12426

Szczegóły
Tytuł 12426
Rozszerzenie: PDF

Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby pdf był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

 

12426 PDF Ebook podgląd online:

Pobierz PDF

 

 

 


 

Zobacz podgląd 12426 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 12426 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.

12426 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:

 

BOGUSŁAWA LATAWIEC OGRÓD ROZKOSZY ZIEMSKICH Powieść 2 Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000 3 Wprawdzie poddasze Ryby jest oddzielone od tego wszystkiego, co dzieje się tam, pod podłogą, a jednak ilekroć dojdzie do niej charakterystyczne, powłóczyste szuranie, przyciszo- ny szum rozmów, zawsze łapie się na tym, że zaczyna mimowiednie nasłuchiwać. Oni tam na idole – widzi nieomal ich twarze, wszyscy, którzy tu przychodzą, mają ten sam głodny wzrok, pożerają nim wszystko, na co spojrzą – przechodzą właśnie z jadalni do bi- blioteki. Każdy z nich musi stanąć przez moment na szerokiej, obluźnionej desce. Jej przecią- głe skrzypienie przypomina Rybie dziecinną wiarę-lęk, że na progu gabinetu- Dziada leży duże, ranne zwierzę. (Tylko tam nie było jej wolno wchodzić.) A więc liczy teraz mechanicz- nie: jedno skrzypnięcie, jeden zwiedzający, dwudzieste czwarte skrzypnięcie... Gdy już prze- walą się wszyscy przez próg, nastanie nagle dojmująca cisza. Ryba sprawdza, czy drzwi pokoju są na pewno zamknięte na klucz. Nie może przecież mieć pewności, że dzisiaj także któremuś ze Starców nie wpadnie do głowy „zbawienna” myśl, aby ją trochę „popokazywać”... – A to jest Jego wnuczka – i zaraz bez przerwy – a to Jego maska pośmiertna, tu widzicie państwo liść, który zerwał na dwie godziny przed śmiercią... Umieścili go pod szkłem. Ten liść. Wisi na głównej ścianie. Zbladł, jest nieomal przejrzy- sty, szary zwitek pajęczyny, nić. Zaproponowała kiedyś, aby co roku wsuwać za ramkę nowy: i tak nikt nie pozna, a będzie efektowniej wyglądać. Spojrzeli na nią: ich wyblakłe, jasnonie- bieskie, załzawione oczy, ich zmarszczki, ziemista skóra, ich ręce, drgające jak skrzydła, któ- re już nie umieją wzbić się w powietrze. To jest ważny liść. Jak list, jak testament. Babka nie pozwalała go eksponować. Dopiero kiedy umarła, Starcy znaleźli go w kopercie wraz ze zdjęciem Dziada w trumnie. Stal się symbolem jego wiedzy o śmierci, jego powiązań z natu- rą. W tym rozłożystym domu zawsze zresztą, jak tylko Ryba daleko potrafi sięgnąć pamięcią, ktoś umierał. Przyjeżdżali bliscy i dalecy krewni. Kwiaty i muzyka Dziada, te dwie smugi: woni i dźwięków – czyniły śmierć jak gdyby mniej przerażającą. Do dziś, kiedy przechodzi pod oknami narożnego pokoju, gdzie zawsze umieszczano chorych, ścisza głos, jak wtedy, w dzieciństwie. Śmierć mieszka tutaj w książkach, w popielatych zdjęciach. Jest jak powietrze uwikłane w zwoje szarej, szeleszczącej bibuły, żółkną od niej klawisze fortepianu, matowieją wiecznie polerowane srebra. Zielonkawy nalot, wilgotny kurz i sypkie tumany unoszą się ze zużytych sprzętów. Dla Dany jest coś wyrafinowanie okrutnego w wiecznym przedłużaniu życia mebli, zasłon, firanek, które już od dawna powinny się rozpaść, zbutwieć i zapłonąć w piecu pełnym iskier ogniem. Ileż ten dom przeżył już odmian śmierci: śmierć wielkich i małych uczuć, śmierć sztuki, przedmiotów, całych epok. I wtedy, kiedy jego drewniane ściany nareszcie oswoiły się z nią, pojawili się Starcy wraz ze swym tajemnym sprzysiężeniem. I zaczęli walczyć. Po kolei wy- 4 rywają zagładzie to, co już na wpół umarło. Ryba z przerażeniem patrzy, jak ulubione przed- mioty Dziada, przyzwyczajone tylko do jego dłoni, przez nie jedynie latami obłaskawiane i kaleczone, znowu płoną świeżymi barwami, przyciągają oczy. Obcy ludzie nie mogą się oprzeć ich urokowi, ukradkiem kładą na nich ręce, wodzą palcami po wypukłościach. Dla Ryby od początku w tym powtórnym kontakcie rzeczy z życiem było coś bezwstydnego. Za Starcami włóczy się po domu fioletowa smuga nekrofilii, płonie upiornie w zrekonstruowa- nych wnętrzach. Często o zawrót głowy przyprawia Rybę ów miraż, kiedy powietrze, kolory i wonie jej dzieciństwa wypływają spiętrzonym potokiem spoza nagle otwartych drzwi. A do jakiej perfekcji doprowadzili Starcy swój system wydobywania z Dany najprawdziw- szej prawdy! Jakąż skonstruowali przemyślną sieć pytań, aby sprawdzić, czy jej informacje o układzie mebli, ba: o grze świateł – są rzeczywiście autentyczne; jak sprawnie odkrywali jej złośliwe kłamstwa. Z czasem zrozumiała, że walka o przedłużenie życia Dziadówki jest dla nich jednocześnie pojedynkiem z własną śmiercią. Wygląda na to, że w ogóle nie chcą przyjąć jej do wiadomo- ści, a już na pewno zyskali przekonanie, że śmierć można przechytrzyć. I rzeczywiście: na przestrzeni kilkudziesięciu metrów sześciennych udało im się zmumifikować czas. Rybę intryguje pamięć Starców. Warstwy czasu przylegają w niej szczelnie, niczym pla- stry miodu. Rojowisko pszczół; szeleszczące daty, miesiące, pory dnia, lata. Posługują się nimi sprawnie. Stale coś douściślają. Robią to nocami. Siadają naprzeciwko siebie, na gię- tych, trzcinowych fotelach, twarzami do ognia. Nogi okrywają kocami. Co chwilę któryś po- chyla się, aby dorzucić drew. Wtedy ich powiększone profile, ostre nosy, podbródki tną po- wietrze, niczym drapieżne, gwałtownie zerwane do lotu ptactwo. – To było zimą, śniegi się właśnie zaczęły. – Kuligi ciągnęły jeden za drugim. – Koczy skradł mszalny dzwonek. – To było zimą, może grudzień? – Środek grudnia, 10, 12... Koczy ten dzwonek zawiesił swojej kobyle. – Kiedy Dziad go usłyszał, siedzieliśmy akurat w stołowym. – Rozpoznał go od razu. Koczy tylko raz przejechał pod oknami. – Przez trzy miesiące straszył chłopa piekłem. W żagwiach, mawiał, będziesz skwierczeć, twoja wątroba na rożnie będzie skwierczeć, skórę ci, mawiał, od palców nóg po głowę nawiną na płonący kołek i tak z dołu do góry i z góry do dołu. – Gwizdał przy tym. – Gwizdał, a Koczy z nogi na nogę „O la Boga, o la Boga”. I tu już któryś ze Starców przyjmował na siebie rolę chłopa. – Aż ci duszę wywleką zza paznokci. – Zza paznokci? – Wywleką białą i zaczną przypiekać. Skwierczeć będziesz. Do końca świata i po końcu świata. Między gwiazdami będziesz gorzał. Telepać się będziesz. Po tym „telepać” któryś ze Starców bierze z miśnika srebrny dzwonek i długo razem słu- chają jego bicia. Przykładają go do uszu, jakby nasłuchiwali bicia Dziadowego serca. To opowiadanie, wielokrotnie powtarzane, zatrzaśnięte w tym samym układzie słów, nosi tytuł: „Gorejący Koczy”. Dziad lubił, ten – jak mawiał – „zdobyczny” dzwonek. (Koczy mu go w końcu podrzucił), często podzwaniał nim, zwołując gości do stołowego na ukraińską percówkę. Podobno upatrzył go sobie już znacznie wcześniej. Przebąkiwano, że kradzież dzwonka nie była już tak zupełnie pomysłem chłopa. Ktoś słyszał, jak Dziad powiedział do niego: „Twoja gniada godna, abyś jej srebro u szyi przywiesił”. Na dole trwa tymczasem odwrót z sypialni Dziada. Dana słucha. Jak zawsze jest to proces powolny, pełen ociągań. Zna dobrze te spojrzenia rzucane już od progu biblioteki, natarczy- 5 we, przepełnione nadzieją, że jeszcze coś nowego zdołają odkryć w tym najbardziej intym- nym ze wszystkich miejsc domostwa. Tak, teraz któryś z gapowiczów potknął się (czy nie o chodnik w progu?). Chwycił się krzesła. Przewraca je z piekielnym rumorem. Podniecony, skrzekliwy głos Starca. Ciekawe, słychać nieomal każdy szelest, a poszczególnych słów nie można odróżnić. Starcy będą mieli o czym mówić przez cały następny tydzień. Przy takim upadku spojenia krzesła na pewno mocno się nadwerężyły. Drewno jest przecież nadpróch- niałe. I tak dużo wysiłków kosztowało ich wypędzenie z jego rzeźbionych nóg całych tabu- nów korników. Był okres, że co wieczór odbywali pod nim narady, tropiąc sypkie garście złotej mąki. A krzesło jest ważne. Jest znakiem. Już dawno utraciło barwę drewna. Ma odcień popielaty. Oparcie rzeźbione jest w drobne, kwietne motywy. Szeroko rozstawione oparcia kończą się łapami lwów. Nogi oplatają grube żyły pędów. Rybie ten fotel od dzieciństwa ko- jarzył się z zamorskim stworem, przywiezionym przez Dziada z którejś z jego kolejnych wy- praw na Daleki Wschód. Nigdy nie odważyła się w nim usiąść. Na krześle leżała skórzana poduszka, wytłaczana w chińskie smoki (przywiózł ją z Hong-Kongu). Z krzesłem łączy się następna opowiastka Starców – dla zwiedzających. Sklecili ją ze wspomnień nie żyjącej już służącej Dziada i jej, Ryby, strzępów wspomnień czy wmówio- nych, zasłyszanych fragmentów przeszłości, którą zaadoptowała, w którą uwierzyła. Starcy tak długo badali, tak tropili każdy ślad czegoś, co mogło być prawdą, że w końcu sama siebie zdołała przekonać, że pamięta czas, w którym nie umiała jeszcze mówić. Z mroku wyłaniały się zarysy przedmiotów, ludzi, barwne plamy, które co chwilę rozpły- wały się w ruchomej, wszystko ogarniającej czerni. Pozostawało migotanie świateł. Jak pró- szenie czegoś. Ale Starcom to wystarczało. Opracowali opowieść pt. „Krzesło”: –... tylko on w nim siadał. Czarna poduszka. Przywieziona z Chin w roku 1915. Opierał o nią plecy. – W środku oparcia odłamek z drugiej wojny, z 1939 roku. (Zwiedzający pochylają się i ze skupionymi twarzami przyglądają się kawałkowi metalu, wciśniętemu między drewniane kwiaty.) – W październiku 39 roku, dnia nie można już dzisiaj ustalić, godzinę zaś tak, przynajm- niej w przybliżeniu, między siedemnastą a osiemnastą, siedział akurat w fotelu, kiedy jego wnuczka Dana zaczęła wrzeszczeć... – jakby ją ktoś żywcem obdzierał ze skóry – tak, jakby żywcem. Darła się tak, że wstał i poszedł do niej, do drugiego pokoju. Przy czym ustaliliśmy ponad wszelką wątpliwość, że poduszka spadła na podłogę. Gdyby nie spa- dła, uległaby i ona uszkodzeniu. – Dziecko stało przed lustrem i rozpaczało. Buzię miało całą w plamach atramentu. – Zanim Dziad ją uspokoił, umył... – Tak, to trwało. –Całe szczęście, że trwało... – Odłamek wleciał przez okno i utkwił w samym środku oparcia... I nie pozostawiając zwiedzającym ani sekundy na kontemplację tego „cudownego” zda- rzenia, prędko, ze śladami źle ukrywanej paniki Starcy przechodzą wzdłuż zielonego kilimu do Samowarowej Izby. Z krzesłem wiążą się bowiem trzy nie rozszyfrowane dotąd sprawy: l) pochodzenia odłamka, 2) w którym końcu ogrodu bomba wybuchła, jeśli rzeczywiście wybu- chła, 3) skąd się w domu Dziada wzięło to dziwne krzesło, gdzie je zdobył. W okolicy na ten tematy istnieje wiele rozbieżnych sądów, nieomal kilka szkół. Starcy nie zdołali sobie wyro- bić własnego zdania. Niektórzy twierdzą, że odłamek nie pochodził wcale od niemieckiej bomby, że akurat wtedy nie było żadnego bombardowania, a że Dziad miał z wieloma sąsia- dami na pieńku, więc na dobrą sprawę nie można nawet wykluczyć perfidnie zaplanowanego morderstwa. Dużo się przecież swego czasu gadało o nieprawnym zagarnięciu przez niego łąki Perzaka, o budzących zgorszenie przyjaciołach Dziada, którzy tu zjeżdżali z całego nie- 6 omal świata, o ich skandalicznych awanturach, seansach narkotycznych, o grabieniu okolicz- nych kościołów, kapliczek. I rzeczywiście drewniane świątki, frasobliwe Chrystusiki wypełniają do dziś półki w Sa- mowarowej Izbie. Choćby ten anioł z zielonkawym nalotem pleśni na szatkach, o którym Dziad mówił „Mój grzeszny Gabryel”, przecież nie dalej jak parę dni temu rozpoznała go specjalnie ściągnięta przez Starców Baba spod Mroczenia. Stamtąd był, z przydrożnej ka- pliczki. A swoją drogą ci wiecznie nowi, sprowadzani przez Starców ludzie, ich kłopotliwe przy- zwyczajenia. Trzeba się z nimi liczyć, bo inaczej nie zdradzą Prawdy, którą ponoć tylko oni posiadają. Starcy święcie w to wierzą. Baba z Mroczenia zajęła pokój tuż obok poddasza Ry- by. Za cienkim przepierzeniem wyraźnie słychać skrzypnięcie sprężyn, człapanie. Widać Ba- ba właśnie wstaje. Seria chrząknięć, miękkie urywanie się flegmy, splunięcie. Boże drogi, gdzie splunęła, chyba nie na podłogę, a może przez okno? Nie żeby Ryba czuła do niej niechęć, przeciwnie. W Babie jest imponująca, rumiana po- goda, w twarzy pomarszczonej jak skóra na przemarzniętym jabłku, w ruchach szybkich, ale nie za prędkich, chłopska celowość, kiedy tak przenosi naczynia ze stołowego do kuchni, to jest to cały dokładnie przemyślany obrządek. A więc nie niechęć, może nawet nie to, że przez te wieczne odwiedziny musiała przenieść się na górę, właśnie do tej latem najduszniejszej, a zimą najzimniejszej klitki, ale bezustanne skrępowanie. Każdy swój ruch, każdą decyzję musi zawsze wstawiać w ten cały ruchomy ludzko-meblowo-pamiątkowy układ domu ze wszystkich jakie miała najdziwniejszego. Teraz na przykład nie zabrała się jeszcze do pracy, nie tyle z normalnego porannego leni- stwa, ale czeka, żeby Baba pierwsza poszła do łazienki, potem do kuchni, i żeby ta wycieczka z dołu nareszcie się przewaliła przez wszystkie pokoje, kąty, meble i gadki Starców. Noc też nie była najlepsza. Baba chrapie, i to w dosyć urozmaicony sposób. Miniona noc obfitowała w sny. Zdarzają się Rybie takie ciężkie od barw, kształtów i słów noce (czasem nawet próbuje swoje sny notować). A więc strzęp ostatniego: pomarańczowe płomienie, od- blaski, jakby wylot dyszy odrzutowca był wycelowany akurat wprost w róg drzwi. Fosfory- zowały, płonąc i przygasając na zmianę, nieomal oddychały, zachłystując się światłem. To ją obudziło. Ale jeszcze po chwili widziała przecież nadal te pulsujące na drzwiach w rytm po- chrapywań Baby – smugi. Pogranicze snu i jawy, tam właśnie dzieje się dużo, tam gdzie te dwa światy wpadają na siebie z chrzęstem, wzajemnie się miażdżąc. Sen, zmyślenie, prawda – w Dziadówce Ryba wiecznie porusza się w tych trzech smugach, trzech woniach, które stale od nowa próbuje ze sobą spleść. Pokój Ryby jest ułożony między dwiema strefami dźwięków (z boku krzątanina Baby, z dołu szelest wycieczki, jej ślimakowate pełznięcie) – jakby umieszczono go między ogrom- nymi błonami membrany. Nasłuchuje. Wycieczka do tarła nareszcie do ostatniego pokoju. Wisi w nim maska pośmiertna Dziada i leżą czarne albumy ze zdjęciami z pogrzebu. Jest między nimi także powiększona twarz Ryby, wtopiona w liście cmentarnych drzew i chropo- watości bromowego papieru, fotografia – matowa, wyraźna. Należałoby ją zatytułować „Zdziwienie”. Dźwigała je wtedy w oczach, brwiach, w dłoniach cierpnących co chwilę jakby od długie go wysiłku, zdziwienie – że on, Dziad, ten najbardziej żywotny ze wszystkich ja- kich znała ludzi, jednak zmarł... Śmierć – amputacja świadomości, moment, kiedy odpada nagle niczym biały, żywy pęd. Właśnie o tym myśli na tej chwili z fotografii, pamięta, jak ją zaskoczył błysk flesza, jak zabolała ciekawość reportera, jak zasłoniła twarz dłońmi. Wierzy- ła, że na zdjęciu są nieomal wypisane słowa jej myśli, że stały się publiczną własnością. A przecież Dziad chorował długo, nie umarł nagle. Leżał pod kołdrą suchy, ogromny. Ale jeszcze wtedy jego śmiech bywał tak gwałtowny, że spod otwartych okien raz po raz wzbijały się przerażone gołębie. Nie tylko dla Ryby, dla wielu ludzi śmierć Dziada była po prostu – niewyobrażalna. W czasie pogrzebu zrozumiała, że wraz z Dziadem odeszło coś więcej niż on 7 wyobrażalna. W czasie pogrzebu zrozumiała, że wraz z Dziadem odeszło coś więcej niż on sam. Stało się tak, jakby w czasie tego wietrznego dnia odwróciła się wolno i raz na zawsze jedna z kart historii, epoka krwistej czerwieni. Żółknie teraz tam, na dole, w ciasnocie albumu ten ogromny dzień i żółkną twarze uczest- niczących w nim ludzi. Dzień o przestrzeni roku; dzień, który Ryba nadal zwiedza. Raz wol- no, tak jak teraz w woni rozkładających się traw, liści, w mdlącym zapachu wieńców, innym razem prędko w gwałtownym, przyprawiającym o zawrót głowy biegu. Wtedy zawsze poja- wia się przyjaciel Dziada – profesor Przestwór. Nie, on nie szedł za trumną. Prawie biegł. Wyprzedził idący pod górę kondukt, wieńce, w końcu samą trumnę, jakby nie mógł się doczekać widoku rozkopanej ziemi, jakby nie chciał uwierzyć, że w środku tego zwykłego cmentarza jest To Miejsce, czekające już, przygotowa- ne Miejsce! Energiczny krok Przestwora; tak samo zwykł chodzić z Dziadem na dalekie spacery. Inni szli wolno, powłóczyli nogami, wzbijając żółty kurz, jakby usiłowali przedłużyć pogrzeb w nieskończoność. Przestwór nie! Jego twarz (wielu przyglądało się jej natarczywie) była zwię- zła, malowało się na niej jedynie podniecenie – podobne do tego, w jakie wpadał w czasie dyskusji. Zadzierżyste podniecenie. Patrzył prosto przed siebie, jakby szedł zupełnie sam, spoglądał na czuby dębów, na czerwień zachodzącego słońca. A Ryba pod tą ruchomą ze spojrzeń ludzkich, sypiącą się piramidą, pod tym ciężarem, któ- rego nie mogła unieść, czuła swoją gąbczastą, napuchniętą twarz i mówiła do siebie, poru- szając nawet wargami: „miękka buła, miękka buła”. Tak się czuła, jakby zanurzono ją w let- niej wodzie i powoli zaczęła się rozpływać, ciało traciło kontury, prawie go już nie było... Zdjęcia Przestwora nie ma na szczęście w albumie, to znaczy zdjęcia z pogrzebu (innych jest całe zatrzęsienie, z Dziadem i bez, z nią, Rybą na rękach, w wózku itd.), nikt go po prostu nie zdążył zrobić. Starcy mocno nad tym boleją. Kiedy kondukt w końcu dobrnął do grobu, Przestwór już tam był, mocno pochylony do przodu. Ryba nigdy nie odważyła się go pytać, czy to prawda, co opowiadano, że oglądał uważnie wnętrze dołu, jakby chciał spamiętać bar- wy wszystkich kolejnych warstw ziemi, w której miano zostawić Dziada. A potem odszedł, właściwie od razu, gdy przyjaciele, krewni, fotoreporterzy otoczyli grób. Nie przemawiał. I był taki moment ciszy, Starcy mówią: „zakłócenie organizacyjne”, kiedy wszyscy zaczęli się rozglądać wokoło, nie, nie ulegało wątpliwości, profesora Przestwora, najbliższego przyja- ciela Dziada – nie było. Jego przemówienie miało być pierwsze. Ściany pokoju, w którym leżą albumy, są pomalowane na biało, tylko biel, twierdzą Star- cy, jest w stanie udźwignąć majestat śmierci Dziada. Biały pokój wypełniony czarnymi przedmiotami: albumy, fortepian, maska. Przestwór nie pojawił się w Dziadówce przez dwa lata. Jego pokój z wolna, mimo iż Ryba wietrzyła go regularnie, a zimą nawet raz w tygodniu przepalała w piecu, zaczęła wypełniać wilgoć. Na sufit wpełzły sine zacieki z żółtymi brzegami, ramy obrazów wypaczyły się i od- stawały od ścian. Dopiero więc po dwóch latach, dokładnie w dzień śmierci Dziada, Przestwór wrócił. On pierwszy miał odwagę usiąść przy Jego fortepianie i zagrać. Muzyka wybuchła w zakurzo- nym domu, trawiąc sprzęty i powietrze jak pożar. Naprzeciwko Ryby, na sczerniałych belkach, między sękami wisiała maska pośmiertna Dziada. Nie spuszczała z niej oczu. Nie była większa od wiszącego obok talerza. Obok siebie dwa przedmioty, na jednym szlak ludowego motywu, na drugim linie obrzmiałych powiek i czoła. Kształty raz na zawsze uformowane, jedyne. A naprzeciwko tej nieruchomej, przy- twierdzonej do ściany twarzy – muzyka, jej płonące strumienie, ogień, który będzie można rozpalać zawsze od nowa. Pamięta, że wtedy po raz pierwszy bez lęku patrzyła na maskę, a później zdobyła się na odwagę, aby dotknąć jej zimnych rysów opuszkami palców. 8 Teraz ta sama śmierć nasycona czernią, dostojna, człapie po mieszkaniu w muzealnych kapciach, jest starannie odkurzana, odnawiana przez specjalistów... Przestwór nie wszedł do pokoju, w którym Dziad umierał. Ryba prędko zauważyła, że czuł się źle. Mówił inaczej. Jego słynna przestworowska dykcja zniknęła. Porzucał co chwila zbu- dowane do połowy zdania, jakby przestawał wierzyć w ich sens. Ryba była zdezorientowana. Wreszcie wybuchnął, głośno, po swojemu. Stanął naprzeciwko maski, twarzą prosto w twarz Dziada, tak jak przed laty w czasie rozmów z nim: – To barbarzyństwo wieszać na ścianie, między talerzami twarz umarłego człowieka! Usiadł tyłem do maski, ale przez cały czas czuł ją za plecami. Nie jadł. Twarze o podob- nym wyrazie pamiętał – zalane gaszonym wapnem. I już w następnym tygodniu załatwił Rybie pokój w samym centrum miasta. Sam, bez py- tania. Od tej decyzji nie było odwołania. Po prostu przesadził ją z rzeczami, podręcznikami, myślami, do nowego mieszkania, między nowych kolegów, do nowej klasy, nowej szkoły. Wszystko było nowe! Czuła się wtedy tak, jakby wpadła w wir powietrzny. Jacyś obcy lu- dzie, oschli, krótko mówiący pakowali jej książki w równe paczki, obwiązywali drutem i wrzucali na platformę bagażówki, raz dwa, raz dwa, potem biurko, też bez pytania, ten jeden jedyny mebel wzięli razem z nią. Biurko jest niezniszczalne. Drogocenne. Jego głęboka czerń o nieskalanym połysku odbija wnętrze pokoju. Ile było tych kolejnych wnętrz, kiedyś zmieniała je co parę miesięcy w go- rączkowym pośpiechu, którego sama sobie nie umiała wyjaśnić. Kluczyła po coraz ciemniej- szych zaułkach miasta, od jego szczytu, wzniesionego na zboczach góry, aż po samo dno, kamienice opierały się tam o wody rzeki – jakby usiłowała zatrzeć za sobą ślady. A więc biurko, rozłożyste, na zewnątrz tak proste w swej funkcjonalnej jednoznaczności, ale jego wnętrze... Zapach ściętego drzewa. Ryba wierzy, że biurko do dziś dźwiga w sobie leśną woń. W mieście często pochylała się nad jego wysuniętymi szufladami, wdychając ich zapach. Teraz ustawiła je pod oknem. Po blacie wędrują odbicia świateł: słońca, lamp, świec, peł- gają gromadnie jak smugi rzek, ludzi, myśli. Bo to jest sprzęt zaludniony, ciężki od dźwiga- nych w nim fabuł, gromadzonych latami bohaterów. Ryba przygląda mu się z rozrzewnieniem. Jego biurkowa cierpliwość, miękkie uchylanie się szuflad, które nadal są jędrne, nie wypaczone, mimo że wędrowały z nią poprzez wilgoć werand, mrok oficyn, aż po sypką duszność poddaszy. A więc stało się – ma tę rozłożystą przestrzeń drewna naprzeciwko siebie. Już dawno, co najmniej od godziny powinna wziąć się do pisania. Koniec ucieczki. Biurko zwyciężyło! I to, co dźwiga w sobie, na sobie, a na co usiłowała nie patrzeć, te stosy papierów, fiszek, listów. Nie dawniej jak parę tygodni temu wydobyła je na powrót z mrocznego wnętrza. Ekshumacja zwłok. Tak to wydobywanie czuła, siedzą późną nocą u stóp biurka. Najpierw więc sam ma- szynopis „Ujścia” – stos papierzysk, pobrudzony, pełen zgnieceń śladów palców, zaczytany. Na marginesach znaki zapytania kropki, „ptaszki”, klamry, słowa, całe zdania. Labirynt, monstrualne gmaszysko uwag, refleksji, wielobarwne, bo są tam wszystkie kolory tuszów, pisaków, nawet czarny atrament Przestwora. Ślady lektury skupionej, powierzchownej, ale zawsze rozczarowującej przypadkowych czytelników, przyjaciół i wrogów. I pomyśleć, że kiedyś doskonale orientowała się w tym buszu porad i ataków, że umiała jedynie po rozsia- nych na marginesach znaczkach zrekonstruować całość koncepcji każdego kolejnego „po- prawiacza”. Od okna powiało chłodem, skrzypnęły dawno nie oliwione zawiasy, rogi maszynopisów uniosły się ku górze, a kartki, leżące na samym szczycie stosu, zaczęły się wolno rozsuwać jak tasowane karty. Zerwała się z łóżka, szybko położyła dłonie na ruchomym stosie. Nawet wzruszył ją ten gest. Doznała podobnego wrażenia jak wtedy, kiedy pierwsza raz położyła 9 dłonie na masce Dziada: ślad wzruszenia i przytłaczająca świadomość, ze to tylko falsyfikat, podrobiona kopia prawdy. Słowa – maski, zdania – maski. Po drugiej stronie biurka, już pod przyciskiem z czarnego szkła leżą recenzje, listy i to ostatnie oficjalne pismo: „Szanowna Pani, uprzejmie zawiadamiam, że po zapoznaniu się z nadesłaną przez Panią nową wersją powieści «Ujście» i skonfrontowaniu naszej oceny z opi- niami recenzentów, które zasyłamy – postanowiliśmy zrezygnować z publikacji tej powieści i odstąpić od zawartej z Panią umowy z dnia 5.XI... nr... Zgodnie z paragrafem 15. cytowanej umowy wypłacona zaliczka w wysokości 7500 pozostaje Pani własnością. Wraz z tym listem odsyłamy 1 egzemplarz maszynopisu, kopię zatrzymujemy w archiwum Wydawnictwa. Łą- czę wyrazy poważania. Załączniki...” Ryba czyta po raz nie wiadomo już który, każde zdanie dwukrotnie. Jednoznaczność tek- stu: czarne na białym, wyważenie poszczególnych słów, aby nie było między nimi żadnej szczeliny, którą mogłaby się wśliznąć nadzieja i jeszcze jedna bezsensowna szarpanina – ko- lejna przeróbka. Jasność decyzji. Przy tym dbałość o styl, np.: „po skonfrontowaniu naszej oceny z opiniami recenzentów”, a nie: „po skonfrontowaniu oceny z ocenami”. Najprawdo- podobniej urzędniczka wydawnictwa ma już od lat stale ten sam szablon, który stosuje w beznadziejnych przypadkach. Ryba przerzuca recenzję, robi to wolno, głowę przechyla na bok: „W sumie żaden z ele- mentów, na których opiera się powieść, nie wytrzymuje krytyki, tym samym nie wytrzymuje też krytyki całość. Należy żałować, że utalentowana poetka i sprawdzony już prozaik wkro- czyła tu na drogę, która raczej szkodzi jej zdolnościom – niż pomaga”. Uśmiecha się, ach ta męska galanteria, któż by przypuszczał, że na końcu pojawi się szczypta cukru; do kobiet recenzentek nigdy nie miała szczęścia. O, jest to zdanie, to jedno, jedyne, które w tym gorzkim czasie sprawiło jej nie jaką satysfakcję, bo czyż nie trzeba jed- nak pewnych umiejętności, aby doprowadzić kogoś do takiej pasji: „Pracowicie, estetycznie modelowany ten tekst nasuwa nieodparcie chęć posłużenia się brutalnym określeniem Grabca wobec piękności Goplany: rybia galareta”. Przez dwa lata „Ujście” leżało w biurku, najpierw w mieście, a potem kiedy zrozumiała, że pracować może tylko w Dziadówce – było tutaj, na poddaszu. O zdaniach tej powieści, głę- boko wgniecionych w żółty papier, pełen drzazg, myślała jak o rozpadających się meblach domostwa. Śmierć słowa. Jak butwieją, jak się starzeją zdania? Pod balkonem słychać tłumione śmiechy, strzępy rozmów. Wyszli już! Starcy zamykają główne wejście. Ryba wyobraża sobie ich twarze. Patrzą na siebie tryumfalnie, spełnili swój obowiązek! Znowu byli potrzebni. Oni: znawcy czasu, który minął. Często im zazdrości. Działalność Starców jest jednak bardziej konkretna. Oni pracują w sprzętach, w drewnie, w zasłonach w metalowych ozdobach. Ona w słowach i myślach jedynie. Ale identyczne budują domy-widma, ludzi-widma i każdą im żyć. Może właśnie dlatego zawsze tutaj wraca, do tego domu-fatamorgany. Rzadko schodzi na dół, a jednak owa znojna, wieczna krzątanina Star- ców, która trwa tam od rana po noc, pomaga Rybie. I kiedy słyszy, jak obłędnie długo, stale od początku naprawiają rozpadający się mebel – niżej pochyla się nad zabazgranym rękopi- sem. Trwają tak obok siebie: ona u góry, Starcy na dole. Z identyczną zresztą rezerwą traktują wzajemnie swoje prace. Ryba wie, że oglądając jakiś zreperowany (może na dwa lub trzy miesiące) sprzęt, ma taki sam, pełen zwątpienia wyraz twarzy, jaki przybierają Starcy, kiedy wręcza im swoją nową książkę. Teraz przez dwie, trzy godzimy powinien być na dole spokój. Sprzęty odpoczywają, zapa- dają w letarg. Okiennice zostały troskliwie zamknięte. Wnętrza wypełnia matowe jak by prze- sączone przez grubą bibułę – światło. Meble utraciły kanty, a nienaturalna czystość pokoi jest już mniej dostrzegalna. Bezbolesna. 10 Starcy traktują Dziadówkę jak chorego człowieka, to śmieszne, ale w jej pielęgnacji sto- sują nieomal medyczne środki: godzina przyjęć i trzy godziny rekreacji przy zasłoniętych oknach. Nawet rozmawiają teraz przytłumionymi głosami, chodzą na palcach, cicho zamy- kając drzwi. Wyraźna personifikacja: czasu czy mitu Dziada? legendy, którą uporczywie od lat usiłują kreować? A czyż ona nie postępuje identycznie? Przecież zdarzało się jej patrzeć na biurko jak na trumnę, w której zatrzasnęła nie maszynopis, a coś żywego, z własnym krwiobiegiem. Naj- chętniej wychodziła wtedy z domu. Powietrze miało barwę i czystość lodu. Wyzwolenie. Dzięki spacerom wzdłuż chałup, drzew, ogrodów aż do przystanku autobusowego, udało jej się odwlec sprawę „Ujścia” na jakiś miesiąc, może nawet dwa. Ktoś idzie po schodach. Skrzypienie. Drewno stopni popękało, a i jakby zapadło się miej- scami, gwoździe gdzieniegdzie wystają o parę milimetrów. Starcy nie umieją tego naprawić. Stuk obcasów z metalowymi blaszkami. Baba, im bliżej drzwi, tym posapywanie jest gęstsze. Teraz już i oddech, tuż za progiem, chrapliwy, poprzez zadyszkę. No, na szczęście weszła „do siebie”. Jej obecność, bliskość dużego, mokrego ciała – wywołują dziecinny lęk. Flegma, pot, kiedy mówi – ślinienie, dosyć intensywne. Ryba nigdy dotąd nie oglądała z bliska takiej miękkiej starości. Obserwowała starość żylastą, z żółtymi zaciekami wątrobowymi na dło- niach Dziada, o skórze pociętej zmarszczkami jak dobrze wysuszone drewno. Chudość Star- ców, łopatki pod napiętymi marynarkami, kiedy pochylają się nisko nad zżeranym przez kor- niki krzesłem. Starość Baby, Ryba rozpoznaje w niej swoją własną, nie do ominięcia, swoją zapowiadaną już wiotczeniem skóry pod oczami, na szyi. Przygląda się sobie. Stoi teraz naprzeciwko lu- stra. W koszuli. Duża. Obrzmiałe powieki. I kiedy tak patrzy na siebie, widzi jednocześnie dziesiątki swoich twarzy profilem, en face, w zbliżeniu, zaplata warkocze, nakłada biały koł- nierzyk – stale przy tym samym lustrze, ogląda swoje usta po pierwszym pocałunku, czy się w nich coś zmieniło, czy to widać? Kolejne warstwy spadających czasów. Nie, to jeszcze nie jest lęk przed początkiem starzenia się, to świadomość upływu czasu, jego epickich przestrze- ni. Pojemność czasu, pamięci, czas w pamięci, chyba dlatego zajęła się prozą. Uległa złudze- niu, że w tych przestrzeniach można się poruszać. I ścieląc teraz łóżko, bo najpierw gazety, potem książki, dwa nadgryzione jabłka, później jeszcze zabazgrana kartka z jednym wersem nie dokończonego wiersza, w którym słowa są koślawe, niewyraźne, w końcu kołdra, nareszcie wytrzepana, przykryta kocem – Ryba raz po raz spogląda na „Ujście”. Wierzyła kiedyś, że zdołała w nim zatrzasnąć swój czas, kilka pul- sujących warstw. I kiedy po nadejściu recenzji i pisma z wydawnictwa, zapowiedzianego maszynopisu „Uj- ścia” stale jeszcze nie było, nie mogła sobie znaleźć miejsca. W końcu zaczęła wychodzić listonoszowi naprzeciw. Chciała, aby był w domu! Może już wtedy zdecydowała, nie wiedząc o tym, że będzie powieść jeszcze raz, po raz trzeci przerabiać. Nie mogła odżałować, że wy- rzuciła rękopis, i w panice, że „Ujście” zginęło gdzieś po drodze, usiłowała przypomnieć so- bie przynajmniej pierwsze jego zdanie: „Jest wykład. Przed Woyną rzędy głów...” Nie, ina- czej: „Jest wykład. Przed Woyną, w smugach kurzu rzędy głów, ich stłoczona bliskość...” Nie, raczej „natrętna bliskość”... Temu odgadywaniu nie było końca. Czasem budziła się w środku nocy. Zdarzały się. takie momenty, które pojawiają się tylko w snach: jasność i zupeł- na pewność, że wystarczyłoby jedynie notować, a jedno słowo pociągnęłoby za sobą auto- matycznie drugie. Budziła się wtedy pełna niecierpliwości, gotowa nieomal od razu sięgać po długopis. To były ciężkie tygodnie. Później, kiedy paczka z „Ujściem” nadeszła, nie otwierając jej, schowała maszynopis na samo dno biurka, pod zeszyty z konspektami ze swoich pierwszych, samodzielnie prowadzonych lekcji – poczuła ulgę. Gorycz, a jednocześnie cień dumy. Pierw- 11 sza klęska. Ma ją oto za sobą. Musiała się zdarzyć prędzej czy później. Teraz wszystko zale- żało od tego, jak przez nią przebrnie. Obserwowała siebie. Bicie serca, kiedy budziła się w środku nocy przejęta nagłym chłodem, a potem puls w skroniach, gardle, chlupot tętna, jakby w żyłach przesuwał się w górę i w dół szczelny korek. Wyraz twarzy. Jak wygląda, kiedy niespodziewanie ktoś ze znajomych pyta o losy „Ujścia”? Początkowo tylko to ją zajmowało. Wyłącznie to. Okres kwarantanny. Choroba słów, cho- roba fabuły, z nią było najgorzej. Agonia fabuły. Dogorywała w zapachu drewna, w biurku. Ryba siadywała wtedy ze Starcami, na dole, przy rozpalonym kominku. Po ścianach wę- drowały cienie ich rąk, nosów, podbródków, cały ruchomy, wirujący pierścień. Klatka! Dzie- siątki razy w trakcie takich wieczorów wyobrażała sobie, że odstawia szklankę z nie dopitą herbatą, przerywa rozmowę wpół zdania i odprowadzana urażonymi spojrzeniami Starców, przedzierając się przez gęstą sieć cieni, po trącając w półmroku o kanty mebli (Starcy siady- wali wieczorami, tak jak Dziad, zawsze przy świecach) dociera na reszcie do drzwi. Przej- mujący chłód sieni, skrzypiące schody... Klęka przed biurkiem. Z najniższej szuflady wyj- muje „Ujście”. Czasem rzeczywiście szła na gorę, pochylała się nawet nad biurkiem. Ale zawsze, w połowie skłonu, kiedy traciła już z oczu widok zza okna, wyprostowywała się gwałtownie. Głęboki oddech. Nie umiała tego opanować, nieomal fizyczna niechęć. Jakby tam leżał nie maszynopis, lecz coś żywego (człowiek, zwierzę) o skórze pokrytej krostami, zaciekami ropy. Po każdej takiej dezercji następował czas ponurej nieruchomości. Bo nawet czytać wtedy nie umiała. O pisaniu czegoś nowego w ogóle nie mogło być mowy. Maź. Lep- ka cisza. Brak ludzi. Świadoma ucieczka, ucieczka z miasta, od Marcina. Wiedziała, że mó- wią o niej: „zaszyła się w Dziadówce”. Czytywała listy z tego nagle wrogiego miasta, jakby przychodziły z innej planety. Za nikim nie tęskniła. Cisza. Powolne dni, jedne za drugimi, gęsty las dni. I nareszcie ten pomysł z Przestworem! Przecież raz już wydobył ją stąd, porwał, prze- szczepił! Niech przeczyta, oceni. Ryba schodzi na dół. Jest w tej chwili względnie bezpieczna. Baba siedzi na górze. Starcy ratują w drewutni nadwerężone upadkiem krzesło. Tylko ona tutaj tak późno wstaje. Co- dziennie od początku przeżywa swój bunt, ucieczkę przed pisaniem. Nauczyła się ją ujarz- miać. Ale trzeba to robić ostrożnie, pośpiech nic nie daje, takie pogwałcenie porannego leni- stwa kończy się zazwyczaj źle, lepiej się pracuje „na wyrzutach sumienia”. W Dziadówce Ryba może sobie pozwolić na myślenie o czasie nie w kategoriach godzin. Pół dnia – jako miara, cóż za luksus, w mieście to były kwadranse, wieczna gonitwa, pogoń: od szkoły do pisania, od pisania do szkoły. * Kuchnia – jedyne wstydliwe miejsce w Dziadówce. Ulega wiecznym kataklizmom. Nikt o nią nie dba. Zabiegi Starców kończą się na jej progu, akurat na chodniku w bordowo- niebieskie pasy (biegnie przez całą długość holu). Ścierki, rondle, patelnie, dna z resztkami jajecznicy – gromadzą się całymi stadami na wszystkich stołkach, szafach. Dzwoniący świat sztućców; aluminiowe, pozłacane egzystują tu na absolutnie równych prawach. Fajansowe talerze obok prześwitującej mlecznie porcelany. Tłucze się to wszystko gromadnie i także bez wyboru. Starcy wchodzą do kuchni wiedzeni jedynie głodową koniecznością. Ryba też. Piw- niczny chłód nie zachęca do kontemplacji wnętrza. Posadzka z czarno-białej kostki nie myta całymi tygodniami z wolna siwieje. Rozpasany żywioł kuchni! Dobrze, że w tym wypłukanym z kurzu domu, myśli, jest choć jedno takie zapleśniałe, chore miejsce. Czas jest tutaj nareszcie jednowymiarowy, mięso rozkłada się normalnie po trzech dniach, ser przeżywa zwykły, cotygodniowy proces gnilny poprzez biel do ropiejącej żółci. 12 Umyła szklankę, uważając, aby nie wpadły w nią tłuste krople z leżących w zlewozmywa- ku brudnych talerzy. Teraz kiedy „Ujście” już nareszcie leży na biurku, rozgrzebane, rozfiszkowane, z całym swoim zwariowanym i niefunkcjonalnym bogactwem, a Ryba może spokojnie, nie wpadając w panikę, myśleć po raz trzeci nad zmianą biografii swoich bohaterów, stała się znacznie spokojniejsza, ruchy ma powolne. Szuka słów, całe dnie szuka słów. I te raz także stojąc na tle szyb kuchennych z włosami rozjaśnionymi od słońca – smakuje nazwisko swojego głów- nego bohatera „Woyna”. Czarne słowo, powtarza je półgłosem, sypiąc do szklanki kawę, za- lewając ją wrzątkiem. „Woyna, tam u szczytu sali, na tle czarnej tablicy czuje się pewniej niż zazwyczaj. To wi- dać, jego ruchy są znacz nie gwałtowniejsze, a sylwetka przypomina ptaka, zwłaszcza gdy Woyna uniesie ramiona. A robi to dzisiaj szczególnie często.” Ryba pamięta rytm tego zdania, widzi jego rysunek na maszynopisie, od nowego wersu, dwa skoki od marginesu. Wywieść z tego zdania Woynę, spod katedry, wyciąć z tła czarnej tablicy? Pije kawę drobnymi łykami. Parzy usta. Przestwór wprawdzie grymasi na Woynę, jak to on napisał? „Gorąco ci zalecam wyrzucenie tej «tektury»”... No tak, znane kłopoty z fabułą, ze skleceniem dziania się, z tym niezbędnym w epice wiecznym panta rhei. Oby czas mógł stanąć! W „Ujściu” próbowała go przynajmniej zwolnić. Nie udało się. Woyny jednak nie wyrzuci, postanawia: czarna, pulsująca smuga. Jest potrzebny. Czarne oczy, na ich dnie ruch świateł, ciepło! Trzeba żeby było! Nie będzie z Woyną łatwo, to pew- ne. Ma z tą postacią osobiste porachunki. Przyjdzie je rozegrać do końca, partia po partii. W rurach nad zlewozmywakiem rozpoczyna się dobrze znany ruch, bulgot, najpierw pod sufitem, później coraz niżej, za moment usadowi się w dużym, czarnym kolanie tuż nad pod- łogą. Ryba dopija kawę. Rozgląda się, poszukując najpierw na stole, potem na szafie kawałka wolnego miejsca, aby odstawić pustą szklankę. To prawda, miewa czasem normalne odruchy, pozmywać do końca to całe świństwo, wyskrobać, wyszorować, aby w kuchni zapachniało powietrzem. Starcy jednak przez dwa dni są w stanie przywrócić bez specjalnych zachodów stan poprzedni. Ich upór w rozstawaniu brudnych naczyń na wszystkich sprzętach przypomi- na zaciekłość, z jaką rekonstruują wnętrza pokojów Dziada. Z nimi Ryba umie jedynie prze- grywać. Mimo iż ściany korytarza mocno już ściemniały, nadal świecą drewnem, deski podłogi uginają się leciutko pod stopami: wrażenie, że się idzie po leśnej podściółce. Ryba zamyka drzwi do kuchni i nagle w zupełnej ciszy domu, za którym tylko szum wia- tru – widzi zdarzenie ze stycznia 1945 roku. Może wtedy także, tak jak teraz, wyszła z kuch- ni, widocznie powietrze miało tę samą barwę, nieuchwytny stan podobieństwa świateł, woni? Miała wtedy pięć lat. Pamięta, że wszystko zaczęło się od pukania. Nasłuchiwali, Przestwór i ona (Przestwór przez całą wojnę ukrywał się w Dziadówce, od czasu aresztowania Dziada). Ryba przypomi- na sobie buty profesora, gumiaki upaprane błotem. Przestwór uchylił drzwi, wyglądnął i zaraz prędko zamknął je na powrót na zasuwę i na łańcuch. Zaczął szukać drobnych, najpierw w kieszeniach waciaka, potem już niecierpliwiej w wiszącym obok płaszczu. Wreszcie znalazł. Przez wąską szparę, przez łańcuch podał temu komuś za drzwiami jałmużnę. Ciche: „Bóg zapłać”. Chrzęst zamykanego rygla. Gdzieś daleko, bardzo daleko klekot karabinu maszyno- wego, jakby kroki w kląskającym błocie i cisza. Wprawdzie wojska radzieckie zdobyły już miasto, ale tutaj, na peryferiach ni stąd, ni zowąd rozlegały się gwałtowne strzelaniny, nikt potem nie wiedział, kto do kogo i gdzie strzelał. Twarz Przestwora: nasłuchująca. Ryba ją widzi. Po dwudziestu pięciu latach, aż niewiarygodne, ale jednak widzi! Wąska czaszka, o 13 mocno naciągniętej skórze, nad górną wargą kilka kropel potu. Oczy czujne, zwężone, w półmroku korytarza trochę jak oczy kota, te pamięta najdokładniej. Strach w nich, popłoch, kiedy po minucie ciszy znowu pukanie, teraz już bardziej natarczywe, przynaglające, głośne. Walenie do drzwi. W domu byli sami, tylko ona, dziecko i Przestwór, a w piwnicy zakopane kosze z książkami, starociami, dziełami sztuki, różnymi z całego świata przywiezionymi cac- kami, rękopisy Dziada, jego kartoteka reporterska, pamiętniki, notatki, nuty... cały skarbiec, wszystko, co taki człowiek jak Dziad zdołał wokół siebie nagromadzić przez czterdzieści lat. Wystarczyło, żeby ktoś z sąsiadów, nawet nie przez złość, a tak z rozlewności towarzyskiej, na przykład przy bimbrze... Boże drogi, przez całą wojnę się uchowało, a teraz... Przestwór położył rękę na ramieniu Dany, jakby to mogło mu pomóc, dodać otuchy. Stali tak obok sie- bie wciśnięci w wąską framugę drzwi kuchennych. Wrażenie, że chowają się przed tym walą- cym, który i tak nie mógł ich przecież zobaczyć. Walenie, walenie, tak że już nie było wiadomo, czy to serce, czy rzeczywiście on, ten że- brak, nie-żebrak, stale do drzwi. Na końcu: – Ej wy, do jasnej cholery, dosyć tych kawałów, otwórzcie! – I teraz dopiero Przestwór drgnął, ale jakoś tak nieskładnie, wszystko się w nim jednocześnie poruszyło, ręce, nogi, głowa. Nie mógł otworzyć drzwi. A chciał! Jak najszybciej! Palce zsuwały się z rygla, mocował się z zasuwą, zaplątał dłoń w łańcuch. Tak odbył się powrót Dziada z obozu po czterech latach. I mimo że tylekroć opowiadano o tym tak typowym dla niego zdarzeniu, mimo że w gad- kach Starców miało swoje poczesne miejsce, Ryba dopiero teraz zobaczyła je naprawdę. Przestwora ostrzej: gumiaki i waciak, granatowy, mocno zatłuszczony, całą wojnę chodził w waciaku. Wraz z Dziadem wtargnęła do sieni ostra, mdląca woń. Wszedł w niej jak w popie- latej chmurze; pamięć tego zapachu zatarła wygląd Dziada. Odtrącał ich rękami, Przestwora i Rybę, i powtarzał stale w kółko: – Weź dzieciaka, weź tego dzieciaka! – Był zawszony. Scena ta rozegrała się akurat w miejscu, w którym Ryba teraz stoi, w otoczeniu tych sa- mych desek, drzazg. Próbuje wyobrazić sobie siebie – z warkoczami mocno splecionymi. Była chuda, wie to z opowiadań Starców: „same kostki, tyle że obciągnięte skórą”, wystające kolana, sterczące obojczyki. Sięgała głową do klamki. Do t e j klamki. Trzyma ją teraz w dłoni i usiłuje zobaczyć obok niej – siebie. Ubierano ją „praktycznie”, to znaczy szaro i ciepło. Jej skłonność do przeziębień, powięk- szone migdały, wieczne po ciągania nosem, kaszle, a więc od razu powraca smak i za pach lekarstw: syrop, tran, tak obrzydliwy, że straciła po nim apetyt do reszty, beżowe pończochy we wrąbki, pełne cer, „jak ta dziewczyna wszystko drze, jak drze” – skarżono się, za długie sukienki i za obszerne płaszcze, „na wyrost”, bo przecież „rośnie jak na drożdżach”. A więc niby już je widzi, to „wojenne dziecko” z umorusaną buzią, dorastające między samymi mężczyznami, którzy stale mieli swoje najważniejsze sprawy, niby siebie sprzed ćwierćwiecza rozumie, a przecież jest jej obca, mniej bliska niż na przykład chłopiec sąsia- dów, który niespodzianie spyta o godzinę lub uśmiechnie się do jej nowych korali, dotknie ich paluszkiem. Ale to właśnie od niej, od tej dziewuszki z warkoczykami wszystko się zaczęło, od jej skojarzeń, do których nie ma już teraz dostępu, od jej przeżyć, które mogą gwałtownie odżyć, mimo że pozornie ich nie pamięta. Ile jeszcze jest w jej przeszłości takich dzieci, dziewcząt kobiet w końcu, z którymi nie czuje już żadnych związków uczuciowych, ale które nadal w niej żyją, autentyczne, krwiste? Może rzeczywiście należałoby we własnej przeszłości otworzyć coś w rodzaju kopalni od- krywkowej? Przestwór napisał: „Zabrakło Ci odwagi wplątania w sprawę «Ujścia» samej siebie – lub hipotetycznie założonych swoich granic w tym konflikcie. Postacie stały się niedozbrojone. 14 W tym kształcie jest to powieść – unik. Wiem, że to Cię zaboli najbardziej, ale mój serdeczny stosunek do Ciebie...” Tak, tak to mniej więcej brzmiało. Myśli o tym, wracając „do siebie” po skrzypiących schodach. * Stoją w kącie, przy regale. Ich obecność tu, w Dziadówce, jest tak zaskakująca, że Ryba przez moment traci orientację. Sekundę, może dwie – patrzy na nie i czeka, aż tamten świat przepełniony ludźmi dotknie choćby skraju jej pokoju. Szkoła – w której przez tyle lat spę- dzała co najmniej połowę swego czasu, jak to się stało, że przestała o niej myśleć? Na dobrą sprawę: jakże niedawno właśnie z nimi dwiema pracowała nad akademią na Dzień Patrona... Wyraźnie oglądają pokój i ją – oczywiście. Ma nie umyte włosy, starą spódnicę – jest zmęczona. Badają jej twarz, opuchnięte powieki (płakała?), trochę utyła, a w ogóle jest zanie- dbana – to wie i bez nich, bez tych spojrzeń pełnych dezaprobaty. Próbuje coś zrobić z wło- sami, podpina je szpilkami; tak, teraz trochę lepiej. Siadają. Intryguje je biurko, to całe papierowo-kalkowo-listowo-gazetowo- fiszkowe cmentarzysko, w którym powoli zaczyna gubić się i sama Ryba. Dobrze, że przynajmniej zdążyła posłać łóżko, ale i tak to wnętrze z książkami leżącymi wprost na podłodze, brudnymi ścianami i dawno nie czyszczonymi oknami nie jest zbyt imponujące. Przyszły, bo po prostu zatęskniły. – Pani profesor nie wie, jak my wspominamy — to Ola, mówi przez nos. Jest mądra, ma tupet i skłonność do chichotów, razem z tą drugą, Dorą, sta- nowią na lekcjach duet dosyć niebezpieczny. Są dorosłe. Teraz bez fartuchów, w obcisłych spodniach, bluzkach. Ryba poczuła cień, ale tylko cień żalu, że nie wprowadzi je przez dwu- dziestolecie do poezji współczesnej – obie dobrze myślą, jedna idzie na polonistykę – szkoda. Ale przecież i tak najważniejsze muszą zrobić same, to nieistotne: ona czy kto inny przeżyje z nimi tę przygodę rozumienia. I od razu przy pierwszym, stereotypowym pytaniu: – No i co nowego w szkole? – Ryba widzi to ogromne gmaszysko, wypełnione po brzegi ludźmi, stojące w głębi chodnika, przy najbardziej hałaśliwej ulicy. Pamięta, że długo musiała się przyzwyczajać, aby zaadoptować między zdaniami swoich wykładów – pisk hamulców, zgrzyt tramwajów, syreny pędzących karetek, a wiosną tranzystory. Doskonale przy tym wie, że choć szkoła wydaje jej się teraz światem nieskończenie odległym, wystarczyłoby, aby weszła po kamiennych schodach, po- konała opór wejściowej bramy, pch

O nas

PDF-X.PL to narzędzie, które pozwala Ci na darmowy upload plików PDF bez limitów i bez rejestracji a także na podgląd online kilku pierwszych stron niektórych książek przed zakupem, wyszukiwanie, czytanie online i pobieranie dokumentów w formacie pdf dodanych przez użytkowników. Jeśli jesteś autorem lub wydawcą książki, możesz pod jej opisem pobranym z empiku dodać podgląd paru pierwszych kartek swojego dzieła, aby zachęcić czytelników do zakupu. Powyższe działania dotyczą stron tzw. promocyjnych, pozostałe strony w tej domenie to dokumenty w formacie PDF dodane przez odwiedzających. Znajdziesz tu różne dokumenty, zapiski, opracowania, powieści, lektury, podręczniki, notesy, treny, baśnie, bajki, rękopisy i wiele więcej. Część z nich jest dostępna do pobrania bez opłat. Poematy, wiersze, rozwiązania zadań, fraszki, treny, eseje i instrukcje. Sprawdź opisy, detale książek, recenzje oraz okładkę. Dowiedz się więcej na oficjalnej stronie sklepu, do której zaprowadzi Cię link pod przyciskiem "empik". Czytaj opracowania, streszczenia, słowniki, encyklopedie i inne książki do nauki za free. Podziel się swoimi plikami w formacie "pdf", odkryj olbrzymią bazę ebooków w formacie pdf, uzupełnij ją swoimi wrzutkami i dołącz do grona czytelników książek elektronicznych. Zachęcamy do skorzystania z wyszukiwarki i przetestowania wszystkich funkcji serwisu. Na www.pdf-x.pl znajdziesz ukryte dokumenty, sprawdzisz opisy ebooków, galerie, recenzje użytkowników oraz podgląd wstępu niektórych książek w celu promocji. Oceniaj ebooki, pisz komentarze, głosuj na ulubione tytuły i wrzucaj pliki doc/pdf na hosting. Zapraszamy!