BOGUSŁAWA LATAWIEC OGRÓD ROZKOSZY ZIEMSKICH Powieść 2 Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000 3 Wprawdzie poddasze Ryby jest oddzielone od tego wszystkiego, co dzieje się tam, pod podłogą, a jednak ilekroć dojdzie do niej charakterystyczne, powłóczyste szuranie, przyciszo- ny szum rozmów, zawsze łapie się na tym, że zaczyna mimowiednie nasłuchiwać. Oni tam na idole – widzi nieomal ich twarze, wszyscy, którzy tu przychodzą, mają ten sam głodny wzrok, pożerają nim wszystko, na co spojrzą – przechodzą właśnie z jadalni do bi- blioteki. Każdy z nich musi stanąć przez moment na szerokiej, obluźnionej desce. Jej przecią- głe skrzypienie przypomina Rybie dziecinną wiarę-lęk, że na progu gabinetu- Dziada leży duże, ranne zwierzę. (Tylko tam nie było jej wolno wchodzić.) A więc liczy teraz mechanicz- nie: jedno skrzypnięcie, jeden zwiedzający, dwudzieste czwarte skrzypnięcie... Gdy już prze- walą się wszyscy przez próg, nastanie nagle dojmująca cisza. Ryba sprawdza, czy drzwi pokoju są na pewno zamknięte na klucz. Nie może przecież mieć pewności, że dzisiaj także któremuś ze Starców nie wpadnie do głowy „zbawienna” myśl, aby ją trochę „popokazywać”... – A to jest Jego wnuczka – i zaraz bez przerwy – a to Jego maska pośmiertna, tu widzicie państwo liść, który zerwał na dwie godziny przed śmiercią... Umieścili go pod szkłem. Ten liść. Wisi na głównej ścianie. Zbladł, jest nieomal przejrzy- sty, szary zwitek pajęczyny, nić. Zaproponowała kiedyś, aby co roku wsuwać za ramkę nowy: i tak nikt nie pozna, a będzie efektowniej wyglądać. Spojrzeli na nią: ich wyblakłe, jasnonie- bieskie, załzawione oczy, ich zmarszczki, ziemista skóra, ich ręce, drgające jak skrzydła, któ- re już nie umieją wzbić się w powietrze. To jest ważny liść. Jak list, jak testament. Babka nie pozwalała go eksponować. Dopiero kiedy umarła, Starcy znaleźli go w kopercie wraz ze zdjęciem Dziada w trumnie. Stal się symbolem jego wiedzy o śmierci, jego powiązań z natu- rą. W tym rozłożystym domu zawsze zresztą, jak tylko Ryba daleko potrafi sięgnąć pamięcią, ktoś umierał. Przyjeżdżali bliscy i dalecy krewni. Kwiaty i muzyka Dziada, te dwie smugi: woni i dźwięków – czyniły śmierć jak gdyby mniej przerażającą. Do dziś, kiedy przechodzi pod oknami narożnego pokoju, gdzie zawsze umieszczano chorych, ścisza głos, jak wtedy, w dzieciństwie. Śmierć mieszka tutaj w książkach, w popielatych zdjęciach. Jest jak powietrze uwikłane w zwoje szarej, szeleszczącej bibuły, żółkną od niej klawisze fortepianu, matowieją wiecznie polerowane srebra. Zielonkawy nalot, wilgotny kurz i sypkie tumany unoszą się ze zużytych sprzętów. Dla Dany jest coś wyrafinowanie okrutnego w wiecznym przedłużaniu życia mebli, zasłon, firanek, które już od dawna powinny się rozpaść, zbutwieć i zapłonąć w piecu pełnym iskier ogniem. Ileż ten dom przeżył już odmian śmierci: śmierć wielkich i małych uczuć, śmierć sztuki, przedmiotów, całych epok. I wtedy, kiedy jego drewniane ściany nareszcie oswoiły się z nią, pojawili się Starcy wraz ze swym tajemnym sprzysiężeniem. I zaczęli walczyć. Po kolei wy- 4 rywają zagładzie to, co już na wpół umarło. Ryba z przerażeniem patrzy, jak ulubione przed- mioty Dziada, przyzwyczajone tylko do jego dłoni, przez nie jedynie latami obłaskawiane i kaleczone, znowu płoną świeżymi barwami, przyciągają oczy. Obcy ludzie nie mogą się oprzeć ich urokowi, ukradkiem kładą na nich ręce, wodzą palcami po wypukłościach. Dla Ryby od początku w tym powtórnym kontakcie rzeczy z życiem było coś bezwstydnego. Za Starcami włóczy się po domu fioletowa smuga nekrofilii, płonie upiornie w zrekonstruowa- nych wnętrzach. Często o zawrót głowy przyprawia Rybę ów miraż, kiedy powietrze, kolory i wonie jej dzieciństwa wypływają spiętrzonym potokiem spoza nagle otwartych drzwi. A do jakiej perfekcji doprowadzili Starcy swój system wydobywania z Dany najprawdziw- szej prawdy! Jakąż skonstruowali przemyślną sieć pytań, aby sprawdzić, czy jej informacje o układzie mebli, ba: o grze świateł – są rzeczywiście autentyczne; jak sprawnie odkrywali jej złośliwe kłamstwa. Z czasem zrozumiała, że walka o przedłużenie życia Dziadówki jest dla nich jednocześnie pojedynkiem z własną śmiercią. Wygląda na to, że w ogóle nie chcą przyjąć jej do wiadomo- ści, a już na pewno zyskali przekonanie, że śmierć można przechytrzyć. I rzeczywiście: na przestrzeni kilkudziesięciu metrów sześciennych udało im się zmumifikować czas. Rybę intryguje pamięć Starców. Warstwy czasu przylegają w niej szczelnie, niczym pla- stry miodu. Rojowisko pszczół; szeleszczące daty, miesiące, pory dnia, lata. Posługują się nimi sprawnie. Stale coś douściślają. Robią to nocami. Siadają naprzeciwko siebie, na gię- tych, trzcinowych fotelach, twarzami do ognia. Nogi okrywają kocami. Co chwilę któryś po- chyla się, aby dorzucić drew. Wtedy ich powiększone profile, ostre nosy, podbródki tną po- wietrze, niczym drapieżne, gwałtownie zerwane do lotu ptactwo. – To było zimą, śniegi się właśnie zaczęły. – Kuligi ciągnęły jeden za drugim. – Koczy skradł mszalny dzwonek. – To było zimą, może grudzień? – Środek grudnia, 10, 12... Koczy ten dzwonek zawiesił swojej kobyle. – Kiedy Dziad go usłyszał, siedzieliśmy akurat w stołowym. – Rozpoznał go od razu. Koczy tylko raz przejechał pod oknami. – Przez trzy miesiące straszył chłopa piekłem. W żagwiach, mawiał, będziesz skwierczeć, twoja wątroba na rożnie będzie skwierczeć, skórę ci, mawiał, od palców nóg po głowę nawiną na płonący kołek i tak z dołu do góry i z góry do dołu. – Gwizdał przy tym. – Gwizdał, a Koczy z nogi na nogę „O la Boga, o la Boga”. I tu już któryś ze Starców przyjmował na siebie rolę chłopa. – Aż ci duszę wywleką zza paznokci. – Zza paznokci? – Wywleką białą i zaczną przypiekać. Skwierczeć będziesz. Do końca świata i po końcu świata. Między gwiazdami będziesz gorzał. Telepać się będziesz. Po tym „telepać” któryś ze Starców bierze z miśnika srebrny dzwonek i długo razem słu- chają jego bicia. Przykładają go do uszu, jakby nasłuchiwali bicia Dziadowego serca. To opowiadanie, wielokrotnie powtarzane, zatrzaśnięte w tym samym układzie słów, nosi tytuł: „Gorejący Koczy”. Dziad lubił, ten – jak mawiał – „zdobyczny” dzwonek. (Koczy mu go w końcu podrzucił), często podzwaniał nim, zwołując gości do stołowego na ukraińską percówkę. Podobno upatrzył go sobie już znacznie wcześniej. Przebąkiwano, że kradzież dzwonka nie była już tak zupełnie pomysłem chłopa. Ktoś słyszał, jak Dziad powiedział do niego: „Twoja gniada godna, abyś jej srebro u szyi przywiesił”. Na dole trwa tymczasem odwrót z sypialni Dziada. Dana słucha. Jak zawsze jest to proces powolny, pełen ociągań. Zna dobrze te spojrzenia rzucane już od progu biblioteki, natarczy- 5 we, przepełnione nadzieją, że jeszcze coś nowego zdołają odkryć w tym najbardziej intym- nym ze wszystkich miejsc domostwa. Tak, teraz któryś z gapowiczów potknął się (czy nie o chodnik w progu?). Chwycił się krzesła. Przewraca je z piekielnym rumorem. Podniecony, skrzekliwy głos Starca. Ciekawe, słychać nieomal każdy szelest, a poszczególnych słów nie można odróżnić. Starcy będą mieli o czym mówić przez cały następny tydzień. Przy takim upadku spojenia krzesła na pewno mocno się nadwerężyły. Drewno jest przecież nadpróch- niałe. I tak dużo wysiłków kosztowało ich wypędzenie z jego rzeźbionych nóg całych tabu- nów korników. Był okres, że co wieczór odbywali pod nim narady, tropiąc sypkie garście złotej mąki. A krzesło jest ważne. Jest znakiem. Już dawno utraciło barwę drewna. Ma odcień popielaty. Oparcie rzeźbione jest w drobne, kwietne motywy. Szeroko rozstawione oparcia kończą się łapami lwów. Nogi oplatają grube żyły pędów. Rybie ten fotel od dzieciństwa ko- jarzył się z zamorskim stworem, przywiezionym przez Dziada z którejś z jego kolejnych wy- praw na Daleki Wschód. Nigdy nie odważyła się w nim usiąść. Na krześle leżała skórzana poduszka, wytłaczana w chińskie smoki (przywiózł ją z Hong-Kongu). Z krzesłem łączy się następna opowiastka Starców – dla zwiedzających. Sklecili ją ze wspomnień nie żyjącej już służącej Dziada i jej, Ryby, strzępów wspomnień czy wmówio- nych, zasłyszanych fragmentów przeszłości, którą zaadoptowała, w którą uwierzyła. Starcy tak długo badali, tak tropili każdy ślad czegoś, co mogło być prawdą, że w końcu sama siebie zdołała przekonać, że pamięta czas, w którym nie umiała jeszcze mówić. Z mroku wyłaniały się zarysy przedmiotów, ludzi, barwne plamy, które co chwilę rozpły- wały się w ruchomej, wszystko ogarniającej czerni. Pozostawało migotanie świateł. Jak pró- szenie czegoś. Ale Starcom to wystarczało. Opracowali opowieść pt. „Krzesło”: –... tylko on w nim siadał. Czarna poduszka. Przywieziona z Chin w roku 1915. Opierał o nią plecy. – W środku oparcia odłamek z drugiej wojny, z 1939 roku. (Zwiedzający pochylają się i ze skupionymi twarzami przyglądają się kawałkowi metalu, wciśniętemu między drewniane kwiaty.) – W październiku 39 roku, dnia nie można już dzisiaj ustalić, godzinę zaś tak, przynajm- niej w przybliżeniu, między siedemnastą a osiemnastą, siedział akurat w fotelu, kiedy jego wnuczka Dana zaczęła wrzeszczeć... – jakby ją ktoś żywcem obdzierał ze skóry – tak, jakby żywcem. Darła się tak, że wstał i poszedł do niej, do drugiego pokoju. Przy czym ustaliliśmy ponad wszelką wątpliwość, że poduszka spadła na podłogę. Gdyby nie spa- dła, uległaby i ona uszkodzeniu. – Dziecko stało przed lustrem i rozpaczało. Buzię miało całą w plamach atramentu. – Zanim Dziad ją uspokoił, umył... – Tak, to trwało. –Całe szczęście, że trwało... – Odłamek wleciał przez okno i utkwił w samym środku oparcia... I nie pozostawiając zwiedzającym ani sekundy na kontemplację tego „cudownego” zda- rzenia, prędko, ze śladami źle ukrywanej paniki Starcy przechodzą wzdłuż zielonego kilimu do Samowarowej Izby. Z krzesłem wiążą się bowiem trzy nie rozszyfrowane dotąd sprawy: l) pochodzenia odłamka, 2) w którym końcu ogrodu bomba wybuchła, jeśli rzeczywiście wybu- chła, 3) skąd się w domu Dziada wzięło to dziwne krzesło, gdzie je zdobył. W okolicy na ten tematy istnieje wiele rozbieżnych sądów, nieomal kilka szkół. Starcy nie zdołali sobie wyro- bić własnego zdania. Niektórzy twierdzą, że odłamek nie pochodził wcale od niemieckiej bomby, że akurat wtedy nie było żadnego bombardowania, a że Dziad miał z wieloma sąsia- dami na pieńku, więc na dobrą sprawę nie można nawet wykluczyć perfidnie zaplanowanego morderstwa. Dużo się przecież swego czasu gadało o nieprawnym zagarnięciu przez niego łąki Perzaka, o budzących zgorszenie przyjaciołach Dziada, którzy tu zjeżdżali z całego nie- 6 omal świata, o ich skandalicznych awanturach, seansach narkotycznych, o grabieniu okolicz- nych kościołów, kapliczek. I rzeczywiście drewniane świątki, frasobliwe Chrystusiki wypełniają do dziś półki w Sa- mowarowej Izbie. Choćby ten anioł z zielonkawym nalotem pleśni na szatkach, o którym Dziad mówił „Mój grzeszny Gabryel”, przecież nie dalej jak parę dni temu rozpoznała go specjalnie ściągnięta przez Starców Baba spod Mroczenia. Stamtąd był, z przydrożnej ka- pliczki. A swoją drogą ci wiecznie nowi, sprowadzani przez Starców ludzie, ich kłopotliwe przy- zwyczajenia. Trzeba się z nimi liczyć, bo inaczej nie zdradzą Prawdy, którą ponoć tylko oni posiadają. Starcy święcie w to wierzą. Baba z Mroczenia zajęła pokój tuż obok poddasza Ry- by. Za cienkim przepierzeniem wyraźnie słychać skrzypnięcie sprężyn, człapanie. Widać Ba- ba właśnie wstaje. Seria chrząknięć, miękkie urywanie się flegmy, splunięcie. Boże drogi, gdzie splunęła, chyba nie na podłogę, a może przez okno? Nie żeby Ryba czuła do niej niechęć, przeciwnie. W Babie jest imponująca, rumiana po- goda, w twarzy pomarszczonej jak skóra na przemarzniętym jabłku, w ruchach szybkich, ale nie za prędkich, chłopska celowość, kiedy tak przenosi naczynia ze stołowego do kuchni, to jest to cały dokładnie przemyślany obrządek. A więc nie niechęć, może nawet nie to, że przez te wieczne odwiedziny musiała przenieść się na górę, właśnie do tej latem najduszniejszej, a zimą najzimniejszej klitki, ale bezustanne skrępowanie. Każdy swój ruch, każdą decyzję musi zawsze wstawiać w ten cały ruchomy ludzko-meblowo-pamiątkowy układ domu ze wszystkich jakie miała najdziwniejszego. Teraz na przykład nie zabrała się jeszcze do pracy, nie tyle z normalnego porannego leni- stwa, ale czeka, żeby Baba pierwsza poszła do łazienki, potem do kuchni, i żeby ta wycieczka z dołu nareszcie się przewaliła przez wszystkie pokoje, kąty, meble i gadki Starców. Noc też nie była najlepsza. Baba chrapie, i to w dosyć urozmaicony sposób. Miniona noc obfitowała w sny. Zdarzają się Rybie takie ciężkie od barw, kształtów i słów noce (czasem nawet próbuje swoje sny notować). A więc strzęp ostatniego: pomarańczowe płomienie, od- blaski, jakby wylot dyszy odrzutowca był wycelowany akurat wprost w róg drzwi. Fosfory- zowały, płonąc i przygasając na zmianę, nieomal oddychały, zachłystując się światłem. To ją obudziło. Ale jeszcze po chwili widziała przecież nadal te pulsujące na drzwiach w rytm po- chrapywań Baby – smugi. Pogranicze snu i jawy, tam właśnie dzieje się dużo, tam gdzie te dwa światy wpadają na siebie z chrzęstem, wzajemnie się miażdżąc. Sen, zmyślenie, prawda – w Dziadówce Ryba wiecznie porusza się w tych trzech smugach, trzech woniach, które stale od nowa próbuje ze sobą spleść. Pokój Ryby jest ułożony między dwiema strefami dźwięków (z boku krzątanina Baby, z dołu szelest wycieczki, jej ślimakowate pełznięcie) – jakby umieszczono go między ogrom- nymi błonami membrany. Nasłuchuje. Wycieczka do tarła nareszcie do ostatniego pokoju. Wisi w nim maska pośmiertna Dziada i leżą czarne albumy ze zdjęciami z pogrzebu. Jest między nimi także powiększona twarz Ryby, wtopiona w liście cmentarnych drzew i chropo- watości bromowego papieru, fotografia – matowa, wyraźna. Należałoby ją zatytułować „Zdziwienie”. Dźwigała je wtedy w oczach, brwiach, w dłoniach cierpnących co chwilę jakby od długie go wysiłku, zdziwienie – że on, Dziad, ten najbardziej żywotny ze wszystkich ja- kich znała ludzi, jednak zmarł... Śmierć – amputacja świadomości, moment, kiedy odpada nagle niczym biały, żywy pęd. Właśnie o tym myśli na tej chwili z fotografii, pamięta, jak ją zaskoczył błysk flesza, jak zabolała ciekawość reportera, jak zasłoniła twarz dłońmi. Wierzy- ła, że na zdjęciu są nieomal wypisane słowa jej myśli, że stały się publiczną własnością. A przecież Dziad chorował długo, nie umarł nagle. Leżał pod kołdrą suchy, ogromny. Ale jeszcze wtedy jego śmiech bywał tak gwałtowny, że spod otwartych okien raz po raz wzbijały się przerażone gołębie. Nie tylko dla Ryby, dla wielu ludzi śmierć Dziada była po prostu – niewyobrażalna. W czasie pogrzebu zrozumiała, że wraz z Dziadem odeszło coś więcej niż on 7 wyobrażalna. W czasie pogrzebu zrozumiała, że wraz z Dziadem odeszło coś więcej niż on sam. Stało się tak, jakby w czasie tego wietrznego dnia odwróciła się wolno i raz na zawsze jedna z kart historii, epoka krwistej czerwieni. Żółknie teraz tam, na dole, w ciasnocie albumu ten ogromny dzień i żółkną twarze uczest- niczących w nim ludzi. Dzień o przestrzeni roku; dzień, który Ryba nadal zwiedza. Raz wol- no, tak jak teraz w woni rozkładających się traw, liści, w mdlącym zapachu wieńców, innym razem prędko w gwałtownym, przyprawiającym o zawrót głowy biegu. Wtedy zawsze poja- wia się przyjaciel Dziada – profesor Przestwór. Nie, on nie szedł za trumną. Prawie biegł. Wyprzedził idący pod górę kondukt, wieńce, w końcu samą trumnę, jakby nie mógł się doczekać widoku rozkopanej ziemi, jakby nie chciał uwierzyć, że w środku tego zwykłego cmentarza jest To Miejsce, czekające już, przygotowa- ne Miejsce! Energiczny krok Przestwora; tak samo zwykł chodzić z Dziadem na dalekie spacery. Inni szli wolno, powłóczyli nogami, wzbijając żółty kurz, jakby usiłowali przedłużyć pogrzeb w nieskończoność. Przestwór nie! Jego twarz (wielu przyglądało się jej natarczywie) była zwię- zła, malowało się na niej jedynie podniecenie – podobne do tego, w jakie wpadał w czasie dyskusji. Zadzierżyste podniecenie. Patrzył prosto przed siebie, jakby szedł zupełnie sam, spoglądał na czuby dębów, na czerwień zachodzącego słońca. A Ryba pod tą ruchomą ze spojrzeń ludzkich, sypiącą się piramidą, pod tym ciężarem, któ- rego nie mogła unieść, czuła swoją gąbczastą, napuchniętą twarz i mówiła do siebie, poru- szając nawet wargami: „miękka buła, miękka buła”. Tak się czuła, jakby zanurzono ją w let- niej wodzie i powoli zaczęła się rozpływać, ciało traciło kontury, prawie go już nie było... Zdjęcia Przestwora nie ma na szczęście w albumie, to znaczy zdjęcia z pogrzebu (innych jest całe zatrzęsienie, z Dziadem i bez, z nią, Rybą na rękach, w wózku itd.), nikt go po prostu nie zdążył zrobić. Starcy mocno nad tym boleją. Kiedy kondukt w końcu dobrnął do grobu, Przestwór już tam był, mocno pochylony do przodu. Ryba nigdy nie odważyła się go pytać, czy to prawda, co opowiadano, że oglądał uważnie wnętrze dołu, jakby chciał spamiętać bar- wy wszystkich kolejnych warstw ziemi, w której miano zostawić Dziada. A potem odszedł, właściwie od razu, gdy przyjaciele, krewni, fotoreporterzy otoczyli grób. Nie przemawiał. I był taki moment ciszy, Starcy mówią: „zakłócenie organizacyjne”, kiedy wszyscy zaczęli się rozglądać wokoło, nie, nie ulegało wątpliwości, profesora Przestwora, najbliższego przyja- ciela Dziada – nie było. Jego przemówienie miało być pierwsze. Ściany pokoju, w którym leżą albumy, są pomalowane na biało, tylko biel, twierdzą Star- cy, jest w stanie udźwignąć majestat śmierci Dziada. Biały pokój wypełniony czarnymi przedmiotami: albumy, fortepian, maska. Przestwór nie pojawił się w Dziadówce przez dwa lata. Jego pokój z wolna, mimo iż Ryba wietrzyła go regularnie, a zimą nawet raz w tygodniu przepalała w piecu, zaczęła wypełniać wilgoć. Na sufit wpełzły sine zacieki z żółtymi brzegami, ramy obrazów wypaczyły się i od- stawały od ścian. Dopiero więc po dwóch latach, dokładnie w dzień śmierci Dziada, Przestwór wrócił. On pierwszy miał odwagę usiąść przy Jego fortepianie i zagrać. Muzyka wybuchła w zakurzo- nym domu, trawiąc sprzęty i powietrze jak pożar. Naprzeciwko Ryby, na sczerniałych belkach, między sękami wisiała maska pośmiertna Dziada. Nie spuszczała z niej oczu. Nie była większa od wiszącego obok talerza. Obok siebie dwa przedmioty, na jednym szlak ludowego motywu, na drugim linie obrzmiałych powiek i czoła. Kształty raz na zawsze uformowane, jedyne. A naprzeciwko tej nieruchomej, przy- twierdzonej do ściany twarzy – muzyka, jej płonące strumienie, ogień, który będzie można rozpalać zawsze od nowa. Pamięta, że wtedy po raz pierwszy bez lęku patrzyła na maskę, a później zdobyła się na odwagę, aby dotknąć jej zimnych rysów opuszkami palców. 8 Teraz ta sama śmierć nasycona czernią, dostojna, człapie po mieszkaniu w muzealnych kapciach, jest starannie odkurzana, odnawiana przez specjalistów... Przestwór nie wszedł do pokoju, w którym Dziad umierał. Ryba prędko zauważyła, że czuł się źle. Mówił inaczej. Jego słynna przestworowska dykcja zniknęła. Porzucał co chwila zbu- dowane do połowy zdania, jakby przestawał wierzyć w ich sens. Ryba była zdezorientowana. Wreszcie wybuchnął, głośno, po swojemu. Stanął naprzeciwko maski, twarzą prosto w twarz Dziada, tak jak przed laty w czasie rozmów z nim: – To barbarzyństwo wieszać na ścianie, między talerzami twarz umarłego człowieka! Usiadł tyłem do maski, ale przez cały czas czuł ją za plecami. Nie jadł. Twarze o podob- nym wyrazie pamiętał – zalane gaszonym wapnem. I już w następnym tygodniu załatwił Rybie pokój w samym centrum miasta. Sam, bez py- tania. Od tej decyzji nie było odwołania. Po prostu przesadził ją z rzeczami, podręcznikami, myślami, do nowego mieszkania, między nowych kolegów, do nowej klasy, nowej szkoły. Wszystko było nowe! Czuła się wtedy tak, jakby wpadła w wir powietrzny. Jacyś obcy lu- dzie, oschli, krótko mówiący pakowali jej książki w równe paczki, obwiązywali drutem i wrzucali na platformę bagażówki, raz dwa, raz dwa, potem biurko, też bez pytania, ten jeden jedyny mebel wzięli razem z nią. Biurko jest niezniszczalne. Drogocenne. Jego głęboka czerń o nieskalanym połysku odbija wnętrze pokoju. Ile było tych kolejnych wnętrz, kiedyś zmieniała je co parę miesięcy w go- rączkowym pośpiechu, którego sama sobie nie umiała wyjaśnić. Kluczyła po coraz ciemniej- szych zaułkach miasta, od jego szczytu, wzniesionego na zboczach góry, aż po samo dno, kamienice opierały się tam o wody rzeki – jakby usiłowała zatrzeć za sobą ślady. A więc biurko, rozłożyste, na zewnątrz tak proste w swej funkcjonalnej jednoznaczności, ale jego wnętrze... Zapach ściętego drzewa. Ryba wierzy, że biurko do dziś dźwiga w sobie leśną woń. W mieście często pochylała się nad jego wysuniętymi szufladami, wdychając ich zapach. Teraz ustawiła je pod oknem. Po blacie wędrują odbicia świateł: słońca, lamp, świec, peł- gają gromadnie jak smugi rzek, ludzi, myśli. Bo to jest sprzęt zaludniony, ciężki od dźwiga- nych w nim fabuł, gromadzonych latami bohaterów. Ryba przygląda mu się z rozrzewnieniem. Jego biurkowa cierpliwość, miękkie uchylanie się szuflad, które nadal są jędrne, nie wypaczone, mimo że wędrowały z nią poprzez wilgoć werand, mrok oficyn, aż po sypką duszność poddaszy. A więc stało się – ma tę rozłożystą przestrzeń drewna naprzeciwko siebie. Już dawno, co najmniej od godziny powinna wziąć się do pisania. Koniec ucieczki. Biurko zwyciężyło! I to, co dźwiga w sobie, na sobie, a na co usiłowała nie patrzeć, te stosy papierów, fiszek, listów. Nie dawniej jak parę tygodni temu wydobyła je na powrót z mrocznego wnętrza. Ekshumacja zwłok. Tak to wydobywanie czuła, siedzą późną nocą u stóp biurka. Najpierw więc sam ma- szynopis „Ujścia” – stos papierzysk, pobrudzony, pełen zgnieceń śladów palców, zaczytany. Na marginesach znaki zapytania kropki, „ptaszki”, klamry, słowa, całe zdania. Labirynt, monstrualne gmaszysko uwag, refleksji, wielobarwne, bo są tam wszystkie kolory tuszów, pisaków, nawet czarny atrament Przestwora. Ślady lektury skupionej, powierzchownej, ale zawsze rozczarowującej przypadkowych czytelników, przyjaciół i wrogów. I pomyśleć, że kiedyś doskonale orientowała się w tym buszu porad i ataków, że umiała jedynie po rozsia- nych na marginesach znaczkach zrekonstruować całość koncepcji każdego kolejnego „po- prawiacza”. Od okna powiało chłodem, skrzypnęły dawno nie oliwione zawiasy, rogi maszynopisów uniosły się ku górze, a kartki, leżące na samym szczycie stosu, zaczęły się wolno rozsuwać jak tasowane karty. Zerwała się z łóżka, szybko położyła dłonie na ruchomym stosie. Nawet wzruszył ją ten gest. Doznała podobnego wrażenia jak wtedy, kiedy pierwsza raz położyła 9 dłonie na masce Dziada: ślad wzruszenia i przytłaczająca świadomość, ze to tylko falsyfikat, podrobiona kopia prawdy. Słowa – maski, zdania – maski. Po drugiej stronie biurka, już pod przyciskiem z czarnego szkła leżą recenzje, listy i to ostatnie oficjalne pismo: „Szanowna Pani, uprzejmie zawiadamiam, że po zapoznaniu się z nadesłaną przez Panią nową wersją powieści «Ujście» i skonfrontowaniu naszej oceny z opi- niami recenzentów, które zasyłamy – postanowiliśmy zrezygnować z publikacji tej powieści i odstąpić od zawartej z Panią umowy z dnia 5.XI... nr... Zgodnie z paragrafem 15. cytowanej umowy wypłacona zaliczka w wysokości 7500 pozostaje Pani własnością. Wraz z tym listem odsyłamy 1 egzemplarz maszynopisu, kopię zatrzymujemy w archiwum Wydawnictwa. Łą- czę wyrazy poważania. Załączniki...” Ryba czyta po raz nie wiadomo już który, każde zdanie dwukrotnie. Jednoznaczność tek- stu: czarne na białym, wyważenie poszczególnych słów, aby nie było między nimi żadnej szczeliny, którą mogłaby się wśliznąć nadzieja i jeszcze jedna bezsensowna szarpanina – ko- lejna przeróbka. Jasność decyzji. Przy tym dbałość o styl, np.: „po skonfrontowaniu naszej oceny z opiniami recenzentów”, a nie: „po skonfrontowaniu oceny z ocenami”. Najprawdo- podobniej urzędniczka wydawnictwa ma już od lat stale ten sam szablon, który stosuje w beznadziejnych przypadkach. Ryba przerzuca recenzję, robi to wolno, głowę przechyla na bok: „W sumie żaden z ele- mentów, na których opiera się powieść, nie wytrzymuje krytyki, tym samym nie wytrzymuje też krytyki całość. Należy żałować, że utalentowana poetka i sprawdzony już prozaik wkro- czyła tu na drogę, która raczej szkodzi jej zdolnościom – niż pomaga”. Uśmiecha się, ach ta męska galanteria, któż by przypuszczał, że na końcu pojawi się szczypta cukru; do kobiet recenzentek nigdy nie miała szczęścia. O, jest to zdanie, to jedno, jedyne, które w tym gorzkim czasie sprawiło jej nie jaką satysfakcję, bo czyż nie trzeba jed- nak pewnych umiejętności, aby doprowadzić kogoś do takiej pasji: „Pracowicie, estetycznie modelowany ten tekst nasuwa nieodparcie chęć posłużenia się brutalnym określeniem Grabca wobec piękności Goplany: rybia galareta”. Przez dwa lata „Ujście” leżało w biurku, najpierw w mieście, a potem kiedy zrozumiała, że pracować może tylko w Dziadówce – było tutaj, na poddaszu. O zdaniach tej powieści, głę- boko wgniecionych w żółty papier, pełen drzazg, myślała jak o rozpadających się meblach domostwa. Śmierć słowa. Jak butwieją, jak się starzeją zdania? Pod balkonem słychać tłumione śmiechy, strzępy rozmów. Wyszli już! Starcy zamykają główne wejście. Ryba wyobraża sobie ich twarze. Patrzą na siebie tryumfalnie, spełnili swój obowiązek! Znowu byli potrzebni. Oni: znawcy czasu, który minął. Często im zazdrości. Działalność Starców jest jednak bardziej konkretna. Oni pracują w sprzętach, w drewnie, w zasłonach w metalowych ozdobach. Ona w słowach i myślach jedynie. Ale identyczne budują domy-widma, ludzi-widma i każdą im żyć. Może właśnie dlatego zawsze tutaj wraca, do tego domu-fatamorgany. Rzadko schodzi na dół, a jednak owa znojna, wieczna krzątanina Star- ców, która trwa tam od rana po noc, pomaga Rybie. I kiedy słyszy, jak obłędnie długo, stale od początku naprawiają rozpadający się mebel – niżej pochyla się nad zabazgranym rękopi- sem. Trwają tak obok siebie: ona u góry, Starcy na dole. Z identyczną zresztą rezerwą traktują wzajemnie swoje prace. Ryba wie, że oglądając jakiś zreperowany (może na dwa lub trzy miesiące) sprzęt, ma taki sam, pełen zwątpienia wyraz twarzy, jaki przybierają Starcy, kiedy wręcza im swoją nową książkę. Teraz przez dwie, trzy godzimy powinien być na dole spokój. Sprzęty odpoczywają, zapa- dają w letarg. Okiennice zostały troskliwie zamknięte. Wnętrza wypełnia matowe jak by prze- sączone przez grubą bibułę – światło. Meble utraciły kanty, a nienaturalna czystość pokoi jest już mniej dostrzegalna. Bezbolesna. 10 Starcy traktują Dziadówkę jak chorego człowieka, to śmieszne, ale w jej pielęgnacji sto- sują nieomal medyczne środki: godzina przyjęć i trzy godziny rekreacji przy zasłoniętych oknach. Nawet rozmawiają teraz przytłumionymi głosami, chodzą na palcach, cicho zamy- kając drzwi. Wyraźna personifikacja: czasu czy mitu Dziada? legendy, którą uporczywie od lat usiłują kreować? A czyż ona nie postępuje identycznie? Przecież zdarzało się jej patrzeć na biurko jak na trumnę, w której zatrzasnęła nie maszynopis, a coś żywego, z własnym krwiobiegiem. Naj- chętniej wychodziła wtedy z domu. Powietrze miało barwę i czystość lodu. Wyzwolenie. Dzięki spacerom wzdłuż chałup, drzew, ogrodów aż do przystanku autobusowego, udało jej się odwlec sprawę „Ujścia” na jakiś miesiąc, może nawet dwa. Ktoś idzie po schodach. Skrzypienie. Drewno stopni popękało, a i jakby zapadło się miej- scami, gwoździe gdzieniegdzie wystają o parę milimetrów. Starcy nie umieją tego naprawić. Stuk obcasów z metalowymi blaszkami. Baba, im bliżej drzwi, tym posapywanie jest gęstsze. Teraz już i oddech, tuż za progiem, chrapliwy, poprzez zadyszkę. No, na szczęście weszła „do siebie”. Jej obecność, bliskość dużego, mokrego ciała – wywołują dziecinny lęk. Flegma, pot, kiedy mówi – ślinienie, dosyć intensywne. Ryba nigdy dotąd nie oglądała z bliska takiej miękkiej starości. Obserwowała starość żylastą, z żółtymi zaciekami wątrobowymi na dło- niach Dziada, o skórze pociętej zmarszczkami jak dobrze wysuszone drewno. Chudość Star- ców, łopatki pod napiętymi marynarkami, kiedy pochylają się nisko nad zżeranym przez kor- niki krzesłem. Starość Baby, Ryba rozpoznaje w niej swoją własną, nie do ominięcia, swoją zapowiadaną już wiotczeniem skóry pod oczami, na szyi. Przygląda się sobie. Stoi teraz naprzeciwko lu- stra. W koszuli. Duża. Obrzmiałe powieki. I kiedy tak patrzy na siebie, widzi jednocześnie dziesiątki swoich twarzy profilem, en face, w zbliżeniu, zaplata warkocze, nakłada biały koł- nierzyk – stale przy tym samym lustrze, ogląda swoje usta po pierwszym pocałunku, czy się w nich coś zmieniło, czy to widać? Kolejne warstwy spadających czasów. Nie, to jeszcze nie jest lęk przed początkiem starzenia się, to świadomość upływu czasu, jego epickich przestrze- ni. Pojemność czasu, pamięci, czas w pamięci, chyba dlatego zajęła się prozą. Uległa złudze- niu, że w tych przestrzeniach można się poruszać. I ścieląc teraz łóżko, bo najpierw gazety, potem książki, dwa nadgryzione jabłka, później jeszcze zabazgrana kartka z jednym wersem nie dokończonego wiersza, w którym słowa są koślawe, niewyraźne, w końcu kołdra, nareszcie wytrzepana, przykryta kocem – Ryba raz po raz spogląda na „Ujście”. Wierzyła kiedyś, że zdołała w nim zatrzasnąć swój czas, kilka pul- sujących warstw. I kiedy po nadejściu recenzji i pisma z wydawnictwa, zapowiedzianego maszynopisu „Uj- ścia” stale jeszcze nie było, nie mogła sobie znaleźć miejsca. W końcu zaczęła wychodzić listonoszowi naprzeciw. Chciała, aby był w domu! Może już wtedy zdecydowała, nie wiedząc o tym, że będzie powieść jeszcze raz, po raz trzeci przerabiać. Nie mogła odżałować, że wy- rzuciła rękopis, i w panice, że „Ujście” zginęło gdzieś po drodze, usiłowała przypomnieć so- bie przynajmniej pierwsze jego zdanie: „Jest wykład. Przed Woyną rzędy głów...” Nie, ina- czej: „Jest wykład. Przed Woyną, w smugach kurzu rzędy głów, ich stłoczona bliskość...” Nie, raczej „natrętna bliskość”... Temu odgadywaniu nie było końca. Czasem budziła się w środku nocy. Zdarzały się. takie momenty, które pojawiają się tylko w snach: jasność i zupeł- na pewność, że wystarczyłoby jedynie notować, a jedno słowo pociągnęłoby za sobą auto- matycznie drugie. Budziła się wtedy pełna niecierpliwości, gotowa nieomal od razu sięgać po długopis. To były ciężkie tygodnie. Później, kiedy paczka z „Ujściem” nadeszła, nie otwierając jej, schowała maszynopis na samo dno biurka, pod zeszyty z konspektami ze swoich pierwszych, samodzielnie prowadzonych lekcji – poczuła ulgę. Gorycz, a jednocześnie cień dumy. Pierw- 11 sza klęska. Ma ją oto za sobą. Musiała się zdarzyć prędzej czy później. Teraz wszystko zale- żało od tego, jak przez nią przebrnie. Obserwowała siebie. Bicie serca, kiedy budziła się w środku nocy przejęta nagłym chłodem, a potem puls w skroniach, gardle, chlupot tętna, jakby w żyłach przesuwał się w górę i w dół szczelny korek. Wyraz twarzy. Jak wygląda, kiedy niespodziewanie ktoś ze znajomych pyta o losy „Ujścia”? Początkowo tylko to ją zajmowało. Wyłącznie to. Okres kwarantanny. Choroba słów, cho- roba fabuły, z nią było najgorzej. Agonia fabuły. Dogorywała w zapachu drewna, w biurku. Ryba siadywała wtedy ze Starcami, na dole, przy rozpalonym kominku. Po ścianach wę- drowały cienie ich rąk, nosów, podbródków, cały ruchomy, wirujący pierścień. Klatka! Dzie- siątki razy w trakcie takich wieczorów wyobrażała sobie, że odstawia szklankę z nie dopitą herbatą, przerywa rozmowę wpół zdania i odprowadzana urażonymi spojrzeniami Starców, przedzierając się przez gęstą sieć cieni, po trącając w półmroku o kanty mebli (Starcy siady- wali wieczorami, tak jak Dziad, zawsze przy świecach) dociera na reszcie do drzwi. Przej- mujący chłód sieni, skrzypiące schody... Klęka przed biurkiem. Z najniższej szuflady wyj- muje „Ujście”. Czasem rzeczywiście szła na gorę, pochylała się nawet nad biurkiem. Ale zawsze, w połowie skłonu, kiedy traciła już z oczu widok zza okna, wyprostowywała się gwałtownie. Głęboki oddech. Nie umiała tego opanować, nieomal fizyczna niechęć. Jakby tam leżał nie maszynopis, lecz coś żywego (człowiek, zwierzę) o skórze pokrytej krostami, zaciekami ropy. Po każdej takiej dezercji następował czas ponurej nieruchomości. Bo nawet czytać wtedy nie umiała. O pisaniu czegoś nowego w ogóle nie mogło być mowy. Maź. Lep- ka cisza. Brak ludzi. Świadoma ucieczka, ucieczka z miasta, od Marcina. Wiedziała, że mó- wią o niej: „zaszyła się w Dziadówce”. Czytywała listy z tego nagle wrogiego miasta, jakby przychodziły z innej planety. Za nikim nie tęskniła. Cisza. Powolne dni, jedne za drugimi, gęsty las dni. I nareszcie ten pomysł z Przestworem! Przecież raz już wydobył ją stąd, porwał, prze- szczepił! Niech przeczyta, oceni. Ryba schodzi na dół. Jest w tej chwili względnie bezpieczna. Baba siedzi na górze. Starcy ratują w drewutni nadwerężone upadkiem krzesło. Tylko ona tutaj tak późno wstaje. Co- dziennie od początku przeżywa swój bunt, ucieczkę przed pisaniem. Nauczyła się ją ujarz- miać. Ale trzeba to robić ostrożnie, pośpiech nic nie daje, takie pogwałcenie porannego leni- stwa kończy się zazwyczaj źle, lepiej się pracuje „na wyrzutach sumienia”. W Dziadówce Ryba może sobie pozwolić na myślenie o czasie nie w kategoriach godzin. Pół dnia – jako miara, cóż za luksus, w mieście to były kwadranse, wieczna gonitwa, pogoń: od szkoły do pisania, od pisania do szkoły. * Kuchnia – jedyne wstydliwe miejsce w Dziadówce. Ulega wiecznym kataklizmom. Nikt o nią nie dba. Zabiegi Starców kończą się na jej progu, akurat na chodniku w bordowo- niebieskie pasy (biegnie przez całą długość holu). Ścierki, rondle, patelnie, dna z resztkami jajecznicy – gromadzą się całymi stadami na wszystkich stołkach, szafach. Dzwoniący świat sztućców; aluminiowe, pozłacane egzystują tu na absolutnie równych prawach. Fajansowe talerze obok prześwitującej mlecznie porcelany. Tłucze się to wszystko gromadnie i także bez wyboru. Starcy wchodzą do kuchni wiedzeni jedynie głodową koniecznością. Ryba też. Piw- niczny chłód nie zachęca do kontemplacji wnętrza. Posadzka z czarno-białej kostki nie myta całymi tygodniami z wolna siwieje. Rozpasany żywioł kuchni! Dobrze, że w tym wypłukanym z kurzu domu, myśli, jest choć jedno takie zapleśniałe, chore miejsce. Czas jest tutaj nareszcie jednowymiarowy, mięso rozkłada się normalnie po trzech dniach, ser przeżywa zwykły, cotygodniowy proces gnilny poprzez biel do ropiejącej żółci. 12 Umyła szklankę, uważając, aby nie wpadły w nią tłuste krople z leżących w zlewozmywa- ku brudnych talerzy. Teraz kiedy „Ujście” już nareszcie leży na biurku, rozgrzebane, rozfiszkowane, z całym swoim zwariowanym i niefunkcjonalnym bogactwem, a Ryba może spokojnie, nie wpadając w panikę, myśleć po raz trzeci nad zmianą biografii swoich bohaterów, stała się znacznie spokojniejsza, ruchy ma powolne. Szuka słów, całe dnie szuka słów. I te raz także stojąc na tle szyb kuchennych z włosami rozjaśnionymi od słońca – smakuje nazwisko swojego głów- nego bohatera „Woyna”. Czarne słowo, powtarza je półgłosem, sypiąc do szklanki kawę, za- lewając ją wrzątkiem. „Woyna, tam u szczytu sali, na tle czarnej tablicy czuje się pewniej niż zazwyczaj. To wi- dać, jego ruchy są znacz nie gwałtowniejsze, a sylwetka przypomina ptaka, zwłaszcza gdy Woyna uniesie ramiona. A robi to dzisiaj szczególnie często.” Ryba pamięta rytm tego zdania, widzi jego rysunek na maszynopisie, od nowego wersu, dwa skoki od marginesu. Wywieść z tego zdania Woynę, spod katedry, wyciąć z tła czarnej tablicy? Pije kawę drobnymi łykami. Parzy usta. Przestwór wprawdzie grymasi na Woynę, jak to on napisał? „Gorąco ci zalecam wyrzucenie tej «tektury»”... No tak, znane kłopoty z fabułą, ze skleceniem dziania się, z tym niezbędnym w epice wiecznym panta rhei. Oby czas mógł stanąć! W „Ujściu” próbowała go przynajmniej zwolnić. Nie udało się. Woyny jednak nie wyrzuci, postanawia: czarna, pulsująca smuga. Jest potrzebny. Czarne oczy, na ich dnie ruch świateł, ciepło! Trzeba żeby było! Nie będzie z Woyną łatwo, to pew- ne. Ma z tą postacią osobiste porachunki. Przyjdzie je rozegrać do końca, partia po partii. W rurach nad zlewozmywakiem rozpoczyna się dobrze znany ruch, bulgot, najpierw pod sufitem, później coraz niżej, za moment usadowi się w dużym, czarnym kolanie tuż nad pod- łogą. Ryba dopija kawę. Rozgląda się, poszukując najpierw na stole, potem na szafie kawałka wolnego miejsca, aby odstawić pustą szklankę. To prawda, miewa czasem normalne odruchy, pozmywać do końca to całe świństwo, wyskrobać, wyszorować, aby w kuchni zapachniało powietrzem. Starcy jednak przez dwa dni są w stanie przywrócić bez specjalnych zachodów stan poprzedni. Ich upór w rozstawaniu brudnych naczyń na wszystkich sprzętach przypomi- na zaciekłość, z jaką rekonstruują wnętrza pokojów Dziada. Z nimi Ryba umie jedynie prze- grywać. Mimo iż ściany korytarza mocno już ściemniały, nadal świecą drewnem, deski podłogi uginają się leciutko pod stopami: wrażenie, że się idzie po leśnej podściółce. Ryba zamyka drzwi do kuchni i nagle w zupełnej ciszy domu, za którym tylko szum wia- tru – widzi zdarzenie ze stycznia 1945 roku. Może wtedy także, tak jak teraz, wyszła z kuch- ni, widocznie powietrze miało tę samą barwę, nieuchwytny stan podobieństwa świateł, woni? Miała wtedy pięć lat. Pamięta, że wszystko zaczęło się od pukania. Nasłuchiwali, Przestwór i ona (Przestwór przez całą wojnę ukrywał się w Dziadówce, od czasu aresztowania Dziada). Ryba przypomi- na sobie buty profesora, gumiaki upaprane błotem. Przestwór uchylił drzwi, wyglądnął i zaraz prędko zamknął je na powrót na zasuwę i na łańcuch. Zaczął szukać drobnych, najpierw w kieszeniach waciaka, potem już niecierpliwiej w wiszącym obok płaszczu. Wreszcie znalazł. Przez wąską szparę, przez łańcuch podał temu komuś za drzwiami jałmużnę. Ciche: „Bóg zapłać”. Chrzęst zamykanego rygla. Gdzieś daleko, bardzo daleko klekot karabinu maszyno- wego, jakby kroki w kląskającym błocie i cisza. Wprawdzie wojska radzieckie zdobyły już miasto, ale tutaj, na peryferiach ni stąd, ni zowąd rozlegały się gwałtowne strzelaniny, nikt potem nie wiedział, kto do kogo i gdzie strzelał. Twarz Przestwora: nasłuchująca. Ryba ją widzi. Po dwudziestu pięciu latach, aż niewiarygodne, ale jednak widzi! Wąska czaszka, o 13 mocno naciągniętej skórze, nad górną wargą kilka kropel potu. Oczy czujne, zwężone, w półmroku korytarza trochę jak oczy kota, te pamięta najdokładniej. Strach w nich, popłoch, kiedy po minucie ciszy znowu pukanie, teraz już bardziej natarczywe, przynaglające, głośne. Walenie do drzwi. W domu byli sami, tylko ona, dziecko i Przestwór, a w piwnicy zakopane kosze z książkami, starociami, dziełami sztuki, różnymi z całego świata przywiezionymi cac- kami, rękopisy Dziada, jego kartoteka reporterska, pamiętniki, notatki, nuty... cały skarbiec, wszystko, co taki człowiek jak Dziad zdołał wokół siebie nagromadzić przez czterdzieści lat. Wystarczyło, żeby ktoś z sąsiadów, nawet nie przez złość, a tak z rozlewności towarzyskiej, na przykład przy bimbrze... Boże drogi, przez całą wojnę się uchowało, a teraz... Przestwór położył rękę na ramieniu Dany, jakby to mogło mu pomóc, dodać otuchy. Stali tak obok sie- bie wciśnięci w wąską framugę drzwi kuchennych. Wrażenie, że chowają się przed tym walą- cym, który i tak nie mógł ich przecież zobaczyć. Walenie, walenie, tak że już nie było wiadomo, czy to serce, czy rzeczywiście on, ten że- brak, nie-żebrak, stale do drzwi. Na końcu: – Ej wy, do jasnej cholery, dosyć tych kawałów, otwórzcie! – I teraz dopiero Przestwór drgnął, ale jakoś tak nieskładnie, wszystko się w nim jednocześnie poruszyło, ręce, nogi, głowa. Nie mógł otworzyć drzwi. A chciał! Jak najszybciej! Palce zsuwały się z rygla, mocował się z zasuwą, zaplątał dłoń w łańcuch. Tak odbył się powrót Dziada z obozu po czterech latach. I mimo że tylekroć opowiadano o tym tak typowym dla niego zdarzeniu, mimo że w gad- kach Starców miało swoje poczesne miejsce, Ryba dopiero teraz zobaczyła je naprawdę. Przestwora ostrzej: gumiaki i waciak, granatowy, mocno zatłuszczony, całą wojnę chodził w waciaku. Wraz z Dziadem wtargnęła do sieni ostra, mdląca woń. Wszedł w niej jak w popie- latej chmurze; pamięć tego zapachu zatarła wygląd Dziada. Odtrącał ich rękami, Przestwora i Rybę, i powtarzał stale w kółko: – Weź dzieciaka, weź tego dzieciaka! – Był zawszony. Scena ta rozegrała się akurat w miejscu, w którym Ryba teraz stoi, w otoczeniu tych sa- mych desek, drzazg. Próbuje wyobrazić sobie siebie – z warkoczami mocno splecionymi. Była chuda, wie to z opowiadań Starców: „same kostki, tyle że obciągnięte skórą”, wystające kolana, sterczące obojczyki. Sięgała głową do klamki. Do t e j klamki. Trzyma ją teraz w dłoni i usiłuje zobaczyć obok niej – siebie. Ubierano ją „praktycznie”, to znaczy szaro i ciepło. Jej skłonność do przeziębień, powięk- szone migdały, wieczne po ciągania nosem, kaszle, a więc od razu powraca smak i za pach lekarstw: syrop, tran, tak obrzydliwy, że straciła po nim apetyt do reszty, beżowe pończochy we wrąbki, pełne cer, „jak ta dziewczyna wszystko drze, jak drze” – skarżono się, za długie sukienki i za obszerne płaszcze, „na wyrost”, bo przecież „rośnie jak na drożdżach”. A więc niby już je widzi, to „wojenne dziecko” z umorusaną buzią, dorastające między samymi mężczyznami, którzy stale mieli swoje najważniejsze sprawy, niby siebie sprzed ćwierćwiecza rozumie, a przecież jest jej obca, mniej bliska niż na przykład chłopiec sąsia- dów, który niespodzianie spyta o godzinę lub uśmiechnie się do jej nowych korali, dotknie ich paluszkiem. Ale to właśnie od niej, od tej dziewuszki z warkoczykami wszystko się zaczęło, od jej skojarzeń, do których nie ma już teraz dostępu, od jej przeżyć, które mogą gwałtownie odżyć, mimo że pozornie ich nie pamięta. Ile jeszcze jest w jej przeszłości takich dzieci, dziewcząt kobiet w końcu, z którymi nie czuje już żadnych związków uczuciowych, ale które nadal w niej żyją, autentyczne, krwiste? Może rzeczywiście należałoby we własnej przeszłości otworzyć coś w rodzaju kopalni od- krywkowej? Przestwór napisał: „Zabrakło Ci odwagi wplątania w sprawę «Ujścia» samej siebie – lub hipotetycznie założonych swoich granic w tym konflikcie. Postacie stały się niedozbrojone. 14 W tym kształcie jest to powieść – unik. Wiem, że to Cię zaboli najbardziej, ale mój serdeczny stosunek do Ciebie...” Tak, tak to mniej więcej brzmiało. Myśli o tym, wracając „do siebie” po skrzypiących schodach. * Stoją w kącie, przy regale. Ich obecność tu, w Dziadówce, jest tak zaskakująca, że Ryba przez moment traci orientację. Sekundę, może dwie – patrzy na nie i czeka, aż tamten świat przepełniony ludźmi dotknie choćby skraju jej pokoju. Szkoła – w której przez tyle lat spę- dzała co najmniej połowę swego czasu, jak to się stało, że przestała o niej myśleć? Na dobrą sprawę: jakże niedawno właśnie z nimi dwiema pracowała nad akademią na Dzień Patrona... Wyraźnie oglądają pokój i ją – oczywiście. Ma nie umyte włosy, starą spódnicę – jest zmęczona. Badają jej twarz, opuchnięte powieki (płakała?), trochę utyła, a w ogóle jest zanie- dbana – to wie i bez nich, bez tych spojrzeń pełnych dezaprobaty. Próbuje coś zrobić z wło- sami, podpina je szpilkami; tak, teraz trochę lepiej. Siadają. Intryguje je biurko, to całe papierowo-kalkowo-listowo-gazetowo- fiszkowe cmentarzysko, w którym powoli zaczyna gubić się i sama Ryba. Dobrze, że przynajmniej zdążyła posłać łóżko, ale i tak to wnętrze z książkami leżącymi wprost na podłodze, brudnymi ścianami i dawno nie czyszczonymi oknami nie jest zbyt imponujące. Przyszły, bo po prostu zatęskniły. – Pani profesor nie wie, jak my wspominamy — to Ola, mówi przez nos. Jest mądra, ma tupet i skłonność do chichotów, razem z tą drugą, Dorą, sta- nowią na lekcjach duet dosyć niebezpieczny. Są dorosłe. Teraz bez fartuchów, w obcisłych spodniach, bluzkach. Ryba poczuła cień, ale tylko cień żalu, że nie wprowadzi je przez dwu- dziestolecie do poezji współczesnej – obie dobrze myślą, jedna idzie na polonistykę – szkoda. Ale przecież i tak najważniejsze muszą zrobić same, to nieistotne: ona czy kto inny przeżyje z nimi tę przygodę rozumienia. I od razu przy pierwszym, stereotypowym pytaniu: – No i co nowego w szkole? – Ryba widzi to ogromne gmaszysko, wypełnione po brzegi ludźmi, stojące w głębi chodnika, przy najbardziej hałaśliwej ulicy. Pamięta, że długo musiała się przyzwyczajać, aby zaadoptować między zdaniami swoich wykładów – pisk hamulców, zgrzyt tramwajów, syreny pędzących karetek, a wiosną tranzystory. Doskonale przy tym wie, że choć szkoła wydaje jej się teraz światem nieskończenie odległym, wystarczyłoby, aby weszła po kamiennych schodach, po- konała opór wejściowej bramy, pchnęła lekkie, wahadłowe drzwi, wystarczyłoby, aby stanęła przed uczniami... Rutyna. Powrót tych samych zdań, tego samego wyrazu twarzy, tembru głosu (z gardłem byłyby kłopoty, trzeba by wciąż ssać chlorochinaldin), znowu zaczęłaby swoją nie kończącą się wędrówkę między ławkami, nad pochylonymi głowami uczniów... – Czy Michalak ściął włosy? – spytała nagle zupełnie od rzeczy, bo Ola akurat coś tam o wyborach, samorządzie. Spojrzały na nią uważniej, no tak (wyraźna ulga), a więc wszystko jest nadal w porządku, bo Ryba zawsze tak co chwilę z innej beczki. Poprawiły się na krzesłach, obie jednocześnie i teraz już jedna przez drugą, mówią, mó- wią... Wszystko chcą powiedzieć, wszystko jest ważne! Dla nich, więc i dla niej! – pani pro- fesor przecież wróci do nas przed maturą, no bo jak tak, maturę z kimś innym? Nie można się przestawiać tyle razy! – One właściwie po to, żeby pani profesor po urlopie znowu do nich... Dora się rozrzewnia, czy Ryba pamięta, jak jej dała gola z analizy fragmentu „Pana Tade- usza” – gra na rogu Wojskiego? Ona zdanie, Ryba zdanie. – Drwiła pani profesor ze mnie. Ośmieszała, tak pani profesor kpiła (mówi z zachwytem), że się zupełnie zgubiłam. Boże drogi, co ja z tym rogiem wyprawiałam! 15 Ola chichocze: – Powiedziałaś, że Wojski go zanonimował w zwierzę, a potem dodał mu ducha, a pani profesor cię spytała, czy włożył mu także białą koszulę. O co chodzi, o jaką koszulę, pytałaś już w ławce, z golem w dzienniczku. Ryba rzeczywiście pamięta, że zabeczana Dora nagle zaczęła się histerycznie śmiać. Mu- siała ją wyrzucić z klasy. Dała na tej lekcji osiem ocen niedostatecznych, za tę jedną analizę. Wyraźnie wyładowała swój zły humor. Coś było złego w domu, aha, przyszła korekta opo- wiadań z wydawnictwa i okazało się, że redaktorka usunęła (bez porozumienia z Rybą) któreś z zakończeń. Tak, to chyba było to, diabli ją brali, wszystko się w niej gotowało. – Jej, ile mi pani profesor dawała goli (to Dora, nadal z zachwytem) i zawsze miałam ma okres trójkę. Teraz mam dobrze – mówi nagle smutno. – No to świetnie, cieszysz się? – No tak, właściwie... Już się jej nie przyglądają. Już wszystko jest dobrze, można teraz spokojnie wyjść i zapa- rzyć im kawę; jeszcze jedno, kto im powiedział, że wyjechała do Dziadówki? mąż, no to do- brze, a kto je wpuścił na górę? – Taka starsza pani o lasce. – Z laską – poprawia nawykowo Ryba, a Ola też mechanicznie powtarza: – Tak, z laską. Piją kawę. Ola bez cukru. Wiatr uderza okiennicami. Rękopis pod przyciskiem szeleści. – Pani profesor pisze? – A o czym pani profesor pisze? Pytają, chociaż wiedzą, że i tak im nie odpowie, że nie lubi o tym mówić, więc nawet nie czekają na odpowiedź. Gadają dalej. Jakieś koleżanki z innej szkoły prosiły je, żeby spytały, czy nie zechciałaby się spotkać z ich kołem literackim. Oczywiście, ale dopiero gdzieś w styczniu. Najpierw musi się z tym uporać. Ryba kładzie dłoń na stosie papierzysk. „Uporać” – dobre słowo, krótkie, trochę kanciaste. I Dana czuje, jak powoli zaczynają ją męczyć te szkolne historie. Chwila, a pomyśli: no tak, rano zmarnowane. Była dyskusja o Jagusi z „Chłopów” i Lipa napisał, że: „chłopi traktowali Jagnę jak zużyte skarpetki”. Słowo, tak napisał! Uśmiecha się, jeszcze ją to bawi, ale dobrze by było, gdyby zaczęły się zbierać do wyjścia. Nie potrafi im tego powiedzieć. Ale myśleć umie w tej chwili tylko o tym, co by można było z własnej biografii „przeszczepić” do „Ujścia”. Może incydent z pszczołami, stary budynek Philosophicum... Powtarza w myślach stale od początku: Po pierwsze..., po drugie... W końcu staje się to na tyle męczące, że sięga prędko po kartkę i notuje. Dziewczęta milkną. Przyglądają się jej. Oczywiście Ryba wie, że zachowuje się jak „twór- ca” w najbardziej kiczowatym filmie, jest po prostu śmieszna z tym pisaniem w środku roz- mowy. Ale nic na to nie potrafi poradzić. * Pochyla się nad kartką. Wczoraj wieczorem próbowała po raz pierwszy naszkicować schemat fabularny nowego „Ujścia”. Łańcuch kółek z wpisanymi w środek hasłami wywo- ławczymi (W. to Woyna, J. to Jaga – Jagoda, jego dziewczyna), z numerami stron z maszy- nopisu – jest więc masa epizodów, scen luźnych, motywów, nawet zdań, które trzeba dopiero porozdawać, zespolić, choć ich kolejność, gdy uważnie z ołówkiem w ręce prześledzić tok wczorajszego rozumowania, w wielu wypadkach jest już ustalona, podporządkowana zasa- dom wynikania. To dobrze. To pomoże w ostatecznym układzie wątków. Jak dotąd bohaterem pierwszoplanowym nadal pozostaje – Woyna. Ryba wertuje maszynopis, podkreśla, a w końcu przepisuje zdania, fragmenty zdań, w któ- rych jest charakterystyka zewnętrzna Woyny, zdaje sobie sprawę, że postępuje identycznie jak jej uczniowie w czasie omawiania nowej postaci. Zawsze im zalecała: od oglądu do cech 16 wewnętrznych. Prawie słyszy swój głos, ostry, przynaglający: – No, proszę, zaczynamy! Cha- rakterystyka zewnętrzna... – Widzi pod przymkniętymi powiekami nieomal równoczesne przechylenie czterdziestu głów w lewo i bieg dłoni ku książkom z wystającymi białymi kar- teluszkami (uczniowie w ten sposób oznaczają miejsca cytatów), słyszy uderzenia o blaty okładek, szmer wertowanych prędko kartek. Teraz gonitwa oczu po oznaczonej stronicy i ostatnia faza – uniesienie rąk. To co następowało później, kojarzyło się Rybie zawsze z egze- kucją. Kanonada cytatów. Bohater na czarnym tle tablicy stawał się coraz bielszy –jego cechy jedną po drugiej wpisywano kredą w rozwichrzoną różnymi charakterami pisma – smugę. Opadał coraz niżej, nieomal dotykał podłogi, zsuwano wtedy drugą tablicę; wydłużał się, sła- niał.. Zamordowano go, aby wskrzesić z „własnych sądów” i cytatów – widmo! I to ono wła- śnie (o ironio) miało odtąd tłuc się białe i upiorne po pamięci uczniów, wyskakując z niej na zawołanie – jak kukiełka z czarnego pudła sceny. Nie umiała tego mechanizmu rozbić, każda próba kończyła się klęską – w świadomości uczniów pozostawał wtedy albo mętlik – ogrom- ny, pochachmęcony do „ostatecznej glątwy” – kłąb, albo nie pozostawało nic. Ryba porządkuje fiszki z „opisem” Woyny. Robi to tak, jak zawsze sama wymagała, od oglądów obszerniejszych, w których są ujęcia całej sylwetki, po detale: „...zszedł z katedry. Wysoki, czarny, idzie środkowym przejściem. Jego ruchy są znacznie gwałtowniejsze, a sylwetka przypomina ptaka, zwłaszcza gdy Woyna uniesie ramiona. A robi to dzisiaj szczególnie często...” „...czarny ptak. Tylko dłonie mocno białe, z wyrazistymi liniami żył.” „...Ciężka głowa o krótko ostrzyżonych włosach, gorące dłonie...” „...Twarz Woyny, która z zaciekami pod oczami, jest gęsta od cieni jak sieć odbita na pia- sku, czarno-biała...” „...twarz poza nimi sucha. Prawda? Biała skóra, na skroniach mocno naciągnięta. Wyraźne przez tę biel linie żył...” „...Ujmuje głowę Woyny, tak jak to robi zawsze, gdy są blisko siebie, całuje go. Powieki są chłodne (jak owoce) lekko nabrzmiałe, pod nimi zmęczone już teraz czarne oczy...” „..Oczy. Chłodne powieki. Zna je. Potrafi narysować bieg sinych, ledwo widocznych ży- łek. Tworzą regularną siatkę, u dołu powieki zagęszczoną – sieć rybacka, która nagle opadła w piasek. Rysuje je, dwoma ołówkami. Jeden pozostawia ślady jakby szczelin w skale, drugi tłuste, pełne sadzy. Doznaje przy tym dziwnego uczucia, że jednocześnie je całuje i dotyka...” „...Kiedy jest zmęczony – robi przerwy między słowami, a jego oczy nabierają takiej gę- stości, jakby w nich leżały całe warstwy zbudowanych przed chwilą zdań...” Tyle w pierwszym rozdziale. Nawet sporo! Pewne motywy powtarzają się: ptaki, czerń, chłód, sieć. Póki były rozproszone w tekście, nie zdawała sobie z tego sprawy. (Podobnie zdarza się z wierszami, czasem po latach powraca do tego samego skojarzenia świateł lub myśli.) Twarz Woyny sucha o matowej, napiętej skórze, na skroniach żyły, one właśnie ciemne, pulsujące (jak oddychające zwierzęta) i oczy w czarnym, wilgotnym świetle decydują o jej intensywności. Skupia uwagę. Nawet w tłoku ulicznym zawsze znajdzie się ktoś, kto będzie się jej przyglądał z zainteresowaniem. Ryba lubi twarz Woyny. Budowała ją długo. Wyłaniała się z mroku, z zamyśleń przy biur- ku, gdy za oknami siąpiły deszcze, z późnych powrotów do domu w zawieje, po skrzypiącym śniegu, twarz do której chce się unieść ręce, ciepła. Jedno nie ulega wątpliwości, postać Woyny narodziła się nieprawnie. Fałszywa była droga jej wzrostu: od wyglądu, zachowań, spraw czysto warsztatowych do konfliktów, koncepcji życia – dopiero. Zaniepokojenie. Ryba czuje je zawsze, kiedy czyta w notatkach podkreślone czerwonym pisakiem zdanie: „Znaleźć dla Woyny sytuacje konfliktowe”. Wie, że już dawno powinna doszukać się w jego biografii zdarzeń kompromitujących, owych miejsc wstydliwych, za- 17 pchanych połamanymi sprzętami, z kurzem lepiącym się do twarzy, rąk, miejsc, które każdy zwykł za sobą prędko zatrzaskiwać. Przestrzenie nie do zwiedzania, z kartką zawieszoną na klamce: „Nie wchodząc”. Należałoby je odkryć w biografii Woyny i w pełnym świetle ze wszystkich stron opisać. Bieg sprzecznych racji, dzianie się prędkie od faktu do faktu, aby Woyna mógł nareszcie zaistnieć jako bohater, a nie atrapa. Człowiek w rozpędzonej rzeczy- wistości: „Postać dotykająca mnie, ciebie” – jak chciał Przestwór. Bo: „Jeśli bohaterzy nie wnoszą sytuacji sporu, jeśli konflikty między nimi nie podwiązują się i nie jątrzą – są to po- staci statystujące, pętają się po powieści jak chłopy do posyłek w momencie, gdy są potrzeb- ne. Zasady walki muszą być wyraźne”. Oskarżyć Woynę! Znaleźć okazję do spotkania się w jego dziejach racji ostatecznych. Bo dotychczas, jak czytała gdzieś u Kadena, „to nic się nie stało, nawet w mordę nikt nie dał nikomu”. Woyna tymczasem egzystuje już od dawna w fabule i w myślach Ryby, ma swoją czarno- białą kolorystykę, swoje gesty, głos, prowokuje wyobraźnię, zmusza do manipulacji języko- wych, ukrwiścia się, ale wciąż jest zawieszony pomiędzy faktami nie ostatecznymi. Budują go ćwierć zdarzenia i pomysły czynów – jedynie. Ilekroć usiłowała wprowadzić go w konflikt, stawiał opór, jakby żył naprawdę. Zdarzało się, że pisząc wprost czuła obecność Woyny: śledziła ruchy jego dłoni i nieomal słyszała, jak mruczał pod nosem: – I to mam być ja? Ja mam pakować się w coś takiego? No nie, przestań, przecież to nie dla mnie. Ręka Ryby nieruchomiała wtedy nad kartą na pół godziny, godzinę, w końcu do trzcino- wego kosza wpadała świszcząca w powietrzu pacyna zmiętego papieru. Efekt – dziesiątki pomysłów ginęły w „kwiecie wieku”. Woyna po prostu nie uczynił nic takiego, co mogłoby się złożyć na pisarski akt oskarżenia. Żadna sytuacja nie została mu dana tak, aby musiał określić się w niej jednoznacznie, jako bohater lub tchórz. Brak napięć między ewidentnym dobrem a złem. Brak wyrzeczeń. Nie spotkały się w jego dziejach racje ostateczne. Bytowa- nie wśród konfliktów zawieszonych, wieloznacznych, nieostrych. Jeśli Woyna ma istnieć w „Ujściu”, jego biografia tak właśnie musi wyglądać. Decyzja za- padła poza Rybą, gdzie? W świecie narracji? Wyniknęła z układu zdań, z ich biegu po białych stronicach? Podejrzenie: – czyżbym logikę zastąpiła żywiołem, a konsekwencję fabularną przypadkiem? – Jedno jest pewne, buduje tę postać wbrew wskazaniom Przestwora. Kartka leżąca przed Rybą jest tak zabazgrana (zdania wtłoczone w zdania, słowa macz- kiem, wpisane w szerokie na parę centymetrów, schematy, imiona w kółkach i łączące je strzałki), że dawno powinna ją odwrócić i zabrać się do nowej. Ale nie zrobi tego. Chce, aby wszystko było obok, ażeby można było objąć wzrokiem całość, zagłębić się w labirynt połą- czeń, tropów – biegnących po papierze jak strzałki w lesie, w którym bawi się w podchody. Na samym dole stronicy, tam gdzie zostało jeszcze trochę bieli, pisze drukowanymi literami, czerwonym pisakiem (zawsze poprawiała nim zeszyty, wyglądało grubo i autorytatywnie) – MIĘSO. Tak, teraz trzeba te puste pancerze, skorupy wypełnić ciepłym, oddychającym mię- sem zdarzeń! Przypomina sobie czarne ślimaki z dzieciństwa. Budziły grozę. Pełzły wolno po żółtej ścieżce ogrodu. Widzi siebie pochyloną nad nimi z patykiem w ręce. Kiedy je dotykała, tłu- miąc z całej siły uczucie wstrętu, ich miękkie ciała wpełzały w skorupę, zamieniając się od razu w twarde, połyskliwe przedmioty. Oddawała się tej czarnej magii z zupełnym samoza- parciem, powtarzając doświadczenie dziesiątki razy. Trzeba znaleźć (czy wynaleźć?) fakty, zanurzyć się we własnym, zapomnianym czasie. Rozgrzebać lata, ich odległe warstwy, pejzaże, słowa. Szukać... Biografia Rafała Woyny 18 Załóżmy – Woyna przyjedzie na studia do miasta P. z północy. Z miasteczka, którego bulwary z jednej strony opierają się o wielką rzekę, a na słonecznych ulicach z drugiej strony w czasie sztormu sypie morskim piaskiem. W listopadzie zdarzają się dnie, że wszystkie ho- tele, balkony, dźwigi portowe w szumie parków i starych cmentarzy unoszą się na wietrze jak ogromny żaglowiec. Moment – a miasto spłynie do morza, uwolni się od zagrzybionych piw- nic, betonowych schronów. Ulice bieleją. Zgromadzony przez lato, pleśniejący w mroku brud spływa z deszczem, z morską bryzą. Na tynkach, chodnikach osiadają kryształy soli. Samo- oczyszczenie. Ucieczka dusznej, wiszącej nad miastem woni – z kremów, olejków do opala- nia, lepkiego słońca. Woyna powinien lubić tę przedjesienną wilgoć, chłód. We wrześniu jego szkoła z czerwo- nej cegły, górująca nad miastem, na wzgórzu, znowu zdobywa należne jej miejsce. Licealiści, gdy tylko znikną z ulic wczasowicze, na powrót stają się ważni. Są elitą intelektualną tego miasta z dwoma kinami i domem kultury. Od lądu stałego miasto oddziela prom i kilka mostów. W czasie sztormów i mrozów ga- zety nie docierają w porę, a są i takie dnie, że o przeprawie na drugą stronę można jedynie marzyć. Dla mieszkańców nie istnieją wtedy pociągi, autobusy, samoloty, podróże w ogóle. W latach czterdziestych zdarza się jeszcze, że wieczorami gaśnie światło, brak wody. Za szczelnie zamkniętymi oknami szaleją huragany. I wtedy miasto odsłania swoje mroczne tajemnice. Pojawiają się nowi ludzie, z barów na nadbrzeżu, z ruder rdzewiejących po przedmieściach. Zaczynają krążyć ponure, nie spraw- dzone opowieści o zbrodniach: matce, która ugotowała głowę dziecka i podała na obiad ojcu, nałogowemu alkoholikowi, o prostytutkach „pracujących” w starych grobowcach, o melinia- rzach, kazirodztwach i domach publicznych. Co mniej odważni zakładają przy drzwiach łań- cuchy. Nocą nad granicą pękają zielone rakiety i ni stąd, ni zowąd wybucha daleka strzelani- na. Nigdy nie wiadomo, czy to tylko zwykłe ćwiczenia wojskowe... Zdarza się, że patrole wopistów przeszukują miasto, przeczesują ogródki działkowe, szopy, strychy, legitymują przechodniów. Nasilenie plotek niebezpiecznie wtedy wzrasta: zbiegł groźny szpieg, morder- ca, dusiciel kobiet, więzień. Ludzie wracający do domów nocą, przez parki (zajmują co naj- mniej połowę miasta), chodzą środkiem dróg, łatwiej zauważyć niebezpieczeństwo, przy- świecają sobie latarkami. Ze sklepów znikają zapasy baterii. Zdarza się, że w okresach napięć politycznych wybuchają paniki. – Jak nie daj Boże co, to mamy tu piekło za pół godziny – szepcze się. Ale zapasów żywności nikt nie robi. Bo i po co? – Poradziłby przepłynąć z kołem ratunkowym, jak sąsiad myśli, a? Starsi, pamiętający wojnę, na dźwięk przeciwmgłowych syren okrętowych budzą się w środku nocy, gotowi od razu zbiegać do schronów. Woyna nie będzie już przeżywać podobnych lęków. Dla niego miasto jest normalnym, ro- dzinnym miejscem pobytu. Nie odczuwa w jego atmosferze niczego złowieszczego. Wąskie, rozcięte zielenią ulice, tajne przejścia między domami, labirynty piwnic, dają mu absolutne poczucie bezpieczeństwa. Pogardą otoczy za to największą atrakcję miasta, morze, a zwłasz- cza jego wielokilometrową plażę. Załóżmy: Nie znosi upałów i tłoku. Latem zajmuje więc balkon ocieniony winogradem, pachnący wilgocią i tłustą ziemią. Pod balkonem rosną geor- ginie o mięsistych, czerwonych kwiatach. Przed maturą Woyna zagrzebie się „żywcem”, jak mówi jego matka, w papierach. Groma- dzi książki, często przypadkowe, z jedynej w mieście księgarni i dwóch bibliotek, szkolnej i tej na rynku. Może także zacząć malować, na przykład ludzi spieszących na plażę, co chwilę z niepo- kojem spoglądających w niebo, czy aby im słońce nie ucieknie. Przechodzą pod balkonem. Maluje prędko piórkiem, tylko sylwetki, później wypełnia postaci maczanym w akwareli pędzlem. Próbuje także farb olejnych. Unosi się wtedy nad balkonem zapach terpentyny, a na strome schodki wdzierają się z piskiem dzieciaki sąsiadów, aby trochę popodglądać. Woyna 19 będzie malował na obciągniętych płótnem okładkach ze starych, poniemieckich książek; kwiaty, portrety, a później już „obrazy abstrakcyjne”. Niech pisuje także scenariusze do spektakli poetyckich, akademii, próbuje swoich sił w recenzji. Z czasem zacznie wysyłać do redakcji pism młodzieżowych grube listy polecone. To, że zda egzaminy w dużym ośrodku uniwersyteckim i że go mimo konkurencji przyjmą na studia, powinien potraktować nieomal jak cud. Będzie twierdził, że jego wiedza w porów- naniu z innymi maturzystami przedstawiała się żałośnie. Jedynie przypadek zadecyduje (spóźni się na pociąg), że nie ucieknie z P. do domu, tuż przed ustnymi egzaminami. Można wprowadzić następującą scenę: Kolega z łóżka pod Woyną (przyjezdnych zgroma- dzono w akademikach, w ośmioosobowych pokojach) coś czyta. – Kogo tak rżniesz? – spyta Woyna. – Różewicza. Woyna dokładnie oglądnie oprawiony w angielskie płótno wolumin, zdjęcie poety – zmarszczki przy zmrużonych, jakby patrzał pod słońce, oczach i czarny golf. – Różewicz? – panika, zimny strumień płynący od serca do dłoni. Nic o nim nie słyszał! A poeta zdołał już wydać dwustustronicowy w y b ó r wierszy. Zgroza! – To największy ze współczesnych – załatwi Woynę krótko ten z dołu. Wtedy postanowi – wraca. Nie ma szans. Umówmy się, że to, co Woynę w P. oszołomi najbardziej, to nie fakt, że miasto zamiast jednego miało pięć centrum, kilka teatrów, dziesiątki sal wystawowych, klubów dyskusyj- nych, nie barokowa aula zapchana na inauguracji tysiącami studentów, nie październikowe wiece na placach, w ruchomym świetle skręcanych z gazet pochodni, nie mężowie stanu od- powiadający na pytania studentów z balkonu auli uniwersyteckiej, nie nie kończące się dys- kusje polityczne, lecz nadmiar książek. Są wszędzie: na stoiskach, między przewalającym się od rana do nocy tłumem przechodniów; wpada się wprost na ich kolorowe obwoluty, pulsują odczytywanymi w biegu tytułami, piętrzą się w oknach księgarń, za każdą prawie przecznicą. Księgarnie – ciasne, pachnące w mroku farbą drukarską i te białe, rozległe. Nie wykluczo- ne, że początkowo Woyna będzie stawał na ich progu trochę speszony (nawet kiedy otrzyma już indeks), z pieniędzmi, za które dawno powinien wykupić bony stołówkowe. Które z tych książek są ważne? Które najważniejsze? Niezbędne? Coś tam w końcu wybiera. Dobrze by było, gdyby zaraz za progiem zaczęły go opadać wątpliwości. Zacznie przypominać sobie tytuły rozdziałów z odrzuconych opracowań. Może zrezygnował z arcydzieła? A ono tymcza- sem zniknie bezpowrotnie z półek. Koneserzy wykupią cały nakład. Poza tym ktoś taki jak Woyna powinien całymi godzinami przesiadywać w antykwariatach. Wdychać zachłannie zapach starych książek, woń mieszkań, miejsc, w których je przechowywano. Po pewnym czasie zacznie odróżniać kwaśną wilgoć suteren od goryczy trzcinowych koszy z piwnic, pleśń walizek, suche powietrze oszklonych szaf bibliotecznych, słodkawy kurz regałów. Ga- tunki papierów: będzie wodził po stronicach opuszkami palców: chropawy, gazetowy, żółty i gęsty, nieomal przejrzysty, kroje czcionek, ryciny, zacieki farb, okładki – całe to bogactwo, świat w którym utonie, gubiąc realne poczucie czasu. Kultem otoczy katalogi, wierząc, iż w dziesiątkach szuflad zapchanych kartami książek zdołano zatrzasnąć całą wiedzę. Otwarty pozostanie jedynie problem, jak ją opanować? We- dług jakiego klucza czytać? I skąd wykroić na to czas? Można założyć, że nim jeszcze Woyna opanuje trudną sztukę selekcji i zdobędzie swoją słynną, nieomal instynktowną jak u psów gończych umiejętność orientacji w przestrzeniach nazwisk, w tonach książek – problemem centralnym okaże się dla niego – czas. Stanie się rzeczą powszechnie wiadomą, iż na długofalową współpracę z Woyną nie ma co liczyć. Jeżeli już przyjdzie do klubu, to tylko po to, aby „na pniu” sprzedać swój kolejny pomysł. Umie je reklamować. Będzie gwarno przy jego stoliku a już po dwóch godzinach kąt, w któ- 20 rym siedzi, oddzieli od reszty sali gęsta kurtyna dymu. Nie wtajemniczeni będą spoglądać zazdrośnie – o tam właśnie gnieździ się autentyczne życie studenckie. Każdego w tych latach prześladowała bowiem obsesyjna myśl, że on jeden, jedyny nie potrafi odnaleźć kontaktu z prawdziwym ruchem studenckim. Dobrze by było, gdyby Woyna założył na przykład w klubie czytany miesięcznik krytycz- noliteracki. Można by go zatytułować „Propozycje”. Wszystko w nim, wraz z podziałem na działy, rozpiętością gatunków, scenografią powinno być własnością Woyny. Pismo „chwyci”. Załóżmy, że wychodzi tak długo, jak długo istnieje klub – osiem lat. Ma swoją publiczność. Gromadzi się co miesiąc w dwóch oświetlonych trzcinowymi lampami salkach. Wielu z piszących do „Propozycji” zwiąże się na stałe, po ukończeniu studiów, z dziennikarstwem. „Propozycje” ogłaszają swoje konkursy, fundują nagrody. Mają autorytet. Powinno być tak: Początkowo Woyna „rozpala” głowy, wszczyna polemiki. Widuje się go w klubie w róż- nych porach dnia i nocy. Niektórzy twierdzą, że przy nawale roboty sypia w sekretariacie, na pełnej wystających sprężyn kanapie. Zastanawiają się, jak potrafi umieścić na niej swoje dłu- gie ciało. Prowadzi bogatą korespondencję, ściąga krytyków, poetów, aktorów spoza P., łączy prezentację kolejnych numerów z galeriami plastycznymi, z występami jazzmenów. Aż do momentu... Przypuśćmy: w trakcie odczytywania „Propozycji” zdarzy się taka chwila: Siedzi w mro- ku, poza zasięgiem reflektora. Obserwuje pulsujący w smudze światła kurz. Zapala się i ga- śnie nad głowami słuchaczy. „Płonący czas”, po myśli i nagle pod przymkniętymi powiekami widzi te wszystkie, które minęły, miesiące jako spalający się z dwóch stron z suchym szele- stem pas papieru. Najpierw czarny, potem jedwabny już i szary. Dmuchnął. Drgnęły włosy siedzącej przed nim dziewczyny. Obróci się ku niemu profilem: szeroka twarz z wypukłymi ustami. (Uświadamia sobie – jest tak blisko, że musi czuć na szyi jego oddech. Widywał ją częściej. Siadywała tuż przy nim?) Co zrobił dla siebie przez ostatnie pół roku? Co napisał? Czyżby „Propozycje” już go pożarły, strawiły i...? Otworzy kalendarzyk, dnie upstrzone no- tatkami, numerami telefonów. Terminy. Sieć. Gęsta, ograniczająca swobodę ruchów. Zapewne od tego właśnie wieczoru zacznie się – wydobywać. Mozolnie. Najpierw zrezy- gnuje ze stanowiska redaktora naczelnego („Propozycje” omal się nie rozlecą), później za- czyna opuszczać kolegia. Zostaje współpracownikiem, a na końcu jedynie sympatykiem. To ceni sobie najbardziej. Odzyskuje czas. Przywita go jak syna marnotrawnego. Wylewnie. Na listy przestanie od- powiadać. Nie żeby to za planował na zimno, z premedytacją, nie, po prostu odkłada kore- spondencję – na czas odleglejszy. Teraz czyta. Nadrabia zaległości. Nie ulega wątpliwości, że gospodyni, wynajmująca mu czterometrowy pokoik o dwóch ogromnych oknach, tak że pracując na parapecie (jedyne poza łóżkiem szersze miejsce) ma stale wrażenie, że pisze na podwórzu, wykręca mu regularnie o dwudziestej trzeciej korki. Przypadkowo może usłyszeć, jak się skarży sąsiadce: – Inaczej bym z prądem nie nastarczyła. Fabularnie motyw „Propozycji” w biografii Woyny winien okazać się motywem powra- cającym. Jego schemat: pomysł Woyny, zazwyczaj „na czasie”, chwytliwy, zostaje kupiony na giełdzie studenckiej. W pierwszym etapie jego realizacji Woyna gra rolę przewodnią, w momencie powolnej krystalizacji, kiedy mówi się już o własnej tradycji, modelu i tak dalej, zaczyna odczuwać znużenie, później ogarnia go niepokój, świadomość „marnacji czasu” i faza końcowa – zawsze ucieczka. Zanurza się w ciszy, w papierach, w książkach, ale po to jedynie, aby znowu prędzej czy później pojawić się w środku gwaru, między tymi, którzy nadal uparcie realizują jego koncepcję poprzednią – z pomysłem nowym. W ten sposób Woy- na nigdy nie przegrywa. Zdarza się, że któraś z jego idei, rozrastając się, wciąga ludzi na całe lata. Grzęzną w robocie, w rutynie, wierni Woynie do końca, po to jedynie, aby doglądać z bliska, jak ich praca ulega rozkładowi. 21 Taką powolną agonią będą umierać w „Ujściu” całymi latami właśnie „Propozycje”, po- ciągną za sobą grupę fanatyków, którzy zapracowani nie zauważą, że ruch studencki dawno już wyszedł z mrocznych piwnic. Woyna, pamiętający czasy, kiedy „Propozycje” skupiały po osiemdziesięciu, dziewięć- dziesięciu słuchaczy, po latach, już jako pracownik naukowy, powinien być przypadkowym odbiorcą jednego z ostatnich wydań. I choć poziom artykułów, co będzie musiał obiektywnie stwierdzić, okaże się znacznie wyższy niż za jego czasów, na sali doliczy się tylko dziewięciu słuchaczy. Nie pomaga już reklama, plakaty porozwieszane w akademikach, informacje przez radiowęzeł. Umówmy się, że oglądając podwyższenie z desek, które sam zbijał, dobrze znaną winietę miesięcznika, rozpoznając ustalony przez siebie układ działów, Woyna nie poczuje żadnego wzruszenia. Przypomni sobie jedynie (co go zastanowi) dziewczynę o wypukłych, dziecinnych ustach, która siadywała zawsze zbyt blisko niego. Jeśli założymy, że Woyna nie uwolni się nigdy od obsesyjnej pamięci o mijaniu czasu, to prędzej czy później zacznie żyć w wiecznym lęku przed „czasem martwym”, w którym dzieje się zbyt mało, zbyt jałowo. Intensywność. Wraz z biegiem lat intensywność myśli przede wszystkim, powolne ograniczanie działania, jakby oszczędzał siły. Świadome zacieśnianie kręgu zainteresowań. Z góry postanawia, co go nie będzie zajmować. Przestrzega podziału. Tamte za linią leżące sprawy – są czarne, w mroku. Nie zobaczy ich. Tak najprościej. Nie pakować się w konflikty od początku przegrane, w grząskie spory pożerające potrzebną do pracy energię. Przeciwnie, kumulować ją. Będzie więc w życiu uczelni poza układami perso- nalnymi. Można przypuścić, że nie pozwoli się „wrobić” w administrowanie. Nadal więc, tak jak w czasach studenckich, nie przegrywa. Prawdopodobne, iż na pewien czas wyprowadzi Woynę z równowagi jedynie sprawa tak zwanych „spadochroniarzy”. Sam ich wprawdzie nie dostrzeże, ale w czasie Trybuny Stu- denckiej pokażą mu ich palcem. Na pierwszym roku studiów od paru lat, nie wiadomo skąd, bo nie było ich na egzaminach wstępnych, pojawiają się nowi studenci, mimo iż komisja eg- zaminacyjna musiała z braku miejsc od rzucić wielu kandydatów. „Spadochroniarze” spadają wraz z rozszerzonym limitem. Woyna spróbuje dotrzeć do tych miejsc chorych, sparciałych, w których mogły powstawać przecieki. Ale „dla sprawy” nic z tego nie powinno wyniknąć. W układach administracyjnych (którymi tak gardzi) jego głos nic nie będzie ważyć. Jest ni- kim. Protestując, poczuje się tak, jakby na szalę wagi obciążonej kilogramowym odważni- kiem kładł – piórko. Upokorzenie. Prawdopodobnie od tego właśnie zdarzenia Woyna wyspecjalizuje się jeszcze w niewidze- niu spraw trudnych, w okrążaniu konfliktów. Po raz drugi nie pozwoli sobie na „grę ner- wów”. Sprecyzujmy: nie znaczy to, iżby Woyna nie dostrzegał swoich ucieczek, karygodnej bier- ności. Przeciwnie. Boleje nad nimi. Dwie sytuacje, oddzielone od siebie całymi latami, uzna w swoim życiu za symptomatyczne. Urosną do rozmiarów symboli. Sytuacja pierwsza: Może rozegrać się, np. w trzy lata po studiach. Woynę już jako oficera biorą na sześcioty- godniowe ćwiczenia wojskowe. Obóz w głębi lasu. Zimne noce. Sypia więc wbrew regulaminowi, to niepodobne do niego, w mundurze, w skarpetkach i w przemycanym z domu swetrze. Śpi na baczność. W ten spo- sób wytraca się najmniej ciepła. Mimo to każdego ranka budzi się skostniały. Wyobraźmy sobie: wychodzi z namiotu. Świt. Rosa na pochylonych trawach. Świeci. Za namiotami, w brzozowym zagajniku, pracuje po kolana we mgle pluton gospodarczy. Wszyscy zaspani, szarzy na białym tle pni, zasypują ziemią latryny. Cisza. Bliżej Woyny – oficer, zaróżowiony, nienaganny w wyjściowym, nie wiadomo czemu, mundurze, lśniące buty. Przechadza się wzdłuż ścieżki równym krokiem w tę i z powrotem, w tę i z powrotem. Przy każdym zwrocie pokrzykuje do tych w cieniu, zgiętych: 22 – Nie bać się brudu. Nie bać się brudu! Sytuacja druga: Pięć lat później. Lato. Duchota. Nad chodnikami unoszą się w wietrze zwały kurzu, papie- rzyska. Na przecięciu drutów tramwajowych, w samym rogu prostokąta workowaty zaciek, pełen rojących się pszczół. Wokoło zataczają ciasne kręgi pojedyncze owady. Nadjeżdża tramwaj. Rój nie unosi się w powietrze, nadal pulsuje własnym, wewnętrznym rytmem – aż do następnego tramwaju, a ulica jest ruchliwa. – Za każdym razem giną setki – mówi ktoś w tłumie – taka marnacja. – Czy należałoby wstrzymać ruch, przerwać komunikację, zawezwać straż pożarną z drabiną, znaleźć pszczelarza, który potrafiłby zdjąć rój? Ludzie stoją na chod- niku, doglądając mordu z bliska. Tropią jego poszczególne stadia. Trudno powiedzieć, skąd u niektórych znalazły się lornetki. Żeby to były chociaż osy, ale nie, właśnie pszczoły. Piękno, które znaczą swym istnieniem, otaczane przez wieki kultem: „Ta sama zgoła, złoto – pszczo- ła”... Pędzące po drutach łącze miażdży ciała, skrzydła. Zderzenie dwóch światów. Brak wal- ki. Masakra. Woyna nie spuszcza z oczu roju. Podobnie czuł się (w gardle gorzka ślina) oglą- dając w archiwalnym filmie śmierć książek palonych w nocy, na niemieckich placach. Inkwi- zycja. Myśli płonęły biało, potem już martwe rozpadały się w powietrzu czarnymi płatami sadzy. A jak wygląda spalona elektrycznością pszczoła? Ludzie śledzący inkwizycję książek i ci patrzący na zagładę roju mają takie same, puste oczy. Nie krzyczą. A śmierć mnicha bud- dyjskiego? Przypuśćmy, że Woyna oglądał ją w telewizji. Biały płomień. Najpierw zaatako- wał skórę. Ludzie przebiegali przez plac. Przed kamerą migały płaszcze, teczki, wyciągnięte ręce, jakby uciekali po omacku – nikt nie patrzył na mnicha (teraz już palił się tłuszcz, ciało, kości – Woyna poczuł skręt wnętrzności). Panika, jakby zobaczyli na środku ulicy niebez- piecznego drapieżcę. Mnich w płomieniach pochylał się do przodu, do tyłu, trochę jak figurka w szklanej, jarmarcznej kuli, wypełnionej lepkim płynem. A może to było jedynie złudzenie wzrokowe? Takie zdjęcia w kronikach pokazuje się tylko na mgnienie oka, jakby wstydliwie, przy zupełnym braku zbliżeń. A czy ktoś z patrzących pragnął zbliżeń, pomyśli, czy on, Woyna, chciał zobaczyć twarz mnicha, oczy mnicha? Zbliżenie (na dużym ekranie) spalone- go żywcem roju? * Telefon. Ryba przez chwilę szuka słuchawki pod stosami papierów, gazet. – Tak, słucham? – Cześć. To Ira. Siedzi na pewno na stole, w spodniach. Macha nogą. Krótko ścięte włosy sterczą na czubku głowy. Zaraz zacznie głosić zdania bezsporne, tonem nie nawykłym do sprzeciwu. Ryba przenosi się z telefonem na łóżko. Kładzie się ze słuchawką przy uchu: miękko, ciepło w zaciszu koców. Zawsze zazdrościła Irze energii. Gdy szły ulicą, wyprzedzała ją o kilka kroków, prawie biegnąc, mówiła przy tym wprost przed siebie, nie biorąc pod uwagę faktu, że Ryba może jej nie słyszeć. Zdarzało się, gdy wychodziły ze sklepu, że informowała zdziwio- nych przechodniów o jakimś swoim nowym, niezawodnym chwycie wychowawczym lub o tym, że Grzegorz, jej syn, za Boga nie chce nosić długich majtek, nawet zimą. – Słuchaj, pamiętasz ten swój poemat? – Coś ty, w życiu nie napisałam żadnego po... – Nie rozumiesz, ten z pracowni. – Z pracowni? – Radio! Twoje radio z pracowni! Co z tobą, że tak słabo kapujesz? Boli cię coś? Jesteś sama? No więc wybebeszył ci ktoś radio. Wszystko z tyłu wyciągnęli. Została obudowa. Sta- ry się wściekał, latał po pokoju nauczycielskim i krzyczał, że z dziesięć razy ci mówił, żebyś 23 schowała grata do szafy i że takiej upartej baby jak ty, no wiesz, jak on potrafi, zwłaszcza o tobie... – Czekaj, przecież gdybym je schowała... – Mnie nie musisz tłumaczyć, ja ci podaję fakt, że je wybebeszyli. Twoi kochani wycho- wankowie. Robimy akurat inwentaryzację, no i wyszło szydło z worka. Oczywiście sprawcy nie ma, jak kamień w wodę, nikt nic nie widział, nikt nic nie słyszał, wszyscy zdziwieni, przestraszeni. Jeden magnetofon też gdzieś diabli wzięli. – Co, też mój? – Nie, z językowej. Słuchaj, jestem zupełnie zarżnięta, haruję jak dziki wół. Wpadłabyś na kawę? Zadzwoń, kiedy wpadniesz. Dobrze? Gdy odchodziła ze szkoły, zostawiła w pokoju nauczycielskim pod oknem wolne miejsce, swoje funkcje: opiekuna pracowni i koła literackiego, w szafie kilkanaście podręczników, stare wypracowania klasowe, jakieś papierzyska, podania, zwolnienia lekarskie uczniów – to wszystko, czego nie zdążyła wyrzucić i nie zdołała zabrać ze sobą, chociaż ostatniego dnia czerwca zniosła do auta dwie ogromne siatki, a potem przez kilka godzin upychała książki po regałach, cały czas walcząc ze sobą, by nie odłożyć tego wszystkiego na jedno miejsce, bo przecież za rok, kiedy szkoła znowu się dla niej zacznie, będzie traciła bezcenny czas na po- nowne gromadzenie opracowań, „lektur”, albumów, biografii. Na pewno zresztą wielu z nich nie zdoła już odnaleźć w wiecznie ruchomej, przemieszczającej się po całym mieszkaniu, bibliotece. Lekcje będą bez nich kulawe, niewydarzone. Ale pod presją tak typowego dla końca roku zmęczenia, zniechęcenia, postanowiła, że zatrze w domu wszelkie ślady po szko- le. Marcin ją do tego namawiał. Konspekty – cztery grube teczki postrzępionych, zużytych kartek (niektóre powstały jeszcze w pierwszym roku jej pracy) ciasno upchnęła między sta- rymi gazetami, na samym dnie szafy. Wtedy dopiero odetchnęła, nawet wydało się jej, że powietrze w pokoju stało się czystsze. I nagle okazuje się, że choć Ryby w szkole od miesięcy już nie ma, jednak jest! Jej życie dzieje się tam nadal. Ktoś ją okrada, oskarża, może nawet pociągnie do odpowiedzialności finansowej, ujawni niedopatrzenia, wady. Ciekawe, czy też dyrektor ją wezwie, pomyślała nie bez niepokoju. – Jesteś sama? Marcin wrócił? – Jeszcze nie, myślę, że posiedzi jakiś tydzień... – A twoja robota? Jak ci leci? Wpadnij, to pogadamy. Wiesz, że „Wesele” mi dobrze po- szło. Chociaż w twojej klasie palnęłam fatalną gafę. Nakrzyczałam na Olę. Słyszysz mnie? Co jest, że tak trzeszczy? U ciebie zawsze trzeszczy. Wróciłabyś do miasta, nawet pogadać nie można. Czekaj, przekręcę zero. No więc naryczałam na Olę. Powiedziała, że do Marysi z „Wesela” przyszedł duch jej męża. Ja ci naprawdę myślałam, że to nie był mąż, lecz narze- czony. Ale oni zaraz z tekstem, zaczęli mi, rozumiesz cytatami. – Przecież to zupełne głupstwo, mąż nie mąż, nieważne. – No niby, ale jakoś tak w tej twojej klasie... Czasem siedzą z takimi minami, jakby tylko czekali, czy się gdzieś nie sypnę. – Głupstwa gadasz. – Może. Opowiem ci coś lepszego. Była u mnie Bacha. Wiesz, że jest w szóstym? – Tak. – No więc, jak wyszła, Grzegorz od razu do mnie: — Mama, co ciocia ma w brzuszku, że taki duży? Słyszysz mnie. Znowu trzeszczy, ktoś tam gada czy co? Zęby tylko nie przerwali. – No i co? Niech trzeszczy, diabli z nimi. – Co miało być, mówię, że dziecko. Jakoś wyszedł z pokoju, coś tam robił, nawet się dzi- wiłam, że tak cicho. Poprawiałam zeszyty. Ale potem patrzę, a on jakiś dziwny, jakby mu było niedobrze, już się przestraszyłam, że może zjadł coś nieświeżego. A on, rozumiesz, sta- nął przede mną, i czekaj, jak to on powiedział, aha: To ciocia połknęła dzidziusia? Tak od razu, połknęła, całego dzidziusia? Od razu, rozumiesz? Tylko to go przeraziło. 24 – I co mu powiedziałaś? – Nic. A co byś powiedziała? Ale to nie koniec. Bacha znowu przyszła. Nawet przyniosła mu zabawkę. Takie się w niej, rozumiesz, instynkty macierzyńskie rodzą. Chciała go pocało- wać. A smarkacz się wyrwał i buch do łazienki! Tylko drzwi trzasnęły. Za Boga nie chciał wyjść, póki u mnie siedziała. No i co mam teraz robić? Głupio mi jak diabli. Wobec Bachy. Słuchaj, zadzwoń, wpadniemy na kawę, ja mam urwanie głowy, to cześć. * Biografia Woyny (c.d.) Woyna będzie pracował w gmachu starego Collegium Philosophicum. Ryba studiowała tam przez pięć lat. Zna go od piwnic po najwyższe piętra. Była to stara, czynszowa kamieni- ca. Po wojnie przystosowano ją do potrzeb uniwersytetu. Gmaszysko miało swój nastrój, swoje niepowtarzalne piętno tymczasowości. I mimo że z jego ponurego, przeludnionego wnętrza wyłoniło się kilka kolejnych fal humanistów: polonistów, logików, historyków, ger- manistów, każdy nowy rok akademicki wydawał się być ostatnim, jaki jeszcze zdołają prze- trzymać rozpadające się stoły, regały, stropy i podłogi. Od lat niczego nie naprawiano, nie przeprowadzano żadnych remontów. Kamienny hol. Zanurzało się w jego chłodzie od razu po uchyleniu bramy. Przewiewy o niespotykanej sile pędziły po wąskiej klatce schodowej, unosząc włosy, zrywając jesienią szeleszczące balony igelitowych peleryn. Sala wykładowa była tylko jedna. Wykłady odby- wały się w niej non stop od siódmej rano do dziewiątej wieczór. Czekało się na „swój” wy- kład, siedząc na parapecie okna, na poręczy lub wprost na schodach. Książki rozkładano na kolanach, na podłodze. Wielu się uczyło. Inni gadali. Ciasnota panowała tak ostateczna, że w końcu nikt już na nikogo nie zwracał uwagi. Potykano się o leżące na ziemi torby, książki, sypały się strącone nagle stosy fiszek, notatki raz po raz szybowały z górnego podestu niczym białe latawce. Każde zaś otwarcie bramy rodziło przy wejściu barwną, pantomimiczną scenę. Ryba reje- strowała je wtedy mechanicznie, unosząc na moment głowę znad wkuwanych właśnie odmian starocerkiewnosłowiańskich lub znad pożyczonej na jeden dzień „lektury”. I teraz dopiero, jakby musiały minąć te wszystkie lata – widzi je naprawdę: seria prędkich, rozjaśnionych od wnętrza scen, migotanie cienia, kolorów i gestów; wchodzący przez sekun- dę, może dwie, nim nie zatrzasnęła się za nimi brama, stali na granicy dwóch wiatrów, tego z ulicy i tego przynależnego gmachowi, zrodzonego w jego wnętrzu. Spadały więc berety, trze- potały na głowach mokre chustki, poły płaszczy rozwijały się w skrzydła, po twarzach biegły strugi włosów; wrażenie – wszyscy stoją na skraju nowej, gwałtownej ziemi. Dwa kroki (większość aktówkami, zeszytami zasłaniała oczy), i już są w środku! Znowu zwyczajni, szarzy, jakby nie przeżyli przed chwilą lotu ubrań, włosów. Woyna nie wejdzie więc zwyczajnie do holu Collegium, ale wtargnie, cały w wietrze, mo- że nawet lepiej: w zadymce. Niech ma na kołnierzu, na czapce (wysoka, futrzana), na rzęsach, w oczach – śnieg. W tej bieli będzie wyrazistszy, bardziej czarny. Ryba jest podniecona. Tak jest lepiej, tak jest znacznie lepiej. Wyobraźmy to sobie raz jeszcze: Brama zamyka się wolno, za plecami Woyny roziskrzona biel. W przejściu mija Dziewczynę – są więc w tym samym czasie w sferze wiatru. Jej włosy uniosą się, zasłaniając równo pół twarzy (ważny szczegół), uniesie lewą dłoń (w prawej książki) i odgarnie długie pasmo, jednocześnie poły płaszcza gwałtownie zatrzepoczą. W przewiewie z kożucha Woyny zerwie się śnieg, otoczy go prószącą bielą. Kilka mokrych płatków opadnie na twarz Dziewczyny. Jeszcze sekunda, i ich spojrzenia rozminą się, tak jak to dzieje się zawsze, kiedy zobaczymy kogoś znajomego (załóżmy, że od dawna znali się z 25 widzenia, niech to będzie ta sama Dziewczyna, która przed laty, w klubie, siadywała na „Pro- pozycjach” blisko Woyny, o której pomyślał przypadkiem nie tak dawno, a później widywał ją, nie widząc jednocześnie w gmachu Collegium, w bibliotece na tle regałów, pochyloną nad książkami, z policzkiem po dziecinnemu wtulonym w dłoń). Ale nagle, minąwszy się już, odwrócą ku sobie głowy. Dobrze by było, gdyby Woyna pierwszy uświadomił sobie niezwy- kłość tej chwila. Niewykluczone, że powie kiedyś Dziewczynie: – Poczułem to tak, jakby ktoś w tym piekielnym przewiewie uderzył igłą w kryształ, po prostu czysty dźwięk. – Może podaruje jej także: – W twoich oczach zapaliły się dzwonki światła. Nic się więcej między nimi nie wydarzy tego wieczoru. Woyna minie Dziewczynę prędko. Jeszcze tylko jego plecy, potem uderzą miękko o powietrze, w locie, silnie pchnięte waha- dłowe drzwi (spieszy się na wykład). Próba uchwycenia momentu, kiedy życie fabularyzuje się samo w zadziwiająco zwarty wbrew pozorom układ „zbiegów okoliczności”, „szczęśliwych przypadków” i „trafów”. Bardzo prawdopodobne, że kiedy Woyna wkroczy wreszcie tego wieczoru na stopnie ka- tedry (musi przecisnąć się jeszcze przez zadymiony korytarz, przekroczyć tym silniejszą, że wszedł wprost z czystego mrozu, kwaśną woń płynącą z piwnicy), wniesie na nią już nie tyl- ko swoją mądrość, książki ze starannie powybieranymi cytatami, ale również to gwałtownie zrodzone, a więc mroczne i pełne popłochu – uczucie. Sala wykładowa... Ryba pamięta, że wchodziło się do niej z ciemnego (zawsze) korytarza, który spełniał funkcję palarni. Dym snuł się tam mlecznymi pasmami, nieomal jak mgła w górach, wpływał do sali. Ściany nabierały żółtej, nikotynowej barwy. Właściwie wszystkie budowle, z którymi związane było życie Ryby, dźwigały w sobie miejsca ciasne, chore, szafując jednocześnie barokowym nadmiarem niefunkcjonalnej prze- strzeni: podesty bez drzwi, ślepe korytarze, wnęki pozbawione okien... To zmuszało do za- dumy, do pierwszych rozważań nad „dziwnością świata”. (Trzeba będzie – postanawia – przy okazji [innej!] nieco poszperać w tamtych przestrzeniach, odcyfrować własne „pismo obraz- kowe.”) Sala wykładowa mieściła się na parterze. Okna o niskich parapetach biegły wzdłuż lewej ściany, nie było w nich zasłon (brak pieniędzy?). Ten drobny na pozór fakt decydował o przebiegu zajęć. Każdy wykład miał dwie przestrzenie: przestrzeń myśli i przestrzeń ulicy. Nie ulega wątpliwości, często właśnie ta druga organizowała uwagę studentów. Zależało to zresztą od pory roku, a nawet od pory dnia. Wykładający za każdym razem staczali z ulicą zaciekły pojedynek. Zdarzało się jednak, zwłaszcza kiedy wykład prowadził Przestwór, że ulica przegrywała. Przechodnie stawali pod oknami i śledzili z napięciem gesty wykładowcy – niemy, pantomimiczny spektakl. Wozacy, ciągnący tamtędy z pustymi platformami, lubili wypalić pod oknem papierosa, czasem zatrzymywały się babcie z wnuczętami, pykający fajki emeryci, zdarzali się także chuligani, przed ich „obcym słowem” trzeba było prędko zamykać okna. Wykłady Przestwora cieszyły się powodzeniem. Parał się kiedyś aktorstwem. Jego „chwyty” były niezawodne. Ryba rozpoznawała po lalach w swojej szkolnej praktyce jego dykcję, stosowała wszystkie kolejne fazy natężenia głosu (od podniesionego tonu po szept), jego gesty i nawet drobne słabostki. Były ważne. Czyniły wykład nieomal osobistą wypowie- dzią. Przestwór pokazał kiedyś Rybie swój konspekt. W kilku miejscach, po prawej stronie kartki, czerwonym pisakiem wpisał: „teraz dowcip”. Wykład Woyny winien być w „Ujściu” sceną kluczową. Pierwszy fragment o tak zwolnio- nym dzianiu się. Poszczególne fazy, znane z nauczycielskiego doświadczenia Ryby, nieomal linie demarkacyjne tnące ziemię wykładu na odrębne warstwy. Zmienna krzywa emocji, pły- nących na marginesie zajęć, myśli Woyny, skojarzeń – na koniec; próba rekonstrukcji całości. 26 Pierwsza faza wykładu Za oknami – wieczór. Na tle śniegu sylwetki przechodniów. Wkraczają w pierwsze okno, mijają katedrę, przyglądają się Woynie, przy trzecim zatrzymują się. Sala jest przepełniona, ławki, biegnące gęsto od ściany do ściany, przypominają ławy kościelne (prawdopodobnie zabrano je po wojnie z któregoś z pobliskich zburzonych kościołów). Ryba pamięta, jak Przestwór w 1945 roku szukał po Dziadówce niepotrzebnych desek, aby z nich zbić „coś do siedzenia”. Powtarzał wtedy łamiącym się ze wzruszenia głosem: – Stu- denci walą na zajęcia drzwiami i oknami, słuchają wykładów w płaszczach, rękawiczkach. – Zrobili nawet zbiórkę, każdy musiał przynieść krzesło. Umeblowano w ten sposób kilka sal ćwiczeniowych. Resztki tej kolorowej, krzesłowej zbieraniny zachowały się w Collegium – aż do czasów Ryby. Można je było oglądać w pokojach asystentów; co oryginalniejsze zdo- biły dziekanaty. Na te brzydkie, kuchenne stale wpadano w ciemnych korytarzach. I mimo iż przy każdej okazji kopano je wściekle, choć pokrzywione, kulawe, jakoś się trzymały – twar- dy, wojenny przychówek. Wysiadywano na nich całymi godzinami w czasie sesji. Parę (seledynowe, kremowe, z łuszczącym się lakierem) stało zawsze w sali, tak na wszel- ki wypadek, gdyby w ławkach nie starczyło miejsca. Teraz na wykładzie Woyny wszystkie są zajęte. Moment ciszy. Woyna u szczytu sali, na tle czarnej tablicy, rozkłada książki. Przed nim – kilkanaście rzędów głów: głowy wsparte na dłoniach, głowy spuszczone, przechylone na bok, ręce wertujące notatki, poprawiające włosy, majsterkujące w długopisach, ostrzące ołówki i ręce splecione, już nieruchome, w oczekiwaniu. W pierwszym rzędzie biały błysk – dłoń chłopca prędko ku włosom siedzącej przy nim studentki, lekkie muśnięcie, twarz z profilu, jasna plama. Woyna ogarnie to wszystko jednym spojrzeniem. Teraz kolej na serię skrzypnięć, prawie uwerturę. Drewno w ławach długo, jakby ruszyły się w nim wszystkie pokłady drzazg, drew- no krzeseł o ton wyżej, przenikliwiej. Potem już w czasie wykładu tylko raz po raz skrzypnię- cia, ktoś ścierpnięty musi założyć nogę na nogę lub silniej dotknie łokciem pulpitu, ktoś się schyli po długopis. Pierwsze zdania Woyny. Ich barwa, siła głosu. są ważne. Zawiązanie myśli: Dzieło sztuki jest znakiem odsyłającym do dwóch rzeczywistości: autora i odbiorcy. Ten ostatni dopiero poprzez własne doświadczenia, wyobraźnię nadaje rzeczy pięknej tysiące nowych znaczeń, wprowadza ją w kontakt z epoką. To on decyduje o tym, czy dzieło stanie się integralną czę- ścią naszego życia, czy nie. Woyna winien bronić prawa do spontanicznego odbioru, twierdząc, że genialne dzieło sztuki zawsze daje szansę rozpoznania w nim własnej biografii. Załóżmy, że uzasadni tę tezę, umieszczając obrazy Hieronima Boscha w kontekście doświadczeń człowieka dwudziestego wieku. Głowy studentów przez cały wykład będą nisko pochylone nad notatkami. Nawet w mo- mentach ciszy: pospieszny chrobot długopisów, miękkie ślizganie się piór po papierze, szelest odwracanych kart. Byle zanotować jak najwięcej. Skupienie – Woyny i studentów. W takim układzie wszystkie zakłócenia, potknięcia myśli, nie zaplanowane skojarzenia i ucieczki słów będą bardziej zauważalne. Warstwa po warstwie trzeba rozmontować mechanizm wykładu: najpierw elementy nośne – pasy transportowe, a potem ukryte źródło energii. Gdzie: W Woynie? W studentach? W samej myśli? „Woyna u szczytu sali, na tle czarnej tablicy, czuje się pewniej niż zazwyczaj. To widać, jego ruchy są gwałtowne, a sylwetka przypomina ptaka, zwłaszcza gdy Woyna uniesie ramio- na. A robi to dzisiaj często! Widocznie kiedy zbuduje przestronne, po całej epoce biegnące zdanie, kiedy poczuje zawrotne wędrówki stylów, nazwisk, całe sklepienia toposów, naręcza 27 wędrujących motywów, odnosi wrażenie, że wir poruszonego powietrza unosi go w górę. Czy rozłożenie ramion dodaje mu poczucia bezpieczeństwa? Czy może, gdy trwa tak w tym nie- zwykłym uniesieniu, patrzy na sztukę z innej perspektywy, pod innym kątem?” Tak, ten fragment można zostawić bez zmian. Ryba zakreśla go na marginesie czarnym pi- sakiem, a w notatkach pod punktem: „Pierwsza faza wykładu”, pisze: pierwsza strona „Uj- ścia”. Na zajęcia Woyna sprowadzi (tak jak to robił zawsze Przestwór) „pomoce naukowe” – tryptyki Boscha. I tak jak profesor zbuduje je w sobie tylko wiadomy, magiczny sposób – ze słów i palców. Będą prawdziwsze, niż gdyby naprawdę wisiały przed studentami w całym bogactwie swych wymyślnych linii i barw. Przypuśćmy, że akurat w momencie, kiedy za oknami zapalą się latarnie, gdy chodnik i jezdnię zaleje pełne śniegu światło, Woyna rozpocznie swój spektakl. Zogromniałe cienie rąk wędrują po ścianach. Wrażenie – docierają aż za okno i tam unoszone wiatrem zahaczają o cienie ludzi. Rekonstrukcja „Ogrodu rozkoszy ziemskich” będzie wymagała od Woyny wielu cięć dłonią i miękkich, półkolistych gestów. Przed szybami zatrzymają się przechodnie. Ktoś stanie na palcach. Uwierzył widocznie, że coś tam koło katedry rzeczywiście stoi, coś niezwykłego. Dobrze byłoby, gdyby Woyna już do końca wykładu nie pomylił się. Ilekroć na przykład nawiąże do części środkowej tryptyku „Ziemskiego raju Kościoła”, wychyli się niebezpiecznie w dół, jakby sięgał dłonią ku ogrom- nym namalowanym ptakom i ludziom uginającym się pod ciężarem jeżyn i ryb. W ślad za wędrówką jego rąk pobiegną spojrzenia studentów. Kręcą się, bo ci siedzący z tyłu nie widzą miejsca, z którego Woyna tak uparcie wywołuje wyobraźnię Boscha. Unoszą się. Druga faza wykładu Rybie zdarzyło się to po raz pierwszy dopiero po kilku latach pracy w szkole. Spamiętała poranek z oszronionymi drzewami. Gałęzie opierały się o szyby. Śnieg tłumił odgłosy ulicy, a uczniowie patrzyli na nią uważniej niż zazwyczaj. To, co miała powiedzieć, było trudne. Chcieli zrozumieć, wszyscy, cała czterdziestka. I zamiast podniecenia (nadmiaru słów) Ryba poczuła nagle spokój i realną szansę samo- kontroli. Zobaczyła samą siebie. Przedziwna plastyczność doznania, prawie omam wzroko- wy. Było ich teraz dwie: ta za stołem wykładowym i ta w pierwszej ławce. Patrząc na siebie oczami tej drugiej, nasłuchując jej rozumienia i jej porad Ryba prędzej niż za zwyczaj wyja- śniła istotę młodopolskiego symbolu. Ciszę za stąpiło westchnienie ulgi. Daleko było wpraw- dzie do momentu, aby wewnętrzna, intuicyjna wiara uczniów, że zrozumieli, zamieniła się w prawdziwe rozumienie, no ale zawsze... Woyna przeżyje identyczną sytuację. Woyna II, obserwator do Woyny: – A teraz unieś ręce, bo twoje zdanie jest ważne: „U Bo- scha cała ziemia jest miejscem m a s o w y c h i najbardziej wymyślnych tortur, a cierpienia Chrystusa, to jedynie męka bezradnego człowieka uwikłanego w okrucieństwa ludzi”. Po- winni zobaczyć, jaką ma siłę. Niech twoje ciało będzie ośrodkiem tej myśli. Ile kroć któryś ze studentów zacznie ją powtarzać, powinien zobaczyć twoje uniesione dłonie. Będziesz w tej myśli zmumifikowany. Przetrwasz. Nie tylko ty, czas przetrwa, moment, w którym ją sfor- mułowałeś. Zrób wszystko, aby tak było. Wtedy dopiero ty i twój wykład zaistnieją napraw- dę, a nie odbędą się mimochodem, gdzieś w bocznej wnęce czasu. Ryba przegląda pocztówki z reprodukcjami. Kupili je z Marcinem w madryckim Prado. Sześć pocztówek po pięć pesetów każda, pięćdziesiąt pesetów kosztował wstęp do muzeum, razy dwa to jest sto pesetów, zgadza się, mieli równo sto trzydzieści pesetów. Byli w Prado 28 po raz drugi, już sami, bez wycieczki. Uparli się, że obejrzą malarstwo flamandzkie. (W pla- nie zwiedzania byli tylko malarze hiszpańscy.) Ostatniego dnia, na trzy godziny przed odlo- tem samolotu, biegiem, z planem miasta w ręku, mijali ogromne skrzyżowania, sześciopaso- we jezdnie, odbijani przez witryny sklepów z lampami i wachlarzami, chwiały się nad rozpa- lonymi chodnikami różowe, z kryształu i jedwabiu, kości słoniowej i koronki. Biegli w gę- stym zapachu spalin, w strumieniach pędzących seatów – spoceni, z zaschniętymi gardłami, pełni strachu, że zabłądzą, tracąc ostatnią szansę obejrzenia „Ogrodu rozkoszy ziemskich” (czas obliczyli z dokładnością do pięciu minut) – wpadli nareszcie pod czujnym okiem dwóch cerberów, odliczeni dzwonkiem obrotowych drzwi, do marmurowego holu. Cały czas, a więc tę jedną, jedyną godzinę (nie zaprogramowaną przez organizatorów) spędzili przed Boschem. Nie udało im się kupić albumu – zabrakło piętnastu pesetów. Dana przez parę następnych dni, już w Polsce, stale powtarzała: – Gdyby nie te dwie butelki pepsi, starczyłoby, gdyby nie ta pepsi, kupiona po drodze... – Stać ich było jedynie na pocztówki. Reprodukcje są złe, dalekie od barwnej prawdy oryginałów. Ryba pochyla się nad nimi: maleńkie kształty, w obłędnym ścisku, drobne, sypią się przez papier, ledwo można odróżnić zarysy. Pomaga pamięć – tamtych prawdziwych, lśniących linii. Woyna podkreśli fakt, iż w trzech obrazach Boscha (prawe skrzydło tryptyku „Wóz z sia- nem”, środkowe: „Sąd Ostateczny” i prawe skrzydło tryptyku „Ogród rozkoszy ziemskich”) są nocne pożary – płonące nieba z czarnymi kikutami ruin i drzew. W powietrzu wirują płaty sadzy, puste okna, drzwi świecą ogniem, żółte, krzyżujące się w chmurach refleksy nad pło- nącymi miastami. Doliną, przez most otoczony pożogą (nawet woda się pali), pędzi oddział wojska na koniach, nad nim rozwinięty na wietrze sztandar. Po brązowej ziemi, w ogniu, lu- dzie przetaczają armaty, stawiają pośpiesznie szubienice, powietrze tną płonące kule i złote ciała wisielców. I gdyby nie demony splecione z ciał ludzkich, zwierzęcych, z roślin, naczyń, broni i narzędzi tortur, można by uwierzyć, że to scenerie bombardowanych w latach czter- dziestych miast, nocnych nalotów, represji stosowanych wobec zwyciężonych. – A teraz opuść ramiona – dyktuje Woynie Woyna II – ścisz głos, a zrób to tak gwałtow- nie, aby ich wszystkich to nieomal zabolało, aby z lęku, że zgubią część twojego rozumowa- nia, wygasili wszystkie swoje myśli, każdy je przecież toczy gdzieś na peryferiach wykładu. Trzeba, żeby ich skupienie było zupełne, tylko tobie podporządkowane. Dobrze, a teraz wy- chyl się ku nim, jakbyś nasłuchiwał ich rozumienia, jakbyś nie miał pewności (choć ją prze- cież masz), że nadążają za tobą. Zawieś głos. Ale nie pozwól im odejść. Są jak ruchoma fala. Poprawnie to rozegrałeś! Patrzą na ciebie, ani jedna głowa nie jest pochylona. Osiemdziesiąt par oczu i ty sam! Przypatrz się, oni aż oddech wstrzymali, ponaglają cię, chcą teraz wszyscy bez wyjątku, abyś nareszcie podjął ten przerwany akapit: „Sceny tortur zadawanych człowie- kowi przez człowieka w obrazach Boscha należą do najtragiczniejszych w historii malarstwa europejskiego. A jakie skojarzenia mogą zrodzić dzisiaj takie ujęcia: ludzie wpędzani w czerwone czeluście skał, ciała płonące w ogromnych piecach, człowiek zagryzany przez dwa sine psy, wisielcy stłoczeni u stropu chałupy, kompozycja z trzech nagich, pokłutych ciał, zawieszona w gałęziach suchego drzewa, jeden z zamordowanych ma na głowie przerażający w swej jednoznaczności – hełm”. Studenci przyjmują to, co mówisz tak, jakby w dusznej sali narodziła się jedyna, obowią- zująca prawda, a tak konkretna, prawie rzecz – igła stalowa! Ich Woyna trzyma ją w zagłę- bieniu dłoni, chłodny przedmiot, pełen własnej doskonałości! I właśnie w tej szczytowej fazie wykładu pojawi się zniechęcenie. Ryba zna je dobrze. Ileż lekcji zmarnowała przez to nie wiadomo skąd się biorące gwałtowne uczucie! Ogarniało jak lepka, wciągająca w głąb maź, błocko. Miała wtedy zawsze ochotę przerwać zajęcia, otwo- rzyć okna, zaczerpnąć prawdziwego powietrza, wyjść z klasy, uciec... i zająć się nareszcie sobą! Bo przecież oni i tak z tego wszystkiego, co powiedziała (a uprościła wiele, przymknęła 29 oczy na niekonsekwencję, stępiła kontrasty) zanotują jedną trzecią, a spamiętają jedną szóstą. I po co się męczy, w imię czego „zdziera czas i gardło”? Za dwie godziny zatrzasną zeszyty, zatrzasną drzwi szkoły, a potem zatrzasną naukę w ogóle i raz na zawsze wytrzasną z głowy to, czego się nauczyli. Tak w złych chwilach myślała. No bo i po co im „uczone terminy”, periodyzacje i wszelkie diachronie. Dyrektor powiedział kiedyś: – Ja w życiu, koleżanko, „Nocy i dni” nie przeczytałem i już nie przeczytam, a jakoś się tam (z dumą) nie najgorzej urządziłem. – Z czasem przerodziły się te kłopotliwe stany w proces ciągły, w tak zwaną (jak mawiają uczniowie) „normalkę”. Wchodziła do szkoły z poczuciem bezsensu swojej pracy i wychodziła z nim. Ale za to jaką satysfakcję dawały chwile, kiedy zmusiwszy się do energii, nagle w środku lekcji wpadała w sidła własnej gry. Czuła się wtedy co najmniej twórcą „zbio- rowej wyobraźni”. Przestwór zwykł mawiać: – Ona ma szkołę we krwi. – A Starcy dodawali: – Wyssała to z mlekiem. Woyna uświadomi sobie, że jedyna rzecz, na jaką ma te raz naprawdę ochotę, to praca w ciszy gabinetu, przy szczelnie zasłoniętych oknach. Stukot maszyny: klawisze uchylają się miękko, posłusznie (wczoraj przywiózł ją z warsztatu). Jest świeżo wyczyszczona, była w „kąpieli”. Siądzie przy niej jutro, z samego rana – postanowi – jeśli tylko nie okaże się, że dzisiejszy dzień był zbyt męczący (rano rada wydziału, seminarium, teraz wykład i jeszcze dwie godziny konsultacji). Należy za wszelką cenę oszczędzać energię – Ja się cały spalam – powtórzy w myślach – spalam się. I zobaczy topniejącą świecę, ogarek, na koniec sam knot, topniejący w stearynie. – Zważ dobrze – wtrąci się znowu Woyna II – zszedłeś oto do własnych podziemi i uzbrajasz mnie przeciwko sobie. Wyhodowałeś mnie i możesz teraz mną i sobą – aż podwój- nie myśleć! Genialna konspiracja, mój drogi! Twoja twarz jest skupiona, gestykulujesz z tym samym ożywieniem, co przed kwadransem. „Ogród rozkoszy ziemskich” nadal wisi koło ka- tedry, a ty doskonale pamiętasz, w którym miejscu przestrzeni powołałeś do życia każdą z trzech części tryptyku. Twierdzisz, że niebieska kula w obrazie skojarzy się dzisiejszemu od- biorcy ze sputnikiem, a Fontanna Życia z pojazdem kosmicznym. Cały zaś świat przedsta- wiony obrazów Boscha, uśmiechasz się lekko do swojego zwariowanego pomysłu, może przeistoczyć się, nie należy tego w każdym razie wykluczyć, w wizję najazdu na ziemię przy- byszów z obcych planet. Ów zaś fragment „Wzniesienia do Raju Niebieskiego”, zawieszony w przestrzeniach kosmicznych tunel, wypełniony blaskiem, z ludźmi niknącymi w okrągłym otworze, będącym źródłem światła i kresem ludzkiego postrzegania... Takich przykładów odbioru nacechowanego dniem dzisiejszym można by odnaleźć wiele... Nikt ze studentów, ręczę ci za to, niczego nie dostrzegł, więcej, oni w ogóle nie wiedzą, że wykład przestał cię interesować i że nic cię nie obchodzi, czy zgadzają się z tobą, czy nie. Nie są to już na szczęście te odległe czasy, kiedy mnie jeszcze nie było, a każde twoje roztargnie- nie odbijało się od razu w oczach. Czy ty naprawdę mówiłeś wtedy zawsze to, co myślałeś? Jakoś nie potrafię sobie tego wyobrazić. Teraz masz na szczęście spokój – tylko ja gdzieś tam w głębi, poza twoimi zdaniami, gestami czasem za ciebie pomarudzę, posarkam, niekiedy zachichoczę. Wygodnie ci ze mną, prawda? Ta maska, którą nosisz zamiast twarzy, na swój codzienny użytek, czy wiesz, jak się ona nazywa? D o j r z a ł o ś ć. Dzięki mnie, mój drogi, przekraczasz zwycięsko swoją „smugę cienia”. Przed chwilą uzasadniłeś jedną z tez wiodą- cych. Nienagannie zapanowałeś nad wyrazem twarzy. Przyglądałem się tobie, ani cienia sa- tysfakcji, tego charakterystycznego uśmieszku, którego dawniej, gdy ci się coś naprawdę udało, nie umiałeś opanować. Nic, godna cisza! Jestem z ciebie dumny! To moja robota. Do- konałeś transplantacji, przeszczepiłeś całej osiemdziesiątce to, w co wierzysz. Stali się współwłaścicielami, użyczyłeś im argumentów, przetoczyłeś własną krew. Wiesz tak samo dobrze jak ja, ze już za miesiąc, dwa, ci młodzi, pewni siebie ludzie, do których nie czujesz w tej chwili nic, cienia sympatii ani niechęci, zaczną posługiwać się twoimi myślami, tak jakby od dzieciństwa do nich należały! Tak to już jest w nauce, mój drogi! 30 Ryba wstaje. Ścierpła. Rozprostowuje ramiona, dłonie. Na dużym palcu prawej ręki – czerwone wgniecenie, ma nie mądry zwyczaj: w czasie pisania zbyt kurczowo ściska długo- pis. Na dworze zmierzch. Napływa czarny, zanurza drogę, drzewa, domy, jak gęsta woda. Ci- sza. Chwila nagle nieprzezroczysta, matowa. Wrażenie: opada razem z biurkiem wolno aż do jakiegoś mulistego, nisko złożonego dna. Wzdrygnęła się. Na ramiona narzuca wełnianą chustę. Od okna zaczyna już ciągnąć chło- dem. – Marcin uszczelni, Marcin... – powtarza półgłosem. To pomaga. W ciszy pokoju jego imię, jakby tu był naprawdę. Obok. Może za ścianą? Pierwszy raz od przyjazdu do Dziadówki tak o nim pomyślała. „Jak trwoga, to do Boga”. Zapala lampę. Słomiany abażur rzuca pas światłocienia, ściany obrastają gęstą trawą. – Jak ty możesz pracować przy takiej lampie – to Marcin – powinnaś mieć metalową, punktową, światło musi padać wprost na papier, w tej się rozprasza. Psujesz sobie oczy. Rzadko się zdarza, aby tolerował jej przedmioty, te które najbardziej lubi. Trzecia faza wykładu Najwyższy czas na moment, w którym Woyna uświadomi sobie, że głoszone przez niego sądy pozostają w kolizji z jego sposobem życia. Na dobrą sprawę każdy student mógłby wstać i wytoczyć mu oskarżenie (etyczne?), posługując się jego własnymi argumentami. Miałby do tego prawo. Ryba zawsze w takie partie wykładu wkładała najwięcej energii. Woyna II do Woyny: – To co mówisz, łączy się z tobą! Nie myślałeś o tym powinowac- twie, przygotowując konspekt, ale teraz... „W świecie okrucieństwa, rozkładu, wojny, degeneracji, św. Antoni z serii obrazów Bo- scha reprezentuje postawę nieomal świeckiego myśliciela. Siedzi w brązowozłotym, wydrą- żonym pniu, sam złoty, odbija słońce. Patrzy w swoje dalekie, dziejące się gdzieś w kosmicz- nych przestrzeniach myśli, a nie dostrzega bliskiego zła, nie widzi niebezpieczeństwa czyha- jącego na jego wierną, przytuloną do niego świnkę. Nie wstrzyma śmiertelnego ciosu... Nie walczy z demonami, które opanowują ziemię, wyłażą z kwiatów, przejrzystej wody, pełzną do ludzkich chat. Jest obcy, ćwiczy swoją doskonałość, reguły koncentracja. Po prostu wy- brał. Żyje bez ryzyka. Nie walcząc ze złem, nie przegrywa. Wystarczyło opanować siebie, ujarzmić ciało, myśli. Jego postawa, akceptowana przez Boscha, dla współczesnego, aktyw- nego człowieka jest nie do przyjęcia.” Wodzisz po swoich zdaniach językiem, smakujesz je, jakby rzeczywiście miały fizyczny kształt. Stawiają ci opór. Są wrogie. Zaczynają oskarżać. Oskarżać ciebie. Zdania, które sam powołujesz do życia, które istnieją w tej sali tylko dzięki to- bie. Atmosfera zdrady. Rozległy, burzliwy spisek słów, zdrada stanu. Z każdej nowej kwestii, jak z fałd tuniki, wyziera zatruty sztylet. Osaczają cię, szeleszcząc coraz bliżej, a ty stale jeszcze po- wołujesz je do życia, jak automat, który nie może stanąć, póki nie dokończy pracy. Został prze- cież zaprogramowany. Musisz wydać na siebie wyrok. Swoją drogą interesująca sytuacja. Woyna jest zmęczony. Niewykluczone więc, że zejdzie z katedry. Wysoki, czarny idzie środkowym przejściem: mag, iluzjonista o gęstych ze znużenia oczach. Swoim ruchem, ge- stami dłoni wprowadzi w duszne powietrze sali chłodniejszy powiew. – A więc zszedłeś nareszcie – to Woyna II – pomiędzy rzędy ławek. Złożyłeś dowód wła- snej słabości. Boisz się, że za chwilę nie zdołasz już ogarnąć ich głosem, że stracisz nad nimi panowanie. Idziesz więc ze swoimi zdaniami, podajesz im słowa, które muszą przyjąć, słowa ciepłe od oddechu. Jesteś blisko ich głów, oczu. Czy także blisko ich myśli? Chciałbyś je po- znać? Świat wewnętrzny twoich studentów – jaki on jest? Dobrze pamiętam te lata, kiedy 31 twoje wykłady przypominały drogę pełną wyboi i kocich łbów, zasadzek, ich notowanie było momentami wręcz niemożliwe. Stałeś przy katedrze naprzeciwko studentów w ciemnym gar- niturze, w zawsze białej koszuli, ale tak naprawdę byłeś między nimi, między ich kolorowy- mi, flanelowymi koszulami, czarnymi golfami, byłeś jednym z nich. Tak cię odbierali. A te- raz, mimo że schodzisz do nich, między rzędy pulpitów, że jako wychowawca jesteś diablo sprawny, że słuchają cię w absolutnej ciszy, że nie możesz nawet wyobrazić sobie tego, co dawniej bywało na porządku dziennym, aby ktoś się spóźnił lub niewłaściwie zachował, że znasz dziesiątki mobilizujących chwytów pedagogicznych, mimo że ubierasz się tak samo jak oni, miękko i wygodnie, że dawno już zgubiłeś tremę, która pozbawiała cię naturalności — mimo więc, powiadam, tego wszystkiego – jesteś obcy. Wiesz, że ci najzdolniejsi, bardziej sprytni traktują cię jak rzecz do eksploatacji, rodzaj naładowanego akumulatora, reszta jako zło konieczne, przekaźnik, który w terminie krótszym niż książki i w sposób bardziej zwarty przekazuje informację. Twój stosunek do słuchaczy – interesuje cię jedynie to, co umieją. Nie jesteś ciekaw ich spraw. Nie znasz już reguł kierujących tą zbiorowością. Każdy kontakt gro- ziłby więc ryzykiem. W efekcie oni tolerują twój „skok w wyłączność” nauki, a ty skłonny jesteś nie dostrzegać ich niepokojącej plastyczności, tego, że nawet bunt staje się w ich wy- konaniu przejawem słabości. Zbudowaliście dwa odrębne światy, jak dwa styczne jedynie na linii instytutu – okręgi. Czy ci taki układ od powiada? Wiem, jest po prostu najłatwiejszy, nie wymaga wysiłku. Bolą cię teraz mięśnie twarzy, dłonie. Ale jeszcze nie wolno ci ich rozluź- nić, nie możesz bezwładnie oprzeć rąk o chłodny, drewniany blat. Tak, teraz właśnie, decyduje Ryba, jest ta ze wszystkich najodpowiedniejsza chwila na powrót Dziewczyny! Woyna na moment utraci kontrolę nad biegiem własnych zdań. To wystarczy. Załóżmy, że minie akurat ławkę (pierwszą), na której bez mchu czyjeś obce, delikatne w rysunku jak liście – dłonie. I nagle... Powrót tamtego nie nazwanego jeszcze, nie przemyślanego przeżycia sprzed godziny. Dziewczyna! Jej oddech na czole, włosach... plącze myśli, wchodzi pomię- dzy słowa, twardnieje, nieomal przedmiot, w końcu mur nie do przebycia między nim a stu- dentami. W ustach puls krwi. Na sekundę przymknie powieki, purpurowy mrok... I oto stanie się – Woyna zupełnie bezsensownie umilknie w środku prostego zdania. Zgubi słowo, ważne. Wyplącze się z myśli, jak odbicie słońca, które się puszcza lusterkiem, zatraci się w dusznej sali. Woyna zacznie prędko obchodzić je okólną drogą, coraz ciaśniejszymi zdaniami, usiłując na powrót skupić się. I kiedy nareszcie wygląda na to, że zaraz wprawną ręką poprowadzi świetlisty krąg zdania dalej, w tej sekundzie ktoś z tyłu głośno kichnie. Obrócą się ku ostatniemu rzędowi głowy wszystkich studentów. Złe spojrzenia, bo tak przecież czekano na to słowo Woyny! Niektórzy już je od kilku sekund odnaleźli i chcieli teraz sprawdzić, ot taki drobny zakład z samym sobą, czy o nie właśnie Woynie chodziło? Chcieli przeżyć sekundę tryumfu, że pierwsi je wytropili, że mają intuicję, którą i c h Woyna cenił wyżej niż oczytanie. Można założyć – Woyna obróci się gwałtownie na pięcie i poprzez spojrzenia słuchaczy, w zupełnej ciszy dotrze aż do katedry i tam dopiero, gdy położy obie dłonie na płask, na pul- picie, wtedy głośno, zupełnie spokojnie powie: – Wizja świata u Boscha podporządkowana jest ścisłym kanonom intelektualnym. Duszno. Zapach spoconych ciał, aż zwierzęca woń mokrej skóry. Na ławce, tuż pod kate- drą, ręce z wyraźnym rysunkiem żył (skóra niepokojąca jak celofan, skóra, która nie ukrywa, jedynie przesłania), nad nimi pochylona twarz chłopca (skóra z nalotem tłuszczu, wyraźne w niej rozszerzone pory, czarny piasek wągrów). Brak oddechu, wrażenie, że całe świeże po- wietrze ugrzęzło pod nimi. Wydobyć się stąd za wszelką cenę. Wyjść jak najprędzej! Obcy świat. Woyna uświadomi sobie nagle, że mówi do swoich przyszłych oponentów. Uczy ich, jak obronną ręką wychodzić ze starć, jak należy dokumentować tok własnego ro- zumowania, jak bronić tez. A oni, jakie przeciwko niemu, przeciwko pokoleniu Woyny rzucą karty? Jakie atuty zdobędą, w imię jakich racji wypowiedzą im walkę? Rozgląda się uważnie 32 po dusznej, stłoczonej sali. Przygląda się zimnym, wyczekującym oczom. Owe krótkie mo- menty zwycięstwa, kiedy Woynie udaje się kierować myślami, emocjami słuchaczy, rozpa- dają się prędko, szarzeją i kiedy tłum dochodzi do holu, nic już w nim z niego, Woyny, nie ma. Wychodzą gromadą na ulicę, w światło latarń, w pulsujące kwadraty – wolni. Tak ich widzi – gładka, kamienna płaszczyzna, nawet paznokci nie ma o co zaczepić, niebezpieczne szczeliny, pęknięcia biegną widocznie w miejscach niedostrzegalnych. Zdarza się, że nagle bez żadnych wcześniejszych oznak coś się w nich kruszy, osypuje – gwałtownie, z dnia na dzień. Nie wiadomo, jak to później zebrać, scalić, jakimi zdania mi się posłużyć, aby na powrót stanęli o własnych siłach. Taka choćby psychologia egzaminów. Zmienił się sam proces oblewania: nagła miękkość, łzy, wielomiesięczne rejterady, ukrywania się, załamania, proszki uspokajające, za słabnięcia, zaniki pamięci – skąd się to bierze? Ta słabość? Trudno, pomyśli, to jest w końcu ich sprawa, mają szansę obrony. W każdym razie większe niż on, Woyna, przed nimi. Niewykluczone, że kiedy nareszcie skończy wykład, idąc między rzędami wysoko odsło- niętych nóg – czarny, z rękoma, które jeszcze długo będą się uspokajać po gwałtownej, dwu- godzinnej gestykulacji, jak znużone zwierzęta, z twarzą, w której nie drgnie ani jeden mię- sień, póki nie rozsuną się przed nim wahadłowe drzwi z matowego szkła – będzie powtarzać stale tylko to jedno, jedyne zdanie: – Muszę ją zobaczyć! Znowu! * Za szybami Dziadówki mrok. Doliny chłodu z ledwo rysującymi się opłotkami, dachami. Szczekanie. Ryba wsłuchuje się w ten psi jazgot, pojedynek ujadań, przez moment bez żadnej myśli, jakby ona sama i jej świat zapadł się nagle, przestał istnieć. Ciężkie, nażarte kundliska przed swoimi budami wyją do księżyca, gwiazd, do siebie – staczają boje na rozdeptanym błocku podwórzy. Posiadacze. Na własnej, w pieczę im oddanej na czas nocy, ziemi. Pod powiekami łzy. Moment, a spłyną dwiema gorącymi strugami. Skąd? Jest przecież spokojna. T a k a spokojna! Ma ciszę i czas. Może pracować. – O co mi właściwie chodzi – zastanawia się – czy mi źle? Odkłada pisak. Przechyla się ramionami mocno do tyłu, dotyka biegnącej za biurkiem ściany. Pod palcami śliska tapeta, naklejona jeszcze przed śmiercią Dziada – w złote róże. Gasi lampę i zapala radio. Daleka piosenka: „A kiedy przyjdzie także po mnie zegarmistrz światła purpurowy...” Ciemność przecięta żółtym światłem skali. W dzieciństwie wysiady- wała tak całymi godzinami. Radio jest stare, „Pionier”, jeden z pierwszych, powojennych modeli. Kiedy je kupiono, Dziad szalał. Krzyczał, że je wyrzuci przez okno, rozwali, że to wbrew jego woli. – Nie pozwalam – ryczał, a jego wielkie, siwe włosy opadły na oczy jak przyłbica, gdy biegiem z jadalni przenosił je tu, na górę – Niech tam gnije. Niech cholera zgnije. Nie chcę go widzieć! – Były to już lata, kiedy każda rzecz nowa, nie mówiąc o lu- dziach, drażniła go. Bywał kategoryczny. Wszystko albo czarne, albo białe, cały świat, przedmioty też. Radio do końca jego życia leżało zdecydowanie w sferze cienia. Można go było słuchać jedynie tu, na górze, i to bardzo cicho. Widocznie dlatego Dana w końcu polu- biła ten duszny pokoik. * Szczelna czerń. Poruszyła dłonią. Pod palcami Ryby szeleszczące płótno prześcieradła. Przewraca się na plecy. Granie sprężyn, wrażenie, że opada na samo dno instrumentu mu- zycznego. Pulsujące, czerwone ziarno. W skroniach, gardle pospieszny bieg krwi. Uciekała? Jeszcze strzęp strachu ze snu, trudno złapać oddech. W łydkach skurcz, jak po długim, wy- czerpującym biegu. 33 I teraz dopiero słyszy wiatr, okrążający Dziadówkę, stuka okiennicami. Szum, jakby wo- koło domu płynęła duża rzeka. Otwiera oczy. Ciemność pokoju przecięta szklanymi drzwiami biblioteki. Oddychają bielą. Więc to był tylko sen! Musi powtarzać to sobie przez sekundę, dwie – aby ostatecznie uwierzyć. Serce się powoli uspokaja. Nareszcie może głęboko oddychać. W dzieciństwie Dziad często zostawiał ją samą. Za sypialnią leżało ogromne, nie oświe- tlone wnętrze. Myślała wtedy o nim jak o czarnej sierści. Wyobrażała sobie, że pokój oddy- cha, podnosząc się i opadając rytmicznie. Mrok przecinała tylko raz po raz smuga światła od daleko przejeżdżającego auta. Dla Dany były to szpady, którymi celowano do zwierzęcego mroku. Bała się, bo leżała przecież w nim, w jego środku, może w sercu? Teraz w głębi tej wietrznej nocy, na pograniczu dwóch ziem – snu i jawy, Ryba leży z sze- roko otwartymi oczami. Nie chce zasnąć! Znowu się boi, jak wtedy w dzieciństwie. Wierzy, że gdyby tylko przymknęła powieki, tamta podróż ze snu, podróż z Idzikiem potoczyłaby się dalej, musiałaby przeżyć ją do końca, jak aktor tekst granej sztuki. Idzisław Parkosz. Nie żyje od dwóch lat! Ale gdyby ktoś zapytał ją teraz, gdzie jest Idzik, przeżyłaby moment paniki, wahania. Przecież przed chwilą widziała go, rozmawiała z nim. Sen, zwłaszcza w pierwszej fazie, tak był realny, a Idzik, no cóż, to po prostu b y ł Idzik. Ryba próbuje odtworzyć jak najdokładniej moment sprzed dwóch lat, kiedy dowiedziała się o śmierci Parkosza. Przeżywa go raz jeszcze. Gromadzi szczegóły. Jesień, ale już nie ta barwna – przejmujący ziąb, tym dotkliwszy, że nastąpił bezpośrednio po dniach słonecznych. Pamięta, przez moment nawet pomyślała, czy nagła zmiana sytuacji barometrycznej nie miała wpływu na decyzję Idzika. Pogorszenie samopoczucia? Była wtedy w szkole. Paliły się wszystkie światła, bo za oknami mgła, siąpienie i wiatr. Akurat przerwa, duża. Wyszła z klasy równo z dzwonkiem. Chciała wypić herbatę. Miała tego dnia jeszcze cztery lekcje. Pod pachą dziennik, grube zeszyty domowe, trzy książki, w drugiej ręce torebka, jakaś płyta, chyba „Bema pamięci żałobny rapsod” w wykonaniu Nie- mena? (Tak, bo przypomina sobie, że później, kiedy już wiedziała t o o Idziku, okładka płyty z płonącymi gromnicami, chorał żałobny, nabrały nowego, przerażającego znaczenia). Korytarz był zatłoczony, pełen zawrotnych wirów, ledwo się przecisnęła. Kilka klas wdzie- rało się na górę, inne usiłowały zejść na boisko, przed drzwiami do pracowni geograficznej stosy książek, jakieś rulony, mapy, atlasy – ścisk! Na dodatek zdezorientowana grupa uczniów z ogromnym stojakiem pod epidiaskop. Potem, kiedy dobrnęła szczęśliwie do po- koju nauczycielskiego – Kramerowie. On i ona. Napadli. Pachnący perfumami. Muszą po- rozmawiać. Chociaż pół minuty. Jakie stopnie? Stopnie! Nie, nie mogą w godzinie przyjęć, bardzo proszą o ten jeden, jedyny wyjątek. I Ryba czując, że nie zdąży wypić herbaty (a gar- dło boli już teraz, co będzie po paru godzinach?) wściekła na siebie, że nie potrafiła im od- mówić, zaczyna szukać dziennika swojej klasy. Drzwi na korytarz nierozważnie pozostawiła uchylone, więc Kramerowie przez szparę śledzą, czy robi to dosyć dokładnie, czy przypad- kiem nie spróbuje nalać sobie herbaty i opijać się nią, czy dostatecznie chyżo się uwija. Przez cały czas widziała ich rozedrgane, wędrujące za nią źrenice. I kiedy w końcu, mimo prote- stów, zdołała odebrać dziennik rusycystce wpisującej stopnie z klasówki i już szła posłusznie do nich – telefon. Cofnęła się wpół kroku, podniosła słuchawkę. Marcin, jego zniekształcony, trochę chra- pliwy głos (to jej jeszcze nie zdziwiło, bo szkolny telefon zawsze źle działał), ale on od razu, bez „wstępów. – Dana? Idzik nie żyje. – Co? – Nie mogę uwierzyć, ale przed chwilą dzwoniła jego matka... 34 W głosie Marcina nuta niepewności, jakby zażenowanie. I rzeczywiście, ta wiadomość w środku dnia, kiedy wszyscy wplątani w drobne, nie cierpiące zwłoki sprawy, jest jak ostry zgrzyt, coraz wyższy i wyższy, aż po granice wytrzymałości! I akurat w tym momencie – dzwonek. Wisi nad drzwiami, na zewnątrz, a że zostawiła je uchylone, ogłuszył. On i to zdanie Marcina. Usiadła. I w zupełnie głuchą słuchawkę (bo Marcin też tym szkolnym dzwonkiem wprost w ucho oszołomiony), więc bardziej do siebie niż do niego, powtarza w kółko to samo: – Jak: nie żyje? Co ty mówisz? Przecież w zeszłym tygodniu byłam z nim na zjeździe. Jadł kurczaka. Jak: nie żyje? Co ty mówisz, Marcin! Dopiero po paru sekundach przez milknący terkot dzwonka dosłyszała: – On nie umarł normalnie, On się zabił. Zabił się, Dana, rozumiesz mnie? A Kramerowie za progiem – coraz niecierpliwsi. Przerwa już się kończy. A ona jakby nig- dy nic gada przez telefon. A oni czekają! Ile czasu w końcu pozostanie na rozmowę? Kramer próbuje sforsować drzwi, już postawił stopę na progu (kto tu jest w końcu ważniejszy – dziecko, czy telefon?). W tym momencie, na szczęście, z dołu, ze schodów – dyrektor. Za- mknął z trzaskiem drzwi. I wprost do Ryby: – Tyle razy mówiłem, żeby z rodzicami już nie pertraktować. Przed samym okresem i jeszcze procesje! Przez cały miesiąc mieli na to czas! Ale Dana musiała wyglądać, no: dziwnie, bo wbrew swoim zwyczajom – zamilkł, obejrzał się przez ramię, raz, drugi, nalał sobie herbaty i jeszcze raz łyp na nią. Uważnie. Stało się coś? Śmierć Idzika wypadła akurat przed samą klasyfikacją. Ryba tonęła w klasówkach, arku- szach ocen, dziennikach, bez przerwy robiła jakieś zestawienia: frekwencji, ocen, obliczała procenty, procent niedostatecznych na jednego ucznia, procent niedostatecznych w całej kla- sie, procent niedostatecznych z każdego przedmiotu. Co trzy miesiące Marcin musiał jej po- dawać odpowiednie wzory, powtarzał wtedy niezmiennie: – Udajesz, że nie pamiętasz, na złość mi udajesz, przecież to umie każdy szczeniak. Nie miała czasu, aby oswoić się z samobójstwem Idzika (znała go jeszcze ze szkoły śred- niej). Nie mogła pójść na pogrzeb – były lekcje, nawet nie próbowała się zwolnić. Przez kilka tygodni ta śmierć istniała więc jedynie na pograniczu świadomości, bała się o niej myśleć, mówiła do siebie: przemyślę to później, uporam się z tym później, później, gdy przewali się ta cała szkolna gonitwa. Tyle tylko, że w dwa dni po pogrzebie zadzwoniła matka Idzika. Prosiła, żeby przyjść. Po- szli z Marcinem. To nie była rozmowa. Urywane słowa. I milczenie. Potem zawezwała ją milicja. Miała być w pokoju Parkosza w czasie rewizji. Spodziewali się, że znajdą jakiś mo- tyw, poszlakę, ślad. Znała go najdłużej ze wszystkich, mogła wyjaśnić po chodzenie pewnych przedmiotów, może listów – przynajmniej oni w to wierzyli. Często zastanawiała się, kto im podsunął jej nazwisko. Motywy, Boże drogi, jakie on mógł mieć motywy? Po roku zaczęły się sny. Idzik w nich żył. Nadal. Były tak wyraziste, że budziły w środku nocy. Ten dzisiejszy, sprzed chwili, tak samo. I teraz, już bez paniki, Ryba analizuje go: scena po scenie, wolno, niby świeżo oglądany film. Ujęcie pierwsze Spotkali się przypadkowo, na dworcu, na drugim krańcu Polski. Idzik – krępy, szeroka głowa, niskie czoło i jasne, za blisko osadzone oczy. Jest w beżo- wym, wygniecionym prochowcu (chodził w nim przez całe studia) i w czarnym golfie. Ręce w kieszeniach, kołnierz podniesiony. Zimno mu? Poza nim na podjeździe nikogo, ani żywej duszy, a jednocześnie świadomość, że spotkali się cudem, w tłoku. Wiatr. Pierwsze co po- wiedziała: 35 – To ty żyjesz? Uśmiechnął się, jakby speszony tym swoim upartym, wbrew logice, istnieniem. – Tak, ale nikomu nie mów. Za radością błysk niepokoju, ukrywa się? Przed kim? Wyciągnął ręce z kieszeni. Pięści mocno zaciśnięte. – Co tam masz? – Pszczoły luzem. – ?? Ujęcie drugie Są w podróży. Widocznie jadą już długo, bo Ryba czuje na skórze osad kurzu. Jest jasno. Mijają puste pola. Idzik patrzy na nią. Ale to nie jest zwykłe zapatrzenie, czuje je tak, jakby jego oczy budowały jej twarz, lepiły ją w powietrzu, napełniając barwami. Intensywność przeżycia. Odnosi wrażenie, że nawet płynny ruch jej włosów jest uzależniony od jego woli, a jej myśli są jego myślami. Pociąg zwalnia. Teraz stoją na otwartej platformie. Na drugim to- rze jadą wagony. Są przepełnione: grupy ludzi, spiętrzone przedmioty, początkowo nie do rozpoznania. Pierwsze co pomyślała: a więc znowu wojna, ucieczka. Spojrzała nawet na nie- bo. Powinni już nadlatywać; samoloty, połyskliwe, lekkie. Wsłuchała się w ciszę, skojarzyła: „ciszę przed burzą” z opowiadaniami o wrześniu trzydziestego dziewiątego roku. „Groza”, podaje to słowo Idzikowi, nic nie mówi, podaje. I od razu zachwyt. Stworzyła rzecz niezwy- kłą, nadała słowu kształt. A tak się z nimi męczyła (ze słowami). Podniecenie napływa szero- ką falą krwi, wobec niego nawet rzeczywista wojna nic nie znaczy. Słowo, które można objąć ręką, sprawdzić palcami wszystkie jego linie. Ależ to odkrycie! Jak na nie wpadła? Próbuje odtworzyć moment sprzed chwili. Natęża pamięć.. Pociąg staje, zgrzyt uderzających o siebie zderzaków. Wagony z naprzeciwka wypełniają się muzyką, werble, najpierw ciche, potem coraz głośniejsze. Potężnieją, wypełniają sobą całe powietrze. Pieśń. Rewolucyjna. „Gdy naród do boju wystąpił z orężem, panowie...” I teraz po raz pierwszy pomyślała: – zaraz, coś tu się nie zgadza, coś bezustannie pęka, gdy tylko zdo- łam odnaleźć jakiś wątek, od razu same okruchy. Gdzie ja właściwie jestem? – Rozgląda się z niepokojem wokoło, ale tak, aby Parkosz tego nie spostrzegł. Bo przecież on jeden w tym pejzażu istnieje naprawdę. Bliski, tak bliski, jak tylko bliska może być własna myśl, wspo- mnienie. W s p o m n i e n i e? Czyżby? Gwałtowny niepokój. Boże drogi, może to wszystko co jest, może to czas, który minął? Nadal uważnie obserwuje wagony, jadące po sąsiednim torze. I nagle zupełnie się uspokaja. Rozpoznaje dekoracje ze spektaklu o Leninie. Po prostu ktoś przewozi dekoracje. A ona się przeraziła. Prawdopodobnie w mieście, w związku z obchoda- mi rocznicowymi, przygotowują wielki spektakl. Ryba przygląda im się uważnie: Czerwony mur fabryki (w kilku miejscach, gdzie dykta się naddarła, prześwituje biegnący za pociągiem las), przed ogrodzeniem tłum robotników. Krzyczą, grożą pięściami. Pantomima? Policja na brązowych koniach, mocno ściągnięte uzdy. Konie wznoszą się na tylnych nogach. Moment, a zmiażdżą najbliżej stojących. Czerwona krew na kamieniach. Ale właściwie dlaczego – zastanawia się – dlaczego aktorzy grają? Teraz, w trakcie podróży? I dla kogo jest ten spek- takl? Przecież nie dla niej, nie dla Idzika. Wagony mocno trzęsą, a słowa nawet najgłośniejsze zagłusza stukot kół. Unosi dłonie. Poprawia włosy. Tak wolno, jakby ten ruch dział się na zwolnionej taśmie filmowej, odgarnia pasmo płynące przez czoło, usta aż ku szyi. I jeszcze raz powtarza ten gest, i jeszcze od początku. Idzik nie spuszcza z niej „wzroku, z jej rąk. Idzik, o którym wie... Co do licha! Żyje on w końcu czy nie? Dokąd jadą poprzez te bez koń- ca ciągnące się lasy? 36 Na kolejnej platformie mijanego pociągu – chata, w której mieszkał Lenin, z Poronina. (Przenieśli cały budynek? Czy to aby nie przesada?) Brązowe bierwiona, schludnie omiecione podwórze z dwoma świerkami, na środku kilka gmerających się w kurzu kur (żywe kury?), opodal baby w góralskich strojach, a z oddali (czy to z lasu, biegnącego za torami, zastanawia się, czy ze środka granej sztuki) dobiega potrojone echem – łyskanie. Przymyka oczy. I teraz już wie, Idzik po prostu wrócił z czasu, który minął. – Czy to było niebezpieczne? – Pyta pochylając się nad jego twarzą – czy mocno się bałeś? Ujęcie trzecie W jego oczach odbijają się wierzchołki świerków, płyną w nich jak w wodzie. Są w lesie. Leżą na wilgotnej ziemi. Jest cisza. Ryba wie, że wyszli z pociągu, który stanął w środku pól, chcieli się przejść, rozprostować kości. Nad nimi nisko przepływają chmury. Patrzą w nie i już jest tak, jakby jeszcze tylko moment był Rybie potrzebny, jedna sekunda, aby nareszcie wszystko zrozumieć. I wtedy właśnie dotyka pnia. Zamiast chropawej kory – gładka tektura. Palce są brązowe, pobrudzone farbą. Zrywają się. Biegną pełni trwogi. Uciekają przez czarny, zapadający w noc las. Zabłądzili! Dostali się w jakiś tajemniczy sposób na sąsiedni pociąg, pomiędzy dekoracje ze sztuki. A ich wagony mogą tymczasem odjechać. Spóźnią się. Nie mają pieniędzy, może nie potrafią się dogadać z aktorami. Jakim oni mówią językiem, może to cudzoziemcy? Nagle wszystko wy- daje się możliwe. Biegną. Potykają się o korzenie, roztrącają dłońmi wilgotne, papierowe liście. Jak to się dzieje, myśli Ryba, że ten sztuczny las tak jest rozległy i tak prawdziwy jed- nocześnie? Doskonała iluzja rzeczywistości. Gdyby nie dotknęła pnia, nigdy by się nie do- wiedziała, że znajdują się na ziemi pachnącej klejem, w nieprawdziwym powietrzu. Pojawiają się ludzie, w roboczych kombinezonach. Niosą na plecach deski. Uginają się pod nimi. Są już zmęczeni. Naprawiają widocznie dekoracje, w trakcie podróży na pewno się zniszczyły. Zatrzymują ich. No, nareszcie się czegoś dowiedzą! Wyjdą z tego obłędnego lasu. Jak to: – Gdzie jest wyjście? – dziwią się robotnicy, jakie wyjście, nie, oni nic nie wiedzą o żadnym wyjściu. Dekoracje? Coś podobnego! Są oburzeni, przecież oni tu żyją! Ależ tak, oczywiście, mogą ich przenocować. Chętnie przenocują, tu zaraz za zakrętem stoi dom. Kładą właśnie nowe podłogi. Od kiedy tutaj są? Od zawsze! Idzik... I teraz już nic nie pomaga, skupianie się, odtwarzanie, coraz dokładniejsze ostatniej sceny snu – koniec! Brak ciągu dalszego. Szkoda. Widocznie w tym momencie obudziła się, ze strachu? Może jakiś szelest z dołu? Tamta Baba obok? Starcy? Dawno nie miała snu o takiej przestrzeni, bogactwie skojarzeń. Wróciły akademie z cza- sów licealnych, z lat pięćdziesiątych, silnie przeżywane momenty uniesień politycznych. Po- litycznych? Pieśni rewolucyjne, masowe – śpiewano je w szkole codziennie rano, w auli, przed rozpoczęciem lekcji, po apelu. Stały wtedy równo klasami przed podium, wszystkie w granatowych fartuszkach, białych kołnierzykach (ich szkołę nazywano w mieście nie bez ra- cji: „klasztorem”) – i śpiewały, głośno, z całej siły. Ryba próbuje przypomnieć sobie przy- najmniej pierwsze zwrotki tych pieśni. Ale i z tym ma trudności. Budujemy nowy dom naszym przyszłym, pięknym snom... lub dniom... Niech się mury pną do góry... Warszawo... Koniec. Aż niewiarygodne, jak mogła zapo- mnieć? Albo ta, pełna grozy, silna, z nastrojem. Lubiła ją: Gdy naród do boju wystąpił z orężem panowie o czynszach radzili gdy naród zawołał umrzem lub zwyciężym 37 panowie... o czynszach radzili...? – nie, to już było, więc jak? Nuci półgłosem raz jeszcze, od początku, niecierpliwie przewraca się na drugi bok. Nie, nic z tego nie wyjdzie, teraz będzie się męczyła do samego rana. Ale żeby aż tak wy- leciało z głowy! Przez kilka lat? Szkoda, że nie ma Marcina, on na pewno pamiętałby więcej. Ma znacznie lepszą pamięć. I nagle: Razem, młodzi przyjaciele w szczęściu wszystkiego są wszystkich cele jednością silni, rozumni szałem... No tak, to – to pamięta, ale jeśli teraz (na dodatek) zacznie sprawdzać, ilu wierszy zdołała się w liceum wyuczyć. Był jeszcze hymn: Naprzód, młodzieży świata... Zamiast drugiego wersu wplątują się słowa z ody: „w szczę- ściu wszystkiego...” Nie do wytrzymania. Aby ciało twe i duch były młode wciąż, były młode wciąż (często przekręcały słowa: aby ciało twe i duch miały młode wciąż, miały młode wciąż) hartuj ciało jak stal... Pamięta, że śpiewając tę pieśń zawsze musiała pomyśleć o sobie jak o skończonej niedo- rajdzie: – no tak, a ja to nawet przez kozioł nie potrafię przeskoczyć. – Była też pieśń o ko- lektywnym wysiłku, bardzo na czasie. Coś takiego: Wytężaj wzrok, równaj krok, a gdzieś w środku refrenu: Wykonaj plan! Wykonaj plan! Ale źle się „na niej” wychodziło, nie miała dobrego rytmu. A po pierwszej zwrotce rozcho- dzono się do klas „ze słowami pieśni na ustach”, jak mawiała Dyrektorka. O planie śpiewano więc rzadko. Ogólniak Ryby był mały, tak jak zresztą wszystkie wtedy szkoły średnie (wyż demogra- ficzny dopiero raczkował), na każdym poziomie tylko po dwie klasy, ale pieśni wypadały „gromko”, wyrażały energię fizyczną, moralną, zapał do nauki w myśl hasła wywieszonego na parterze szkoły (litery z białej papieroplastyki na czerwonym płótnie): „Uczyć się, uczyć i jeszcze raz uczyć”. W zeszłym zaś roku, już w ogromnej, dwuzmianowej szkole (na każdym poziomie osiem klas), w czasie przygotowań dla Dnia Patrona Dyrektor kazał przećwiczyć odśpiewanie hym- nu państwowego. Skupiona, dostojna cisza, nauczyciel od wychowania muzycznego na po- dium, z pałeczką dyrygencką, uczeń przy fortepianie, jeszcze chór szkoły ustawiony pod sztandarami, młodzież na baczność, w ogromnej auli. Pierwsze takty, naglący gest dyrygenta i – „gromobicie ciszy” przerwane kilkudziesięcioma nieskoordynowanymi głosami. Zaczęto raz jeszcze i raz – młodzież speszona własną nieudolnością. Ale do końca nie wyszło, ani razu nie zabrzmiało „potężnie”, tak jak miało być, chociaż naprawdę wszyscy się bardzo sta- rali. Po prostu nie umieli. Co innego solo, w duecie, w zespole, z gitarami, ale tak? Wszyscy jednocześnie, to samo? W końcu Dyrektor zwymyślawszy młodzież i profesora od wychowania muzycznego, że różne „je, je” i nowoczesne „dyrdymałki” to umieją śpiewać, a hymnu nie, zadecydował, że młodzież ma stać na baczność – tyle to chyba potrafią? – a hymn zostanie tylko odegrany. – Nie żeby mnie przed władzą skompromitowali! Do snu wtargnęła atmosfera wielkich akademii z czasów licealnych. Obowiązywał wtedy strój odświętny, białe bluzki z czerwonymi krawatami, granatowe spódniczki. Na scenie – ogromne dekoracje z dykty. Robiono je całymi tygodniami. Uśmiecha się do siebie z tamtych czasów, do swojego przejęcia. Recytowała wiersze. Rzucając słowa „śpiewnej robocizny” w tłum, czuła się tak, jak już nigdy potem, głosiła światu wielkie prawdy. Szczęście ludzkości 38 było na wyciągnięcie ręki, tuż, tuż. Wszystko tak genialnie proste. Ogromne słowa, wyma- wiało się je prędko, na jednym oddechu: „ojczyzna, socjalizm, świetlana przyszłość”. Wtedy poznała Idzika. Najpierw z widzenia. Sąsiednie „męskie” liceum zaprosiło delega- cję z jej szkoły na rocznicową akademię. Dlaczego z wielu recytatorów zapamiętała właśnie Parkosza? Był autentyczny, do szpiku kości. Stał na proscenium: mały, twarz czerwona, pełna krost (wrażenie, że lada moment pękną i zaleją twarz krwią i ropą), jedna noga wysunięta do przodu, ręce opuszczone i po robociarsku zaciśnięte pięści. Deklamował swój własny wiersz, pełen nienawiści do „podżegaczy wojennych” i imperialistów. Zapamiętała rymy: „z mroku – pokój”, „kielnię – dzielnie”. Musiał jej zaimponować, bo zapytała o niego Przestwora. W tamtych latach uczył w szkole średniej. Odsunięto go od młodzieży uniwersyteckiej za „lan- sowanie zgniłych teorii światopoglądu burżuazyjnego”. – Idzisław Parkosz, a tak, jest taki – powiedział bez zachwytu – dojeżdża. Coś ma ze wzrokiem. Czy on aby nie patrzy kurkiem? Straszny brudas poza tym – dodał po chwili. Potem była szkolna zabawa. Tańczył z nią, raz. Chyba z ciekawości, wszyscy wiedzieli, że Przestwór ją wychowuje. Idzik nie umiał jeszcze tańczyć, Dana zresztą też. Zmęczyli się przy tym rock and rollu niemiłosiernie. I już później, po latach, nigdy o tym wspólnym tańcu nie mówili. Parkosz był rzeczywiście brudny, a krosty z bliska wyglądały znacznie gorzej. Potem się jej kłaniał, zawsze z daleka, aż do dnia, kiedy spotkali się na wstępnych egzaminach, w gma- chu uniwersytetu. Pod podłogą, w ciszy – wyraźne skrzypnięcie. Czyżby któryś ze Starców źle się poczuł? Nasłuchuje. Już przed chwilą wydało się Rybie, że poza szumem wiatru pojawił się jakiś no- wy, wyższy o ton, Szelest. No tak, teraz to są niewątpliwie drzwi od kuchni, szum wody w rurach. Biorą proszki na sen? Nastawiają wodę, będą parzyć miętę? Żeby tylko nie zapo- mnieli zgasić gazu. Ostatnio robią się coraz bardziej roztargnieni. To jednak, co w śnie było dla Ryby najbardziej dziwne, a co jeszcze teraz trwa – to gwał- towne przeżycie bliskości Idzika, jego twarzy, pełnej wzruszenia, jakby pochylając się ku sobie, pochylali się jednocześnie nad tajemną, im tylko dostępną myślą. Jednocześnie świa- domość, że to, co czują, jest prawie materialne i wystarczy wyciągnąć rękę jak po przedmiot. Zapala lampę. Leży na samym dnie tego ze słomy i cienia uwitego światła, nie w pokoju, lecz w ogromnym szeleszczącym koszu, zupełnie przebudzona, wybita ze snu. Gdzieś w głębi: w myślach, w gardle i piersiach – chłód, jakby wypiła szklankę lodowatej wody. Przykrywa się szczelniej kołdrą, owija ją wokół nóg, wtula głowę w poduszkę; jeszcze ma nadzieję, że zdoła zasnąć? Czyżby przeżycie tak gwałtowne, tylko dlatego, że doznane we śnie – zupełnie się nie li- czyło? Nie dopełni, nie wzbogaci jej życia? Czy rzeczywiście zawsze dozowała siebie innym, wolno, z rozmysłem, jak krople sączone na kostkę cukru? Ze strachu, z niepewności, aby nie zgubić drogi odwrotu? Ale czemu przeżyła to właśnie z Parkoszem? Sen tak był sugestywny, że gdyby Idzik żył – pierwsze z nim spotkanie musiałoby ją zmęczyć. Często przyglądała się jego twarzy, oczom o białkach zawsze przekrwionych, skórze pełnej zacięć, wyprysków, wyraźnie nie umiał sobie radzić z zarostem, twardym, sypiącym się nieomal od razu po goleniu, z włosami – których nigdy nie zmusił do gładkiego leżenia, bo to po prostu nie było zgodne z ich naturą, w końcu strzygł się na jeża, co nadawało jego kwadratowej głowie coś ze szczeniackiej krnąbrności. Marcin mówił o nim: – Idzik już taki jest, żgokowaty. – „Żgok” – przez wiele lat to było najlep- sze dla niego określenie. Służył mu swoim twardym nieprzystosowaniem, milkliwością, w któ- rą zapadał w czasie najbardziej ożywionych dysput. Trudno było z nim wtedy złapać kontakt. W sumie Idzisław Parkosz, ten chłopak w obłoconych butach i w czarnym, rozciągniętym golfie, ten dojeżdżający z pobliskiej wsi „poeta”, później student o ambicjach naukowych, zagubiony w mrokach egzystencjalizmu, zaczytany w Sartrze i nie dogolony, a po paru latach 39 pracy zawodowej – Nowy Człowiek, nieposzlakowanie elegancki, a tak sprawny w swoim rzemiośle dziennikarskim, że dla wielu – niezbędny, z czasem (mimo iż coraz popularniejszy, zawsze otoczony gromadą ludzi) stał się dla Ryby coraz dalszy. W końcu: obcy. Uświadamia sobie, że właśnie teraz po tym śnie, niezwykłym, przyszedł czas, w którym będzie się musiała rozliczyć ze śmiercią Idzika i, co tu gadać, z wyrzutami sumienia też. Z biegiem lat (zaraz, ile ich minęło: pięć lat studiów, osiem pracy, razem – trzynaście, akurat trzynaście! Czy Idzik był zabobonny?) – ich przyjaźń ulegała powolnym przekształceniom. Najpierw byli nierozłączni – w trójkę: Idzik, Marcin, Ryba, potem coraz częściej także któraś z kolejnych dziewczyn Idzika (Zocha najdłużej, do śmierci). Kawiarnie, dyskusje, te- atr, odwiedziny (gdy już mieli własne mieszkania) – pogawędki przy kanapkach, sałatkach, pięć, sześć godzin. Jeszcze wiele wspólnych planów, wspólne wieczorki autorskie, almana- chy, kolumny wierszy. Potem rozprawy krytyczne Idzika. Ich śledzenie w pismach, czytanie, dyskutowanie. Cieszenie się, też wspólne. Jakieś bale, chyba w auli uniwersyteckiej, parę dni wakacji nad morzem, w czwórkę. Później jednak, kiedy zaczął pracować w prasie, coś się między nimi rozmontowało. Choćby na przykład taka premiera. Są z Marcinem w holu. Z daleka, w rozgestykulowanej grupie – Idzik. Kłaniają się sobie. – O, Idzik, fajnie, dobrze, że jest! – Ale wymienią tylko kilka zdań, i to w przejściu, parę dowcipów; Parkosz ma w zapasie jakieś anegdotki o lu- dziach, których Marcin i Ryba nie znają. Więc przyjmą je obojętnie, uśmiechną się wpraw- dzie, bo wypada... Czasem Marom, nagle zirytowany, nie wytrzyma i rzuci ze złością: – Nie znam go, a muszę? – Idzik z kolei zdziwiony: – Nie znasz? Coś takiego! Przecież on decydu- je... o tym lub owym. – To nic, nie przejmuj się. – Poklepią się, uśmiechną do siebie i już, rozmowy nie było, nie liczy się. Zaczęli widywać się rzadziej. Przypadkowo. Stało się z nim tak, jak z wieloma, dawniej bliskimi ludźmi – z wolna przestawał ich interesować, a oni – jego. Zawsze zagoniony, nocami sterczał w drukarni, wyjazdy na wieś, notki o naradach, kon- ferencjach, zjazdach, picie, gdzieś z kimś, z kim trzeba było koniecznie (narzekał na to), wieczna troska, ile zdoła miesięcznie wyciągnąć z wierszówki (zarabiał przyzwoicie), oto- czony masą stale nowych ludzi, rozpędzony, w wirze nowinek, koniecznie na fali, w zakło- potaniu, czy właśnie z nią lub na niej, czy nadąży. Kiedyś wpadł wieczorem (tak jak dawniej, przed laty), Ryba pamięta, że jedyne, co wtedy poczuli z Marcinem, to zdziwienie. Co mu się stało? Robili wprawdzie wszystko, aby tego nie zauważył, ale czy im się udało? Myśleli, że ma jakąś konkretną sprawę, może wywiad, a mo- że chce, aby go z kimś skontaktować. Czekali na to cały wieczór. Ale nie, niczego od nich nie chciał. Po prostu tak, przyszedł. Po tym wspólnym wieczorze, siedział zresztą długo, po staremu, jakby na coś czekał, a jednocześnie czuło się jego wysiłek, aby atmosfera ich dawnych rozmów nie powróciła, nie widzieli się chyba z rok. No, może przypadkiem. Tak, kiedyś, w księgarni. Była sama. – Cześć, Idzik, jak ci leci? Odpowiedział po swojemu: – Ty coś knujesz Dana, no, ile masz książek w wydawnictwie? Przyznaj się — i śmiał się głośno, bez radości. Ważne, że nie tylko ona, Ryba, nie tylko Marcin, ale wielu wspólnych znajomych po sa- mobójstwie Parkosza zaczęło się czuć mniej pewnie, jakby się im ziemia poruszyła pod sto- pami. Zaczęli uważniej rozglądać się wokoło. Przecież Idzik odszedł z ich grona, z grona „dobrych znajomych”, wprost ze środka, bez żadnych znaków ostrzegawczych! Coś więc było nie w porządku! Z nimi! Ale co? I choć przez wiele miesięcy wymyślano stale nowe i coraz mniej wiarygodne motywy tego samobójstwa – tak naprawdę, to nikt nie traktował ich serio, i niewielu umiało rozmawiać o Parkoszu. Zaczynali – i milkli, spuszczali oczy, a gdy któryś odzywał się znów, to niewyraź- nie, może i niechlujnie nawet; jak na przesłuchaniu, jakby z poczuciem winy. 40 Idzik zostawił starą matkę, która poza nim i rozpadającym się na peryferiach miasta domkiem – nie miała nic. Wykształciła tego syna, zapatrzona w niego jak w swoją wielką gwiazdę! Ryba wyskakuje z łóżka. Staje bosymi stopami na zimnym drewnie podłogi – zakręciło w nosie, kicha, raz po raz, cała seria. Trzeba zobaczyć, co się dzieje na dole. Starcy nie śpią. Czy któryś z nich nie zachorował? Czy nie trzeba zadzwonić po lekarza? Sami tego nie zro- bią. To dziwaczne, ale zachowują się tak, jakby zachowywał się Dziad, gdyby żył – nie tole- rują telefonu. Kiedy ktoś dzwoni, podają słuchawkę Rybie. Mówią o telefonie – „On”. – Znowu On. Ostatnio długo nie było go słychać – jak o człowieku. Ryba schodzi cicho, po skrzypiących schodach. Drzwi do jadalnego są uchylone. Na pod- łodze smuga światła, wygląda jak biała deska przerzucona w poprzek czarnej wody. Patrzy na Starców. Okryli nogi kocami. Siedzą twarzami do ognia. Mówią coś cicho, szemrzą cicho, mamlają, stale to samo i jeszcze będą talk przez miesiąc, przez dwa. Może o krześle, które dzisiaj upadło, a może o niej, Rybie, że siedzi tak sama na poddaszu, już który tydzień? (Zaczną obliczać mozolnie na palcach, zamiast spojrzeć na wiszący nad nimi kalendarz). Bez Marcina? Czemu? Taka jeszcze młoda i zamyka się przed ludźmi, na klucz? Czy to coś oznacza? I co? Często czuje ich uważne, tropiące spojrzenia, małe rozbie- gane oczy, oglądają ją jak jeszcze jeden niezwykły mebel w tym starym domostwie. Dbają zresztą o nią troskliwie, jak o wszystko w tym wnętrzu (poza kuchnią) – aby piła mleko „pro- sto od krowy” i miała świeże pieczywo. Zmuszają do spacerów. Kupują owoce. A potem, gdy Marcin przyjeżdża, zachwalają ją, nieomal jak cenny eksponat. – O, jaką ma świeżą cerę. – Zaokrągliła się nam, prawda? – Okazalsza, niż była, a? Pytają głosem nie nawykłym do sprzeciwu. Kiedyś próbowała im wyjaśnić, że po prostu w Dziadówce najlepiej się jej pisze. I nic poza tym. Nie uwierzyli. Mają jakąś własną interpreta- cję – i to jest ich p r a w d a. Nikt jej nie zmieni. Rzeczy raz przez nich opowiedziane krzep- ną, pokrywają się twardą glazurą. Kochają tę swoją mozolną ciszę. Ostatnio nabrali nowego zwyczaju. Nocami schodzą, tak jak teraz, do jadami i raz jeszcze przeżywają swój dzień, komentują wszystkie zdarzenia, po kolei. W ten sposób żyją podwójnie. Podobnie jedzą. Po śniadaniu zbierają z serwety każdy okruszek. Wolno, z namysłem rozgryzają starannie drobiny chleba, teraz dopiero w pełni roz- koszując się ich smakiem. Ryba uspokojona wraca na górę – nic im, poza bezsennością, nie grozi. Myśli o ich star- czej krzepie, o zapamiętaniu, z jakim oddają się domowym naprawom, o uporze, z jakim wal- czą w Prezydium o coraz większe dotacje na muzeum. Nikt by tego, mimo ich osiemdziesię- ciu lat, nie załatwił sprawniej. Potrafią być sprytni, diablo przebiegli, a jak oszukują! Maj- stersztyk! (Wszystko jednak dla wyższej idei.) Pokój Ryby wypełnia gorzka woń (w ostatnim tygodniu nocami palą ma polach jakieś ziel- ska, gałęzie), dym wpływa do środka wraz z chłodem. Usiłuje płytko oddychać. Wierzy, że od tego mdlącego zapachu może rozboleć ją głowa. Czuje, jak powietrze przepływa przez nos, wypełnia płuca. Musi myśleć o tym, że oddycha. Za chwilę, jeżeli się czymś nie zajmie, zaczną się duszności. Nawet nie ma się po co kłaść. Więc trudno: do roboty. * „Lubię czytać Pani prozę: jest chropowata, gruzłowata, twarda, dźwięczna, zwłaszcza w opisie przedmiotów, ciał, wrażeń. Rozcieńcza się w anegdocie – gdy dochodzi do anegdoty, czuję pewne zniecierpliwienie, nawet nudę. Nie wiem, na czym to polega. Czy razem z aneg- dotą nie wdziera się do Pani prozy stereotyp – jak w tym fragmencie, który wydrukujemy u nas (w granicach pół roku, dobrze?): stereotyp «nieudanej» miłości?” 41 Na liście data sprzed trzech lat. Rozdział „Ujścia” został rzeczywiście opublikowany w miesięczniku, cała zresztą powieść przewędrowała przez kilka jeszcze innych pism, od nisko- nakładowych po dzienniki. We fragmentach. Fragmenty były jeszcze strawne. „Dziękuję za fragment. Przeczytałem go z uwagą. Wiele tam piękności szczegółowych, ciekawych mikroobserwacji. Oczywiście, jak zawsze w stosunku do Pani prozy – brakuje mi większej moralnej, filozoficznej motywacji, jaśniejszego celu, do czego zmierzają szczegóły. Oddałem tekst z dobrym słowem. Mam nadzieję, że ukaże się w czerwcu lub w lipcu”. Klęska „Ujścia” rozegrała się więc na piętrze wyższym – w konstrukcji. Przeglądając sta- re, trochę już pożółkłe listy (powybierała je starannie z przepastnych głębin biurka) Ryba usiłuje przypomnieć sobie, jak je w tamtych latach przyjmowała. Z jakimi myślami. Domi- nowała radość, że wydrukują, że odpowiadają, że w ogóle czytają i radzą. To się liczyło! Ten na dnie złożony niepokój, jakże łatwo zapominało się o nim, czytając – by użyć wytartego zwrotu – pachnące świeżą farbą drukarską „własne słowo”. A oznaki katastrofy przecież były! Pęknięcia i szczeliny, cała misternie utkana sieć. Wpa- dła w sam jej środek. Pułapka. Brak uwagi czy zwykła nieudolność? A może – kwestia czasu, czasu przede wszystkim. Jego pokawałkowania. W tamtych latach pisywała jedynie „z do- skoku”. Nawet biurko było podzielone na dwie części. Po prawej stronie zeszyty do popra- wiania, w szufladach konspekty, po lewej „Ujście”. A w środku czasu Ryby, w środku każde- go dnia – szkoła. I ustawiczne walki: poprawiać klasówki, czytać na nowo – po raz który z rzędu „lektury”, czy pisać. Do ponownego (na przykład) przeczytania „Potopu” nie mogła się zmusić. Od czasu studenckiego egzaminu. Odkładała lekturę z roku na rok. Nawet bohaterzy poczęli się jej z wolna mieszać. „Potop” przerabiali więc uczniowie. Prawie sami. Z mapą. Bardzo się przejmowali. Kre- ślili szlaki wędrówek całych wojsk, zataczali pętle pościgów, miejsca bitew. To było barwne, to wojskowe pochachmęcenie, niecki obozów, polany pełne posiekanych rycerzy i wielkie miejsca narodowych zmartwychwstań. Zakreślali je czerwonymi kołkami. A Ryba patrząc na tę w oczach rosnącą, ma całej ścianie z dwóch tablic zestawioną rekon- strukcję akcji „Potopu” umiała myśleć jedynie o „Ujściu”. Był to bowiem czas, gdy wierzyła jeszcze w swoją fabułę. Pielęgnowała ją pieczołowicie, zaklejała rozdarcia. Może więc ten rytm nierówny, praca na krótkim oddechu, może to zadecydowało, że „pięknostek” w „Ujściu” tak wiele, a z anegdotą tak źle – pociesza się teraz, mała nagle przy ogromnym biurku, z ziębniętymi stopami (od okna ciągnie już potężnie). Co wie o Dziewczynie Woyny? W „Ujściu” miała na imię Jagoda-Jaga. Zaintrygował wte- dy Rybę kontrast między dwiema – pełną i skróconą – wersjami imienia. Soczystość, świeżość, niejako założona w „Jagodzie”, skojarzenia dalsze, wilgotne oczy (rosa, deszcz), „krasne jagody”, a i pewna mroczność charakteru. „Jaga” budzi inną sferę aso- cjacji: ostry nos, kościstość, nieobliczalność rodząca u bliskich poczucie zagrożenia. Tak powinno zostać. Można by, wykorzystując te dwa z jednego imienia zrodzone pola znaczeniowe, oprzeć na nich rysunek psychologiczny postaci. Życiorys Jagody „Urodziłam się 1 września 1939 roku w P., jako ósme dziecko w rodzinie właściciela skle- pu ze słodyczami. Matka umarła w czasie porodu...” Tak mógłby się zacząć życiorys Jagi pisany na lekcji wychowawczej, tuż przed maturą, w trakcie wypełniania papierów na studia. „Ojciec pracuje obecnie jako mistrz cukiernik w kawiarni «Cristal». Najstarszy brat mieszka we Wrocławiu, jest oficerem Wojska Polskiego, następni bracia: Czesław, Aleksan- der i Kazimierz, po ukończeniu szkół zawodowych, pracują w przemyśle ciężkim. Siostry, 42 Marianna i Aleksandra, skończyły technikum ekonomiczne i pracują w księgowości. Najstar- sza Wanda, po szkole podstawowej, zajmuje się domem.” Mieszkanie rodzinne Jagody: wysoki parter, w starej, czynszowej kamienicy (dzielnica ro- botnicza), długi korytarz, po prawej – kuchnia i zagrzybiona skrytka, po lewej dwa duże, po- łączone ze sobą pokoje. W pierwszym sypia ojciec z braćmi, w drugim dziewczęta. Łóżka z wysoką pościelą, okryte narzutami z płótna, na środku poduszki z falbankami. Na ścianach obrazy w złoconych ramach (Rodzina Święta, Serce Jezusowe, Matka Boska Częstochowska) i osiem mniejszych obrazków z wykaligrafowanymi imionami i nazwiskami, pamiątki z przy- stąpienia do komunii świętej. Zielona kanapa o wysokich oparciach, na nich symetrycznie rozłożone „heklowane decz- ki”. Stoły okryte długimi serwetami. Przed odrabianiem lekcji Jaga będzie musiała za każdym razem na swojej części stołu rozłożyć gazetę, później dopiero zeszyty, książki, ołówki, cyrkle, ekierki, kątomierze; po przeciwległej stronie, też na gazetach – pracuje Wanda. Szyje, szeleszcząc papierowymi wy- krojami, dzwoniąc nożyczkami, przerzuca nad pochyloną głową Jagi ciężkie jedwabie, kreto- ny, wielobarwne pasma materiałów. W tamtych latach będzie obszywała całą rodzinę. Często siedzą tak naprzeciwko siebie aż do późnej nocy. Ciszę przerywa jedynie oddech śpiącego rodzeństwa, tykanie zegara. I tak się jakoś stanie, że choć Wanda skończyła jedynie siedem klas, pomaga Jagodzie w nauce. Fastrygując (głowa przechylona na bok w żółtym kole lampy, puszyste, ciemne włosy) – zacznie przepytywać ją z pewników matematycznych, dat, a przed samą maturą pisze za nią referaty (Jaga nie potrafi nadążyć z nawałem powtórek), Za pracę Wandy na temat losu robotnika w Polsce międzywojennej Jagoda otrzyma ocenę bardzo dobrą. Nauczycielka ze zdziwieniem odnajdzie u swojej uczennicy autentyczne, jak powie – „zaangażowanie uczuciowe”. Wanda będzie religijna. Codziennie przystępuje do komunii. Rodzeństwo potraktuje tę anomalię jako następstwo jej pełnego wyrzeczeń życia. Zaniepokoją się wprawdzie (zwłasz- cza ojciec), kiedy po kolei trzy razy zrezygnuje z małżeństwa, ale i to w końcu zostanie krót- ko skwitowane – ma dosyć niańczenia dzieci. Którejś nocy (niech to będzie deszczowa noc w listopadzie) Jaga obudzi się gwałtownie z mocno bijącym sercem. Łóżko Wandy, stojące obok, będzie puste. Najpierw podejdzie do okna, odsunie białą, w środku szyby zmarszczoną, płócienną zazdrostkę (przyszło jej do gło- wy, że Wanda wyszła z domu?) – w plamach światła, na chodniku pulsująca krata czarnych gałęzi. Na palcach, przestępując skrzypiącą w progu deskę, nieomal po omacku, dotykając wyciągnięty mi dłońmi ścian, dotrze do kuchni. To, co tam zobaczy (a co od tej nocy zacznie regularnie, nie dosypiając, podglądać), napełni ją przerażeniem. W środku swoich codzien- nych zajęć, w czasie przerw, klasówek, spotkań – stale będzie musiała pamiętać o tym utrwalonym na dnie źrenic widoku. Zmieni się. Jej skóra, dotąd tak doskonale gładka, zacznie wzbierać drobnymi krostami, nawet włosy zgasną, cała ona zresztą, dotąd na tle rówieśnic taka jasna – zmatowieje, utonie w tle ścian, ławek. Jej zdanie przestanie się w klasie liczyć. Zbiera zamiast ocen bardzo do- brych – pierwsze trójki. Bez zmian pozostaną tylko jej białe, krochmalone kołnierzyki. Wan- da nadal, co drugi dzień będzie przyszywała je do czarnego fartucha siostry. Jagoda ma zwyczaj codziennie rano, przed lekcjami wchodzić do kościoła. Teraz jej kole- żanki zauważą: Jagoda omija kościół szerokim łukiem (stoi na rogu ogromnego, brukowane- go rynku), przed wejściem głównym nawet nie żegna się. Dopiero znacznie później, już zimą, jedna z jej przyjaciółek dowie się prawdy. Wracają we dwójkę z kina. Idą pod rękę. Obie wysokie, już bardziej kobiety niż dziewczęta, pochylone ku sobie. Pada drobny śnieg, szelest opon, dzwonki tramwajów głuche, wszystko o ton niższe, strzępy rozmów, przytłumiony śmiech. Miasto nagle ciaśniejsze, przytulne – nieomal własny 43 pokój. Stają przed witryną sklepu (szerokie, krochmalone halki, czerwone spódnice w czarne koła) i wtedy nagle Jaga, pozornie bez związku z oglądanymi przedmiotami, powie: – Wiesz, że ona leży krzyżem prawie co noc. W kuchni, na betonie. – Kto?! – Wanda. Maturę Jagoda zda z wyróżnieniem. W sierpniu 1956 roku zostanie przyjęta na psycholo- gię. Wanda wyjedzie z P. Wstąpi do klasztoru. Teraz, kiedy Jagoda jest już na studiach, tak jak chcieliście – wyjaśni rodzinie – mogę po- myśleć o sobie. O swoim szczęściu. – W rok po studiach Jagoda wyprowadzi się z domu. Nieomal z dnia na dzień. Zaskoczenie ojca. Wyraz jego oczu, kiedy pomagając córce w pa- kowaniu będzie podawał jej porozrzucane po pokoju książki, zeszyty. Wertuje je mechanicz- nie. Ze środka wypadają skrawki papieru, którymi Jaga zakładała ważniejsze sformułowania. Znaczą białymi ściegami linię jej odwrotu, trop ucieczki. Początkowo ojciec podnosi je z podłogi, później zrezygnuje, ciężko mu się schylać. Sapie. Gubi oddech. W pewnym momen- cie znajdzie za szafą stare, od lat już nie noszone przez Jagę sandały: – To też, czy je też za- bierasz? – spyta drżącym głosem. Maszynę do szycia okryją szczelnie długą, białą serwetą, żeby nie zawadzała (nikt poza Wandą nie umiał na niej szyć), wcisną ją w kąt, między dwie szafy. Ojciec z wolna zacznie dziwaczeć. Rodzina z niepokojem zauważy, że godzinami wysia- duje przy oknie (on taki zawsze energiczny) i przygląda się swoim dłoniom, zaatakowanym przez egzemę: skóra na palcach zżółkła, a na wewnętrznej stronie dłoni pojawią się całe zato- ki plam. Stwierdzi, że to od żaru – całe lata formował w palcach gorącą masę cukrową, rzeź- bił w niej, lepił. Później będzie przeglądać zdjęcia i projekty swoich prac: cukrowe pałace, ogrody, owoce i ptaki. Otrzymywał za nie na międzynarodowych konkursach – dyplomy. Któregoś dnia wybierze je wszystkie zakurzone, wyblakłe z najniższej (zawsze się zacinała) szuflady komody. Każe je oprawić. Odtąd wiszą na ścianach obok świętych obrazków „po Wandzie”. Wreszcie zacznie chodzić do ogródka działkowego. Polubi go. Do domu wraca wieczorem z koszykiem pełnym zieleniny, kwiatów. Z biegiem lat mieszkanie wypełni się wnukami. U wszystkich ten sam kształt nosa: prosty, w środku przełamany, z małym garbem, który na zimnie bieleje (Jagoda będzie zawsze bolała nad tym mankamentem swojej urody). Ojciec nadal odgrywa w rodzinie rolę dominującą. Każda decyzja musi być przez niego zaakceptowana. Jedna Jaga będzie miała odwagę opusz- czać rodzinne narady. Odbywają się w niedzielne popołudnia. Dom tak zawsze pełen gwaru – zamiera, dzieci cichną, zapala się „wielka lampę” i drobnymi łykami popijając cienką herbatę, wszyscy cze- kają, aż ojciec zacznie mówić. Czasem trwa to długo. Mówi wolno, zdarza się, że miesza imiona wnuków z imionami dzieci. Nikt, choć przy stole robi się coraz ciaśniej, nigdy nie zajmie krzesła Wandy. Stoi tak jak dawniej, na przeciwko fotela ojca. Wysokie, z rzeźbiony- mi poręczami. Jagoda, mimo że koresponduje z siostrą regularnie (pisują do siebie raz na tydzień), nigdy nie wybaczy Wandzie jej, jak to w głębi duszy nazywa – zdrady. Dzięki jej decyzji Jagoda zostanie bowiem osierocona po raz drugi, tyle że znacznie do- tkliwiej. Życie Jagody – postanawia Ryba – dla jej przyjaciół, ludzi z zewnątrz pozostanie mroczne, pełne luk, niejasności, właściwie przed nikim w pełni nie rozjaśnione, przed Woyną zwłasz- cza. Nie żeby umyślnie je zatajała, nie, po prostu będzie należeć do tego typu ludzi, którzy nie czują najmniejszej ochoty, aby dzielić się sobą z innymi. Rodzeństwo ma do niej wiele, z biegiem lat coraz bardziej uzasadnionych pretensji. Nie żyje ich sprawami: – Gardzi nami – powie jej brat Olek. I będzie to najbardziej gorzka, a 44 przecież prawdziwa opinia, nieomal wyrok wydany przez tych, dzięki którym mogła spokoj- nie studiować. Dzieje Jagody (trzeba jeszcze do nich wrócić) należy maksymalnie spiętrzyć, nawarstwić kolejnymi przeżyciami. Powinna wkraczać w stale nowe uczucia, a tak gwałtownie, że po ich rozsypaniu się nie będzie miejsca na wspomnienia, nawroty; zagubić ją w kołach stale no- wych wrażeń. Pozbawić umiejętności selekcji? Kogo kochała Jaga, nim spotkała Woynę, nim minęła go w pełnym śniegu holu Colle- gium? Dotąd Ryba snuła na ten temat jedynie luźne domysły: sieć, którą coraz szczelniej okrążała pulsującą światłem sylwetkę Jagody. Jedno jest pewne, sprawę „tego trzeciego” trzeba roz- wiązać inaczej niż w „Ujściu”. W ów bowiem klasyczny trójkąt jak w znak na strzelnicy – recenzenci strzelali najcelniej, obracał się pod ich piórami, warczał, furczał – barwny, trójkąt- ny wiatraczek, trafiony kulą raz po razie w sam środek ciężkości. „...Wybijająca się na plan pierwszy warstwa fabularna tej książki konstruowana jest jedno- cześnie na uderzających «zbiegach okoliczności» i niedopowiedzeniach. Jaga nawiązuje ze słynnym profesorem Woyną romans. Trochę z rozpaczy, gdyż opuścił ją niespodziewanie jej chłopak – K., z którym była od lat związana...” „Niestety schemat fabularny tak sztucznie, z tak widocznym staraniem zawęźlony, suge- ruje, że autorka przywiązywała do niego wagę, że miał być znaczący, nie tylko pretekstowy. Wobec czego oczekuje się w tej warstwie i motywacji, i konsekwencji. Trudno w takim ukła- dzie zrozumieć, dlaczego nie pada jedna bodaj hipoteza na temat opuszczenia miasta i dziew- czyny (Jagi) przez jej chłopaka K...” Jeśli Ryba przegląda po raz któryś z rzędu stare recenzje, to robi to z nadzieją (nigdy nie przypuszczała, że staną się dla niej źródłem jakiejkolwiek nadziei), że zdoła znaleźć w nich coś, czego dotąd nie zauważyła, a co uchroni ją przed nowymi, stale grożącymi niebezpie- czeństwami. Wrażenie, że porusza się w lepkiej ciemności. Najgorsze, że rzeczywiście nie wie, którędy biegną ściany, granice, poza które nie zdoła wyjść. „...W sumie autorka, powziąwszy śmiałą koncepcję, nie zrealizowała niestety jej wyma- gań. Zamysł przekroczył jej możliwości...” Pamięta – próbowała w „Ujściu” odtworzyć pracę wyobraźni Jagi. Usiłowała pokazać, jak żywego z krwi i kości człowieka (K.) można zastąpić ciągiem marzeń sennych, półsennych i snutych na jawie. Mechanizm marzeń. Dla Jagi miały być realniejsze od rzeczywistości. Żyła w ich gęstym powietrzu, oddychała nimi. Od czasu kiedy została sama, wyobrażała sobie spotkanie z K., po latach, koniecznie przypadkowe. Miała kilka wersji. Wymyślała je nocami, w obcym pokoju, wynajętym na drugim końcu miasta, śledząc i za oknami powolne przesu- wanie się gwiazd. Ryba szuka w pożółkłym stosie „Ujścia” tej wersji spotkania, którą jej bohaterka polubiła najbardziej. Jest: „Autobus wjeżdża na biały, wypukły rynek. Małe miasteczko. Wieczór. Papiery płyną na wietrze niczym ptaki, aby po paru metrach wylądować na chodnikach w bezsilnym szeleście. Chłopcy podrzucają je na butach jak piłki. Na rogach gromady mężczyzn w ortalionach. Poza tym cisza – cisza obrysowana pasmem gałęzi, czerwonym kręgiem zachodu. Obręcz obejmująca ludzi, domy. Jaga przygląda się rynkowi zza zakurzonych szyb autobusu. Nagle naprzeciwko niej, przy kiosku «Ruchu» – K.! Jest w rozpiętej kurtce. Wiatr we włosach, wiatr zrywający poły skafandra, budujący co se- kundę na plecach pełen szelestów, ogromny balon. Zobaczy ją. Jego dłonie pobiegną ku Ja- dze, tylko dłonie. W tym momencie autobus rusza. Sylwetka K. coraz mniejsza. W końcu tylko znak na bieli placu, kropka, nic. Minie go. Naiwność tego marzenia. Czy nigdy nie po- trafi odejść?” 45 Pół strony zwykłego maszynopisu, a dla Ryby, w tej chwili pod przymkniętymi, piekącymi od niewyspania powiekami – całe płonące usypisko zdań. Wodzi po nim koniuszkami pal- ców, pochyla się nad maszynopisem, jakby nasłuchiwała płytkiego oddechu tych zdań, jakby one żyły jeszcze. A przecież są stracone! Nie wejdą do nowej wersji powieści. Zostały więc odczytane po raz ostatni! Gdy odwróci kartkę, wszystkie w nich wiązania – pękną, a litery raz na zawsze rozpełzną się jak czarne, chrzęszczące żuki. Chłopak Jagi – K. został wyelimino- wany! Ryba straciła do niego zaufanie, nie wierzy już, że na nowo zbudowany (tak jak Woy- na i Jaga) byłby krwisty, że zza „tektury” wyłonił by się – człowiek. Oddaje go więc na zaw- sze pożółkłym stronicom „Ujścia” – walkowerem. Uśmierciła go – razem z jego niejasną bio- grafią: miłością do Jagi, ucieczką. I Rybie wydaje się teraz w głębi tej wietrznej, pełnej szele- stów i poskrzypiwań nocy (ciekawe, że Baba dzisiaj nie chrapie), że nieomal widzi, jak te, z których powstał – akapity bledną w nagłym krwotoku, ucieczce zdań, aż zostaje biała i znowu wyczekująca – karta. Kim będzie człowiek, dla którego Jagoda opuści dom rodzinny? Dla którego skłóci się z ojcem, braćmi? Wychowana w żelaznej dyscyplinie (nawet ze studniówki musiała wrócić przed godziną 22.00), w religijności (do jej obowiązków należało na przykład zmienianie wody i kwiatów w wazonach, pod wszystkimi świętymi obrazami w mieszkaniu) – nagle wy- najmuje własny pokój i zaczyna prowadzić życie dorosłej kobiety. Kim będzie człowiek, któ- ry wyzwoli w niej taką energię? Jego życie powinno być dalekie od ładu, który potrafi w swoją biografię wnieść Woyna. Człowiek – koniecznie kilku pasji, wielowymiarowy, trudny do zaklasyfikowania. Dobrze: byłoby, aby tkwił głębiej niż Woyna w bieżącej rzeczywistości, tej codziennej, prozaicznej... (dziennikarz?) Porzuci Jagę? Czyżby banalna zdrada? A może by go tak nagle, niespodziewanie w „głębinach fabuły” – uśmiercić? Nie pisała dotąd o śmierci, byłby to zupełnie nowy teren doświadczeń... Gwałtowny nawrót snu sprzed godziny. Sylwetka Parkosza w beżowym prochowcu na pu- stym podjeździe dworca: – To ty żyjesz? – Tak, ale nie mów nikomu. Ryba patrzy na swoje dłonie, na palce (wskazujący znowu ma z boku czerwone od pisaka wgniecenie), na paznokcie (przy lewym kciuku wciśnięta głęboko odrobina brudu). Sięga po nożyk do rozcinania papieru, ale w połowie ruchu zatrzymuje dłoń w powietrzu, aby potem wolno spod ciężkiego, czarnego przycisku wyciągnąć jedną z wielu kartek – stary list Prze- stwora. Najpierw przerzuca tylko wzrokiem dobrze znane akapity, aby później uważniej, co- raz uważniej... Pochyla się nad kartką, mruży piekące oczy: „Sprawa konfliktów w powieści to sprawa agresji, podporządkowania sobie świata. Świat jest terenem łowów. Z zasady łowów wyniknie układ elementów przypominający krzyż ce- lowniczy – gdzie po ramionach poziomych i pionowych porusza się myśliwy (pisarz) i «zwie- rzyna»; W tej konstrukcji winna dominować zasada kreacji i autokreacji. I rzekłbym, bez- względności. Nawet z uśmiechniętą twarzą. «Krzyż celowniczy» – odmierzy precyzyjnie, co warte jest strzału, co jest żywe, a co jest atrapą. Praca to ogromna. Ale cieszy mnie, że wró- ciła Ci chęć do walki. Obym w jej rezultatach pomógł choć jakąś cząstką. Serdeczności wiel- kie. Powodzenia w łowach.” „Łowy”, powtarza półgłosem, „łowy i zwierzyna” – i nagle, to jest jak uderzenie światła w szeroko otwarte oczy, jak fala powietrza, gdy z zaduchu wchodzi się w dwudziestostopniowy mróz! Wstaje gwałtownie. Okno otwiera jednym szarpnięciem. Na podłogę sypią się kawałki si- wego tynku. – Boże mój – myśli ze wstrętem – ten dom się „żywcem” rozsypuje, pęka, gnije. Zapach nocy okazuje się silniejszy, niż przypuszczała: woń liści, namokniętej ziemi, przy- prawia nieomal o zawrót głowy. Strumienie, rzeki zapachów wtargnęły do pokoju, okrążyły 46 biurko, rogi maszynopisów uniosły się. I cisza przestała istnieć. W wazonie zaszeleściły nie- śmiertelniki. – Zdzisław Parkosz i Jaga! Czy wpadłoby mi to kiedykolwiek do głowy, gdyby nie sen? Gdyby nie obudziły mnie skrzypnięcia z dołu? Gdyby Starcy akurat nie zaparzali sobie dzi- siejszej nocy mięty? * – Tak, słucham? – Coś ty jakoś tak dziwnie, obudziłam cię? – No, właściwie... długo wczoraj pracowałam. – Mam skoczek i tak sobie myślę, siedzisz sama w tej swojej Dziadówce. – Dobrze, że dzwonisz, czy dyrektor mówił jeszcze coś o radiu? – O jakim radiu? Aha, no nie, daj spokój, tobie to rzeczywiście nic nie można powiedzieć, ze wszystkiego robisz od razu tragedię. Bacha ma rację, że... Dziennik? Chwileczkę, zaraz, bo tu uczeń... Dziennik III e? Ryba słyszy wnętrze całej szkoły, widocznie drzwi od pokoju nauczycielskiego są szeroko otwarte. Po korytarzu prędkie kroki, teraz już po kamiennych schodach, stukot obcasów, ktoś zbiega. Z samego dna gmachu, z portierni od głos rozmowy, woźny basem (ma dużą, białą łysinę, jest przygłuchy, więc mówi zawsze zbyt głośno), zaraz śmiech, dwie albo nawet trzy kobiety. Woźny lubi opowiadać kawały. W portierni jest zawsze tłoczno, pachnie świeżo pa- rzoną kawą. Bliżej, już przy słuchawce (Ira położyła ją widocznie na szafce z dziennikami): szelesty, uderzenia twardych okładek o tylną deskę szafy. Ira wyciąga po kolei z przegródek dziennik po dzienniku, sprawdza naklejki, szuka tego z III e, może ktoś się pomylił i w po- śpiechu wsunął nie tam, gdzie należało. W pokoju nauczycielskim jest teraz przewiew, uno- szą się kartki sprawdzianów, gazety, zasłony na oknach w zielono-czamo-brązowe esyfloresy. Pod szkołą przejeżdża tramwaj, we wszystkich klasach od strony ulicy nauczyciele zawiesili w tym momencie głos, w połowie zdania, słowa. Długopisy znieruchomiały nad zeszytami. I całe wnętrze gmachu od parteru do trzeciego piętra wypełnił stukot kół, dzwonienie szyn i jeszcze szum pędzących aut, zmieniły się światła na skrzyżowaniu, tuż przed budynkiem. Dana zna na pamięć te wszystkie kolejno po sobie następujące fale dźwięków, te nadciągające z portierni (ileż to razy po zamknięciu okien, w poszukiwaniu świeżego powietrza, ciszy, uchylała drzwi) i te groźniejsze – z ulicy. Po pięciu, sześciu lekcjach zawsze odnosiła wraże- nie, że wielkie, baloniaste narośle hałasu złośliwie się rozrastają, ogromnieją, aby w końcu wypełnić sobą całe wolne powietrze. – No, już jestem, słyszysz mnie? Znowu ktoś z tych młodych źle wsunął dziennik. Wy- obraź sobie, że oni robią dzikie awantury. Wpadła wczoraj taka jedna matematyczka do stare- go i nakrzyczała, dosłownie nakrzyczała na niego, że ona ma w planie dwa okienka: Kto mi zapłaci za mój zmarnowany czas? To już zupełnie inne pokolenie. – A może tak trzeba? – Może, bo stary tak zbaraniał, że nic jej nie odpowiedział. Ale słuchaj, jest taki nowy po- lonista. Był u ciebie na praktyce. Peksa. Wchodzi dzisiaj do pokoju i mówi: – No, poprawi- łam wreszcie klasówki! – Płeć pan zmienił? – pytam, a on: – W tym zawodzie wytrzymują tylko kobiety, co miałem robić? – Peksa? Taki mały, z błyszczącą twarzą? – Tak, ale to lepszy numer! A słownictwo ma, niech go kule. Dyrektor go pyta na konfe- rencji, chodziło o jakieś wagary: – Kontaktował się pan z ojcem? – a on: – Tak, ale stary wy- padł z kursu, bo dostał zawału. – Albo patrzy na zestaw ocen w swojej klasie i mówi: – Dziwna lokalizacja stopni niedostatecznych: wychowanie fizyczne, wychowanie obywatel- 47 skie i zajęcia techniczne. – Dyrektor: – Niech pan serio traktuje swoje obowiązki! – a on: – Nie rozumiem, o co się rozchodzi? – Barwny typ. – Łagodnie powiedziawszy. Dyrektor kazał mi w zeszłym tygodniu „wyświetlić aferę”. Ja- kiś rodząc mu doniósł, że Peksa mówi do uczennic „cizie”. Już na naradzie pedagogicznej ni stąd, ni zowąd rzucił w jego kierunku „insynuę”: – Bo są tu jeszcze między nami tacy kole- dzy, chyba przez pomyłkę, którzy do uczennic mówią per „cizia” – i spojrzał na Peksę. Wszy- scy to zauważyli. A wiesz, jak to było naprawdę? – No? – A opowiedzieć ci? – Pewnie. – Czekaj, tylko sobie zapalę. Ira idzie na drugi koniec pokoju, wpada na krzesło, na pewno to stojące w rogu, przy umywalce. Teraz przymyka okno, bo wyraźnie cichnie hałas z ulicy. Tak, podnosi popiel- niczkę, uderzyła o nią lekko trzymanym w dłoni długopisem, przejmujący, szklany dźwięk. Już jest przy telefonie, szelest zapałki, zaciąga się: – A więc było tak. Wiesz, że teraz każda klasa ma swoje święto, mówię ci, jak w przed- szkolu, cyrk. Jeden z uczniów na takiej świątecznej lekcji wychowawczej spytał Peksę, jak się za jego czasów mówiło na koleżanki, więc mu odpowiedział, że „cizie”, a chłopak: – E, to już przestarzałe, teraz się mówi: idą sprężyny. — I to już cała afera. Wyobraź sobie, „sprężyny”, ta młodzież ma wyobraźnię! Skąd im się to bierze? Ale jak się Peksa dowiedział o tym ojcu i reakcji dyrektora, poleciał do wicedyrektora i powiedział mniej więcej tak: – Przychodzę do pana, a nie do starego, bo mnie by chyba szlag trafił. Robię może wrażenie „humorysty”, ale mi zależy na opinii, a nie żeby moje nazwisko... W słowa Iry wtargnął terkot dzwonka. Ryba odruchowo odrywa słuchawkę od ucha. Tak samo głośno musiał go usłyszeć Marcin, wtedy przed laty, kiedy dzwonił do szkoły, by za- wiadomić ją o śmierci Idzika. Przez pękające w uszach na tysiące kłujących odprysków dźwięki dociera do Ryby ostatnie, przytłumione już hałasem przerwy, zdanie Iry: – No, to ja do ciebie później, na razie cześć. * O tej wczesnej porze biurko jest w słońcu. Żarzy się nad nim cała kolumna kurzu. Przycisk – bryła soli (przywiozła ją przed laty z nauczycielskiej wycieczki) jest tego ogniska rdzeniem. Ryba patrzy w światło. Za oknami korony dębów. Warstwa zakrzepłej, wolno uginającej się na wietrze krwi. I choć wie, że teraz właśnie praca nad powieścią potoczy się wartko, choć nieomal czuje, jak gdzieś pod czaszką splatają się zdarzenia dotąd nie do splecenia, epizody nabierają nowego sensu, a powieść cała, skręcając gwałtownie, pędzi gdzieś mimo niej samej w nowe i groźne ziemie; zdając sobie sprawę z konsekwencji, jakie pociągnie za sobą wpro- wadzenie do powieści biografii Idzika, czując cały ten rozpętany żywioł, Ryba już od godziny siedzi nieruchomo. Dziesiątki scen ustawiają się prędko w nowy porządek. Przypomina to ćwiczenia z musztry. Obserwowała je często z okien klas. Na hasło: „Za mną zbiórka” po pozornie chaotycznej bieganinie uformowywał się nienaganny dwuszereg uczniów, według wzrostu. Spokój. Opanować podniecenie, zmusić się do samokontroli, inaczej zator, „zbelowanie” bohaterów, zdarzeń. Korek. Wysuwa drugą szufladę z lewej strony biurka. Kurz, popielate fafoły, piasek nie wiadomo skąd. Zdjęcia są ułożone formatami: najpierw małe, z okresów kiedy nie mieli z Marcinem czasu i oddawali filmy do fotografa, pod nimi powiększenia, pocztówki, A-4. Robili je sami w zaimprowizowanej ciemni. Zazwyczaj zaraz po wakacjach. Były przedłużeniem lata. Po- 48 chylali się nad swoimi, wynurzającymi się z wywoływacza twarzami. Skóry w czarnych ziar- nach powietrza, uśmiechy, ruchy rąk zatrzymane wpół gestu, otwarte wargi. Usiłowali przy- pomnieć sobie moment zrobienia zdjęcia. To, do czego uśmiechali się wówczas, co przywo- ływali ruchami dłoni, o czym mówili. Zanurza ręce w stosach zdjęć, gdy tylko poczuła pod palcami ich błyszczące bogactwo, wraca smak wszystkich kolejnych mórz, zapach potu podczas górskich wspinaczek, kurze wielogodzinnych podróży i otwierające się nagle przed nią i Marcinem – świecące o zacho- dzie – panoramy obcych miast jak wnętrza rozciętych owoców, gotyckie wieże i cyprysy wy- rastające tuż zza ramion, zapach południowego powietrza, cykady, palmy obok świerków i jezior z perkozami, wszystko to jednoczesne, splątane, wirujące jak w diabelskim młynie. Cień drzewa figowego nad morzem, na rozpalonych kamieniach, ramionach. Później kleista słodycz rozgryzionej figi zmieszana ze słoną goryczą fali zalewającej usta. Jeszcze teraz, gdy patrzy na swoją skrzywioną na zdjęciu twarz, czuje ten piekący, nie do wyobrażenia smak. Prędko popija go łykiem kawy. Zdjęcia należałoby raz wreszcie ułożyć chronologicznie. Z roku na rok powiększa się ich ilość. Ani ona, ani Marcin nie potrafią już wielu z nich umiejscowić w czasie i w przestrzeni. Wypadają z pamięci, grzęzną „na bocznym torze”. Sekundy z ich życia. Gdyby je ułożyć obok siebie, jedno zdjęcie za drugim, powstałby cały pas, tor niewiadomego. Idzisław Parkosz zatrzymał swój czas. Bał się, że odkształci w nim coś, co chciał zacho- wać w swojej wersji pierwotnej? A może wybrał moment, poza którym każda zmiana byłaby już zmianą charakteru? Nie chciał pozwolić na tak dalekie swojego życia przeinaczenie. Mi- łość? Polityka? A może zagubił się w dwóch, trzech wersjach swojej biografii. Każda była autentyczna, nie umiał wybrać? I tak mówiono. Były poszlaki. Nie sprawdzone, w połowie drogi ku faktom. Dana układa zdjęcia z Idzikiem na czarnym blacie biurka, tak jak powstawały, w kolejno- ści mijania. Jest ich dziewięć. Dwa z wycieczki na studiach, dwa ze ślubu Ryby i Marcina, cztery ze wspólnego spaceru i ostatnie ze zjazdu pisarzy. Odbył się dokładnie trzy tygodnie przed samobójstwem Idzika. Pierwsze: październik, rozpoczęte studia, już po czerwcu, przerażającym w wiosennym słońcu. Wycie karetek pogotowia. Mury poranione. Zdjęcie wyjęte z czasu, którego nikt z nich wtedy nie rozumiał. Pętali się po wiecach, masówkach, odczytując nowe, zaskakujące hasła. Po raz pierwszy pozostawieni sami sobie, oni tak pielęgnowani, „przyszłość narodu”. Grzecznioszki. Nagle samotni. Na pustych ulicach. Niektórzy podglądali. Podsłuchiwali. Inni nie. Wkuwali gramatykę, starocerkiewszczyznę, wiersze Klemensa Janickiego. Ryba należała do tych ostatnich. A Idzik? Nie pamięta. Wie o nim z tamtych miesięcy niewiele. W środku roku zaczął organizować nigdy nie zrealizowany spektakl, oparty na wierszach Gałczyńskie- go. Mówiło się „teatrzyk eksperymentalny”. To były wtedy słowa magiczne. Na zdjęciu widoczny jest cały rok na tle portalu zabytkowego pałacu. Przywieziono ich autobusem, aby zwiedzając zbiory biblioteczne nauczyli się kultu książki, uświadomili sobie trwałość i wielkość tradycji, którą oto mają poznać – tak wyjaśniła cel wycieczki prowadząca ćwiczenia z nauk pomocniczych. Długie płaszcze, plastikowe torby, gładkie włosy, buty na niskich obcasach, nic z kokieterii, makijażu, chłopcy w prochowcach, ściągnięci paskami. Cechy charakterystyczne: u dziewcząt płaszcze nie zapięte, poły tylko założone, w pasie przytrzymywane ręką, u chłopców podniesione kołnierze. Na wszystkich – płaszcze za ob- szerne, jakby szyte na wyrost, szerokie w ramionach, znoszone. Ubóstwo, ale i funkcjonal- ność, okrycia miały chronić nie tylko przed chłodem, również przed wiatrem i deszczem. Ka- prysy mody nie wchodziły wtedy w ogóle w rachubę (w rok później było już inaczej). Ryba stoi w środku grupy, na najwyższym stopniu (koło Marcina), widoczne czoło, oczy, resztę twarzy zasłania Cz., później najlepsza na roku studentka (przez całe pięć lat chodziła na zaję- cia w szkolnym, czarnym fartuchu). Idzik jest daleko, na prawo, znacznie niżej, widoczny 49 tylko fragmentarycznie: włosy na jeża, niskie czoło, oczy. Przed nim N., jego wielka miłość. Ptasia głowa N. o wąskim nosie i czarnych oczach na wysokości ust Idzika. (Nie odwzajem- niła jego uczucia.) Drugie zdjęcie: na ścieżce, pod drzewami. Wszyscy uśmiechnięci, rozgadani, tylko Dana, nie pamięta już dlaczego, zamyślona. Przy niej Marcin, zaprosił ją tego wieczoru do opery, na „Halkę”. N. rozmawia z Idzikiem. Ale tutaj także tylko kawałek Parkosza. Nawet nie widać, czy miał na sobie ten nieśmiertelny czarny golf i beżowy prochowiec – ze snu. Wyraźnie nie chce się Rybie rozstawać z tymi zdjęciami. Wielu kolegów odeszło ze stu- diów już po paru miesiącach, inni po drugim roku, ci pozostaną na zawsze w „mrokach pa- mięci”, nie rozpoznaje ich twarzy, nie przypomina nazwisk. Losy innych ułożyły się drama- tycznie: śmierć (jest dziewczyna, która umarła na białaczkę w styczniu 57 roku), schizofrenia, więzienie, drobne kradzieże, prostytucja. Większość jednak wybrała stabilną drogę belferską. Czasem ich spotyka, na konferencjach, na ulicach. Zabiegani. Poważni. Twarze nauczy- cieli rozpoznawalne w tłumie; charakterystyczny sposób mówienia: apodyktyczny – z wyraź- ną troską o sprawność językową. Słuchając ich Ryba zawsze usiłuje zgadnąć, jakiego typu ćwiczenia słownikowe przerabiają aktualnie w swoich klasach. A więc znowu – szkoła! W zaborczości, z jaką powraca, jest coś chorobliwego. Pcha się ze swoimi zakurzonymi korytarzami, dzwonkami, gromadami biegnącej młodzieży w sam śro- dek spraw, z którymi nie powinna mieć nic wspólnego. Sterczy ponad tą z domysłów jedynie złożoną powieścią, ponad jej kruchą konstrukcją z całą swoją krwistą autentycznością i – roz- prasza. Mimo iż tak odległa, bo uciekła przecież przed nią aż tu, do Dziadówki, stale – zagra- ża. Teraz także trudno się Rybie skupić. Gdzieś w głębi czaszki, po zwojach mózgowych (raz bliżej, raz dalej) tłucze się to nieszczęsne radio z gabinetu polonistycznego. Początkowo próbowała nie zwracać uwagi na upokarzającą myśl: – Jeszcze mi za nie za- czną odciągać z pensji w przyszłym roku. – Udawała, że nie boi się rozmowy z dyrektorem, usiłowała nie patrzeć na telefon, mimo to parę razy nieomal słyszała terkot dzwonka, teraz – skapitulowała. Trudno, trzeba na chwilę odłożyć wędrówkę w poszukiwaniu fabuły. Kto mógł zdewastować radio? Który z nich (dziewczęta wykluczyła)? Może uczeń B.? Kradł probówki z pracowni chemicznej. Podobno robił w domu jakieś doświadczenia. Kiedyś w ósmej klasie, ze strachu przed ojcem, nagadał na Rybę niewiarygodnych bzdur, o tym jak uczy, czego wymaga. Ojciec – furiat (w myślach rozgrzeszyła ucznia) zrobił jej na wywiad- ówce awanturę. Powrót ponurego epizodu z pierwszych lat pracy. Musi go oto przeżyć raz jeszcze. Czuła się wtedy tak, jakby ją ktoś napadł w ciemnej ulicy i zadał cios w głowę. Jeszcze te- raz, kiedy o tym myśli – przed oczami czarna zadymka i wściekłość. Chwyta za gardło. Gło- śno przełyka ślinę, uderza dłonią na płask o blat biurka. Podskoczył przycisk, książki, drgnęły papiery, uniósł się w słońce gęstszy snop kurzu. Ojciec B. wygłosił mowę oskarżycielską (jak się dowiedziała, usunięto go przed paru laty z prokuratury), przegięty nad ławką, jak nad mównicą w sądzie, twarz w czerwonych pla- mach. Zdania, po mistrzowsku rozgrywane, coraz to w zmiennych kadencjach (widać, że w domu ćwiczył je głośno) spadały na głowy odwróconych ku niemu rodziców, i Ryba widzia- ła, jak coraz więcej oczu patrzy na nią z niechęcią: – Teraz nareszcie wiemy, dlaczego w tej klasie jest tyle ocen niedostatecznych. – Miała się bronić? Wygłosić nową mowę? Wyrzucić go za drzwi? Wezwać dyrektora? – Pani kłamie – przerwał, gdy próbowała protestować. – Kłamie! – i powiódł zwycięskim okiem po zgroma- dzonych. Gwoździem oskarżenia był, jak to sformułował, „dowód rzeczowy”, przyniósł go z domu, i Ryba zobaczyła, jak zwycięsko wymachuje miesięcznikiem literackim, który, wśród innych, na jej zlecenie uczniowie czytywali. Nie od razu rozpoznała, że jest to numer z ko- lumną jej wierszy. 50 – A ponadto profesor Hryniewiecka za nasze pieniądze robi sobie popularność wśród uczniów. To zrozumiałe, skoro szary czytelnik takiej poezji nie rozumie i nie chce! – Odczy- tał pierwszy dystych wiersza Utamaro. Ryba zupełnie nie pamięta, jak to się stało, że B. w końcu przestał mówić. Czy przerwała mu sama, czy zrobił to ktoś z rodziców? Nie wie. Klasę opuszczano w milczącym zażenowaniu. Wydało się jej, kiedy zamykała drzwi na klucz, że zatrzaskuje w tej sali raz na zawsze siebie, tę z czwartego roku studiów, pełną wiary w po- słannictwo swojego zawodu, pochyloną w czytelni nad pracą Piramowicza „O powinnościach nauczyciela”. Dyrektor, kiedy domagała się, by B. przeprosił ją publicznie, powiedział sentencjonalnie: – No cóż, koleżanko, nie ma dymu bez ognia. – Robił wszystko, aby sprawę zatuszować. – Przecież to maniak, jeszcze poleci gdzieś wyżej z donosem. A w szkole, jak to w szkole, smród można zrobić z niczego. I kto potem będzie dochodził prawdy? – Ryba odniosła wra- żenie, że co innego mówił jej, a co innego wzywanemu parę razy B. I chociaż stary B. nie pokazywał się na wywiadówkach (przychodziła matka), a chłopca usunięto z zespołu Ryby, nigdy nie zdołała już polubić tej klasy. Od tego czasu zaczęła się bać. Zrozumiała, że w szkole może liczyć tylko na siebie. Jej zawód nie był chroniony przez nikogo. Lęk z latami zamiast maleć – potężniał. Prędko zresztą zauważyła, że w gronie nauczycielskim – jest powszechny. Oczywiście zdarzały się wyjątki: belfrzy silni, od lat nawykli do wielkich batalii o swoją i swego przed miotu god- ność. Uparcie ich tępiono: koledzy (upokarzali ich swoim istnieniem), władza, rodzice uczniów. Jedynie młodzież otaczała ich cichym szacunkiem. Co nie przeszkadzało jej prowa- dzić z nauczycielami walk podjazdowych, w których wszystkie chwyty wydają się dozwolo- ne. Ci „ostatni Mohikanie”, jak ich w myślach nazywała, żyli więc w wiecznych bojach, wszędzie jako ludzie „niemanipulowalni” – ledwo tolerowani. Nie potrafili zrozumieć racji nadrzędnej, panującej w szkołach, że zawsze należy wybierać mniejsze zło, i zawsze na „ko- rzyść dziecka”. Ryba skrupulatnie zbierała zwolnienia lekarskie, gromadziła latami prace klasowe, nie wydawała ich do domu bez pokwitowania, przy niektórych swoich poleceniach żądała podpi- su młodzieży, rodziców, prowadziła wykaz spotkań, dowody nadania upomnień i wezwań, nie mówiąc już o czymś tak oczywistym, jak daty przy stopniach, lub nawet treść pytań za- dawanych uczniom; w wypadkach szczególnych notowała nawet odpowiedzi, i znów kazała podpisywać. Zawsze myślała o tym, co mówi, czy nie można jej słów stronniczo zinterpreto- wać. To była cała precyzyjna maszyneria. Z czasem potrafiła ją sprawnie uruchamiać. Dy- rektor był dumny, że nauczył ją nareszcie reguł gry. I wszystko byłoby dobrze, gdyby Ryba potrafiła do tego stanu rzeczy przywyknąć. Ale nie, nie umiała. Zawsze przy wykonywaniu czynności zabezpieczających czuła upokorzenie. Nie- stety, każdy bunt kończył się porażką, ucieczką – w kompromis. Sprawę radia przeoczyła. Podpisała przecież jakiś papierek o odpowiedzialności finanso- wej za pracownię. Dyrektor ma go w teczce, na wszelki wypadek. On też, tak jak nauczyciele, gromadzi swoje dowody. Puknie palcem w podpis: – No tak, koleżanko, cała sprawa jest tu- taj. Pieniążki na stół. Klucze! Przecież oddała je przed wakacjami. Klucze od wszystkich szaf z pracowni. Mogli sami zamknąć. Trochę ją to uspokoiło. Rzeczywiście: opanowała już sztukę swojego zawodu. Zdjęcia następne są ze ślubu Ryby i Marcina. Trzy lata przerwy. Szmat czasu. Co się w nim działo z Idzikiem? To ważne dla życia postaci. Jeśli prototyp Parkosza ma być partnerem Jagody, musi wiedzieć o nim wiele. W powieściowej retrospekcji studencka przeszłość bo- hatera będzie odgrywać pewną rolę. Ryba zaczyna notować. Idzisław mieszkał razem z Marcinem przez miesiąc w jakiejś za grosze wynajętej klitce, bez pieca (nigdy tam nie była). Nocami włóczyli się po mieście: dwo- 51 rzec, kawiarnie. Dyskutowali. Kiedyś na ławce w parku, o drugiej w nocy, pod ogromnym- księżycem, deklamowali, przekrzykując się, fragmenty wierszy Rimbauda, oczadzeni bo- gactwem jego ultramaryn. Milicjant. Wylegitymował. Sprawdził, czy nie są pijani. Marcin z rozrzewnieniem wspomina świniobicie, na które zabrał go Idzik. Kiedyś podarował mu słoik miodu, smalec, częstował rzodkiewkami – takie rzeczy w głodnych, studenckich latach li- czyły się. Był i teatrzyk. Pracowali nad nim w całej grupie. Ryba była już z nimi. Grali coś nowocze- snego. Niewiele rozumiała. Marcin i Parkosz „nosili” miny wtajemniczonych, więc wstydziła się przyznać. Zaczęła kupować „nowoczesną poezję”. Różewicza – to był wstrząs, Biało- szewskiego – protest. „Wyprawy krzyżowe” po czytelniczych doświadczeniach z socu. Dana uśmiecha się do siebie. Ile marzeń otwartych szeroko, ile kuszących perspektyw. W powieści Idzik – dziennikarz (trzeba mu wymyślić imię) będzie kolegą Woyny ze studiów. Jagoda zaś, jego dziewczyna, pisze doktorat u psychologów, na trzecim piętrze Philosophi- cum. Dlatego odwiedza collegium: biblioteka, spotkania z promotorem. Woyna pozna ją naj- pierw z widzenia: moment w holu, w zadymce śnieżnej, w przewiewie. Nie będzie jej łączył z Idzikiem. O ile dramatyczniej – później, już po samobójstwie Idzika, zarysuje się uczucie Woyny i Jagi. Nareszcie jest uzasadnienie dla lęków Jagody. Miłość uwikłana w przedmioty, grę świateł na twarzach, meblach, w bieg nie kontrolowa- nych skojarzeń. Wyrzuty sumienia połączone z nagłym uczuciem. Węzeł rozcięty na dwa, rażące oczy, białe plastry. Zdjęcia ze ślubu Ryby. Pamięta, jak zaskoczyła ich propozycja fotografa. Czatował przy wejściu: – Życzą państwo pamiątkę? Nie życzyli, ale nie potrafili odmówić. Były drogie. Bardzo drogie, jak na ich studencki budżet. Kiedy je po tygodniu odbierali (oglądali na chodniku, w sklepie się wstydzili) w mroźny, śnieżny poranek, jeszcze pod wrażeniem świeżo wydanych pieniędzy (ile nowych książek utracili, biletów do kina), Ryba powiedziała ze złością: – No nie, to już jest ordynarne wyłudzanie pieniędzy. Zdjęć było jedenaście, wszystkie możliwe ujęcia. Z równowagi wyprowadziło ich zwłasz- cza zdjęcie Parkosza podpisującego akt ślubu: – Po co nam to? Ślub brali w Prezydium, w budynku o osypujących się tynkach i ciemnych korytarzach. Czekali razem z wezwanymi na kolegium karne. Jedno ich łączyło – zdenerwowanie. Popa- trywali na siebie ponuro spod oka. Tylko Idzik żartował, poprawiając co chwilę krawat. Wło- żenie go w tamtych latach było dla niego wielkim, na rzecz konwenansów uczynionym wy- rzeczeniem. Pokój, w którym odbyła się ceremonia, stanowił niejaka rekompensatę za ponury hol, czarne, nasycone smarem podłogi, był jasny, urządzony z wyraźną troską. Tyle że wszystko w nim zużyte (widoczny brak finansów). Krzesła skrzypiące, fotele, na których siedzieli no- wożeńcy, z jedną poręczą (śmiali się, że to jest ich pierwsza materialna wspólnota małżeń- ska), stolik do podpisywania aktu – kulawy, nawet urzędnik stanu cywilnego ze sztuczną szczęką seplenił w czasie wygłaszania uroczystej przemowy. Na zdjęciu okno z pluszowymi storami i krzywo naciągniętą firanką. Okrągły stolik z ser- wetką w kratkę, żeby na dłużej starczyła, za szkłem, ogromny kałamarz. Parkosz pochylony, twarz w skróconej perspektywie, kwadratowa czaszka, włosy, mimo że świeżo przystrzyżone, zmoczone, natłuszczone, jak zawsze pełne sterczących (na tle białej firanki) kosmyków. Po- waga chwili widoczna w układzie dłoni Zdzisława, w geście, jakim lewą dłonią przytrzymuje podpisywany akt, mały palec odchylony w bok. Na maleńkim stoliku (nawet łokcie Parkosza wiszą w powietrzu) – kwiaty. Tego jednego w pokoju nie brakowało. Zieleń panoszyła się w nim jak w palmiarni. Z ramienia Idzika wyrastają dwie trzykrotki, zza głowy paproć, a dłonie są wplątane w pnący się po blacie bluszcz. Nad Parkoszem urzędnik, w czarnym garniturze, posępny. 52 Na drugim zdjęciu, gdzie już Dana i Marcin na pierwszym planie, za nimi więc, śmiesznie pochyleni na boki (fotograf powiedział: – proszę się rozsunąć!) – Idzik i przyjaciółka Ryby, T. Sylwetka Idzika odbija się w kaflowym, ciemnym piecu, widać nawet stopy w obłoconych półbutach, które wstydliwie wepchnął głęboko pod krzesło. Patrzy prosto w obiektyw: oczy głęboko osadzone, usta (dziewczęta rozmawiając z nim chętniej patrzyły na jego wargi niż w oczy), rowek w brodzie. Jest skupiony. Dana ze zdziwieniem stwierdza, że przez te wszystkie lata prawie się nie zmienił. Jest już dorosły. Inaczej Marcin, chudy, z rozbrajającą naiwnością w twarzy. Na kolanie dłoń z ob- rączką, wygląda, jakby ją specjalnie pokazywał. Dana z kremowymi różami, w popielatej sukni, z pełnym ufności uśmiechem, tłusta i źle ubrana. * Nie usłyszała kroków po schodach, tylko od razu pukanie. Zdążyła bezszelestnie przekrę- cić klucz. Przycisnęła się do futryny. Za deskami przyspieszony, świszczący oddech. Któryś ze Starców. Zaraz zacznie podglądać. Drzwi są wypaczone i tuż nad klamką można spojrzeć w głąb, wzdłuż wąskiego, tnącego pokój – promienia. W kącie widzenia: biurko, okno. Na- słuchują swoich oddechów. Ryba czuje się jak spiskowiec. Rzeczywiście dziwaczeję, myśli, co by mi szkodziło otworzyć, przecież i tak jeszcze nie zaczęłam pisać. Rusza klamką, a teraz delikatnie, drugi raz, puka. Co on robi? Opiera się dłonią wzdłuż de- sek drzwi, coraz niżej? Sieknięcie. Klęka? W szparze pod podłogą widokówki. Ryba obraca je w dłoniach. Zdziwienie: „Oby nam życie było słodkim rajem...” J. Słowacki „Spełnienia pragnień i powrotu do pracy zawodowej w naszym LO życzą Krysia i Zuza.” I druga: „Z okazji Dnia Nauczyciela życzenia pomyślności i zadowolenia z pracy literackiej, szczę- ścia w życiu osobistym oraz szybkiego powrotu do szkoły składa klasa III a.” I trzecia: „Szanowna Pani Profesor! Proszę przyjąć z okazji Dnia Nauczyciela życzenia owocnej pracy z młodzieżą i wielu sukcesów w pracy twórczej, oraz jeśli to Pani nie obraża, wyrazy uznania od byłych praktykantek.” Korespondencję do Ryby Starcy zazwyczaj kładą w holu, na stoliku, teraz przynieśli na górę. Chcieli jej sprawić przyjemność? A ona zamknęła się przed nimi na klucz. Od Marcina znowu nie ma wiadomości. No tak, liczy na palcach, już okrągły tydzień. Kie- dy wraca? Ostatnio coraz częściej zaczyna się o niego i o siebie niepokoić. Nie pomaga świa- domość, że listy zza granicy grzęzną na pocztach. Wyobraża sobie nawet parciany, zalakowa- ny worek, czekający na swoją kolejkę w ciemnym, pocztowym korytarzu. Marcin – użerający się z wydawcami gdzieś w Berlinie, Wiedniu, w sieci przyjazdów i odjazdów, „ostatecznych terminów”, gadający godzinami przez telefon. W domu pracuje na środku pokoju, przy stole. Rzadko porządkuje papierzyska i nigdy nie robi tego do końca. Dlatego jego praca to rozpanoszony po mieszkaniu, narastający niebezpiecznie – wieczny szelest. Nie umie poruszać się cicho i kiedy idzie przez pokój do kuchni, aby zaparzyć herba- tę, uginają się deski podłogi, otwierają się skrzypiąc drzwi szafy, potrącone meble dzwonią szkłem, głucho dudnią, spadają książki, a po chwili w zlewozmywaku pęka szklanka i pod- skakują na kamiennej podłodze łyżeczki. Marcin mówi wtedy o sobie: – Kosołapość ze mnie wylazła. – Stale czegoś szuka. Na dywan z szuflad kredensu, szaf bibliotecznych, w zapachu kurzu wypadają wybebeszone z głębi maszynopisy, kalki, stare obwoluty, dawno zawieruszo- ne książki. Trzeba później przestępować całe ich zwały, wysoko pod nosząc nogi, a i tak pa- piery rozsuwają się, wślizgują pod kredens w przewiewie, aż do samej ściany. 53 Szelest dartego i ugniatanego w trzcinowym koszu papieru. Marcin ma zwyczaj ubijania go nogą (aby więcej weszło), i wtedy już Ryba niczego innego nie potrafi robić poza tępym wsłuchiwaniem się w papierowe miażdżenie, miętoszenie. Każdy zresztą gest Marcina obrośnięty jest akompaniamentem dźwięków, wprowadza w skupioną ciszę wiatr (nigdy nie zamyka za sobą drzwi). Cały jest szelestem i wiatrem – sze- lest ortalionu, zimą głośniej niż u innych skrzypiące na ubitym śniegu – buty, szelest zrzuca- nej prędko koszuli, w ciemnościach pęka w niebieskie iskry, dzwonienie tapczanu, który tyl- ko pod nim tak głośno gra wszystkimi sprężynami naraz. Jeszcze gazety. Nosi je zawsze przy sobie, w aktówce wypchanej książkami (aż trzeszczy naderwany plastik). Rozkłada je na uli- cy, na wietrze. Zrywają się do lotu, trzepoczą przez moment czarno w świetle, aby po sekun- dzie mógł je podarte i bezużyteczne zmiażdżyć w dwie ogromne pacyny (w najbliższym kio- sku kupuje nową gazetę). W mieszkaniu pełno jest nieaktualnych dzienników. Nie można ich wyrzucać, bo Marcin zapisuje na marginesach numery telefonów, terminy, adresy, notki bibliograficzne, nazwiska. Szukanie ich od spokojnego: – Zaraz, gdzieś to miałem – przeradza się w nerwowe wyrzuca- nie z miejsc mrocznych a tajemnych, z przepastnego wnętrza ich wielkiego mieszkania coraz nowych stert pism. Studiowanie marginesów nie zawsze daje wyniki: – Ty, nie wiesz przypadkiem, o co mi tu chodziło? – pyta pod suwając Rybie notatkę: „K. 3. godzina 17”. – To moje pismo? – obraca gazetę pod światło, przekrzywia głowę. Taki zapis z odległych miesięcy potrafi go męczyć całymi godzinami. – Nie wyrzucaj, bo może to coś ważnego. – Ale co? – Diabli wiedzą. Stale boi się, że zapomniał o czymś istotnym, odtwarza terminy bliskie, dalekie, spotkania odbyte, czekające, adresy, nazwiska ludzi, do których musi napisać. Zdarza się, że gazety wypadają mu z kieszeni w momentach najmniej oczekiwanych i od razu rozkładają się na dywanie całymi tłusto wydrukowanymi zdaniami. Ryba pamięta, jak przed laty zdążyła przeczytać między jednym pocałunkiem Marcina a drugim: „Karę śmierci na trzech gwałcicielach i mordercach – wykonano”. Są okresy, zwłaszcza gdy Ryba zabiera się do pisania rzeczy nowej, że to dźwiękowe roz- pasanie Marcina, strumienie szelestów galopujące przez mieszkanie uniemożliwiają jej pracę. W dwa lata po ślubie, po raz pierwszy uciekła z miasta do Dziadówki. Postanowiła, że zo- stanie w niej sama – miesiąc. Rozstanie odbyło się w warunkach nieomal aseptycznych, jak w sali operacyjnej, dla Ryby było ono zresztą rzeczywiście operacją, bez krwi wprawdzie, ale miało uratować ją dla siebie, ją dla pisania. Wydobyła Marcina z tych tygodni niczym odłamek metalu z rany, ostrożnie pincetą. Przypomina sobie własny spokój. Kiedy zaczęły ją mijać budynki stacji, rzędy aut na podjeździe dworca i – ręka Marcina wysunięta dalej od wszystkich innych żegnających rąk, zaborcza. Robił wrażenie, jakby usiłował chwycić powietrze, które ją otaczało i wyciągnąć z wagonu, takie małe porwanie w przezroczystym worku. Tak, to byłoby nawet w jego stylu. Potem wmówiłby Rybie, że zrobił to dla jej dobra. Uwierzyłaby. Zapach dworca, deszczu padającego w kurz, sadzy, pozostawił na długo w ustach metaliczny posmak, jakby podnie- bienie było sklepione z czarnej blachy. Została sama. Wyzwolenie. To uczucie zna najlepiej. Przeczekać uciekający ku sercu pło- mień, wzruszenie. Wyjść z upału, nie podjąć w nim wędrówki. W tamtych latach między Dziadówką a miastem nie kursowały autobusy, a od stacji było daleko. Szła w ciemności drogą obsadzoną kasztanami. Słyszała ich oddech, mijając korę, liście; ciężki od skłębionej, czarnej wilgoci. Gałęzie po ulewnym deszczu pełne były kropel. Spadały na twarz, ręce, ziemię. Nieregularny szelest, raz prędki, gdy uderzało kilka kropli 54 jednocześnie, a potem sekundy ciszy. Przystawała w nich, jak w przytulnych wnękach, my- śląc o sobie sprzed dziesięciu lat, o tym jak jesienią zasypiała przy otwartym oknie w tym samym kapaniu, padaniu. To była ona, Ryba. Co czuła? Czy potrafiłaby odtworzyć swoje dziewczęce marzenia? Co z nich zostało? Szelest deszczu, zapach powietrza, może jeszcze i to, że nie potyka się na znajomej drodze, że wie, ile kasztanów musi minąć, nim skręci w le- wo. Szeroko sklepiona głowa Dziada, srebrna na tle okna, nieruchoma. Z jakiego roku pocho- dzi ten obraz, zastanawiała się, zapalając latarkę. Strumień światła rozciął ciemność w białe warstwy, wyświetlił na nich gałęzie z płynną wędrówką kropli. To jak z pamięcią, pomyślała, przypadek decyduje, którą przestrzeń wywoła się z mroku, zaludni. Światło latarki zmętniało. To Starcy zapalili na poddaszu Ryby starą, trzcinową lampę. W trawie poruszył się na wietrze żółty prostokąt z czarnym krzyżem ramy okiennej. Dwie twa- rze wpatrzone w ciemność. Czekali na nią. Już się nie spieszyła. Dokładnie wytarła nogi o drucianą wycieraczkę. Opartą o próg domu długą szczotką na kiju, tak jak to robiła od dzieciństwa, tym samym wyćwiczonym ruchem, czyściła buty. Odpadały z nich grudy błota (jak owoce, miękkie, rozkładające się już). Tego wieczoru zrozumiała, że Dziadówką pulsuje nadal krwią Hryniewieckich. Przepływała skrzy- piącymi schodami, rozjaśniając meble i twarze. Mijanie było w niej zawsze wolne. Tak chciał Dziad. Chronił się tutaj po swoich roztętnionych podróżach. Czas, zawracając, zataczał nad kasztanami szeroką pętlę. A jednak, jakże długo po wyjeździe z miasta dni Ryby nie chciały się zrosnąć. Nie umiała obłaskawić godzin. Zamiast pisać, chodziła na spacery. Miała taką skarpę ponad polami, tra- wiastą, z dębem. Opierała się o pień, czuła, jak włosy wplątują się w korę, wrastają. Wkra- czała w żywiczną miazgę, słoje i jeszcze moment, a uwolni się nareszcie od myśli o Marcinie. Wyzdrowieje. Mrużyła oczy w potokach czerwonego światła. Cisza. – Niech ją wchłonę – prosiła, zagarnę, niech Marcin i tamte gorące światy, usta, oczy niech odpłyną. Ich nie ma! Ich egzystencja to spamiętane kawałki przestrzeni, martwych słów. Marcin tymczasem – walczył. Listy przychodziły codziennie, a w każdym: „Źle bez cie- bie”, „Źle bez ciebie”. Nie pomagało chowanie ich do najodleglejszej z szuflad, pod najcięż- sze warstwy rękopisów. Leżały w myślach niczym płyta powtarzająca stale ten sam motyw. Czasem wydawało się Rybie, że zaraz zdoła go zagłuszyć. Ale wystarczyło nierozważnie unieść powieki znad papieru, spojrzeć w okno, a już powrót, igła zacięła się i dzwoni, dzwoni do obłędu, do migreny: „źle bez ciebie”. Wybiegała wtedy z Dziadówki. Szła prędko ku wyniosłej, dębowej drodze. Pachniało zie- lenią i wielkie, okrągłe chmury opierały się o horyzont. Powtarzała imię Marcina, odmierza- jąc kroki rytmem jego głosek. Ale nie wyjechała z Dziadówki. Została cały miesiąc. W następnych latach było już znacz- nie łatwiej. Wczoraj o zmierzchu odwiedziła skarpę. Kiedy oderwała głowę od pnia, w korze pozo- stało kilka jej włosów. Przyglądała im się. Drgały na wietrze. Ślad obecności, trop wiodący w pustkę. Pomyślała wtedy nierozważnie pod wypukłym niebem: czy w życiu Marcina nie je- stem już jedynie jak te czarne nitki w jesiennym pejzażu? A przecież wie, że któregoś z najbliższych wieczorów (pociąg z Berlina przyjeżdża o osiemnastej) drzwi się gwałtownie otworzą i Marcin stanie w progu, w zapachu wilgoci, w woni ulic, którą wniesie na skórze, na płaszczu. Nareszcie. Postawi walizkę na podłodze (na pewno nie po myśli, aby ją zostawić w mieście, będzie się spieszył na autobus). Ściągnie rę- kawiczki, rzuci je na łóżko. Ryba obraca się i prawie widzi, jak na szarym kocu wolno opada ich żółta, irchowa skóra. Kochany, mówi teraz do siebie szeptem, kochany. Czuje głowę Marcina tuż przy swojej, gorącą skórę. Przymkną oczy, aby świat, meble, ich kanty nie wtargnęły w nie, nie rozbiły 55 przeźroczystej chwili. Będą patrzeć w swoje błyszczące pod rzęsami sierpy tęczówek, jak przelewa się w nich światło, wzbiera i gaśnie, kiedy opuszczą powieki. Spojrzała w okno – czerwień sypie się z drzewa, prześwietlona słońcem, spływa w siwe błoto ogrodu. Kiedy Marcin wróci, uświadamia sobie nagle znowu zupełnie spokojna i daleka mu, doty- kając dłonią sterty maszynopisów – koniec z pisaniem. Przynajmniej na dwa tygodnie. Naj- pierw będzie opowiadał, potem pakowanie, powrót do miasta, sprzątanie. Trzeba się spieszyć! A więc zdjęcia – następne. Idzik już jako redaktor i Marcin w kawiarni. Zbliżenie. Powięk- szali je, długo regulując ostrość. Klisza była szara. Twarz Marcina bokiem do światła, więc jaśniejsza. Między nosem a ustami – bruzdy, powieki obrzmiałe i rysujące się już wysoko na czole – zatoki. Pali fajkę. Krawat przekrzywiony. Idzik często powtarzał, że nie umie wy- obrazić sobie Marcina ubranego nienagannie: – zawsze coś w nim musi być „fik fok na bok”. Parkosz – twarz ciemna. Na nosie, prawym policzku i czole – plamy. Widocznie w wa- nience z utrwalaczem, w ciasnocie krople płynu wżarły się w papier zbyt głęboko. Rysy oka- leczone. W walce między światłem a ciemnością wycina się niespodzianie ostro prawa skroń i muszla ucha. Jest tak nienagannie wymodelowana jak na ilustracji z podręcznika anatomii. Nad włosami Idzika (ścięte na jeża mają prawie tę samą co i czoło wysokość) z lewej strony krótka poświata, widać w niej nawet pojedyncze włosy. Parkosz gasi papierosa, powieki ma spuszczone, usta otoczone mlecznym zaciekiem dymu. Poza tym widoczne do połowy kości śródręcza, biała koszula (pierwszy guzik pod krawatem odpięty). Wyraz twarzy. Miał takie aż poza oczy sięgające zamyślenia, minuty, w czasie których wydawało się, że nic nie słyszy. Przychwycony na nich mrugał powiekami (jakby się budził) i zaczynał, najczęściej bez związku z tym, o czym się akurat mówiło: – A poza tym co wy jeszcze knujecie? Czasem zastępował to zdanie dowcipem. Najzabawniejsze opowiadał z taką samą, ka- mienną twarzą. Między nim a Marcinem – butelka soku, widoczna do połowy. Zaparzona po turecku kawa jeszcze nie opadła na dno, Idzik już usiłował ją pić; na szklance czarna, gruzełkowata smuga. Kilka następnych ujęć zrobionych na ulicy. Dwa pod domem Parkosza. Fotografował Mar- cin. Od lewej dziewczyna Idzika – Zośka, brunetka o jasnych, prawie przejrzystych oczach. Idzik, Ryba i P. (pisarz marynista). W perspektywie tramwaj i dwie warszawy, nad głowami ciężkie, secesyjne balkony, obok mur z białymi strzałkami. Tak w czasie wojny oznaczano zejścia do schronów. Szeroka brama (musiano przez nią w trzy lata później wynosić trumnę Idzika) obdrapana, mur z liszajami opadającego tynku, od dołu zaciek wilgoci. Chodnik w kamienne romby, pod samą bramą brukowany kamień. Na tych zdjęciach Parkosz wesoły, w prochowcu (podniesiony kołnierz), ręce w kiesze- niach. Do jego ramienia przytulona, malutka, niższa o głowę Zośka. Na jednym demonstruje „gębę”. Zośka często prosiła: – Idzik, zrób gębę – a potem niezmiennie przerażała się, zasła- niając dłonią usta – Boże, jakby mu tak zostało! – Twarz Parkosza wykrzywiona: dolna warga przesunięta w prawo, policzek wypchany powietrzem i oczy w słup, białe gałki. Grymas na pokaz, do aparatu, bo poza nim cała trójka konwencjonalnie uśmiechnięta. Zdjęcie robiono prędko, w obiektyw wchodzą już dwie czarne staruszki. I to – poza zdjęciem ze zjazdu – wszystko. Ryba odkłada zdjęcia na prawą stronę biurka. Przyciska je bryłą soli. Parkosz złapany w szczelną sieć powietrza. Nierozkładalny w kredowym papierze. Nada- jący stale od początku każdemu patrzącemu swoją skórę z zacięciem na policzku (nie golił się maszynką?), z zakrzepłą kroplą krwi, dwiema krostami. Mimo swej woli skazany na ogląda- nie. Po samobójstwie Idzika Ryba pojechała z Marcinem na wieś, do jego matki. Może dlatego, że ta scena rozegrała się w ciszy (za okna mi ogołocone drzewa, błoto głu- szące kroki), spamiętała ją jak jeszcze jedno, w pełnym świetle zrobione, zdjęcie. 56 Brązowe meble w niskim pokoju, nakrochmalone serwety i w łóżeczku – chłopiec. Tłusta, uśmiechnięta buzia. Gaworzy. Patrzyli na niego zdziwieni: wyjątkowo udany niemowlak, w rączkach dołeczki, duże, okrągłe oczy. – Czyje to dziecko? – Jak to czyje? I chociaż wydawało się, że twarz matki Idzika nie może niczego innego wyrażać poza cierpieniem, dostrzegli w niej panikę, więcej, sekundę grozy. Usiadła i powoli palec po palcu splotła dłonie na białym, sztywnym fartuchu. Zaszeleścił. Nie spuszczała z nich wzroku. Zmarszczki biegnące od oczu do skroni pogłębiły się. Dopiero kiedy za oknami zaterkotał traktor i drgnęły ustawione na parapecie doniczki z czerwonymi pelargoniami, powiedziała: – To państwo nie wiedzieli? Ryba od razu zaczęła prędko w myślach obliczać, ile czasu nie widziała Zośki. * Auta okrążają Dziadówkę z trzech stron jednocześnie. Dwa objeżdżają gazon pełen okwi- tających róż i stają na jego bokach przeciwległych. Ostatnie z napisem „Telewizja Polska” zatrzymuje się u wylotu kasztanowej drogi, na wprost okna Ryby. A więc Starcom udało się – będzie film o Dziadówce – pomyślała z podziwem, słuchając gaszonych po kolei, w sekundowych odstępach, silników. Chwila ciszy i wszystkie auta jed- nocześnie, jak ptaki otwierają skrzydła, wybuchają na prawo i lewo drzwiami. Teraz seria zatrzaskiwań i od razu na podjeździe tłok. Jedni prostują nogi, przeciągają się, przytupują, grzebią w teczkach, torbach, wertują jakieś notatki, drepczą w miejscu lub rozglądają się wo- koło, jakby katalogowali elementy pejzażu. Tak mógłby rozpocząć się film kryminalny „z ambicjami”, w identycznej kolejności ujęć, w barwnej scenerii: biały dworek z czerwonymi różami, zielonymi okiennicami, jeszcze na dodatek z dębową drogą o tej porze roku ciemno- złotą, szeleszczącą. Ryba wie – w dwóch parterowych oknach, za ciężkimi zasłonami czekają Starcy. Przyglą- dają się pośpiechowi, z jakim ci z aut, nie sprawdziwszy, czy ktoś jest w domu, od razu wy- ciągają ze środkowego wozu: kable, ciągną je przez kwietnik pod oknami. Wyobraża sobie wyraz ich twarzy, gdy przygnieciona czarnym kablem pęka łodyga najwyższej róży (sekundę chwieje się w powietrzu, purpurowa, ciężka od wilgoci), przerażenie rozszerzające ich źrenice i identyczny ruch czterech dłoni, prędki – ku szybom, ku ściętemu kwiatowi, jakby łudzili się, że zdołają w ten sposób zapobiec katastrofie. I teraz już w panice drepczą ku wyjściu, prze- klinając w myślach swoją opieszałość, tę chwilę, w której zamiast działać, sycili się zwycię- stwem. Bo jedno nie ulega wątpliwości, odnieśli sukces – „zmowa obojętnych” wokół Dziada przestaje oto istnieć. Wydreptali, wyczekali, wypracowali, „pięli, pięli, aż dopięli” – jakby powiedział Marcin. Film oświatowy o Dziadzie. Celebracji Dziada akt pierwszy, z nimi, Star- cami, jako mistrzami ceremonii – w tle. Podjazd opustoszał. Wszyscy są teraz pod podłogą: szuranie butów, głośne rozmowy, szum, jakby do Dziadówki wpłynął cały wartki strumień. Ryba odchodzi od okna i myśląc już o powieści, gdzieś na planie dalszym: – jak to dobrze, że nie mam z tym nic wspólnego. Biografie Woyny, Idzika, Jagody, nim zostaną splecione jak warkocz z trzech pasm, a po- tem zwinięte w węzeł – trzeba zapełnić zdarzeniami. Powybierać z przeszłości, odświeżyć, otrzepać, aby nabrały barw. Pamięta, znalazła kiedyś w Dziadówce pod szafą swoje stare papcie z sukna, z kolorowym haftem. Wychyliła się przez okno i wstrzymując oddech, uderzyła jednym bamboszem o dru- 57 gi. Z tumanu wyłoniła się nieomal czysta biel i czerwona parzenica. Nie mogła zrozumieć, dlaczego przed laty uznała je za zużyte. Życiorys Jagody Od początku Ryba wiedziała – raz jeszcze musi wrócić do warstw wcześniejszych życiory- su Jagody. Jej pierwsza posada: psycholog w Ośrodku Diagnostyczno-Selekcyjnym przy Zakładzie Poprawczym w P. Może być tak: Jagoda tuż przed egzaminem magisterskim przeczyta w miejscowej popołu- dniówce: „W Polsce jest czternaście placówek tego typu. Od 55 roku przebadano 10 tysięcy nieletnich. Ośrodek bada młodzież skierowaną przez sądy dla nieletnich, prokuraturę, MO i zakłady dla nieletnich. Wydaje opinię pedagogiczno-psychologiczno-lekarską, opartą o ze- społowe badania: psychologa, pedagoga i psychiatry. O potrzebie badań specjalistycznych młodych przestępców niech świadczy fakt, iż w 60 roku na 353 nieletnich zbadanych w ośrodku tylko u 78 nie stwierdzono żadnych odchyleń od normy. Dominowały upośledzenia umysłowe, nerwice, psychopatie i charakteropatie. Psycholog przy pomocy testów odtwarza inteligencję dziecka, kierunek zainteresowań, zajmuje się preorientacją zawodową, sferą emocjonalną, określa stopień rozeznania czynu, stopień demoralizacji...” Złoży podanie o zatrudnienie. Decyzję podejmuje z dnia na dzień. Chce pracować w za- mkniętym kolektywie. A inne motywy? Jak dotąd obiektem wychowania była tylko ona. Po- stanowiła odmienić rolę, włożyć nowy kostium. Stanie przed lustrem, w korytarzu (ojciec uważa, że wieszanie luster w pokojach jest szko- dliwe, uczy próżności), zbliży twarz do pełnej skaz, rudych zacieków tafli, przyjrzy się swoim oczom, miękkiej linii podbródka i włosom: rozświetlonym (drzwi do pełnego słońca pokoju są otwarte), układającym się wokół szyi, puszystym. Energicznym ruchem ściągnie je do tyłu. Twarz nagle surowsza, kości policzkowe szerokie. Powinna odpiąć jeszcze biały, koronkowy kołnierzyk. Położy go na półce, pod lustrem. Będzie tam leżał aż do wieczora, póki ojciec nie zwróci jej uwagi: – Po mieszkaniu bezustannie walają się twoje rzeczy! Ryba nie wie, jak Jagoda uzasadni swój wybór w liście do siostry, przecież nie napisze wprost: chcę pomóc tym dzieciom, albo: czasem wydaje mi się, że rozumiem, na czym polega samotność w dużej rodzinie; nie, Jagoda zawsze pilnuje, aby nie ujawniać przed siostrą swo- ich altruistycznych odruchów. Przeciwnie, satysfakcję sprawia jej podkreślanie w rozmowach z Wandą własnego egoizmu, wyrachowania. Zdaje się czekać na zatroskaną, pełną samo- oskarżenia myśl Wandy: a jednak źle ją wychowałam. Jedynie wtedy ma pewność, że siostra troszczy się o nią. Najprawdopodobniej więc napisze: biorę tę pracę, bo jest dobrze płatna, specjalny dodatek, darmowe obiady... Ośrodek wywalczy dla siebie cztery ciasne pokoiki na drugim piętrze domu poprawczego, w samym końcu korytarza. Od reszty gmachu oddzielają je obite blachą, zamykane na zasuwę i podwójny zamek – drzwi. Wyobraźmy sobie – dom stoi za miastem, na polach obrośniętych kartoflami, w środku szarej, otwartej przestrzeni. Ze wszystkich okien jest świetna widoczność. Uciekinier ma mniejsze szanse: brak drzew, krzaków, rowów. Lekko wygięta ku horyzontowi, przygnębiają- ca, zwłaszcza jesienią – płaszczyzna. Od pętli tramwajowej do domu prowadzi asfaltowa, jednopasmowa szosa. Po jej prawej i lewej stronie – głębokie błoto. Codzienne wędrówki do pracy i z pracy – Jaga nie będzie ich lubiła. Jej sylwetka obryso- wana słońcem lub deszczem wolno zbliża się i oddala od bramy, w regularnych odstępach czasu, jak wahadło. Niech zawsze pamięta, że odprowadzają ją ciężkie spojrzenia tych pozo- 58 stających w środku, za murem: wyrostków, dojrzałych już dryblasów, dzieci, czuje ich wzrok na biodrach, nogach. Wyobraźmy sobie także wnętrze gmachu: chłód od jego dna, wilgoć płynącą z piwnic i od razu wyszorowany do białości szeroki kamień schodów, stukot obcasów. W pierwszym okre- sie Jaga będzie pokonywać tę przestrzeń jak najprędzej, na dole, przy portierni głęboko za- czerpnie powietrza i wyprostowana, nie rozglądając się, wchodzi na górę, usiłuje nie dostrze- gać chłopców w jednakowych piżamach biegających od ustępów do pokojów, dopiero kiedy zamknie za sobą metalowe drzwi, poczuje się pewniej. To potrwa pięć, sześć tygodni. Potem zacznie chodzić wolniej, coraz wolniej, kiedyś przystanie. Spróbuje rozmowy. Zrazu poko- nując onieśmielenie, o ton za wysoko, cedząc słowa. Jej atuty: młodość, ruchy okrągłe, mięk- kie. Przy wargach, w ich ugięciu, w samych kącikach ślad bezradności, coś dziecinnego. Do- strzegą to najpierw ci najmłodsi, ci świeżo przyjęci. Ci dopiero co wyrwani z domów, spod opieki matek. Praca w Ośrodku: bogactwo testów, konieczność wydawania opinii o badanych, przelicza- nie ich osobowości na punkty, tak zwane „rokowania” na przyszłość, szansę resocjalizacji. Od razu też zaczną się typowe dla pracowników początkujących rozterki wewnętrzne, czy się nie pomyliła, czy nie wydała krzywdzącej, zbyt powierzchownej opinii. Zrazu często, później coraz rzadziej próbuje towarzyszyć badanym w ich dalszych perypetiach z sądem, zakładami karnymi, kuratorami itd. Jeszcze wierzy, że jej opinia jest ważna, że się liczy, że biorą ją pod uwagę. Należy pamiętać – za biurkiem Jagi codziennie siada pięciu, sześciu chłopców, każdy z własną historią, aktami sądowymi, zdjęciami z włamań, dowodami rzeczowymi, wywiadami środowiskowymi. Twarze rodziców. Będą otwierać się przed nią pełne ludzkiej szarpaniny, strachu biografie gwałtownie połamane, unieruchomione, bez ciągów dalszych. Zacznie my- śleć o nich jak o mechanicznych zabawkach, którym powyrywano wnętrzności. Jakie ma re- alne szansę ich naprawienia, jakimi poza perswazją środkami dysponuje? Mówi się o Jagodzie, że „wydeptuje” progi urzędów, załatwia, jeździ, dzwoni, umieszcza, wpycha, szantażuje. Powtarzają: – Jeśli Jagoda nie załatwi, to już nikt... Potem pojawi się zmęczenie. Zacznie drażnić ją nadmiar ludzi w domu. Będzie gwałtownie reagowała na dzwonki u drzwi wejściowych, na pogwizdywanie za oknem, nawoływania (– Te, Olek, chodź na dół...), śmiechy na korytarzu, w kuchni. Nie ma gdzie odpoczywać, z jednego gmachu zapchanego ludźmi, ich sprawami, przechodzi od razu do drugiego tętniącego życiem, pełnego wybucha- jących co chwilę gwałtownych konfliktów. Denerwuje ją fakt, że spory w rodzinie nigdy nie rozgrywają się do końca, żadna ze stron nie ma szans na sformułowanie swoich pretensji, nie ma też mowy o sprawiedliwym wyroku. Awantury kończą się mechanicznie, wraz z pojawie- niem się ojca. Nie wraca się do nich. Jaga nie umie przyjąć obowiązujących zasad gry. Nie chce płacić takiej ceny za zgodne współistnienie. Efekt – nosi „urazy” całymi tygodniami, nie odzywa się do rodzeństwa. W końcu zbywają jej dziwactwa wzruszeniami ramion, omijają z daleka jej książki, notatki, nie używają jej piór, gumek, książek, nie pożyczają jej rzeczy – dla „świętego spokoju”. Zaczyna egzystować w rodzinie na papierach wyjątkowych. Ale to też wyprowadza ją z równowagi. Czuje wokół siebie nieautentyczną, „robioną” ciszę. Parę razy wywoła awantury. Raz z tłuczeniem naczyń. Po kilku minutach zostanie w mieszkaniu sama. Nie od razu zauważy, że wszyscy się wymknęli jeden po drugim. Wieczorem, przy kolacji opowiedzą ojcu, zaśmiewając się, jak Jaga „wyszła z nerw”. Po powrocie z pracy nie może się położyć (– Tak bym chciała wyciągnąć się, przynajmniej na dziesięć minut – skarży się), łóżka są wysoko zasłane, obciągnięte białymi, nakrochmalo- nymi narzutami. Co czwarty dzień, kiedy przychodzi jej kolej na sprzątanie, sama, tak jak każe rodzinny regulamin, wyrównuje pierzyny kijem od szczotki, aby na kapie nie było ani jednej zmarszczki. Robi to mechanicznie, tak samo mechanicznie z wieloletniego nawyku 59 zbiera z podłogi każdą zauważoną nitkę, kawałek papieru, zmienia wodę w wazonach, co drugi dzień p u c u j e buty (nawet podeszwy się w ich rodzinie natłuszcza, ojciec twierdzi, że zelówki się wtedy mniej zdzierają), raz w tygodniu prasuje spódnice, bluzki, pierze bieli- znę. Robi to dokładnie, nie bez namaszczenia. Każda czynność wymaga osobnego wtajemni- czenia. – Nie wystarczy zamiatać, należy wiedzieć, jak trzymać szczotkę, aby kurz nie leciał na zamiatającego – pouczała zawsze Wanda. Dużo wysiłku kosztuje Jagę nie reagowanie na to, co w domu określa się jako „marudzenie ojca”. Nikt się tym od lat, poza nią, nie przejmuje. Należy wprawdzie robić wszystko, aby ojciec miał dobry humor, ale gdy się nie uda – trudno. Ojca zaś interesuje wiele: długość spódnic, kolory pomadek, nawet lakiery do paznokci. – Młoda kobieta winna być skromna – naucza przy każdej okazji. Dobrze byłoby, aby właśnie w tym czasie Jaga poznała Idzika. Ich pierwsze spotkanie: podczas konferencji prasowej zorganizowanej w Ośrodku przez Sąd Wojewódzki. Jadze zalecą omówienie założeń Ośrodka, przedstawienie dziennikarzom form pracy. Zaprezentuje im „maszynę” do sprawdzania wiadomości, z żółtymi, czerwonymi i zielonymi lampkami, układy do kodowania, wykresy, układanki. Będzie siedziała na po- dium, za stołem barwnym, pełnym klocków i kolorowej tektury. W swoim reportażu z konferencji Idzik napisze: „Psycholog Jagoda S. gęsto przeplatała swoją wypowiedź terminologią fachową, która dowodnie miała świadczyć o specyfice jej zawodu. Dziennikarze tymczasem, popijając sok, kręcili się niespokojnie i wzrokiem ludzi nawykłych do podglądania, gapili się w okna zasło- nięte kratami, w wazoniki ze sztucznymi kwiatami. Bądź co bądź byliśmy na terenie domu poprawczego. Jaka jest prawda o nim: czteroosobowe pokoje (kołdry, firanki w kwiatki i znowu wazoniki i kraty), sale do zajęć w kołach zainteresowań. Wychowanków nie zobaczy- liśmy. Zaaplikowano nam za to wystawę – modele prac, albumy. Ze zdjęć patrzyły twarze wyrostków o oczach ludzi zmęczonych życiem. Jakże poprawni byli w tym unieruchomionym na moment świecie. Zbijali skrzynie, heblowali drewno, pracowali przy maszynach, pochyle- ni w skupieniu; ręce ludzi pracujących fizycznie...” O Jadze jest tylko jedno zdanie. A jednak właśnie do Jagody zgłosi się po konferencji. Spamięta – w ścisku (wszyscy przepychali się już do wyjścia) jego twarz w skróconej per- spektywie, oświetloną z boku, z niebieskawymi cieniami po silnym zaroście. Zamierza pisać o pracy Ośrodka, prosi, by pozwoliła mu przysłuchiwać się jej rozmowom z badanymi. Zgo- dzi się, choć bez entuzjazmu. Nie ulega wątpliwości, obecność kogoś trzeciego zmieni rytm pracy, zniszczy nastrój, który czasem udaje się jej wywołać. Prośba dziennikarza zepsuje Ja- godzie humor na całą resztę dnia. Idzik zjawi się w jej ciasnym pokoiku (ledwo mieszczą się w nim biurko, regał i trzy krze- sła) dopiero po dwóch tygodniach. Siądzie koło drzwi. Cały czas będzie notował, nisko po- chylony, zapamięta więc przede wszystkim kształt jego czaszki, włosy ścięte na jeża. Zauwa- ży także, że w twarzy dziennikarza jest coś nieproporcjonalnego. Ale nie zada sobie trudu, aby przyjrzeć się jej dokładniej. Zrobi to później, gdy spotkają się po raz trzeci. Chłopak jest skierowany przez sąd dla nieletnich. Boi się. Chce rozmawiać, ma nadzieję, że pani „psycholog” mu pomoże. Kradzieże z włamaniem, był już dwukrotnie karany. Grozi mu dom poprawczy. Przed Jagą będzie leżeć gruba teczka jego akt. Wertuje ją wolno: zdjęcia z wizji lokalnych, zdjęcia dowodów rzeczowych, cała biografia – czarno na białym. Ryba zastanawia się nad taką sceną: chłopiec ma wykonać ćwiczenie, złożyć z kawałków drewna – człowieka. Korpus w kamizelce z wgłębieniami na szyję i ramiona, osobno nogi, ręce, głowa. Jest bezradny, obraca je w dłoniach, ogląda pod światło. Tułów układa górą w dół, ręce są wywichnięte, a na głowę nagle nie ma miejsca. Kiedy we wgłębienia na ramiona zaczyna wciskać nogi, a szyję próbuje wsunąć w miejsce tuż nad brzuchem, Jagoda nie wy- trzyma nerwowo i odwróci drewniany tułów. Chłopak westchnie z ulgą. Szyję i głowę składa 60 dobrze, zadowolony przyklepuje dłonią, ale z nogami znowu ma kłopoty. Stopy są zwrócone do środka. Zaskoczy to Jagę. Jeszcze przed chwilą sprawnie komponował według schematu wymyślne wzory z trójkątów i kwadratów, mierzyła czas stoperem. W swoim reportażu Idzik napisze: „Nie udało mu się ułożyć drewnianego człowieczka. Chociaż starał się. Czy potrafi kiedyś skonstruować własne człowieczeństwo”. (Po samobójstwie Idzika to zdanie zostanie dla Jagi obarczone nowym, gorzkim znaczeniem.) Jak pracuje Jaga? Chłopiec, biurko, psycholog – patrzą na siebie, ona jest tu wyrocznią. Zadaje pytania, oblicza jego błędy, punkt po punkcie, wykrywa całe pokłady niewiedzy. Po- tem na formularzu „Opinii”, w rubryce numer dwa: „Wyniki badań psychologicznych (mię- dzy innymi ocena poziomu intelektualnego, charakterystyka osobowości, zainteresowań i uzdolnień, przydatności zawodowej”), zatrzaśnie na połowie stronicy jego osobowość i na końcu, w jednej linijce sformułuje „Wnioski”, na przykład: sprawność umysłowa w granicach dolnej normy, ociężałość umysłowa, socjopatia lub coś w tym rodzaju. Chłopak zaciekle wal- czy, chce wypaść jak najlepiej. Idzik wyzna później Jagodzie: był w tej grze po stronie dziecka. Chwytał sam siebie na ab- surdalnej chęci, aby mu trochę podpowiadać. Zdoła zanotować część dialogu (między odpo- wiedziami chłopca a nowymi pytaniami Jagi nie ma najmniejszej przerwy, to nie rozmowa: potok słów), twarz kobiety zachowuje przez cały czas ten sam wyraz, po prostu rejestruje odpowiedzi jak taśma magnetofonowa: – Kto napisał „Pana Tadeusza”? – Sienkiewicz. – Gdzie leży Egipt? – W Berlinie. – Po co są przepisy prawne? – Żeby się ludzie nie pomordowali. – Czemu należy unikać złego towarzystwa? – Żeby nie robić coś złego. – Ile godzin ma rok? – Czterdzieści osiem. – Jaki film ci się najbardziej podobał? – „Hubal”. – A co ci się w nim podobało? – Koniec, jak mu obcięli głowę i rękę. – Jakie książki lubisz? – Nie czytam. Nie chce mi się. – Jakie przedmioty lubisz w szkole? – Prace ręczne, wychowanie fizyczne. Geografii nie lubię, – A szkołę lubisz? – My nie mamy szkoły. Nasza szkoła się rozwaliła, czy co. Teraz uczymy się w trzech szkołach, dwa dni w jednej, dwa w drugiej. Na pytania ankiety, którą sam wypełniał: – Czego się boisz, o czym nikt nie wie? – napisze – ciemności. Załóżmy – po jego wyjściu Jagoda zaparzy dla siebie i dla dziennikarza kawę. Wypiją ją z fajansowych kubków, przy biurku zawalonym ankietami, obrazkami, klockami. Gorzki za- pach kawy wprowadzi niespodzianie do ich rozmowy nowy ton, ślad zażyłości, pozory poro- zumienia. Idzik zapyta: – Czy istnieje według pani szansa resocjalizacji na te renie zakładu poprawczego? – i do- kładnie zanotuje odpowiedź Jagi: – Nie. W poprawczaku zamykają za kradzież rzodkiewek (dosłownie) i za gwałty, za pocztówki i za morderstwa. Separacja jest niemożliwa. 61 – Widzi pani inne rozwiązanie? Odpowie pytaniem: – A pan widzi? W trakcie rozmowy Idzik zacznie na blacie biurka układać historyjkę obrazkową; przy jej pomocy określa się orientację badanych w stosunkach międzyludzkich. Najpierw mechanicz- nie. Pierwszy obrazek: chłop jadący wozem, drugi obrazek: od bryczki odpada koło, trzeci obrazek: chłop schodzi z kozła, ogląda szkodę, czwarty... i tu Idzik zawaha się, przerwie sformułowane już do połowy pytanie i w skupieniu zacznie oglądać trzy pozostałe rysunki. Nie będzie umiał zdecydować się na ich kolejność, przełoży tekturki z ręki do ręki, aby po chwili rozrzucić je z wyraźną złością po blacie. Jaga uśmiechnie się z nie ukrywaną satysfak- cją (Idzik speszy się). Zawsze twierdziła, że linia fabularna tej układanki (projektowała ją kierowniczka Ośrodka) gubi się w nadmiarze szczegółów. To zdarzenie na pozór błahe utrwali się w pamięci Jagody, aby po latach uzyskać nowy sens. Idzik rzeczywiście często traci orientację, już nie w wyborze obrazków, lecz ludzi. Fakty układa w błędny porządek, gubi się w nich. Po raz trzeci Jaga spotka się z dziennikarzem dopiero po trzech miesiącach. Jagoda pracuje już w zakładzie poprawczym na etacie psychologa. Na tydzień przed tym kwietniowym, mocno nasłonecznionym dniem zetnie włosy, prawie po męsku. Nada to jej twarzy surowszy wyraz. Poza tym ma nowy, znacznie obszerniejszy gabinet, z drzwiami obitymi korkiem, dermą. Spróbujmy zobaczyć to tak: Idzik puka, wchodzi. Jaga stoi plecami do wejścia, na tle du- żego, przeciętego kratami okna. Jest drobna, na karku sznurek miniaturowych, pochłaniają- cych światło pereł. Parkosz dopiero po chwili zrozumie – nie usłyszała pukania, nie wie, że nie jest już sama. Przesłuchuje taśmę z rozmową: – Kiedy rodzice się zorientowali, że zażywasz narkotyki? – Jak zacząłem po pokoju szukać psów. – Czy dokonywałeś samookaleczeń? – Kilka razy. Raz pociąłem sobie przeguby stłuczonym kuflem. – Gdzie to robiłeś? – W domu. – Nie chciałeś żyć? – Życie jest mi obojętne. Już wszystko wiem. Nawet o śmierci, trzy razy umierałem. Wziąłem za duże dawki. Ledwo mnie odratowali w szpitalu. – Masz zamiar przestać się narkotyzować? – Nie, to jedno wiem na pewno. Jak wyjdę, znowu zacznę. – Jak się czujesz u nas? – A jak tu się można czuć? Jakby człowiek nie żył. – Czy po narkotykach można się uczyć? – Nie, nie ma się do tego głowy, ale pracować można. – Czy wiesz, że narkotyki mogą doprowadzić do nieodwracalnych zmian w mózgu? – Tak. Stukot przekręcanych pokręteł. Jagoda pochyli się nad mikrofonem (nadal stoi tyłem do drzwi), czysta w rysunku linia szyi, z wyraźnie zaznaczoną kością pierwszego kręgu. Zacznie mówić wolno, jakby z wysiłkiem zbierała myśli: Zbadać koniecznie, czego się boi... Skąd miał pieniądze na narkotyki... Gdzie i kiedy ze- tknął się pierwszy raz z narkomanami... Stosunki z rodziną. Czy ma dziewczynę... – Teraz przerwa znacznie dłuższa, wygląda na to, że nic jej już nowego nie przychodzi do głowy, po paru sekundach dodaje jednak głosem o ton wyższym, bardziej zdecydowanym: – Balansuje nad przepaścią. Wkracza w śmierć, nic jeszcze nie wiedząc o życiu. Moment ciszy i nagle – gwałtownie (zbyt gwałtownie) obraca się w stronę drzwi. Lęk. W oczach. Mruga prędko powiekami. Pozna go i od razu nowa twarz. Odbywa się to błyska- 62 wicznie, spokój, pewność siebie, przy pełnych wargach cienkie zmarszczki zawodowego uśmiechu, drobny, ale przecież już zauważalny ślad goryczy (wzruszy go to). Uniesie dłoń ku włosom, jakby chciała je zebrać z tyłu głowy, znanym już Idzikowi ruchem. Palce na ułamek sekundy znieruchomieją, później wplączą się w krótką, zwichrzoną nad czołem grzywkę. Idzik pomyśli: – Jeszcze nie pamięta, Że ścięła włosy, jeszcze się ich nie nauczyła. Jagoda: – Przyznam się panu. Jestem zmęczona. Tutaj mogą pracować jedynie ludzie o żelaznych nerwach. Poczeka na nią przy portierni. Wyjdą razem. Po raz pierwszy droga do przystanku wzdłuż świeżo za oranych pól nie wyda się Jadze monotonna. Dwa miesiące później Jagoda wyprowadzi się z domu. Biografia Rafała Woyny (c. d.) Woyna dla współkolegów, przyjaciół z katedry, studentów, będzie postacią, wokół której od lat narastały anegdoty, żarty, dykteryjki. Dla nich wszystkich, mijających się dzień w dzień na korytarzach, w prostokątach świateł stale otwieranych i zamykanych drzwi, ogląda- jących swoje profile wiecznie na tle książek, w trójkątach zapalonych „czytników”, uwikła- nych w kredowe, puszyste zacieki – jedno jest wspólne – tęsknota za pełnią życia, głębokim oddechem, śmiechem. Tymczasem marzną w swoich czarno-białych konstrukcjach zdanio- wych. Głód zwykłości. Gromadzą pośpiesznie, bez selekcji strzępy zdarzeń spoza gmachu, okaleczone dialogi, rozbudowując w środku pachnącego klejem introligatorskim Philosophi- cum – barwne śmietnisko życia. Bylejakość zasłyszanych opowieści, częsty brak pointy. Dla naukowca X. z Warszawy docent Rafał Woyna na długo pozostanie przede wszystkim kimś, kto dla swojego psa pekińczyka z każdej podróży zwykł przywozić chałwę. Kiedyś w środku dyskusji na temat perspektyw ikonologii podaruje mu – ale tak, aby wszyscy widzieli – paczkę chałwy. Woyna przechowuje jeden z jego późniejszych o parę lat listów: „Rafale, wciąż jakoś nie mogę tak Cię uhonorować chałwą, jak bym chciał: ta* jest wprawdzie gatun- kowo dobra, ale niestety przez ten czas nieco ZŻÓŁKŁA. (Mimo że była trzymana w lodów- ce.) Ale jestem pewien, że to tylko z wierzchu i że po odgarnięciu łudzących pozorów do- trzesz do zadowalającej Cię istoty rzeczy. Do chałwy dołączam książkę. St. * W drugiej od góry szufladzie biurka.” I stanie się, od tego czasu brązowy psiak, prychający, zwycięsko wbiegnie, merdając ogo- nem – do rozmów o Woynie. Studenci zaczną podglądać spacery Woyny z psem. Będą opowiadać, jak wczesnym ran- kiem wynurza się na skwerze z mgły, zamyślony, cierpliwie przeczekujący minuty psiego zawąchania, jak pogaduje do kudłacza, który odpowiada mu dostojnym wachlowaniem ogo- na. Po latach, kiedy Woyna dostanie nareszcie własne, spółdzielcze mieszkanie, pojawi się z kolei seria opowieści o jego przeprowadzce. Wynajmie konną (!?) platformę. Zawali ją książkami. Rzeczy osobiste wniesie na kozioł w jednej, mocno nadwerężonej walizce. W epoce meblowania – o pobycie Woyny w Desie: – Wchodzę, a on na klęczkach pod ja- kimś gratem. Opukuje mu nogi i nasłuchuje z uchem przy drewnie. – Albo, mówi kolega z katedry: – Kupił w Gdańsku za cztery tysiące złotych portret szlachecki z siedemnastego wie- ku. Prymityw. Głowa krzywa, żabot jak przyczepiony. I patrzeć na takiego dzień w dzień, powieszonego nad własnym tapczanem. Makabra. Kiedy mu to powiedziałem, wściekł się: – Ty mnie traktujesz jak idiotę! – Krzyczał. – A sam co? Za dwadzieścia pięć tysięcy jedziesz na dwa tygodnie do Hiszpanii. Zamiast kształcić „oko wewnętrzne”, będziesz z amerykań- 63 skimi sklerotyczkami oglądać wieże. – Wiozłem go razem z tym jego obrazem po gołoledzi, zupełna „szklanka”. W każdej chwili mogliśmy wpaść w poślizg, a ten tylko bez przerwy: – Uważaj, bo mi obraz stłuczesz! Gadają o Woynie w pociągu, w czasie podróży, w przedziale popielatym od dymu (za oknami listopadowa, rozmoknięta ziemia, deszcz), gadają w holu biblioteki uniwersyteckiej, w przerwie na Radzie Wydziału (wszyscy w i ciemnych garniturach i białych koszulach, znu- dzeni, co chwilę spoglądają na zegarek), gadają po ćwiczeniach, wychodząc z Philosophicum na mróz, między oszronione drzewa, podnosząc kołnierze, przytupując z zimna na przystan- kach autobusowych z ciężkimi, pełnymi książek aktówkami, przy małej czarnej, w przerwach między zajęciami: – To jeszcze nic – wtrąca się doktorant Woyny. – W zeszłym miesiącu otrzymał telegram, żałobny. Byłem akurat u niego. Ręce mu drżały, jak go otwierał: „Pozdrowienia od Karola. Zegar w drodze”. – I co? – I nic. On nie zna żadnego Karola... Woyna będzie znany w „środowisku”, a wymyślanie i powtarzanie anegdot i zdarzeń prawdziwych o nim stanie się czymś w rodzaju rytuału, żywego folkloru. Wędrują (oczywi- ście wśród ściśle wtajemniczonych) po wszystkich ośrodkach uniwersyteckich, wiecznie od- kształcane, dodaje im się ciągi dalsze, dialogi... Kiedy otworzy międzynarodową konferencję naukową w wygniecionym garniturze i zie- lonym swetrze polo, od razu znajdzie się paru studentów, którzy stwierdzą, że jechali do War- szawy razem z Woyną, w tym samym przedziale. Miał na sobie białą koszulę, bordowy kra- wat i bardzo ostrożnie zakładał nogę na nogę, aby nie pognieść świeżo zaprasowanych kan- tów. Komentarz – w sposobie ubierania się Woyna stosuje inwersję, szyk przesławny. W ciągu ostatnich lat popularność Woyny wzrośnie; aby wywiązać się przynajmniej z po- łowy zobowiązań – żyje w wiecznym pośpiechu, podróżach, często między kilkoma miasta- mi, wrysowany w skomplikowaną siatkę z „rozkładem jazdy”, coraz sprawniejszy w „pożera- niu” przestrzeni. Opanuje strategię podróżowania: ekonomię przesiadek, zdobywania miejsc. Sprawa zmęczenia na przykład. Rozwiąże problem, kiedy opłaci się wejść do wagonu restau- racyjnego, a kiedy wystarczy zamówić kawę do przedziału, czy czytać, czy drzemać, a wszystko to ściśle uzależnione od pór roku, dnia, samopoczucia. Po paru latach takiego trybu życia będzie w środku nocy, po przejechaniu sześciuset kilometrów wychodził z wagonu, jakby dopiero co do niego wszedł, wypoczęty. Kiedyś, właśnie w trakcie podróży – postanawia nagle Ryba – spotka Idzika. Lęk przed tą sceną. Ryba ustawia, jak na szachownicy, autentycznego z krwi i kości czło- wieka – Idzika na przeciwko postaci fikcyjnej – Woyny. Odkłada pisak i czeka, czeka, aby ten spod powiek, na razie migotliwy, pełen prószącego światła obraz urealnił się, nabrał wagi. Do spotkania Idzika z Woyną musiało dojść w powie- ści prędzej czy później – niech się więc odbędzie w przestrzeni dla obydwóch neutralnej, w przedziale pełnym kurzu (gorące grzejniki), o zmroku. Z Woyną nie będzie kłopotu: Siedzi w rogu, pod oknem. Jest sam w przedziale. Wraca z obrony pracy swego doktoranta. Nie czyta, ale dłoń trzyma między kartkami, jakby lekturę przerwał jedynie na moment. Po prostu lubi czuć na kolanach twardy grzbiet książki, a pal- cami rozpoznawać jedwabistość papieru i chropowatość druku. Przymknął powieki. Cienie wokół oczu i wolno, na prawej skroni przelewający się w wypukłej żyle – puls. O czym my- śli? O Dziewczynie. Minęli się w holu Philosophicium pięć dni temu, no, najwyżej siedem. O jej twarzy spamiętanej w bieli śniegu, o geście, jakim odgarnęła włosy. W wyobraźni odtwa- rza tę scenę raz jeszcze: otwiera ciężkie drzwi, wiatr, mija Dziewczynę, obracają się ku sobie, spojrzenie, i prędko jak na przyspieszonym filmie Woyna cofa obrazy (uciekają do tyłu) i 64 znowu już wolniej przepływają na powrót: otwarcie drzwi, wiatr... a wszystko w rytmicznym, usypiającym stukocie kół. Buduje tę scenę stale od początku, już mniej więcej od godziny, bawi się nią, mijaniem barw, kształtów, usypiają go jej nawroty. Oczy Dziewczyny lekko zmrużone. Spojrzała na niego z uwagą? Czy zmarszczyła czoło? Może przypomniała go sobie sprzed lat, z czasów Propozycji”, z klubu? Wspomnienie Dziewczyny jest już na szczęście pozbawione niepokoju, który tak go zmę- czył w trakcie wykładu. Stłumił go. Jednego bowiem Woyna nie toleruje, zdarzeń zmuszają- cych go do zmiany decyzji. Dziewczyna ma zostać epizodem! Barwnym, wzrokowym epizo- dem. Tak postanowił. Drzwi do przedziału, gwałtownie szarpnięte, otworzą się. Wiatr uniesie zielone zasłony. Przez moment twarz Woyny silnie oświetlona – od strony korytarza świeci jeszcze słońce. Idzik – beżowy prochowiec (ten ze snu) i czarny golf, policzki z dwudniowym zarostem. Cały on zresztą szary, wymięty, zmęczony. Wtargnie gwałtownie w myśli Woyny o Dziew- czynie – Idzik, który wraca przecież właśnie do niej, Jagi, a tak się spieszy, że nie skorzysta z zarezerwowanego hotelu, tylko od razu, prosto z konferencji prasowej... Ma przekrwione białka, napuchnięte powieki (pił?), wygląda, jakby oczy miał jeszcze mniejsze, bliżej osadzo- ne. Nie widzieli się z Woyną od dwóch lat. Ucieszą się ze spotkania. Obaj. Szczerze. W trakcie rozmowy zmrok za szybami przejdzie z wolna w ciemność. Po godzinie zamiast swoich twarzy będą widzieli jedynie szare plamy. Cały zresztą dialog konstruowany powoli, z namysłem, prowadzony ściszonymi głosami, w połowie drogi między jednym a drugim mia- stem, rzucony na szare tło mijanych pól (na ziemi szeroki, fioletowy poblask) powinien mieć w sobie urok rzeczy nie dopowiedzianej do końca, jakąś cienistość, niepokojącą wieloznacz- ność. Tak go Woyna spamięta. W przerwach między słowami będą czuli realną, nieomal przedmiotową obecność czasu, tego który minął. Przeżyli go tak inaczej, że oto siedzą na przeciwko siebie – z obcymi twarzami. W zdaniach Idzika hamowana gwałtowność i dłuższe, bardziej niepokojące przerwy, tak jakby rozmowa z Woyną była jedynie marginesem, tłem, na którym rozgrywa się inny ważniejszy dialog: Idzika z samym sobą. Już przed dworcem w P. głowa Parkosza nagle ostro oświetlona zapali się na sekundę bia- łym światłem. I to co Woyna zobaczy, a co początkowo w sposób naturalny przypisze zmę- czeniu Idzika, bladość przechodzącą w sine plamy pod oczami, na skroniach, usta zaciśnięte, drgające szczęki i cały ten „robiony” spokój, później już po samobójstwie Idzika przekształci się w pamięci Woyny w maskę – lęku. Nikomu, a już zwłaszcza Jagodzie, nigdy o niej nie opowie, usiłując bezskutecznie zatrzeć ją w pamięci, zasypać nowymi obrazami. Wyrzuty sumienia? Może gdyby rozmowa przy- brała inny obrót, bez tych uników, przemilczeń... Były przecież pytania, które nie padły, choć ich konieczność obaj wyczuwali. Dyskrecja? Woyna powie później: – Nie chciałem mu wła- zić z butami do duszy. Nie ulega wątpliwości – sceneria tego spotkania ma związek z wczorajszym snem Ryby, z jego duszną, pełną nerwowości atmosferą. Podróż do nieznanych horyzontów, balansowanie między realnością a fikcją: Idzik w beżowym prochowcu, z wypchanymi (czym?) naderwa- nymi kieszeniami... Rozmowę między Woyną a Idzikiem należy przemyśleć do najmniejszego szczegółu, wy- ważyć każde zdanie. Będzie to spotkanie dwóch na antypodach żyjących ludzi, dwóch świa- tów absolutnie hermetycznych, nieprzenikalnych i na koniec dwóch nie świadomych jeszcze tego – rywali. Trudno w tej sytuacji marzyć o wzajemnym zrozumieniu: dziennikarz z popo- łudniówki i naukowiec. Pierwszy – osadzony w codzienności, produkujący ośmiowersowe notatki prasowe dla ludzi, czytających je w tramwaju, u fryzjera, tłukący się wiecznie po pe- geerach i geesach, dziennikarz od taboru kolejowego, dostaw żywnościowych i „Pilnej pra- 65 sowej”, i ten drugi – wyjęty ze stosów książek, regałów, z zapachu kalki i papieru, ze zdań o zawiłych konstrukcjach, wygłaszanych do ludzi maksymalnie skupionych. Trzeba, aby ta ich „inność” była wyczuwalna w każdym zdaniu, geście. Odmienne układy sloganów, dobór porzekadeł, inne racje nadrzędne, nawet intonacje, nie mówiąc już o doborze nazwisk, instytucji, dla każdego z nich kontrastowe punkty stabilne, niezmienne egzystencji. Wszystko to, co trzeba dla świętego spokoju zaakceptować. Bez wymiany. Jedno jest dla Ryby jasne – nim zacznie nad tą rozmową pracować, musi zrekonstruować swoje ostatnie spotkanie z Idzikiem. * Zjazd literatów odbył się w terenie (zwiedzanie fabryki, kombinatu hodowlanego), na trzy tygodnie przed śmiercią Idzika. Parkosz miał zredagować z niego notatkę do miejskiej popo- łudniówki. Jakiś fotoreporter zrobił im wtedy, to znaczy Rybie i Idzikowi – zdjęcie. Ukazało się następnego dnia, obok wielu innych – przy notce Idzika. Jest to na pewno ostatnie zdjęcie Parkosza. Ryba przygląda mu się: małe, sześć na dzie- więć (tamte wcześniejsze ze ślubu, ulicy – miały format pocztówkowy), ale za to bardzo ostre. Sylwetki w planie amerykańskim, w środku słup sieci elektrycznej, która biegnie w głąb zdjęcia, rozgałęziając się na boki. Całe niebo uchwycone w czarną sieć drutów. W tle, pomiędzy głowami Ryby i Idzika, przecięty słupem romb dykty z hasłem. Widoczne tylko fragmenty słów ech acnia się łeczna jatywa ęż listycznego wnictwa Za tą romboidalną konstrukcją – na wysokości twarzy Idzika – budynek fabrycznej sto- łówki (poczęstowano w niej pisarzy obiadem), maszt z chorągwią i połowa dostawczej nysy, dalej zabudowania fabryczne, a po stronie prawej zdjęcia – fragment autobusu. Ryba i Idzik w białych, podpiętych pod brodą kaskach. Dana włożyła kask z czoła, widoczna grzywka i wy- pływające spod paska długie pasma włosów (pamięta, że był wiatr), oczy zmrużone, widocz- nie patrzy pod światło (czy było tego dnia słońce?). Jest w kożuchu. Ręce bez rękawiczek splecione na brzuchu, pod lewą pachą torba. Ma ją jeszcze, płaska z brązowej skóry, egipska, wyraźne na zdjęciu tłoczenia. Nawet nie wiedziała, że przedstawiają rytualną scenę: wokół posągu tańczą trzy półnagie kapłanki. Idzik włożył kask głęboko na czoło, oczy i prawa część twarzy są w cieniu. Ostra bruzda podkreślona czarną smugą biegnie od nosa do brody. Pali papierosa. Dłoń trzyma akurat przy ustach (takie miał małe, pulchne ręce?). Papieros już się dopala. Pamięta, że zaraz po zrobie- niu zdjęcia wiatr zerwał popiół i zaprószył mu oczy. Długo wycierał łzy przegubem, mrugał powiekami. Zauważyła wtedy, że ma przekrwione białka. Spytała nawet, czy to nie zapalenie spojówek. Wyraz twarzy Parkosza, w cieniu i jednocześnie mocno przesłoniętej od góry ka- skiem, a z dołu dłonią (spoza palców widoczny tylko zarys górnej wargi) – pełen napiętej czujności. To, co rzuca się w oczy, to kontrast pomiędzy jasną w słońcu, uśmiechniętą twarzą Ryby (była w tamtych miesiącach szczęśliwa?) a pełną mroku sylwetką Idzika. Nawet jego płaszcz jest nasycony czernią. 66 Ryba pochyla się nad zdjęciem... tak, teraz to, dopiero zauważyła: kask Parkosza zlewa się z chmurami. Na dobrą sprawę wygląda to tak, jakby niebo, rzucając cień, opadło na jego oczy. Ale czemu? Przecież jest tak samo oświetlony jak kask Ryby, a ten ostro odcina się od tła. Prędko chowa zdjęcie do szuflady. Upycha je pod stosem innych (zapachniało starym utrwalaczem, kwasem). A czując silniejsze bicie serce, uderzenie krwi do głowy (zaróżowiła się?), uświadamia sobie nagle, że się boi. Najnormalniej w świecie przestraszyła się. Ale cze- go? Idzika? Zdjęcia? Własnych skojarzeń? * Jednocześnie nasłuchuje: te zza podłogi, początkowo tylko szmery, szurania – gwałtownie spotężniały. Akurat spod biurka Ryby, z pokoju jadalnego ruszono coś ciężkiego, dzwonienie szkła. Kredens? Ruszyli kredens? (I co na to Starcy?) Nie, to już przesada. Przecież on jest tak stary, że w każdej chwili może się rozpaść, deski z tyłu są nadpróchniałe, a poza tym jest tak zapełniony... Ciekawe, ilu ludzi go pcha? Mają pasy? przewidzieli przestawianie mebli? Ciągną go w kierunku drzwi. Cały dom wibruje: szyby, podłogi. (Starcy przeżywają na pew- no chwile grozy.) Bogato zdobione sanktuarium, w którym Dziad przechowywał swoje naj- cenniejsze zbiory, jest poważnie zagrożone. Dziad kupił kredens na licytacji. Stał, jak Ryba daleko potrafi sięgnąć pamięcią, zawsze w tym samym miejscu. Rozległy, pachnący egzo- tycznym drewnem, drzwi ma wyłożone sękami we wszystkich odcieniach brązu. Kiedy była mała, siadała pod nimi na ziemi i delikatnie dotykała sęk po sęku. Każdy był inny. Wierzyła wtedy, że sęk to po prostu pąk, pąk drzewa, z którego potem rozkwita pień, gałęzie i liście, że drzewo otwiera się ku niebu tak jak kwiat. Tajemnica wędrujących pod ziemią czarnych ko- rzeni była jej wtedy obca. Jedno jest pewne, jeśli ci filmowcy z dołu zdołali przestawić kredens, można się po nich spodziewać wszystkiego. Trzęsienie ziemi. Dziadówka rusza z posad! Może już po raz ostat- ni. Światło! Wpuszczą światło w jej mroczne kąty! Zabrudzą, porysują podłogi. Rozwalą się, osypią, opadną te najstarsze, chore przedmioty. Wielkie oczyszczenie! Śmiech, ostry, zaraźliwy z dołu, ale nie z jadalni, wygląda na to, że z pokoju obok. Tak, z tego, w którym wisi maska Dziada. Ryba słucha, jak łamie się, obrasta pogłosem, podwój- nym, potrójnym, a w końcu pęka niczym obręcz rzucona o sufit, tuż pod jej stopami i jeszcze wraca zza okna, odbity o drzewa, widocznie otworzono okiennice, szyby w tym ciemnym, przegrzanym pokoju. Starcy tak dbają o stałą temperaturę w nim, jakby Dziad stale tam jesz- cze leżał, ogromny, schorowany, on, a nie jego pośmiertna maska i zdjęcia z pogrzebu. Teraz z kolei głośna rozmowa, poszczególne słowa toną we wnętrzu holu, słychać tylko intonację, porwaną, na zadyszce. Coś wydźwigują z pokojów, układają na podłodze korytarza i potem zaraz wyżej, na schodach prowadzących do pokoju Ryby. Słyszy uderzenia twardych okładek (?) o drewno. Rzeczywiście chcą przesuwać regały? I nagle ze środkowego podestu... tak, nie ulega wątpliwości, to są jednak książki, ktoś musiał zahaczyć o jeden ze stosów i spa- dają teraz w dół foliał za foliałem. Płaskie uderzenia. Encyklopedia czy słownik? Może albu- my z reprodukcjami? W każdym razie są to opasłe, ciężkie tomiszcza, na pewno z regału pod drzwiami. Ma najwyższe półki. Zawadzał im? Zasłaniał światło? Usiłują przemeblować wszystkie z takim trudem zrekonstruowane przez Starców wnętrza? Reżyser ma własną kon- cepcję mieszkania Dziada? I co na to Starcy? Wyjść? Przyjrzeć się ich panice, ich twarzom? Ich oczom? Zagadnąć ich? Sparzyć im kawę? Uspokoić? Przecież w końcu te wszystkie, największe nawet prze- mieszczenia można przez tydzień, dwa doprowadzić do stanu pierwotnego. Trzeba im to uświadomić. A jeśli ci z dołu, ci spod podłogi skorzystają z okazji i wtargną tu na górę? A niech które- muś wpadnie do głowy genialna myśl, aby ją filmować w trakcie „pracy twórczej”, jest prze- 67 cież jedyną autentyczną (co na razie nie ulega wątpliwości) wnuczką Dziada. Boże drogi, Boże drogi, szepcze w panice. Dobiega do drzwi (bo przecież łażą tam na schodach, tylko dziesięć, dwanaście stopni niżej) i przekręca klucz jeszcze raz, drugi raz, tak na wszelki wy- padek. Może Starcy okażą się lojalni, wiedzą przecież, jak nienawidzi takich „reprezentacji” i może nie zdradzą miejsca jej pobytu, nie powiedzą, że przyjechała? W każdym razie póki niebezpieczeństwo trwa, nie opuści swojej twierdzy. Muszą sobie dać radę sami. Realizuje się w końcu ich, a nie jej marzenie! Dziadówka zaistnieje nie tylko dla kilkuset wycieczek. A swoją drogą ciekawe, kim jest ten człowiek, który podjął się rekonstrukcji mitu Dziada. Zlecono mu film tak po prostu z rozdzielnika, czy sam się o niego starał? Wnioskując z tego rabanu pod podłogą, wygląda na człowieka, który miewa pomysły. Młody? Jeden z tych zwariowanych wielbicieli, których Dziad miał zawsze na kopy? Dziad – ta wyjątkowo żywotna bestia – jak mawiał o nim zawsze Przestwór, wtargnie oto na powrót w wyobraźnię ogółu. Jego muzyka, jego pamiętniki, wspomnienia, reportaże, anegdoty, felietony, cenne zbiory, jego Dziadówka na koniec – wszystko to ruszy do ataku, zapanuje na ekranie, w salach koncertowych, w radiu, w bibliotekach, księgarniach, na wy- stawach, w muzeach, obrośnie siecią prelekcji, wykładów, dyskusji, opracowań, monografii – Ryba jest tego pewna. Dziad zwycięży. To i tak prędzej czy później musiało wybuchnąć! Dziad nigdy nie żył zbyt długo w ciszy. Trzask pod podłogą. Najpierw jakby łamanie drewna, desek i po sekundzie uderzenia o podłogę drobnych przedmiotów z drzewa, metalu, suche pękanie gliny, coś się toczy, po- dzwania... Ryba aż się poderwała i dopiero całym wysiłkiem woli zmusiła się, aby na powrót usiąść. Trudno – jeśli owo wskrzeszenie ma się dokonać naprawdę, to ta półka ze świątkami- rzeźbami garnkami musi widocznie zostać spisana na straty. Część zresztą – pociesza się – Starcy na pewno zdołają uratować, posklejają, poszczepiają, tak jak to tylko oni potrafią z samozaparciem i mrówczą cierpliwością, gorzej będzie z unikalnymi figurkami z gliny, znacznie gorzej. * Zjazd pisarzy. Ile minut, sekund zdołała spamiętać z tego wietrznego dnia? Wie na przykład, że chmury szły tak nisko, że w każdej chwili mogło zacząć padać. Ile- kroć pojawiało się słońce, wszyscy spoglądali ze zdziwieniem ku niebu. Jeszcze kilka rucho- mych obrazów, zanurzonych w wyraźnych, jakby po lakierowanych barwach. Zastanawiają- ce, że kolory są dla Ryby ważne dopiero poza miastem. Widocznie w natłoku przedmioty płoną przyćmionym światłem, a odbijając się wzajem o siebie, świecą pożyczonym reflek- sem. Poza tym gasną zbyt gwałtownie. Tylko w otwartej przestrzeni przedmiot zmierzcha poprzez kilka kolejnych, pełnych chropowatości warstw. Ryba pojechała wtedy na zjazd, lek- ceważąc wszystkie terminy, zobowiązania, paczki zeszytów, nie dokończone opowiadanie, wyrwała się ze środka papierzysk, stert książek, z zapachu kawy i kalki. Kiedy autobus wje- chał w powietrze późnej jesieni, kiedy otworzyła się przed nią daleka perspektywa świeżo zaoranych pól, a światło uderzyło w oczy – przymknęła napuchnięte, zaczerwienione powieki i kładąc dłonie na oparciach fotela, palce lekko drżały, zadecydowała: musi nareszcie odpo- cząć. I widocznie dlatego spamiętała z tej podróży przede wszystkim powietrze i zapachy. Pierwsze ujecie 68 Idzik był tylko znakiem, plamą na czystym świetle tego dnia. Jeśli zwracała na niego uwa- gę, jeśli zajmował jej myśli, to mimochodem, między jedną rzeką kształtów a drugą, między jednym zdaniem a następnym. Mówiła zresztą tego dnia mało i to programowo niechlujnie. Dosyć miała już wyważania, poszukiwania słów. Co pewien czas wymieniali z Parkoszem absurdalne, pozbawione sensu zdania. Były słabym odbiciem ich gadek z czasów studenc- kich, nie nazywali tego zresztą rozmową, tylko „chromoleniem”. Idzik miał zwyczaj, zwłaszcza na nudnych wykładach, przysyłać do Ryby i Marcina kartki z zaprogramowanym typem zabawy, na przykład w przekręcanie przysłów. Widocznie przypomniało mu się to, bo kiedy wychodzili gęsiego z autobusu (przed bramą wjazdową do kombinatu hodowlanego), pochylił się nad Rybą i szeptem powiedział: – Nie rób drugiemu między drzwi. – Podchwyciła: – Nie kładź palca, gdzie tobie nie miło. Roześmiał się: jego śmiech, jak zawsze głośny, niepohamowany, usta z dwoma rzędami wysoko odsłoniętych zębów (kiedyś uderzająco białe, teraz już z żółtym, nikotynowym nalo- tem). Kilka osób odwróciło ku nim głowy z zaciekawieniem, ale Idzik udał, że tego nie widzi. Miał irytujący sposób podkreślania swojej inności, nazywał to niechęcią do „pospolitowania się”. Zawsze więc musieli być ci z zewnątrz, ci nie wtajemniczeni. Efektownie przerzucił się z jednego tylko im znanego kodu do drugiego. Od lat, w najbar- dziej dziwnych sytuacjach opowiadali sobie wzajemnie stale ten sam, nieśmiertelny kawał o „rudym i łysym”. – Znasz bajeczkę o rudym i łysym? – No... – Mówi rudy do łysego: – nie dała Bozia włosów, nie dała! – A na to łysy: – chciała dać, ale nie wziąłem, bo były rude. Zachichotali. Przez moment poczuła się tak, jakby tych lat, które minęły, w ogóle nie było. Rozbawiona spojrzała na Parkosza. Był poważny. Patrzył gdzieś przed siebie, chyba na koro- ny drzew, robił wrażenie, jakby myślał o czymś zupełnie innym. Speszyła się. Zrozumiała, że rozmawiał z nią mechanicznie, a przytaczając ich „gadki” sprzed lat, zajęty był wyłącznie sobą. Kiedy więc po chwili, wysuwając dolną szczękę nad górną, powiedział: – Ale pada! – ona zamiast starym zwyczajem wysunąć górną nad dolną i odpowiedzieć: – Mi tam nie pada – odezwała się ostro, z nagłą irytacją (samą ją to zdziwiło): – Daj mi spokój! Czy coś odpowiedział, odszedł, dalej mówił... Nie pamięta. Wie jedynie, że zrobiło się chłodno i ktoś z boku skomentował: – Wieje aż do szpiku kości. Kiedyś, na ćwiczeniach z nauk pomocniczych, Idzik zaproponował – przypomina sobie – zabawę w pisanie testamen- tów. Zajęcia odbywały się na parterze, za salą wykładową, w pokoiku tak małym, że czuli się w nim jak i przysłowiowa gombrowiczowska „kupa”, nie można było tak siedzieć, aby kola- nami i łokciami nikogo nie dotykać, po piętnastu minutach robiło się parno, a po oknach spływały strugi wilgoci. Idzik wyjął kartkę z kołonotatnika, pedantycznie odciął scyzorykiem lewą stronę, z ze- wnętrznej kieszeni marynarki wyciągnął pióro, wolno je odkręcił (widzi jeszcze ten kolisty ruch palców) i przechyliwszy głowę w lewą stronę, zaczął pisać. Marcin szturchnął Dane łok- ciem, już wiedzieli, na co się zanosi. Pismo Idzika: litery u dołu rozpłaszczone, jakby nadto- piły się na rozpalonej linijce. Czytali: „Nakazuje się po pierwsze: sprzedać wszystkie moje książki w liczbie dwudziestu sześciu, w tym dziewięć podręczników, w antykwariacie na Sta- rym Rynku, a uzyskaną w ten sposób sumę przelać przekazem na książeczkę oszczędnościo- wą mojej matki...” i tu następował cały rząd liter i cyfr. To właśnie „przesłanie” Idzika ubawiło ich najbardziej. Śmiali się bezdźwięcznie, szczel- nie ukryci przed Cyrylicą za plecami kolegów. 69 Dzisiaj Ryba wie – Parkosz podał autentyczny numer książeczki PKO swojej matki, a to także nie ulega wątpliwości, książek miał dokładnie dwadzieścia sześć. Stanowiły jego jedy- ny, realny majątek. Dystans i autoironia były wtedy w modzie, ale w śmiechu Idzika kryła się zawsze, czego wtedy nie dostrzegali, autentyczna gorycz. Pomysły Parkosza, te które uważali za najbardziej udane, były po prostu głośno wypowiedzianą wiedzą o samym sobie. „Dowcipy” opowiadał z kamienną twarzą, nie zdarzyło się, aby mu drgnęły kąciki warg. Inaczej Marcin – temu z kolei nigdy nie udało się zachować powagi, choćby nie wiem, jak się starał, zawsze w środku każ- dej takiej „gadki” wybuchał chichotem, trochę od tego przyhamowywania za cienkim, histe- rycznym. Drugie ujęcie Pamięta ich z daleka, około czterdziestu osób (pisarzy, dziennikarzy, działaczy, naukow- ców), akurat wchodzili między dęby, na drogę. Szli ku sobie, ona od strony oranżerii, oni z klubo-kawiarni. Do Ryby dobiegały strzępy rozmów. Śmiech uniesiony na wietrze furkotał jak mokry materiał. Gestykulowali. Z tej odległości, a może i dlatego, że oni schodzili z wy- soka, a droga spadała ostro w dół, zaokrąglona kępami krzaków po bokach, mozolna i dostoj- na zarazem, bo korony dębów jeszcze czerwone, polerowane piętrzyły się jedne nad drugimi, a więc może z racji perspektywy, dosyć że przypominali jej rozbrykaną, szkolną wycieczkę. Widocznie podniecił ich nadmiar wilgoci, smugi czarnych ptaków, niebo opadające w świeżo przeorane pola, zapach otwartej ziemi. Zazwyczaj dostojni, nie kroczyli, lecz normalnie szli, a rozmawiając – naruszali święte do dziś granice wynikające z ilości wydanych książek. Przy- glądała im się. Każdy to osobna cząstka miasta. Przeszli po kolei: radio, miesięcznik literacki, teatr, kabaret, wydawnictwo, katedra. Udała, że poprawia sznurowadło. Pochyliła się nad namokniętą ziemią. Minął ją Prze- stwór, Parkosz. Dogoniła ich. Szli we trójkę. Kałuża biegnąca w poprzek drogi miała brzegi niebezpiecznie grząskie, można było się pośliznąć. Parkosz usiłował ująć profesora pod ramię. Przestwór ominął wyciągniętą dłoń. Przestąpił błoto zdecydowanym krokiem. Dopiero po drugiej jego stronie odwrócił prędko głowę, przyglądnął się gąbczastej głębi z nie ukrywaną satysfakcją, jakby mówił: – Ano jesz- cze jednemu świństwu dałem radę. Perorował. Jego głos, który już dawno powinien być starczym szeptem, pełnym zadyszki, teraz (tak jak przed laty na wykładach) brzmiał donośnie, metalicznie. Czas ominął głos Prze- stwora niczym drogocenny klejnot, niszcząc jednocześnie bez najmniejszych skrupułów jego serce i dłonie. Są pokryte żółtymi plamami, gruzłowate, opuchnięte w stawach, palce z trud- nością już odwracają kartki, a w deszczowe dni trudno mu utrzymać pióro, pisać na maszynie. I mimo to, mimo swoją starość patrzył na Parkosza z dziecinnym zainteresowaniem. Dana śledziła ożywienie profesora. Na twarzy miał ceglaste wypieki. Na dnie oczu głód, nigdy nie zaspokojony głód ludzi. Oglądał Parkosza uważnie, rejestrując po kolei zmiany, jakie w nim dostrzegł (uczył go przecież w liceum, a potem już po 1956 roku na uniwersytecie). Robiło to wrażenie, jakby rozpisywał Idzika na fiszki i odczytywał detal po detalu, z uporem szukając pretekstu do dalszej rozmowy. Ryba wiedziała, że nie da mu spokoju, póki nie odpowie sobie na pytanie, kim teraz jest Idzisław Parkosz. Błoto koło obór było tak głębokie, że zwiedzający przechodzili po wąskich, chwiejących się kładkach, niektórzy dla zachowania równowagi szeroko rozkładali ramiona, jak dzieci, gdy przebiegają po wąskim murze. Przestwór nadal nie pozwalał sobie pomóc. Wyglądało na to, że rzeczywiście wyzwolił się z lęku przed śmiercią, po prostu żył, tak samo zaborczo, jak kiedyś. I po co mu ten zjazd – myślała, chodzenie po błocie w wilgoci? Siedziałby lepiej w 70 gabinecie, pod paprocią, między stosami książek – i pracowałby. Ta praca i tak przerasta jego czas. No bo ile lat można tak żyć wbrew zdrowemu rozsądkowi, wbrew werdyktom lekarzy, tylko z uporu, z samej żądzy życia, no ile? Uczucia, jakich Ryba doznaje, patrząc na starość Przestwora, uświadamiając ją sobie, są niemal tak samo bolesne, jak kiedyś choroba Dziada. Prawie fizyczny ból, gdzieś we wnętrznościach, do tego poczucie absolutnej bezradności. Powszechnie wiadomo, że na upór Przestwora nikt, ale to absolutnie nikt, nawet ona, nie ma najmniejszego wpływu. Przestwór zwykł korzystać, tak jak kiedyś w młodości, z każdego zaproszenia. Danie wydaje się czasem, choć to zupełny absurd („absurd” – powtarza to słowo, porusza wargami, pisze je na kartce. „Absurd” urodziwy wyraz: nazwa kwiatu, lub raczej przyprawy, o ostrym smaku papryki. Jego krajobraz – nie ten spleciony z biegu liter, lecz cały pejzaż po- chylony, ciężki od lakierowanej czerwieni), że Przestwór będzie żył tak długo, jak długo bę- dzie chciał, póki nie napisze wszystkiego, co ma do napisania. Weszli na teren zabudowań gospodarczych. Pozornie Przestwór przestał zwracać uwagę na Idzika, ale co pewien czas rzucał w jego kierunku krótkie spojrzenia spod krzaczastych, si- wych brwi. W kombinacie wszystko funkcjonowało nienagannie, jak w zegarku, zegar z miękkiej ziemi, krów, inkubatorów, kolorowych maszyn rolniczych, chodził, tykał. Na tle nieba żółte i czerwone maszyny rolnicze przypominały Rybie gigantyczne owady. Pisarze poruszali się wśród nich nagle nieporadni, nie rozumiejący. Na twarzach widoczne znudzenie, chociaż dyrektor powiedział przed chwilą rześko: – Wierzę, że dzisiejsze przeżycia zakiełkują w waszych utworach, że oddacie piórem panujący tu klimat. Goście przyjęli to oklaskami. Jedynie Przestwór był jeszcze podniecony. Dotykał ma szyn, gładził ich ciężkie brzuchy. Stale chodził, dreptał, podglądał działanie różnych przemyślnie ukrytych, intymnych mecha- nizmów, ich współgranie. Mruczał przy tym jakieś nazwy, nawoływał maszyny tkliwie, po imieniu. – Skąd on się na tym zna? – myślała, obserwując go. Gdyby nie grząskie błoto, ukląkłby na ziemi, tak zainteresowało go pokrętło czy jakiś zawór, coś, co sterczało u samego dna konstrukcji. Na szczęście pochylił się tylko, ale tak energicznie, że gdzieś we wnętrzu jego ciała, głośno, z protestem, chrupnęły kości. Boże, i po co mu to? Woń otaczająca obory wypełniała całe powietrze. Wkraczali w nią gęsiego. Ortalionowa kurtka Przestwora szeleściła na wietrze (narzucił ją tylko), puste rękawy unosiły się, jakby profesor bez przerwy energicznie wymachiwał rękami. Siwe włosy rozsypały się, opadły ni- sko aż po kark. Obora poprzecinana była całym systemem rur: dołem biegły mechaniczne dojarki, górą szklane węże pełne wędrującego mleka. Dyrektor tłumaczył profesorowi skomplikowane rozwiązanie (opatentowane zresztą), dotyczące oczyszczania wielometrowych rur z kwasu mlekowego. Znowu ten upór zrozumienia rzeczy absolutnie mu zbędnej, której przecież nig- dzie nie wykorzysta! Co on robi z tą wiedzą? Kiedy ją uruchamia? – zastanawiała się. A tak mało, tak przerażająco mało ma czasu! Ryba nie widziała nigdy tylu kur naraz. Widok miał w sobie wiele z majaku sennego: cała hala napełniona nastroszoną bielą. Tu już zapach przeistoczył się w gorący zaduch, całe po- wietrze zajęło się lepkim, rozpędzonym puchem. Jeszcze wyszło słońce, uderzyło zza chmu- ry. Czuła je na twarzy. Leżało tłuste, głębokie. Zatrzymała się. Nie chciała już niczego oglą- dać! Czuła się tak, jakby ktoś sypał na nią od rana, bez przerwy stale nowe zapachy, odory, barwy. Pamiętała takie momenty sprzed egzaminów, przesilenie zjawiało się gwałtownie: uczucie duszności, suchość w gardle i pewność – nie, tego już nie spamięta. Koniec! – Mam dosyć – powiedziała do Parkosza – nic mnie to nie obchodzi. Zostali przed wejściem do domu-inkubatora, w słońcu. Pamięta, że na ławce stał koszyk pełen piskląt. Były miękkie, puszyste. Zdziwienie, że mogą być aż tak doskonałe: po kaczemu spłaszczone dzioby, ukształtowane płetwy. Zanu- 71 rzyła dłonie w tej miękkiej, żywej poduszce i spytała Idzika, ot tak sobie, żeby coś powie- dzieć: – Jesteś zadowolony z życia? Parkosz odwrócił głowę, popatrzył uważnie. W spojrzeniu zaskoczenie, mroczna twarz z jasnymi oczami. – Z życia? – i nagły uśmiech. Chłopięcość, zrodziła się nieoczekiwanie gdzieś w kącikach ust, w ich uniesieniu ku górze, jakby go to pytanie ubawiło: – Z życia, powiadasz, czy jestem zadowolony? Tak w ogóle? I akurat w tym momencie pisarze zaczęli wychodzić z „kurzego” budynku. Trochę zacza- dzeni. Przestwór był blady, łapał powietrze szeroko otwartymi ustami. Otoczono ich. Rozmowy, śmiechy – rozrosły się w całe szeleszczące drzewo. Trzeba było iść. I wtedy właśnie w drodze na kurczaki, miano je podać w „autentycznej” karczmie, profe- sor oparłszy się na ramieniu Idzika, trochę już powolniejszy w ruchach, ociężały, powiedział z wyraźnym odcieniem satysfakcji: – Jesteś, mój drogi, jak dobrze polerowane drewno. Drzazgi masz dopiero w środku. Spodobała się Rybie ta metafora, nie akurat w związku z Idzikiem, ale jako pomysł do prozy. Była wtedy w głębi jednego ze specjalnie „opornych” opowiadań i jak zawsze miała kłopot z głównym bohaterem. Domyślała ten obraz Przestwora już w karczmie, w drewnia- nym wnętrzu, w zapachu pieczonej kurzej skóry: – Z biegiem lat drzazg powinno przybywać. Kiedyś przebiją politurę. Wyzwolą się, zwycięskie, złote, zapachną żywicą, nareszcie auten- tyczne, bliskie naturze! Uwolnienie siebie od samego siebie! Tym metaforycznym obrazem walki wewnętrznej spointowała (znacznie zresztą później) jedną ze swoich próz. Trzecie ujęcie Siedli przy stoliku w trójkę: Ryba, Idzik i Jan (radiowiec o chudej twarzy i wąskich, ner- wowych dłoniach). Miał męczący zwyczaj wiecznego rozglądania się w trakcie rozmowy, jakby cały czas szukał znajomych. Idzik twierdził, że opracowuje w pamięci katalog osobowy imprezy, indeks nazwisk. Jan jest chodzącą kroniką, znawcą plotek, wersji prawdziwych, po mistrzowsku przepowiada zmiany wart i krzywe meteorologiczne nastrojów. O nim to wła- śnie opowiadał z charakterystycznym dla siebie uporem przez wiele lat Idzik: – Wiecie, co powiedział Jan po przeczytaniu mojej pracy magisterskiej? – tu przerywał, patrząc słuchaczom głęboko w oczy – że pisałem ją po pijanemu – i po sekundzie, z ponurym triumfem w oczach, z samoudręczeniem: – A ja ją pisałem na trzeźwo! Za każdym razem słuchacze zgodliwie się uśmiechali, nikt zresztą w prawdziwość tej gad- ki nie wierzył. Ryba i Marcin też nie. Idzik był dobrym studentem, czemu więc akurat praca magisterska miała mu się nie udać? Ale tamtego wieczoru: Długo czekali na swoje porcje. Jakoś tak się działo, że kelnerka z uporem omijała ich sto- lik. Bezskutecznie próbowali rozszyfrować reguły, według których roznosiła talerze, w prawo i w lewo przedłużali krzywe jej kroków, ale ona za każdym razem: mat – i stawiała talerze akurat na stoliku nie przewidzianym. I tak to trwało. Nawet rozmowa się nie kleiła. Doskwie- rał zapach pieczonego mięsa, napływająca do ust ślina i głód, głód, coraz potężniejszy! Tępo przyglądali się pożerającym białe piersi, grzebiącym widelcami w głębinach kurzych ciał, zakamarkach pełnych chrzęści (miażdżono je wyjątkowo sprawnie), majeranku, ścięgien. Ponuro gapili się na stosy obranych kości, zaczerwienione od koniaku twarze biesiadników i – szlag ich trafiał. Coraz konsekwentniej. I wtedy Idzik zapytał Jana – nie zwróciła na to szczególnej uwagi, dopiero teraz: – Pamiętasz, jak mi powiedziałeś, że magisterkę pisałem na kacu? 72 Nareszcie kurczaki! Pochylili się nad talerzami. Parkosz uważnie obejrzał wszystkie porcje po kolei i ponuro skonstatował: – No tak, jak zawsze, dla was piersi, a dla mnie noga, i to jeszcze żylasta – z niesmakiem obrócił na pogiętym aluminiowym widelcu wysuszoną porcję – biednemu to zawsze wiatr w oczy. Zdziwiłbym się, gdyby raz było inaczej! Przy koniaku wzniósł toast: – No, moi drodzy, za n a s z ą przeciętność. Sam siebie, bracie, nie przeskoczysz. A więc, za przeciętniaków! – No wiesz – obruszył się Jan – w życiu za coś takiego nie wypiję. Za perspektywy! Twarz Parkosza – już z czarnym przy wargach zarostem, zapuchnięte powieki, porośnięte włosami palce. W pewnym momencie wydłubał z oczu bursztynowe, zakrzepłe kawałek ropy. Ostra woń potu. * Ryba pochyla się nad notatkami. Czyta ostatnie zdania. Kartka unosi się lekko na płyną- cym zza okna chłodzie. A jej się nagle wydało, że to usta Parkosza, zatrzaśnięte w samym środku rękopisu, gwałtownie zaczerpnęły powietrza. – Boże mój – przeraziła się – zasypiam? Boli mnie głowa od gorzkiej woni zza okna, od zdań, przypomnień, od poskrzypiwań, roz- mów zza drzwi, spod podłogi! Od tych wszystkich zwidów, mar! Za długo jestem sama w tym domu, tonącym w przeszłości niczym łódź na pełnym morzu! Za długo! Ogarnia ją chęć nie do opanowania: wstać, wstrząsnąć notatkami, ale tak, aby słowa oderwały się od papieru, i jeszcze wstrząsnąć tak, aby rozleciały się między nimi wszystkie powiązania. Marzenie: przesypuje chłodne litery między palcami. Grzebie w nich jak w rozsypanym na stole ziarnie! Cóż by to była za ulga! * Prostokąty świateł, kiedy otworzyła drzwi, ułożyły się od razu nieruchome jak strumienie głębokich futer, od ciemnożółtych po białe. Wypełniają cały hol. Schody pod warstwą wosku, u samej góry, tam gdzie stoi Ryba, są ciemne, aby co stopień jaśniej zaświecić w końcu na samym dole niczym zamarznięta woda. Zmrużyła oczy. Zawrót głowy. To wnętrze tak obłaskawione, że latami mijała jego przed- mioty, nie widząc ich (wygięta poręcz z pęknięciem pośrodku, lakier drzwi przypominający łuszczącą się skórę), teraz oświetlone jupiterami, odarte z cienia są obce, szczelnie przylegają do rąk, atakują oczy. Dopiero kiedy korytarz obrócił się gwałtownie wokół własnej osi, zanu- rzając się ponownie w półmrok — dostrzegła ludzi. Wygasili punktowe lampy. Spojrzeli na Rybę (nadal stoi u szczytu schodów) tak obojętnie, jak na rzecz martwą. Pochylają się nad kablami. Zabiły gwałtownie o podłogę. Z sypialni Dziada, zza uchylonych drzwi czyjś niski głos, stale na tej samej, tłumaczącej nucie. Już po chwili brzmi to wręcz niewiarygodnie, jak- by płynął z taśmy, z płyty. Ale to jest przecież żywy, ciepły głos. Ryba wsłuchuje się w jego jednostajną melodię, wokół głosek nosowych, po całych sylabach tłucze się wibrujący pogłos, echo. Zobaczyć twarz mówiącego, ciepło ułożone w rysunku warg, zaokrąglonym podbródku, na dnie oczu, w rzęsach koniecznie gęstych, ocieniających. Ciepło. Ten człowiek musi je wytwarzać, tak jak Woyna, emanuje nim, napromienia. Znaleźć się w zasięgu jego wzroku! Otoczyć się tymi ciepłymi, wełnianymi zdaniami i przestać nareszcie myśleć – o „Ujściu”! W trakcie pisania Ryba odnosi zawsze wrażenie chłodu, litery są z kryształu, soli. Zsypy- wane w zdania dzwonią jak części ogromnego mechanizmu, który trzeba stale na nowo skła- dać. Wystarczy chwila nieuwagi, a już akapity pękają, rozsypują się z szelestem. Demontaż. 73 Ciągłość pracy – to jedno, co może uratować „Ujście”. Cały czas musi myśleć, że – o krok od niej, za drzwiami, na biurku rozkłada się teraz nieuchronnie ostatni, nie domyślany fragment. Zostawiła go na kilku zabazgranych stroniczkach. Kiedy wróci, każdy z epizodów będzie już odrębnym światem, z własnym krwiobiegiem. Powinna natychmiast wrócić i dokręcić, dokle- pać tę dzwoniącą masę; unieruchomić wirujące słowa. Zamiast tego siada na schodach, między stosami książek i słucha: głos płynący z sypialni Dziada wypełnia wnętrze. Obija się o butwiejące poręcze, nadgniłe deski, prószy ciepłem. Dobrze w nim, przytulnie w nim. Złudzenie – jest bezpieczna. – Czyżbym miała dosyć samotności? Przegląda książki. Wertuje stronice od dziesiątek lat nie ruszane: siwy kamień, martwy, sczepiony kurzem. Nie od razu rozpoznaje reprodukcję, detal z obrazu Boscha jest tak powiększony... Naj- pierw – niepokojące uczucie – zna tę rozedrganą, nierealną przestrzeń. Ze snu? Dzika kaczka z zieloną głową, białym okiem, zawieszona w niebieskim powietrzu. Niżej, z lewej strony sowa o świecących oczach i przytulony do niej kędzierzawy człowieczek. Śro- dek obrazu wypełnia twór roślinno-ludzki, zawieszony na granicy światów. Właśnie ten fragment tryptyku (oglądała go w madryckim Prado) zajął ją najbardziej. Tam na ścianie, bez przerwy przecinany profilami, włosami zwiedzających, wtopiony w dziesiątki innych scen (płyną przez obraz jak muszle w morzu, coraz to nowe, bardziej zawiłe), dopiero teraz, w dłoniach Ryby, naprawdę ożył: Mleczna kula z własnym, czerwonawym słońcem, białymi żyłami, zatrzasnęła kochanków, są nadzy. On zapatrzony w kobietę, z ręką na jej łonie. Żyją w tym wnętrzu, przypominają- cym kwiat, prześwietlone jajo. Są otoczeni puszystą zalążnią, wyrastającą z płonącej łodygi. Pod tą „kulą szczęścia” jest druga; matowa. Z metalu? W środku człowiek. Widoczna tylko twarz i palce kurczowo wczepione w otwór. Na twarzy głód, głód tego, co na zewnątrz. Przez przejrzystą tuleję do kuli samotnika wchodzi mysz, czarna. Czeka na nią. Łączy go ze świa- tem. Łzy napływają gorącą falą. Dobrze z nimi. Wtula się głębiej w kąt między poręczą a stop- niami. W końcu sama zbudowała wokół siebie ten pancerz, sama się w nim zamknęła. Odse- parowała od ludzi. Sens życia? Czy on może być taki, jak stalowa igła, jednoznaczny? Roz- cięta na dwa światy przestrzeń, z białą stalą pośrodku? I Ryba czuje: idzie do niej, od ścian, schodów, z powietrza to z samego już niepokoju złożone, to gorzkie, rozległe i nie do odpar- cia pytanie – po co? Pytanie, przed którym ucieka, bo tak potrafi otoczyć, skrępować ruchy, że w końcu dłoń nad kartką papieru pozostaje nieruchoma – przedmiot z drewna. Patrzy teraz na swoją rękę: przy zgięciach palców worki skóry chropawej jak u ptaka, wy- żej ponad kostkami skóra jest przejrzysta, z fioletowymi żyłami. Krew płynie dostojnie, pew- na swoich racji, po oznakowanym raz na zawsze terenie. Obca, mimo że Ryba dźwiga ją ciężką, przelewającą się w przegubach i sercu, śledzi jej wędrówkę, zna jej skład, rządzące nią prawa. Obca. Gości w niej jedynie – tymczasowo. Od drzwi wejściowych płynie wilgoć. Ryba szczelniej otula się wełnianą chustą. Wychodzą z sypialni Dziada: reżyser pierwszy (trudno się pomylić, wciąż mówi, na tej samej nucie), z góry widoczna tylko jego siwa głowa, nieco pochylona, ramiona w zamszowej marynarce. Jest wielki i mimo siwych włosów młody. Unosi twarz ku szczytowi schodów. Siwe (też), zimne oczy, przyzwyczajone do oceniania rzeczy w szerokiej perspektywie. Pod ich spojrzeniem Ryba czuje jednocześnie: swoje potargane włosy, piersi bez biustonosza, stopy w przydeptanych pantoflach. Speszyła się: – Diabli nadali, zupełnie odwykłam od ludzi. – Ale on już przechodzi. Okazuje się i dla niego mniej ważna niż przedmiot, światło. Za nim Starcy. Nie idą, lecz stąpają, nabożnie, wysoko unosząc stopy. Dźwigają całe naręcza przed- miotów: malowany dzban do wody, kilimy, kałamarz, zdołała rozpoznać jeszcze ikonę znad łóżka Dziada. Wprost niewiarygodne – uczestniczą w przenosinach? Sami? Niszczą stworzo- 74 ny przez siebie ład? Ryba odbiera to jak zdradę. Wszyscy uczestniczą w tej grze. Wszyscy, po za nią! Bo nawet Baba... przechodzi właśnie przez hol w strojnej spódnicy, włosy ciasno sple- cione na karku. Gra w filmie? Jest malownicza, może uosabiać związki Dziada z ludem. Go- spodyni. Kiedyś hoża, krasna, szczodra. Czemu nie, witalność Dziada była ogólnie znana. Nic tu po mnie, uświadamia sobie, nic. Jestem niepotrzebna. I pomyśleć, że jeszcze przed chwilą wierzyła, że ci z dołu o niczym innym nie marzą, tylko o tym, aby z nią porozmawiać, aby ją sfilmować. Wstaje. Ze zdziwieniem stwierdza, że sprawia jej to pewną trudność. Opiera się prawą dłonią o poręcz. Co się ze mną dzieje? Czy to już serce? Czuje jego miękkie, zanurzone we krwi stąpnięcia. Kroczy ciężko, wilgotne, znużone, skurcz – rozkurcz, skurcz – jak zegarek. Kiedyś po prostu stanie, bez żadnych mistycyzmów. Zużyje się. Ryba schodzi do kuchni. Przez moment przystaje w otwartych drzwiach gabinetu Dziada. To już jest cały układ: z ludzi, świateł i rzeczy, biała przestrzeń nagle sfunkcjonalizowana, szelest kamery, plamy świateł, przedmioty są w nich jak rośliny, każdy z własnym życiem. Czy uda się jej kiedykolwiek przy pomocy słów tak opisać rzecz, aby była równie zaborcza? Chiński smok ze skórzanej poduszki Dziada poruszył się w świetle, zaiskrzył zielonym okiem. * Kiedy była zdenerwowana, Dziad zawsze powtarzał: – przegotuj sobie mleka, uspokaja. – Pije drobnymi łyka mi. Kubek jest szeroki, biały. Obejmuje go dłońmi. Grzeje. Ciepło spływa wzdłuż przełyku. Rodzi wspomnienie dzieciństwa. Kuchnię o tej porze rozświetlał zawsze buszujący na płycie ogień, szmer rozmów, dzwonienie szkła – szykowano kolację. Teraz w zaparowane szyby stukają gałęzie i powoli w prawo, w lewo przesuwa się na wietrze czarna krata. Ryba opiera się o oparcie krzesła: Wnętrze, w którym Parkosz popełnił samobójstwo. Dawniej myślała o nim często, wypeł- nione sprzętami Idzika; meble, książki, przecież sam je zgromadził, wybrał z morza innych. Polubił. Wierne, przylegające do dłoni; kanapa po słusznie za jednym pociągnięciem rozpo- ścierała przed nim posłanie, igła adapteru spadła na płytę, lustro odbijało twarz. Pokój roz- kwitał pod jego wzrokiem co rano i zachodził gwałtownie po zgaszeniu lampy. Śmierć w takim wnętrzu... Czyżby przeżył moment nienawiści do własnych, dzwoniących kluczy, nieruchomych przycisków na stosach gazet, do drewna? Czy meble spokraczniały pod jego wzrokiem, wypaczyły się drzwi, chore, z plastrami odpadającego lakieru? Żaden czło- wiek, żaden przedmiot nie zdołał go powstrzymać. Chwila, w trakcie której niczego i nikogo nie pragnął zobaczyć po raz wtóry (czy to w ogóle jest realne?). Może po prostu zabrakło jakiejś rzeczy, która położona, powieszona lub niedbale rzucona zwróciłaby uwagę, zmusiła do reakcji, działania, lub choćby tylko odwróciła myśl od tego, co zamierzał zrobić. Przed śmiercią uporządkował mieszkanie. Na widocznym miejscu ułożył potrzebny na dzień następny artykuł (sprawozdanie ze zjazdu hodowców-amatorów), polisę ubezpiecze- niową, książeczkę PKO. W beznadziejnej gonitwie za motywami tego samobójstwa, dokład- nie arkusz po arkuszu, szufladę po szufladzie przeglądnięto całe mieszkanie. W szafie znale- ziono pudło obwiązane papierowym sznurkiem. Odkryto w nim zabawki Idzika: szmaciany pajac z jednym szklanym okiem, z rozerwanej nogi, na wysokości kolana, sypały się trociny, na głowie miał czapkę z dzwoneczkami. Pamięta – milicjant pedantycznie układał zabawki przed sobą, na stole, dyktując: Zając, rudy, zszyty z resztek materiałów (najprawdopodobniej przez matkę), oczy wyhaftowane. Drewniany wiatraczek, prymitywnie zbity z patyków. Nie- miecka książeczka z obrazkami. Zeszyt z ponaklejanymi w środku owocami z lśniącego pa- pieru. Zeszyt z pierwszym zdaniem napisanym przez Idzika: „Mama i tata.” Unrowska puszka ze złotego metalu wypełniona kolorowymi szkiełkami. 75 W pierwszych miesiącach po wojnie całe chodniki chrzęściły takim szklanym, miażdżo- nym pod butami bogactwem. Czego tam nie było: niebieskie okruchy, zielone we wszystkich odcieniach z roztrzaskanych okien na klatkach schodowych, porcelana z fragmentami kwia- tów, bryłki kryształów, uszka od filiżanek o najbardziej wymyślnych kształtach, płytki szkła z wtopionymi w środek drutami, matowe odpryski, szkło o nierównej fakturze, we wrąbki, fa- lujące. Ryba także je gromadziła. Ale żeby przechowywać przez tyle lat? Czyżby nadal się nimi bawił? Układał na stole w błyszczące rzeki, rąby, koła? Może go to uspokajało jak innych pasjans? W końcu co za różnica? Samobójstwo Parkosza nie było wynikiem impulsu. Przemyślał je. Załatwił zamianę dyżu- ru z dziennego na nocny, potem poprosił o zastępstwo. Zaskakująca troska, aby jego śmierć nie zakłócała toku prac redakcyjnych. Dlaczego nie zniszczył pudła? Chciał, aby wiedziano, że wspomnienia tak były dla niego istotne? Może próbował przekazać matce jakiś znak? Chodziło o syna? O jego przyszłość? Mleko już dawno wystygło, ale Ryba nadal mocno obejmuje kubek, tak jakby próbowała ogrzać o niego dłoń. Poza tym zauważyła, że każdy następny obraz pointuje łykiem mleka. Kiedy zaś wywołuje ze wspomnień nowy, silniej zaciska dłonie na porcelanie, cały wysiłek wkładając w pracę pamięci. Przywykła do wiecznej, nieomal odruchowej obserwacji samej siebie. Często obdarza bohaterów własnymi reakcjami. Zna je najlepiej. Są sprawdzalne. – Moje mięśnie, skóra (czy krew też?) uczestniczą w pisaniu? – zastanawia się. Reflektory omiotły kuchnię. Światło roszczepiło się na szybach. Trzasnęły drzwiczki auta. Tak – teraz drzwi wejściowe. Grają, nie, nie skrzypią, a właśnie grają całą zmęczoną, wysłu- żoną masą drewna, każdą drzazgą oddzielnie. Pełne smaru klaśnięcia zawiasów. I już są na korytarzu – podniesione, krótkie zdania. Obijają się o drzwi kuchni jak piłki. Przywieźli ko- goś ważnego. Ważniejszego od reżysera. Dużo krzątania, pytań, nabożnej ciszy. Na podjeź- dzie stoi mercedes. Srebrne okucia błyszczą zimno, odbijają światło wiszącej nad wejściem latarni. Baba wpada do kuchni. Przewala się przez próg wielka, strojna, turkocze spódnicą. – Może by c h o c i a ż kawy zaparzyła, a? Przywieźli pianistkę. Będą nagrywać – i już tupocze na korytarzu buciorami o twardych obcasach. Przez moment Ryba czuje się ważna. Jest potrzebna! Ze zlewozmywaka wyciąga szklanki, łyżeczki. Gorzej z talerzykami. Na każdym resztki jedzenia. Zeskrobuje je: zjełczały, biały ser. Podważa go nożem. Zapach rozkładu. – Połączyć tę woń ze śmiercią Idzika? – Ręka z talerzykiem znieruchomiała w połowie drogi ku strumieniowi wody. Załóżmy: Jaga wyjedzie na tydzień. Umówią się, że Idzik (trzeba mu koniecznie wymyślić powieściowe imię) będzie czekał (nie, nie na peronie – jeszcze byśmy się rozminęli) – w jej pokoju. Miał przyjść o dwudziestej pierwszej. Jak to rozegrać, to znaczy: w jakiej kolejności? Jagoda wbiegnie wprost z mroźnego chłodu, zdyszana. (Pociąg miał godzinne spóźnienie). I najpierw, nim jeszcze zapali światło – ta woń. Uderzy w nią zaborcza, silna woń gnijącego sera. Na stole trzy kromki chleba z serem i dwie szklanki z nie dopitą herbatą, nie było ich przed wyjazdem. Skibki są wyschnięte, pokurczone, za to ser wypełzł aż na talerz – żółty, pulsujący. Jaga zacznie przyglądać się tym trzem skibkom, bezskutecznie próbując odgadnąć, jakim miały być posiłkiem: śniadaniem Idzika czy kolacją? Jakby to miało jakiekolwiek zna- czenie. Do tego świadomość, że Idzik nie cierpiał białego sera, twierdził, że dostaje od niego szczękościsku. Trzy skibki, kto mu je przygotował? (on nigdy nie kroił chleba tak równo i cienko). Ktoś, kto go mało znał. Powiększone, pod przymkniętymi powiekami rozszerzone okruchy jak pory skóry. Spiętrzą się, z wolna nabiegną czerwienią. Jaga będzie czekać na Parkosza przez wiele godzin. Usiądzie nieruchomo przy drugim końcu stołu, dłonie gorące od wnętrza położy przed sobą na chłodnym blacie. Drewno przy- jemnie ziębi spoconą skórę. Rozpozna, nie patrząc, samymi opuszkami palców bieg drzazg. 76 Są martwe, suche jak wióry. Nie sprzątnie nakryć. Chce spytać Idzika, kogo przyjmował w j e j pokoju. Wraz z upływem nocy nadzieja, że Idzik wróci, jest coraz mniejsza. Wyjechał? Nie zdążył jej zawiadomić? Mógł napisać kartkę, położyć na stole. Czekałaby na Jagę zamiast tych dwóch szklanek po herbacie. Na zawsze już zapach rozkładającego się sera zostanie dla Jagody zapachem tamtych dni, kiedy musiała nareszcie uwierzyć, że Parkosza nie ma. Nigdzie. Pozostanie z nią ta woń przez lata. Słodkawa, ckliwa, wczepi się we włosy, wejdzie w skórę, pory. Zamieszka w jej pokoju, w zakurzonym, popielatym wnętrzu, zamieszka w sprzętach, razem z pytaniem: Kto tu był z Idzikiem? Kobieta? Czy to była kobieta? Naczynia, kolorowe, kruche piętrzą się po lewej ręce Ryby, czyste, najeżone widelcami, nożami. Patrzy na nie z dumą! A więc pomyła to zatłuszczone świństwo, obrośnięte siwym kożuchem brudu. Ostatni rondel – świeci czystym srebrem. Obraca go w dłoni. Światło cho- dzi w nim niczym latarnia morska nad nieruchomą wodą. Krążek blasku omiata wokoło ścia- ny kuchni, zawraca i raz jeszcze, nim garnek schowa do szafy, obiegnie kuchnię. Po śmierci Idzika świat, w którym Jaga żyła od lat – rozpadnie się. Zobaczy to dosłownie – ściany rozsuną się jak na ruchomej scenie, fragmenty pejzażu okażą się jedynie dekoracjami. Kruszą się, pękają, ukazując chore, pełne liszai zacieki, z drewna odpadają płaty farby, Od- bywa się to w przejmującej ciszy. Aż do momentu, kiedy scena zapłonie metalową, wyświe- coną do połysku przestrzenią (rondel wsunięty siłą na zapełnioną już półkę zsuwa się widocz- nie, bo w głębi szafy piekielny rumor). Jaga zobaczy siebie gdzieś z góry w samym środku zimnego blasku – gorąca, rozświetlona krwią – kropla. Zacznie śledzić swoją nieporadność, przysłuchiwać się własnym próbom mówienia nowym głosem. Wszystko od początku. Nie ulega wątpliwości, obraz tej sceny zrodził się z świetlnej wędrówki rondla dookoła kuchni. (Pokrywka podzwania jeszcze w szafie). Ryba zawsze kradła. Okrada otaczające ją przedmioty i ludzi. – Czy ja rzeczywiście nie potrafię już nic wymyślić? Ustawia szklanki z kawą na tacy. Nalewa wrzątek. Kawa pieni się, podpływa w górę gru- bym kożuchem. Łokciem otwiera sobie drzwi i z całą tą wonną, parującą zastawą wkracza w pasy blasku i cienia, w rozedrganą, wirującą przestrzeń korytarza. Wchodzi ostrożnie, wysoko unosząc stopy (jak przed godziną Starcy), aby nie potknąć się o chodnik, i mrużąc oczy przed powodzią jasności walącej z ogromnych żarówek, ustala dalej: Z czasem, po paru latach, w pamięci Jagi pozostanie tylko sylwetka Idzika. Będzie zapalać się i gasnąć pod powiekami w regularnych odstępach czasu żółtym światłem jak reklama na nocnym niebie. Tylko sylwetka. Fragment „Ujścia”. Nowa wersja Jadze zdarza się to często, nawet w nocy, gdy pokój jest zanurzony w ciszy niczym łódź w środku morza. Przyspieszone bicie serca. Strach. Po jej ciele biegnie suche, popękane, pełne szeleszczących głosek – imię. Dociera do stóp. Marzną od niego. Pocą się zimnym, śliskim na wykrochmalonym prześcieradle – potem. Idzik! Siada. I zaraz ten nienawistny pokój. Przybrudzona biel sufitu. W rogu nieregularny zaciek o żółtych brzegach. Wygląda na to, że cały pokój zaczął się gwałtownie pocić, a w tej wsty- dliwie zagiętej wnęce powstała duża, słona kałuża. Obce meble, nigdy nie próbowała do nich przywyknąć. Są wrogie. Kaleczą palce. Może te sprzęty, tak samo jak Jaga, chorują na sa- motność? Powinna ich ciała okryć serwetami (nigdy dotąd o tym nie pomyślała). Ich zapach: najsilniejszy jest we wnętrzu szafy; zakurzona lawenda, ckliwa woń rozkładających się łodyg, gnijących w długo nie zmienianej wodzie. Zatrzaśnięto ją w tym wrogim zapachu jak w kasie pancernej. Nie zdoła się już wydobyć, odetchnąć świeżym powietrzem? Chora woń, chore życie. Tak o nim myśli, o czasie, który jest. 77 Inwazja czarnych myśli. Właśnie teraz? Z jakim kształtem skojarzyć czarne myśli: kredens politurowany na wysoki połysk, trumna zapełniona białym szkłem... Woyna poruszył się. Usłyszał dzwonienie tych pomyślanych kieliszków? Kołysanie czar- nego wnętrza? Przygląda mu się. Jego twarzy. Wodzi palcami wzdłuż linii szorstkich brwi. Powieki są chłodne jak owoce. Całuje je. Między ustami rzęsy, ostre, długie. Dotyka ich ję- zykiem. To go budzi. Rzęsy drgnęły między wargami Jagi. Jak go kocha? Zadaje sobie to pytanie zawsze, ilekroć są blisko: Jak? Kiedyś potrafiła do- kładnie nazywać swoje uczucia. Mocno zbite zdania cięły jej życie na równe, doskonale skrojone prostokąty: miłość, przyjaźń, dobro, zło. Jasno jej było w życiu. Lata biegły niczym linie geometryczne w wykresie od punktu A do B. Z doskonałej wymierności własnych uczuć pozostał jedynie lęk. Bo choćby i teraz, mimo że Woyna jest tak blisko, wyobraża sobie całą rozległą mapę miejsc, w których mogłaby się w tej chwili znajdować. Czuje, jak sprzęty, ko- lory, ba, nawet wonie tamtych ziem przyciągają jej myśli, angażują. Ta gonitwa przypomina obręcz słońca płynącą wokół metalowej kuli. Woyna. Jego chłodne powieki. Całuje je. Usta, zęby, wydaje się Jadze, że całując, widzi jednocześnie ich biel. Pieszczota, za którą nie powinno być (i już po chwili rzeczywiście nie ma) żadnych myśli. Świat jest teraz mały, a jednocześnie najmniej znany ze wszystkich światów. Jego kształt? Może wnętrze w y p e ł n i o n e żywicą? Za powiekami tłoczą się w czerwonej ciemności jakieś kształty, powidoki. Przypominają mrówki o dużych, lśniących odwłokach, rude, prześwietlone słońcem. Zaciska oczy, owady potężnieją, jakby oglądane przez szkło powiększające, przesuwają się – nogi szybkobiegaczy filmowane na zwolnionej taśmie. Mijają się powoli, nieomal płyną w świetle, które wciska się przez rzęsy. Twarz Jagi pełna jest teraz napięcia, brwi ściągnięte, bo oto wie, że zbliża się, a właściwie już w niej jest, w środku, ten upał, którego nigdy nie pozna do końca, który zawsze będzie zaskoczeniem – czerwone mrowisko. Nad Woyną otwiera się biała przestrzeń chwili. Ogromnie je niczym rosnąca prędko kula, spleciona z kilku czystych tonów. Wracają zawsze, ilekroć jest z Jagą. Śnieg – cały zawrotny śnieżny wir, puszyste mrowisko. Mrowisko, myśli, zanurzając dło- nie we włosach Jagody, w ich sypkości, aż po twarde kości skroni. Zapach włosów, leży w tej woni, a jednocześnie w pamięci, za zamkniętymi oczami tamten obraz. Dokomponowuje się sam. Wraca widok sprzed dwóch lat: W białym zapachu śniegu – dziewczyna otoczona śmie- chem. Krople śmiechu, ich dźwięczne narastanie, spadanie, bieg, odgłos prędkich kroków. Jej ramiona – wyciągnęła je ku wahadłowym drzwiom. Stał w nich, stąd wrażenie trwające do dziś – biegnie do niego. Zapach zmieszany z jej wodą kwiatową, potem, na moment wypełnił bramę. Ma teraz tę woń w dłoniach. Jaga obejmuje Woynę. Pod powiekami (te same?) owady ogromnieją w rude strumienie, zapadają się wraz z nią w samo wnętrze upału, w żywiczną woń. Poprzez czerwone smugi coraz głębiej w pożar. W chwili, gdy to opadnie w żar staje się nie do wytrzymania, gdzieś na chybotliwej granicy za którą nie chce się znaleźć, za którą nie byłaby już sobą, gwałtownie unosi powieki. Oczy Woyny szeroko otwarte. Przyglądał się jej przez cały czas? (Ich światło: woda nocą, lód nocą?) Od dawna już podejrzewa, iż Woyna albo tej granicy, przed którą ona cofa się zawsze w panice, w ogóle w sobie nie ma, albo potrafi przekraczać ją bez lęku. Zazdrości mu. Bo niewątpliwie potrzeba odwagi, aby rozminąć się z samym sobą. Nie można mieć pewno- ści, że po powrocie znajdzie się siebie niezmienionego. Skąd wiara, że zachwianie równowagi okaże się tylko stanem przejściowym? Przecież nawet w najprecyzyjniejszej wadze może się coś nieodwołalnie zepsuć, pęknie jedna z blaszek, sprężynka, haczyk. A on się nie boi, nie boi 78 się, że nadejdzie taki moment, po którym życie ulegnie nieodwracalnym zmianom? Nie potra- fi już być sam. Bez niej? Jaga próbuje wyobrazić sobie czas bez Woyny. Myśli jeszcze o sobie „ja”. Stać ją na to. Ulga. Nie wolno jej tego stracić, nigdy! Pamięta: ciemny pokój pełen woni zgliwiałego sera. Głoski zdania: – Zostałam sama! – rozłożyły się w płucach niczym twarde, drewniane klocki. Długo nie umiała normalnie oddy- chać. Ból rozsadzał piersi. Uczucie, że nic poza nim nie istnieje, na nim kończy się jej ciało i cały świat. We wnętrzu tej najdłuższej ze wszystkich, które pamięta, nocy postanowiła: już nigdy więcej! Jeszcze teraz wydaje się Jadze, że gdzieś w gardle, może w krtani, pozostał strzęp tamtego bólu. Głośno przełyka ślinę, dotyka dłonią szyi. W tym momencie Woyna poruszył się. Skrzyp sprężyn. Całe bogactwo dźwięków, jakby leżeli na dnie ogromnego instrumentu muzycznego. – O czym myślisz? – pyta, a w jego gło- sie, mimo że mówi wolno, pokonując rozleniwienie, drga niepokój. Bo oto patrząc na Jagę, na skroń przeciętą fioletową, pulsującą żyłką, na zamknięte oczy, już wie, że odeszła. Jej myśli: panorama rozłożona po całym suficie. Woyna nigdy ich nie pozna. Ilekroć się zbliża, Jaga wygasza światło. Zamyka przed nim swoje życie niczym film w metalowej puszce. A i teraz na jego „o czym myślisz?” macha dłonią, odsuwa z twarzy niewidoczną zasłonę, mgłę, macha niecierpliwie: „daj spokój”. I dzieje się tak: ustawia między sobą a nim chłodny pokój, kredens, szafę wypełnioną tajemniczą wonią, jakby w niej zamieszkał cały zakurzony ogród, to wszystko i jeszcze tafla szkła, zniekształcająca odbicia twarzy. Jagi już dawno przy nim nie ma. Ale właściwie od kiedy? Znowu przegapił ten moment! A on nadal leży rozebrany na purpurowej kołdrze, z upałem, który czuje w dłoniach, w twarzy. I choć głowa Jagi jest na jego ramieniu, Woyna ze swoją męską tkliwością czuje się śmieszny. Nienawidzi tego uczucia, owej wstydliwej wnęki, która wiecznie na niego czyha. Czeka, aż wpadnie w nią przypadkiem, wdepnie w jej pajęczynę, potknie się o jej wykrzywione ściany, obite chichotem. Chichotem ze siebie, ze swej naiwnej nieporadności. Ze złośliwą satysfakcją (jakby mówił: a oto masz, czego chciałeś, masz!) ogląda dokładnie swoje gołe, owłosione nogi. Kości i ścięgna są tak wyraźne pod skórą, że można by się na nich uczyć anatomii. Wyobraża sobie: Jaga stoi nad nim w czarnej, zapiętej pod szyję sukni. W ręce ma długi wskaźnik. Wodzi nim wzdłuż zewnętrznej linii jego nogi i mówi: a to jest podudzie (wokół niej gromadka dzieci, jasne, ciemne główki), to jest kość goleniowa, to jest udo. Zimny wskaźnik łaskocze, wywołuje całe pasy gęsiej skórki, posuwa się wyżej – to są kości miednicy – słyszy beznamiętny głos. A on nagi na purpurowej kołdrze. Ściąga gwał- townym ruchem brzegi kołdry, przykrywa nogi. – Zimno ci? – pyta Jaga, ale brak w tym py- taniu ciepła, w tym „zimno” wieją chłodem wszystkie głoski. I co ja mam z tym wszystkim, powtarza w myślach, skąd ja w tym pokoju, skąd się wzią- łem? Zaciska powieki. Skąd? I znowu słyszy śmiech Jagody w śnieżnym przewiewie. Śmieje się z niego, z jego obnażonego, chudego ciała? Rozgląda się wokoło. Ten pokój! Parkosz tu przecież nieomal mieszkał. – Cztery lata to szmat czasu – tłumaczy mu zawsze Jagoda, gdy biegną prędko po schodach – nie chcę, żeby cię tu widywano. Sąsiadki go lubiły. Wzięłyby mnie na języki. – I Woyna widzi wtedy zawsze białe ciało Jagi między ogromnymi, mięsi- stymi językami, obracają je, podrzucają w górę jak ziarno ryżu. Ma rację. Ma, ale jakże mu tutaj nieporęcznie. Czy on naprawdę musi ukrywać się nawet przed sąsiadkami? Kiedy wcho- dzi do bramy, wydaje mu się, że czyhają za każdym zakrętem schodów, łypią na niego tłu- stymi oczkami; brzuchy opierają o poręcze. Tłoczą się, podglądają ich, o, nawet teraz przez uchylone drzwi (a on nadal goły, chudy na purpurowej kołdrze). I jeszcze Idzik. Pełno go tu. Każdy mebel jest obrośnięty jego gestami, jego śmiech wikła się między lustrami niczym 79 refleks światła. Pokój przechyla się, kołysze z burty na burtę, przeciążony nim do granic wy- trzymałości, aż podłoga skrzypi, i nagle, bardzo wolno, uchylają się drzwi szafy. Woyna prze- rażony siada na łóżku. Ale z mrocznego wnętrza wydobywa się jedynie ckliwa mieszanina starych perfum z naf- taliną i wyfruwa kilka moli. – One cię żywcem zjedzą – mówi do Jagi, która nadal przy nim blisko, najbliżej, a jedno- cześnie zupełnie obca. – Zjedzą – powtarza zgodliwie, ale Woyna wie, że ona tak o swoich myślach, nie o molach, że o swoich troskach. O Idziku? Powinna zmienić mieszkanie, wyna- jąć pokój w innej dzielnicy, jasny, z balkonem, bez zacieków i starej szafy. Czy jeszcze cze- ka? Tu w zakurzonej woni, w powietrzu pełnym aureoli splecionych z lotu moli? Czeka na jego dzwonek (dzwonił na pewno krótko, energicznie), na jego gwałtowny śmiech? Czeka? Nie, to niemożliwe! A jednak? Znowu więc pyta: – O czym myślisz? I Jaga już wie, że nie przestanie, nie zgubi tego zdania, póki mu nie odpowie, póki nie wymyśli czegoś na tyle wiarygodnego, aby uwierzył. Nie przyjmie do wiadomości, że nie myślała o Idziku. Każda ich pieszczota kończy się jego imieniem, jakby zbiegając z nasło- necznionej polany musieli zawsze potknąć się o to samo drzewo, jakby nie potracili lub nie chcieli go ominąć. I Jaga czuje, jak gwałtownie rośnie w niej niewytłumaczalna złość, unosi ją ku górze. Robi się coraz lżejsza, zaraz zamieni się w powietrze. – O mrówkach – mówi w końcu. Z satysfak- cją przygląda się zmieszaniu Woyny. Przestraszył się? A jednocześnie nadal widzi przepły- wające pod powiekami ogromne, rude kształty. Kora drzewa odciśnięta na ręce, cała mapa z różowymi drogami, pamięta, przyglądała się kiedyś swojej dłoni tak właśnie naznaczonej. To był dąb ze starego parku. Zostawił na jej ręce znak, aby nigdy nie zapomniała. Aby nigdy; i teraz już wie: te mrówki przywędrowały do niej stamtąd, z tej kory, z godziny, która minęła z Idzikiem. Wędrowały wolno, pokonując prze- strzeń minionego, tak samo, jak zwykły płynąć lasem, migotliwym sznurkiem, jedna za dru- gą. Aż wreszcie zatrzasnęła je powiekami i teraz – niezależnie od niej – trwają w pamięci drobne, podobne do kulek rtęci. Mają magiczną moc wskrzeszania. Widok nieba: Ciężkie chmury tuż przed ulewą przecięte gałęziami, grubą zielenią, i oczy Idzika. Oparta była o drzewo, o chropawą korę, wplotły się w nią jej włosy. Mrówki wędrowały najpierw po pniu, a później po szyi, ramionach. Nie czuła ich. Już się nie uśmiecha. Przymknęła oczy. Spojrzenie Woyny męczy. – Dlaczego o mrówkach? – pyta Woyna i marszczy czoło. Brwi, jak dwa gwałtownie unie- sione skrzydła, łączą się ze sobą na moment. Dlaczego, myśli Jaga, czy te powroty, jak wędrujące fale, stale będą żyły, czy wiecznie będzie na nie skazana? Czy nie potrafi odejść i zatrzasnąć tej migotliwej wody, tak po prostu, jak się zatrzaskuje czarne wieko? * Ryba w liście do Przestwora: „...w biografii Jagi-Jagody zgromadziłam wydarzenia i realia podpatrzone raczej niźli doświadczone bezpośrednio. Najczęściej negatywy, odwrócenia, przeciwieństwa moich własnych doświadczeń: otwarcie – zamknięcie, spirala – koło. Mimo to we fragmencie, który właśnie skończyłam – stało się: (oczywiście o tyle jedynie, o ile utoż- samienie żywego człowieka i postaci literackiej jest w ogóle możliwe) Jaga zaczęła oddychać moim oddechem, kojarzyć te same wizje, produkować moje słowa. Gdy zaczęła kochać.” 80 * Dzwonek telefonu Ryba usłyszała tak, jakby dziesiątki piłek pingpongowych odbiły się jednocześnie o biurko – tuż przed nią; gwałtownie poderwała słuchawkę. Z gęstwiny trzasków, opornie jakby z samego wnętrza dartych materiałów, z szelestów (wyobraziła sobie wiązki kabli płynących pod ziemią) wyłonił się wreszcie głos Przestwora, sypkie, zimne dźwięki, słowa popękane jak szkło. Z trudem zrozumiała, że czeka jutro o sie- demnastej na nią i na Marcina u siebie w domu. Chodzi o przekład jego książki. Marcin za- łatwiał to w Berlinie. I nagle zupełnie wyraź nie, a z tak bliska, że zaskoczona odruchowo odsunęła słuchawkę: – Źle się czuję i chcę to jak najprędzej przejrzeć, zapiąć na ostatni guzik. – Tak, ale Marcina jeszcze nie ma. Odpowiedź Przestwora Ryba powtarza w myślach dwa, trzy razy: widział go przecież na dworcu, na podjeździe dworca, dzisiaj rano, z taksówki. Wyjaśnia to Rybie z coraz większym zniecierpliwieniem, no tak, Marcin stał z jej koleżanką, tą chudą, z pracy, z tą „humorystką”. Z Irą? Stał z Irą? Przecież rozmawiała z nią dzisiaj przez telefon, może to było później? Usi- łuje dowiedzieć się od profesora, o której godzinie widział Marcina? Czy Marcin miał waliz- kę? W końcu powinien sobie przypomnieć, przecież słyszy, że jest zdenerwowana, że nic nie rozumie. Ale Przestwór ucina krótko: jeśli go dotąd nie ma, to przyjedzie ostatnim autobu- sem. W każdym razie mają jutro być u niego na kolacji. Zależy mu, mówi z naciskiem, na wszystkich szczegółach związanych z przekładem, na filologicznych subtelnościach. Chodzi mu zwłaszcza o terminologię, musi ją osobiście sprawdzić. To chyba zrozumiałe, nic nie wie o tym niemieckim tłumaczu. Marcin go wprawdzie rekomendował, ale... Oczywiście najlepiej by było, gdyby Marom przetłumaczył to sam, on wprawdzie pamięta, że Marcin nie miał po- dobno czasu, więc jeśli to teraz mówi, to nie w formie żalu, chociaż skądinąd wiadomo, że dobry tłumacz to połowa sukcesu – Ryba słucha mechanicznie, przytakuje. Marcin jest od rana w P.! Nie przyjechał. Nie zadzwonił. Popłoch. Popłoch i lęk przed tym, co za chwilę będzie musiała sobie uświadomić, nazwać. Na razie czuje jedynie czarną, wirującą w głębi czaszki kulę, kłąb mokrej, szorstkiej wełny. A profesor (jego słynna przestworowska dykcja, jego nienaganne przedniojęzykowe „ł”) stale o tym tłumaczeniu... Widocznie zapomniał, że Ryba siedzi w Dziadówce nad „Ujściem”. Po raz pierwszy nie pyta o nie. W ogóle o nic nie pyta! Gdyby ten przekład okazał się kaleki, wolałby, aby książka się nie ukazała, takich rzeczy nie można puszczać na żywioł, a tak szczerze, to ten niemiecki edytor wydaje mu się wysoce podejrzany, tak to wszystko przy- spiesza, jakby się bał, że mu autor w trakcie umrze. – Aż strach pomyśleć, jak w tych warun- kach będzie wyglądała korekta. Pierwsze, co Ryba zrobiła po odłożeniu słuchawki — zgasiła lampę. Po co? Żeby Marcin (jeśli w ogóle przyjedzie do Dziadówki) pomyślał, że nie ma jej w domu? Że jest chora? Światło z facjatki jest widoczne z daleka, od samego przystanku autobusowego (zwłaszcza o tej porze roku, kasztany są już do połowy ogołocone z liści), przesuwa się później na niebie jak gwiazda, najpierw tylko punkt, na koniec cała smuga oświetlająca drogę, pełną wystają- cych korzeni. Marcin zawsze się na niej potykał. Nie potrafił się jej nauczyć, mimo że obja- śniała mu dokładnie wszystkie jej sekrety. Po prostu nie chciał. Nigdy nie lubił Dziadówki. Miała nawet o to żal. Staje w szeroko otwartym oknie. Doliny chłodu spływają ku ziemi – ogromne, białe balony. Wokół Dziadówki: z góry szum drzew, od dołu puls korzeni. Pułapka. Kula wypełniona mgłą. Przenika przez ciemność. Wil- goć ścina się na oczach Ryby w gwiazdy szronu. Tylko ona w tej kryształowej strukturze dźwiga w sobie zapowiedź rozkładu, gorącą lepkość krwi, ciepło jelit, trzepotanie serca. Chlupot pulsu, jego bieg poprzez gardło, przeguby, żyły na obu skroniach. Jakże nienawidzi 81 swego ciała! Miękkie, bezbronne, nie stanowi dla zimna, dla bólu żadnej przeszkody. Cierpi. Prędko zapala dużą lampę, tę pod sufitem. Boi się ciemności? Tak jak w dzieciństwie? Wszę- dzie stare drewno. Bezwzględna nagość brzydkich, nie nadających się do „muzealnych po- koi” sprzętów. Zebrano je z całego domu. Stół jest pokrojony nożem, ze śladami koślawych, wtłoczonych między drzazgi liter (uczyła się na nim pisać). Skrzypiące, stale otwierające się drzwi szafy. Żarówka pod sufitem jest zatrzaśnięta w mlecznej kuli, takiej samej, jakie wiszą w urzędach. W powietrzu kwaśna woń wilgoci – z mebli, z książek, z ubrań unosi się jak mgła na dworze. – Mam dosyć. Mam dosyć – powtarza i chodzi w tę i z powrotem po pokoju, pokoiku ra- czej, między drewnianymi ścianami, sękami. Chodzi między żółtym kaflowym piecem, uwieńczonym u góry szlakiem wodnych lilii, a szafą o popękanym lakierze przypominającym chorą skórę. – Mam dosyć, bo nawet Marcinowi pozwoliłam... Kiedy pierwszy raz uciekła do Dziadówki – płakał. Wcale nie próbował tego ukryć. Za- pomniała o tym. Ale te łzy, były; gęste jak u dziecka. – Nic się jeszcze nie stało – myśli wychodząc, nie, wybiegając z pokoju po skrzypiących schodach, po ich drzazgach sczerniałych od starości. Nareszcie powietrze. Połyka je, pije – całe rzeki chłodu. Opiera się o ścianę domu. Cisza, w której się „żywcem zagrzebała”, leży oto przed Rybą czarna, pachnąca wilgocią. Słyszy, jak gałęzie podnoszą się i opadają. Są tak przerażająco blisko. Obce, czarne, pulsujące własnym życiem – pasma. Przymyka oczy i widzi – śmiech Marcina, odsłonięte zęby. Śmiech groźny, bo bezdź- więczny, połknięty przez rozdzielającą ich przestrzeń, jak trzepocząca ryba. Śmiech z niej? Z życia, które spędza między maszynopisami, kalkami. W ciszy coraz głośniejszy (nie, to nie liście), coraz bliższy chrzęst pękających pod butami suchych gałęzi, oszronionej trawy. Prawdziwe, ciężkie kroki mocno zmęczonego człowieka! Marcin? Jak to dobrze, że zostawiła na górze światło! 82 WARIANTY Notatnik Ryby Z PODRÓŻY DO WROCŁAWIA Do miasta wjechaliśmy tuż przed zmrokiem. Zaskakujący układ ulic, gwiaździste place i szyny tramwajowe biegnące nie przez środek jezdni, a z prawej strony, przy chodnikach. Po- czucie zagrożenia. Stale patrzałam we wsteczne lusterko. Jazda samochodem po nieznanym terenie ma w sobie wiele ze snu. To co na zewnątrz, za szybami, nawet ludzie, to jedynie gwałtownie zmieniane plansze z prostym układem znaków: sklep, zakręt, drzewo, słup. Liczy się przede wszystkim nawierzchnia szosy – klinkier, kocie łby, asfalt, wszystkie nierówności, wyrwy, to na dole, wyżej – drogowskazy. Uczulenie na ich żółtą barwę. Marcin czytał je gło- śno: centrum w prawo, Poznań na lewo. Ciekawe, że normalnie, w czasie wędrówek po mie- ście, nie zwraca się na nie uwagi (może jedynie nocą, kiedy są oświetlone). Teraz tworzyły misternie utkaną sieć. A więc nawierzchnia, drogowskazy. Dwie warstwy. Dwa światy: góra, dół. W środku zaczynają się już liczyć nazwy ulic. Przekładanie mapy na „żywy” układ. Mar- cin odcyfrowywał je z tabliczek na skrzyżowaniach, z szyldów, nawet z zawieszonych nad bramami kostek z numerami domów (zazwyczaj zdołał dostrzec tylko pierwsze głoski, reszty domyślał się, konfrontując strzępy słów z mapą). Kiedy dotrze się nareszcie do centrum poprzez wszystkie kolejne warstwy przedmieść, okrężnice, światła na skrzyżowaniach, mosty, przeważnie okazuje się ono – wysoką budowlą, wieżą, koniecznie czarną pod słońce; rdzeń, pestka. Zdanie, od którego należy rozpocząć. Podane wprost, podyktowane przez miasto, dokład- nie oznakowane. Nie można do niego nie trafić. Metafora, a zarazem dosłowność tych paru kamienic w centrum, z głębokimi piwnicami pełnymi kartofli, starego drewna, węgla, po któ- 83 ry codziennie schodzą starzy ludzie, pochylając się pod ciężarem wiader. Mury z opadającym tynkiem, wykusze oplatane secesyjnym wino gradem i nagle w oknie pierwszego piętra, roz- łożony na ręczniku – czerwony biustonosz. Konieczność równowagi między tym co ogólne a szczegółem. Tak jak w prozie. Obdarza- jąc bohatera miejscem za mieszkania, wycinając mu kwadrat przestrzeni pomiędzy sufitem, podłogą a oknami z widokiem na zakurzoną ulicę lub park ze świecącymi w deszczu drze- wami, dokonując takiego wyboru, już projektuje się jego los. Najczęściej odnajduję takie miejsca w obcych miastach. Dostrzegam w nich więcej szcze- gółów. Są znaczące. * Późnym wieczorem wyszliśmy z hotelu. Dzielnica robotnicza; Chodniki obsadzone kasz- tanami, akurat kwitły. Słodkawy zapach zmieszany z kurzem i gorzkim, nisko płynącym dy- mem z pobliskich zakładów. Mieszanina woni pozostawiająca w ustach metalowy posmak. Dzieci na chodnikach, nawet na jezdni, jeżdżą rowerami, bawią się w piłkę, w klasy. Wyrost- ki przy bramach i chichoczące dziewczęta, pod pachami płyty, gdzieniegdzie torba turystycz- na z książkami, wielu w mundurach kolejowej szkoły zawodowej. Fragment dialogu, głośnego, na krzyku: – Tej, bizon, czego bijesz mniejszych? – Ty, nosorożec pierdolony! I po chwili pędem, przez środek jezdni, biegnie dwóch wyrostków, jeden rudy, z włosami do ramion, ucieka, za nim mniejszy. Komentarz: – Zardzewiały znowu spieprza. Pora zapalania świateł, szeroko otwarte okna, na moment przed zaciągnięciem firan – od- słaniają wnętrza pokojów. Jedno z mieszkań: wysoki parter, lśniące, metalowe parapety. Ściany jasne, na przeciwko okien małżeńskie łóżka z wysoką pościelą, płócienna, krochmalona narzuta, nienagannie naciągnięta, bez jednej zmarszczki, na środku, na poduszce z falbanami – lalka. Nad łóżkiem obraz – Jezus z sercem otoczonym aureolą we wszystkich kolorach tęczy, krajobraz górzysty. Przy stole nakrytym białą serwetą siedzi kobieta. Fastryguje materiał. Robi to wyjątkowo sprawnie. Czerwony jedwab przelewa się prędko pod jej dłońmi, opada aż do stóp, żywy strumień. Przed nią, na gazecie – szpulki z nićmi, duże nożyczki, skrawki materiału. Na drugim końcu stołu, też na gazecie, leży – stos książek i zeszytów w granatowych owijkach z białymi nalepkami, cyrkle, ekierki, kałamarz. Dziewczyna podkreśla coś ołówkiem w książce. Ciemne włosy, puszyste, do ramion, koronkowy kołnierzyk, wyraziste usta, nos z garbem, dużo wdzięku. Uczy się na głos. Po lewej stronie pluszowa, zielona kanapa, z wysokimi oparciami i koronkowymi serwet- kami. Nad kanapą rządek obrazków od komunii świętej. Policzyłam je prędko: osiem, a więc ośmioro rodzeństwa. Zajęło mnie to wnętrze, prostokąt światła, wycięty z szarego tła ulicy, zrutynizowane życie rodzinne. Przypuszczam, iż każda czynność porządkowa ma w tym domu ściśle określony czas: wykonuje się ją nie w zależności od potrzeby, a według ramowego raz na zawsze usta- lonego terminarzu: mycie okien raz na miesiąc, pastowanie podłóg co tydzień, zmienianie pościeli, serwet. Rozkład ról, rygorystycznie przestrzegana kolejność. Zawsze interesowały mnie duże rodziny – poczucie solidarności, wspólnota losu, iden- tyczny układ odniesień, może dlatego, że wychowywałam się sama. Moje pokoje: dzikie, nieokiełznane światy mebli, książek, sprzętów. Krążyły wokół mnie jak galaktyki, światy obce, nigdy nie potrafiłam ich do końca ujarzmić, podporządkować swojej woli, zmusić, aby żyły w jednym wymiarze; znaczyły sobą tyle tylko, ile znaczyły. 84 Myślę, że to się zaczęło już w dzieciństwie, przedmioty zastępowały mi rodzeństwo, za- bawki przestawały być tylko zabawkami – spełniały rolę partnerów. Tak, tak było – zwykły kawałek drewna, kalejdoskop, kamyk, szkiełko w zależności od funkcji, jaką im wymyśliłam, potężniały rozrastały się – w końcu po prostu przestawały być sobą. Czy później, po latach – nie stosowałam tego mechanizmu wobec ludzi? 85 GORĄCA FALA KRWI Pada deszcz, ulica pachnie mokrym kamieniem. Ryba omija kałuże. I może właśnie dlate- go, że przez cały czas musi patrzeć pod stopy, zaczyna liczyć płyty chodnika. Rytuał dzieciń- stwa, odtwarza go teraz, po dwudziestu pięciu latach. Magia cyfr. W ich tajemną siłę uwie- rzyła wcześniej i znacznie żarliwiej niż w Boga. Jedna płyta, jeden krok. Jeśli stanie na rogu po kroku parzystym, załóżmy po 334, oznaczać to będzie dzień szczęśliwy, jeśli po nieparzy- stym... w dzieciństwie wróżyło to ocenę niedostateczną, kłótnię z Lucyną, zły humor Dziada. Można było wprawdzie oszukiwać, skracać lub wydłużać krok, ale zwycięstwo nad losem tak zdobyte zawsze pozostawiało osad winy. Ważne było także, aby nie nadepnąć na krawędź płyty, jej dotknięcie, choćby czubkiem buta, groziło niebezpieczeństwem. Szczeliny przedzielające kamień – żyły! Może decydo- wały o tym wydobywające się z ich głębin ziarna piasku i cienkie jak włosy źdźbła traw? Dana idzie wolno. Ulica w deszczu sypiącym z boku, od jasnych szyb, za którymi tylko raz po raz czyjaś twarz lub dłoń ma w sobie coś tajemniczego. Dopiero po chwili uświadamia sobie, że ulice, które mija, ich kolejność, zakręty, rogi... że to wszystko jest jedynie powtórką. Mimowiednie odtwarza swoją drogę do szkoły podstawo- wej. Wędrowała tędy przez siedem lat. Był to starannie wybrany przez Dziada, najbezpiecz- niejszy wariant. Tylko dwa razy musiała przechodzić przez jezdnię, i to w miejscach stosun- kowo mało ruchliwych. Jeździły tędy na rynek, po grubym bruku, dudniąc, fury załadowane kartoflami, jarzynami. Zimą unosiły się nad końmi kłęby pary, a chłopi w czasie postoju troskliwie obchodzili swoje szkapy, poprawiając na nich derki, zawieszając przy pyskach worki z obrokiem. Często przy- stawała przed mądrymi, końskimi oczami, przed ich brązowym, za łzawionym ciepłem. Utracone dzieciństwo, czasy jak ruchome podesty, czasy, z których nie siebie pamięta, lecz światła, barwy, przedmioty. Choćby taka Figura! Ryba przyspiesza, chce dotrzeć do niej jak najszybciej. Jest jej tak samo ciekawa, jak przed laty. Stała we wnęce narożnikowego domu, obrośnięta krzewami. Kwitły wcześnie, jeszcze w czasie chłodów. Na tle szarego nieba i ta- kich samych kamienic ich różowe kwiaty były po prostu kawałkiem snu. W tym samym okresie pojawiały się na straganach, na rynku. Ryba nie mogła pogodzić się z faktem, że dla kilku złotych ktoś ścina nożem żywe gałęzie. Dom z Figurą jest świeżo odnowiony, a wnęka ze świętym Jerzym znajduje się znacznie niżej, niż myślała. Święty ma na sobie lśniącą zbroję i trzyma w dłoniach włócznię. Pod sto- pą, obutą w wysoko sznurowany sandał – głowa przebitego smoka. Tryumf dobra nad złem: stopa na zielonkawym łbie potwora, a dla Ryby nieomal ikonograficzny znak. Uświadamia sobie, że przez te wszystkie lata dźwigała w pamięci ślad, miejsce po Figurze. Często czekała na karę, która zwlekała z nadejściem, zadręczała się wyrzutami sumienia – ciężka, obuta w sandał stopa przerywająca od dech, brak tchu. 86 Wina – kara, wina – kara, jak na karuzeli: niebo – piekło, szczęście – ból. Tak powinno być, dla zachowania równowagi. Tak jest sprawiedliwie! Ulica Różana zatacza szeroki łuk po skarpie. W tym miejscu – przypomina sobie – zaczy- nała biec, równo w połowie drogi, kiedy za zakrętem, na wzniesieniu pojawiał się dach szko- ły. Po lewej stronie mijała jeszcze sklepik z papierem, tu zazwyczaj trochę zwalniała, bo na wystawie leżały kolorowe obrazki, nalepianki. Wielki, zajmujący wzgórze pruski gmach, pełen chłodu. Jej klasa, pamięta ją doskonale, była najpiękniejsza w całej szkole, z owalnymi oknami z jednej strony, a kolumnami z dru- giej. Stały między nimi akwaria z rybami. Pełne świateł przepływały miedzy ławkami, wpla- tając się nieomal w karty podręczników. Dana wchodzi na boisko, białe, wypłukane deszczem, z przejrzystymi kałużami. – Jak we śnie – myśli – jest jak we śnie – i zamyka za sobą czarną, secesyjnie kutą furtę. Nic się tu przez te lata nie zmieniło. Z trzech stron boiska podcienia, chodziło się pod nimi w czasie przerw, kiedy była niepogoda. Na płytach grano w klasy. Teraz też się gra, tyle że schematy wyrysowane kredą na posadzkach są już inne. Pod filarami, tak jak dawniej, leżą szkła, pła- skie kamienie do gry. Ryba chciała wejść jedynie na boisko, ale teraz nie umie się już cofnąć. Uchyla bramę wolno, jak najwolniej. Jest ciężka, okuta czarnym metalem. Otwiera ją bezszelestnie. Poręcz nad schodami też jest metalowa (zapomniała o tym). Kładzie na niej gorącą od wnętrza dłoń. Trzyma się jej mocno: lekki zawrót głowy. Szerokie schody z białych płyt idą zakosami w górę. Unosi głowę: pierwsze piętro, drugie, trzecie, czwarte i wielka kopuła stropu, półokrą- gła z oknami. Mimo że dzień jest deszczowy, światło wypełnia wnętrze, cieknie po schodach jak woda, aż do samego dna, do Ryby uczepionej zimnej, wyślizganej poręczy. C Z A S, coś się dzieje z C Z A S E M – zdążyła jeszcze pomyśleć, gdy nagle na wysoko- ści pierwszego piętra wyłoniła się wprost z ciszy, z szczelnego, kamiennego balonu – sylwet- ka Dziewczynki. Wychyla się ku Rybie. Jest w czarnym fartuszku z koronkowym kołnierzy- kiem. Warkocze z dużymi, czerwonymi kokardami chwieją się, kołyszą. Patrzą na siebie uważnie. Oczy dziecka (zna je) okrągłe, pełne światła, oczy, które wierzą w zwycięstwo rycerza w lśniącej zbroi... Ufne. I natychmiast nie wiadomo już skąd, z jakich czasów, ruszają ku Rybie wszystkie jej winy dotąd nie ukarane, wszystkie kompromisy, decyzje zbyt prędkie, całe gromadzone latami zło – spływa ze światłem po ogromnych poręczach, schodach... Zamyka oczy i jednocześnie czuje, jak o twarz, policzki uderza gorąca fala krwi. Za- chwiała się. 87 LUSTRO i ARKUSZ Była brzydka. Wiedziała o tym. Robiła przecież co wieczór przed lustrem przegląd każde- go kawałka swojej brzydoty z osobna. Krosty. Oglądała je ze specjalnym zainteresowaniem, dzieląc na te mało groźne, wągry i głęboko uwięzie w ciele, bolesne ropniaki. Wiedziała, kie- dy wystarczy je tylko lekko nacisnąć, by pękły jak dojrzałe makówki. Zupełny brak bioder, brzuch między wystającymi kośćmi był wklęsły, a pępek... nie lubiła go dotykać, stanowił tajemniczą więź z początkiem jej życia. Kawałek wnętrzności, supełek, na który ją zawiąza- no, od tego momentu – stała się. Nie lubiła ani go dotykać, ani o nim myśleć. Uda: obcią- gnięte chropawą skórą, włosy bez połysku, ich szarość. Brzydota. Jej rozpamiętywanie da- wało Rybie specyficzną satysfakcję. Kiedy wśród tańczących par siedziała sama i powtarzała w myślach: – podpieram ściany – to była to nieomal dojrzała samotność. Jednocześnie wie- działa – nadejdzie czas, który rozjaśni ją od środka niczym prąd elektryczny lampę. I dużo później, któregoś przedpołudnia, gdy przypadkowo stanęła przed lustrem i zoba- czyła, że jej skóra nabiera światła, jakby ją ktoś zanurzył w wodzie – pomyślała zupełnie spo- kojnie, bez zdziwienia nawet i radości: a więc to już. Najgwałtowniejszym przemianom ulegała skóra. Poprzez ciało przebiegały niewidoczne poziomice, równoleżniki, ich linie potrafiła odnaleźć dłonią. Na wewnętrznej stronie ud skóra była najbielsza, delikatna jak liść dębu. Brzuch miał skórę gęstszą, pokrytą niewidocznymi włoskami. Ramiona: Ryba lubiła, gdy napełniały się słońcem, dźwigała je wtedy ciężkie, złote. Mimo że poddawała swoje ciało drobiazgowej obserwacji, nie było ważne. Oglądała je je- dynie jak coraz cenniejszy przedmiot. Często łapała się na tym, że patrząc na siebie, patrzała jak na rzecz obcą, odrębną. Bo „ja” było dla Ryby zawsze ciasno splecione z myśli. A z my- ślami Ryby w tamtym roku zaczynały się dziać rzeczy niepokojące. Było jej z sobą trochę tak, jakby weszła w rzekę, której dna nie zna, a jedynie domyśla się nad nim głębokich wi- rów. W klasie uważano ją dotąd za dobrą matematyczkę. Umysł Ryby działał sprawnie, nie- omylnie przetwarzała wzory, żartowano, że ma ukrytą w zwojach mózgowych fotokomórkę, która ostrzega ją przed każdą pomyłką. Umysł precyzyjny, mówiono o niej, nienaganna logi- ka, dodawano, dyscyplina myśli. Klara, nauczycielka języka polskiego, ta wysoka, lubująca się w czerwonych barwach ko- bieta, która na granatowym tle fartuchów uczennic przypominała gorący płomień, posługi- wała się Rybą, jej skłonnościami do formułowania definicji, jak przyrządem mierniczym, libellą. Miała zwyczaj po gwałtownej, dwugodzinnej dyskusji, kiedy powietrze klasy szczel- nie wypełniono już „własnymi zdaniami”, ogrodzono murami sądów, umieszczać na ich szczycie Danę – libellę. – No jak – pytała wtedy – jak sądzisz, Hryniewiecka? – I mogła już spokojnie usiąść, zmęczona, ociężała w pulsującej czerwieni sukni i rumieńców. Dana pod- 88 sumowywała, koleżanki notowały, starając się nie zgubić nic z jej nienagannie prostego schematu. Tak było przez cztery lata. Zawsze. I gdyby nie to denerwujące przyzwyczajenie Klary, ta absolutna wiara w jej logiczny sposób myślenia, najprawdopodobniej Dana poszłaby rzeczy- wiście na studia matematyczne. Bunt Ryby złączył się nierozerwalnie ze zmianą jej wyglądu. Może, myśli teraz, istniały jakieś tajemne połączenia, szpiegowskie arterie łączące jej skórę z procesami przebiegającymi w korze mózgowej... Na którejś lekcji, a było to już wtedy, kiedy nawet włosy Dany nabrały światła, zamiast podsumować dyskusję, zaczęła... Pamięta: zdania rodziły się gwałtownie, krótkie, porwane. Nie kontrolowała ich biegu, nie mogła nadążyć. Zdania pełne wewnętrz- nych sprzeczności, zdania, w których panował taki prąd dookolny, że cała dyskusja uwięzia w nich jak drewniany korek w ogromnym wirze. Potem zaczął się ów korek kręcić w kółko co- raz prędzej, prędzej. Cisza była w klasie zupełna. Wszyscy patrzyli na Rybę – bezruch. Gło- wy odchylone ku niej, nikt nie notował, dłonie znieruchomiały nad zeszytami. I wtedy dopie- ro, Dana wie o tym na pewno, wszyscy jednocześnie dostrzegli zmiany, które w niej w ciągu ostatnich miesięcy zaszły. Widocznie musiała nową barwę skóry, włosów wzbogacić o nowe myśli i zdania, aby nareszcie dostrzeżono, że nie jest już szara, chuda. Jej ręce, dotąd spokoj- nie leżące na ławce, poderwały się ku górze. Zaczęła po raz pierwszy gestykulować. Te pręd- kie drobne gesty okazały się nagle niezbędne, aby podkreślić słuszność sądów, odciąć się nimi od wszystkich innych „własnych zdań”. To było tak: uniosła się nagle ponad klasą, jak- by oderwała się od monotonnego granatu fartuchów i poszybowała w górę, w nieznane, nie- pokojące rewiry. Przeżywała po raz pierwszy gwałtowne podniecenie tym, co mówi, może dlatego, że mówiąc, nie miała pojęcia, dokąd ją własne zdania zaniosą. Przestrzeń, nareszcie mogła w niej szeroko oddychać, zaczerpnąć powietrza! Żadnych ograniczeń, jednoznaczno- ści, wręcz przeciwnie, nieomal nieskończone bogactwo rozwiązań, nawarstwianie wątpliwo- ści. Boże drogi, co za ulga! Jakby dopiero teraz zobaczyła prawdziwy świat. Z zapamiętałością zaczęła niszczyć, rozbierać wszystkie fosy regulujące nurt dyskusji, zapory i tamy. Wir zdań potężniał – zaczął zataczać coraz szersze koła, a ów korek dyskusji był w nich nieomal niewi- doczny, moment – a zniknąłby zupełnie, i przed zdziwionymi, przerażonymi oczami koleża- nek zostałby jedynie ogromny, brązowy lej, taki, jaki tworzy się na dużej rzece w czasie po wodzi. Ale w tym krytycznym momencie Klara trzasnęła dziennikiem o katedrę i powiedziała tyl- ko jedno słowo: – Dosyć! – W jej twarzy było nie tylko zaskoczenie, tam była także wście- kłość. Jakże dobrze Ryba ją widziała! Zepsuła nauczycielce dyskusję, połamała ją jak kiedyś w dzieciństwie kalejdoskop. To prawda, nie potrafiła go naprawić, tak samo jak teraz nie umiała z chaosu zbudować nowego porządku. Zaproponować klasie swojego układu, w za- mian za zniszczony. Na długo pozostał w niej wstręt do schematów. Burzenie czyjegoś po- rządku dawało większą satysfakcję. Zresztą Klara także, choć próbowała, nie umiała już zle- pić dyskusji. Jej podsumowanie wypadło blado i nie przekonywająco. Ryba widziała w oczach przyjaciółek całe złoża wątpliwości, ułożone warstwami, poziomicami. Ujawniały się jeszcze długo później w wypracowaniach i ustnych wypowiedziach. To było bezsprzeczne zwycięstwo Ryby nad Klarą, nad jej krwawą, pulsującą czerwienią, jej tyranią myślową, której tak długo ulegała! Ryba nigdy poważnie nie zastanawiała się nad wyborem kierunku studiów. Niepokój ostatnich miesięcy, tak charakterystyczny dla większości uczniów, był jej obcy. Wiedziała, wierzyła, że ów wybór już kiedyś dawno, najdawniej zapadł, że jest w niej bezpiecznie złożo- ny, to była dziwna wiara, niczym nie umotywowana, podobna do tej dziecinnej pewności, że kiedyś wyładnieje. I rzeczywiście, we właściwej chwali, na lekcji wychowawczej, wtedy gdy 89 na podsuniętym przez Klarę, starannie pokratkowanym papierze musiała napisać kierunek studiów (potrzebne dla statystyki, wyjaśniła wychowawczyni), napisała: filologia polska. Nie, to nie znaczy, że nigdy wcześniej o czymś takim nie myślała, to byłoby niemożliwe, myślała, ale akurat w tym decydującym momencie znalazła w sobie zupełną pewność, że wy- biera słusznie. A więc ujście, którego nikt nie przewidział, które wszystkich zaskoczyło. Choć... Ryba uśmiecha się lekko do siebie. Po tej pamiętnej lekcji z dyskusją Klara już nigdy po raz drugi nie dała się zaskoczyć, jej oczy, gdy patrzyła na Dane, zdawały się mówić: – Po tobie można się spodziewać wszystkiego. – I wtedy także, gdy odbierała od niej zestawienie, gdy przeczytała już: „filologia polska”, nie okazała najmniejszego zdziwienia, w ogóle nie zareagowała. Minęła Rybę i położyła szeleszczący w ciszy arkusz przed następną uczennicą. 90 GRZĘZNĄC Lęk Ryby przed błotem. Dostaje gęsiej skórki z obrzydzenia, ilekroć spojrzy na dobrze wyschniętą skorupę, popękaną, pełną liszai. Kojarzy się jej niezmiennie z chorą skórą, odle- żynami. Ma określoną grupę sytuacji, które komentuje krótko: błocko. Stara się je okrążać. Przetargi o stopnie na radach pedagogicznych, naciski z różnych, najmniej przewidzianych stron, owe do połowy jedynie sformułowane racje, poklepywania po ramieniu, chrząknięcia, cały ten znaczący układ gestów, odrębny, na specjalnych prawach egzystujący świat mimiki, który trzeba umieć prędko rozszyfrować, aby nie dochodziło do niepotrzebnych dialogów, straty czasu w sprawach i tak już przesądzonych. Jedna z takich martwych sytuacji (sprzed dziesięciu lat), gdy już po raz trzeci na pytanie dyrektorki: – Kolega ustępuje? – inżynier uparcie odpowiada: nie mogę. Cisza, czterdzieści osób czeka (jest już godzina dwudziesta pierwsza, a siedzą tu od szes- nastej), aż zmieni stopień niedostateczny na dostateczny, i tak wiadomo, że Dyra nie cofnie swojej decyzji, nie przejdzie do następnego nazwiska i będą tak tu siedzieć w nieskończo- ność. Inżynier (uczący fototopografii) musi skreślić w arkuszu ocen czerwonym długopisem notę niedostateczną i aby „uczciwości” stało się zadość, podpisać tę poprawkę własnym na- zwiskiem. Tego wymagają przepisy. Wszystko zgodnie z regulaminem. Stopień wystawia tylko uczący! Każdy z uczestników rady robił to już wielokrotnie, czasem dla świętego spo- koju, częściej z powodów o wiele bardziej ważkich, a on nie może? Jest ulepiony z innej gli- ny niż oni, egzystuje na innych papierach? Ma zasady? Każdy je ma, ale trudno, do życia trzeba podchodzić elastycznie. Że uczeń nie może zdawać drugi rok z rzędu poprawki z tego samego przedmiotu? że na wszystkie okresy miał ocenę niedostateczną, że przez cały rok nie miał ani jednego stopnia pozytywnego? Zawsze na korzyść dziecka! Ostatecznie jest synem Ciepielaka, a Ciepielak... Może dlatego inżynier taki uparty, że sam nie ma dziecka? W klasie są inni uczniowie z notami niedostatecznymi, znacznie lepsi? Co za problem! Podnieść do dostatecznego wszystkie pięć ocen i koniec. Wilk syty i owca cała! Stan zawieszenia przedłuża się, ktoś otworzył okno, ktoś wyrzucił do kosza na śmieci za- wartość popielniczek, ktoś inny połknął krzyżyk. I ostentacyjnie w ciszy zmiął szeleszczące opakowanie. Wszyscy spoglądają na zegarka, a za szklanymi drzwiami pracowni (w której trwa konferencja) w tę i na powrót chodzi od godziny mąż geodetki, która jest w dziewiątym miesiącu ciąży. Inżynier cicho, tonem już jakby nieco skruszonym (prędkie spojrzenie na dyrektorkę): – On jest tak głupi, że dla niego słoń i jabłko to słonio-jabłko. Na co wuefistka, oburzona, zupełnie poważnie: – Nie rozumiem, o co panu chodzi, jak słoń zje jabłko, to będzie słonio-jabłko! Nauczyciel zmienił w końcu wszystkie pięć ocen niedostatecznych na oceny dostateczne. 91 Ryba opuściła szkołę – z migreną, z włosami przesiąkniętymi dymem tytoniowym. W do- mu położyła się na tapczanie i z zimnym okładem na głowie cicho skarżyła się pochylonemu nad nią Marcinowi: – Jakby mnie ktoś kijem obił, raz po razie... Po godzinie wstała i zaczęła wertować słownik: bia, bla, o, jest: „błoto”: Zmieszać z błotem. Obsmarować błotem. Świat ciska błotem. Ugrzęznąć w błocie. Błoto życia. Ty byłeś błoto jednego nie wart spojrzenia. Tyle słownik, a Ryba przypomniała sobie jeszcze tej nocy, przed zaśnięciem, dwie sytu- acje. Sytuacja pierwsza (z czasów dzieciństwa) W okresach najpewniejszych deszczy droga od Dziadówki do strumienia była nie do prze- bycia. Dana wierzyła, że błoto żyje, ma swoje okresy wzrostu, pulsowania, swój krwiobieg, własną przemianę materii. Kiedy wyrywała stopę z miękkiego objęcia, błoto nabierało po- wietrza w szeroko otwarte na moment ciało. Pochylała się wtedy nad nim, obserwując uważ- nie szaroburą skórę, chropawą, boleśnie rozdartą. Lubiła celować w sam środek jego cielska kamieniami, a potem zwinnie uchylać się przed rudymi językami, nagle ożywionej, wściekłej mazi. Co pewien czas pojawiały się na powierzchni obciągnięte mlecznym pęcherzem bańki powietrza. Wyglądały jak ogromne, wyłupiaste ślepia, a błoto leniwie pomrukując, przypo- minało ogromnego, rozciągniętego po łące smoka. Czasami, późnym wieczorem, chodziła go drażnić. Kłuła brązowe cielsko kijem, niech go boli, myślała, niech go przynajmniej boli! Sytuacja druga (sprzed kilku lat) Wydarzyła się na cmentarzu w czasie Zaduszek, wieczorem. Padało od wielu godzin. W powietrzu unosił się swąd zatapianych płomieni, zapach jedliny i chryzantem. Świeciły na grobach żółto, intensywnie. Był tłok, ludzie usiłowali w możliwie jak najszybszym czasie wejść i wyjść z cmentarza, nikt nie widział ziemi pod stopami. W pewnym momencie po- pchnięto Rybę jednocześnie z boku i z tyłu. Wpadła w kałużę aż po kostki. Zgubiła but. Było zimno. Przez chwilę ogarnęła ją taka panika, jakby tonęła w bagnie. I w śmierci. Pamięta, że się rozpłakała. 92 Zapis snu Ryby MASKA Śnieg zaciera kontury domów. Już od dłuższego czasu nie poznaję ulic. Zabłądziłam. Spie- szę się. Czekają na mnie (kto?), muszę wracać (dokąd?). Wokoło dużo ludzi, chociaż nie ma tłoku. Wszyscy są na tyle obcy, że nawet do głowy mi nie przychodzi, aby zapytać o drogę. Mijają mnie w ciszy, są ciemni na niebieskim tle. Nie rozmawiają. Czy ktoś idzie razem ze mną? Chyba tak. Obok. Nie jest ważny. Nie potrafi pomóc. Tyle że idzie, towarzyszy. Dzielnica jest wyniosła. Ulice pną się ku górze. Na szczycie kościół. Czarne wieże w śnie- gu. Wiem, że muszę przejść przez wzgórze. Wchodzę więc z jednego podestu na drugi, jak- bym szła po schodach, które są zarazem dachami domów. To nie jest męczące. Powietrze kojarzy się z kryształem – równie białe, pełne świecących igieł. Besztam samą siebie za to, że zabłądziłam, ale jednocześnie wiem, że gdyby nie przypa- dek, nigdy nie odkryłabym tego najjaśniejszego z miejsc. Zachwyt miesza się z niepokojem (ten ktoś ważny czeka tam, na dole). Starannie ukrywam przed sobą myśl, że musiałam już tu kiedyś być. Wprawdzie nie poznaję ulic. Widocznie coś się we mnie zmieniło, coś zasadni- czego. Czy może się zmienić sposób patrzenia? Czy z biegiem czasu zmieniają się oczy? A dlaczego nie? Razem ze skórą. Za moment (wiem o tym) odsłoni się przede mną panorama miasta. Przeżyję wielką chwi- lę. Dotknę wzrokiem piękna. Wyostrzone do bólu oczekiwanie. I nagle – na jednym ze stopni: wyrzeźbiona w śniegu maska! Twarz: delikatna w rysunku, pełna spokoju. Kojarzy mi się z obrazami renesansowymi, lekko uśmiechnięta. Arcydzieło. Wzruszenie i smutek, że jej doskonałość jest tak nietrwała. Ktoś ją tu wyrzeźbił. I po co na śniegu, na stopniach? Przecież musiał wiedzieć, że zostanie zniszczona. Nie mogę jej ominąć, aby wejść wyżej (konieczność), muszę na nią nadepnąć. Nie ma in- nej ewentualności. Sytuacja jest bez wyboru. Nadepnęłam! W sam środek, ciężkim, podku- tym blaszkami butem. Teraz dopiero przerażenie! Skurcz gardła, walenie serca. Gorzka ślina. Nigdy już nie przejdę na drugą stronę! Budzę się. Uczucie – popełniłam zbrodnię! Tej samej nocy, dalej: 93 JASKRY Uczestniczę w egzekucji. Spędzono nas tu za karę (z obozu?). Jasny plac, na środku t o m i e j s c e – koło otoczone ludźmi. Straceni (tak o nich myślę) wchodzą gęsiego. Nikt ich nie pilnuje. Ubrani są w długie ko- szule z szarego płótna. Za mankietami rękawów – żółte jaskry. Zaczynam uciekać (nikt mnie nie goni, nawet nie ma żadnego ogrodzenia). Jestem przera- żona, ale nie widokiem ludzi idących na śmierć, lecz świadomością, że nie wiem d l a c z e g o zatknęli za mankiety jaskry. C o o n e z n a c z ą? Po obudzeniu usiłuję sobie przypomnieć, jak wygląda jaskier. Nie wiem. Rano przeryłam całą bibliotekę (bezskutecznie), aby odnaleźć przewodnik do oznaczania roślin. 94 RYBA W OGRODZIE BOTANICZNYM (o epice i ślimaku) „Epika nowych ziem” – można by napisać powieść – rozważa – której konstrukcja przy- pominałaby wędrówkę ludzi z jednego krańca Polski w drugi, przeciągnąć przez nią losy kil- ku rodzin niczym grube sznury. Supłać ich węzły, zgrubienia, niespodziane sploty w punk- tach kulminacyjnych, a potem ciąć je białymi nożycami, w ściśle upatrzonych miejscach, aby rozpadły się na osobne plastry. Czuć uległość takiego ludzkiego zaczynu, „Epika” – już w samym tym słowie, w jego brzmieniu jest dla Ryby zakłamana skróto- wość. Bo gdzie się w nim mieści, w jakim układzie głosek, w jakiej ich odległości dźwięko- wej od siebie – zapowiedź owego mozolnego dziania się losów ludzkich? Dzianie zgrzebne i codzienne w materię, dobrze, jeśli na przemian w pasy ciemne i jasne. Wszystkie wejścia i wyjścia bohaterów, ich spotkania, więc zaraz także spotkania słów, ca- łych akapitów, wymiana zdań. „Dzianie” barwnego szlaku rozmowy. Na iglicy wersu każde słowo, oczko słowa, najpierw odrębne: jeden ruch ręki, zwięzły, odchylenie kciuka w górę i już jest wdziergane, włączone, wpisane w całość. Problem leży więc tylko w technice? W sprawności owego „dziania”? W szybkości nabie- rania słów-oczek, dorastania jednego do drugiego, aby bez zgrubień i nierówności, żadnych zbitek, gruzłów, a i żadnych rozwlekań! Najlepiej żeby robota wyglądała jak z maszyny. Czy- sta! Po prozie Ryby zawsze coś się turla, coś w szeleście, co niszczy troskliwie wyhodowane wątki, rozrzuca wnętrza miękkich, oswojonych gniazd. Gniazd fabuły. Dana pochyla się nad czarnym ślimakiem pełznącym w poprzek ścieżki. Jego ciało zosta- wia na żwirze wilgotną smugę. W każdej chwili może go ktoś zmiażdżyć, a do trawy po dru- giej stronie – jeszcze daleko. Ślimak pozbawiony kośćca, bez kręgosłupa – powinien mieć przynajmniej skorupę! Pancerz zamiast szkieletu, miękkość, która błyskawicznie przy pierw- szym dotknięciu przekształca się w kamyk. Ale ten jest doskonale nagi i najzupełniej bezbronny. Może przynajmniej w momencie zagrożenia wydziela jakąś trującą substancję? Ale co ona znaczy wobec takiego dużego (akurat się zbliża), na grubej podeszwie, czarne- go półbuta? Ciemne pułapki konstrukcji! 95 Notatnik Ryby: Z PODRÓŻY DO GDAŃSKA Kiedy rano, po nie przespanej nocy wstawałam z łóżka, przez moment poczułam się tak, jakby to całe, ogromne miasto za oknami zawirowało pode mną, jakbym oglądała je z gwał- townie przechylającego się samolotu: kamienne place pełne rzeźb z siwego kamienia, uliczka oplatające katedrę. Jest tak wpisana w miasto, że nigdy nie można jej ogarnąć wzrokiem w całości, osaczają ją przybudówki, kamienice – niczym rój dokuczliwych owadów. Wiedziałam, że gdy tylko wyjdę z hotelu, gdy zacznę szukać gmachu (w tym mieście wiecznie się czegoś szuka), w którym toczą się obrady, od razu tak jak wczoraj, w najbardziej nieoczekiwanym momencie z wąskiej uliczki wpadnę wprost na prostopadłą ścianę katedry. Potknę się o jej cielsko, o jej gotyckie sklepienia, gotyckie cegły i zawrócę w panice w inną, równie wąską ulicę, z nadzieją, że nareszcie wydobędę się z podcieni, arkad, wypłaczę się z fresków, zdobiących fasady staromiejskich kamieniczek. Najwięcej tam rybaków. Ilekroć patrzałam na wyłaniające się ze światła latarń zwoje sieci – tylekroć czułam się tak jakbym została przez miasto złowiona, ubezwłasnowolniona. Mimo że co chwilę padało, z rynien zakończonych lwimi paszczami spływały strumienie wody, wiał wiatr – było mi duszno, traciłam oddech. Trzy razy pod rząd uciekając od katedry, ustawicznie do niej wracałam. I już wtedy w Gdańsku wydała mi się ta sytuacja – znacząca. W ogromnym mieście – jed- no miejsce, na mapie prostokąt z krzyżem, które obiegałam stale od początku. Bryła. Punkt. Czyżbym zaczynała myśleć o konieczności ponownego, trzeciego przepracowywania „Uj- ścia”? Zastanawiam się teraz, skąd we mnie tyle niepokoju? Drugą wersję powieści wysłałam do Warszawy dopiero trzy tygodnie temu, a więc na tydzień przed wyjazdem do Gdańska. Boję się takich irracjonalnych przeczuć. W końcu zrobiłam wszystko, na co mnie w tej chwili stać. Tak, t y l k o tego jednego jestem pewna. 96 UJŚCIE DUNAJU Jeździli dymiącym stateczkiem po odnogach rzeki, między szeleszczącymi trzcinami. Co chwilę zrywały się z wrzaskiem klucze dziwacznych ptaków. Oczekiwanie na kormorany i woń spalin. Delta – przeczucie otwartej przestrzeni i jednocześnie ciągła bliskość dusznych, nie koń- czących się brzegów. Labirynt. Ziemia, przez którą płynęli, nie dopłynąwszy do końca. Ryba dostała migreny od zaduchu spalin. Nikt z załogi nie chciał odpowiedzieć, czy dopłyną wreszcie do morza, czy nie. Udawali, że nie rozumieją pytań. W końcu popsuło się coś w maszynach. Stanęli. Skrawek podmokłego lądu, kamienie, upał. Woń gnijących szuwarów. Marynarze łowili ryby i nadal nie reagowali na pytania. Zarzucali wędki na pięć, sześć se- kund, jakby nie w rzece łowili, lecz w beczce pełnej ryb. I była w tym wielogodzinnym czekaniu taka sama, lepka od duszności niepewność i ten sam lęk o najbliższy czas, w jakim Ryba żyje teraz, po wysłaniu „Ujścia”, już od kilku tygo- dni. Stało się tak, jakby ostatni wakacyjny dzień rozrósł się nagle monstrualnie, przerósł swój wymiar i – olbrzymi wkroczył zwycięsko w jej życie. 97 Notatnik Ryby GMACH Mur, portiernia, stary park, a w środku ogromne, siwe gmaszysko. Ma kształt kwadratu. W jego wnętrzu (ale to zobaczyłam dopiero z okien korytarza) – dziedziniec porośnięty wysoką, nie koszoną trawą, na środku akacja sięgająca aż do drugiego piętra. Miała gęste, różowe kwiaty. Intrygowała zwłaszcza na tle kamiennych, pruskich murów. Zaczęło się od awantury z woźnym. Był w czarnym (?), wyświeconym ubraniu. Choleryk, duża twarz. Bez przerwy pyskował, nawet otwierając już bramę wjazdową: – W mieście są parkingi! Pokój na szczęście był zarezerwowany. Marcin wszedł do gmachu pierwszy. Po chwili wrócił. – Chodź prędko, bo zapomnę, jak się tam idzie. – Nie dziwię się. Kamienny kolos. Wszystko szare. Zimnawo. Ściany, malowane olejną farbą, świecą brudną żółcią. Na pierw- szym piętrze – akademik, to znaczy korytarz, zamknięty oszklonymi drzwiami z zazdrostkami w ciapki. Wyżej kręto, labiryntowe, wielkie, kamienne korytarze, pocięte ścianami działo- wymi z dykty, pilśni, paździerze w prawo i lewo, drzwiczki, zasłony. Kolorowe plansze: „Myj zęby”, „Mydło to zdrowie”, „Przygodna znajomość – choroba”. Zapach gabinetu lekar- skiego, internista, stomatolog. Nagle znowu hol, kolorowe krzesełka, stolik, jak w kawiarni ogródkowej, i trzy dziewczyny w szlafrokach, jedna od pasa w dół opatulona kocem. Książki. Uczą się. Uprzejme. – Ciepła woda? Na dole. Korytarzem w prawo, potem na lewo i w pod- ziemia. Są – to mówią z dumą – natryski! Pokój gościnny – klitka przedzielona płytami od drugiej klitki, zza której słychać cichą rozmowę dwóch kobiet. Meble na wysoki połysk, radio. Boże drogi, jeśli ci z prawej i lewej jednocześnie otworzą swoje „Kankany”, to noc mamy z głowy, pomyślałam, ale na szczęście w pokoju nie znalazłam kontaktu. Po godzinie wyruszyłam w podziemia, w poszukiwaniu wody. Często śnią mi się podobne wędrówki, tyle że błądzę nie po korytarzach, lecz we wnę- trzach połączonych ze sobą pokojów. Mijam purpurowe otomany, szezlongi, fotele. Między długimi, giętymi poręczami siedzą, półleżą starzy ludzie o przejrzystych dłoniach. Kobiety co chwilę dotykają włosów, delikatnie, palcami w ciężkich pierścionkach. Wszyscy zaś wodzą za mną oczami, coraz bardziej zdziwieni moim pośpiechem, w końcu źle maskowaną paniką. Mijam piętra – koniecznie białe, z białymi schodami. Biegnę pomiędzy otwartymi wnętrzami, nigdzie nie ma drzwi. Nie potrafię opuścić tej dusznej amfilady. W ciszy słychać jedynie moje kroki. Tyle sny. 98 Ten gmach był ciemniejszy, bezbarwny. Kiedy wyplątałam się nareszcie z owych przepie- rzeń, dykt, pilśni, otworzył się przede mną ogromny, kamienny hol. Na dębowych drzwiach z rzeźbami owoców, po prawej i lewej stronie, czytałam: „Sala wykładowa”, „Sekretariat”, „Dziekanat” – normalny uniwersytet. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie mijały mnie co chwilę dziewczyny w nocnych koszulach, piżamach, szlafrokach, głowy w turbanach z ręcz- ników. Dźwigają miski, wiadra z czystą i brudną bielizną. A wszystko w ciszy, jak we snach. Nie rozmawiają. Zapach jedzenia. A więc jest tu jeszcze stołówka? W suterenie – kłęby pary, szum wody. „Łaźnia” – jest malownicza. Po lewej niska ławka, jak w salach gimnastycznych. Dziewczyny siedzą gęsto, jedna obok drugiej. Czekają na swoją kolejkę. Tu też nie mówią do siebie, jakby cały czas myślały o czymś, intensywnie. Smutne, stropione. (Może dlatego, ze trwa akurat sesja?) Tyle tylko, że kiedy wchodzi nowa, pyta, nim usiądzie: — Która ostatnia? W wąskim przejściu jedna z dziewcząt pierze coś w misce. Tarcie, chlupot wody. Z prawej strony kabiny, trzynaście, policzyłam. Na drzwiach, u góry powywieszane spódnice, swetry, halki, to znaczy – kabina zajęta. Nie ma zamków? Idzie wolnawo. Nie budzę ich zaintereso- wania. Zupełnie. Zresztą w ogóle jakby nic ich nie interesowało. Wreszcie moja kolej. Też wywieszam rzeczy na drzwi (bawi mnie to). Odkręcam kurek – wrzątek. Stoję goła koło tej gorącej wody, zakręcam i odkręcam kurki, ano tak, wymiana zna- ków, zimna woda leci z czerwonego, gorąca z niebieskiego. W drodze powrotnej – (chłodny korytarz, sale wykładowe) mijające mnie dziewczęta py- tały: – Duża kolejka w łaźni? – Czy tłok w łaźni? – Jak dzisiaj w łaźni? – jakby mnie znały. Stosunkowo szybko rozszyfrowywałam obowiązujące tu układy, poruszając się po jedynej, obowiązującej linii. Setki dziewcząt przepływających przez gmach, a rytm stale ten sam. Jak to się dzieje, że mimo nowej zbiorowości, reguły pozostają? Czy to tylko funkcjonalność? Nastrój budynku. Tak uchwytny, jakby emanował ze ścian, płynął korytarzem, niewidzial- ny, a wszechobecny. Inwariant (ulubione słówko Marcina). Tylko ta akacja zza okien – z in- nej rzeczywistości. Zresztą to jedynie krótki okres niepokoju. Czas kwitnienia. Potem zga- śnie. Wpisze się w obowiązującą szarość. Czułam się w gmachu swobodnie. W tych regułach, nie skrępowana. Chciało mi się przy- glądać ludziom, zadawać im proste pytania. Wiedziałam, że każda odpowiedź zbliża mnie ku rytmowi gmachu. Byłam jak kula bilardowa... Czyżbym tęskniła za życiem aż tak uporządkowanym? 99 WSZYSTKIMI TRZEMA ZEGARAMI JEDNOCZEŚNIE Jest co najmniej druga w nocy. Wprawdzie czas kojarzy się tu Rybie od początku z rośliną o długich, ukrytych pod ziemią korzeniach, ale tym skrupulatniej odlicza kwadranse. Nie dać się zaskoczyć. Trzymać rękę na pulsie godzin. Co chwilę przez gwar placu, śmiech, udaje się Danie usłyszeć bicie któregoś z trzech zega- rów. Dwa są z prawej strony hotelu, trzeci gdzieś naprzeciwko. Wpadła w sam środek układu. Każde uderzenie jest lśniącym (mokry kamień), nowo zadzierzgniętym oczkiem. Pułapka. Powolne kołysanie na granicy snu w pokoju złożonym z czarno-białych prętów. Za uchylo- nymi żaluzjami niski księżyc. Kołysanie w głębi nieba. Cień samolotu po Pirenejach, czarny krzyż, drzazga i od razu pod skrzydłem śniegu, czerwona, pochylona ziemia. Spadanie w środek rdzy, w krwotok... Otwiera oczy – na suficie przesuwają się cienie żaluzji (jakby stale jeszcze była w samolo- cie), pasy światła szeleszczą i w drewnianym pulsie kastanietów (słychać je za oknem) coraz prędzej rozwijają się rulony szos. Szum silnika i co pięć minut szarżuje w przednią szybę auta czarny byk z reklamy „Veterano”. Wyżej góry: szare z kamienia, różowe, siwe i białe ude- rzają o powietrze, o siebie, dzwonią: raz, dwa, trzy. Ryba, zupełnie rozbudzona, liczy uderze- nia. – Jest za trzy kwadranse druga – zastanawia się – czy już trzecia? Gorący pot, brak oddechu. Auta z prawej i lewej, rzeki zaciskające horyzont, ślimacznice, górą i dołem, pod ziemią, szum jednostajny, coraz głośniejszy. Jest między nim jak spraso- wane ziarno. Ból w skroniach. Z purpurowego mroku, zza powiek czy spod rozpędzonych opon, ze smrodu spalin – wypływa głowa świętego Jana z katedry saragosskiej. Biała twarz, żyły, krew. Ryba siada na łóżku. Wyciera pot z czoła, szyi. Poprawia poduszkę. Wie, że jeśli zaraz nie zdoła zasnąć, to jutrzejsza sześciogodzinna podróż wzdłuż „ziemi zamków”, jak ją określiła przewodniczka, zamieni się w ciąg dalszy półsnu. Znowu będzie na chybotliwej granicy mię- dzy rzeczywistością a snem. Musi to nareszcie przerwać! Z prawej strony przylega do hotelu mur kościoła. W wykruszonym kamieniu gromadzą się gołębie. Wczoraj rano, gdy zbyt gwałtownie otworzyła żaluzję, zerwała się z muru cała ściana ptactwa. Wrażenie – w powietrzu zawisł fronton kościoła. Ptaki zatoczyły trzy koła, szelesz- cząc w ciszy i z powrotem zniknęły w murze. Później w ciągu dnia wzbijały się z niewiado- mych przyczyn co kilkanaście minut, otaczając hotel gwałtownym biciem skrzydeł. Powietrze pachniało rozpalonym pierzem. Teraz także, mimo że Ryba nie patrzy w okno, wie – gołębie nadal krążą w świetle latarń (słyszy ich ciężki lot). Dla nich, tak samo jak dla tutejszych ludzi, noc nie jest nocą. Kawałki melodii „Eviva Espania” i kastaniety, ktoś uparcie co parę minut wybija ten sam, pospieszny rytm. Dzieci gonią się wokół kamiennej studni, pokrzykują, grają na płytach w swoje hiszpańskie Piekło i Niebo, mężczyźni, drobni, w ciemnych garniturach, podniesiony- 100 mi głosami prowadzą już od godziny sąsiedzki spór. Natęża się aż do krzyku, aby za chwilę przygasnąć, wpaść w ton perswazji. Śmiech kobiet, wysoki, zaraźliwy i zaraz gwałtowny płacz dziecka (przewróciło się?). Ryba wsłuchuje się w ten dźwiękowy przekładaniec, w wędrujące piętra hałasów, natęża słuch... już niedługo powinny dzwonić zegary. Niespodzianie od okna powiało chłodem, uderzyły o mur poderwane wiatrem okiennice i od razu grzmot jeden, drugi jak echo narastającego na dole wrzasku. Płacz dzieci (aż tyle ich tu było?), tupot wielu nóg (uciekają do bram), coś metalowego toczy się po kamieniu, teraz znowu jakby duża donica, rozpryskuje się o bruk (spadła z parapetu?). Znajomy, kojący szum deszczu, strugi wody między deszczułkami żaluzji. Świecą. Ryba przymyka oczy. Jest pod szklanym, dźwięczącym kloszem w nareszcie chłodniej- szym powietrzu. Wolna. I zasypiając – czuje, jak rozrasta się pod powiekami, wysupłuje z minionego czasu, nabiera barw, ów zobaczony wczoraj, a pominięty w pośpiechu, pozornie zapomniany obraz: Wchodzi do katedry wprost z białego upału – kamienna roślina gotyku, owoce figur opa- dające z ołtarzy. Kościół jest rozcięty jak jabłko na dwie części. W ten czerwono-żółty, bijący o posadzkę strumień słońca wbiega nagle z ulicy chłopiec. Zaplątał się w światło witraża, zakręcił wokoło, dłońmi przesłonił oczy. Teraz nieruchomieje z głową wzniesioną ku górze. Owad złapany w sieć. I Ryba widzi – barwy zlewają się jak fale, czerwień, żółć, czerwień, żółć i coraz jest ja- śniejszy, bledszy... moment, a utonie. W tej sekundzie wysokie wnętrze kościoła zabiło tryumfalnie wszystkimi trzema zegarami jednocześnie. 101 UCZULENIA W ostatnich latach okolica wokół Dziadówki zaczęła się zmieniać. Rozebrano żółte domy, przegniłe przybudówki. Odsłonięte ziemię zapleśniałą, chorą, dopiero głębiej świeciła tłusto, żyźnie. Pojawiły się pola. Ryba lubiła wędrować samym ich środkiem, ostrożnie omijając tamten kawał ziemi, między dwoma topolami, gdzie postawiono obory. Unosił się z nich kwaśnawy odór. Dokuczał zwłaszcza w czasie upałów. W sierpniu cała okolica pachniała wodą amoniakalną. Suchy, zbożowy pył znad ściernisk wypełniał powietrze, wirując nad głę- bokimi, po kostki, piaszczystymi drogami. Bo z Rybą jest tak, ona cała, jej skóra, gardło, ręce chorują na wsi. Kleszcze spadają z krzaków wyłącznie na jej ramiona, szyszki ranią pięty, a woń upału wywołuje ataki alergicz- nej astmy. Wieczne katary, brak oddechu. Od ukłuć komarów dostaje czerwonej wysypki. I jest w tym kalectwie zupełnie osamotniona. Musi je ukrywać nawet przed Marcinem. Alergia Ryby jest bowiem jedną z tych cech, których Marcin w niej nie toleruje. Dana w ogóle jest skłonna do gwałtownych reakcji. Trudno na przykład powiedzieć, że kogoś zna czy lubi, ona ludzi od razu p r z e ż y w a. Umie słuchać. Niektórzy od pierwszego spojrzenia potrafią rozszyfrować tę jej zaletę, a jak twierdzi Marcin, ułomność. Mówią jej o sobie rzeczy osobiste. Ryba czuje to tak, jakby gdzieś w jej wnętrzu bił dzwon, który w trak- cie rozmowy budzi się i najpierw wolno od zdania do zdania zaczyna się kołysać, aby na ko- niec złączyć się z pośpiesznym biciem serca, z rytmem pulsu. Nic się już wtedy poza słowami nie liczy. Ryby właściwie nie ma, są cudze sprawy, cudze zdania. Siła, która niszczy, zabija refleksję, likwiduje konieczny przy ocenie dystans. W takich momentach jest skłonna uwie- rzyć we wszystko. Marcina to wyprowadza z równowagi. On wszystkie informacje natych- miast rozbija, dzieli na części, aby każdą umieścić w innej kondygnacji pamięci. Ludzi ob- serwuje nadmiernie długo, aż stracą całą swoją atrakcyjność, aż rozszyfruje ich drobne kłam- stwa, odkryje słabości, a potem, potem wystarczy ich tylko ominąć, zatoczyć szerokie koło. Dlatego Marcin jest zazwyczaj sam, ma czas dla siebie i dla spraw, które załatwia, wiecznie coś uzgadnia, zestraja, niepokoi się, reorganizuje, przeprowadza. Z Rybą jest inaczej. Ją zawsze otaczają całe koła, obręcze złożone z hałaśliwych, zabor- czych przyjaciół, interesantów, nawet zwierząt. Ile razy właśnie Dane z całego tłumu musiał wybrać na ulicy jakiś zmęczony, zabłąkany czy chory kundel. I ile potem miała kłopotu, aby odnaleźć jego właściciela, zazwyczaj zabeczanego, nieszczęśliwego dzieciaka. To ją niszczy. Dlatego uczy się od Marcina – dystansu do świata. Żeby pisać, ucieka do Dziadówki, w kurz, zapach zboża, w ataki astmy, duszności, zamyka się przed Starcami w pokoiku na górze. W wilgotne lata przybija do ram okiennych gazę, która ma chronić przed komarami, pije musu- jące wapno i połyka pigułki, po których zapada w męczący półsen. 102 Ale wystarczy, że na moment przestanie myśleć o sobie, a już idą ku niej znajomi i obcy, idą ze swoimi słowami, śmiechem, troskami, z chorobami, niepokojem, przechodzą niski na- gle mur, zaczynają mówić, uruchamiają ów coraz prędszy dzwon i... Ryba, tłumacząc się często sama przed sobą, myśli tak: – Marcinowi musi być oschle, kla- rowniej, ale oschle. 103 PRZEDMIEŚCIA Autobus wydostaje się z ciasnych ulic. Wrażenie, jakby wjeżdżał wprost w zakurzone szy- by witryn, w półki wypełnione butami i piętrzącymi się stertami mięsiw, czarnych salceso- nów. Z autobusu, a więc nieco z góry, sklepy przypominają dekorację, a przedmieścia robią wrażenie nieautentycznej przestrzeni mijanej w czasie, w którą nie można wejść, w której nie można uczestniczyć. Ziemia skazana na pominięcie. Całe jej połacie. Inaczej jest z pociągiem, tutaj przebywa się od razu całe pejzaże, spiętrzone zielenią wzgórza, rzadziej miasta, a te któ- re już się pojawią za szybami pociąg omija błyskawicznie, wstydliwie, jakby wkroczył w nie jedynie przez pomyłkę. Dana odtwarza w pamięci tylekroć przemierzany łuk szosy pomiędzy miastem a Dziadów- ką. Teraz na przykład wie, że za rogiem źle brukowanej jezdni, na której często, zwłaszcza jesienią, leżą ciężkie kałuże – będzie sklep z pasmanterią. W jego witrynie są zawsze ogrom- ne dekoracje. Splecione, zwite ze szpulek i nici, z wstążek, guzików. Zamki błyskawiczne w tym stromym nagromadzeniu rzeczy przypominają całe górskie siklawy. Zawsze miała ochotę poznać pracującą w tym sklepie ekspedientkę, ale ani razu nie zdobyła się na wysiłek, aby wysiąść z autobusu na najbliższym przystanku. Na przeciwko pasmanterii jest salon fryzjer- ski: na srebrnym tle gipsowe popiersie kobiety w rudej peruce. Jej twarz przez te wszystkie kolejne lata zdołała już popękać, a łuszcząca się farba tworzy nieregularne zacieki, liszaje. Osobno leży biała dłoń z czerwono wymalowanymi paznokciami. Ilekroć autobus mija to miejsce. Ryba zawsze musi pomyśleć to samo. Podejrzewa, że wyłoniła się z tej witryny, wyłożonej staniolem, cała seria jej snów. Zawsze jest to a niski pokój, czarny, choć połyskujący światłem niewiadomego pochodzenia. Sama więc świado- mość czerni, bo w istocie pokój lśni jak dobrze wypolerowana cukierniczka. Ale to lśnienie jest groźne, bardziej niebezpieczne od ciemności, bo ukrywa w swych wirach i odblaskach Przedmiot. Niebezpieczeństwo polega na tym, że nie widząc go, nie potrafi przewidzieć jego właściwości. Przedmiot, którego nie można ująć ręką. Autobus wydobywa się z miasta jak z gęstej, lepkiej mazi. I kiedy wydaje się już, że wy- pływające zza horyzontu pola powinny go wchłonąć jak czerwone, pulsujące ziarno, on jesz- cze raz zanurza się w siwe z opadającym tynkiem mury. Rozległość przedmieść. Miasto grzęźnie w nich jak pestka w miąższu brzoskwini. Ryba odwraca się: w tylnej szybie, nazna- czonej brunatną wysypką kurzu, rysują się stłoczone wieże. Panorama: nad nią wyblakłe płót- no nieba i znowu skojarzenie z dekoracją, sceną. Nareszcie las, wjeżdżają w jego jesienną barwę, zupełnie niespodzianie, bo jeszcze przed paroma minutami był tak zwarty, że nie można było sobie nawet wyobrazić przecinającej go szosy, boleśnie wykarczowanego pasma. Ryba opiera dłonie na oparciach fotela, głowę odchyla do tyłu. Głębszy oddech, jeden, drugi, trzeci. Rozgląda się uważnie wokoło. Nie ulega wątpliwości, że wraz z pojawieniem 104 się pierwszej linii drzew pasażerowie uspokoili się, jakby pękł niewidzialny balon, oddziela- jący ich od siebie. Przyglądają się sobie. Świadomość, że każdy z nich ma swoje zgryzoty i swoje radości, które oto troskliwie wie- zie przez jesienny las, sprawia Rybie niespodziewaną radość. Ogarnia ją trudna do opanowa- nia chęć: wyobraża sobie, że wstaje, pokonując trzęsienie autobusu i przekrzykując szmer rozmów, szelest gazet, mówi do nich wszystkich, zatopionych w półśnie, w lekturze lub kon- templacji pejzażu: – Dobrze, że jesteście! – Mówi to do siedzącej tuż obok babci, która przyjmuje wyznanie bez zdziwienia, z łagodną wyrozumiałością starych ludzi i częstuje Rybę jednym z dużych jabłek, które wiezie w koszu. Przedtem wyciera je starannie w róg zwisają- cej aż na piersi chustki. Ręce ma zniszczone, pełne czarnych zacięć. Ziemia zamieszkała w nich stanowczo za wcześnie. Mówi to samo: – Dobrze, że jesteście! – do mężczyzny, mówi do jego jasnoniebieskich oczu z wyrazem zatroskania. Jest zapracowany. To widać. Może dojeżdża codziennie do mia- sta? Jego by na pewno wyznanie Ryby speszyło, nie wiedziałby, jak zareagować, może zaró- żowiłby się? Uśmiecha się do siebie. W tym momencie mężczyzna mówi do babci, ale tak, aby i Ryba go słyszała: – W tych polach są zające – rozgląda się wokoło po brązowej ziemi (wyjechali już z lasu), po jej wzbu- rzonych bruzdach. Jak nocą jedzie motocyklem, to same na oślep wpadają w reflektory. Cza- sem przywozi jednego do domu, czasem, gdy ma chętkę, nie znowu żeby zawsze. – Zajęcy przez to nie ubędzie – dodaje po chwili, po namyśle. – Ano, nie ubędzie – powtarza Ryba i uśmiechają się do siebie. I teraz to już naprawdę, nie w myślach jedynie, babcia wstaje i wy- ciąga z koszyka dwa czerwone jabłka. Podaje Rybie i motocykliście. Jedzą. Słodki, winny smak. Zęby cierpną. Jest dobrze. – Nikt przez to nie zbiednieje – to motocyklista. – Ano nie zbiednieje – kończy babcia. Autobus trzęsie. Jadą teraz po nierównej szosie. Po jej bokach rosną wierzby, odchylone na zewnątrz, na pola. Tak jakby drogą pływały szerokie, nie mieszczące się w granicach oznaczonych drzewami – wiatry. Konary wierzb pełne są grubych narośli. Niecka. Zjechali, wpłynęli na nią wolno, w kotlinę o glinianych, zakalcowatych brzegach. – Ciężka ziemia, ani nie urodzi, ani nie wykarmi – mówi motocyklista. Rozdarta kałużami, brudna. Nawet drzew jest mało. Stoją gdzieniegdzie już prawie gołe, spustoszone. Wiatry są tutaj gęste, bardziej porywiste niż gdzie indziej. Raz po raz mija ach wolno jadący rower o grubych dętkach. Okolica robi wrażenie, jakby się w niej nigdy nikt nie spieszył. Mozolna, gliniana cisza. Maź z błota. Czas, który nie pędzi, nie mija, sączy się jedynie wolno wraz z rodzącą się od ziemi mgłą. Ryba patrzy na ręce kierowcy, na przednią szybę – i czuje, że lada moment zaśnie. Ściem- nia się. I nagle – jednocześnie wzdłuż całej szosy zapalają się jarzeniówki. Asfalt pod świa- tłem jest wilgotny od kładącej się nisko mgły. Z prawej strony punktowce – osiedle robotni- cze. Powietrze uwięzione, zabudowane ścianami, ozdobione firankami – wolna przestrzeń zamieniona na mieszkania. Jeszcze parę miesięcy temu nie było ich tu. Doliną chodziły wia- try, wolne, nieskrępowane (jak wyobrazić sobie odcięty wiatr, amputowany od swego serca, ogromnego wiru, który właśnie tutaj bił, piętrzył się, zrywając gałęzie, liście i tumany kurzu?) Kierowca wyraźnie zwolnił. Mijają ich ciężarówki, wywrotki, jelcze – ruch jak w dużym mieście. Motocyklista opowiada: prawda, że szóste piętro to za wysoko, ale sam tak chciał, nikt go nie zmuszał. Żeby od razu był zachwycony tym nowym mieszkaniem, to nie może powie- dzieć. Dzieci po każdą skibkę chleba muszą jeździć windą, a gdy się popsuła, to w ogóle le- piej nie mówić. Jednego razu matka przez trzy dni z domu nie wychodziła, dwanaście pięter to dla niej za dużo. W ogóle działo im się w tym mieszkaniu nieporęcznie, rąk o co nie było zahaczyć. Wszystko samo grzało, paliło. 105 – Teraz to już wszyscy przywykli – mówi – nawet kot przywykł. Trudno uwierzyć, ale tak przywykł, że siura do ustępu. Wskakuje na muszlę i siura. Jest czystszy niż niejeden czło- wiek. A wcale nie był młody, gdy się przeprowadzali. Żaden tam kociak, a tłusty, czteroletni kocur. Najpierw to go chcieli zostawić u sąsiadów, na chałupie. Bali się, że zmarnieje. To był przecież wiejski kot. Szczurom dawał radę, a tu co? Szóste piętro! Nawet najmniejszej myszy przez szkło powiększające nie upatrzysz. Ale przywykł i dobrze. Kot przywykł, a człowiek miałby nie przywyknąć? Jeszcze dwanaście minut, niecałe nawet. Za chwilę otworzy drzwi Dziadówki. Zapach sie- ni. Dwa kamienne stopnie. Przeciągłe skrzypienie desek w progu. Starcy będą jeść kolację. Uniosą głowy. Co powiedzą, kiedy ją zobaczą? 106 A Te rękopisy, które zamówiła w zeszłym tygodniu, mogły jeszcze poczekać, i tak nie za- cznie nad nimi pracować. Widocznie czytelnia jest po prostu jedynym miejscem, które wy- daje jej się teraz, po śmierci Przestwora – względnie bezpieczne. Schron obity szczelnie książkami i ciszą. Nikt nie zwraca na Rybę uwagi, nie patrzą na nią ze współczuciem, nie podają kropli uspokajających, stanowi część scenerii, jest czymś równie zwyczajnym, jak czytnik, drabinka przy regale. Zdarzy się wprawdzie taki moment, kiedy wejdzie już na górę, taka sekunda, w której krew uderzy jej do głowy i nagle cały hol, obrzeżony przy suficie gipsowymi liśćmi, zakołysze się jak szklana kula. Drzwi do czytelni profesorskiej są uchylone, a w idealnie okrągłym łuku światła, na stałym miejscu Przestwora – ktoś siedzi. To samo pochylenie gło- wy na bok i identyczny ruch dłoni ku szklance z herbatą, stojącej po prawej strome lampy. Później jest już łatwiej, spokój wraca, gdy ujmuje dłonią chłodną klamkę o kształcie zwi- niętego liścia. Ciężar drzwi. Obracają się wolno, półkolem, przypominającym ruch skrzydła. Nadal powtarza w myślach, poruszając wargami: „Prądem rzek obojętnych niesion w ujścia stronę”. Ten wers bez przerwy tłucze się jej po głowie, jak fala odbija się rytmicznie o czoło. Wierzy, że gdy zdoła wyrzucić te słowa z pamięci, skończy się wreszcie tępy ból w skroniach i po raz pierwszy od pogrzebu zaśnie. Zapach kleju jest gęstszy niż zazwyczaj. Tworzy lepką, duszącą kotarę. Prawdopodobnie przyszedł nowy transport książek z introligatorni. Ryba przechodzi przez czytelnię. Siada w ostatnim rzędzie. Wszyscy przed nią. Przygląda się ich pracy. Po raz pierwszy od wielu dni to ona podgląda, śledzi. W domu co chwilę łapała krótkie, kontrolne spojrzenia Marcina i co godzinę musiała odpowiadać: – Nie, nic mi nie jest. Teraz odpoczywa, oglądając przez ramię sąsiadki barwną iluminację: twarze świętych, brody niczym dymy z kadzielnic wplatające się pomiędzy kanciaste słowa. Litery – muchy rozłażące się po deskach, rządki nóg, kropki i wystudiowane „m” skrzydeł. Przypomina jej to własne, pierwsze próby pisania. Kuchenny stół z Dziadówki. Na środku był najjaśniejszy. Szorowano go dużą, ryżową szczotką. Pamięta bieg słojów, rysunek drzazg. Z prawej strony tkwił czarny, mocno zwarty sęk. Szpecił jasne drewno, ale on jeden tutaj żył naprawdę. Między chleb i noże wprowadzał las. Wodziła palcem po jego okrągłej, szorstkiej powierzchni. Któregoś wieczoru zaświecił niespodziewanie ostro między czarnymi okruchami chleba. Odbił słońce. Wyglądał jak ciasno zwinięta spirala z zegarka Przestwora. Wtedy właśnie do- dała mu niezdarnie, naostrzonym ołówkiem nóżkę. Tak zrodziło się jej pierwsze „a”, przydługie, kołysankowe „aaa”, którym usypiała szma- ciane lalki. 107 A teraz to samo „a” wynaturzone, umęczone esami-floresami leży przed nią na grubym pergaminie, zwycięskie „A”, ogromne na pół dłoni, wszystkie inne znaki wyżeglowują z jego purpurowego brzucha, łamiąc się w połyskujące farbą wersy. Strona rękopisu, jak życie obrastające ziarnami ozdób, całym alfabetem wspomnień. Musi na koniec przyjść taki moment, kiedy pod nadmiarem linii, pod chaosem barw chce się odna- leźć to jedyne, magiczne „a”. Czy Przestwór miał dosyć czasu, czy zdołał do niego dotrzeć? Pochylając się ku pergaminowi, czuje słodkawą woń kurzu, starości. Rękopis jest jak ste- rylne pasmo bandaża, za którym brak ciała: pustka, cisza nie żyjącej epoki. Chora cisza – po- myślała – pełna rdzawych, wypłowiałych iluminacji, jak śladów krwi. Strugi farb, jedyny ślad, jaki skryba pozostawił po swoim życiu. Czym były dla niego, może tak właśnie wyobra- żał sobie śmierć: płatki lepkie od soku? Duszno. Jest duszno. Wstaje. Kiedy przechodzi między ścianami książek, mała pod nimi, między pasami światła i cienia, wraca wspomnienie, pieczołowicie przechowywane w pamię- ci: żółte prostokąty pól w sieci maków, w ich krwiobiegu. Biegła z Przestworem wzdłuż ro- dzącego się od ziemi chłodu, wzdłuż kłosów, aż na samo dno wzgórza, aż ku Dziadówce, która znowu była prawdziwą Dziadówką, bo w narożnym pokoju od piętnastu godzin spał Dziad. Głowy pochylone nad książkami. Misterium rozgrywające się w zapachu kleju, pergaminu. Rytualne gesty odwracania kart, jakby wiedza była owocem, a oni wszyscy cięli go z uporem na białe plastry stronic i z nieskończonym apetytem pożerali oczami, wyciskając cały sok. „Sokowyżymałka” – ogromna aż po strop czytelni. Bulgocze za szybami, rytmicznie, bez przerwy. Narasta fioletowy sok, aż na dnie pozostaje suchy, podobny do błocka miąższ. Pap- ka, odchody, ułomne, kalekie zdania i Ryba widzi dłoń Marcina wybierającą z plastikowego pojemnika przy sokowirówce bez barwny, gęsty, lepiący się do palców miąższ. Podaje jej szklankę mętnego, rdzawego soku: – Masz, wypij, to cię orzeźwi. Mdłości. Jeszcze teraz czuje w ustach słoną ślinę. W przejściu chwyta zaniepokojone spoj- rzenie jakiegoś studenta, jego zaczerwienione oczy, pełne pulsujących żyłek, jakby miażdżyły je, rozrywały od środka, kanciaste, wtłoczone na siłę zdania. – Czyżbym aż tak zbladła – po- myślała – a już z następnego rzędu ktoś inny przygląda się jej uważnie. Trzeba stąd wyjść, postanawia, wyjść jak najprędzej. W holu drzwi do czytelni profesorskiej są stale jeszcze uchylone. Patrzy z lękiem: jasne światło, idealnie okrągły łuk i w środku tamten nadal schylony nad papierami, tyłem do drzwi. Absurdalna myśl: podejść do tego obcego człowieka... Zaczyna biec schodami w dół, prędko, coraz prędzej, po dwa, na koniec już po trzy stop- nie. Obracają się za nią zdziwione: szatniarka, a potem dwie kobiety ciągnące wózek pełen książek. Poznań 1970 – Zakopane 1975 108