12426
Szczegóły |
Tytuł |
12426 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
12426 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 12426 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
12426 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
BOGUSŁAWA LATAWIEC
OGRÓD ROZKOSZY ZIEMSKICH
Powieść
2
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
3
Wprawdzie poddasze Ryby jest oddzielone od tego wszystkiego, co dzieje się tam,
pod
podłogą, a jednak ilekroć dojdzie do niej charakterystyczne, powłóczyste
szuranie, przyciszo-
ny szum rozmów, zawsze łapie się na tym, że zaczyna mimowiednie nasłuchiwać.
Oni tam na idole – widzi nieomal ich twarze, wszyscy, którzy tu przychodzą, mają
ten sam
głodny wzrok, pożerają nim wszystko, na co spojrzą – przechodzą właśnie z
jadalni do bi-
blioteki. Każdy z nich musi stanąć przez moment na szerokiej, obluźnionej desce.
Jej przecią-
głe skrzypienie przypomina Rybie dziecinną wiarę-lęk, że na progu gabinetu-
Dziada leży
duże, ranne zwierzę. (Tylko tam nie było jej wolno wchodzić.) A więc liczy teraz
mechanicz-
nie: jedno skrzypnięcie, jeden zwiedzający, dwudzieste czwarte skrzypnięcie...
Gdy już prze-
walą się wszyscy przez próg, nastanie nagle dojmująca cisza.
Ryba sprawdza, czy drzwi pokoju są na pewno zamknięte na klucz. Nie może
przecież
mieć pewności, że dzisiaj także któremuś ze Starców nie wpadnie do głowy
„zbawienna”
myśl, aby ją trochę „popokazywać”...
– A to jest Jego wnuczka – i zaraz bez przerwy – a to Jego maska pośmiertna, tu
widzicie
państwo liść, który zerwał na dwie godziny przed śmiercią...
Umieścili go pod szkłem. Ten liść. Wisi na głównej ścianie. Zbladł, jest nieomal
przejrzy-
sty, szary zwitek pajęczyny, nić. Zaproponowała kiedyś, aby co roku wsuwać za
ramkę nowy: i
tak nikt nie pozna, a będzie efektowniej wyglądać. Spojrzeli na nią: ich
wyblakłe, jasnonie-
bieskie, załzawione oczy, ich zmarszczki, ziemista skóra, ich ręce, drgające jak
skrzydła, któ-
re już nie umieją wzbić się w powietrze. To jest ważny liść. Jak list, jak
testament. Babka nie
pozwalała go eksponować. Dopiero kiedy umarła, Starcy znaleźli go w kopercie
wraz ze
zdjęciem Dziada w trumnie. Stal się symbolem jego wiedzy o śmierci, jego
powiązań z natu-
rą.
W tym rozłożystym domu zawsze zresztą, jak tylko Ryba daleko potrafi sięgnąć
pamięcią,
ktoś umierał. Przyjeżdżali bliscy i dalecy krewni. Kwiaty i muzyka Dziada, te
dwie smugi:
woni i dźwięków – czyniły śmierć jak gdyby mniej przerażającą. Do dziś, kiedy
przechodzi
pod oknami narożnego pokoju, gdzie zawsze umieszczano chorych, ścisza głos, jak
wtedy, w
dzieciństwie.
Śmierć mieszka tutaj w książkach, w popielatych zdjęciach. Jest jak powietrze
uwikłane w
zwoje szarej, szeleszczącej bibuły, żółkną od niej klawisze fortepianu,
matowieją wiecznie
polerowane srebra. Zielonkawy nalot, wilgotny kurz i sypkie tumany unoszą się ze
zużytych
sprzętów.
Dla Dany jest coś wyrafinowanie okrutnego w wiecznym przedłużaniu życia mebli,
zasłon,
firanek, które już od dawna powinny się rozpaść, zbutwieć i zapłonąć w piecu
pełnym iskier
ogniem.
Ileż ten dom przeżył już odmian śmierci: śmierć wielkich i małych uczuć, śmierć
sztuki,
przedmiotów, całych epok. I wtedy, kiedy jego drewniane ściany nareszcie oswoiły
się z nią,
pojawili się Starcy wraz ze swym tajemnym sprzysiężeniem. I zaczęli walczyć. Po
kolei wy-
4
rywają zagładzie to, co już na wpół umarło. Ryba z przerażeniem patrzy, jak
ulubione przed-
mioty Dziada, przyzwyczajone tylko do jego dłoni, przez nie jedynie latami
obłaskawiane i
kaleczone, znowu płoną świeżymi barwami, przyciągają oczy. Obcy ludzie nie mogą
się
oprzeć ich urokowi, ukradkiem kładą na nich ręce, wodzą palcami po
wypukłościach. Dla
Ryby od początku w tym powtórnym kontakcie rzeczy z życiem było coś
bezwstydnego. Za
Starcami włóczy się po domu fioletowa smuga nekrofilii, płonie upiornie w
zrekonstruowa-
nych wnętrzach. Często o zawrót głowy przyprawia Rybę ów miraż, kiedy powietrze,
kolory i
wonie jej dzieciństwa wypływają spiętrzonym potokiem spoza nagle otwartych
drzwi.
A do jakiej perfekcji doprowadzili Starcy swój system wydobywania z Dany
najprawdziw-
szej prawdy! Jakąż skonstruowali przemyślną sieć pytań, aby sprawdzić, czy jej
informacje o
układzie mebli, ba: o grze świateł – są rzeczywiście autentyczne; jak sprawnie
odkrywali jej
złośliwe kłamstwa.
Z czasem zrozumiała, że walka o przedłużenie życia Dziadówki jest dla nich
jednocześnie
pojedynkiem z własną śmiercią. Wygląda na to, że w ogóle nie chcą przyjąć jej do
wiadomo-
ści, a już na pewno zyskali przekonanie, że śmierć można przechytrzyć. I
rzeczywiście: na
przestrzeni kilkudziesięciu metrów sześciennych udało im się zmumifikować czas.
Rybę intryguje pamięć Starców. Warstwy czasu przylegają w niej szczelnie, niczym
pla-
stry miodu. Rojowisko pszczół; szeleszczące daty, miesiące, pory dnia, lata.
Posługują się
nimi sprawnie. Stale coś douściślają. Robią to nocami. Siadają naprzeciwko
siebie, na gię-
tych, trzcinowych fotelach, twarzami do ognia. Nogi okrywają kocami. Co chwilę
któryś po-
chyla się, aby dorzucić drew. Wtedy ich powiększone profile, ostre nosy,
podbródki tną po-
wietrze, niczym drapieżne, gwałtownie zerwane do lotu ptactwo.
– To było zimą, śniegi się właśnie zaczęły.
– Kuligi ciągnęły jeden za drugim.
– Koczy skradł mszalny dzwonek.
– To było zimą, może grudzień?
– Środek grudnia, 10, 12... Koczy ten dzwonek zawiesił swojej kobyle.
– Kiedy Dziad go usłyszał, siedzieliśmy akurat w stołowym.
– Rozpoznał go od razu. Koczy tylko raz przejechał pod oknami.
– Przez trzy miesiące straszył chłopa piekłem. W żagwiach, mawiał, będziesz
skwierczeć,
twoja wątroba na rożnie będzie skwierczeć, skórę ci, mawiał, od palców nóg po
głowę nawiną
na płonący kołek i tak z dołu do góry i z góry do dołu.
– Gwizdał przy tym.
– Gwizdał, a Koczy z nogi na nogę „O la Boga, o la Boga”. I
tu już któryś ze Starców przyjmował na siebie rolę chłopa.
– Aż ci duszę wywleką zza paznokci.
– Zza paznokci?
– Wywleką białą i zaczną przypiekać. Skwierczeć będziesz. Do końca świata i po
końcu
świata. Między gwiazdami będziesz gorzał. Telepać się będziesz.
Po tym „telepać” któryś ze Starców bierze z miśnika srebrny dzwonek i długo
razem słu-
chają jego bicia. Przykładają go do uszu, jakby nasłuchiwali bicia Dziadowego
serca.
To opowiadanie, wielokrotnie powtarzane, zatrzaśnięte w tym samym układzie słów,
nosi
tytuł: „Gorejący Koczy”.
Dziad lubił, ten – jak mawiał – „zdobyczny” dzwonek. (Koczy mu go w końcu
podrzucił),
często podzwaniał nim, zwołując gości do stołowego na ukraińską percówkę.
Podobno upatrzył go sobie już znacznie wcześniej. Przebąkiwano, że kradzież
dzwonka
nie była już tak zupełnie pomysłem chłopa. Ktoś słyszał, jak Dziad powiedział do
niego:
„Twoja gniada godna, abyś jej srebro u szyi przywiesił”.
Na dole trwa tymczasem odwrót z sypialni Dziada. Dana słucha. Jak zawsze jest to
proces
powolny, pełen ociągań. Zna dobrze te spojrzenia rzucane już od progu
biblioteki, natarczy-
5
we, przepełnione nadzieją, że jeszcze coś nowego zdołają odkryć w tym
najbardziej intym-
nym ze wszystkich miejsc domostwa. Tak, teraz któryś z gapowiczów potknął się
(czy nie o
chodnik w progu?). Chwycił się krzesła. Przewraca je z piekielnym rumorem.
Podniecony,
skrzekliwy głos Starca. Ciekawe, słychać nieomal każdy szelest, a poszczególnych
słów nie
można odróżnić. Starcy będą mieli o czym mówić przez cały następny tydzień. Przy
takim
upadku spojenia krzesła na pewno mocno się nadwerężyły. Drewno jest przecież
nadpróch-
niałe. I tak dużo wysiłków kosztowało ich wypędzenie z jego rzeźbionych nóg
całych tabu-
nów korników. Był okres, że co wieczór odbywali pod nim narady, tropiąc sypkie
garście
złotej mąki. A krzesło jest ważne. Jest znakiem. Już dawno utraciło barwę
drewna. Ma odcień
popielaty. Oparcie rzeźbione jest w drobne, kwietne motywy. Szeroko rozstawione
oparcia
kończą się łapami lwów. Nogi oplatają grube żyły pędów. Rybie ten fotel od
dzieciństwa ko-
jarzył się z zamorskim stworem, przywiezionym przez Dziada z którejś z jego
kolejnych wy-
praw na Daleki Wschód. Nigdy nie odważyła się w nim usiąść. Na krześle leżała
skórzana
poduszka, wytłaczana w chińskie smoki (przywiózł ją z Hong-Kongu).
Z krzesłem łączy się następna opowiastka Starców – dla zwiedzających. Sklecili
ją ze
wspomnień nie żyjącej już służącej Dziada i jej, Ryby, strzępów wspomnień czy
wmówio-
nych, zasłyszanych fragmentów przeszłości, którą zaadoptowała, w którą
uwierzyła. Starcy
tak długo badali, tak tropili każdy ślad czegoś, co mogło być prawdą, że w końcu
sama siebie
zdołała przekonać, że pamięta czas, w którym nie umiała jeszcze mówić.
Z mroku wyłaniały się zarysy przedmiotów, ludzi, barwne plamy, które co chwilę
rozpły-
wały się w ruchomej, wszystko ogarniającej czerni. Pozostawało migotanie
świateł. Jak pró-
szenie czegoś. Ale Starcom to wystarczało. Opracowali opowieść pt. „Krzesło”:
–... tylko on w nim siadał. Czarna poduszka. Przywieziona z Chin w roku 1915.
Opierał o
nią plecy.
– W środku oparcia odłamek z drugiej wojny, z 1939 roku.
(Zwiedzający pochylają się i ze skupionymi twarzami przyglądają się kawałkowi
metalu,
wciśniętemu między drewniane kwiaty.)
– W październiku 39 roku, dnia nie można już dzisiaj ustalić, godzinę zaś tak,
przynajm-
niej w przybliżeniu, między siedemnastą a osiemnastą, siedział akurat w fotelu,
kiedy jego
wnuczka Dana zaczęła wrzeszczeć...
– jakby ją ktoś żywcem obdzierał ze skóry
– tak, jakby żywcem. Darła się tak, że wstał i poszedł do niej, do drugiego
pokoju. Przy
czym ustaliliśmy ponad wszelką wątpliwość, że poduszka spadła na podłogę. Gdyby
nie spa-
dła, uległaby i ona uszkodzeniu.
– Dziecko stało przed lustrem i rozpaczało. Buzię miało całą w plamach
atramentu.
– Zanim Dziad ją uspokoił, umył...
– Tak, to trwało.
–Całe szczęście, że trwało...
– Odłamek wleciał przez okno i utkwił w samym środku oparcia...
I nie pozostawiając zwiedzającym ani sekundy na kontemplację tego „cudownego”
zda-
rzenia, prędko, ze śladami źle ukrywanej paniki Starcy przechodzą wzdłuż
zielonego kilimu
do Samowarowej Izby. Z krzesłem wiążą się bowiem trzy nie rozszyfrowane dotąd
sprawy: l)
pochodzenia odłamka, 2) w którym końcu ogrodu bomba wybuchła, jeśli rzeczywiście
wybu-
chła, 3) skąd się w domu Dziada wzięło to dziwne krzesło, gdzie je zdobył. W
okolicy na ten
tematy istnieje wiele rozbieżnych sądów, nieomal kilka szkół. Starcy nie zdołali
sobie wyro-
bić własnego zdania. Niektórzy twierdzą, że odłamek nie pochodził wcale od
niemieckiej
bomby, że akurat wtedy nie było żadnego bombardowania, a że Dziad miał z wieloma
sąsia-
dami na pieńku, więc na dobrą sprawę nie można nawet wykluczyć perfidnie
zaplanowanego
morderstwa. Dużo się przecież swego czasu gadało o nieprawnym zagarnięciu przez
niego
łąki Perzaka, o budzących zgorszenie przyjaciołach Dziada, którzy tu zjeżdżali z
całego nie-
6
omal świata, o ich skandalicznych awanturach, seansach narkotycznych, o
grabieniu okolicz-
nych kościołów, kapliczek.
I rzeczywiście drewniane świątki, frasobliwe Chrystusiki wypełniają do dziś
półki w Sa-
mowarowej Izbie. Choćby ten anioł z zielonkawym nalotem pleśni na szatkach, o
którym
Dziad mówił „Mój grzeszny Gabryel”, przecież nie dalej jak parę dni temu
rozpoznała go
specjalnie ściągnięta przez Starców Baba spod Mroczenia. Stamtąd był, z
przydrożnej ka-
pliczki.
A swoją drogą ci wiecznie nowi, sprowadzani przez Starców ludzie, ich kłopotliwe
przy-
zwyczajenia. Trzeba się z nimi liczyć, bo inaczej nie zdradzą Prawdy, którą
ponoć tylko oni
posiadają. Starcy święcie w to wierzą. Baba z Mroczenia zajęła pokój tuż obok
poddasza Ry-
by. Za cienkim przepierzeniem wyraźnie słychać skrzypnięcie sprężyn, człapanie.
Widać Ba-
ba właśnie wstaje. Seria chrząknięć, miękkie urywanie się flegmy, splunięcie.
Boże drogi,
gdzie splunęła, chyba nie na podłogę, a może przez okno?
Nie żeby Ryba czuła do niej niechęć, przeciwnie. W Babie jest imponująca,
rumiana po-
goda, w twarzy pomarszczonej jak skóra na przemarzniętym jabłku, w ruchach
szybkich, ale
nie za prędkich, chłopska celowość, kiedy tak przenosi naczynia ze stołowego do
kuchni, to
jest to cały dokładnie przemyślany obrządek.
A więc nie niechęć, może nawet nie to, że przez te wieczne odwiedziny musiała
przenieść
się na górę, właśnie do tej latem najduszniejszej, a zimą najzimniejszej klitki,
ale bezustanne
skrępowanie. Każdy swój ruch, każdą decyzję musi zawsze wstawiać w ten cały
ruchomy
ludzko-meblowo-pamiątkowy układ domu ze wszystkich jakie miała najdziwniejszego.
Teraz na przykład nie zabrała się jeszcze do pracy, nie tyle z normalnego
porannego leni-
stwa, ale czeka, żeby Baba pierwsza poszła do łazienki, potem do kuchni, i żeby
ta wycieczka
z dołu nareszcie się przewaliła przez wszystkie pokoje, kąty, meble i gadki
Starców.
Noc też nie była najlepsza. Baba chrapie, i to w dosyć urozmaicony sposób.
Miniona noc
obfitowała w sny. Zdarzają się Rybie takie ciężkie od barw, kształtów i słów
noce (czasem
nawet próbuje swoje sny notować). A więc strzęp ostatniego: pomarańczowe
płomienie, od-
blaski, jakby wylot dyszy odrzutowca był wycelowany akurat wprost w róg drzwi.
Fosfory-
zowały, płonąc i przygasając na zmianę, nieomal oddychały, zachłystując się
światłem. To ją
obudziło. Ale jeszcze po chwili widziała przecież nadal te pulsujące na drzwiach
w rytm po-
chrapywań Baby – smugi.
Pogranicze snu i jawy, tam właśnie dzieje się dużo, tam gdzie te dwa światy
wpadają na
siebie z chrzęstem, wzajemnie się miażdżąc. Sen, zmyślenie, prawda – w Dziadówce
Ryba
wiecznie porusza się w tych trzech smugach, trzech woniach, które stale od nowa
próbuje ze
sobą spleść.
Pokój Ryby jest ułożony między dwiema strefami dźwięków (z boku krzątanina Baby,
z
dołu szelest wycieczki, jej ślimakowate pełznięcie) – jakby umieszczono go
między ogrom-
nymi błonami membrany. Nasłuchuje. Wycieczka do tarła nareszcie do ostatniego
pokoju.
Wisi w nim maska pośmiertna Dziada i leżą czarne albumy ze zdjęciami z pogrzebu.
Jest
między nimi także powiększona twarz Ryby, wtopiona w liście cmentarnych drzew i
chropo-
watości bromowego papieru, fotografia – matowa, wyraźna. Należałoby ją
zatytułować
„Zdziwienie”. Dźwigała je wtedy w oczach, brwiach, w dłoniach cierpnących co
chwilę jakby
od długie go wysiłku, zdziwienie – że on, Dziad, ten najbardziej żywotny ze
wszystkich ja-
kich znała ludzi, jednak zmarł... Śmierć – amputacja świadomości, moment, kiedy
odpada
nagle niczym biały, żywy pęd. Właśnie o tym myśli na tej chwili z fotografii,
pamięta, jak ją
zaskoczył błysk flesza, jak zabolała ciekawość reportera, jak zasłoniła twarz
dłońmi. Wierzy-
ła, że na zdjęciu są nieomal wypisane słowa jej myśli, że stały się publiczną
własnością.
A przecież Dziad chorował długo, nie umarł nagle. Leżał pod kołdrą suchy,
ogromny. Ale
jeszcze wtedy jego śmiech bywał tak gwałtowny, że spod otwartych okien raz po
raz wzbijały
się przerażone gołębie. Nie tylko dla Ryby, dla wielu ludzi śmierć Dziada była
po prostu –
niewyobrażalna. W czasie pogrzebu zrozumiała, że wraz z Dziadem odeszło coś
więcej niż on
7
wyobrażalna. W czasie pogrzebu zrozumiała, że wraz z Dziadem odeszło coś więcej
niż on
sam. Stało się tak, jakby w czasie tego wietrznego dnia odwróciła się wolno i
raz na zawsze
jedna z kart historii, epoka krwistej czerwieni.
Żółknie teraz tam, na dole, w ciasnocie albumu ten ogromny dzień i żółkną twarze
uczest-
niczących w nim ludzi. Dzień o przestrzeni roku; dzień, który Ryba nadal
zwiedza. Raz wol-
no, tak jak teraz w woni rozkładających się traw, liści, w mdlącym zapachu
wieńców, innym
razem prędko w gwałtownym, przyprawiającym o zawrót głowy biegu. Wtedy zawsze
poja-
wia się przyjaciel Dziada – profesor Przestwór.
Nie, on nie szedł za trumną. Prawie biegł. Wyprzedził idący pod górę kondukt,
wieńce, w
końcu samą trumnę, jakby nie mógł się doczekać widoku rozkopanej ziemi, jakby
nie chciał
uwierzyć, że w środku tego zwykłego cmentarza jest To Miejsce, czekające już,
przygotowa-
ne Miejsce!
Energiczny krok Przestwora; tak samo zwykł chodzić z Dziadem na dalekie spacery.
Inni
szli wolno, powłóczyli nogami, wzbijając żółty kurz, jakby usiłowali przedłużyć
pogrzeb w
nieskończoność. Przestwór nie! Jego twarz (wielu przyglądało się jej
natarczywie) była zwię-
zła, malowało się na niej jedynie podniecenie – podobne do tego, w jakie wpadał
w czasie
dyskusji. Zadzierżyste podniecenie. Patrzył prosto przed siebie, jakby szedł
zupełnie sam,
spoglądał na czuby dębów, na czerwień zachodzącego słońca.
A Ryba pod tą ruchomą ze spojrzeń ludzkich, sypiącą się piramidą, pod tym
ciężarem, któ-
rego nie mogła unieść, czuła swoją gąbczastą, napuchniętą twarz i mówiła do
siebie, poru-
szając nawet wargami: „miękka buła, miękka buła”. Tak się czuła, jakby zanurzono
ją w let-
niej wodzie i powoli zaczęła się rozpływać, ciało traciło kontury, prawie go już
nie było...
Zdjęcia Przestwora nie ma na szczęście w albumie, to znaczy zdjęcia z pogrzebu
(innych
jest całe zatrzęsienie, z Dziadem i bez, z nią, Rybą na rękach, w wózku itd.),
nikt go po prostu
nie zdążył zrobić. Starcy mocno nad tym boleją. Kiedy kondukt w końcu dobrnął do
grobu,
Przestwór już tam był, mocno pochylony do przodu. Ryba nigdy nie odważyła się go
pytać,
czy to prawda, co opowiadano, że oglądał uważnie wnętrze dołu, jakby chciał
spamiętać bar-
wy wszystkich kolejnych warstw ziemi, w której miano zostawić Dziada. A potem
odszedł,
właściwie od razu, gdy przyjaciele, krewni, fotoreporterzy otoczyli grób. Nie
przemawiał. I
był taki moment ciszy, Starcy mówią: „zakłócenie organizacyjne”, kiedy wszyscy
zaczęli się
rozglądać wokoło, nie, nie ulegało wątpliwości, profesora Przestwora,
najbliższego przyja-
ciela Dziada – nie było. Jego przemówienie miało być pierwsze.
Ściany pokoju, w którym leżą albumy, są pomalowane na biało, tylko biel,
twierdzą Star-
cy, jest w stanie udźwignąć majestat śmierci Dziada. Biały pokój wypełniony
czarnymi
przedmiotami: albumy, fortepian, maska.
Przestwór nie pojawił się w Dziadówce przez dwa lata. Jego pokój z wolna, mimo
iż Ryba
wietrzyła go regularnie, a zimą nawet raz w tygodniu przepalała w piecu, zaczęła
wypełniać
wilgoć. Na sufit wpełzły sine zacieki z żółtymi brzegami, ramy obrazów wypaczyły
się i od-
stawały od ścian.
Dopiero więc po dwóch latach, dokładnie w dzień śmierci Dziada, Przestwór
wrócił. On
pierwszy miał odwagę usiąść przy Jego fortepianie i zagrać. Muzyka wybuchła w
zakurzo-
nym domu, trawiąc sprzęty i powietrze jak pożar.
Naprzeciwko Ryby, na sczerniałych belkach, między sękami wisiała maska
pośmiertna
Dziada. Nie spuszczała z niej oczu. Nie była większa od wiszącego obok talerza.
Obok siebie
dwa przedmioty, na jednym szlak ludowego motywu, na drugim linie obrzmiałych
powiek i
czoła. Kształty raz na zawsze uformowane, jedyne. A naprzeciwko tej nieruchomej,
przy-
twierdzonej do ściany twarzy – muzyka, jej płonące strumienie, ogień, który
będzie można
rozpalać zawsze od nowa.
Pamięta, że wtedy po raz pierwszy bez lęku patrzyła na maskę, a później zdobyła
się na
odwagę, aby dotknąć jej zimnych rysów opuszkami palców.
8
Teraz ta sama śmierć nasycona czernią, dostojna, człapie po mieszkaniu w
muzealnych
kapciach, jest starannie odkurzana, odnawiana przez specjalistów...
Przestwór nie wszedł do pokoju, w którym Dziad umierał. Ryba prędko zauważyła,
że czuł
się źle. Mówił inaczej. Jego słynna przestworowska dykcja zniknęła. Porzucał co
chwila zbu-
dowane do połowy zdania, jakby przestawał wierzyć w ich sens. Ryba była
zdezorientowana.
Wreszcie wybuchnął, głośno, po swojemu. Stanął naprzeciwko maski, twarzą prosto
w twarz
Dziada, tak jak przed laty w czasie rozmów z nim: – To barbarzyństwo wieszać na
ścianie,
między talerzami twarz umarłego człowieka!
Usiadł tyłem do maski, ale przez cały czas czuł ją za plecami. Nie jadł. Twarze
o podob-
nym wyrazie pamiętał – zalane gaszonym wapnem.
I już w następnym tygodniu załatwił Rybie pokój w samym centrum miasta. Sam, bez
py-
tania. Od tej decyzji nie było odwołania. Po prostu przesadził ją z rzeczami,
podręcznikami,
myślami, do nowego mieszkania, między nowych kolegów, do nowej klasy, nowej
szkoły.
Wszystko było nowe! Czuła się wtedy tak, jakby wpadła w wir powietrzny. Jacyś
obcy lu-
dzie, oschli, krótko mówiący pakowali jej książki w równe paczki, obwiązywali
drutem i
wrzucali na platformę bagażówki, raz dwa, raz dwa, potem biurko, też bez
pytania, ten jeden
jedyny mebel wzięli razem z nią.
Biurko jest niezniszczalne. Drogocenne. Jego głęboka czerń o nieskalanym połysku
odbija
wnętrze pokoju. Ile było tych kolejnych wnętrz, kiedyś zmieniała je co parę
miesięcy w go-
rączkowym pośpiechu, którego sama sobie nie umiała wyjaśnić. Kluczyła po coraz
ciemniej-
szych zaułkach miasta, od jego szczytu, wzniesionego na zboczach góry, aż po
samo dno,
kamienice opierały się tam o wody rzeki – jakby usiłowała zatrzeć za sobą ślady.
A więc biurko, rozłożyste, na zewnątrz tak proste w swej funkcjonalnej
jednoznaczności,
ale jego wnętrze... Zapach ściętego drzewa. Ryba wierzy, że biurko do dziś
dźwiga w sobie
leśną woń. W mieście często pochylała się nad jego wysuniętymi szufladami,
wdychając ich
zapach.
Teraz ustawiła je pod oknem. Po blacie wędrują odbicia świateł: słońca, lamp,
świec, peł-
gają gromadnie jak smugi rzek, ludzi, myśli. Bo to jest sprzęt zaludniony,
ciężki od dźwiga-
nych w nim fabuł, gromadzonych latami bohaterów.
Ryba przygląda mu się z rozrzewnieniem. Jego biurkowa cierpliwość, miękkie
uchylanie
się szuflad, które nadal są jędrne, nie wypaczone, mimo że wędrowały z nią
poprzez wilgoć
werand, mrok oficyn, aż po sypką duszność poddaszy.
A więc stało się – ma tę rozłożystą przestrzeń drewna naprzeciwko siebie. Już
dawno, co
najmniej od godziny powinna wziąć się do pisania. Koniec ucieczki. Biurko
zwyciężyło! I to,
co dźwiga w sobie, na sobie, a na co usiłowała nie patrzeć, te stosy papierów,
fiszek, listów.
Nie dawniej jak parę tygodni temu wydobyła je na powrót z mrocznego wnętrza.
Ekshumacja
zwłok. Tak to wydobywanie czuła, siedzą późną nocą u stóp biurka. Najpierw więc
sam ma-
szynopis „Ujścia” – stos papierzysk, pobrudzony, pełen zgnieceń śladów palców,
zaczytany.
Na marginesach znaki zapytania kropki, „ptaszki”, klamry, słowa, całe zdania.
Labirynt,
monstrualne gmaszysko uwag, refleksji, wielobarwne, bo są tam wszystkie kolory
tuszów,
pisaków, nawet czarny atrament Przestwora. Ślady lektury skupionej,
powierzchownej, ale
zawsze rozczarowującej przypadkowych czytelników, przyjaciół i wrogów. I
pomyśleć, że
kiedyś doskonale orientowała się w tym buszu porad i ataków, że umiała jedynie
po rozsia-
nych na marginesach znaczkach zrekonstruować całość koncepcji każdego kolejnego
„po-
prawiacza”.
Od okna powiało chłodem, skrzypnęły dawno nie oliwione zawiasy, rogi
maszynopisów
uniosły się ku górze, a kartki, leżące na samym szczycie stosu, zaczęły się
wolno rozsuwać
jak tasowane karty. Zerwała się z łóżka, szybko położyła dłonie na ruchomym
stosie. Nawet
wzruszył ją ten gest. Doznała podobnego wrażenia jak wtedy, kiedy pierwsza raz
położyła
9
dłonie na masce Dziada: ślad wzruszenia i przytłaczająca świadomość, ze to tylko
falsyfikat,
podrobiona kopia prawdy. Słowa – maski, zdania – maski.
Po drugiej stronie biurka, już pod przyciskiem z czarnego szkła leżą recenzje,
listy i to
ostatnie oficjalne pismo: „Szanowna Pani, uprzejmie zawiadamiam, że po
zapoznaniu się z
nadesłaną przez Panią nową wersją powieści «Ujście» i skonfrontowaniu naszej
oceny z opi-
niami recenzentów, które zasyłamy – postanowiliśmy zrezygnować z publikacji tej
powieści i
odstąpić od zawartej z Panią umowy z dnia 5.XI... nr... Zgodnie z paragrafem 15.
cytowanej
umowy wypłacona zaliczka w wysokości 7500 pozostaje Pani własnością. Wraz z tym
listem
odsyłamy 1 egzemplarz maszynopisu, kopię zatrzymujemy w archiwum Wydawnictwa.
Łą-
czę wyrazy poważania. Załączniki...”
Ryba czyta po raz nie wiadomo już który, każde zdanie dwukrotnie. Jednoznaczność
tek-
stu: czarne na białym, wyważenie poszczególnych słów, aby nie było między nimi
żadnej
szczeliny, którą mogłaby się wśliznąć nadzieja i jeszcze jedna bezsensowna
szarpanina – ko-
lejna przeróbka. Jasność decyzji. Przy tym dbałość o styl, np.: „po
skonfrontowaniu naszej
oceny z opiniami recenzentów”, a nie: „po skonfrontowaniu oceny z ocenami”.
Najprawdo-
podobniej urzędniczka wydawnictwa ma już od lat stale ten sam szablon, który
stosuje w
beznadziejnych przypadkach.
Ryba przerzuca recenzję, robi to wolno, głowę przechyla na bok: „W sumie żaden z
ele-
mentów, na których opiera się powieść, nie wytrzymuje krytyki, tym samym nie
wytrzymuje
też krytyki całość. Należy żałować, że utalentowana poetka i sprawdzony już
prozaik wkro-
czyła tu na drogę, która raczej szkodzi jej zdolnościom – niż pomaga”.
Uśmiecha się, ach ta męska galanteria, któż by przypuszczał, że na końcu pojawi
się
szczypta cukru; do kobiet recenzentek nigdy nie miała szczęścia. O, jest to
zdanie, to jedno,
jedyne, które w tym gorzkim czasie sprawiło jej nie jaką satysfakcję, bo czyż
nie trzeba jed-
nak pewnych umiejętności, aby doprowadzić kogoś do takiej pasji: „Pracowicie,
estetycznie
modelowany ten tekst nasuwa nieodparcie chęć posłużenia się brutalnym
określeniem Grabca
wobec piękności Goplany: rybia galareta”.
Przez dwa lata „Ujście” leżało w biurku, najpierw w mieście, a potem kiedy
zrozumiała, że
pracować może tylko w Dziadówce – było tutaj, na poddaszu. O zdaniach tej
powieści, głę-
boko wgniecionych w żółty papier, pełen drzazg, myślała jak o rozpadających się
meblach
domostwa. Śmierć słowa. Jak butwieją, jak się starzeją zdania?
Pod balkonem słychać tłumione śmiechy, strzępy rozmów. Wyszli już! Starcy
zamykają
główne wejście. Ryba wyobraża sobie ich twarze. Patrzą na siebie tryumfalnie,
spełnili swój
obowiązek! Znowu byli potrzebni. Oni: znawcy czasu, który minął. Często im
zazdrości.
Działalność Starców jest jednak bardziej konkretna. Oni pracują w sprzętach, w
drewnie, w
zasłonach w metalowych ozdobach. Ona w słowach i myślach jedynie. Ale identyczne
budują
domy-widma, ludzi-widma i każdą im żyć. Może właśnie dlatego zawsze tutaj wraca,
do tego
domu-fatamorgany. Rzadko schodzi na dół, a jednak owa znojna, wieczna krzątanina
Star-
ców, która trwa tam od rana po noc, pomaga Rybie. I kiedy słyszy, jak obłędnie
długo, stale
od początku naprawiają rozpadający się mebel – niżej pochyla się nad zabazgranym
rękopi-
sem.
Trwają tak obok siebie: ona u góry, Starcy na dole. Z identyczną zresztą rezerwą
traktują
wzajemnie swoje prace. Ryba wie, że oglądając jakiś zreperowany (może na dwa lub
trzy
miesiące) sprzęt, ma taki sam, pełen zwątpienia wyraz twarzy, jaki przybierają
Starcy, kiedy
wręcza im swoją nową książkę.
Teraz przez dwie, trzy godzimy powinien być na dole spokój. Sprzęty odpoczywają,
zapa-
dają w letarg. Okiennice zostały troskliwie zamknięte. Wnętrza wypełnia matowe
jak by prze-
sączone przez grubą bibułę – światło. Meble utraciły kanty, a nienaturalna
czystość pokoi jest
już mniej dostrzegalna. Bezbolesna.
10
Starcy traktują Dziadówkę jak chorego człowieka, to śmieszne, ale w jej
pielęgnacji sto-
sują nieomal medyczne środki: godzina przyjęć i trzy godziny rekreacji przy
zasłoniętych
oknach. Nawet rozmawiają teraz przytłumionymi głosami, chodzą na palcach, cicho
zamy-
kając drzwi. Wyraźna personifikacja: czasu czy mitu Dziada? legendy, którą
uporczywie od
lat usiłują kreować?
A czyż ona nie postępuje identycznie? Przecież zdarzało się jej patrzeć na
biurko jak na
trumnę, w której zatrzasnęła nie maszynopis, a coś żywego, z własnym
krwiobiegiem. Naj-
chętniej wychodziła wtedy z domu.
Powietrze miało barwę i czystość lodu. Wyzwolenie. Dzięki spacerom wzdłuż
chałup,
drzew, ogrodów aż do przystanku autobusowego, udało jej się odwlec sprawę
„Ujścia” na
jakiś miesiąc, może nawet dwa.
Ktoś idzie po schodach. Skrzypienie. Drewno stopni popękało, a i jakby zapadło
się miej-
scami, gwoździe gdzieniegdzie wystają o parę milimetrów. Starcy nie umieją tego
naprawić.
Stuk obcasów z metalowymi blaszkami. Baba, im bliżej drzwi, tym posapywanie jest
gęstsze.
Teraz już i oddech, tuż za progiem, chrapliwy, poprzez zadyszkę. No, na
szczęście weszła „do
siebie”. Jej obecność, bliskość dużego, mokrego ciała – wywołują dziecinny lęk.
Flegma, pot,
kiedy mówi – ślinienie, dosyć intensywne. Ryba nigdy dotąd nie oglądała z bliska
takiej
miękkiej starości. Obserwowała starość żylastą, z żółtymi zaciekami wątrobowymi
na dło-
niach Dziada, o skórze pociętej zmarszczkami jak dobrze wysuszone drewno.
Chudość Star-
ców, łopatki pod napiętymi marynarkami, kiedy pochylają się nisko nad zżeranym
przez kor-
niki krzesłem.
Starość Baby, Ryba rozpoznaje w niej swoją własną, nie do ominięcia, swoją
zapowiadaną
już wiotczeniem skóry pod oczami, na szyi. Przygląda się sobie. Stoi teraz
naprzeciwko lu-
stra. W koszuli. Duża. Obrzmiałe powieki. I kiedy tak patrzy na siebie, widzi
jednocześnie
dziesiątki swoich twarzy profilem, en face, w zbliżeniu, zaplata warkocze,
nakłada biały koł-
nierzyk – stale przy tym samym lustrze, ogląda swoje usta po pierwszym
pocałunku, czy się
w nich coś zmieniło, czy to widać? Kolejne warstwy spadających czasów. Nie, to
jeszcze nie
jest lęk przed początkiem starzenia się, to świadomość upływu czasu, jego
epickich przestrze-
ni. Pojemność czasu, pamięci, czas w pamięci, chyba dlatego zajęła się prozą.
Uległa złudze-
niu, że w tych przestrzeniach można się poruszać.
I ścieląc teraz łóżko, bo najpierw gazety, potem książki, dwa nadgryzione
jabłka, później
jeszcze zabazgrana kartka z jednym wersem nie dokończonego wiersza, w którym
słowa są
koślawe, niewyraźne, w końcu kołdra, nareszcie wytrzepana, przykryta kocem –
Ryba raz po
raz spogląda na „Ujście”. Wierzyła kiedyś, że zdołała w nim zatrzasnąć swój
czas, kilka pul-
sujących warstw.
I kiedy po nadejściu recenzji i pisma z wydawnictwa, zapowiedzianego maszynopisu
„Uj-
ścia” stale jeszcze nie było, nie mogła sobie znaleźć miejsca. W końcu zaczęła
wychodzić
listonoszowi naprzeciw. Chciała, aby był w domu! Może już wtedy zdecydowała, nie
wiedząc
o tym, że będzie powieść jeszcze raz, po raz trzeci przerabiać. Nie mogła
odżałować, że wy-
rzuciła rękopis, i w panice, że „Ujście” zginęło gdzieś po drodze, usiłowała
przypomnieć so-
bie przynajmniej pierwsze jego zdanie: „Jest wykład. Przed Woyną rzędy głów...”
Nie, ina-
czej: „Jest wykład. Przed Woyną, w smugach kurzu rzędy głów, ich stłoczona
bliskość...”
Nie, raczej „natrętna bliskość”... Temu odgadywaniu nie było końca. Czasem
budziła się w
środku nocy. Zdarzały się. takie momenty, które pojawiają się tylko w snach:
jasność i zupeł-
na pewność, że wystarczyłoby jedynie notować, a jedno słowo pociągnęłoby za sobą
auto-
matycznie drugie. Budziła się wtedy pełna niecierpliwości, gotowa nieomal od
razu sięgać po
długopis.
To były ciężkie tygodnie. Później, kiedy paczka z „Ujściem” nadeszła, nie
otwierając jej,
schowała maszynopis na samo dno biurka, pod zeszyty z konspektami ze swoich
pierwszych,
samodzielnie prowadzonych lekcji – poczuła ulgę. Gorycz, a jednocześnie cień
dumy. Pierw-
11
sza klęska. Ma ją oto za sobą. Musiała się zdarzyć prędzej czy później. Teraz
wszystko zale-
żało od tego, jak przez nią przebrnie. Obserwowała siebie.
Bicie serca, kiedy budziła się w środku nocy przejęta nagłym chłodem, a potem
puls w
skroniach, gardle, chlupot tętna, jakby w żyłach przesuwał się w górę i w dół
szczelny korek.
Wyraz twarzy. Jak wygląda, kiedy niespodziewanie ktoś ze znajomych pyta o losy
„Ujścia”?
Początkowo tylko to ją zajmowało. Wyłącznie to. Okres kwarantanny. Choroba słów,
cho-
roba fabuły, z nią było najgorzej. Agonia fabuły. Dogorywała w zapachu drewna, w
biurku.
Ryba siadywała wtedy ze Starcami, na dole, przy rozpalonym kominku. Po ścianach
wę-
drowały cienie ich rąk, nosów, podbródków, cały ruchomy, wirujący pierścień.
Klatka! Dzie-
siątki razy w trakcie takich wieczorów wyobrażała sobie, że odstawia szklankę z
nie dopitą
herbatą, przerywa rozmowę wpół zdania i odprowadzana urażonymi spojrzeniami
Starców,
przedzierając się przez gęstą sieć cieni, po trącając w półmroku o kanty mebli
(Starcy siady-
wali wieczorami, tak jak Dziad, zawsze przy świecach) dociera na reszcie do
drzwi. Przej-
mujący chłód sieni, skrzypiące schody... Klęka przed biurkiem. Z najniższej
szuflady wyj-
muje „Ujście”. Czasem rzeczywiście szła na gorę, pochylała się nawet nad
biurkiem. Ale
zawsze, w połowie skłonu, kiedy traciła już z oczu widok zza okna,
wyprostowywała się
gwałtownie. Głęboki oddech. Nie umiała tego opanować, nieomal fizyczna niechęć.
Jakby
tam leżał nie maszynopis, lecz coś żywego (człowiek, zwierzę) o skórze pokrytej
krostami,
zaciekami ropy. Po każdej takiej dezercji następował czas ponurej nieruchomości.
Bo nawet
czytać wtedy nie umiała. O pisaniu czegoś nowego w ogóle nie mogło być mowy.
Maź. Lep-
ka cisza. Brak ludzi. Świadoma ucieczka, ucieczka z miasta, od Marcina.
Wiedziała, że mó-
wią o niej: „zaszyła się w Dziadówce”. Czytywała listy z tego nagle wrogiego
miasta, jakby
przychodziły z innej planety. Za nikim nie tęskniła. Cisza. Powolne dni, jedne
za drugimi,
gęsty las dni.
I nareszcie ten pomysł z Przestworem! Przecież raz już wydobył ją stąd, porwał,
prze-
szczepił! Niech przeczyta, oceni.
Ryba schodzi na dół. Jest w tej chwili względnie bezpieczna. Baba siedzi na
górze. Starcy
ratują w drewutni nadwerężone upadkiem krzesło. Tylko ona tutaj tak późno
wstaje. Co-
dziennie od początku przeżywa swój bunt, ucieczkę przed pisaniem. Nauczyła się
ją ujarz-
miać. Ale trzeba to robić ostrożnie, pośpiech nic nie daje, takie pogwałcenie
porannego leni-
stwa kończy się zazwyczaj źle, lepiej się pracuje „na wyrzutach sumienia”. W
Dziadówce
Ryba może sobie pozwolić na myślenie o czasie nie w kategoriach godzin. Pół dnia
– jako
miara, cóż za luksus, w mieście to były kwadranse, wieczna gonitwa, pogoń: od
szkoły do
pisania, od pisania do szkoły.
*
Kuchnia – jedyne wstydliwe miejsce w Dziadówce. Ulega wiecznym kataklizmom. Nikt
o
nią nie dba. Zabiegi Starców kończą się na jej progu, akurat na chodniku w
bordowo-
niebieskie pasy (biegnie przez całą długość holu). Ścierki, rondle, patelnie,
dna z resztkami
jajecznicy – gromadzą się całymi stadami na wszystkich stołkach, szafach.
Dzwoniący świat
sztućców; aluminiowe, pozłacane egzystują tu na absolutnie równych prawach.
Fajansowe
talerze obok prześwitującej mlecznie porcelany. Tłucze się to wszystko gromadnie
i także bez
wyboru. Starcy wchodzą do kuchni wiedzeni jedynie głodową koniecznością. Ryba
też. Piw-
niczny chłód nie zachęca do kontemplacji wnętrza. Posadzka z czarno-białej
kostki nie myta
całymi tygodniami z wolna siwieje. Rozpasany żywioł kuchni!
Dobrze, że w tym wypłukanym z kurzu domu, myśli, jest choć jedno takie
zapleśniałe,
chore miejsce. Czas jest tutaj nareszcie jednowymiarowy, mięso rozkłada się
normalnie po
trzech dniach, ser przeżywa zwykły, cotygodniowy proces gnilny poprzez biel do
ropiejącej
żółci.
12
Umyła szklankę, uważając, aby nie wpadły w nią tłuste krople z leżących w
zlewozmywa-
ku brudnych talerzy.
Teraz kiedy „Ujście” już nareszcie leży na biurku, rozgrzebane, rozfiszkowane, z
całym
swoim zwariowanym i niefunkcjonalnym bogactwem, a Ryba może spokojnie, nie
wpadając
w panikę, myśleć po raz trzeci nad zmianą biografii swoich bohaterów, stała się
znacznie
spokojniejsza, ruchy ma powolne. Szuka słów, całe dnie szuka słów. I te raz
także stojąc na
tle szyb kuchennych z włosami rozjaśnionymi od słońca – smakuje nazwisko swojego
głów-
nego bohatera „Woyna”. Czarne słowo, powtarza je półgłosem, sypiąc do szklanki
kawę, za-
lewając ją wrzątkiem.
„Woyna, tam u szczytu sali, na tle czarnej tablicy czuje się pewniej niż
zazwyczaj. To wi-
dać, jego ruchy są znacz nie gwałtowniejsze, a sylwetka przypomina ptaka,
zwłaszcza gdy
Woyna uniesie ramiona. A robi to dzisiaj szczególnie często.”
Ryba pamięta rytm tego zdania, widzi jego rysunek na maszynopisie, od nowego
wersu,
dwa skoki od marginesu. Wywieść z tego zdania Woynę, spod katedry, wyciąć z tła
czarnej
tablicy?
Pije kawę drobnymi łykami. Parzy usta. Przestwór wprawdzie grymasi na Woynę, jak
to
on napisał? „Gorąco ci zalecam wyrzucenie tej «tektury»”...
No tak, znane kłopoty z fabułą, ze skleceniem dziania się, z tym niezbędnym w
epice
wiecznym panta rhei. Oby czas mógł stanąć! W „Ujściu” próbowała go przynajmniej
zwolnić.
Nie udało się.
Woyny jednak nie wyrzuci, postanawia: czarna, pulsująca smuga. Jest potrzebny.
Czarne
oczy, na ich dnie ruch świateł, ciepło! Trzeba żeby było! Nie będzie z Woyną
łatwo, to pew-
ne. Ma z tą postacią osobiste porachunki. Przyjdzie je rozegrać do końca, partia
po partii.
W rurach nad zlewozmywakiem rozpoczyna się dobrze znany ruch, bulgot, najpierw
pod
sufitem, później coraz niżej, za moment usadowi się w dużym, czarnym kolanie tuż
nad pod-
łogą.
Ryba dopija kawę. Rozgląda się, poszukując najpierw na stole, potem na szafie
kawałka
wolnego miejsca, aby odstawić pustą szklankę. To prawda, miewa czasem normalne
odruchy,
pozmywać do końca to całe świństwo, wyskrobać, wyszorować, aby w kuchni
zapachniało
powietrzem. Starcy jednak przez dwa dni są w stanie przywrócić bez specjalnych
zachodów
stan poprzedni. Ich upór w rozstawaniu brudnych naczyń na wszystkich sprzętach
przypomi-
na zaciekłość, z jaką rekonstruują wnętrza pokojów Dziada. Z nimi Ryba umie
jedynie prze-
grywać.
Mimo iż ściany korytarza mocno już ściemniały, nadal świecą drewnem, deski
podłogi
uginają się leciutko pod stopami: wrażenie, że się idzie po leśnej podściółce.
Ryba zamyka drzwi do kuchni i nagle w zupełnej ciszy domu, za którym tylko szum
wia-
tru – widzi zdarzenie ze stycznia 1945 roku. Może wtedy także, tak jak teraz,
wyszła z kuch-
ni, widocznie powietrze miało tę samą barwę, nieuchwytny stan podobieństwa
świateł, woni?
Miała wtedy pięć lat.
Pamięta, że wszystko zaczęło się od pukania. Nasłuchiwali, Przestwór i ona
(Przestwór
przez całą wojnę ukrywał się w Dziadówce, od czasu aresztowania Dziada). Ryba
przypomi-
na sobie buty profesora, gumiaki upaprane błotem. Przestwór uchylił drzwi,
wyglądnął i zaraz
prędko zamknął je na powrót na zasuwę i na łańcuch. Zaczął szukać drobnych,
najpierw w
kieszeniach waciaka, potem już niecierpliwiej w wiszącym obok płaszczu. Wreszcie
znalazł.
Przez wąską szparę, przez łańcuch podał temu komuś za drzwiami jałmużnę. Ciche:
„Bóg
zapłać”. Chrzęst zamykanego rygla. Gdzieś daleko, bardzo daleko klekot karabinu
maszyno-
wego, jakby kroki w kląskającym błocie i cisza. Wprawdzie wojska radzieckie
zdobyły już
miasto, ale tutaj, na peryferiach ni stąd, ni zowąd rozlegały się gwałtowne
strzelaniny, nikt
potem nie wiedział, kto do kogo i gdzie strzelał. Twarz Przestwora:
nasłuchująca. Ryba ją
widzi. Po dwudziestu pięciu latach, aż niewiarygodne, ale jednak widzi! Wąska
czaszka, o
13
mocno naciągniętej skórze, nad górną wargą kilka kropel potu. Oczy czujne,
zwężone, w
półmroku korytarza trochę jak oczy kota, te pamięta najdokładniej. Strach w
nich, popłoch,
kiedy po minucie ciszy znowu pukanie, teraz już bardziej natarczywe,
przynaglające, głośne.
Walenie do drzwi. W domu byli sami, tylko ona, dziecko i Przestwór, a w piwnicy
zakopane
kosze z książkami, starociami, dziełami sztuki, różnymi z całego świata
przywiezionymi cac-
kami, rękopisy Dziada, jego kartoteka reporterska, pamiętniki, notatki, nuty...
cały skarbiec,
wszystko, co taki człowiek jak Dziad zdołał wokół siebie nagromadzić przez
czterdzieści lat.
Wystarczyło, żeby ktoś z sąsiadów, nawet nie przez złość, a tak z rozlewności
towarzyskiej,
na przykład przy bimbrze... Boże drogi, przez całą wojnę się uchowało, a
teraz... Przestwór
położył rękę na ramieniu Dany, jakby to mogło mu pomóc, dodać otuchy. Stali tak
obok sie-
bie wciśnięci w wąską framugę drzwi kuchennych. Wrażenie, że chowają się przed
tym walą-
cym, który i tak nie mógł ich przecież zobaczyć.
Walenie, walenie, tak że już nie było wiadomo, czy to serce, czy rzeczywiście
on, ten że-
brak, nie-żebrak, stale do drzwi.
Na końcu: – Ej wy, do jasnej cholery, dosyć tych kawałów, otwórzcie! – I teraz
dopiero
Przestwór drgnął, ale jakoś tak nieskładnie, wszystko się w nim jednocześnie
poruszyło, ręce,
nogi, głowa. Nie mógł otworzyć drzwi. A chciał! Jak najszybciej! Palce zsuwały
się z rygla,
mocował się z zasuwą, zaplątał dłoń w łańcuch.
Tak odbył się powrót Dziada z obozu po czterech latach.
I mimo że tylekroć opowiadano o tym tak typowym dla niego zdarzeniu, mimo że w
gad-
kach Starców miało swoje poczesne miejsce, Ryba dopiero teraz zobaczyła je
naprawdę.
Przestwora ostrzej: gumiaki i waciak, granatowy, mocno zatłuszczony, całą wojnę
chodził w
waciaku. Wraz z Dziadem wtargnęła do sieni ostra, mdląca woń. Wszedł w niej jak
w popie-
latej chmurze; pamięć tego zapachu zatarła wygląd Dziada.
Odtrącał ich rękami, Przestwora i Rybę, i powtarzał stale w kółko: – Weź
dzieciaka, weź
tego dzieciaka! – Był zawszony.
Scena ta rozegrała się akurat w miejscu, w którym Ryba teraz stoi, w otoczeniu
tych sa-
mych desek, drzazg. Próbuje wyobrazić sobie siebie – z warkoczami mocno
splecionymi.
Była chuda, wie to z opowiadań Starców: „same kostki, tyle że obciągnięte
skórą”, wystające
kolana, sterczące obojczyki. Sięgała głową do klamki. Do t e j klamki. Trzyma ją
teraz w
dłoni i usiłuje zobaczyć obok niej – siebie.
Ubierano ją „praktycznie”, to znaczy szaro i ciepło. Jej skłonność do
przeziębień, powięk-
szone migdały, wieczne po ciągania nosem, kaszle, a więc od razu powraca smak i
za pach
lekarstw: syrop, tran, tak obrzydliwy, że straciła po nim apetyt do reszty,
beżowe pończochy
we wrąbki, pełne cer, „jak ta dziewczyna wszystko drze, jak drze” – skarżono
się, za długie
sukienki i za obszerne płaszcze, „na wyrost”, bo przecież „rośnie jak na
drożdżach”.
A więc niby już je widzi, to „wojenne dziecko” z umorusaną buzią, dorastające
między
samymi mężczyznami, którzy stale mieli swoje najważniejsze sprawy, niby siebie
sprzed
ćwierćwiecza rozumie, a przecież jest jej obca, mniej bliska niż na przykład
chłopiec sąsia-
dów, który niespodzianie spyta o godzinę lub uśmiechnie się do jej nowych
korali, dotknie
ich paluszkiem.
Ale to właśnie od niej, od tej dziewuszki z warkoczykami wszystko się zaczęło,
od jej
skojarzeń, do których nie ma już teraz dostępu, od jej przeżyć, które mogą
gwałtownie odżyć,
mimo że pozornie ich nie pamięta.
Ile jeszcze jest w jej przeszłości takich dzieci, dziewcząt kobiet w końcu, z
którymi nie
czuje już żadnych związków uczuciowych, ale które nadal w niej żyją,
autentyczne, krwiste?
Może rzeczywiście należałoby we własnej przeszłości otworzyć coś w rodzaju
kopalni od-
krywkowej?
Przestwór napisał: „Zabrakło Ci odwagi wplątania w sprawę «Ujścia» samej siebie
– lub
hipotetycznie założonych swoich granic w tym konflikcie. Postacie stały się
niedozbrojone.
14
W tym kształcie jest to powieść – unik. Wiem, że to Cię zaboli najbardziej, ale
mój serdeczny
stosunek do Ciebie...” Tak, tak to mniej więcej brzmiało.
Myśli o tym, wracając „do siebie” po skrzypiących schodach.
*
Stoją w kącie, przy regale. Ich obecność tu, w Dziadówce, jest tak zaskakująca,
że Ryba
przez moment traci orientację. Sekundę, może dwie – patrzy na nie i czeka, aż
tamten świat
przepełniony ludźmi dotknie choćby skraju jej pokoju. Szkoła – w której przez
tyle lat spę-
dzała co najmniej połowę swego czasu, jak to się stało, że przestała o niej
myśleć? Na dobrą
sprawę: jakże niedawno właśnie z nimi dwiema pracowała nad akademią na Dzień
Patrona...
Wyraźnie oglądają pokój i ją – oczywiście. Ma nie umyte włosy, starą spódnicę –
jest
zmęczona. Badają jej twarz, opuchnięte powieki (płakała?), trochę utyła, a w
ogóle jest zanie-
dbana – to wie i bez nich, bez tych spojrzeń pełnych dezaprobaty. Próbuje coś
zrobić z wło-
sami, podpina je szpilkami; tak, teraz trochę lepiej.
Siadają. Intryguje je biurko, to całe papierowo-kalkowo-listowo-gazetowo-
fiszkowe
cmentarzysko, w którym powoli zaczyna gubić się i sama Ryba. Dobrze, że
przynajmniej
zdążyła posłać łóżko, ale i tak to wnętrze z książkami leżącymi wprost na
podłodze, brudnymi
ścianami i dawno nie czyszczonymi oknami nie jest zbyt imponujące.
Przyszły, bo po prostu zatęskniły. – Pani profesor nie wie, jak my wspominamy —
to Ola,
mówi przez nos. Jest mądra, ma tupet i skłonność do chichotów, razem z tą drugą,
Dorą, sta-
nowią na lekcjach duet dosyć niebezpieczny. Są dorosłe. Teraz bez fartuchów, w
obcisłych
spodniach, bluzkach. Ryba poczuła cień, ale tylko cień żalu, że nie wprowadzi je
przez dwu-
dziestolecie do poezji współczesnej – obie dobrze myślą, jedna idzie na
polonistykę – szkoda.
Ale przecież i tak najważniejsze muszą zrobić same, to nieistotne: ona czy kto
inny przeżyje z
nimi tę przygodę rozumienia.
I od razu przy pierwszym, stereotypowym pytaniu: – No i co nowego w szkole? –
Ryba
widzi to ogromne gmaszysko, wypełnione po brzegi ludźmi, stojące w głębi
chodnika, przy
najbardziej hałaśliwej ulicy. Pamięta, że długo musiała się przyzwyczajać, aby
zaadoptować
między zdaniami swoich wykładów – pisk hamulców, zgrzyt tramwajów, syreny
pędzących
karetek, a wiosną tranzystory. Doskonale przy tym wie, że choć szkoła wydaje jej
się teraz
światem nieskończenie odległym, wystarczyłoby, aby weszła po kamiennych
schodach, po-
konała opór wejściowej bramy, pch