy! — krzyknęła Margot. — Nie czarny. — Ale prawie mnie zgwałcił — upierała się Letycja. — A co to za różnica? — wrzasnęła Margot. Letycja uśmiechnęła się do niej blado i położyła rękę na jej kolanie delikatnie je poklepując. — Nie sądzisz — mówiła powoli — że czarni mężczyźni są tacy... obleśni? — zakończyła z uśmiechem. Margot, po raz wtóry tego dnia, została ogłuszona, ale Letycja — bardziej czuła niż cegła, ale może mniej niż słoń — uznała milczenie za zgodę i kontynuowała. — 'To znaczy — dodała niemądrze — ogólnie rzecz biorąc, wolałabym być zgwałcona przez białego. — Och, naprawdę? — wykrzyknął entuzjastycznie Mark. — Ty, kurwa, gówno byś przejebał, ty wstrętny zboczericu! — krzyknęła Cyntia chwytając go za gardło. — Zaraz przestańcie, wy dwoje — zawołał Roderick spomiędzy kolan. — Przecież wszyscy jesteśmy tu na wczasach i... uuufff. — Jego żebra trzasnęły ponownie, gdy Margot powtórzyła uderzenie łokciem. — Zostaw go dla mnie, siostro — rozkazała Margot odciągając Cyntię od Marka. Spojrzała mu z wściekłością prosto w oczy. — Twój rodzaj... — zaczęła, ale taksówkarz włączył hamulce i wóz wpadł w poślizg na żwirowym podjeździe przed Findidnann Hali, przez co pasażerowie wymieszali się wewnątrz niczym kości do gry. Na drugim stopniu olbrzymich kamiennych schodów, które prowadziły do wielkich, podwójnych drzwi, posępnie stał Lokaj. Zbliżający się austin wpadł na podjazd z prędkością około pięćdziesięciu mil na godzinę. Koła ostro zapiszczały, a zdecydowany na wszystko, opętany prędkością maniak, zachichotał z rozkoszy, kiedy pojazd, ślizgając się bokiem w stronę schodów, obrzucił nieruchomego Lokaja gradem kamyków, mokrych drobinek i błota. Lokaj wypluł kamyk i spurpurowiał pod szatą, która nagle stała się szara jak szkocka droga. Zacisnął pięści w złości i upuścił pompkę oraz cynkowe wiadro, które trzymał w prawej ręce. — Jocku McYitie Barcelona — warknął, zupełnie jak nie lokaj. — Rozwalę ci za to łeb — podszedł do taksówki. W taksówce drzwi od strony przedziału dla pasażerów były zablokowane, a okna coraz bardziej przypominały akwarium z tropikalnymi piraniami, gdyż ci, którzy tam przebywali, walczyli by uciec na zewnątrz. Piersi, uszy, zęby, twarz umazana czekoladą, współ- zawodniczyły o pierwszeństwo, gdy nagle drzwi od strony kierowcy otwarły się z impetem i zawisły na jedynym zdruzgotanym zawiasie. — To nie Jock! — wykrzyknął zaskoczony Lokaj. — Eddie — to-to zasyczało prześlizgując się ponad maską wozu. Lokaj wycofał się, ale stwór odbił się od oprawy reflektora i pochwycił go za gardło, przyciskając do jednego z kamiennych filarów strzegących wejścia. Lokaj czuł jego stęchły oddech, zupełnie jak u Sznyciarza. Zamknął oczy. Nie, to niemożliwe. Nie, po tylu latach. — Cze...go...chcesz? — wykrztusił — Kim jesteś? Potwór zwolnił uścisk i powalił Lokaja na ziemię. — Chłe, chłe — zarżał i postukał go w czoło. Umiejętnie złożony pocałunek pozbawił Lokaja przytomności na kilka sekund na kamien-nych schodach. Tymczasem zielonooki mutant o trójpalczastych stopach wyrwał klapę z bagażnika i stanął na dachu taksówki, po czym zaczął rozrzucać walizy i torby. W końcu zeskoczył i podeptał twarz półprzytomnego Lokaja. Przybliżył twarz na kilka cali do jego gardła. — Zabawa skończona, staruszku — rozległ się beznamiętny głos. — Szkoda, że takie to spotkanie. Musiałem uczynić je przekonywującym, rozumiesz. — Trzepnął Lokaja w twarz i z nosa polała się krew. — O.K. — mówił dalej. — Teraz lepiej. Powiedz litamowi, że kuropatwy będą na jutro. — Ty, ty — wybełkotał Lokaj, odurzony. — No, niestety — odparł zielonooki, trójpalczasty, ozdobiony klejem stwór. — Sam nie mogę się doczekać, kiedy wrócę do bazy i pozbędę się tego cholernego garbu napełnionego wodą. — Kogóż to miałem zaanonsować? — wy jęczał agonalnie Lokaj. — Powiedz tylko... Szkarłatny Pudding. Pa, na razie. To powiedziawszy wbiegł po schodach, wdrapał się na rynnę, przemknął po obrośniętych bluszczem ścianach, skoczył na drzewo... i zniknął. Otworzyły się frontowe drzwi. — Lokaj, co, u diabła, się tam dzieje? — dopytywał się litam. Na chwiejnych nogach Lokaj dotarł do czarnej taksówki i otworzył drzwiczki. Wnętrze wydaliło ludzką maź wprost na żwir. Pierwszy na nogi stanął Mark West. — To nie jest śmieszne — oznajmił. — Moja sukienka jest zrujnowana — zaskrzeczała Letycja. Cyntia pozostała na ziemi, wyczerpana, licząc ziarenka żwiru, podczas gdy Margot użyła Rodericka jako wycieraczki i krytycznie przyjrzała się bocianiej postaci dziedzica. — Wy jesteście odpowiedzialni za ten bałagan? — zapytała ze złością. — Jestem lord litam Ślizgacz, dwudziesty piąty dziedzic Findid-nann i pan wszystkiego, co widać dookoła. — Zatoczył krąg niczym Mojżesz deklamujący Dziesięć Przykazań. — Wszyscy jesteście moimi gośćmi — obwieścił uroczyście — a mój lokaj jest na wasze usługi. Kolacja o dziewiątej, ale poeta już szuka bereta, ho, ho, ho. — litam zachrypiał jak woda spuszczana z wanny. Nikt się nie zaśmiał. — To na razie — zawiesił głos dramatycznie. — Au revoir — i energicznie zatrzasnął drzwi. — Nic się nie zmienił — zapiszczał Roderick w pozycji horyzontalnej. — Szalony jak kapelusznik — potwierdził Mark. — No właśnie. Nic się nie zmienił od szkolnych czasów. Już wtedy miał nie w porządku pod strzechą. _ A czy my mamy w porządku i komplecie nasz bagaż? — Letycja zakręciła się i stanęła twarzą w twarz z Lokajem. — Lepiej zająłbyś się naszym bagażem i zaniósł wszystko do domu. A może mamy spać na powietrzu? _ Tak, dla odmiany wy możecie, cholera, trochę popracować — burknęła Margot, zwracając się do wszystkich osobników płci męskiej. — Udaję się na medytacje. — Szybko pokonała schody w swych żółtych kaloszach. — Muszę zadbać o fryzurę — oznajmiła Letycja bezwstydnie i z narażeniem życia, a przynajmniej równowagi, skierowała się na swych szpilkach do drzwi. — To co robimy? — wzruszył ramionami Mark, obrzucając spojrzeniem opuszczoną taksówkę i porozrzucane bagaże. — Zrobimy to, co przystoi angielskim gentlemanom — uśmiechnął się Roderick zbierając się z ziemi. — Lokaj! — rozkazał ostro. — Do dzieła. Tak więc dwaj starzy absolwenci szkoły w Thigwell radośnie ruszyli w kierunku domu. Cyntia pozostała na ziemi, zapomniana przez męża, z kamykami przylegającymi do resztek czekolady na ustach. Odwróciła powoli głowę w stronę Lokaja opierającego się o samochód. Miał pobladłą twarz, nos umazany krwią i ciągle krztusił się po nie tak dawnej próbie duszenia go. Cóż za szlachetność, pomyślała. Jakaż dobroć i poświęcenie, cóż za bezinteresowność i chrystusowa zdolność wybaczania kryje się w nim. W kąciku jej oka pojawiła się łza i słoną stróżką spłynęła do ust. Uznała, że w tak prawdziwym mężczyźnie gotowa jest się zakochać. Oblizała usta i posmakowała swe łzy. Smaczniejsze od czekolady, Pomyślała z uznaniem. 9. Radość z... małżeństwa Lokaj właściwie nie był mistrzem kucharskim. Lord litam zleci! mu zadanie przygotowania obiadu dla siedmiu osób, lecz zadanie owo przerastało go. A jednak podjął się zadania i niebawem każdy dostępny garnek parował, każdy dostępny piec grzał się, a sam Lokaj doznawał z lekka uczucia odprężenia, gdy przemykał wśród bąb-lujących kotłów niczym alchemik, bliski uwieńczenia wielkiego dzieła. Tak bardzo zajęło go wyjmowanie wielkiego indyka z pieca, iż nie zauważył Cyntii West, stąpającej gołą stopą po kamiennych schodach, tuż za nim. — Lokaju — jęknęła. — Potrzeba mi jedzenia. — Dobry Boże — Lokaj nieomalże upuścił indyka. — Nie wolno pani przebywać tutaj... — Jedzenia, pragnę jedzenia — pochwyciła samotnego ogórka ze stołu i wgryzła się w niego łapczywie. — Jak dasz mi sernika — dodała — będziesz mógł mnie wyruchać. — Absolutnie, szanowna pani! — wykrzyknął przerażony Lokaj cofając się. Cyntia zjawiła się w kuchni naga, nie licząc skąpej białej koszuli nocnej. Dookoła oczu rozmazał się jej tusz do rzęs i wyglądała jak wampirzyca. Podążyła za Lokajem przez kuchnię. — Będę dla ciebie dobra — obiecywała szorstkim głosem. — Wykorzystaj mnie jak chcesz. Potrzebuję miłości. — Mogę zrobić pani kanapkę z szynką — wyjąkał nerwowo. — KOCHAM CIĘ! — wrzasnęła i rzuciła się na niego, przygważ-dżając go do drzwi spiżarni. — Kocham cię! Kocham! — powtarzała. — Jak tylko ujrzały cię moje oczy, już cię kochałam. Mężczyzna, który umie sprzątać, gotować, taki dobry, boski, męski, taki... — głaskała jego fartuszek. — Taki silny... weź mnie, Lokaju, weź mnie zaraz! _ A... a... a... a... absolutnie. Ja muszę pozmywać. _ Pozmywać — przyłożyła dłoń do piersi i wzniosła oczy ku niebu. — Pozmywać. Boże, jak ja ciebie kocham... mmm... — pochwyciła kawałek melona z tacy i przełknęła za jednym razem połowę owocu. — Kocham zmywać — żuła, a kawałki soczystego melona spływały jej po brodzie. — Kocham sprzątać, gotować, posługiwać, troszczyć się o tego mężczyznę. Będę to robić dla ciebie. — Osunęła się na kolana i pochwyciła zaprasowane kanty jego spodni. — Kocham sprzątać — szlochała, a jej oddech pobrzmiewał niczym klakson. Lokaj przełknął ślinę. Wracaj, Sznyciarzu, pomyślał, wszystko ci wybaczyłem. — Czy pani... eee... mąż wie? — zaczął. — ON! — wybuchnęła Cyntia. — On? On mnie nie cierpi. Myśli tylko o swoim pitolu! Lokaj poczuł do niego sympatię, on też o nim myślał. — O całych jego piętnastu calach. — Ilu? — Jak myślisz, dlaczego za niego wyszłam? — zakwiliła. — Jaki długi, jak pani powiedziała? — Lokaj stracił dech. — Wyszłam za jego ptaka, to wszystko, a teraz już mam go dosyć, jak podnosi się, sterczy, wystawia głowę, zwisa do podłogi, łaskocze mnie w nocy w szyję. Ile raz się spuścił, musiałam przemalowywać sufit. Mówił, że to stalaktyty... Lokaj wydobył z siebie przeciągły gwizd zdziwienia i biologicznej ciekawości. — Była pani odbiorcą... — zaczął powoli. — Czasami zginał go w pół — przerwała mu. — Takiego czegoś długo nie można znosić. Lokaj przypomniał sobie o swoim spotkaniu ze Sznyciarzem Munro. Nie, miał najwyżej dwanaście i pół cala, pomyślał. — ...a kiedy się poznaliśmy, używał flaka do kiełbasy jako... kondoma. Ponownie zalała się łzami i przytuliła się do Lokaja, a jej twarz znalazła się na jego piersiach. — Nie zostawiaj mnie — błagała, chwytając jednocześnie kawał surowego stęka i wpychając go sobie w usta. Padła plecami na stół do rąbania mięsa, przeżuwając paranoicznie i w kilka sekund przełknęła całą sztukę. Czknęła głośno. — Potrzebny mi prawdziwy mężczyzna, Lokaju. Czysty i zdrowy. Potrzebuję ciebie! Wielkimi dłońmi zadarła fartuch. Jeszcze raz zatoczyła się w stronę Lokaja, a w jej oczach zapłonęło pożądanie. Lokaj pomyślał o surowym steku i zbladł. Ta kobieta była zdolna do wszystkiego... Uratował go odległy i delikatny dzwonek do drzwi. Odpowiedni system sznurków wskazywał mu w okienku, skąd ktoś dzwoni. — O! — krzyknął, o wiele za głośno. — To u frontowych drzwi. Muszę iść. — Wepchnął jej w ręce całego czterdziestofuntowego indyka. — Proszę! — wrzasnął. — Proszę zjeść. — Cholernie śmieszne — przeklinał Brian Taylor na tle czerwonego szkockiego zachodu słońca. — Nie tylko pub nie był otwarty, ale na dodatek szynkarz okazał się zboczeńcem. Mówię wam, że tu musiały odchodzić jakieś pieprzone eksperymenty hodowlane. — Zatoczył się w drzwiach i wybałuszył oczy na Lokaja. — Podaj mi drinka, człowieku — rozkazał. — Pańska żona jest na górze — odparł Lokaj, z powrotem w swoim żywiole. — Jakiego drinka pan sobie życzy? — Butelkę szkockiej i szklankę wody. — Brian czknął i pierdnął jednocześnie, przez co wyświecone siedzenie jego spodni nieco się pomarszczyło. — No to, gdzie jest ta stara krowa? — zainteresował się. — Pozwoli pan, że wezmę pański płaszcz i wskażę pokój, sir — odpowiedział Lokaj. Wspięli się po schodach. Lokaj asekuracyjnie stąpał tuż za zataczającym się Taylorem. Przeprowadził go obok pokoju Margot i Rodericka do sąsiednich drzwi, otworzył je i patrzył jak Brian wpada do środka. — Cześć, kochanie — wybełkotał, jadowicie kładąc nacisk na to drugie słowo. — Jak się dzisiaj przebieramy?... Za Henryka VIII czy, kurwa, za wróżkę?... — drzwi się zamknęły, a Lokaj bezgłośnie przesunął się w kierunku klatki schodowej. — Oooch! — Łup. — Oooch! — Łup. _ Ooooooch! — Margot wykonała pięćdziesiątą pompkę i odbiła się od podłogi, a piersi trzepnęły o rozdęty brzuch. — Chyba nałożę kombinezon — zawyrokowała. — To ładnie, kochanie. — Gdzie mój koń? — zapytała niecierpliwie. Z łazienki wyłoniła się ogolona do połowy twarz Rodericka, a na niej dwa krwawe nacięcia. — Ten człowieczyna w pudełku? — Tak. — Była rozdrażniona. — Zabrałeś przedłużacz? — Jest pod łóżkiem, moja droga. Wyciągnęła duże drewniane pudełko. Na samym dnie, starannie zabezpieczone przed wstrząsami, leżało owo urządzenie. Ustawiła podstawę i zaczęła szukać gniazdka. Znalazła je za komodą, wsadziła wtyczkę i włączyła prąd. Istniało kilka możliwości nastawienia maszy- ny: „powolna rotacja", „piętnastominutowy supersamiec", „dwugodzinna rotacja", „lesbijskie spotkanie", „pięciominutówka na szybko". Wybrała ostatnią. Wracając do skrzynki nabrała na palce trochę galaretki lubczyka, a drugą ręką chwyciła „Strach przed lataniem" Eryki Jong. Przykucnęła nad pionowym członem maszyny w kształcie odwróconego muchomora, nasmarowała się lubczykiem, otworzyła książkę na pierwszej stronie, włączyła i siadła. To nowe urządzenie zakupił Roderick w sklepie na Tottenham Court Road. Pamiętał, jak uszy mu się zaróżowiły, gdy zobaczył co to takiego i jak powietrze zrobiło się niebieskie, kiedy opisano mu, co to robi. Teraz to słyszał: głośne brzęczenie wzbogacone stukotem jakby młota pneumatycznego oraz znajomym „oooch, oooch" Margot, która doznawała przyjemności. Próbował golić się dalej, ale okazało się to niemożliwe, gdyż lustro zaczęło wibrować. — Dobrze ci, kochanie? — krzyknął ponad brzęczeniem i stukotem. — Spierdalaj, jestem zajęta, mam orgazm — odkrzyknęła gniewnie Margot. — Oooch! — wydobyła z siebie. — Oooch... ooooch... aaaach! Roderick otworzył na oścież drzwi i ujrzał żonę w konwulsjach °& podłodze, z pulsującym w niej grzybowatym potworem. Rozbiła głową drzwi do szafy i została w niej uwięziona wewnątrz, a rękami biła w boki mebla, jakby poddając się, przyznając mu zwycięstwo. — Aaaachrrrrr... aaarrr — charczała. Roderick szarpnął za przedłużacz, ale ze ściany wypadło całe gniazdko. — Aaachrrr — głos Margot odbijał się echem we wnętrzu szafy. Roderick zmienił taktykę i pociągnął za podstawę maszyny. W szkole niezły był w przeciąganiu liny, ale mięśnie pochwy Margot, rozwinięte podczas miesięcy ćwiczeń przedporodowych, trzymały morderczą machinę seksualną niczym szczęki bullteriera. Roderick zaparł się stopą o szafę i pociągnął ze wszystkich sił. — Kurwa... aaarrrch!... łeb mi oderwiesz! — wrzasnęła Margot. Ruchy jej miednicy zmiażdżyły deskę w podłodze podtrzymującą szafę, co zagroziło przewróceniem się mebla na nich oboje. — Wyłącz to, ty durniu! — zaskrzeczała. Jeju, pomyślał Roderick. Ależ ta Margot ma głowę. I przestawił wyłącznik w podstawie urządzenia. Pośladki Margot przestały rzucać się w górę i w dół w chlas-tającym poszukiwaniu orgazmu, ale nagle poczęły wirować, jakby nadziano je na rożen. — Ty idioto! — krzyknęła. — Przestawiłeś na dwugodzinną rotację! Na pomoc! Ratunkuuu! Achochachooooghrrr! Roderick wybiegł na korytarz, całkiem nago, i walnął w sąsiednie drzwi. — Och, rany, otwierajcie! Margot zaatakował wielki elektroniczny robal! Proszę, otwórzcie! — Proszę zdać się na mnie, sir — rozległ się za nim głos i Lokaj sięgnął ponad jego głowę, do skrzynki z bezpiecznikami. Dom w jednej chwili ogarnęły ciemności. Światło powróciło kilka sekund później. Lokaj trzymał odrażający wibrator za kabel, niczym rybak prezentujący dorodnego homara. — Okropieństwo — zamruczał Roderick, wpatrując się w połyskującą oleiście główkę. — O, mój ty raju — zapiszczała Letycja ujrzawszy masywną nagość Rodericka. Przycisnęła do ust paznokcie pomalowane na złoto. — Co się tu dzieje? — Przyjrzała się badawczo włochatym piersiom Rodericka, włochatemu pępkowi i wielkim, włochatym jajom. Opadła jej szczęka. — Uuuuu — jęknęła. — Nagi mężczyzna. 00 Jej pośladki zakręciły się, ogarnięte gwałtownym impulsem rozkoszy. W drzwiach pojawiła się łysiejąca, ale jeszcze z pewną ilością kręconych włosów, głowa Briana Taylora. — Dupczyliśmy sobie, co? — zarechotał. — Co, eee, no, ja... — mamrotał Roderick. Uszy mu się rozżarzyły, a jaja wycofały się głębiej do wewnątrz. — Brian! — upomniała go Letycja. — Nie widzisz, że jest zdenerwowany? Moje biedactwo — zagruchała, podszczypując jego różowiejące policzki. — To musiało być okropne. — Cozakurestwo — splunął Brian Taylor i wrócił do łóżka. — Cyntia! — zawołał Mark West ze swojego pokoju, trzy drzwi dalej. — Cyntia! — zawołał ponownie, zjawiwszy się z latarką. — O, witam — powiedział radośnie, gdy zobaczył Lokaja. — Dobrze, że należałem do harcerzy. Bądź gotowy w każdej chwili! — wskazał latarkę. — Byłem pewien, że słyszę Cyntię. A wy, widzieliście ją? — Nie, sir — skłamał Lokaj. — Może poszła przewietrzyć się przed kolacją? — O Boże, nie — wymamrotał Mark mocniej ujmując latarkę. — Lepiej pójdę ją poszukać. — Powiedziawszy to, ruszył prosto na dół. Lokaj pozostał bez ruchu, trzymając jedynie owo urządzenie w'dłoni. — Co mam z tym zrobić? — zapytał z odrazą. — Nie chcę więcej tego widzieć — stanowczo stwierdził Roderick. — Piekielna machina... pozbądź się tego. — A pani Tennison, czy wszystko z nią w porządku? — Dam ci znać, jakby co, Lokaju. — W takim razie dalej przygotowuję kolację na dziewiątą, sir. Lokaj podążył bezgłośnie w wiadomym sobie kierunku. — No — odezwała się Letycja korzystając z okazji, by jeszcze raz wzrokiem zgwałcić Rodericka — lepiej się ubierz. W innym razie — dodała oblizując wargi w drapieżnym uśmiechu — zsiniejesz. — Zachichotała i zamknęła drzwi. Lokaj dotarł na dół poza zasięg wzroku spod drzwi sypialń. Wówczas ruszył biegiem i skrył się za drzwiami szatni. Miał to. Popatrzył na dildo. To było to, ostatnia część wynalazku. Cóż za szczęście, dzieło Boga. Cóż za szczęście, że przez szaleńczy plan dziedzica, by zorganizować polowanie na kuropatwy, jego własny pomysł wreszcie zaowocuje. Los był po jego stronie. Skończy go... dzisiaj wieczorem, pomyślał i zaśmiał się w duchu. Roderick cicho zamknął drzwi i wtedy wielka siła pozbawiła go oddechu. To Margot zdzieliła go głową w brzuch. — Następnym razem — krzyczała — zostaw mnie w spokoju jak dochodzę! To moje ciało i mam prawo wyboru. A teraz do wyra i postaw kutasa. — Tak, kochanie — jęknął boleśnie Roderick, w każdym razie zadowolony, że Margot nadal go kocha. CZĘŚĆ III Najlepsze plany 10. Panieński bieg Mark wyszedł na dwór i zaraz ogarnęła go chłodna szkocka mgła. Snop światła latarki przecinał wilgotne powietrze najwyżej na trzydzieści stóp przed nim. Znieruchomiał na wraku porzuconej taksówki, a potem powędrował wzdłuż podjazdu, aż pochłonęła go smołowata ciemność. — Cyntia? — zawołał nerwowo Mark, ciągle stojąc na kamiennych schodach, na które żółte światła sypialń rzucały jego cień. Wstrząsnęły nim dreszcze; nie lubił ciemności i bał się duchów, a mogło być ich całkiem sporo w okolicy. Wiedział, był ekspertem. Nie ma żadnych duchów, stwierdził jednak stanowczo i ruszył podjazdem, mocno ściskając latarkę. Żwirowa alejka dochodziła do niedbale wyasfaltowanej, jednopas-mowej drogi, która połyskiwała czarno w przesyconej wilgocią atmosferze. Mark podążył dalej, omiatając latarką drogę i pobocza, to po lewej to po prawej stronie i wywołując co chwilę imię żony. Droga prowadziła krawędzią trzęsawiska i opadała w małe zagłębienie. Mark widział jak dodające mu otuchy światła Findidnann Hali znikają jedno po drugim za szczytem wzgórza. Nagle otoczyła go ciemność i cisza, zakłócana tylko jego krokami, które powracały echem, odbite od ściany mgły. — A co to, u diabła? — wykrzyknął, niespodziewanie dojrzawszy regularne i niezwykłe wgłębienia w bagnistej ziemi na poboczu. Przyjrzał się im z bliska. Najwyraźniej zrobiło je stworzenie o jednej trójpalczastej stopie, a drugiej normalnej, ludzkiej. Mark pomyślał 0 włochatym taksówkarzu. Coś cholernie niesamowitego tu się dzieje 1 dotrę do tego — poprzysiągł stanowczo i ruszył na poszukiwania. Ślady prowadziły w dół zbocza, oddalały się od Findidnann Hali i po jakichś pięciu minutach przechodziły przez mały strumień, który, chociaż pełen wody, leżał chłodny i nieruchomy wśród nocy. Ślady znikały po drugiej stronie. — Cholera — syknął Mark i omiótł latarką okolicę. Wiedział, co się stało. Potwór poszedł wzdłuż strumienia, z całą pewnością oddalając się od Findidnann Hali i ślady pojawią się później. A każdy przypadkowy obserwator po prostu zaskoczony byłby zniknięciem śladów i zrezygnowałby ze śledzenia, z powodu zimnej wody. Dobrze, że byłem w harcerstwie, pomyślał Mark, ostrożnie zanurzając stopę w lodowatej wodzie. Sięgała mu do kolan. Potem ponownie podążył śladem. Lokaj zamknął na klucz drzwi u szczytu kamiennych, spiralnych schodów i pognał w dół, trzymając w roztrzęsionych dłoniach morderczą, gumową rakietę Margot. Na dole nieomal przewrócił się spiesząc ku drzwiom, za którymi czekała jego maszyna miłosna. Niczym łupież obsypały go płatki białej farby, gdy w nieprzyzwoitym pośpiechu kopnięciem otworzył drzwi i spojrzał na maszynę. Padł na nią z orgazmowym okrzykiem radości, chwytając klucz jedną ręką, a drugą ściągając pokrowiec ze stalowego pala, który zwieńczyć miała gumowa głowica. Małym gumowym młoteczkiem delikatnie wyklepał zabawkę Margot, aż pasowała dokładnie. Potem molekularnym przylepcem połączył w jedno metal z gumą. Zachichotał jak maniak i zatarł dłonie z radością, tańcząc jednocześnie na palcach. — Mój piękny — wykrzywił usta w uśmiechu. — Trochę pasty, żeby wypolerować twoje cylinderki, krem lubrykacyjny na ostry koniec i wywołasz uśmiech na każdej twarzy... A to co? — Jak błyskawica dopadł drzwi, usłyszawszy jęki z kuchni. — O, kurwa, ona ciągle tu jest — żachnął się na wspomnienie Cyntii. — Powiem, żeby się odczepiła i... — zamarł. Ciało Cyntii leżało rozłożone na stole do rąbania mięsa, okryte jedynie białą, bawełnianą koszulą nocną. Stopy oparte miała na podłodze, a pośladki falowały pod materiałem jak dwie kopulujące fretki. Jej głowa tkwiła mocno wewnątrz tuszki czterdziestofun-towego indyka, którego Lokaj wepchnął jej w ręce, nim otworzył drzwi ostatnim razem. Po ptaszysku została tylko skóra i kości. — Co zrobiłaś z moim indykiem? — wściekł się. — Zjadłam — jęknęła Cyntia. — To jakim cudem głowa utkwiła ci wewnątrz, ty ścierwo bezużyteczne? .— Chciałam zjeść do końca — odparła Cyntia. — Jurij Gagarin — zwymiotowała gwałtownie, a indyk podrygiwał w dół i w górę na jej szyi, gdy półprzetrawione mięso eksplodowało z jej piersi i przez mostek ptaka jak psychodeliczny płynny welon spływało kaskadą na stół kuchenny niczym nadciągający przypływ. — Lokaj — wybełkotała. — Rżnij mnie teraz. Widziała go przez dziurkę między żebrami ptaka, którą wypłynęła zawartość jej żołądka. — Rżnij — powtórzyła. — Rżnąć? — krzyknął. — Rżnąć? Nigdy... — złośliwy grymas przebiegł przez jego twarz, a czarne brwi ostro zmarszczyły się ku środkowi. — Nigdy nie powiem nie — zakończył, delikatnie oblizując usta. Cyntia uniosła koszulę ponad biodra, odsłaniając cudownie mięsiste pośladki przecięte nieopaloną smugą po najbardziej skąpych ze skąpych bikini. Wepchnęła dłoń między nogi i poczęła masować wilgotniejące futerko. — Weź mnie — drżała, a tuszka indyka kiwała się w ekstazie z boku na bok. — Tak, kochana, tak, skarbie, moja najdroższa... moja słodka, mon petit chou chou — głos Lokaja przycichł, gdy sprawdzał lędź-wiorotor w sąsiednim pomieszczeniu. Sprawdził instruktaż przedsek-sowny: moc podłączona, płyn erekcyjny przygotowany, cykl orgaz-mowy przygotowany właściwie (nie chciał dopuścić do przedwczesnego wytrysku przy pierwszej próbie), nasadki teleskopowe zdolne do działania — wszystko gotowe. — Jak mnie zaraz nie wyruchasz, będę krzyczeć! — wrzasnęła Cyntia histerycznie. Lokaj podniósł wzrok i wciągnął głęboko powietrze. Wszystko w porządku. Włączył i wyłączył kontrolki. Maszyna wyemitowała równy szum, gdy cała elektryka zaczęła pompować płyny. Na blacie Kontrolnym zapaliło się zielone światełko. „Gotów". Lokaj przekręcił "* prawo srebrny kluczyk i zamigotała czerwona lampka. „Uzbrojony". Jego oczy zapłonęły i drżącymi palcami przycisnął trzy ostatnie guziki:„Szukaji penetruj", „Pełna automatyzacja" i na końcu „Inicjuj". — Teraz — warknął. — Bierz ją, stareńka. Markowi nogi drętwiały z zimna. Już od pięciu minut brodził w lodowatej wodzie mulistego strumienia poprzez opary mgły i ciągle nie było widać żadnych śladów. Wpadł w desperację, gdy strumień rozłączył się; jedna odnoga skręciła w prawo, a główny nurt zniknął w ciemnościach. Mark zbadał latarką nową odnogę. Krawędzie kanału wyglądały, jakby kiedyś wykopano go łopatą. Skierował światło na powierzchnię wody. Strumień prowadził wprost na małe wzgórze. W miejscu, gdzie potok znikał, rosła wielka kępa wrzosu. Uchwycił się jej próbując wyjść z wody. Pociągnął. — Mój ty Boże! — jęknął, gdy wrzos otworzył się na naoliwionych zawiasach odsłaniając jamę. Całe wzgórze było dokładnie wydrążone i urządzone. Mark zdobył w harcerstwie sprawność Leśnego Człowieka, ale ta kryjówka, no, no, no, w życiu nie widział tak doskonałej. Snop elektrycznego światła padł na jej zawartość. W narożniku leżały dwie wielkie, plastikowe, włochate stopy z trzema palcami, pofarbowana peruka Mohikanina z plastikową pokrywą czaszki, rozmaite inne przybory teatralnej proweniencji i pusty, napełniany wodą, plastikowy garb. Światło dalej błądziło po ścianach. W najdalszym rogu leżał wielki stos martwych ptaków, rzuconych jeden na drugiego, około pięćdziesiąt sztuk. — Cholernie szczwane — przyznał Mark. Wyłączył latarkę, zamknął drzwi i nadstawił ucha, czy nikt go nie śledzi. — Cholernie szczwane — powtórzył i z pluskiem wszedł do strumienia, żeby tą samą drogą powrócić do domu. Mark West nie zauważył, że z każdego łebka „martwego" ptaka sterczała antenka radiowa, a z odbytu małe śmigiełko. Maszyna Lokaja wykręciła z piskiem na jednej gąsienicy i wpadła do kuchni; jej bulwiasty koniec połyskiwał, gdyż lubrykant spryskiwał go dokładnie co 1,2 sekundy. Cyntia była u progu orgazmu. — Spiesz się, cholera, Lokaj, spiesz! Lokaj zbliżył się do niej i umieścił dwie drżące dłonie na jej pośladkach, rozsuwając je nieco dla lepszego widoku. Wielka głowa maszyny ustawiała się dokładnie na wprost pochwy, czyniąc konieczne obliczenia. Średnicę, drogę, częstotliwość i konieczny kąt. Hydrauliczna, stalowa tuba, wysunęła się jeszcze o dwa cale, podczas gdy teleskopowe podpory zmniejszyły kąt dla lepszego pchnięcia w górę. — Teraz! Teraz! — wrzeszczała Cyntia. Maszyna była jednak cierpliwa. Czekała, aż szczelina wargowa znajdzie się dokładnie w celowniku. — Taaak! — ciało Cyntii zesztywniało, gdy metalowy rdzeń wystrzelił do przodu niczym atakująca kobra, z sykiem pneumatycznego mechanizmu i zagłębił się w jej łonie. Uderzył raz w jej jajniki i wycofał się niczym błyskawica; nabrał więcej płynu lubrykacyjnego na pracujące płaszczyzny i uderzył ponownie. Cały cykl trwał dokładnie 1,2 sekundy. Lokaj dzierżył zacięcie pośladki Cyntii, podczas gdy maszyna uderzyła jeszcze raptowniej, wydłużywszy się o cztery cale, by cylindrowate zwieńczenie zawsze znajdowało się w Cyntii. — Przestań! — krzyknęła Cyntia. — Jeszcze nie doszedłeś? — Mogę długo! — odkrzyknął Lokaj ponad sykiem mechanizmu 1 pryskaniem płynu. Trochę się martwił. Maszyna była zaprogramowana na dojście, ale nie dochodziła. Przyjrzał się dwóm srebrnym bombkom choinkowym, które zawiesił pod hydrauliką. Były puste. Zapomniał napełnić je płynem ejakulacyjnym, a bez niego urządzenie nie przestanie. Gdyby maszyna miała dojść do orgazmu bez wytrysku... Dobry Boże, pomyślał. Dwieście pięćdziesiąt uderzeń na minutę może być zabawne przez pięć sekund, ale dłużej... Uwolnił pośladki Cyntii i pobiegł do spiżarni. Rozwalał półki w poszukiwaniu gęstej śmietany. — Kto to? — zawodziła Cyntia. — Lokaju, gdzie jesteś? Lokaju, Lokaju, a... aaauuuchrrr? Lokaj wyskoczył ze spiżarni z wiadrem śmietany w rękach, ale Cyntii już nie było. Spojrzał w kamienny korytarz, prowadzący do wejścia dla służby na tyłach domu. Drzwi zostały roztrzaskane 2 wielką siłą, a ślad dwóch gąsienic prowadził wzdłuż brzegu i dalej na spowite mgłą. Lokaj usłyszał cichnące w oddali zawodzenia. Przyczyna zamieszania — lędźwiorotor — pokonywał trzęsawiska Findidnann jak wściekły czołg bojowy. Jednak zamiast działa niósł z przodu wirującą, na biało odzianą postać, o twarzy przybranej tuszką indyka, nadzianą na cylindryczną żerdź. Gnał na przełaj z prędkością trzydziestu mil na godzinę. < Cyntia wrzeszczała szkaradnie z wnętrza indyka, gdy dwieście pięćdziesiąt pchnięć na minutę penetrowało jej spuchniętą szparę, a to przy syku sprężonego powietrza: „kerczum, kerczum", użytego do inicjowania cyklu orgazmowego. Ciszę mgły przecinał wysoki ton elektrycznych silników. Sporo minie czasu, zanim wyczerpią się baterie... Lokaj był zrozpaczony. Spoglądał bezradnie na ślady gąsienic ginące we mgle. Przepadła jego maszyna, jego potężny lędźwiorotor, przepadł może na zawsze. W kąciku oka pojawiła się łza. Dzieło jego życia, a teraz... a teraz... Zgarbił się, twarz mu pobladła, oparł się o ścianę, niezdolny do zebrania myśli. Spojrzał na zegarek. Dwudziesta piętnaście. Uświadomił sobie, co to znaczy. Jakby uderzył go piorun. Nie miał indyka, nie miał głównego dania. Zjadła je ta paskudnica. — Weź się w garść, Johnie Lokaju — powiedział do siebie. — Uszy do góry. Zaczął intensywnie myśleć. Nikt nie wiedział, że Cyntia była w kuchni, albo że się z nim widziała i nikt nigdy jej nie znajdzie w taką noc na tych bagnach. Więc, wciągnął powietrze w nozdrza, danie główne, chłopie. Lokaj zerknął na wiadro śmietany, a potem na ślad gąsienic lędźwiorotoru. W świetle padającym przez uchylone drzwi z kuchni leżało całe mnóstwo brązowych, połyskujących globulek; wylatywały one z królików od tyłu. Lokaj skrzywił się w złośliwym uśmiechu. — Trochę śmietanki, sosik, musztarda, będą smakować jak wegetariańskie klopsiki. — Odstawił wiadro na zlewozmywak i poszedł po szpadel. Mark West znajdował się w połowie drogi powrotnej, w głównym nurcie strumienia, kiedy usłyszał szum. Nietoperze, pomyślał. Odgłosy przybliżały się i mógł już wyróżnić rytmiczne jęki, jakby na mokradła spuszczono piekielną sforę psów. Włosy na karku najeżyły mu się jak igiełki, a dłonie zaczęły się pocić. — Duchów nie ma — zazgrzytał zębami. To na pewno jakaś sztuczka, pomyślał. A może przeszkodziłem taksówkarzowi- maniakowi w jego łotrostwach? Mark wygramolił się na brzeg i ukrył za nasypem. Cokolwiek to było, zbliżało się. Poczeka, aż znajdzie się blisko, a wtedy zaskoczy to. Dla pewności Mark mocniej ujął latarkę. Wiedział, jak można wyłoić nią komuś skórę. Krzyki i zawodzenia wypełniały całe trzęsawisko, gdy Mark wstał i włączył światło. — Koniec zabawy, kimkolwiek jesteś. Lędźwiorotor rozpłaszczył go, podążając brzegiem strumienia z szaloną szybkością. Jedna z gąsienic podbiła Markowi nogi, więc wykonał — chcąc nie chcąc — salto, po którym upadek pozbawił go tchu. Pozbierał się. Nie widział napastnika. I w dodatku stracił latarkę. Dopiero teraz naprawdę się przestraszył. Okropne urządzenie posuwało się uparcie w dół zbocza ciągle pompując „kerczum, kerczum, kerczum", spragnione orgazmu i wystrzelenia nieobecnego ładunku. Na dole robot wykonał małe kółko i skierował się z powrotem w stronę, z której przybył. — Matko! — krzyknął Mark West. Upiorna, trupia głowa, podskakująca i rzucająca się na boki w powietrzu, skierowała się wprost na niego, niczym jeździec Apokalipsy na grze komputerowej. Biała pogrzebowa szata powiewała na wietrze, a sam diabeł wyłaniał się z mgły, z krew mrożącymi wrzaskami, grożąc otwarciem bram piekielnych. — AAAACH! — Mark wyrzucił ręce przed siebie i pognał przez strumień, przez mokradła, kępy paproci, aż padł, wyczerpany, na wielkim kamieniu. Nie słyszał już, ani nie widział, ducha, który go zaatakował. Nie miał także pojęcia, gdzie się znajduje. Zrobił krok i po uda wessało go bagno. — Kurwa mać! — wykrzyknął. — Cholera, jakoś się tu dostałem, więc się i wydostanę. Dobrze, że mam zapałki. Trzeba być gotowym na wszystko. Zapałki były przemoczone. Lędźwiorotor zignorował istotę, która umknęła przed nim ze ścieżki, kiedy podążał w dół zbocza, z damską pacynką nadzianą na lufę. Jednakże strumień stanowił inny zgoła problem. Gąsienice przebierały w błocie bez efektu, aż Cyntia zaczęła chlapać w wodzie nogami, dwieście pięćdziesiąt razy na minutę. Woda przedostawała się wszędzie, a szczególnie do dwóch bombek choinkowych, które teraz były już pełne woniejącej cieczy ze szkockiego strumienia. „Kerczum, kerczum, kerczum, kerczum psss". Potężny strumień wody wystrzelił z przewodu rozmiarów węża strażackiego wprost z wnętrza maszyny, wyrzucając Cyntię w powietrze, gdyż wodne działo wystrzeliło w jej tyłek. Przeleciała pełne sześć stóp, zanim z pluskiem padła zaindyczoną twarzą w strumień. Nie poruszyła się. Lędźwiorotor jednak ciągle napełniała woda ze strugi, zasilając jego narządy, spędził więc następne godziny szczęśliwie, wystrzeliwując cuchnące płyny po trzęsawisku, zupełnie jak kuter straży pożarnej na Tamizie. 11. Podano do stołu litam raczył się przed obiadem koniakiem. Faktycznie to częstował się nim od przyjazdu gości i Lokaj obawiał się już konsekwencji tego braku rozwagi. Pamiętał ostatni raz, kiedy to litam zajrzał do butelki. Było to na wycieczce do jednego z małych, ale wpływowych emiratów arabskich. Lord litam, wysłany przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych — co już było błędem niewybaczalnym — wysiadł z samolotu zataczając się. Trzymając butelkę wódki, rzucił lubieżne spojrzenie tysiącu masturbującym się arabskim dzieciom, zgromadzonym na jego cześć. Zygzakując do szejka i jego dwieście pięćdziesiątej żony odzianej w jaszmak, podał dłoń wpierw owej żonie, zwrócił się do niej per Darth Yadar i zapytał, czy jej mąż jest katolikiem, zważywszy te wszystkie dzieci. W Izbie Gmin podniosły się pytania na temat tej wyprawy. Lokaj zadrżał. Teraz właśnie litam żonglował — dość kiepsko — jajami na twardo, siedząc jednocześnie niczym kogut na poręczy fotela, u szczytu stołu. — Nieźle, co? — zawołał drżącym głosem, a wszystkie jajka wreszcie spoczęły bezpiecznie w wybielonych dłoniach. Na Rodericku, Margot, Letycji i Brianie nie wywarło to większego wrażenia. Wszyscy byli po długiej, trudnej podróży, a teraz ten kundlowaty arystokrata, o bocianiej posturze i skrzekliwym głosie, próbował jakichś cyrkowych sztuczek. A oni wszyscy chcieli jeść. — Cóż, jak chcecie — mruknął litam i westchnął. — Lokaj! — wrzasnął. — Dawaj żarcie. — Proszę bardzo, sir. — I Lokaj udał się po danie główne. Oficjalna jadalnia w Finndidnann Hali była, jak można się spodziewać po tak dzikim kraju, udekorowana głównie militariami. Poważne portrety wojowniczych przodków, zawieszone w szeregu, zdobiły wyłożone dębem ściany, drzwi z obu stron strzegły cztery pełne zbroje, każda wyposażona w dwunastostopową pikę w zaciśniętej prawicy. Ponad stołem, długim na dwadzieścia stóp, wisiał potężny, kryształowy żyrandol. Lokaj wjechał wózkiem z główną potrawą i dokonał odsłony substytutu klopsików w sosie śmietankowo-musztardowym. Margot przyjrzała się temu dziełu sztuki kulinarnej ze szczerym zdziwieniem. — Co to jest? — Potrawa wegetariańska, szanowna pani — odparł Lokaj. — Wegetariańska? To miłe. Poproszę podwójną porcję — dumnie uśmiechnęła się Margot. — A jak to się nazywa? — zaszczebiotała Letycja. — Królik a la Findidnann — powiedział Lokaj załadowując talerz Margot. — KRÓLIK? — wykrzyknęła Margot chwytając Lokaja za gardło. — Eee... krupnik, proszę pani — wykrztusił. Jego dłonie były wilgotne od potu. — A jak to jest po francusku? — zapiszczała Letycja. — No, bo wszystko co dobre musi być po francusku. — Ahem — Lokaj odchrząknął dramatycznie. — Krupnik a la derriere, proszę pani. — Ależ romantycznie — Letycja klasnęła w dłonie. — Chcę mięsa — burknął Brian Taylor, wyłoniwszy się znad swego dżinu z tonikiem — a nie to gówno. — Obawiam się, że nie mamy, sir. — To po co, kurwa, ta taca do krojenia i pełen zestaw noży? — wysapał Brian. Lokaja zatkało na chwilę. — Tradycja — odparł. — Gówno — Brian Taylor powrócił do szklanki. — Dobra, dobra, dobra. Dawaj już, cokolwiek to jest. Umieram z głodu — nakazał litam. — Właśnie — uśmiechnął się Roderick, zadowolony, że Margot milczy od kilku sekund. I tak potoczył się obiad. Letycja mówiła o sobie, Brian Taylor rozmawiał z butelką, Roderick próbował wtrącić słowo, ale ogólnie go ignorowano, a Margot skonsumowała trzy funty rozgotowanych warzyw plus kilka porcji derriere. litam poczekał na spleśniałą kawę i wtedy zsunął z nogi pantofelek na wysokim obcasie i walnął nim w stół. — Toast — oznajmił wkręcając w oko monokl. — Za nieobecnych przyjaciół. Lokaj w kącie począł nagle się krztusić. — Nic ci nie jest, Lokaju? — zapytał podejrzliwie litam. Lokaj, o poczerniałej nagle twarzy, pokiwał przecząco głową. litam odchrząknął. — Absolwenci Thigwell wraz z połowicami — rozpoczął. — Nie jestem jego połowicą — groźnie warknęła Margot. — A ja nawet nie umiem trzymać wędki — zachichotała Letycja trzepocząc powiekami. Te wtręty boleśnie odmalowały się na twarzy litama. Zaczął jeszcze raz. — Przyjaciele, Thigwellończycy, rodacy... — Nie zamierzam słuchać tych stereotypów. Nie jestem... — wydeklamowała Margot, ale litamowi krew nabiegła do oczu i ryknął: — Na miłość boską, zamknijcie się i słuchajcie! — No, to brzmi bardziej demokratycznie — jeszcze mruczała Margot. — Dziękuję — zasyczał litam. — Jutro o drugiej po południu my, tutaj zebrani, rozpoczniemy zabawę. Przez kilka pokoleń moja rodzina hodowała pewną odmianę nadzwyczaj płodnych ptaków, na bazie najbardziej popularnych gatunków, dzięki czemu można teraz korzystać z rozrywki przez cały rok. Ale — tu zawiesił głos dla uzyskania większego efektu — ale jedynie tutaj, w posiadłości Findidnann. — Ale sprytne! — zawołał Roderick, entuzjastycznie klaszcząc w dłonie, aż uszy mu się zaczerwieniły i musiał przerwać. — To można z nimi grać w piłkę? — zachichotała Letycja. — Grać? — wymamlała Margot. — W co grać? — W strzelanie — obwieściłlitam.— Pokornakuropatwa, z dawno utraconym szlachectwem, odzyska sławę, nowe życie, gdy kuropatwa litama, doskonalsza w każdym calu, zastąpi ją... . — Po moim trupie! — Margot wstała, ciskając serwetę na nie dokończone królicze odchody. — To się da załatwić — sapnął Brian z głową na stole. — Zamknij się! — Margot rzuciła w niego bułką, która odbiła się od łysiny i poleciała w kąt. — Nie zachowuj się jak na jakimś westernie — zapiszczała Letycja wstając. — To porządny dom. — Będę się zachowywać, jak mi się podoba, ty cycata, amerykańska świnio. — Ale zabawa, co, Lokaj? — entuzjazmował się litam. — Biedne, niewinne istotki! — płakała Margot. — To niedziela masowej zbrodni, biedne stworzonka, rozszarpią was na strzępy, ochochoch... — zatupała kaloszami i sfioletowiała. — Uspokój się, stara kobyło — wypalił litam nie wiedząc, co powiedzieć. — Faszysta i morderca! — krzyknęła i cisnęła w niego talerzem króliczych kupek. — Gorszy od Hitlera! — A co złego widzisz w Hitlerze? — mruknął Lokaj, który miał wiele albumów z jego zdjęciami. — Zdrajca! — warknęła Margot, znów wykorzystawszy swój nietopezi słuch i rzuciła w niego nożem, który jednak nie trafił, za to roztrzaskał szklaną szafkę i ostatecznie utkwił w wypchanym lab-radorze. Lokaj zanurkował za zbroję, a spod stołu wynurzyła się twarz litama i wyszczerzyła się do Rodericka. — Bitwa na żarcie, staruszku. Wszyscy na wszystkich! — zawołał litam i rzucił w Letycję musem czekoladowym. — A pewnie! — wykrzyknął Roderick, odbiwszy się od krzesła, by udekorować drżącego Lokaja zimną brukselką. Mus litama przylgnął pneumatycznie do jednej z piersi Letycji, a czekoladka pociekła po krynolinie ozdobionej kryształem górskim. Letycja wstała, ogarnięta paniką, oczy wyszły jej z orbit, szczęka opadła, a ramiona poczęły wirować jak skrzydła wiatraków. — Brian! — wrzeszczała. — Brian, zrób coś! — i poczęła systematycznie walić w kark męża niezdarę. — Uderz go za moją krzywdę. Obudź się, gnoju! Chamie! — wrzeszczała bijąc go z całej siły. — Ty arystokratyczny kutasie! — krzyczała Margot na Rodericka. — To jest, kurwa, wojna klas, a nie, kurwa, bitwa na torty. — O nie, już nie — zawołał litam i jak kulę do kręgli posłał pomarańczę w skroń Margot. 76 — Ty skurwielu, zabiję cię! — ryknęła i złapała jeden spośród noży, które wcześniej zauważył Brian Taylor. Obnażyła zęby. Roderick chwycił ją za ramię. — Spokój, stara, to przecież gospodarz. — Aaaachrr! — Margot cięła powietrze, gdy Roderick zacisnął uścisk. — Zabij go, zabij, zabij! Pierdolony gnojek, zniszczył mi sukienkę — zawodziła Letycja. litam zaskrzeczał histerycznym śmiechem. — Jeszcze jesteś wegetarianką, Margot? — parsknął rubasznie. — Pani wybaczy — powtarzał Lokaj, zbliżając się do Letycji na czworakach. — Gdybym mógł wyczyścić pani suknię... — Nie dotykaj mnie! — Letycja wrzeszczała histerycznie i cisnęła w niego srebrnym dzbankiem do kawy. Naczynie trafiło w zbroję, niegdyś noszoną przez piętnastego dziedzica Findidnann. Metalowa postać zakołysała się na swej podstawie, wydając grzechoczące dźwięki. Włócznia z metalowym końcem, niepewnie osadzona w rękawicy, została uwolniona i padła natychmiast na podłogę, niszcząc kabel elektryczny, który nie tylko dostarczał prąd wielkiemu żyrandolowi, ale także utrzymywał tę całą konstrukcję w pionie, a wznosiła . się ona niczym miecz Demoklesa ponad szamotającą się Margot Smith. Włócznia była jeszcze dość ostra po trzystu latach i Lokaj patrzył z otwartymi ustami, jak gładko przecina kabel, wywołując potężny niebieski błysk. Jednocześnie stół rozpadł się na dwie części, a gniewne okrzyki wydawane przez Margot ucichły, gdyż ukoronowana została żyrandolem, który niszcząc dębowy stół, rozsiał mgiełkę strzaskanych żarówek i kryształów. Przez całe trzydzieści sekund w pokoju panowały kompletne ciemności. — Kurwa mać, Lokaj! — zawołał zdziwiony litam. — Ale fajerwerki, co? — Ooooch — jęczała słabo Margot, na pół przytomna po zderzeniu z mosiężną częścią żyrandola. Lokaj po omacku odnalazł drogę do drzwi, posuwając się wzdłuż Ścian. Oplótł dłonią klamkę i stanął na nogi. Trach! Dwuskrzydłowe drzwi otworzyły się z trzaskiem, przeżarte przez korniki drewno trafiło służącego prosto w nos, powtórnie inaugurując krwawe popołudnieije/dnocześnie powalając go na podłogę. Na tle świateł korytarza stała garbata postać w łachmanach, drżąca i solidnie cuchnąca wodą z przydrożnego rowu. — Co, do diabła, zrobiliście z Cyntią? — warknął Mark West. Zamigotały kinkiety na ścianach dookoła. litam stał przy drzwiach po drugiej stronie. — Nieco późno jak na obiad — zauważył oschle. — Tyś to zrobił — Mark West wskazał litama. — Nie ja, staruszku... w życiu.. — W takim razie ty! — krzyknął Mark, zbliżając się do ledwo przytomnej Margot i przygotował dłonie do duszenia. — Ty i to twoje plastikowe szkaradztwo, ty ją porwałaś, co? — Wolnego — mruknął Roderick, puszczając rękę Margot i poklepując ojcowsko Marka po ramieniu. — My wszyscy tutaj jesteśmy przyjaciółmi. Pamiętasz nasz hymn szkolny? Thigwell Thigwell, stańmy wszyscy wraz Thigwell Thigwell w niepogody czas Thigwell Thig... aaachrrr... Roderick złapał się za pośladki, gdyż Margot z furią wbiła nóż do mięsa w jego mięsisto- kleistą wypukłość. — Krew, krew, o mój Boże! — zawołała Letycja i padła omdlała na swego nieprzytomnego męża. — Rozwalę ci łeb, krowo — warknął Mark kontynuując atak na Margot, a Roderick potoczył się na podłogę ściskając pupkę. Dwie potężne eksplozje wstrząsnęły domostwem, ponieważ Lord litam wypalił z obu luf swej strzelby marki „purdy" prosto w sufit, wywołując deszcz tynku i drzazg. — Jeszcze nie dzisiaj — postanowił stanowczo dziedzic. — Jedna próba morderstwa dziennie całkiem wystarczy, co? — To tylko powierzchowna rana, litam, jutro będę zdrów. Nie chcę stracić polowania — boleśnie uśmiechnął się Roderick. — Tak, tak, tak, dobrze, przykleimy plaster. Lepiej zajmij się tą swoją żoną; niezwykła kobieta. Jest chyba kobietą, co? — tutaj zniżył głos. — No a teraz, Lokaju — rozkazał roztrzęsionemu służącemu — zaprowadź pana Westa do jego pokoju — ruchem strzelby wskazał drzwi — a ja zobaczę sam, co z panią Taylor. — Uśmiechnął się nieznacznie. — Idź, spływaj! — ryknął i Lokaj pomknął. Mark złapał go za rękaw, kiedy skręcili w korytarzu i byli niewidoczni z jadalni. — Lokaju — szepnął. — Muszę z tobą porozmawiać. Słuchaj, chłopie, litam to kretyn, Roderick stuknięty, a Margot zupełnie popierdolona. Tylko tobie tutaj mogę zaufać — zaczerpnął tchu. — Na tych mokradłach dzieje się coś podejrzanego. Lokaj zesztywniał, zaniepokojony. — Pomyślisz, że zwariowałem, ale widziałem ducha w białej szacie, ze zniekształconą głową. Darł się wniebogłosy i unosił się we mgle, ze dwie stopy nad ziemią. Lokaj zbladł i chwycił się krzesła, żeby nie upaść. — Ty też to widziałeś? — Markowi zabrakło tchu. — Widziałeś. A więc ja nie oszalałem! Lokaj pokiwał głową w milczeniu. Rzeczywiście, on to widział. — I to jeszcze nie wszystko — ciągnął Mark. — Znalazłem kryjówkę tego wariata, taksówkarza. Tylko, że on właściwie nie jest kierowcą, i potworem też nie jest, bo znalazłem jego przebranie. To kłusownik... widziałem te wszystkie ptaki. Lokaj nadstawił uszu. — Och, naprawdę? A gdzie ta kryjówka? Na pewno dziedzic podziękowałby mi za złapanie tego drania... — Słuchaj — zaproponował Mark. — Powiem ci, gdzie to jest, a ty mi pomożesz odnaleźć Cyntię. Wiem, że spisek... 12. Stuki w nocy litam przyglądał się, jak Roderick wyłuskuje Margot z żyrandola i ramię w ramię podąża z nią, słaniając się, do łóżka. Wielka czerwona plama znaczyła to miejsce na spodniach, w które zagłębił się nóż. Kiedy wyszli, położył strzelbę na stole i opróżnił kieszenie z nabojów, które zabrał na wszelki wypadek. Spojrzał na zegar. Była jedenasta w nocy. — Pora spać, pani Taylor — burknął, zarzucając sobie bezwładną Letycję na ramię sposobem strażackim. — Ale wpierw — dodał entuzjastycznie — kilka pytań. — Poszedł z nią na górę do swego gabinetu i zamknął drzwi na klucz. Zrzucił Letycję na swój ulubiony fotel z wysokim oparciem i aż zakaszlał, gdy kłęby kurzu wzniosły się z poduszek. Zapalił lampę naftową w rogu pokoju i przeniósł ją na stolik obok Amerykanki. Potem wyciągnął z szuflady miarę krawiecką i zmierzył jej piersi. Mierzył je osobno: rozmiar, objętość oraz obwód. Suwmiarką zmierzył sutki i wreszcie cyrklem wymierzył usta Letycji, ich rozmiar i pojemność. Potem usiadł na pięć minut z arkuszem papieru i suwakiem, a nabazgrawszy niezrozumiałe symbole, przy świetle lampki naftowej, oparł się w fotelu, zadowolony. Chyba, rozmyślał, wiem o tobie wszystko, pani Taylor. Powstał i podszedł do półek. Przebiegał palcami po grzbietach książek, aż znalazł prace swojego świętej pamięci wuja. Przeczytał uważnie tytuły: Piersi a kobiecy umyśl, Psychologia gruczołów mlecznych, Sutek i imperium oraz jego największe dzieło: Psychologia człowieka determinowana przez relację pierś — usta. Wujek litama zafascynowany był piersiami i litam pragnął kontynuować jego dzieło, szczególnie z taką oczywistą degeneratką i istotą podłego stanu jak ta okropna, kolonialna samica. Przyjrzał się tabelom, porównując swoje pomiary z przewidywaniami w książce. Letycja zaczęła się ruszać. — Gdzie ja jestem? — jęczała. — Jesteś bezpieczna — powiedział litam uspokajająco. — Jesteś wśród przyjaciół. — Czy jesteśmy sami? — zapytała tęsknie. — Tak, jesteśmy — odparł litam bazgrząc coś w notesie. — To miejsce jest tak romantyczne — Letycja głęboko westchnęła. — Takie spokojne po tym okropnym obiedzie, z tą straszną kobietą. — Margot? — Tak. Cholerna kobyła. — Rozejrzała się po pokoju. — Co to? — wskazała na teleskop litama. — To moje okno na świat niebieski, mój widok na gwiazdy. Jestem jakby astronomem — amatorem. — To znaczy, że to jest teleskop? — przetłumaczyła. — Tak, to jest teleskop — powtórzył litam. — Daj popatrzeć — poprosiła. — Och, nie wiem, czy... Ale ona już pochwyciła mosiężny cylinder i wpatrywała się w mgliste trzęsawisko. — Od setek lat ludzie znali ten widok, a teraz ich wszystkich już nie ma. Tylko ich duchy pozostały wśród tych dębowych ścian, które widziały wszystko, ale nie powiedzą nic, tak głęboka jest ich wiedza. Letycja poetycznie splotła dłonie. — Lordzie litam — powiedziała radośnie. — Czuję się, jakbym była częścią tego wszystkiego, może w innym życiu, może moim przeznaczeniem było cię spotkać... — jej oczy zaszły mgiełką. Paskudnie, pomyślał litam. Co za okropna baba. — Chcesz powiedzieć, że możesz być ze mną spokrewniona? — Może duchowo? — snuła. ' — Jak brzmi twoje panieńskie nazwisko? — zapytał sięgając po album parów brytyjskich Burke'a z niższych półek. — Tortellini — odparła. — Ależ to włoskie! — wybuchnął zatrzaskując księgę. — Tak jak twoje buty — odcięła się, wskazując na jego szpilki marki „gucci". — Nie rozumiem, jaki to ma związek z moim rodem — odparował. — To uwierz mi na słowo — Letycja zacisnęła dłoń na pulchnych palcach litama. — Wprowadź mnie do swojego klanu — wyszeptała. — Co? — wydobył z siebie litam. Letycja zaciągnęła go na balkon z widokiem na mokradła i oparła się o balustradę, wypychając na niego tyłek. Spojrzała w dół z wysokości trzydziestu stóp. — Słabo mi, lordzie, od wysokości kręci mi się w głowie, wykorzystaj mnie. — Klepnęła się mocno po zadku. — Zaimpregnuj mnie krwią Piktów i Skotów, tego dzikiego narodu wyspiarzy. Daj mi ducha Dunkirka. Najedź na mą Normandię, zerwij mi żelazną kratę. — Tylko chwileczkę! — zawołał litam nerwowo i pobiegł po podręcznik psychologiczny swojego wuja. Na to nie liczył. Przez całe swe trzydzieści pięć lat był prawiczkiem, nie znalazłszy kobiety której krew byłaby dość niebieska, by mieszać się z jego. Dłoń dwudziestego trzeciego dziedzica Findidnann, uprzednio kompletnie martwa i wypchana trocinami, wyłoniła się ze szklanej szafki i mocno pochwyciła litama za przegub ręki. — Nie robiłbym tego na pana miejscu, sir — rozległ się szorstki i monotonny głos. — Ty — zasyczał litam. — Ty masz nerwy. Mój wuj w grobie się przewraca. — Nie korzystał ze swego ciała, więc skorzystałem z okazji, by urządzić tu PO. — PO? — zaciekawił się litam. — Posterunek obserwacyjny, sir. Wszystko należy do zadania. — Uprawiałeś kiedyś seks na drabince przeciwpożarowej? — zawołała Letycja. — Słucham? — odkrzyknął litam. — Jeju, tu, na górze, naprawdę kręci mi się w główce. I chcicę mam, że hej!!! Chcę cię, TERAZ! — Już idę, kochanie — odparł litam, chociaż nie miał wcale takiej intencji. — Cholera, powiedz, czego chcesz i co mam z nią zrobić — szepnął. — No, szybko. — W tej właśnie chwili, sir, zauważyłem, że jeden z pańskich gości, Mark West, zmawia się z pańskim lokajem planując pańskie zejście. — Dobry Boże, muszę natychmiast to zbadać. — Zatop mnie twą szkocką Armadą! — zawodziła Letycja. — A co, do diabła, mam zrobić z nią? — Proszę mnie to zostawić, sir — odparł trup, uwalniając nadgarstek litama. litam przemknął korytarzem, a potem schodami w dół, do jadalni. Była pusta; jedynie Brian Taylor leżał na podłodze w pijackiej drzemce. W domu panowała cisza. A co ważniejsze, dwururka kaliber dwanaście, wraz z sześcioma nabojami, zniknęła ze stołu. litam nagle zaczął się pocić. Letycja zaczęła być sfrustrowana. — Dlaczego w tym kraju nie mogę sobie dać? — ryknęła w furii. Szklana gablota otworzyła się i wyszedł z niej dwudziesty trzeci dziedzic Findidnann. — Kim jesteś? — sapnęła Letycja. — Jestem dwudziestym trzecim lordem Findidnann. — Ale ty nie żyjesz, jesteś wypchany! — krzyczała z przerażeniem. — Niezupełnie — odparł monotonny głos. — Jejku! — była pełna podziwu. — Arystokratyczna nekrofilia. Och, a kogo to, kurwa, obchodzi? Poprzez trzęsawisko echo poniosło strzelanie podwiązek. Brian Taylor przekręcił głowę tak, że ucho znalazło się na talerzu. Jadalnia robiła się powoli coraz wyraźniejsza. Spojrzał na zdruzgotany stół, na którym leżał rozłożony. Tył stołu był złamany jak storpedowany lotniskowiec, a środek pokrywały szczątki żyrandola. Kryształowe skorupy zasypały podłogę dookoła, a do głównego wejścia prowadził krwawy ślad. — Co tu się, kurwa, stało? — burknął Brian, zsuwając się ze stołu i z wielką trudnością siadając. Spojrzał na swoje zegarki. Miał ich trzy na ręce i wszystkie sześć wskazówek wskazywało to samo. Wpół do szóstej. Pan Taylor głośno czknął. — Otwieramy, chłopcze — powstał niepewnie. — Czas na piff-ko — wybzyczał i zatoczył się do tacy z alkoholem. Sposób picia alkoholika z Glasweg porównywalny jest do zachowania niedźwiedzia grizzly puszczonego luzem w sklepie z miodem. Pewnego dnia David Attenbonąugh być może zrobi o tym film. Tymczasem jednak Brian Taylor w tradycyjny dla siebie sposób skwitował fakt, że wszystkie butelki są puste. —— Co za syf — wycedził przez ślinę, która ciekła mu ciurkiem z kącika ust, gdy badał pustą butelkę po szkockiej. Spojrzał na jeden ze swych zegarków. — Nuu, do pubu, chopie — postanowił wyginając palce i przyciskając kąciki oczu. Zauważył swoje zniekształcone odbicie w zielonym szkle butelki po whisky i rozchylił usta w niepewnym uśmiechu. — Woda życia, chopie — pogratulował sobie i mocno ściskając butelkę przedostał się przez drzwi, zleciał ze schodów, kazał się uspokoić wypchanemu borsukowi i wypadł w ciemności wczesngo poranka. Skierował się do „Urokliwej hacjendy". Roderick chrapał głośno. Zaraz po obiedzie położył Margot na łoże, na którym leżała do teraz, zakopana głęboko pod kołdrą. Potem przykleił sobie plaster na tyłek. A teraz leżał, zadowolony, w pozycji płodu, z kciukiem w ustach, w ciepłym, włochatym śpiochu, okrywa- jącym go od kudłatych paluchów po kudłate piersi. Margot spoczywała obok niego na plecach, z rękami przy ciele, stopami wyprostowanymi pod kołdrą, ciałem sztywnym jak taran. Nagle jej powieki strzeliły niczym rolety. Jedna ręka zerwała zimny kompres z głowy, a druga zwinnie odrzuciła kołdrę. Margot usiadła i naciągnęła kombinezom wraz z wysokimi butami. Roderick nadal chrapał, gdy ona bezgłośnie wypełzła z sypialni i chyłkiem podążała na dół. Lokaj pochwycił kurczowo mapę, którą podał mu Mark West. Teraz wiedział, gdzie ten paskudny stwór ma swoje leże i wiedział też, kiedy te ptaki z niego wylecą, jednak przez ostatnie kilka minut łamał sobie głowę, jak pozbyć się tego nikczemnego tajnego agenta. Poszedł na górę do gabinetu dziedzica. Nasłuchiwał przez chwilę pod drzwiami, zanim je pchnął. Zaskrzypiały protestujące, a deska w podłodze stęknęła, gdy doskonale 84 wypolerowane skórzane buty Lokaja wśliznęły się do pokoju. Lokaj zapalił latarkę. Snop światła padł na szklaną gablotę, do niedawna zajmowaną przez dwudziestego trzeciego dziedzica Findidnann. — Mój Boże! — westchnął głośno. — Pusto. — Snop latarki omiótł resztę pokoju. Na podłodze leżały różne części damskiej garderoby, najrozmaitsze elementy uniformu nieżyjącego dziedzica, centymetr krawiecki oraz suwmiarka. Lokaj stał oniemiały przez kilka sekund. Myślał, że zna lorda dość dobrze, ale po tym, co powiedział mu Mark i jeszcze teraz... to tutaj. Lokaj znał słabość dziedzica do damskich butów, a nawet pończoch, jednak tylko poniżej kolan. Nigdy nie poniżył się do podwiązek czy majteczek, albo... przełknął ślinę — ubrań zmarłych. Właściwie John Lokaj miał sporo do czynienia z ubraniami trupów w swej przestępczej przeszłości. Częstokroć wypożyczał garnitury nieboszczyków na następne pogrzeby, ale nie wyobrażał sobie rynku zbytu dla dziewiętnastowiecznej czerwonej tuniki i spodni. Tok myśli Lokaja wrócił do teraźniejszości, gdy usłyszał jakiś szelest pod balkonem. Bezgłośnie zbliżył się do teleskopu i zerknął przez balustradę na rabaty kwiatowe w dole. Nie było śladu żywej duszy. Poczekał chwilę i wrócił do pokoju. Snopem światła przebiegł tytuły książek na półkach. Nagle latarka zatrzymała się. Z szeregu Lokaj wyciągnął cienką, czarną, zakurzoną książkę. Uśmiechnął się do tytułu: Przewodnik anarchisty-amatora po pułapkach i materiałach wybuchowych. ~ To powinno wystarczyć — mruknął i wymknął się na schody, z książką ukrytą w spodniach. Gdy zamknął drzwi, szelest pod balkonem rozległ się ponownie, jakby jakiś mały gryzoń kopał norę. Lokaj tego nie słyszał. Mark West słyszał wszystko. Zamknięty na cztery spusty w szafie swojej sypialni, przykryty owczą skórą, ponuro ściskał nóż do chleba, który dla obrony pożyczył mu Lokaj. Przez całą noc zgrzytał zębami ze strachu, podejrzeń i złości, ale jego paranoja na tle duchów wzrosła do tego stopnia, że nie był w stanie podjąć jakiegokolwiek działania, aż do świtu. Wsłuchiwał się uparcie w dom, w poczynania jego mieszkańców i wiatr bijący w wilgotne ściany. Wsłuchiwał się w trzeszczące od kroków deski na schodach i w korytarzu, w trzykrotne otwieranie drzwi frontowych, w zgrzyt zawiasów w pracowni litama, i to dwukrotnie. Leżał nieruchomo, nie śmiać oddychać, przysięgając że znajdzie Cyntię i zemści się na jej porywaczu. Lokaj wymknął się kuchennym wyjściem obok resztek tego, co kiedyś było drzwiami, zanim wyjechał przez nie lędźwiorotor. Ruszył teraz już wymarłym ogrodem i dotarł do szopy. Ogrodnik nie zaglądał do Findidnann już od kilku miesięcy (dziedzic był zbyt biedny, żeby mu płacić), nikogo więc w pobliżu nie było. Lokaj pchnął kilkakrotnie zardzewiały zamek i drzwi w końcu ustąpiły. Oświetlił latarką puszki i wiadra poustawiane na półkach. Pięć minut później Lokaj chwiejnie dotarł do kuchni z naręczem garnków, gwoździ i narzędzi. Ułożył swe przybory terrorystyczne na zlewozmywaku i zajrzał do instrukcji w podręczniku. Szybkowar, środek do zwalczania chwastów... Sprawdził wszystkie składniki w recepturze... Cukier, zardzewiałe gwoździe, łożyska kulkowe, taśma gumowa i stary strach na wróble. Na twarzy Lokaja pojawił się lekki uśmiech. Cokolwiek tam się kryło, już on to jutro załatwi... na dobre. Lord litam przykucnął w niszy hallu, za portretem wuja. Zerkał przez szczeliny w oczach przodka, który hardo patrzył na wejście. Kucał bez ruchu i widział, jak trzy cienie wymknęły się frontowymi drzwiami o różnych porach nocy; drugi z nich wylewnie przeprosił wypchanego borsuka. Tylko dwa z nich powróciły przed świtem. 13. Pora ruszyć w drogę — Ole, ole, ole, oleeee — Brian zygzakował w dół zbocza, śpiewając swą ulubioną piosenkę kibica piłkarskiego i wznosząc ku niewidzialnemu, skrytemu za mgłą księżycowi, pustą butelkę. Gdy dotarł na sam dół, przystanął kiwając się bezradnie. Zabrakło mu słów piosenki. Popatrzył na grzbiet wzgórza, a właściwie trzy grzbiety i przez jego twarz odrętwiałą od alkoholu przebiegł szeroki uśmiech. — Ty pójdziesz górą — zaczął powoli — a ja doliną... — Znowu przerwał, nie mogąc zamarynowanym mózgiem przypomnieć sobie reszty. Brian Taylor ustawił się w bloku startowym. Był znów w szkole, najszybszym stumetrowcem w Motherwell. Przyklęknął we mgle i rzucił się naprzód; pokonywał wzgórze. — TY PÓJDZIESZ GÓRĄ! — wrzasnął na szczycie. — A JA DOLINĄ! — jak kamień runął w dół. — I BĘDĘ W... — znów krzywy uśmiech — ...SZKOCJI PRZED TOBĄ! — Znów wyrwał w górę z niezwykłą koordynacją i przeskoczy! szczyt, lądując twarzą w strumieniu, w którym lędźwiorotor ciągle nieskromnie tryskał wśród nocy. — Kerczum, kerczum, kerczum, pss, kerczum, kerczum, pss. Brian wyłuskał twarz z błota i spojrzał jak urzeczony na pompującą wściekle maszynę. — La jej, szkoccy budowlańcy. No, synek, widzę, co się sto-rosz. — I klepnął go w metalowe brzucho. — Dobry Boże! — nagle zauważył na biało odziane, z indykiem na głowie, ciało Cyntii leżące w rowie. — Mój Boże! — wykrzyknął. — Zdechła owca! — Nie poruszył się. — To chyba ten parszywy wielkouch i zboczuch Roderick — mruknął bez sensu. — Jak czyjaś żona nosi kalosze, to się ma ciągoty do owiec... — zwrócił się do pustej butelki po whisky. — To bywaj, szkocki robotniku drogowy — przerwał. — A to co? W półmroku zobaczył iskrzące się w wilgotnym powietrzu światło. — Czas szybko płynie podczas fajnej zabawy, hę? Jock'u McYitie Barcelona, ty zbóju, już otworzyłeś? — Podążył ku światłu, rozchlapując błocko w prawie osuszonym przez lędźwiorotor strumieniu. — Zmieniłeś wystrój, Jock — zarżał. — Plwociny i wióry, co? — Zerknął przez wielką dziurę, przez którą ponad wejściem błyszczało jasne światło. — Jock? — Dokładniej przyjrzał się swemu odkryciu. Przeskakiwał z detalu na detal, aż jego wzrok spoczął na porzuconym stroju potwora. — Maskarada, co? — zawołał. — Dobra, ale żadnych perwersji. — Założył strój, nawet garb, jednak zjadł serowe kolczyki, jako że był głodny, a zresztą nie miał przekłutych uszu. — Jocky, chłopie, wisisz mi kielicha za to! — wrzasnął. — Gdzie, cholera, jesteś, Jock? — Jooock? Jocky! — krztusił się. Przewrócił się w błotnistym strumieniu zanosząc się śmiechem. Kilka sekund później wyraz jego twarzy zmienił się raptownie, a brwi ściągnęły się marsowo. — Nie będziesz więcej igrał z moją wątrobą, McYitie Barcelona, idę po ciebie... Tak więc garbus o włochatych, trójpalczastych stopach pokuśtykał we mgłę na ponowne poszukiwania „Urokliwej hacjendy". Sztuczna grzywa Mohikanina sterczała mu tyłem do przodu, a brwi rysowały się na łysinie ponad karkiem. Jakiś cień obserwował Briana Taylora znikającego w oparach mgły. Owo coś lub ów ktoś krył się w do połowy wybudowanej zagrodzie dla owiec. Kiedy pijacki bełkot ucichł, cień pośpiesznie wyłonił się z mgły, plecami zwrócony do jasno oświetlonej gospody. Do piersi przyciskał wielki metalowy garnek. „Urokliwa hacjenda" — jak mówiono — została ponoć zbudowana zbelek pozostałychpo rozbitymw 1588roku hiszpańskim galeonie, a jej gospodarz, Jock McYitie Barcelona, był potomkiem jedynego rozbitka, który przeżył, Jose Barcelony. Faktycznie to wszyscy we wsi byli w jakimś stopniu potomkami owego marynarza, bowiem waleczność latyńskiego kochanka chciała poznać każda kobieta w okolicy, wszystkie je więc unasiennił, nie mówiąc o znacznej liczbie owiec. W każdym razie Jock był kulminacyjnym tworem linii hiszpańs-ko-szkockiej i dumnie dominował nad wioską. Aż do poprzedniego dnia był jedynym taksówkarzem. Był także karczmarzem i właścicielem jednego z nielicznych telefonów w Dubl'une oraz prowadził pocztę, gdy miał na to ochotę. Gdy trzeba było komuś benzyny, należało jedynie poprosić jego, by uruchomił jedyną pompę benzynową. A gdybyś był/była gościem Kolei Brytyjskich — to proszę bardzo... Jock zawiadowca stacji. Kilka lat temu Jock zaczął nosić drewnianą nogę poniżej prawego kolana, wierząc iż tym przyciągnie turystów. Latem widywano go kuśtykającego główną ulicą z wypchaną papugą na ramieniu, z dziwnym wyrazem twarzy i ciągle spluwającego na ziemię. W wyniku tego żaden turysta nie zbliżał się do jego pubu w obawie, że właściciel jest wariatem puszczonym wolno. Teraz jednak Jock spał smacznie pod wielką jak góra stertą kocy i chrapał tak głośno, że aż szyby dygotały w oknach. Jego słodkie sny zostały gwałtownie przerwane wściekłym łomotaniem do drzwi i najordynarniejszymi przekleństwami. — Wypierdalaj stamtąd, zboczuchu! — zaryczał Brian Taylor. Jock pochwycił drewnianego kulasa, którego trzymał obok łóżka. Kulas nie tylko odstraszał turystów, lecz zasłużył się również jako instrument służący mu do samoobrony. — Kto tam, do cholery? — utyskiwał, schodząc po stromych schodach w grubej wełnianej szlafmycy i koszuli nocnej, przez co wyglądał jak wyrzucona przez krasnoludków Królewna Śnieżka. — Otwieraj, McYitie, nie żałuj mi kielicha! Szczęknęły zasuwy i drzwi uchyliły się na tyle, by Jock mógł zidentyfikować maniaka. — Jocky, kochany — Brian rozpostarł ręce w przesadzonym geście powitalnym i zatoczył się do tyłu. Rzucił za siebie od niechcenia pustą butelkę, która rozbiła się o jezdnię. — Nie mam nic do picia — piszczał przymilnie, kolebiąc się na trójpalczastej stopie. — Daj mi chociaż odrobinkę, proszę — zachichotał. Jock otworzył drzwi z uśmiechem zaciekawienia, który wykwit! na nie ogolonej twarzy. — Normalnie nigdy tego nie robię, ale skoro to ty... — wskazał Brianowi uprzejmie drogę do pubu. — Mówisz jak prawdziwy szkocki gentleman — powiedział Brian i pokonał próg. — Łups! — drewniana noga trafiła go w tył głowy. — Ty pieniaczu, angolu, gnoju! — krzyczał Jock, obsypując niefortunnego pijaczka gradem ciosów. — >Jocky kochany", a masz! — kopnął go w jądra. — „Kieliszeczek" — wymierzył cios w nerki. — Masz czelność przychodzić tutaj, po tym jak mnie związałeś i ukradłeś wóz? Coś z nim zrobił? — Łups! — Degeneracie! — Łups! — Szmato! — Łups! Brian Taylor przebudził się dwadzieścia minut później. Obraz jaki odebrały jego oczy był jedną zamazaną plamą, a mózg, w stanie w jakim się znajdował, odbierał jedynie ból. Własne ciało poinformowało go, że jest w pozycji pionowej, a dokładniej... przywiązany do krzesła. — To się łobudziłeś, ty? Co? — Jock przycisnął swe oblicze do twarzy Briana. — Lepiej mów. W Dubl'une nikt nie usłyszy, jak będziesz się dar. — Jock usiadł i kończył rozwijać przewód, który zamierzał podłączyć do sutków Briana. — Napięcie w okolicy jest dosyć różne — rzucił Jock od niechcenia. — Ale chyba uznasz je za wystarczające... — przerwał i szepnął Brianowi do ucha — ...wystarczające, żeby cię, kurwa, zamienić w kanapkę z krewetkami. Brian Taylor nagle wytrzeźwiał. — Pomyliłeś się... — wybąkał. — Nie, to ty się pomyliłeś — odparł Jock, podziwiając końcówkę miedzianego drutu, a potem przyciął spory kawał taśmy klejącej. — Słuchaj, nie jestem tym, za kogo mnie bierzesz. Ja znalazłem ten strój na bagnach. — Och, tak — zaśmiał się Jocky. — A teraz mi powiesz, że pastuchy tak się przebierają, żeby pomagać owcom w trawieniu. Oczywiście, ja sam znalazłem w górach setki takich strojów... — w jego głosie pojawiła się złość. — Za kogo mnie bierzesz? — Podniósł dwa druty. — Jest w Findidnann Hali — wybełkotał Brian. — Co jest? — Twoja taksówka. Jest tam. Moja żona pojechała nią tam ze stacji. Słuchaj, możesz sprawdzić, zadzwoń do niej. Powie ci. Szukałem tego pubu, ale ty byłeś związany i bar był zamknięty. Nie mogłem gwizdnąć ci wozu... — W Findidnann nie ma telefonu. — Och, nie — Briana ogarnęła rozpacz. — Skąd ty wiesz cokolwiek o Findidnann? — A właśnie! — wykrzyknął Brian. — W kieszeni mam zaproszenie do Findidnann i bilet na ostatni pociąg tutaj. Jak mogłem ukraść ci taksówkę, skoro byłem w pociągu, hę? Jock pomyślał przez chwilę, a potem pogrzebał Brianowi w kieszeni i wydobył wąskie, białe zaproszenie. — Panie Taylor, jeżeli to ty jesteś, zasłużyłeś sobie na odroczenie wyroku — oznajmił łaskawie Jocky. — Ale lepiej mów całą prawdę, jeśli nie chcesz, żebym spiekł ci cycki na rodzynki. — Jak sobie życzysz — Brian Taylor odetchnął z ulgą. Gdy przychodzi do picia, to Szkoci okazują się zabawną zgrają. Dawno temu wymyślili trunek, znany jako whisky i od tego momentu większość czasu spędzali na miotaniu się w furii, grabieży i zadawaniu ran swoim rodakom w licznych wojnach klanowych. Obecnie większość tego rodzaju rzeczy została poskromiona i zamieniona w zabawę zwaną piłką nożną, która stanowi jedynie parawan dla podtrzymania starych celtyckich tradycji chuligaństwa i kultu słupka. Gdyby Robert Bruce znalazł się dzisiaj w okolicy, bez wątpienia spędziłby kilka godzin, kontemplując wędrówkę pająka w szczelinie ściany celi posterunku policji w Glasgow, zanim znalazłby natchnienie dla zabicia strażników i ucieczki. Taka determinacja w obliczu niemożliwego była główną siłą, która uratowała Jose Barcelonę, kiedy ocalał z rozbitego statku w 1588 roku. Leżał plackiem kilka godzin, wsłuchując się w pełne boleści krzyki swych kamratów, okrutnie wyprawianych na tamten świat przez spragnionych krwi Szkotów, którzy niczego bardziej nie lubili, jak patrzeć na dystyngowanego Hiszpana pijącego whisky po raz pierwszy w życiu. To, że w końcu znajdą Jose, było nie do uniknięcia, no i oczywiście musiały tego dokonać kobiety. Machając płonącymi pochodniami przeszukiwały plażę w nadziei znalezienia mężczyzn. Wyły i waliły się w pokaźne piersi z rozpaczy, że nie mają już więcej Hiszpanów do użytku, obrażania, poniżania i torturowania. Gdy ich mężowie skończyli poić marynarzy — każdego pół galonem whisky — dla sprawdzenia animuszu, tych ze słabą wątrobą rzucano dziewczynom, a tym, którzy przeszli przez próbę whisky pozwalano żyć. Wszak żaden owego egzaminu nie zdał, o czym świadczyły rozliczne, dość cuchnące, omlety hiszpańskich wymiocin. Szkoci już dawno pogrążyli się w głębokim i sprawiedliwym śnie chrapiąc tak głośno, że aż lewitowa-ły ich obosieczne miecze, ale kobiety jeszcze szukały krwi. — Tu jeden żyje! — wykrzyknęła bezzębna babcia cmokając ze smakiem. — Jaki ładny... Odziane w zgrzebne worki, kobiety stłoczyły się jak mrówki na wydmie, za którą skrył się Jose. Wznosiły kopcące pochodnie, by dostrzec go wśród trawy. Jose zachował zimną krew. Umiał trochę po angielsku. — Hi, I'm Jose Barcelona. — Położył się na plecach i jęknął z nadzieją. Twarze kobiet zdradzały jednak tylko dzikie intencje. W ciemnościach białka ich oczu błyskały żądzą krwi. Jose odchrząknął nerwowo. — I'm f r om Spain... — Aaaiii — kobiety zawyły ze złością i zbliżyły się. Jose usłyszał świst sztyletu wyciąganego z pochwy. — Eee, ja naprawdę lubię Szekspira... — zaczął, ale przerwał, gdy uzmysłowił sobie, że Szekspir stał się tutaj persona non grata po opublikowaniu Makbeta. — A... ale mam naprawdę dużego pitola — zawołał ufnie. Szkockie dzikuski przestały wrzeszczeć, bić się w piersi i szarpać szaty. — Jak dużego? — zaskrzeczała jedna, przepychając się ku przodowi. Jose spuścił spodnie. — Takiego! — zaryczał. Kobiety aż się cofnęły. Rozległ się zgiełk zdziwionych głosów. — Nigdy takiego nie widziałam. — I to u obcokrajowca! — zawołała następna. — To jakby cię tryk wyryćkał! W świetle owego odkrycia zaczęły dyskutować, czy los Jose Barcelony ma być taki jak innych marynarzy. Kobiety wybrały spośród siebie mówczynię. Ona to przykucnęła przy jego uchu. — Umiesz go użyć? Jose poczuł się urażony. — Matko Boga! Jestem napłodniejszym mężczyzną w Katalonii! — oznajmił opryskliwie. — Moje nasienie ma najwyższą jakość, a poza tym gwarantuję znakomitą zabawę... Jose Barcelona nie był żołnierzem. Był żigolakiem. Kapitan rozbitego galeonu doprowadzony został do granic wytrzymałości żenującymi romansami żony. Na rozwód nie pozwalał Kościół katolicki, więc najął Jose, by zaspokajał bezgraniczną żądzę kobiety, podczas gdy ona będzie towarzyszyć swojemu mężowi w jego chwalebnej wyprawie na podbój Anglii. Jose figurował, ku uciesze załogi, jako jej brat. — Pokaż — domagały się Szkotki — jak umiesz dogodzić kobiecie. — CO? Tutaj? Na oczach tych wszystkich ludzi? — obruszył się profesjonalista. — Trzeba mi nieco odosobnienia. — Słabeusz z ciebie, ale dobra — Jackie McKenzie zabrała głos. — Baby, spieprzajcie, jak będzie do niczego, to mu gardło poderżnę. — A kiedy będzie nasza kolej? — zawołały. — Później! — wrzasnęła Jackie, wyciągnęła nóż i przyłożyła Josemu do tętnicy szyjnej. — Jak będzie źle, to ci ją podetnę. .Jose spisał się jak należy, obawiając się o swe życie. Kobieta waliła go w piersi i zdrapywała pazurami skórę z jego ramion, ale najwyraźniej była zadowolona. — Żadnemu chłopu we wsi już nie staje — narzekała. — Są ciągle pijani. I kobiety już od pięciu lat nie miały dzieci, rozumiesz, chłopie? — Jestem zawodowcem — oznajmił Jose — i... — Dosyć tej gładkiej gadki, mordo chamska. Jak mam ci darować życie, będziesz musiał mi i wiosce płacić okup... Jose rozmyślał przez chwilę. — Skarb ze statku — powiedział — zakopałem na plaży. Jak kobiety darują mi życie i znajdę tu pracę w zawodzie, powiem, gdzie jest. — Interes ubity, panie Barcelona. W taki sposób wieśniakom z Didnann zdradzone zostało miejsce ukrycia skarbu z hiszpańskiego galeonu. Natychmiast z niego skorzystano, by wprowadzić w życie szesnastowieczny program architektoniczny i zbudowano większą część wsi Dubl'une, takiej jaka jest znana w dniu dzisiejszym. Jose zawarł jednak transakcję bardzo sprytnie, nie wspomniał bowiem o najbardziej drogocennym skarbie, osobistej fortunie kobiety, której dogadzał na pokładzie. Ukrył go gdzie indziej, na bardziej bezpieczną przyszłość. Nie zabrał tajemnicy do grobu. Na łożu śmierci Jose pokazał mapę zdradzającą położenie skarbu. Z jakiejś jednak przyczyny nigdy go nie odnaleziono, a gmach, który stał w tym miejscu, Didnann Hali, zyskał sławę jako Findidnann Hali, co sprowadza nas do współczesnej Szkocji oraz pozwala poznać krewnego Jose z „Urokliwej hacjendy". CZĘŚĆ IV Akcja zagęszcza się 14. Śniadanie Brian i Jock byli pijani. Bardzo pijani. Dwadzieścia cztery gatunki szkockiej whisky przeszły przez ich usta od momentu, gdy Brian wytłumaczył plan szalonego lorda ekscentrycznemu karczmarzowi. Ciągle rozmawiali — Brian w swym przebraniu stwora, a Jock z sentymentem traktując drewnianą nogę — gdy pierwsze promienie słońca przesączyły się przez zgrzebne zasłony. — Z tego, co mi opowiadasz — Jock przeżuwał myśl — wynika, że sporo dziwnych rzeczy tam się działo. Szczerze mówiąc, wcale mnie to nie dziwi. — O? — Brian wytarł smark wierzchem dłoni. Starał się to zrozumieć. — Pewno słyszałeś — wyszeptał Jock — o tym skarbie, co? — Nie — wymamlał Brian, a myśl o pieniądzach pobudziła opary alkoholu w jego głowie. — Pewnie, że nie. Nikt nie słyszał, bom nikomu nie gadał — wybąkał Jock waląc Briana nader entuzjastycznie kulasem. — Jak jego wujek umarł — opowiadał — temu skubanemu zboczuchowi dostał się dom i wszystkie sprzęty, ale spadek przeszedł na jego przyrodniego brata, Ferdynanda Alfonso Ślizgacza. Nigdy nie żyli w zgodzie. Ferdynand wydał wszystkie pieniądze, uciekł i zniknął. Niektórzy mówią, że wstąpił do Legii Cudzoziemskiej, inni że do Marynarki Handlowej, a potem sprzedano go jako białego niewolnika w Afryce... — A co ze skarbem? — Nigdy go nie znaleziono! — triumfująco krzyknął Jock. — Wieśniacy z Dubl'une zakopali go w roku 1590, a sporządzono tylko jedną mapę. — Więc gdzie jest? — Brian był już trzeźwy jak kamień, tylko głos drżał mu z podniecenia. Jock zachichotał. — Gdzie jest? — powtórzył Brian. — Wiem! — zaryczał Jock. — Ja mam mapę. — Pokażesz? — przebiegle poprosił Brian. Jock zaniósł się śmiechem i trzepnął go przez kolano. — Zdejmij ten pieprzony strój. Ugotuję ci śniadanie. Baraninę. A potem złożymy wizytę tej chodzącej zbrodni seksualnej. Dopiero wtedy ci pokażę. Po wielkich wysiłkach Brian ściągnął trójpalczaste stopy, zerwał z czaszki mohikańską fryzurę, ale chociaż mocno się starał, napełniony wodą, niezgniatalny garb nie chciał mu się poddać, mimo kilku wielce siarczystych przekleństw. — Jock! — wrzasnął Brian. — Weź, kurwa, pociągnij za ten kurewski pasek, sam nie mogę. — To po kiego żeś to kurestwo na plecy wkładał, Brianie Tay-lor — mamrotał Jock, grzebiąc przy absurdalnej pajęczynie podtrzymującej protezę garbu. — Dziwne... — zastanawiał się, gdy przyjrzał się z bliska przezroczystej plastikowej torbie. — To nie jest śmieszne, zdejmij to! — zaryczał Brian. Jock westchnął. — Nigdy nie widziałem... Bo kto o zdrowych zmysłach wsadza budzik do plastikowej torby, a potem napełnia ją wodą? A jednak chodzi. Słońce wzeszło, pełne spokoju. Delikatny wiaterek rozwiał mgły i opary, a potem ucichł, zostawiając ziemię wilgotną i pełną wyczekiwania, gdy słońce wznosiło się powoli nad Findidnann Hali. Pierwsze małe ptaszki ćwierkały zawzięcie, latając wokół kominów w poszukiwaniu samiczek albo najbardziej odpowiedniego miejsca, żeby się zesrać. W tej pełnej splendoru górzystej scenerii, niezmienionej od dnia wczorajszego, nastąpiła eksplozja. W temacie eksplozji; ta była dość mała, ale pomarańczowoczarny grzyb dymu i płomieni był całkiem dobrze widoczny z rezydencji lorda litama. Coś we wsi przestało istnieć. — Co to było? — zawołał Roderick, zrywając się w łóżku do pozycji siedzącej, aż pomponik na szlafmycy zadyndał mu wściekle. Cios karate w wykonaniu Margot spadł na jego gardło z niewiarygodną zaciętością. — Ja śpię — warknęła przez zaciśnięte zęby i tak trzasnęła pięścią w jego klatkę piersiową, że chłop padł, prawie rozwalając łoże. — I jestem chora — dodała. — Śpij już! — wcale nie musiała krzyczeć, gdyż Roderick był już wyliczony. „Urokliwa hacjenda" leżała w dymiących zgliszczach, a wielkie kłęby oleistego dymu zasłaniały niebo. Na ulicy znalazło się to, co pozostało po Brianie Taylorze i Jock'u McYitie Barcelona — trójpal-czasta powłoka kudłatej stopy. Mark West wyskoczył ze swej kryjówki w szafie z okrzykiem na ustach i obłędem w oczach, a w drżącej prawicy ściskał nóż do chleba. Przypominał apoplektycznego Czarnobrodego. — Cyntia! — wrzasnął zgrzytając maniakalnie zębami, ze wzrokiem wbitym w drzwi sypialni. — Nigdy mnie nie wezmą żywcem! — zasyczał i wpełznął z powrotem do szafy. Lokaj znalazł się na szczycie najwyższej wieżyczki na sekundy po tym jak eksplozja wyrwała go z czarnego, pozbawionego marzeń snu. Dysząc z wysiłku od wspinaczki, stanął bosy, w samej koszuli i naprowadzał jeden z teleskopów litama na wioskę. — O, cholera, Lokaju, piekielnie dobre fajerwerki, co? Przeszedłeś samego siebie. Lokaj odwrócił się i zobaczył rozczochranego lorda Ślizgacza, wkręcającego w oko monokl z taką zawziętością jak nigdy dotąd. — Cholera, nie dość, że obsypał mnie ten ceglany pył — ciągnął litam — to jeszcze omal nie wypadłem z tego cholernego portretu. A przy okazji, coś ładnego mi się śniło: pochylałem się nad licytatorką, dookoła skórzane pasy i uprząż do latania i już całkiem dobrze zabawiałem się tym młotkiem do licytacji, aaa... — Ja tego nie zrobiłem, sir — zaoponował Lokaj, pełen niepokoju. — Co? — warknął litam. — Daj popatrzeć. — Walnął sługę łokciem i dotarł do teleskopu. — Lokaj, słuchaj, to ten wredny i paskudny pub. Jakież to szczęście. Ile ja byłem winien temu McYitiemu pieniędzy; teraz już mu chyba nie są potrzebne. Jednego drania mniej, co? — litam z trzaskiem złożył teleskop i wyszczerzy} się w uśmiechu do wschodzącego słońca. — Ależ dzień, Lokaju. Słonko świeci, połowa moich długów zniknęła z powierzchni ziemi i jeszcze czeka nas polowanie na kuropatwy, po dobrym, angielskim śniadaniu. Wspaniale. Nie po raz pierwszy lord litam zadziwił Lokaja. — Dobra robota, chłopie. Śniadanko za dziesięć minut. Na dole. Obudź naszych dzielnych gości, dobry z ciebie chłopak. Tak; i nałóż jakieś spodnie. Lord litam zniknął na schodach prowadzących w dół, a Lokaj pozostał, wpatrzony we własne kolana, stukające o siebie nawzajem dla ochrony przed porannym chłodem. — Zobaczymy, komu zostaną portki na dupie pod wieczór — zaburczał, powracając po raz kolejny do szorstkiego slangu. Właśnie wtedy na głowę narobił mu ptaszek. W sferę działań wojennych — bo właśnie tak przedstawiała się jadalnia — chwiejnym krokiem wkroczyła Letycja. Żyrandol spoczywał pod szalonym kątem na stole o przetrąconym kręgosłupie. Stół przyozdobiony był dookoła potłuczonymi talerzami i sztućcami, jakie zsunęły się do środka z obu krańców dębowego wraka. Ściany były szczodrze zapaćkane deserami oraz owocami, które zaczynały już wonieć dość przerażająco. W narożniku czekał wózek ze śniadaniem przygotowanym przez Lokaja. Było to tradycyjne angielskie śniadanie, a składały się na nie: trzydniowa grzanka, masło tak zmarznięte, że niemożliwością było je ukroić oraz dzbanuszek mleka, który ledwie zaspokoiłby małego kotka. Koronnym punktem śniadania był potężny, ośmiolitrowy dzban herbaty, i to tak mocno zaparzonej, że unieszkodliwiłaby cały oddział Hindusów. — Nie będę jeść tego gówna! Letycja chwiejnie dotarła do stołu na nogach wykoślawionych po wieczornym spotkaniu. Z podobnym problemem spotykają się ludzie morza po kilku miesiącach huśtania się na falach. Wystarczyło tylko kilka minut huśtania na Letycji, by osiągnąć ten sam efekt. Oczy miała prawie całe czarne od tuszu, a twarz pokrywała głęboka maska szlamu kosmetycznego. Nie była, jak mówią Kalifornijczycy, osobą stworzoną dla poranka. — Co się, na miłość boską, z tobą działo? —Mark West stanął w drzwiach, a mięśnie jego twarzy aż grały; pod marynarką zaś chował ośmiocalowe ostrze. — O to samo mogę spytać ciebie, skarbie — wycedziła Letycja, odwracając się twarzą do bezradnej ofiary. — Nie codziennie przecież... Jezu, ależ ty cuchniesz, czuję ciebie aż stąd. Mark spojrzał na swe podwinięte spodnie. Pełne były stwardniałych owczych odchodów i wody z rowu. Jeszcze mocniej ujął rękojeść noża. — To jest przynajmniej bardziej naturalne, niż dziesięć ton sakramenckiej papki na twarzy i perfum z francuskiego burdelu — zareagował ze złością. — Co na śniadanie, chłopaki? — zawołał entuzjastycznie Rode-rick, kuśtykając z powodu rany pośladka, ale za to z mężnym uśmiechem, mimo obszernego sińca wokół gardła. — Jeju, ale pycha śniadanko tu widzę — zatarł energicznie dłonie. Stanął obok Marka Westa, a właściwie górował nad nim, rzucając nerwowe spojrzenia na boki z powodu braku jakichkolwiek działań. — Wielki Boże, przepraszam! — wybuchnął nagle. — Czekaliście na mnie? Cholernie nieładnie z mojej strony, że się spóźniłem. No to co? Wpylamy? — I ruszył wprost do wózka, gdzie zaczął pożerać pół bochenka miękkich grzanek, popijając kilkoma litrami herbaty. — Gdzie ta twoja żona? — zagadnął go szorstko Mark. — Na górze, staruszku, trochę blada dzisiaj. Roderick nie przestawał żreć, jakby tuczył się na rzeź. Mark rzucił mu nienawistne spojrzenie. — Och, przepraszam, chłopie, zapomniałem. Są jakieś wieści? — Pomyślałem, że może twoja żona wie. — Cóż, ale ja nie wiem, więc możesz przestać się czepiać. Na szczycie schodów stanęła Margot, z założonymi rękami, tupiąc głośno i niecierpliwie w deski podłogi. Na jej głowie sterczał ogrom-niasty guzioł. Po drugiej stronie jadalni z trzaskiem otworzyły się drzwi; to w spektakularny sposób rozwarł je lord litam. — Dzieńdoberek, dzieńdoberek, dzieridoberek! — zawołał. — Czy wszyscy przyszli już do siebie po wczorajszym bum bum? — puścił chytre oko do Letycji, w duchu zastanawiając się, jak wygląda bez makijażu. — To nie jest dobry dzień — burknął Mark. — Ależ to po prostu cudowny ranek! — wykrzyknął Roderick. — Nie, jeśli jesteś ptakiem i będą na ciebie polować — zauważyła Margot. — A kto ciebie pyta? — krzyknął Mark. Letycja dłużej nie mogła wytrzymać. Widok Rodericka wpychającego w siebie kawał za kawałem mdławe grzanki i zapach dzbana herbaty, przypominający garbowaną skórę z żołnierskiego buta, był dla niej nie do zniesienia. Zwymiotowała wykwintnie na dłoń i patrzyła jak spada to kaskadą przez palce na wypolerowaną podłogę. Lord litam zignorował owo wtrącenie. — W każdym razie! — ryknął — po przyzwoitej przerwie po-czynimy wypad i zdmuchniemy parę drani z nieba, hę? Na kolację kuropatwa! — Odrażające i niemoralne! — zawołała Margot, która cały czas trzymała się z dala od Marka, nie tyle z obawy o swe życie, co ze wstrętu wobec otaczającego go zapachu. — Szlachetne zmagania — kontynuował litam z naciskiem. — Umiejętności i strategia przeciwko przebiegłemu wrogowi... — Przebiegłemu? — uniosła się Margot. — To, kurwa, brązowy ptaszek z mózgiem wróbla, a przeciw niemu pół tuzina psychopatów, uzbrojonych w ciężką artylerię. Jak zrobicie w nim dziurę, to nie zostanie nic do jedzenia, a jak coś zostanie, to pełne ołowiu. Życzę wam, kurwa, żebyście się udławili tym śrutem, albo zdechli na zatrucie ołowiem, cała wasza banda. — Przerwała. litam otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale ona zaczęła znowu. — A skoro nie mogę wyperswadować tego nikomu z was, nie wyłączając mego eks- małżonka... — rzuciła Roderickowi nienawistne spojrzenie. Roderick upuścił kubek z herbatą, oparzył sobie nogę, a potem zaczął podskakiwać, jęcząc cicho — ...by nie rozpoczynać tej głupoty, nie będę brała dalszego udziału w tym obscenicznym rytuale. Idę spać. Odwróciła się na pięcie i głośno tupiąc po schodach wróciła do swojej sypialni. Zatrzasnęła drzwi i wykrzyknęła swoje zwyczajowe: — Aaaaaugh! Zgromadzeni w jadalni stali z otwartymi ustami. Roderick spodziewał się przynajmniej potężnego lania i prawdopodobnie jednego lub dwóch złamanych żeber, a tymczasem nic... — Zawsze znajdzie się jedna — zauważył litam, starając się to zrobić jak najbardziej od niechcenia. — Lokaj! — wrzasnął. — Przynieś strzelby. — Chyba wiecie, jak tego się używa — powiedział litam zerknąwszy na Letycję. — Wychowałam się w Teksasie i zanim miałam dziesięć lat, już umiałam odstrzelić kutasa pancernikowi — wycedziła przeciągle. — Urocze — zauważył oschle Mark. — Przypuszczam, że ty też wiesz, jak się strzela — łypnął na Rodericka. — Rany, pewnie. Strasznie dobry byłem. Szczególnie w strzelaniu do rzutków. A ty? — Mistrzostwo okręgu w strzelaniu do glinianego gołębia — odparł od niechcenia Mark. — Trzy lata pod rząd. Lordowi opadła szczęka. — Słuchaj, stary — Roderick był zachwycony. — Znakomicie. — Lokaj, gdzieś ty zebrał takie towarzystwo? — zasyczal litam, bliski furii. — Przecież mieli nie umieć strzelać. — No, ale pan znał jednego z nich — mruknął zapalczywie Lokaj. — Zapomniałem. Pamiętałem tylko, jak mu stawałem na uszach w szatni po meczu. Po prostu zapomniałem o drużynie strzeleckiej, to wszystko. Jedyna nadzieja, że ten cholerny tajny agent wykonał zadanie. Nie chcę, żeby moje ptaszki poszły z dymem w pięć minut. Lokaj stłumił grymas satysfakcji. — A polowczyki? — zawołał Roderick. — Trzeba mieć psy, żeby przynosiły postrzałki... — Jeżeli je ustrzelicie — odparł litam. — Tak, ale... — Jeżeli będą jakieś ptaki warte zbierania — stwierdził litam — wtedy będą i psy. Prawda, Lokaj? — O, tak, sir, będą psy. — Lokaj miał grobowe oblicze. — Dobrze, w takim razie za pół godziny spotykamy się na dworze. Darzbór! 15. Zabawa Mark West właśnie się wykąpał, ale nie wpłynęło to na zmianę jego nastroju. Woda była zimna. Na schodach przed domem spotkał Letycję. Wyglądała czarowniej niż przy śniadaniu. — Cóż to za śmieszny przyodziewek? — burknął ordynarnie Mark. — Mała Letycja lubi ładnie się ubrać, żeby... mieć lepszy humo-rek. Wiesz, mam bogate życie wewnętrzne — powiedziała. Mark zmierzył ją wzrokiem od góry do dołu, a potem wybrał jej górną partię. Cycki Letycji lekko opinał połyskujący różowy trykot, ale sutki sterczały wyraźnie, niczym dwa niedopałki papierosów wepchnięte w jajka w koszulkach. To przypomniało mu o śniadaniu. Nie jadł nic i wprost umierał już z głodu. Zalotnie musnął wzrokiem krocze i uda Letycji, zawsze szeroko rozstawione, by pozwolić światłu penetrować okolice cipki. Mimo braku snu Mark poczuł poruszenie pod pachą. To jego członek począł wić się ku górze, ku erekcji, i groził, że wyjrzy zza kołnierza. Letycja wyjęła słuchawki walkmana i nałożyła je na dziwaczną fryzurę, natapirowaną do granic możliwości, posypaną brokatem i przytrzymywaną złotą wstążką. Brokat powtarzał się jak echo na ociepłączach, pod którymi były z kolei bardzo kosztowne rajstopy baletowe Ivana Elavonitcha. Następnie pod nimi znajdowały się całoroczne, standardowe, z gwarantowaną opalenizną, rajstopy „Miss USA" — tylko na wypadek, gdy trzeba było się rozebrać w za- tłoczonej sali gimnastycznej. A pod tym wszystkim kryła się para nóg. W tym momencie nogi zaczęły już same jej chodzić, a paznokcie pomalowane na kolor krwi zaciskały się konwulsyjnie w rytm muzyki okropnego, anonimowego amerykańskiego zespołu rockowego. Mark z przerażeniem obserwował jej czerwone butki podskakujące na żwirowej alejce. Przedziwny był to widok w górach Szkocji. — Jak Brian? — krzyknął. — KTO? — odkrzyknęła wesoło Letycja, niepomna swego wpływu na otoczenie. — Zdejmij na chwilę to-to, możesz? — zawołał Mark machając rękami. Jedna słuchawka odsłoniła ucho, a Letycja nadal podrygiwała. — Brian — dyszała — prawdopodobnie robi z siebie idiotę w jakimś barze, jak zwykle, i guzik mnie to obchodzi. — Pstryk. Wyłączyła taśmę i przyjrzała się Markowi z mięsożernym uśmiechem. — Ty też nie wyglądasz na zbyt zmartwionego swoją żoną. Idziesz strzelać, zamiast jej szukać. Mark pomyślał o Cyntii, potem o strzelbie. Nie, jeszcze niewyraźnie ją kochał. Popatrzył na unoszące się piersi Letycji i na atletycznie wyglądającą szparę, napierającą na trykot od wewnątrz. No, zastanawiał się, może nie kocham jej aż tak jak wczoraj. Odchrząknął. — Umiesz dobrze strzelać? — A ty jesteś dobry w łóżku? — skierowała wzrok wprost na niego i oblizała czubkiem połyskującego języka koniuszki wkręconych i przyklejonych zębów za 10 tysięcy dolarów. Mark ostro wciągnął powietrze i odwrócił się w momencie, gdy jego magiczna różdżka wypełzła zza kołnierzyka niczym wąż boa i uderzyła go w brodę, aż się zakrztusił. — Ojojoj — zadudnił lord litam, z rozmachem otwierając frontowe drzwi. — Ranne ptaszki, hę? — posłał Letycji szelmowskie oko. Prezentował się wspaniale. Ogromna czapa z szopa z północno-zachodniej granicy Kanady wieńczyła jego ptasie oblicze, a tunika z czerwonej serży, należąca do Królewskiej Kanadyjskiej Gwardii Konnej, wcześniej będąca własnością dalekiego kuzyna litama, przy- krywała jego zapadnięte żebra. Para niby pirackich, wysokich do kolan, skórzanych butów na wysokim obcasie, dopełniała stroju... i w dodatku lord litam ubrał swe najlepsze siatkowe pończochy, wyratowawszy je po błotnej kąpieli podczas wizyty u Billa Symesa- Grosza. — Rany, wyglądasz cudownie! — zagruchała Letycja. — Nic tak nie pasuje do mężczyzny jak mundur — przyznał litam. — Lokaj! Przed ich oczyma pojawił się chwiejnie Lokaj. Wyglądał jak krzyżówka muła jucznego z duchem Marley'a. Pasy amunicji oplatały liberię. Sam sługa uginał się pod ciężarem sześciu strzelb i kosza piknikowego przytroczonego do pleców. W zębach trzymał pasek, do którego przymocowany był półtorametrowy teleskop. — Yyyuuupf — stęknął, zataczając się pod ciężarem i zgrzytając zębami zaciśniętymi na pasku. — To ruszamy — powiedział litam. — Za mną. I potruchtał w dół schodami, wykonał piruet na podjeździe, ukazując ponad cholewką, poprzez pończochy, dwa wyblakłe, sflaczałe półdupki. Letycja spojrzała na Marka. Mark na Letycję. Lokaj popatrzył przed siebie z myślą: kiedy to się skończy? A Roderick spojrzał za siebie. — Za tym mężczyzną — zahuczał nieomal zdmuchując przeładowanego sługę. — Nie posuwałbym się tak daleko, żeby nazywać go mężczyzną — doradził Mark. — Prawdziwi mężczyźni nie noszą siatkowych pończoch. — Nie jestem pewna — Letycja wstawiła się za litamem. — Wy, Anglicy, myślicie zbyt konserwatywnie. Uważam, że one czegoś mężczyźnie dodają. — Och, kurwa, chciałbym mu coś dodać — mruknął Lokaj, w twardym, londyńskim akcencie. Ja chciałbym jej coś dać, pomyślał Mark, przerażony samym pomysłem, ale zniewolony swym rozpasanym libido. — Lepiej ruszajmy, bo inaczej ptaszek zrobi frrr i akuku. — Roderick powędrował w dół, teraz już tylko lekko kuśtykając, ale z bolesnym, wymęczonym śmiechem ucznia angielskiej szkoły z internatem. Śmiechem, który słyszy się tylko wtedy, kiedy naprawdę nie ma nic śmiesznego. Margot leżała w łóżku na górze niczym niewybuchły pocisk czekający na odbezpieczenie. Wysłała Rodericka do diabła, kiedy wrócił po śniadaniu, żeby się przebrać w swój dziwaczny kombinezon i tweedową marynarkę. Leżała teraz sztywno i bez ruchu na łóżku, pełna pogardliwych myśli i parskała delikatnie przez nos: — Aaaurgh, aaaurgh, aaaurgh — zupełnie jak wnerwiony morris minor na jałowym biegu. Słyszała jego buczący śmiech, który stopniowo cichł. Poczekała, aż słyszeć się dało jedynie delikatny szum letniego poranka w szkockich górach. Wtedy przystąpiła do realizacji swojego ruchu. Ostrożnie zeszła na palcach w dół i uchyliła frontowe drzwi. Sprawdziła, czy nikt się nie kręci w pobliżu. Tylko pozbawiona drzwi taksówka pozostała na zewnątrz, samotna w coraz większym upale. Na szczęście ocieniało ją wielkie drzewo, które... Dziwne, pomyślała Margot. Przysięgłabym, że wczoraj go tu nie było. Pomacała guz na głowie. Ból zrobił się gorszy. — Aaaurgh! — wy buchnęła i pomknęła po stopniach, a nocne wspomnienia dodały jej sił. Rzuciwszy pobieżnie okiem dookoła, pośpieszyła do grządek pod balkonem lorda, z zapałem kreta w wylęgarni robali. — Ja wam, kurwa, pokażę polowanie! — Ziemia aż tryskała spod jej łopatowatych palców. — Uprzywilejowany burżuazyjny gnój! — Dotarła do nabojów zakopanych w ziemi, wyciągnęła je i zdmuchiwała piach. — Aaaurgh! — Szarpnęła za drewniany przedmiot. Ustąpił. Była to pięknie wykonana kolba strzelby lorda litama. Oczyściła ją z grubsza z ziemi, załadowała i zatrzasnęła mechanizm, który zamknął się z brzmiącym majestatycznie, dobrze naoliwionym, angielsko- arysto- kratycznym „trach". Ten dźwięk odebrała z niesmakiem. Wolała raczej te wydawane przez AK-47 albo UZI, broń rewolucjonistów. Ale to musiało na razie wystarczyć. Z głowy spadł jej bandaż i wyciągnęła centkowaną chustę, zakupioną na hinduskim straganie przy Notting Hill Gate. Zawiązawszy szmatę wokół czoła, zerknęła na swe odbicie w oknie. — Może być — uznała. — Nazwę się rewolucyjnym grotem FLF. Tak więc pretoriańska wojowniczka nowo utworzonego Findid-nann Liberation Front* [Front Wyzwolenia Findidnann] poczołgała się na sam skraj domostwa, sprawdziła okolicę, a potem popełzła w stronę Rodericka, Marka, Letycji, Lokaja i wroga publicznego numer dwa na jej liście uderzeniowej, lorda litama Ślizgacza. Kto więc był numerem jeden? Dotarli na stanowiska strzeleckie, oddalone od domu o jakieś pięćset jardów. Lokaj osunął się na ziemię po rozdaniu strzelb i amunicji oraz ustawieniu teleskopu litama. — No, Lokaj, rozchmurz się — wyszczerzył zęby litam. — Za chwilę będą latać. — Jakim sposobem można zmusić kuropatwy do latania, bez żadnej nagonki? — z sarkazmem w głosie zagadnął Mark. — To całe cholerne przedsięwzięcie jest tak śmieszne, jakbyśmy mieli łapać wiatr. litam wyglądał na urażonego i obrażonego. — Człowieku, te ptaki nie są zwyczajne, rozumiesz? — zaczął. — Od wieków moja rodzina strzelała do różnych rzeczy. Prawie do wszystkiego, co porusza się po ziemi, niebie, czy morzu... jak coś się pojawiło, to któryś ze Ślizgaczy już to miał na celowniku. Problem polegał na tym, że jak już powystrzeliwano większość miejscowej fauny, trzeba było chodzić cholernie daleko. Te paskudne zwierzęta zaczęły uciekać, cholernie niesportowo. — Zrozumiałe w takich warunkach — zauważył oschle Mark. — W rzeczy samej, w rzeczy samej — litam zażegnywał sprawę. — Chodzi o to, że moja rodzina, a dokładniej ja sam, znalazłem sposób, by stworzyć zwierzynę, w tym przypadku naszego pierzastego przyjaciela, kuropatwę, która będzie leciała dziś wprost na nas... to wspaniałe, sami zobaczycie, ani jedna nie ucieknie. Ho, ho, ho. Letycja zareagowała entuzjastycznie, klaszcząc w wymanikirowa-ne dłonie. — Jakież to sprytne. Przydałoby się nam w Stanach. — Jedno gówno — beznamiętnie oznajmił Mark West. — A co więcej, jeśli te mityczne ptaki nie pojawią się w ciągu pięciu minut, to sam, litam, znajdziesz się w gównie. — Usiadł na trawie i popatrzył po wszystkich. Roderick odbezpieczył strzelbę i celując w niebo, wodził lufą za rzadkimi chmurami. Lokaj cierpiał, ponieważ podczas drogi całkowicie zesztywniały mu plecy. W czarnej liberii oblewał się potem. Spojrzał na trzęsawisko. Kilkaset jardów dalej wznosił się mały pagórek, a na nim rosło drzewo. Lokaj zdziwił się. Nigdy przedtem go nie widział. litam rozdarł się, podniecony, zerknąwszy przez teleskop. — Cholera, lecą. Lokaj, kuropatwy! Była godzina jedenasta czterdzieści pięć. Para ptaków wynurzyła się z ukrycia i wzleciała na wysokość około stu pięćdziesięciu stóp. Ptaki zatoczyły kilka kółek i skierowały się na stanowiska strzeleckie, wściekle zygzakując. Roderick wypalił do nich z obu luf. — Trach! Trach! — Echo poniosło odgłos wystrzałów po całym trzęsawisku. Pierwszy ptak dostał w komorę silnikową. Smuga dymu znaczyła jego ślad, gdy runął na ziemię jak kamień, sto stóp przed strzelbami. Drugi strzał oderwał całe skrzydło ptakowi numer dwa, który wirując zatoczył powolny łuk śmierci i wylądował za nimi. — Dobry strzał, chłopie. — Mark West po raz pierwszy mógł powiedzieć coś pozytywnego. Letycja klaskała jak wściekła. Podbiegła do Rodericka i objęła go wpół, pamiętając o wciągnięciu piersi, by nie zgnieść mu przepony. — Ależ mistrz — głośno westchnęła. — Tak, eee, dobra robota, przyjacielu — wymamrotał skonsternowany litam. To nie miało prawa się zdarzyć. — Lokaj! — rozkazał. — Przynieś mi moje szałowe, niebieskie szpilki, w tych wysokich buciorach niczego nie trafię. litam musiał teraz co nieco pomyśleć i chociaż większość ludzi idzie po rozum do głowy, on musiał zmienić buty i było to właściwe, albowiem swój rozum miał właśnie w nogach. Poranek przeszedł w południe, a ptaki zjawiały się parami, dość regularnie. Ale chociaż kuropatwy były większe niż wacuś pancernika, to Letycja nie mogła trafić w ani jedną. Mark West też nie mógł. Jednakże Roderick strącił dwadzieścia pięć bez pudła oraz kilka na pięćdziesiąt procent. Promieniał więc teraz zupełnie niewegetariań-skim uśmiechem. — Cholernie dobre polowanie! — wykrzyknął. — Hmm, tak, cóż, musisz być cholernie głodny, staruszku. Uważaj, żebyś nie dostał niestrawności. — Tu się, cholera, dzieje coś dziwnego — powiedział Mark. — Przysiągłbym, że te ptaki lecą zygzakiem, żeby uniknąć kuli. Powiem wam coś, kurwa, nie chcę ich jeść. — Oj, zazdrosny jesteś — oskarżyła go Letycja. — Uważam, że Roderick jest w każdym calu angielskim gentlemanem i to bardzo utalentowanym. Margot jęczała i czołgała się przez wrzosy, cała podrapana i posiniaczona, popychając przed sobą broń. Co kawałek zatrzymywała się i wyglądała ponad roślinnością, by sprawdzić, skąd wylatują ptaki. Ktokolwiek wypuszcza je z klatek, umrze pierwszy. Tak postanowiła. — Aaaurgh — jej dłoń zanurzyła się w owczej kupie i pośliznęła się tak, że kobieta padła twarzą w odchody królika. — Samce królicze, skurwiele! — krzyknęła, wypluwając drobinki króliczego eks- śniadania. — Dlaczego wasz gatunek wreszcie nie wyginie? Urażony królik uniósł się na tę obelgę, przekręcając łepek, by przyjrzeć się temu stworzeniu, nowemu pośród pełzającej fauny Szkocji. Margot zwróciła mu spojrzenie, podniosła się na rękach i cisnęła grudką ziemi, ale nie trafiła. — Aaaurgh! — zasyczała i w złości walnęła pięścią w ziemię. Przez chwilę ciężko dyszała, a potem zdeterminowana zmrużyła oczy w wąskie szparki i podjęła na nowo wędrówkę przez wrzosowisko. — Co to było? — zapytał Roderick. — Co było co? — odparł litam, wpatrując się zaciekle w teleskop. — Zobaczyłem tam jakieś zwierzę, wielkie, wełniste, nakrapiane bydlę. Pomachało do mnie. — Pewnie owca, chłopie — odpowiedział litam, przekręciwszy teleskop odrobinę w prawo. — Ale pomachało do mnie — upierał się Roderick. — Owce nie machają. — Pewnie burczyowca — lord litam oderwał się od teleskopu i wkręcił w oko monokl. — Pełno ich tutaj, okropne paskudnice i wierz mi, one potrafią machać. — A gówno! — wybuchnął Mark West. — Burczyowca. Przez całe życie nie słyszałem o czymś tak dziwacznym. — Potwór z Loch Ness nie jest jedyną osobliwością Szkocji — zwięźle stwierdził Lord. — Burczyowce to zwierzęta niebezpieczne, drapieżne; potrafią jednym ugryzieniem zmiażdżyć człowiekowi nadgarstek. Są bardzo płochliwe, rzadko się je widzi i... — Roderick! — zapiszczała Letycja. — Popatrz tam! Wyłoniły się następne dwie kuropatwy i zatrzepotały skrzydłami ponad wrzosowiskiem. — Fiu! fiu! — Roderick wycelował w ptaki. — Bang! — Psiakrew! Mocno zacisnął usta, wycelował ponownie i nacisnął spust. — Bang! Opuścił strzelbę. — Dostałem skórkowańca! — zawołał entuzjastycznie. Mmmmmmmm, myślał litam. Kuropatwa zawróciła zdecydowanie w stronę strzelca; jej antena drżała w popołudniowym powietrzu, luki już były otwarte. Skrzydła przeskoczyły na pozycję ślizgową, pióra na ogonie odpadły i ptak zanurkował pionowo w niedowierzającego Rodericka, który zbladł i wprost przykleił się do ziemi. W ostatniej sekundzie zakrył twarz, by przyjąć atak i wydał mrożący krew w żyłach okrzyk. Usta tajnego agenta skrzywiły się w uśmiechu, gdy kierował nalot bombowy na Rodericka. — Wystarczy, żeby go przestraszyć — postanowił. — I na razie uczyni go niegroźnym. — Przypomniał sobie swoje własne słowa. „Nikt bezkarnie nie strzela do moich ptaków". Rozliczy się z panem Tennisonem. — Psia dupa — zawył Roderick. Parę białych oczu i czerwone usta otaczały brązowo połyskujące kawałki, które ściekały kleikiem z kącików ust. — No, proszę! — zawołał litam. — Tuńczyk z wątróbkami, zdaje się kilkudniowy i dobrze dojrzały. Na twoim miejscu poszedłbym się umyć. Margot zobaczyła, jak dwa ostatnie ptaki opuszczają dziuplę w drzewie stojącym na porośniętym trawą pagórku. Mocniej pochwyciwszy swą broń, odbezpieczyła ją i uspokoiła oddech. Tam jesteś, gnoju, pomyślała. Wysyłasz niewinne stworzenia na śmierć. — Aaaaargh! Aaaaargh! — Margot wyskoczyła z ukrycia i pognała poprzez wrzosowisko ku drzewu. — Giń, gnoju! — krzyknęła i skoczyła obunóż na trawę rosnącą wokół pnia. Pociągnęła za spust. Błysk i huk eksplozji położył Letycję na obie łopatki, a litam rzucił się do teleskopu. — Co to, kurwa, było? — zawołał Mark, wpatrując się w krąg czarnego dymu nad trzęsawiskiem. — jeju — odezwał się Roderick, usunąwszy z twarzy co większe kawałki. — Co to? — wskazał dwa żółte, wirujące w powietrzu obiekty. — Podejrzewam, że to śmiertelne resztki po twojej żonie — skomentował litam, wypatrując bacznie przez lunetę. Lokaj odkrył głowę i wyjrzał ze swej kryjówki. Drzewo już nie istniało. Gdyby stanął w tamtym miejscu, zobaczyłby wielki krater, do którego właśnie wpadły dwa żółte kalosze, rozmiar sześć i pół. Ponad dziurą niczym sępy krążyły kuropatwy. 16. Morderstwo najbardziej piersiowe — Mówię ci, że on ją zabił — szeptał Mark West Lokajowi. Stali przed frontowymi drzwiami, ogólnie wyglądali na konspiratorów i na nic dobrego; tak jak wyglądają paranoicy. — A jakie dowody?.. — Nie wiem, Lokaju, ale za to wiem, że jak przyjechałem do tego przeklętego domu, to zaraz zniknęła moja żona, chociaż prawdopodobnie nic się jej nie stało, i kogoś rozsadziło na kawałki. Osobiście zawsze myślałem, że Margot, ta lesbijka, miała na nią chętkę i że ona jest odpowiedzialna... nie wspominając tego pieprzonego wariata z taksówki we wsi. Przerwał j głęboko odetchnął. — Czy ta taksówka może jeździć? — wskazał na wrak. — Powinna — odparł Lokaj. — To w takim razie nie ma mnie. Wzywam policję. Lokaj złapał go za ramię. — Jak chcesz to zrobić? — Z najbliższego telefonu, skądkolwiek... — Jedyny telefon jest w wiejskim pubie. — „Urokliwa hacjenda"? — Tak. — To zadzwonię stamtąd. Puść mnie już, do cholery. Robi się ciemno... — „Urokliwej hacjendy" już nie ma... — Co? Nie wygłupiaj się — parsknął Mark. — Dzisiaj o świcie została wysadzona w powietrze i doszczętnie spalona. Widziałem z wieżyczki, nie ma wątpliwości. — Kurewski interes! — zaklął Mark. — Tu buszuje morderca psychopata, a my jesteśmy uwięzieni. Ale nie ja. Gdzie jest najbliższe miasto? Pojadę tam. — Nie da rady — beznamiętnie stwierdził Lokaj. — Na polecenie litama spuściłem dzisiaj rano benzynę z taksówki. Jest tylko tyle, żeby pojechać do wioski i z powrotem, to wszystko. — Nie można nalać z powrotem? — Boję się, że nie. Mój pan zamówił rano gorącą wodę do kąpieli, więc, eee... — Więc utknęliśmy tu na noc. — Tak to raczej wygląda. — Cholera jasna. — Mark usiadł zrezygnowany na najwyższym stopniu i popatrzył na cudowny zachód słońca, który wypełniał właśnie niebo. Dzika piękność, pomyślał. Czerwień, kolor namiętności, kolor krwi. Wcześniej tego dnia Lokaj i Mark musieli poświęcić kilka godzin, by uporać się z bliźniaczymi problemami Rodericka Morte D'Ar-thura Tennisona i Letycji P. Taylor. Z Roderickiem poszło łatwiej. Na widok żółtych kaloszy żony, fruwających w powietrzu wraz z innymi, trudniejszymi do zidentyfikowania kawałkami, Roderick zareagował umiarkowanym zdziwieniem: — Dobry Boże, co też jej matka ze mną zrobi? — i padł na ziemię w katatonicznym transie, sztywny jak deska. Główny problem polegał na przeniesieniu sztywnego, mierzącego sześć stóp kloca, z powrotem pięćset jardów do domu, ale po ustaleniach, że oddycha, a serce bije, Roderick nie wymagał dalszych zabiegów. Leżał teraz na swym łożu jak trup z legend o królu Arturze; ręce skrzyżowane na piersi, nagi, nie licząc prześcieradła zasłaniającego go do połowy i mokrego ręcznika na czole. Letycja zareagowała nieco odmiennie. Amerykanie bardzo lubią dobrą śmierć. Im bliższy krewny, a ból dotkliwszy, tym pogrzeb większy, kwiaty droższe, organista lepiej płatny, ksiądz też. Przemysł pogrzebowy w Stanach wpoił ludziom, że bankructwo żywych jest zdecydowanie bardziej do zaakceptowania niż bieda zmarłych. Ramzes II miałby trudności z rozliczeniem się z kilku naprawdę dobrych ceremonii pogrzebowych, w których uczestniczyła Letycja. Nagła śmierć stanowi szczególną kwestię. Publiczne lamentowanie, kilka wywiadów dla telewizji, nie wyłączając prezentacji życiorysu zmarłej osoby oraz numeru telefonu osoby udzielającej wywiadu (na wszelki wypadek, by mogła wziąć udział w najbliższym teletur- nieju) są na porządku dziennym. Letycja padła na ziemię, tłukła w nią pięściami, łzy spływały jej potokiem tuszu po policzkach. Gdy żółte kalosze Margot opadły w piach, kobieta podniosła lament. — Chlip, chlip, chlup — łkała. — To była moja przyjaciółka. Przyjaciółka nas wszystkich. Chlip, chlip, chlap. — Nie była. Nie mogłem jej znieść — zamruczał pod nosem litam. — Łaaach, chlip, chlup, chlap — Letycja tarzała się po ziemi. — Weźcie mnie zamiast niej, weźcie. — (To zdanie usłyszała w „Egzorcyście" i uważała je za bardzo efektowne.) — Trochę za późno — bąknął litam, patrząc na nią w zdumieniu. — Dobrze się czujesz? Letycja spojrzała na niego. — Bez serca, diabeł — zawyła, po czym pozbierała się z ziemi i rzuciła się na niego, wyciągając przed siebie szponiaste łapy. — Lokaj! — zaskrzeczał litam. — Powstrzymaj ją! — Z przyjemnością, sir — odparł Lokaj, chwytając kobietę i przygniatając ją do ziemi. Zaniosła się szlochem i skierowała ku niebu lamenty cierpiętnika. — Daj ją do pokoju obok Rodericka, Lokaj. Zaaplikuj jej coś i niech śpi. Jakiegoś kołka z prochami, sam wiesz. — Fikołka, sir — poprawił Lokaj. — Tak, tak, dobra. Tylko zabierz ją z moich oczu. Pójdę popatrzyć na to, co zostało. — I powędrował przez trzęsawisko, by zbadać zgliszcza. Mark i Lokaj sporządzili bardzo sprytny koktail. Jakież to szczególne, że ci dwaj mężczyźni, z tak odmiennych środowisk, znali najlepszy sposób powalenia dziewczyny na plecy w piętnaście minut. Jakaż szkoda, że tylko jeden mógł później z tego skorzystać. Słońce zaszło w końcu za horyzont i ciemności otoczyły Findid-nann Hali. Na górze, w sypialni Rodericka, Letycja zaczęła poruszać się obok niego na łóżku. Cała bateria trójprężnych silników kruszących potężne granitowe kamienie dudniła w jej głowie. Wichry Hadesu hulały w jej uszach. Wnętrzności miała jakby wyładowane gównem i tak też było czuć. Jednak jakikolwiek był jej niechciany kac, pewna była, że nie dorównywał rozpaczy biednego, zamroczonego, osamotnionego Rodericka. Letycja jęknęła, ale mimo to pomasowała mu czoło mokrym ręcznikiem. Głęboko w podświadomości Rodericka Morte D'Arthura Tennisona coś poruszyć się. Prawdopodobnie spowodował to mokry ręcznik, a wiązało się to z zarządzonymi przez pielęgniarkę mokrymi kompresami, po spowodowanych grą w rugby wstrząsach, w jego szkole z internatem. — Och, siostro — jęknął głośno. — No, no, biedny chłopczyna — uspokajała go Letycja. — Walnąłeś głową w słupek bramki i jesteś nieprzytomny już drugi dzień — powiedziała pielęgniarka. — Rodzice strasznie się o ciebie martwią, nie mówiąc już o tym, że brak ciebie na szkolnym przedstawieniu. Jednak twoje zdrowie jest najważniejsze i pan Cart- wright będzie musiał poczekać do następnego roku. Ucieszysz się, że twoją rolę przejmie Cylinder Ogromniasty? — O, nie, siostro, tego nie zniosę. — Och, naprawdę, Rodericku — zganiła go. — Musisz nauczyć się tolerancji i pokory. Gdybyś nie był taki chory, dostałbyś kapciem klapsa na tyłek. — Roderick, Roderick, słyszysz mnie? — głos Letycji przedzierał się przez mgłę wspomnień. — Cylinder Ogromniasty spieprzy tę rolę... ty gnoju... — Roderick rzucał się z boku na bok, potem zamarł. — Siostro — zawołał dziecięcym głosem. — Siostro, dlaczego mnie tam myjesz? — Ponieważ jest brudny i trzeba go oczyścić. — Jeju, siostro, a to co? — Właśnie tego używam, żeby cię oczyścić. — Nie wiedziałem, że aż tak byłem brudny. — Wy, chłopcy, nie wiecie jacy jesteście brudni. Ocieracie sobie paskiem, pocicie się w ławkach. Dziw, że nie sczerniał. — Sczerniał? — wykrzyknął przerażony Roderick. — Nie martw się — odparła spokojnie siostra. — Wyssam z niego co najgorsze, jak drzazgę... — Drzazgę, ała, ooo, aaa... — biodra Rodericka wprawiły się w ruch falisty, aż kołdra wzniosła się na wysokość dość znaczną. — Jejku — sapnęła Letycja. Jakimś cudem kac zniknął, gdy wyobraziła sobie tego włochatego, wielkiego potwora w wieku lat trzynastu, ubranego w krótkie spodenki, rozłożonego na stole zabiegowym, z monstrualnym penisem tryskającym nasieniem po piersiach pielęgniarki. Zadarła kołdrę i odsłoniła wielkiego, o niebieskich żyłach, pulsującego członka Rodericka. Drżał w przyćmionym świetle elektrycznym. — Poczekaj, skarbie — błagała, zrzucając z siebie kolejne warstwy rajstop. — Co to, siostro? — zawołał udręczony Roderick rzucając się na łożu. — Lewatywa, Rodericku. — To pomoże ci wyssać truciznę? — W pewien sposób, w pewien sposób. Letycja była gotowa. Objęła sromiastymi ustami wyłupiasty koniec penisa. — Taki duży — jęczał Roderick. Och, tak, pomyślała Letycja. — Taki twardy — cisnął się na łóżko. Delektowała się tą chwilą, zanim nadziała się na sztylet Rodericka. — Taki zimny — zaskrzeczał. — Zimny? — I wtedy to się stało. Erekcja Rodericka runęła niczym wznoszony nerwowo domek z kart, gdy siostra wepchnęła rurę w jego tyłek i mocno zassała. — To mi się nie podoba! — zawołał, a po policzkach popłynęły mu łzy. Letycja była wściekła. — Każdy, kurwa, Anglik ma jakieś problemy z jebaniem, jak mam go tuż tuż. Chryste, jedyny, z którym się rżnęłam na tych wakacjach, to pierdolony duch! Usiadła zniechęcona, potem spojrzała na Rodericka. — Ale nie poddam się, nawet jeśli zwiśnie ci jak koniowi. Dam ci krew niebieską i ci stanie. Usiadła okrakiem na jego twarzy, jeździła mu po nosie i ustach, aż zaczął się dusić. Interes pozostawał miękki. Zabrała się do ssania prącia, namiętnie lizała mu odbyt, pocierała swą mokrą pochwą jego udo, ssała mu ucho, gryzła je, zassała jego sutki, wsadziła jego palec do swojej cipki, wsadziła jego palec do swojego odbytu, wsadziła swój palec w jego odbyt. Nic z tego. Spróbowała najrozmaitszych kombinacji. Ciągle nic. Wypróbowała wszystko prócz jednej rzeczy, takiej, którą tylko ona potrafiła zrobić, a nie każdy miał z tego przyjemność. Letycja usiadła mu na piersiach. — Chłopcyk mamusi, cio? — wspięła się i wepchnęła mu w usta jedną ze swych monumentalnie wielkich piersi. — Lubimy ostro, co? — Pozwoliła, by drugi cycek luźno pacnął go w twarz jak mokra ryba. Z głową Rodericka między wielkimi piersiami, pomiędzy którymi „chłopcyk" chrapał zawzięcie pod wyperfumowanym mostkiem, Letycja wprawiła w ruch, jak to nazywała, kołyskę pani Newton. Uniosła w górę jeden wisiorowaty gruczoł mleczny i puściła go; z chlaśnięciem padł na twarz Rodericka. Pęd wprawił drugiego cyca w ruch i posłał go aż do nieba wysoko, ale zaraz powrócił, by zadać nowe uderzenie. — Chlastu, chlastu, bęc. Letycja siedziała przez kilka chwil z cyckami latającymi z boku na bok, obijając mozgoczaszkę biedaczyny, ale nadal nic się nie działo z penisem. Pozostawał miękki i zwinięty jak zahibernowany ślimak. Nagle... Roderick przestał oddychać. Był martwy. W ciemnościach na zewnątrz, w chłodnym, wieczornym wietrze szeleściły gałęzie. Silny wiatr zawodził wśród trzeszczących konarów, z wyjątkiem jednego szczególnego drzewa, które jakby śpieszyło się do domu. Wyglądająca na nowiuteńką sykomora zawzięcie biegła środkiem drogi. Zatrzymała się nagle, gdy z pałacu dobiegł wysoki, przeraźliwy krzyk. Uważnie nasłuchiwała przez chwilę, ale nie dobiegł już żaden inny dźwięk. Przez korę przedostał się stłumiony chichot i drzewo ruszyło w dalszą drogę. CZĘŚĆ V Ostatnie rozwiązanie 17. Śledztwo lorda Iitama Po południu lord litam stanął dokładnie w tym miejscu, w którym Margot spotkała swój koniec. Z krateru ciągle unosił się dym, a w dole leżały bardzo postrzępione dwa żółte kalosze. Nieco dalej tkwiła wbita w ziemię, zgięta i potrzaskana, ulubiona strzelba lorda. — Jakiż to koniec! — wzniósł ponury okrzyk, przyjrzawszy się antycznej dwururce. — Rozsadzona przez szaleńca. Zbadawszy teren dookoła owego miejsca, pomrukując i parskając nastawił teleskop na bliską odległość. Przedmioty, które zauważył w ten sposób, były zaiste zadziwiające. Kawałki aluminiowego naczynia do chłodzenia, fragmenty pordzewiałych gwoździ, najrozmaitsze szarpanele... Powiódł oczyma dookoła. Musiał znaleźć jeszcze jedną rzecz, jeszcze jeden detal... — Aha — wskoczył do dołu i wyciągnął jeden z kaloszy. Powąchał go z niesmakiem. Ależ śmierdzące stopy, pomyślał, ale pedicure teraz go nie interesowało. Zbadał dokładnie podeszwę buta i wydał okrzyk: — Palec i nóżka, Ślizgacz! — zawołał triumfalnie. — Ale jeszcze zobaczymy. Pierwszą oznaką śmierci Rodericka było rigor mortis. Skronie miał już solidnie posiniaczone, ale Letycja nie poddawała się. Dopiero gdy ciało ochłodziło się znacznie, penis Rodericka wreszcie ze-sztywniał. — Nareszcie, naiwniaczku — zasyczała. — Jesteś mój. Skoczyła na zesztywniałą postać, która po śmierci wyglądała nieco inaczej niż za życia, z wyjątkiem raczej dość pokaźnej sterczącej części. Krzyk dało się słyszeć o ósmej trzydzieści siedem wieczorem, gdy litam badał w swoim gabinecie odłamki jakichś części metalowych i naczyń kuchennych. Czynił liczne notatki, a dookoła leżało kilka skryptów jego wuja na temat kryminologii. W pewnym momencie usłyszał przeraźliwy wrzask. — Roderick nie żyje! Łaaaaj! — To Letycja krzyczała na schodach, wykonując taniec ze stepowaniem, okryta jedynie prześcieradłem. — W łóżku jest martwy człowiek, trup! Mark pierwszy znalazł się na miejscu i pochwycił ją w ramiona. Lokaj i lord pobiegli czym prędzej na górę z przeciwnych stron domu; Lokajowi udało się to sprawniej, gdyż nie miał na nogach szpilek od GuccPego. litam ogarnął jednym spojrzeniem scenę: histeryzująca, naga kobieta, sztywny, nagi mężczyzna. Wciągnął głęboko powietrze. — Marku West! — zagrzmiał. — Zabierz ją do swojego pokoju i uspokój! — Przerwał. — Lokaj, chodź ze mną i przynieś teleskop. — Przyczyna śmierci: ciosy tępym narzędziem, dotkliwe posiniaczenie obu skroni. Krótko mówiąc, dość brutalnie został pobity. — Śmierć nie była obca Johnowi Lokajowi, a od jakiegoś czasu nie widział takiego sztywniaka. litam usiadł po drugiej stronie pokoju na zydlu do dojenia i przez ustawiony na trójnogu teleskop przyglądał się ciału cal za calem. — Może — mruknął. Słyszał tylko o jednym przypadku podobnym do tego i uważał się za wybitnie predystynowanego, by poprowadzić śledztwo. — Może — powtórzył — powinniśmy zamienić słówko z panią Taylor. Przeszedł do pokoju Marka. Wyprosił go, by rozpocząć przesłuchanie. — Chcę jej zadać tylko kilka pytań — oznajmił beznamiętnie. — Lokaj pozostanie przy mnie przez cały czas. — To był taki miły człowiek — szlochała Letycja wycierając nos w prześcieradło. litam zignorował tę opinię i kroczył po pokoju, wspięty na wysokich obcasach, w siatkowych pończochach, kawaleryjskim żakiecie, w przyciemnionym świetle nocnej lampy. — Kiedy położono cię do łóżka po południu — zaczai —- miałaś na sobie ubranie. Po co więc robiłaś sobie kłopot i rozbierałaś się, zanim wybiegłaś na korytarz i krzyczałaś, hę? — By... było mi za gorąco, jak się obudziłam. To niehigieniczne spać w ubraniu, przecież wiecie. — Nie powiedziałbym — litam potrząsnął nylonowymi rajstopami — że to bardzo higieniczne. A faktycznie, to dość je czuć. — Uniósł rajstopy do nosa i powąchał. — Jakby zajeżdżały rybami, co? — Jak masz ochotę wąchać moją bieliznę, to już twoja sprawa — obraziła się Letycja. — Ale on był taki czuły... — I znowu zaczęła szlochać. — Z zapachami jest tak — kontynuował litam — że wyćwiczony nos potrafi je rozpoznawać tak, jakby to były odciski palców. A ten nos — postukał palcem wskazującym w swój biały, kościsty dziób — jest cholernie dobry. Znaleźliśmy ten sam zapach na tym — zbliżył rajstopy do jej twarzy — jak i na jego udach, klatce piersiowej, palcach i ustach. Ponadto — dodał niespiesznie — najsilniejszy i najświeższy aromat emanuje z jego penisa. — Był nagrzany — zaprotestowała Letycja. — Był martwy — odparł litam. — Nie, on chciał... — Torturowałaś go całymi godzinami, potem go biłaś w głowę, aż umarł... a później rżnęłaś trupa... Nawet ja sam, studiując literaturę pornograficzną, nie spotkałem się z czymś tak dziwacznym. — A jak go pobiłam? — odparowała Letycja. — I czym? Nie masz dowodów. — Pobiłaś go na śmierć swymi piersiami, pani Taylor. — Niemożliwe. Nie bądź śmieszny, ty zboczony staruchu. — Nauka, pani Taylor, przyzna mi rację. Wiem tylko o jednym udokumentowanym przypadku podobnym do tego, ale mój wuj nieboszczyk poczynił z niego bardzo dokładne notatki. Zgon na skutek urazu zadanego gruczołem piersiowym. — Udowodnij. Wariat jesteś! litam zakręcił się i uniósł pod światło jakieś przeźrocze. — Wiesz, co to jest? Letycja milczała. — To są skronie Rodericka, a to — wyciągnął następny slajd — zrobiliśmy na twoim trykocie. Osadził monokl w oku i spojrzał na podejrzaną. — Odciski sutka, pani Taylor. Oba pasują dokładnie do siebie. litam zamknął za sobą drzwi. — Lokaj — powiedział cicho. — Zamierzam umieścić Marka razem z naszą nekrofiliczną uwodzicielką, żeby mieć na nią oko. Tymczasem chcę, żebyś przyniósł wszystkie noże do mięsa do pokoju Rodericka. Czuję potrzebę dalszych dociekań. Lokaj zbladł. — Nie zamierza pan... — Rób, co ci każę, przyjacielu, nie jest aż tak źle, jak myślisz. — On oszalał, wiesz? — powiedział Mark do Letycji, która cicho szlochała w rogu łóżka. Mark opierał się plecami o drzwi sypialni. — Tak mi go żal, naprawdę — bełkotała. — Nie mógł mu nawet stanąć mały. A jeżeli chodzi o to — powiedziała ostrzej — pokaż mi cholernego Angola, który może. — Jeszcze raz zalała się łzami. Poprzez zamknięte drzwi z korytarza dobiegł głos litama. — NIE, NIE, NIE, NIE, LOKAJ! CHCĘ NAPRAWDĘ COŚ DUŻEGO. TAK DUŻEGO, ŻEBY PRZECIĄĆ PIERŚ NA PÓŁ. Mark wzdrygnął się na samą myśl o tym. — Zabije nas wszystkich. Jestem całkiem pewna, że sprowadził nas tutaj, żebyśmy kolejno umarli. Potem potnie nas na kawałki i zje. To jest kanibal. O, mój Boże — usta Letycji drgały bezwiednie. — Ten zboczeniec oskarżył mnie o zabójstwo Rodericka. — Oczywiście — powiedział Mark. — Bo potrzebuje wymówki, żeby cię zabić. Znasz logikę szaleńca. A propos, co uznał za narzędzie zbrodni? — To — powiedziała i pozwoliła prześcieradłu opaść ze swych piersi. W półmroku, w brązowoczerwonej poświacie odbijającej się ze ścian i łóżka, wyglądały jak nowe elementy systemu słonecznego, a przynajmniej obcy przybysze, z którymi warto negocjować. Mark prawie się zakrztusił. — Śmieszne — wyszeptał ochryple. Letycja wstała, a prześcieradło spadło całkowicie, odsłaniając atletyczne uda i równo opalone, muskularne łydki. — Pomóż mi, Mark — poprosiła zbliżając się do niego i leciutko podrapała pazurami jego delikatną skórę na szyi. — Musimy uciec — powiedziała mu wprost do ucha. — JEJU! — odskoczyła przerażona, gdyż piętnastocalowy, wielki penis Marka rozwinął się na pełną długość, wypsnął się spoza kołnierza tuż za prawym uchem i dziabnął ją w nos. — Co to? — krzyknęła. — A na co wygląda? — wybąkał Mark, czerwony ze wstydu. — Nigdy czegoś takiego nie widziałam — powiedziała, a przerażenie zamieniło się w ciekawość. — Wyjmij go, chcę się temu przyjrzeć. — Cóż, ja... e... Zatrzepotała do niego obklejonymi tuszem powiekami. — Ślićnie cię prosę — zachichotała jak podlotek. Stojący penis Marka przypominał, ni mniej ni więcej, tylko maszt namiotu, z jabłkiem zatkniętym na końcu. Gdy Mark stanął przed nią nago, prawie dwadzieścia pięć procent całej jego krwi zgromadziło się w przekrwionym organie, który dyndał w górę i w dół delikatnie, zgonie z melodią jego pulsu. Letycja zbliżyła się do Marka na jego długość; czuła jak wślizguje się pod jej krzaczaste włosy łonowe. — Tak chyba musi się czuć wiedźma na miotle, skarbie — uśmiechnęła się. — Tego nie wiem — zachrobotał Mark, bo w gardle mu zaschło. Ześliznęła się z niego i ujęła główkę obiema dłońmi, ciągnąc go do łóżka. Potem pochyliła się i pocierała gorącą żołądzią swój wilgotniejący otwór; nagle wypchnęła biodra w oślim podskoku, by nadziać się na koniec. — Ohohohohoh — jęczała, ściągając pazurami kołdrę i prześcieradła, aż wdrapała się w materac. — Rżnij mnie, rżnij, rżnij — piszczała jak szkło rysowane nożem. — Kocham cię, och, och, och, och, och, Boże, już dochodzę, wejdź mi w usta, wejdź mi na cycki, we włosy, ty świnio, och, och, mocniej, mocniej. Nienawidzę cię, ty piękny skurwielu. Potraktuj mnie jak psa, zwiąż mnie, schlastaj mnie twoją witką, ty nikczemny szamanie.Zwiążmnie nastosie i niech twoi wojownicy zrobią najgorsze... Mark był zaskoczony. Cóż mógł zrobić? Właściwie, to jeszcze nie zrobił nic, tylko stał, a kobieta sama się nadziewała. — Spuść nieco z tonu — zasyczał. — AAAŁ — zawodziła Letycja, coraz głośniej, brzmiąc jak kot, któremu nadepnięto na ogon. — Rżnij aż mi łeb odpadnie, wejdź aż do nosa... — Ciii, bądź cicho. Chryste, litam tu wejdzie, jak tak dalej pójdzie. — Och, uuuach, oooch, uuułałach — wydawała z siebie. — Rżnij mnie w dupę, przebij mi tę rurę, wjedź w tę autostradę... — Kurwa mać, zamkniesz się? — przeklął Mark. — ...wal, rąb, powitaj moich brudnych, brązowych kowbojów, zaczopuj mi dziurę jednym... Za nic się nie zamknie, pomyślał Mark. A więc, proszę bardzo, stwierdził i zatopił swojego penisa szybko i mocno, na sześć cali głęboko. Letycja krzyknęła głośniej niż wtedy, gdy odkryła śmierć Roderic-ka. Krzyknęła głośniej niż wówczas, gdy się urodziła (a to i tak było głośno) i nie przestawała krzyczeć, waląc rękami w łóżko, tłukąc głową o materac. — O kurwa, nie ma potrzeby tak przesadzać, na miłość boską! — krzyknął Mark, ale ona nie przestawała wrzeszczeć i jęczeć w ekstazie agonii lub odwrotnie, więc Mark zdecydował się dać jej pozostałe dziewięć cali masztu namiotowego, gdyż była to jedyna rzecz, którą mógł zrobić, by uciszyć tę wrzeszczącą paskudnicę. Zrobił trzy szybkie kroki naprzód. Zamilkła. Stanął, by rozsmakować się w ciszy i pocie na jej pośladkach. — Dobrze ci było? — zapytał spokojnie. — Halo, jest tam kto? — zapyta! jeszcze raz, tym razem głośniej. Wziął ją za rękę. Była luźna i wiotka. Poszukał tętna na nadgarstku. Nic nie wyczuł, a jego erekcja poczęła się dość szybko cofać. Mimo że dwadzieścia pięć procent krwi wróciło do obiegu, twarz Marka pozostała blada. — Och nie, nie, nie jeszcze jedna — powiedział bezgłośnie. 18 Ucieczka litam kopniakiem otworzył drzwi i ujrzał ową scenę: Letycja powalona na łożu, z otwartymi ustami, oczami niedowierzająco wypadającymi z twarzy i Mark West podłączony do jej odbytu, z organem a la anakonda, powoli wiotczejącym. — Zdaje się, że złapaliśmy cię na gorącym uczynku, hę, a raczej na gorącym koniuszku? — zauważył litam. — Nie wiem, o co ci chodzi — wymamrotał Mark, blady jak duch. — Według mnie to ona nie żyje — powiedział litam wskazując na ciało. — I prawdopodobnie przyczyną śmierci były liczne orgazmy, które spowodowały zator serca, a ty z całą pewnością się do tego wybitnie przyczyniłeś. Penis Marka wysunął się z opuchniętego i przewierconego tylnego tunelu, po czym zwisł mu między nogami, gdzie bezwstydnie dyndał, a na dywan kapały brązowe krople, cuchnąc dość odrażająco. — Podobało się jej — ośmielił się powiedzieć. — Dokładnie to samo powiedziała Letycja o nieodżałowanym Rodericku... — zaczął litam. — I też go zabiła — Lokaj wtrącił swoje trzy grosze, stanąwszy w otwartych drzwiach. — No, panie West, wdepnąłeś, jak to mówiłeś dziś po południu, w gówno, i to głęboko — litam stłumił złośliwy uśmiech. — Lokaju — zaprotestował Mark. — Nie weźmiesz chyba serio słów tego diabła... transwestyty, ekscentryka, świrusa z kazirodczego związku. — Wystarczy mi to, co widzę — odparł Lokaj, naśladując palcem w powietrzu wahadłowy ruch penisa Marka. — Ty gnoju, zawarliśmy umowę! — krzyknął Mark. litam uniósł dłoń. — Cisza! — zawołał. — Wiem o waszej umowie. Mogę, cholera, wyglądać na głupca i ubierać się nieco niezwyczajnie, może mam szalone pomysły, ale jeśli chodzi o oszustwa, to wiem prawie o wszystkim, a Lokaj — tu wytknął kciuk na zdecydowanie nieswojo wy- glądającego służącego — to właśnie wszawy oszust. litam wkroczył do pokoju i zaczął krążyć wokół łóżka, przyglądając się denatce z grymasem smutku. Cóż za egzemplarz, pomyślał. Jak będzie po wszystkim, zakonserwuję ją do kolekcji wuja. Potrząsnął głową i odchrząknął. — Ahem, stojący tutaj Lokaj jest w trudnej sytuacji. Myśli, że zabił przez przypadek Margot, przy pomocy domowej roboty urządzenia wybuchowego, skonstruowanego z aluminiowego garnka. Owo urządzenie nie było przeznaczone dla niej ale dla kogoś innego. Lokajowi z hałasem opadła szczęka. litam uciszył go gestem dłoni. — Ta nieszczęśliwa kobieta także wierzyła, że zabiła biednego Rodericka poprzez uraz czaszki piersią; prawdę mówiąc, chciałem żeby w to uwierzyła, by zagwarantować jej bezpieczeństwo. Ale ani ona nie zabiła Rodericka, ani Lokaj nie zabił Margot. Lokaja wprawiło to w osłupienie. — No to kto? — On — powiedział litam i ruchem głowy wskazał na Marka Westa. — I przyłapaliśmy go na tym, jak bardzo starał się zniszczyć dowody... nie wspominając o Letycji. Mark rozglądał się dookoła jak zwierzę w klatce. — Odbiło ci. Roderick? Margot? Robiąc jeden potężny krok, litam znalazł się przy szafie. Z rozmachem otworzył ją, po czym pochwycił nóż do mięsa. — A jak to wyjaśnisz? — To do samoobrony... — Do samoobrony, i ostrze pokryte rzadką afrykańską trucizną, powodującą śmierć w wyniku paraliżu układu nerwowego w dwanaście do osiemnastu godzin po zaaplikowaniu... — To znaczy, że Roderick!... — wykrzyknął Lokaj. — Roderick został przypadkowo ukłuty przez Margot przy obiedzie wczoraj wieczorem, właśnie tym nożem. Tak trucizna dostała się do jego krwioobiegu. — Ale ja nie miałem z tym nic wspólnego! — krzyknął Mark. — Jezu, nawet mnie tam nie było! — Rzeczywiście — powiedział litam. — Nie było cię na obiedzie. No, ale gdzie byłeś wtedy? Byłeś na trzęsawisku i zostawiłeś całe masy śladów wokół miejsca eksplozji. — Cóż, wędrowałem po okolicy i znalazłem... — O, kurwa, chciałeś mnie zabić — warknął Lokaj, zapominając kim jest i kim ma być. — Kazał mi tam iść i szukać ptaków, co jakiś kłusownik upolował... — I wysadziłoby cię w drobny mak — skończył litam. — Nie, nie, szukałem Cyntii... — Raczej chciałeś pozbyć się jej ciała. Coś wam dwojgu się nie układało. Nie ma wątpliwości, znajdziemy ją, ukrytą gdzieś tam... litam, wpatrujący się w ciemne niebo, nagle zwrócił się do Lokaja: — Widzisz, stary przyjacielu, jesteś teraz bohaterem. — Tak? — zdziwił się Lokaj. — Gdyby nie to twoje wszawe gotowanie, wszyscy bylibyśmy sztywni jak deski dziś przed dziewiątą wieczorem, a ciebie rozsypałoby po mokradle. — Indyk! — jęknął Lokaj. — I nóż, który by go kroił — powiedział litam i podniósł dowód. — Każdy z nas otrzymałby doustnie dawkę tak małą, że niewyczuwalną. Jedyne osoby nieobecne przy obiedzie lub nie spożywające go to ty, Lokaju i on. — Wskazał palcem na Marka i umilkł, delektując się swoim triumfem. — Ciebie zwabionoby na trzęsawisko i wysadzonoby w powietrze, o ironio, twoją własną bombą. Cały plan był do niczego już na samym początku, ale gdyby kilka osób nie znalazło się w złym miejscu o właściwej porze, lub w dobrym miejscu, ale w porze niewłaściwej, gdyby nie pewne seksualne.... cóż, dziwactwa, wszystko wyglądałoby na niesamowity zbieg okoliczności... — Słuchaj — zaczął Mark. — Ktokolwiek przyjrzałby się temu z zewnątrz, nazwałby to nieszczęśliwym trafem i w każdym razie... ej, czekaj no, zanim Cyntia zniknęła, powiedziała że chce coś dostać na dole, coś do zjedzenia, ona... — spojrzał Lokajowi w oczy. W roz- bieganym spojrzeniu Lokaja kryła się wina. — Ty! — warknął Mark. — Ty! — krzyknął i rzucił się na służącego, który upadł na ścianę, gdy dorwał się do niego. litam szybko zatrzasnął drzwi. Mark West kątem oka zauważył nóż do mięsa, który tamten trzymał w dłoni. — O, cholera! — przeklął. Zluzował dławiący chwyt na szyi Lokaja i przeskoczywszy sztywniejące na łóżku ciało Letycji, rzucił się do okna. Lokaj padł na podłogę, krztusząc się i rzężąc. litam dziarsko poczynił próbę rug- bowego chwytu, łapiąc znikające spodnie Westa, który prześliznął się jednak ponad parapetem. — Cholera! — krzyknął litam. — Cholera, cholera, cholera i niech go diabli! — wściekał się ściskając spodnie i majtki Marka Westa. — A jednak daleko nie uda mu się uciec w takim stroju. Boże. Samochód. Lokaj... za mną! — litam ucapił go za kark i prawie zrzucił ze schodów. litam pchnął frontowe drzwi. Taksówka nadal stała. Wyciągnął rękę. — Kluczyki! — Lokaj zaczął przeglądać kieszenie marynarki. Mark West, pozbawiony spodni i spodenek bokserskich, zanurkował w ciemność. Dzięki Bogu za te workowate spodnie, pomyślał, litam swym chwytem ściągnął przez buty do golfa jego szare flanelowe spodnie i Mark rąbnął na ziemię pod oknem, jakieś piętnaście stóp niżej. Noc była bezksiężycowa, czarna jak smoła, ale Mark West ruszył w nią, kulawy na jedną nogę. Jedną ręką podtrzymywał członka, a drugą macał przestrzeń przed sobą. Dotarł do płotu, wysokiego do kolan. — O, Chryste! — wykrzyknął, gdy noga trzasnęła o drewno. Kulejąc na obie nogi, pokonał przeszkodę i po omacku znalazł szopę. Zbyt jawna była to kryjówka, za długo nie mógł tu zostać. Lewą nogą natknął się na jakiś metalowy przedmiot oparty o ścianę. Pomacał i wyczuł stalowe koło, gumę i szprychy. — Rower! — zawołał bezgłośnie. Pamiętał, że do wsi było cały czas z górki. W oponach, wydawało się, było dosyć powietrza. Przeniósł go nad płotem. Członka przetkał przez dziurki w koszuli, tak że wystawał teraz w okolicy pępka. Myśl o drogocennym penisie przemielonym w szprychach nie- była zbyt zachęcająca. To w drogę, pomyślał i wskoczył na siodełko. Ale nie było żadnego siodełka, które powitałoby jego nagą pupę, a zaledwie zardzewiała rura o przekroju jednego cala. — Jak to, nie możesz znaleźć? — wrzeszczał litam. — Za co ci płacę? — Pan mi nie płaci — mruknął Lokaj. — Nie igraj ze mną. Co z nimi zrobiłeś? Kiedy je ostatnio widziałeś? Lokaj założył kluczyki na kółko, które było dla niego najważniejsze, to samo, na którym wisiały klucze do jego dziecięcia, klucze, które zniknęły na mokradłach wraz z Cyntią i lędźwiorotorem. — Eee, ee, musiały mi wypaść, jak niosłem Rodericka. — Zajmę się tym później. Musimy poradzić sobie bez kluczyka. Zrób tam coś z drutami, ja o tym nie mam pojęcia, tylko nie spieprz... Śmiertelny okrzyk rozdarł noc, gdy w pośladki Marka wwierciła się zardzewiała rura. — Lokaj, zapuść ten wóz i włącz światła. Zobaczę, co to, u diabła, był za hałas. Oczy Marka Westa zachodziły łzami, kiedy powoli zdejmował zwieracz z metalowego szpikulca. Czy powinien iść do lekarza, może do ginekologa, kiedy wróci do domu, zastanawiał się. Jeżeli w ogóle tam dotrze, pomyślał nagle i mocno nadusil na pedały, ignorując ból i stając ponad ramą. Pojechał na ukos przez trawnik w kierunku drogi, ale z ukrycia wyłonił się litam i chwycił go. — Lokaj, on jest na rowerze! — zawołał. Samochód zakaszlał astmatycznie i motor zaczął chodzić. Mark West wyrzucił prawą pięść wprost w twarz litama. Rozległ się trzask, gdyż trafił go ponad oko i królewsko-kanadyjsko-konny Ślizgacz padł. Rower zachwiał się niebezpiecznie, ale Mark zacisnął zęby i trwał w ponurym uporze. Wpadł na żwirowy podjazd z uczuciem ulgi i w duchu zaczął odmierzać drogę ku azylowi wsi. Taksówka nabrała życia, reflektory zalały mokradła tnąc ciemności, litam dotarł do samochodu trzymając się za oko. — Wysiadaj! — wrzasnął na Lokaja. — Ja prowadzę. — W tych okolicznościach, sir, raczej ja powinienem. To znaczy... Ale litam go przepchnął i wskoczył za kierownicę. Wrzucił wsteczny bieg z przerażającym „krrrumch" i wcisnął do końca gaz. Mark West pedałował wściekle, nachylając rower pod absurdalnymi kątami, byle utrzymać go tylko na drodze i mknął w dół zbocza, coraz dalej od Findidnann Hali. Zobaczył, jak reflektory oświetliły niebo, kiedy zaskoczył silnik wozu, ale wkrótce je zgubił, zjechawszy w wąwóz, gdzie Brian Taylor niegdyś zaintonował swoją pieśń. Coraz szybciej pędził po wybojach, a nogi wirowały dookoła, aż dłużej nie mogły dorównać tempu pedałów i bezużytecznie zwisły. Jednak rower sam już gnał ku wiosce. Mark nacisnął hamulec. Nie zadziałał. Bloczki już dawno temu przerdzewiały. Przed sobą zauważył znak: „roboty na drodze", ale nie mógł już się zatrzymać. Spróbował ominąć najwyższą barierkę... — Uuuu... kuuuu... — zawył, gdy kierownica trzasnęła o deskę, a on wykonał salto w powietrzu, po czym wylądował na mokrym betonie, we właśnie budowanej zagrodzie dla owiec. Taksówka z rykiem cofała się, pryskając na boki żużlem spod dymiących opon, aż litam potężnie walnął w kamienną kolumnę przy schodach. Lokaj z przerażeniem zakrył twarz. — Zły bieg, sir! — zawołał. — Odpierdol się, Lokaj. Pochodzę z rodziny pionierów motoryzacji. Samochód niczym kangur wskoczył na podjazd, gdy litam odkrył wreszcie pierwszy bieg, ale zapomniał wcisnąć sprzęgło. — Zmienić bieg! — krzyknął Lokaj lecąc na szybę. — Co? — ryknął litam. — DRUGI BIEG!!! litam popatrzył na dół i obiema dłońmi pochwycił dźwignię. — Cholerstwo, zacięło się — zaprotestował, mocując się z drążkiem. — Kurwa, uwaga na bramę — zaskrzeczał Lokaj, łapiąc swobodną w tej chwili kierownicę, gdy reflektory oświetliły granitowy słup. Taksówka prześliznęła się między słupami, uniknąwszy niechybnej kolizji o cale, a litamowi udało się zmienić bieg na jałowy. Stąd było z górki. Mark West doszedł do siebie leżąc twarzą w betonie. Słyszał protestujące odgłosy silnika, gdy reflektory taksówki błądziły po moczarach, rzucafąc do zagrody przedziwne cienie. Wóz przemknął z rykiem. Silnik zawodził na wysokich obrotach, gdyż litam wdusił gaz do podłogi, ale zrezygnował z włączenia biegu. Mark postanowił pozostać jeszcze przez chwilę w tej pozycji. — Hamulec! — krzyknął Lokaj widząc zbliżające się skrzyżowanie. — Nie działa! — odkrzyknął litam, naciskając kilkakrotnie stopą na sprzęgło. — Cholerny brytyjski leyland... Taksówka prawie przekoziołkowała, skręciwszy pod kątem stu osiemdziesięciu stopni, a piszczące opony wypełniły nocne powietrze smrodem palonej gumy. Wóz stanął na środku skrzyżowania, a silnik terkotał cichutko. Snopy świateł przebijały się przez gęstą mgłę. W środku Lokaj uwolnił ręczny hamulec z oddechem ulgi. Cały zlany był potem i w ciągu kilku minut zestarzał się o całe lata. — Kurde, ale zabawa, co? Muszę częściej wybierać się na przejażdżki. Cholernie dobrze się spisałeś, Lokaj! Lokaj zajęczał na swym siedzeniu. — Chyba powinniśmy się tu na chwilę zatrzymać, sir. To skrzyżowanie ma charakter strategiczny. Będzie musiał tędy przejeżdżać, jeżeli zdecydował się na drogę. Gdzie indziej i tak go nie znajdziemy w tej mgle. Faktycznie, na przedniej szybie utworzyła się cienka warstwa szkockiej mgły. Wirowała też w świetle reflektorów. — Bardzo dobrze, Lokaj, zgadzam się. Zostaniemy tutaj aż do świtu, a potem, jeśli nie będziemy go mieli, wrócimy po śladach i zerkniemy na mokradła. Proponuję ciebie na pierwszą wartę. Skonany jestem po tej jeździe. Lokaj spojrzał na zegarek. Była prawie północ. — Kiedy się zmieniamy? — Lokaj — upomniał go litam. — Weź się w garść. Pobudka o szóstej trzydzieści, a gdybyś skombinował jakąś jajecznicę na grzance, to byłbyś kochany chłop. W każdym razie, dobranoc i powodzenia na polowaniu. litam prawie natychmiast zaczął chrapać, a brzmiało to zupełnie jakby ktoś wciągał przez słomkę resztę płynu z pustej puszki. Lokaj podziwiał go, że może tak szybko zasnąć. Jego ciągle nawiedzały przed snem koszmary. Bez wstydu są ci arystokraci, pomyślał. 19 Wschodzi słońce Pierwszy ranny ptaszek śmignął ponad najwyższą wieżyczką Findidnann Hali z daremną nadzieją, że ujrzy znaną sobie łysinę i poćwiczy sranie do celu. Właściciel łysiny właśnie strząsał odrętwienie z kości i poklepał czaszkę obok siebie. — Przepraszam, sir, pobudka. Jest szósta trzydzieści. — Wesołych świąt! — wykrzyknął litam, wskoczył na drogę i przybrał pozę flaminga. Lokaj musiał to znosić każdego ranka. — A, dzień dobry, Lokaju — przywitał go po chwili litam, jakby przedtem nic nie mówił. — Nie ma go, co? No, to dobrze, w takim razie pierwszy bieg. Lokaj wzniósł oczy ku niebu, a samochód rzucił się pod górę. Jechali skokami do przodu. — Tam, sir, tam jest, przy znaku „roboty drogowe", po lewej. Lokaj podniecony wskazał na poskręcane rury, czyli rower ogrodnika. litam odnalazł pedał hamulca i taksówka stanęła z piskiem. — Nie ma czasu do stracenia, Lokaj. Musi być ranny, nie mógł uciec daleko... — Drepcząc na szpilkach, litam skierował się do wznoszonego budynku. — Tutaj, sir, proszę spojrzeć. — Lokaj zajrzał już do jednego z betonowych koryt. To był Mark West, a raczej tam leżał, gdy spadł z roweru. — Cóż za, kurwa, okropne zejście — zamruczał Lokaj przewracając oczami. litam dotarł na miejsce bez tchu. — Według mnie, cholernie ironiczne — skomentował ogarnąwszy wzrokiem ciało. Poprzedniego wieczoru Mark West padł twarzą w tężejący beton. Każda upływająca sekunda pieczętowała jego los. Przez cały wieczór, gdy ziąb schładzał jego członki, on walczył, ciągnął, rzucał się, walił pięściami, aż je pokrwawił, ale pierwsze siedem cali jego penisa twardo trzymał beton, więc Mark nie mógł uciec. — Śmierć — zauważył litam — przez nieskromne obnażenie. Lekcja dla nas wszystkich. Oj, jak to ludzie mówią? „Poty dzban wodę nosi póki mu się ucho nie urwie". Prawda to, Lokaj — litam rzucił słudze znaczące spojrzenie. — Oj, prawda. Wrócili do samochodu. litam upierał się przy prowadzeniu, więc Lokaj z niechęcią uruchomił mu silnik. Wóz niepewnie wziął pierwszy zakręt, rycząc na pełnym gazie na pierwszym biegu. — Lokaj, zmienić już bieg? — dopytywał się litam. — Proszę wpierw położyć nogę na tym — Lokaj wskazał sprzęgło — a potem nacisnąć. — Teraz puścić sprzęgło — powiedział Lokaj, ledwie słyszalny poprzez ryk motoru. Wóz wystrzelił jak rakieta, gdy zawodzący silnik został nagle sprzężony ze skrzynią biegów. — Chryste, Lokaj, jedziemy prawie dwadzieścia pięć mil na godzinę — litam mocował się z kierownicą. Zacisnął mocno dłonie, by pokonać następny zakręt, ale droga okazała się za wąska, jak na dwa pojazdy, bowiem litam potrzebował na wykręcenie szerokości przy- najmniej półtorej ciężarówki. — Opuścić statek! — wrzasnął, gdy samochód pogalopował wrzosowiskiem i zarył nosem w rowie; a silnik syczał i puszczał parę. — To ci się, kurwa udało — rozległa się skarga Lokaja w ciszy roztrzaskanej kabiny. — To twoje cholerne wskazówki — odciął się litam. — Będziemy musieli zrobić sobie spacerek. — Wygramolił się niezdarnie z pogiętego nadwozia i wdrapał na drogę. — Chryste, Lokaj, chodź tu i patrz — zawołał nagle, a oczy wbite miał w sam środek asfaltowej nawierzchni. — Jezu — jęknął Lokaj. — Co... co to za kurwa? — krzyknął przeciągle. — To — stwierdził ponuro litam — to jest ciśnieniowa mina samochodowa armii brytyjskiej i święcie wierzę, że była przeznaczona dla nas. Na środku drogi leżał metalowy talerz o średnicy dwunastu cali. — Ktoś to musiał położyć wczoraj w nocy, jak przejechaliśmy — zamruczał Lokaj, poważnie przejęty teraz swym losem. — Słuszna racja — rozległ się przed nimi szorstki głos. — Ja to zrobiłem. litam i Lokaj podnieśli głowy. Pułkownik lotnictwa ubrany w mundur polowy trzymał w rękach naładowaną strzelbę, kaliber dwanaście. Stał na nasypie w przepisowej pozycji „spocznij", to znaczy, stopy rozstawione miał w odstępie dwunastu cali. — Wy dwaj jesteście najbardziej odrażającymi stworzeniami jakie widziałem na oczy. I nie tylko, ponadto jesteś głupi nie do uwierzenia — szydził z litama. — Ty naprawdę myślałeś, że rozmawiasz z puddingiem śliwkowym, w dodatku członkiem sił specjalnych? Słyszałeś kiedyś o brzuchomówstwie? — Więc kto to był? — zapytał litam. — Tajny agent? Mistrz przebrania i mistyfikacji? Twórca dzikich ptaków sterowanych radiem... cholernie idiotyczny pomysł zresztą, moim zdaniem. — A mówiłem — syknął Lokaj. — Zamknij się! — zaryczał litam i kopnął go. — Tajny agent? — kontynuował pułkownik, zbliżając się ku nim i kierując w nich strzelbę. — Truciciel, nożownik, infiltrujący zmarłych przodków, rżnący amerykańskie dziwki, zastawiający pułapki na garbusów, ekspert kung-fu o trójpalczastych stopach, drzewny upiór... — Co drzewny? — mruknął Lokaj. — To znaczy, że lubi się przebierać za drzewa. — Tak, TO JA! — zaryczał Symes-Grosz. — Ja jestem tym wszystkim i jeszcze wysadziłbym ten wóz, gdybyście wy dwaj, pajace, potrafili utrzymać samochód na drodze przy dwudziestu pięciu milach na godzinę. Więc teraz muszę wykonać robotę osobiście. Odbezpieczył broń. — Co on chce zrobić? — zadrżał przerażony Lokaj. — Będziecie mieli wypadek — obwieścił Symes-Grosz. — Wasz wóz właśnie roztrzaskał się w rowie i zapalił się, a wy razem z nim. Ślicznie i czysto, nie? — Nigdy ci się to nie uda — sprowokował litam. — Już mi się udało — mruknął Symes-Grosz. — Patrzcie. Wsunął kciuki pod podbródek i litam z przerażeniem zobaczył, jak skóra zaczęła mu schodzić z twarzy paskami, aż całe oblicze pułkownika lotnictwa, Billa Symesa-Grosza, zeszło pajęczyną gumia-stego plastiku i sztucznych włosów. — To ty! — wykrzyknął przerażony litam. — We własnej osobie, staruszku, ten sam. Cała nieprzyjemność po twojej stronie. — Cholera jasna — eksplodował Lokaj. — To pański sobowtór, lordzie. — Mój półsobowtór, dla ścisłości — mruknął litam. — Obaj macie rację. Mogę przedstawić się twemu słudze. Ferdynand Alfonso Ślizgacz, do usług. — Obrzucił ich butnym spojrzeniem. Lokaj pomyślał, że brodę ma jeszcze cieńszą od litama. — Myślałeś, że nie żyję, co? Plotka rodzinna głosiła, że sprzedano mnie jako niewolnika do Afryki po tym, jak wydałem pieniądze wuja na dziwki i hazard. Ty lepiej się nie spisałeś, co, staruszku? Kompletnie zrujnowany, ani grosza przy dupie i jeszcze wymyśliłeś ten idiotyczny plan, żeby trochę zarobić. — Zawrzyjmy układ — zaczął litam. — Mogę przymknąć oczy na ten drobny incydent... — JA powiem, jaki jest układ, mój drogi pół-bracie — przerwał ostro Alfonso. — Wsiądziesz do wozu, gdzie śliczniutko spalisz się, aż będziesz nie do rozpoznania. A ja pójdę sobie mieszkać do twojego domu podając się za ciebie. Jak twój lokaj słusznie zauważył, jestem w stanie tego dokonać, przy takim podobieństwie. — Ciągle będziesz bez pieniędzy! — krzyknął litam. — Domu sprzedać nie możesz, bo bałagan w papierach. A zresztą, sam już próbowałem i nikt go nie chce, sypie się, więc i tak jesteś w punkcie wyjścia. — O nie, kochany braciszku — zasyczał Alfonso. — Znalazłem mapę wskazującą miejsce ukrycia słynnego skarbu Dubl'une, dokładnie sześć stóp pod spiżarnią Lokaja, więc moje kłopoty finansowe będą tymczasowe... A teraz, do wozu! — Znacząco machnął strzelbą. — A jak nie pójdziemy? — mężnie stawił się litam. — Wtedy będziesz musiał nas zastrzelić, a to łatwo wyjdzie przy oględzinach. — Nigdy się nie poddajesz? Bardzo dobrze. No to inaczej to ujmę. Zaczerpnął głęboko porannego powietrza i głośno odetchnął. — Lokaj zwędził coś i zwiewa, ale ty byłeś za głupi, żeby to przeboleć, więc ja go kropnę najpierw, a potem tobie przykurwię. Wsadzę was obu do wozu, zapalę, wrzucę strzelbę. Jak ci się to podoba? Kłótnia, czy wypadek? Próba uprowadzenia, czy kłótnia między pedałami? — splunął. — Nie masz opinii najprzyzwoitszej osoby na świecie, najdroższy braciszku, a ten ubiór zawsze będzie świadczyć, że jesteś świrem na tle dupy. Lokaj ruszył w stronę samochodu. — Oszalałeś? — krzyknął litam. — Lepiej dać się zastrzelić niż spłonąć żywcem... — To może go zranię — uśmiechnął się krzywo Alfonso. Lokaj otworzył drzwiczki i usiadł w samochodzie z rezygnacją. Alfonso zrobił krok w kierunku litama. — Wiesz, że byłem w Legii Cudzoziemskiej? — rzucił od niechcenia. — Jak się nie ruszysz, to wpierw ci oczy wydłubię. — Zrobił następny krok. Ledźwiorotor pracował zawzięcie już od wielu godzin, mrucząc i prawie dochodząc, tryskając galonami smrodliwej, śluzowatej wody po trzęsawisku, aż jej zapasy wyczerpały się i maszyna zapadła w mechaniczny odpowiednik snu po spółkowaniu. Jej obwody jednakże czuwały, zaprogramowane niezmiennie na „szukaj" i „penetruj". Jednak nawet owca nie znalazła się dość blisko, by uruchomić stadium wzniesienia. Tymczasem tego ranka sprawa przedstawiała się odmiennie, a elektryczne bzykanie wewnętrznych motorów powinno było podpowiedzieć nieświadomemu obserwatorowi, że będzie to romans jednostronny. Kiedy smakowity kąsek przeszedł obok, obwód nastawiający trzon zareagował. Gąsienice powoli i bezgłośnie wycofały działo z wysuszonego strumienia i potoczyły się po trzęsawisku na pozycję zero. Alfonso skrzywił twarz z odrazą. — Ohyda! — oskarżał. — Moi ludzie pozbędą się takich jak wy na dobre — dodał i zacisnął pięść, wpatrując się z pogardą w litama, który niewzruszenie stał na skraju drogi. Ledźwiorotor wynurzył się z ukrycia i ruszył w drogę. Poruszał się z maksymalną prędkością trzydziestu mil na godzinę, a udawało mu się to o wiele lepiej niż lordowi litamowi. Celował w tyłek o kształcie spadochronu, odziany w drelich. Należało dobrać właściwy kąt i prędkość, aby pękł materiał. I wtargnęła stal gumą zwieńczonego potwora wprost w odbyt ofiary. Wcisnęła się z mocą w bardzo muskularne pośladki madę in Legia Cudzoziemska. W ostatniej sekundzie Alfonso usłyszał wysoki ton silników. Odwrócił głowę i szczęka mu opadła. — Co to za kurwa... — ale więcej nic nie powiedział, gdyż ledźwiorotor uderzył go z pełną siłą i tępym „flap". Spodnie pękły, a wkrótce po nich pękł też jego delikatny, sflaczały zwieracz. Alfonso wyrzucił ręce ku niebu, a jego ciało całe podskoczyło, nadziane na koniec rozpędzonego pitola. Nogami kręcił młynka śmierci i pędził do przodu z szybkością trzydziestu mil na godzinę. litam dał nurka na przednie siedzenie samochodu. — Co to za kurestwo, Lokaj? — zapytał. Lokaj schował się pod deską rozdzielczą. — Cóż, sir, to taki mój mały wynalazek, który... KERCZUM!!! Ziemią wstrząsnęła eksplozja, asfalt, piach i kamienie wzleciały na pięćdziesiąt stóp w górę. Lokaj zamilkł. litam ostrożnie wytknął głowę. Łoskot wybuchu ucichł, a ostatnie drobiny ziemi uderzyły o dach wozu. — Nie ma go, Lokaj — wyszeptał pełen zdziwienia. Niepewnie, potykając się, dotarł do miejsca, w którym ledźwiorotor wjechał na minę z prędkością trzydziestu mil na godzinę, cały czas zawzięcie trykając Alfonso. Ledźwiorotor przestał istnieć. Nie było też śladu Alfonso. Tylko wielka krwawa dziura. 20. Wieści zza świata — Na własnej bombie, Lokaj. A nie mówiłem? Przez przypadek, zmyślne urządzonko, ten twój lędźwiorotor, wydostało nas z paskudnego położenia. Jak wszystko się skończy, to ci pozwolę zrobić następnego. Może da nam trochę rozrywki. — Jeżeli mogę, sir, ja... — zaczai Lokaj. — Zamknij się i kop! — rozkazał litam. litam siedział w kuchni przed wejściem do spiżarni, na szezlongu zaciągniętym tu przez Lokaja. W srebrnym wiadrze obok leżała otwarta butelka szampana, wypełniona ze skąpstwa wodą z kranu. — Już wkrótce będziesz pił prawdziwy, co, Lokaj? — chichotał litam. — Tak, sir. Lokaj zszedł już na głębokość sześciu stóp pod podłogę spiżarni, a kopał już od kilku godzin kilofem, łopatą i gołymi rękoma. Pot ściekał mu strumieniami po plecach i piersiach, a on dalej mozolił się w dławiącym gorącu i wilgoci małej spiżarni. — Mam, sir! — wykrzyknął nagle, gdy kilof trafił na drewno, litam zeskoczył z kanapy, a Lokaj mocował się z kufrem ze starodawnego statku, by uwolnić go z jego mogiły. — Hej... ho... i... siup... — stękał i ciągnął za mosiężne kółko przymocowane z jednej strony. — Na miłość boską, ostrożnie — piszczał litam. Lokaj odetchnął z ulgą. — Mam, sir. — Kufer leżał w dole, jednym końcem do góry. — Rozwal tę sakramencką skrzynię — litam machał rękami jak maniak. Lokaj zamachnął się kilofem na zardzewiałą kłódkę, raz, drugi. Potem zahaczył o gnijącą deskę. Wyrwał zamek z drewna, które rozpruszyło się, tworząc wilgotną mgiełkę po tylu latach spędzonych w grobie. litam wściekle przecierał monokl i chuchał na niego co chwilę. — Szybko, szybko! Otwieraj, głupcze! — dyszał zdesperowany. Wieko wreszcie zostało uniesione. Na dnie leżała mała koperta. Lokaj i litam zamarli w milczącym osłupieniu. Po chwili Lokaj nerwowo odchrząknął i pochylił się po papier. — To chyba na tyle, sir — powiedział i podniósł list. litam chwycił kopertę i rozerwał. Sekundę później zaskrzeczał rozżalony i cisnął butelką po szampanie o ścianę, gdzie rozbiła się na kawałki. Pobiegł na górę kuchennymi schodami miotając przekleństwa. List leżał na kamiennej posadzce, tam, gdzie go upuścił. Lokaj sięgnął po niego ze swej dziury i przeczytał słowa napisane ołówkiem na kawałku papieru ze szkolnego zeszytu, pośpiesznie przedartym na pół. Do tego, kto znajdzie. Winny jestem tobie skarb. Możesz zaskarżyć moich potomków. Serdeczności. Wujek — Stary skurwiel — wymamrotał Lokaj. Lord litam milczał przez prawie dwadzieścia cztery godziny. Siedział w swym ulubionym wiktoriańskim fotelu z wysokim oparciem. Wypadł mu monokl, ale nie założył go. Twarz miał szarą jak kamień, oddech płytki. Siedział tak od dwudziestu czterech godzin i nawet furgonetka dostawcza nie wywołała u niego zmarszczenia nosa, czy choć mrugnięcia powieką. Lokaj otworzył drzwi i zdziwił się, widząc jak podjeżdża opancerzony ford transit, jak wysiada z niego strażnik w mundurze i hełmie, otwiera tylne drzwi i wyjmuje torbę uszytą z wielu warstw materiału. — Trochę tu na górze jesteście odcięci, co? — rozległ się szorstki szkocki akcent. Twarz strażnika chroniła gruba akrylowa przyłbica. — Tu podpisać. — Podał Lokajowi kartkę, którą ten podpisał, nawet nie patrząc na papier. Oczu nie mógł oderwać od przesyłki. — Proszę bardzo, sir — powiedział radośnie strażnik. — Do widzenia. — Odwrócił się i spokojnym krokiem udał się do furgonetki, która wkrótce zniknęla za wzgórzem. Lokaj otworzył torbę. Wewnątrz znajdowała się koperta lotnicza ostemplowana w USA, z napisem: „Ścisie, tajne. Wyłącznie do rąk lorda Ślizgacza". Lokaja zaczęło ogarniać podniecenie. Odwrócił się, by pójść na górę, ale to, co zobaczył, sparaliżowało go. Postać pokryta była szlamem, usta zasysały i bąblowały ekskrementami i błotem, które oblepiały całe ciało. Z ran na stopach ciekła krew. Z rozpostartymi rękami, stawiała niepewne kroki w kie- runku Lokaja. Służący wydał skrzek przerażenia i wbiegł do pracowni litama ryglując za sobą drzwi. Rzucił litamowi kopertę na kolana. — Na dole jest potwór, zombi — dyszał. litam zignorował go i powoli, pokonując ból, otworzył kopertę, jakby we śnie. Rozdziawił usta i zamknął je, przeczytawszy kilka pierwszych linijek. Szanowny lordzie Ślizgaczu, Stosownie do ustaleń naszego zjazdu odbytego latem tego roku iv Los Angeles, mam wielką przyjemność potwierdzić wybór pańskiej osoby na Delegata Łącznikowego Towarzystwa Ewangelicznego Jim-my'ego Gada na teren Zjednoczonego Królestwa. Załączam dla pana dwa bilety powrotne do Los Angeles, gdzie będzie pan uczestniczył w naszej pierwszej Konferencji Międzynarodowej oraz Spotkaniu Modlitewnym, jako osobisty gość Wieleb- nego Jimmy'ego Gada. Nie muszę nadmieniać, iż ta konferencja jest dla nas wszystkich niezmiernie ważna i lukratywna. Uściski i woda święcona Łączy nas wiara Szklistopatia Tugość Osobista Asystentka Wielebnego Gada P.S. Będę w pokoju 415. litam powoli odłożył list. Ogień inspiracji ogarniał komorę silnikową jego mózgu. — Lokaj — zaczął, a na jego twarz wypełzł wielki uśmiech. — JA — mówił coraz głośniej — JESTEM, KURWA, MISJONARZEM! Wstał, wyrzucając ramiona w powietrze, w wyniku czego zrzucił pobliski wazon. — Telewizyjny ewangelizm, Lokaj, pierwszorzędnie. Mój Boże, wiesz, ile to forsy? To właśnie miał na myśli Alfonso, gdy mówił, że jego ludzie sobie z takimi poradzą. Ten idiota dał się nawrócić jakimś zgrzybiałym świrom z telewizji! Pewnie im chciał dać ten cholerny dom i wszystko — przebiegły umysł litama nabierał rozpędu. — Pakuj rzeczy, Lokaj, i to zaraz. Lecimy do Los Angeles, litam szarpnął drzwi, zanim Lokaj zdążył zaprotestować. — Proszę, nie, sir... Teraz dla odmiany litam zamarł na miejscu. Przyjrzał się uważnie istocie, która podążyła na górę za Lokajem: podartej, postrzępionej i szlamiastej. Nagle litam zaśmiał się urywanie i minął owo zjawisko w drodze na parter. — Dzień dobry, Cyntio! — zawołał. — To było najlepsze rżnięcie w moim życiu, draniu — zaskrzeczała. — Oj, nie — odparł Lokaj. — Dwa dni w strumieniu i oddychanie przez indyka to jednak nie zabawa dla mnie, więc jak chcesz kontynuować znajomość, to zamierzam wprowadzić kilka zmian... Lokaj podniósł krzyk, gdy Cyntia złapała go za spodnie i przycisnęła pokrytą kałem twarz do jego krocza. Jej dłonie rwały guziki rozporka, a usta przyjęły kształt rury od odkurzacza. W drzwiach pojawiła się głowa litama. — Jeszcze nie spakowany? — zapytał wesoło. — Ratunku! — krzyknął jedzony mężczyzna. — Niepotrzebna ci pomoc, staruszku — odparł beztrosko litam. — Co mam zrobić? — skrzeczał Lokaj, wznosząc oczy do sufitu, kiedy Cyntia wzięła w usta sflaczały napletek. — Przyjmij pozycję, chłopie — zaśmiał się litam. — Jaką? — Pozycję misjonarza, oczywiście. Lord litam zatrzasnął drzwi. Spis treści Część IKŁOPOT 1. Stworzenie bestiidoskonałej ................ 11 2. Tajnyagent ......................... 16 3. Wynalazek Lokaja ...................... 21 4. Ubitaśmietanka ....................... 26 5. Zaprzyjaźniona para ..................... 30 6. Jedzenie, .cudowne jedzenie ................. 35 Część IIROZWIĄZANIE 7. Powitanie ........................... 41 8. Droga do Findidnann .................... 50 9. Radość z...małżeństwa ................... 56 Część IIINAJLEPSZE PLANY 10. Panieński bieg ........................ 65 11. Podano do stołu ....................... 73 12. Stuki w nocy ......................... 80 13. Pora ruszyć w drogę ..................... 87 Część IV AKCJA ZAGĘSZCZA SIĘ 14. Śniadanie ........................... 97 15. Zabawa .'.....................'...... 104 16. Morderstwo najbardziej piersiowe ............. 113 Część VOSTATECZNE ROZWIĄZANIE 17. Śledztwo lorda litama .................... 121 18. Ucieczka ........................... 127 19. Wschodzi słońce ....................... 134 20. Wieścizzaświata ...................... 140 Pierwsza powieść Bruce Dickinsona, „Przygody lorda Ślizgacza" osiągnęła niebywałe powodzenie, szczególnie w Wielkiej Brytanii. Entuzjastyczne recenzje uznały ją za nadzwyczajną i określiły debiut pisarski Dickinsona jako znaczące wydarzenie literackie (The New Musical Express, The Evening Standard). Nie brakowało jednak głosów, że jest to rzecz ,,ohydna i krańcowo obsceniczna". Bruce Dickinson poszedł „za ciosem" i oto w Wielkiej Brytanii ukazała się POZYCJA MISJONARSKA kolejny tom przygód lorda Ślizgacza, tym razem w Stanach Zjednoczonych. Ślizgacz, w towarzystwie swojego wiernego lokaja, podróżuje po Kalifornii w przebraniu... duchownego! Już wkrótce nakładem DW REBIS.