Czarodziejskie miecze - NORTON ANDRE

Szczegóły
Tytuł Czarodziejskie miecze - NORTON ANDRE
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Czarodziejskie miecze - NORTON ANDRE PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Czarodziejskie miecze - NORTON ANDRE PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Czarodziejskie miecze - NORTON ANDRE - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Andre Norton Czarodziejskie miecze Tytul oryginalu: Trey of Swords Przelozyla: Ewa Witecka Miecz przegranych bitew Czesc I 1 Moja matka nalezala do odlamu Starej Rasy skazanego na banicje przez ksiecia Karstenu - Yviana, najemnika-parweniusza, zajmujacego sie po dyletancku zakazanymi rzeczami, sprzymierzenca zbrodniczych Kolderczykow.Uciekajac przed straszna smiercia, z calego dziedzictwa starszego niz sama nazwa Karstenu, zabrala do Estcarpu tylko trzech druzynnikow swego ojca. Kazala im wstapic do Strazy Granicznej, ktora dowodzil przybysz z innego swiata, Simon Tregarth, aby przyczynili sie do powstrzymania kolderskiej zarazy grozacej zaglada naszej rasie. Sama zas, wraz ze swoja daleka krewna, pania Chriswitha, poszukala schronienia w ojczyznie Starej Rasy. W jakis czas pozniej poslubila Sulkarczyka i przez to zerwala wiezy ze swymi pobratymcami. Lecz wkrotce potem jej malzonek zginal w jednym z sulkarskich atakow na porty karstenskie. Moja matka czula sie zle wsrod jego wspolplemiencow, powrocila wiec do swoich. Nosila juz pod sercem dziecko splodzone podczas tego krotkiego malzenstwa. Przezyte cierpienia sprawily, ze stracila zupelnie chec do zycia i, przedwczesnie wydawszy mnie na swiat, zgasla niby zdmuchnieta swieca. Pani Chriswitha zaopiekowala sie mna jak wlasnym dzieckiem i zatrzymala przy sobie nawet po slubie z wielmoza zbieglym z poludnia Karstenu. Pan Hervon stracil tam cala rodzine. Dobrze znal sie na zolnierskim rzemiosle i odznaczyl sie w walkach, i z czasem zostal dowodca oddzialu Strazy Granicznej. Nowa zona dala mu dwie corki i syna Imhara. Imhar byl mlodszy ode mnie o dwa lata; ten zdrowy, silny chlopiec czul sie jak ryba w wodzie w epoce naglych alarmow i zbrojnych utarczek. Ze mna bylo zupelnie inaczej. Od urodzenia bylem slaby i wymagalem troskliwej opieki, a moje czeste, choc niezbyt grozne choroby budzily zniecierpliwienie we wszystkich poza moja opiekunka. Bardzo wczesnie zdalem sobie z tego sprawe. W dziecinstwie staralem sie jeszcze dorownac Imharowi, ale moje wysilki od samego poczatku skazane byly na niepowodzenie. Wydawalo sie, iz moj kuzyn urodzil sie z mieczem w dloni, poniewaz wladal nim tak zrecznie i z taka precyzja, ze az przyjemnie bylo patrzec. Byl tez nieustraszonym jezdzcem i kiedy jeszcze ledwie mogl policzyc na palcach lata zaprawy do zolnierki, wszedl juz w sklad patrolu. Pan Hervon slusznie sie nim szczycil, gdyz Imhar mial wszelkie niezbedne zalety, wyrozniajace go w owych niebezpiecznych czasach. Ja uczylem sie walczyc mieczem i pistoletem strzalkowym, bo topor bojowy okazal sie dla mnie za ciezki. Wsrod ciemnowlosych pobratymcow ze Starej Rasy wyroznialem sie tylko jasna cera i kedziorami, poniewaz nie odziedziczylem po ojcu ani wzrostu, ani silnego ciala. Pilnie cwiczylem sie w wojennym rzemiosle, tym niemniej w glebi duszy tesknilem za czyms innym. Nie za morska ojczyzna Sulkarczykow, co byloby zupelnie naturalne, ale za wiedza - zapomniana wiedza, dziedzictwem naszej przeszlosci. Prawda jest, ze zaden mezczyzna nie mogl wladac Moca Czarodziejska - w kazdym razie tak twierdzily Madre Kobiety, Czarownice, ktore rzadzily Estcarpem. Jednak dawne legendy, ktorych strzepy slyszalem od czasu do czasu i starannie przechowywalem w pamieci, glosily, ze nie zawsze tak bylo i ze kiedys rowniez mezczyzni to potrafili. Dosc dobrze opanowalem sztuke czytania i odnalazlem wszystko, co dotyczylo tych pradawnych czasow. Nigdy wszakze nie mowilem o tym z nikim z mojego otoczenia; uznano by mnie za niespelna rozumu albo za grozbe dla domu, ktory dal mi schronienie, gdyby Czarownice dowiedzialy sie o moich heretyckich pogladach. Tego roku, w ktorym przypasalem wlasny miecz i wstapilem do Strazy Granicznej, Karsten wystawil przeciw nam tak wielka armie, ze nie zdolalibysmy jej pokonac. Nie zagrazali nam juz Kolderczycy, gdyz Simon Tregarth i jego malzonka, pani Jaelithe, wyruszyli za morza i zamkneli Brame-Miedzy-Swiatami, przez ktora przybyly owe potwory. Ksiaze Yvian, sprzymierzeniec Kolderu, zginal w tej wojnie. Pozniej przez jakis czas w Karstenie panowal chaos i wielu moznowladcow walczylo o tron ksiazecy. W koncu Pagar z Cleen zwyciezyl wszystkich rywali i, zeby zjednoczyc wykrwawiony kraj, oglosil swieta wojne z Czarownicami. Albowiem zawsze w takiej sytuacji zreczny wladca stara sie odwrocic uwage poddanych od niedawnych strat i nieszczesc, znajdujac zewnetrznego wroga, przeciw ktoremu moga wyruszyc. Stoczono wiec straszna bitwe. Nie uzyto jednak oreza, tylko Mocy Czarodziejskiej. Strazniczki zjednoczyly sie na jeden dzien i jedna noc, zgromadzily w sobie wszystkie sily, jakie mogly przywolac, i skierowaly je na poludnie. Ruszyly gory z posad, skrecajac i rozdzierajac sama ziemie. Zaplacily za to najwyzsza cene: wiele z nich zginelo, gdyz Moc spalila je na popiol. Obawiajac sie, ze w Estcarpie zapanuje chaos tak jak w Karstenie Koris z Gormu odebral wladze Radzie Czarownic. W tym czasie nie bylo w kraju innego wybitnego dowodcy, ktory zaskarbilby sobie szacunek i lojalnosc wszystkich mieszkancow Estcarpu, gdyz Tregarthowie zagineli przed laty podczas wyprawy na polnocne morza. Wtedy tez dotarla do nas dziwna opowiesc o ucieczce dzieci Simona i pani Jaelithe przed gniewem Czarownic. Rada Strazniczek wyjela je spod prawa i nikt nie osmielilby sie im pomoc w obawie przed taka sama kara. Mowiono, ze synowie Simona Tregartha odziedziczyli po nim dar wladania Moca i ze to oni naruszyli odwieczny obyczaj pomagajac swojej siostrze uciec ze szkoly Czarownic. Ta trojka miala w sobie cos wyjatkowego, niespotykanego w naszym swiecie: urodzili sie jednoczesnie! Dlatego byli sobie bardzo bliscy. Wspominam o nich, poniewaz zmienili moje zycie i zycie wszystkich domownikow pana Hervona. Ja sam chetnie sluchalem opowiadan o mlodziencach, ktorzy tak roznili sie od ludzi ze Starej Rasy, jak kiedys roznil sie ich ojciec. Kiedy Karsten przestal juz zagrazac Estcarpowi, pan Hervon zapragnal zrealizowac swoje marzenia. Podczas dlugoletniej wojny zjezdzil prawie caly kraj i znalazl doskonale, swoim zdaniem, miejsce na nowa siedzibe. Nikt nie powinien byl zglaszac pretensji do tego kawalka ziemi, gdyz znajdowal sie on daleko na wschodzie, w dawno wyludnionej i na poly zapomnianej czesci Estcarpu. Przybylismy wiec do nowej wlosci pana Hervona i rozpoczelismy budowe zamku. Nadal jednak pokoj wydawal sie nam podejrzany, wiec wystawialismy straze, a mezczyzni nie rozstawali sie z bronia. Dwor pana Hervona liczyl piecdziesiat osob, glownie mezczyzn; przy pani Chriswicie bylo piec dworek, jej corki i siostry z mezami oraz urodzone dwa lata po mnie dziecko jej mlodszej siostry, ktore wkrotce zmarlo. Teraz musze opowiedziec o Crycie - chociaz nawet mysl o niej sprawia mi bol. Pokochalem ja w chwili, gdy po raz pierwszy spojrzalem na niemowle lezace w kolysce obok paleniska. Nie laczyly nas ani wiezy pokrewienstwa, ani powinowactwa i nigdy nie mialy polaczyc. Zgodnie ze zwyczajem naszego ludu Crythe jeszcze w dziecinstwie zareczono z Imharem. We wlasciwym czasie winna byla poslubic mego kuzyna i w ten sposob pomoc w scaleniu wlosci, ktore pan Hervon mial nadzieje odzyskac. Jak wszystkie dziewczeta ze Starej Rasy Crytha byla smukla i ciemnowlosa. Zawsze wydawala mi sie jakby nieobecna i nieco wyobcowana. Odnosilo sie czasem wrazenie, ze widzi lub slyszy rzeczy, ktorych nie postrzega jej otoczenie. W dziecinstwie czesto chorowalem, bardziej zatem zblizylem sie do Crythy niz do Imhara. Juz po krotkim czasie zaczela sie do mnie zwracac w waznych dla siebie sprawach, jak chocby proszac o pomoc w pielegnowaniu ptaka ze zlamanym skrzydlem. Od najwczesniejszych jej lat bylo jasne, ze miala dar uzdrawiania. O innych niepospolitych uzdolnieniach Crythy dowiedzialem sie znacznie pozniej, tuz przed wstapieniem do Strazy Granicznej. Zaskoczylem ja nad strumykiem plynacym w poblizu zagrody, ktora wtedy pani Chriswitha nazywala swoim domem. Zdumialo mnie zachowanie mojej malej przyjaciolki. Siedziala nieruchomo w trawie tak wysokiej, ze prawie ja zaslaniala. Oczy miala zamkniete jak we snie i plynnie poruszala w powietrzu rekami. Nagle z przerazeniem zauwazylem obok niej zwinietego weza, dlugiego niczym moje ramie. Z podniesionym lbem kolysal sie w takt ruchow Crythy. Chcialem wyciagnac miecz i zabic gada, ale nie moglem sie poruszyc. W koncu dziewczynka klasnela w dlonie i otworzyla oczy. Waz opadl na ziemie i blyskawicznie zniknal w trawie. -Nie boj sie, Yonanie - powiedziala. Chociaz nie odwrocila glowy, wiedziala, ze bylem w poblizu. Na dzwiek jej slow czar prysl i odzyskalem wladze nad cialem. Zrobilem dwa kroki do przodu i stanalem obok niej. Ogarnal mnie gniew rownie wielki jak przedtem strach. -Co ty wyrabiasz?! - zawolalem. Spojrzala na mnie. -Usiadz. - Wskazala miejsce obok siebie. - Czy mam sie tlumaczyc olbrzymowi, ktoremu nie moge spojrzec w oczy bez wykrecania szyi? Zbadalem wzrokiem trawe. Mialem chec przeczesac ja mieczem w obawie, ze trafie na niedawnego towarzysza Crythy. Nie zrobilem tego jednak, tylko usiadlem. -Mysle, ze to jest czescia magii leczniczej - w jej glosie brzmialo lekkie zdziwienie. - Nie boja sie mnie ani ptaki, ani zwierzeta, a dzisiaj przekonalam sie, ze moge nawiazac kontakt rowniez z gadami. Wydaje mi sie, ze za czesto zamykamy nasze umysly albo koncentrujemy sie na tym - dotknela palcem pochwy mego miecza - i dlatego nie dostrzegamy i nie slyszymy wiekszosci tego, co dzieje sie wokol nas, w calym wielkim swiecie. Wciagnalem gleboko powietrze do pluc i poczulem, jak gasnie we mnie plomien gniewu. W glebi duszy zdawalem sobie sprawe, ze Crytha zna sie na tym, co robi, rownie dobrze jak ja na zolnierskim rzemiosle. -Yonanie, czy pamietasz stare legendy, ktore mi opowiadales? - Albowiem tylko Crycie przekazalem znane mi strzepy starych opowiesci i piesni. - W tamtym swiecie czlowiek wladal Mocami. -W Estcarpie rowniez sa Moce - zauwazylem. I nagle ogarnal mnie strach o najdrozsza mi istote. Strazniczki niezmordowanie szukaly kandydatek, ktore powiekszylyby ich grono. Dotychczas nie zwracaly uwagi na uciekinierow z Karstenu, chyba ze jakas dziewczynka miala wyjatkowe wprost zdolnosci. Crytha... Crytha nie moze zniknac za szarymi murami Przybytku Madrosci, nie moze wyrzec sie radosci zycia dla Mocy Czarodziejskiej! -Nie jestem Czarownica - szepnela. - I tylko tobie, Yonanie, mowie o tym, czego sie dowiedzialam. Ty rozumiesz, ze wolnosc jest wazniejsza od mocy. Poza tym jest niebezpieczna: mozna zbytnio przywiazac sie do niej i przedkladac ja nad wszystko w swiecie. Chwycilem Crythe mocno za przegub i trzymajac ja tak, i patrzac jej w oczy, powiedzialem: -Przysiegnij, ze nie zrobisz tego wiecej. W kazdym razie nie z wezem! -Nie skladam zadnych przysiag, Yonanie. - Usmiechnela sie. - Nie mam tego w zwyczaju. Moge ci tylko obiecac, ze nie bede niepotrzebnie ryzykowala. Musialem sie tym zadowolic, ale czesto z niepokojem myslalem o jej niezwyklych zdolnosciach. Wiecej o tym nie rozmawialismy, gdyz wkrotce potem zostalem Straznikiem Granicznym i odtad widywalismy sie bardzo rzadko. Kiedy jednak po wojnie wyruszylismy na wschod i rozpoczelismy budowe nowego dworu w miejscu wybranym przez pana Hervona, sytuacja calkowicie sie zmienila. Crytha byla panna na wydaniu. Targala mna rozpacz na mysl, ze Imhar niedlugo pojmie ja za zone. Zaczalem unikac Crythy. Zdawalem sobie sprawe z uczucia, ktore do niej zywilem, wiedzialem zas, iz nikt nie moze sie o tym dowiedziec. Na jakis czas przed ukonczeniem dworu zjawil sie ow wedrowiec. Przybyl ze wzgorz, a przyprowadzil go jeden z naszych wartownikow. Powital pana Hervona zgodnie ze starozytnym obyczajem, lecz wszyscy wyczulismy w tym mlodziencu cos niezwyklego. Chociaz wygladal jak mezczyzna ze Starej Rasy, w jego twarzy swiecily niebieskie, a nie szare oczy. Zachowywal sie z godnoscia i mial dumna postawe czlowieka, ktory zwykl przestawac na rownej stopie z doswiadczonymi wojownikami. Powiedzial, ze rzucono na niego geas. Pozniej jednak okazalo sie, iz byl banita - jednym z synow Tregartha - i przybyl werbowac naszych ludzi do zapomnianej krainy na wschodzie - do Escore - skad, wedle jego slow, wywodzila sie Stara Rasa. Pan Hervon uznal go za niebezpiecznego, a poparl go w tym Godgar, marszalek dworu. Postanowiono wiec wydac go Czarownicom, zeby nas samych nie skazaly na banicje. Kiedy odjechal z Godgarem, ogarnal nas dziwny niepokoj, nie moglismy znalezc sobie miejsca. Zaczely mnie nawiedzac niespokojne sny; innych takze, poniewaz mowili o tym otwarcie. Nie scinalismy juz drzew na budowe, tylko snulismy sie wokolo bez celu, coraz to spogladajac w strone gor majaczacych na wschodzie. Ogarnelo nas niezrozumiale pragnienie, chec podrozy... Po powrocie Godgar opowiedzial nam niewiarygodna historie. Uwierzylismy mu jednak, gdyz wiedzielismy, ze w tej prastarej krainie wszystko jest mozliwe. W drodze zatrzymala ich wielka gromada zwierzat i uniemozliwila dalsza jazde na zachod. Pod ich ochrona Kyllan Tregarth skierowal sie ku wschodnim gorom. Ta dziwna eskorta pozwolila tez Godgarowi i jego ludziom odejsc bez szwanku. Wtedy to pani Chriswitha wstala i oswiadczyla: -Musimy dac wiare tym slowom. Czy ktokolwiek z tu obecnych zaprzeczy, ze chce udac sie na wschod? Rozmawialam w cztery oczy z Kyllanem Tregarthem i wiem, ze mowil prawde. Zostalismy wezwani i musimy pojechac ta sama droga co on. Po jej slowach dokuczliwy niepokoj znikl i ogarnal mnie taki zapal, jakbym stal przed wielka i wspaniala przygoda. Rozejrzalem sie dokola i dostrzeglem na twarzach reszty domownikow to samo pragnienie. Zabrawszy wszystko, co moglo byc potrzebne w takiej podrozy, opuscilismy dwor, ktory mial stac sie naszym domem. Wyruszylismy w nieznane, wiedzac, ze w drodze mozemy narazic sie na straszniejsze niebezpieczenstwa niz te, ktore nam dotad grozily ze strony Karstenu czy Kolderu. 2 I tak oto przybylismy do Escore, krainy zniszczonej w pradawnej wojnie miedzy adeptami, ktorzy uwazali, ze stoja ponad prawami ludzi i natury. Pozniej przez wiele pokolen utrzymywala sie chwiejna rownowaga miedzy silami Swiatla i Ciemnosci. Obecnie w Escore nie bylo juz Wielkich Adeptow - jedni zgineli w walce z rywalami, inni zas, pchani ciekawoscia lub zadza wladzy, odeszli do innych swiatow i epok przez stworzone przez siebie bramy.Pozostawili jednak po sobie slady swojej dzialalnosci. Prowadzili badania nad mutacjami i stworzyli zywe istoty odmienne od rodzaju ludzkiego. Niektore byly na tyle bliskie ludziom, ze poczuwaly sie do pewnego z nimi pokrewienstwa. Inne przylaczyly sie do sil Ciemnosci i do woli dreczyly nieszczesny kraj. Jeszcze zanim Stara Rasa osiagnela te szczyty wiedzy i umiejetnosci, Escore zamieszkiwaly istoty podobne do ludzi, lecz z nimi nie spokrewnione. Laczyly je z ziemia tak silne wiezi, ze nie moglyby jej porzucic. Nigdy tez nie staraly sie jej ujarzmic czy zmienic, ale zyly z nia w zgodzie, poddajac sie rytmowi por roku, a ona karmila je i wspierala. Byl to Lud Zielonych Przestworzy. Kiedy wybuchla wielka wojna, lesne plemie wycofalo sie daleko na wschod, zabierajac ze soba niektore stworzone przez adeptow istoty. Odtad trzymalo sie z dala od innych mieszkancow Escore. Ludzie ze Starej Rasy, ktorzy nie szukali zakazanej wiedzy, ani nie zgineli na wojnie, uciekli na zachod, do Estcarpu i Karstenu. Pozniej zas posluzyli sie Moca w podobny sposob, jak Rada Czarownic w walce z Pagarem z Karstenu: odgrodzili sie od dawnej ojczyzny zapora z gor. Rzucili tez na swoich wspolplemiencow tak silne geas, ze ci nie mogli nawet pomyslec o wschodzie. Dopiero dzieci Tregartha, tylko w polowie nalezace do Starej Rasy, a wiec niewrazliwe na dawne zakazy, odwazyly sie wrocic do Escore. Nie mielismy latwej podrozy. Sama ziemia pietrzyla przed nami liczne przeszkody. I chociaz spotkalismy wyslannikow Kyllana, nekali nas sludzy Ciemnosci, tak ze dotarlismy do siedziby Ludu Zielonych Przestworzy scigani przez wrogow jak podczas ucieczki z Karstenu o pokolenie wczesniej. Zielona Dolina byla oaza bezpieczenstwa. Przy wejsciu do niej wyryto specjalne ochronne runy i znaki, i nikt, kto utrzymywal jakiekolwiek kontakty z Mocami Ciemnosci, nie mogl ich minac nie narazajac sie na smierc. Domostwa Ludu Zielonych Przestworzy mialy dziwny, choc przyjemny dla oka wyglad. Nie zbudowano ich bowiem z drewna i kamienia, ale wyrosly z ciasno splecionych drzew i krzewow, ktore tworzyly rownie grube sciany jak w kazdej twierdzy granicznej. Dachy zas pokrywaly blyszczace zielone piora, ktore latem zrzucaly ptaki posluszne pani Dahaun. Dahaun, zwana tez Morquant, byla ucielesnieniem naszej najstarszej legendy - lesna niewiasta, ktora mogla rozkazac kazdej roslinie, zeby zakwitla lub wydala owoce, i natychmiast zostawala wysluchana. Ale podobnie jak cale jej plemie wydawala sie nam zupelnie obca. Nigdy nie wygladala tak samo w naszych ludzkich oczach: przeistaczala sie co chwila. W jednej sekundzie mogla miec rudawe, wyzlocone sloncem wlosy Sulkarki, a w nastepnej czarne kedziory kobiety ze Starej Rasy. U jej wspolwladcy Ethutura tej ciaglej przemianie nie ulegaly tylko niewielkie rozki o barwie kosci sloniowej, ktore wystawaly spomiedzy lokow nad jego czolem. Mimo to zmieniajace sie rysy twarzy i barwa wlosow Ethutura nie zaskakiwaly tak bardzo jak u Dahaun. Z rozkazu pana Hervona zamieszkalismy w namiotach, ktore rozbilismy w Zielonej Dolinie. Bo chociaz poza skalnymi scianami tej oazy nadciagala zima, w jej wnetrzu krolowalo lato. Mielismy wrazenie, ze znalezlismy sie w krainie legend, poniewaz w ojczyznie lesnych ludzi zyly dziwne istoty, ktore bardzo dlugo uwazano w Estcarpie za wytwory wyobrazni dawnych Kowaczy Piesni. Byly tam skrzydlate, czlekoksztaltne Flannany, ktore z samej tylko radosci istnienia tanczyly w powietrzu. Spotkalismy tez Renthany - stworzenia duze jak konie i odrobine do nich podobne, o pierzastych niby pedzle ogonach, ktore mocno przyciskaly do zadow, i wyrastajacych z czola pojedynczych rogach wyginajacych sie ku gorze lsniacym, czerwonym lukiem. To one przywiozly nas do Zielonej Doliny. Nie byly jednak slugami jezdzcow, lecz istotami inteligentnymi, sprzymierzencami lesnego plemienia. Mieszkaly tam rowniez rozumne jaszczurki. Poznalem je dosc dobrze, gdyz wsrod nich znalazlem mojego pierwszego przyjaciela. A stalo sie tak, poniewaz bardzo cierpialem. Crytha przybyla do ziemskiego raju, a przynajmniej tak jej moglo sie wydawac. Przemienila sie z chudego, milkliwego podlotka w zupelnie obca mi osobe, ktora wpatrzona w Dahaun nie odstepowala jej na krok i chlonela nauki wladczyni Zielonej Doliny. Imhar zas bezustannie uczestniczyl w kolejnych naradach wojennych i to nie zawsze jako tylko widz, czego nalezaloby oczekiwac po tak mlodym wojowniku. Spijal wiedze o wojnie niczym domowy mogkot swieze mleko. W Zielonej Dolinie panowal wprawdzie pokoj, ale w calym kraju wrzalo. Ethutur wyruszyl razem z panem Kemokiem jako herold wojny do Kroganow zamieszkujacych rzeki i jeziora Escore. Innych heroldow wyslano do wszystkich, ktorzy zechca stanac u boku Ludu Zielonych Przestworzy do boju z Ciemnoscia. W kuzniach kuto bron i naprawiano kolczugi, jednym slowem panowalo takie samo poruszenie, jak podczas nie konczacych sie wojen w Estcarpie. Tylko ze teraz nie mielismy walczyc z ludzmi, lecz z zupelnie nam obcymi stworami. Wiedzialem, ze spelnie swoj obowiazek, gdy nadejdzie czas, ale teraz czulem sie bardzo samotny. W duzej gromadzie ludzi nie mialem nikogo, kogo moglbym nazwac towarzyszem broni lub przyjacielem. I bardzo rzadko widywalem Crythe. Prawdziwa opowiesc o Yonanie rozpoczela sie w dniu, w ktorym rozszalala sie gwaltowna burza. Do tego czasu bylem niby nie ukonczone narzedzie, czesciowo tylko uzyteczne. Wyruszylem z druzynnikami pana Hervona, a prowadzil nas jeden z Zielonych Mezow. Mielismy wspiac sie na szczyt skalistego pasma pelniacego role murow obronnych siedziby lesnego plemienia, zobaczyc, co dzieje sie na zewnatrz, i wybrac miejsca, z ktorych w przyszlosci moglibysmy najlepiej odpierac ataki wrogow. Rano jasno swiecilo slonce, ale pozniej niebo sie zachmurzylo. Nasz dowodca Yagath spojrzal na nie z niepokojem i powiedzial, ze musimy wrocic przed burza. Ciezkie chmury plynely tak szybko, ze bardzo sie spieszylismy. Traf chcial, iz bylem ostatni w szeregu, kiedy z ogluszajacym hukiem rozpetala sie nawalnica. Poslizgnalem sie. Zanim zdolalem odzyskac rownowage, zsunalem sie w dol, lamiac sobie paznokcie i raniac palce o skale, ktorej daremnie probowalem sie uchwycic. Mrok i wiatr nieprzenikniona zaslona otoczyly szczeline skalna, do ktorej wpadlem. Kolczuga ochronila mnie przed bolesnymi sincami, a moze sama mi ich dodala. Deszcz lal sie strugami, jakby ktos ze szczytu urwiska wylewal na mnie wiadro za wiadrem. Wcisnalem sie glebiej i znalazlem sie pod wystepem skalnym, ktory oslonil mnie troche przed deszczem i wiatrem. Pomyslalem, ze pozniej sprobuje zejsc w doline; gdybym teraz sie na to osmielil, zmylyby mnie potoki wody spadajacej ze skal. Zygzaki blyskawic rozdzieraly niewielki skrawek nieba widoczny z mojej kryjowki, przypominajac mi bicze energetyczne, wielce skuteczna bron Ludu Zielonych Przestworzy. Ogluszyl mnie huk pioruna, ktory musial uderzyc gdzies w poblizu, gdyz w powietrzu rozszedl sie dziwny zapach. Woda splywajaca po skalnej scianie niosla ze soba zwir i kamyki, a w dodatku nie wyplywala dostatecznie szybko. Najpierw pluskala mi wokol kostek, potem kolan, a pozniej dosiegla ud. Chcialem dotrzec do wyzszej partii szczeliny, gdzie moglbym sie skulic, ale bezskutecznie. Kiedy odwracalem sie, by znalezc lepsze schronienie, poczulem w prawej kostce tak mocny bol, ze zakrecilo mi sie w glowie. To naniesione przez wode zwir i kamyki uwiezily moje stopy. Zaniechalem wszelkich usilowan i tylko czekalem w skalnej pulapce na koniec burzy. Wtedy to w blasku blyskawic zauwazylem refleks swiatla w skale, na prawo ode mnie. Przez chwile nic to dla mnie nie znaczylo, po prostu pomyslalem, ze jest tam cos, co odbija widmowa poswiate. Pozniej, wiedziony ciekawoscia, zaczalem reka obmacywac skale. Moje palce zsunely sie z chropawego kamienia na cos gladkiego; i to nie tylko gladkiego, lecz dziwnie chlodnego i przyjemnego w dotyku. Na ile mi mrok pozwolil, zbadalem znalezisko. Natrafilem na cos w rodzaju preta dlugosci mojego kciuka i niewiele od niego szerszego. Szarpnalem go najmocniej, jak moglem, i wydalo mi sie, ze nieco sie obluzowal, ale nie zdolalem go wyciagnac. To niewidoczne znalezisko mialo w sobie cos, co sprawialo, iz nie cofalem palcow, gladzilem go i dotykalem. Nie mogla to byc czesc skaly. Uznalem, ze jest zbyt gladkie, przypominalo w dotyku raczej obrobiony metal lub krysztal. Wystawalo jednak z litego kamienia, a nie z niewielkiego pekniecia czy szczeliny, to zas zdawalo sie przeczyc takiemu wnioskowi. Burza nadal szalala. Z mojej ciasnej grzedy spojrzalem na swiat poza Zielona Dolina, ale nic nie dostrzeglem w gestym mroku. Tylko to tu, to tam, tuz przy samej ziemi jarzylo sie slabe swiatelko: zapewne swiadectwo jakiejs pozostalosci Mocy. Dowiedzialem sie w Escore, ze nalezalo zwracac uwage na takie miejsca. Niebieskie swiatlo oznaczalo oaze bezpieczenstwa, gdzie mozna sie schronic. Natomiast zoltawy, zielonkawy lub, co gorsza, czerwono-czarny blask zdradzal pulapke zastawiona przez Moce Ciemnosci. Wydalo mi sie, ze wiele czasu uplynelo, nim nawalnica w koncu ucichla. Woda wyplynela wreszcie ze szczeliny i blyskawice juz nie smagaly wzgorz. Wychynalem spod skalnej polki i sprobowalem sie wyprostowac. Zdretwiale, przemoczone konczyny i nadwerezona prawa kostka zaprotestowaly bolem. Rekami wymacalem zbawcze nierownosci i wystepy na scianie skalnej, lecz czy moglem zaryzykowac w tym stanie wspinaczke? Nagle zamarlem. Uslyszalem jakis dzwiek - nie plusk deszczu czy huk pioruna, ale jakby szuranie po skale nade mna. Moze jakis potwor - sluga Zla zakradl sie pod oslona deszczu i teraz chce mnie zaatakowac? Pojawilo sie swiatlo, a raczej poswiata. Zadarlem glowe i najpierw dostrzeglem ostro zakonczony, zebaty pysk Jaszczuroludka, pozniej zas jego przednie lapy, bardzo podobne do smuklych rak. Slaby blask powoli opuszczal sie ku mnie. To swiecil niewielki kamien uwieziony w delikatnej siateczce przymocowanej do cienkiej linki. Jaszczuroludki, podobnie jak inni, nie bedacy ludzmi mieszkancy Zielonej Doliny, porozumiewaly sie za pomoca mysli. Ja jednak nie mialem daru komunikowania sie na odleglosc, ktory tak bardzo cenila Crytha. Wyciagnalem reke i chwycilem swiecacy kamien. W jego poswiacie obejrzalem obolale miejsce. But byl bardzo ciasny, a noga nad nim spuchnieta. Zwichnalem noge w kostce i nie moglem sie na niej oprzec. Sprobowalem na migi wyjasnic to mojemu ratownikowi. Spojrzal na mnie blyszczacymi jak klejnoty oczami i blyskawicznie sie oddalil. Mialem nadzieje, ze poszedl po pomoc, choc zarazem odrobine sie zaniepokoilem. Nie bez powodu, gdyz ludzie pana Hervona przez dlugi czas bezlitosnie zartowali z mojej niezdarnosci. A teraz, juz podczas pierwszego patrolowania umocnien Zielonej Doliny, dalem sie poznac od najgorszej strony. Po odejsciu Jaszczuroludka ciekawosc zawiodla mnie znow do miejsca, gdzie znalazlem dziwny wystep. Kiedy zblizylem do niego swiecacy blado kamien, oslepil mnie jaskrawy blask. Tak, to byl krotki pret z jakiegos polyskujacego niebiesko krysztalu, ktory odbijal swiatlo. Chociaz moje znalezisko wydawalo sie czescia litego kamienia, na pewno mialem do czynienia z wytworem nieznanego rozumu. Szarpnalem z calej sily. Pret poruszyl sie lekko. Zrozumialem, ze chcac go wydobyc, musze rozbic skale, w ktorej tkwil. Zrobie to! Musze to zrobic! Podobnie jak w przypadku geas, ktore sprowadzilo nas wszystkich do Escore, zdawalem sobie sprawe, iz zmusza mnie do tego jakas sila przekraczajaca moje zrozumienie. Przysiaglbym, ze moje znalezisko bylo bardzo wazne. Odwrocilem sie szybko, gdyz z gory znow dobiegl mnie hurkot kamieni. Jaszczuroludek bez trudu zeszedl po skalnej scianie. Dla niego byla ona wygodnymi schodami. Na ramieniu niosl zwinieta line i kiedy znalazl sie nade mna, dal mi znak, ze mam sie nia przewiazac. W taki oto sposob, podczas pamietnej burzy odnalazlem swoje przeznaczenie w tej starozytnej krainie i prawdziwego przyjaciela, gdyz bez wahania powierzylbym Tsalemu zycie, i nie tylko zycie. 3 Po tym wypadku musialem jakis czas pozostac w Zielonej Dolinie. Pani Dahaun widac podzielila sie swoja wiedza z Crytha, ktora zaprowadzila mnie do basenu z bulgocacym czerwonym mulem. Rozciela but i oblepila mulem spuchnieta kostke. Jego lagodne cieplo sprawilo, ze bol ustal i wkrotce zasnalem.Moje sny nigdy sie nie sprawdzaly, nie mialy tez w sobie nic z ostrzezen wysylanych przez Najwyzsze Moce do uprzywilejowanych ludzi z naszej rasy. Ale tym razem kroczylem przez kraj rownie prawdziwy, jakbym go ogladal na jawie. W reku trzymalem miecz, ktory zdawal sie przedluzeniem mojego ciala, i we snie nie moglem sobie wyobrazic bez niego zycia. Czulem tez wielki smutek i strach, nie o siebie, tylko o innych. Idac oplakiwalem w milczeniu strate, ktorej teraz nie pamietam, choc musiala byc wielka, gdyz przytlaczala mnie brzemieniem ciezszym niz plecak zwiadowcy. Moja kolczuga byla porwana i zardzewiala. Przyciskalem do lewego boku zakrwawiona reke, walczac z bolem. Wiedzialem bowiem, ze musze cos zrobic, zanim umre. Czyhala na mnie smierc. Wszystkim, co bylo mi bliskie i drogie, zawladnela Ciemnosc - pozostal mi tylko miecz. Nie moga go dostac ci, ktorzy szli moim sladem. Zachwialem sie na nogach, bol przygniotl mnie do ziemi i swiat zamigotal mi przed oczami. Czas uplywal, a z nim moje zycie, saczace sie z krwia ze smiertelnej rany. Lecz moja wola nie ugiela sie ani przed czasem, ani przed slaboscia ciala. Teren wznosil sie rownomiernie, wiec szedlem coraz wolniej, ale nie zatrzymywalem sie. Otoczyla mnie mgla. Moje usta wymawialy niezrozumiale slowa. Jednak czulem, ze kiedys dobrze je znalem i ze byly dla mnie bronia niemal rownie potezna jak moj miecz. Niewykluczone, iz moc tych slow pomogla mi przekroczyc granice ludzkiej wytrzymalosci. Oddychalem ciezko i nierowno. Juz nie panowalem nad bolem, ktory targal moim cialem, lecz wola nadal trzymala mnie na nogach. Wreszcie zatrzymalem sie na skraju jakiegos wawozu. Wydobywala sie zen gesta mgla, ktora przeslonila wszystko dookola. Jakas czastka mojego zamierajacego mozgu domyslilem sie, iz mgle zrodzila roztopiona skala, wrzaca niczym woda. Wrzucilem do niej miecz i wraz z nim znikla energia, ktora zaprowadzila mnie tutaj z pola bitwy, gdzie zatriumfowala Ciemnosc. Osuwajac sie na ziemie wiedzialem, ze teraz juz moge umrzec - i wtedy wlasnie sie obudzilem. Bylem zlany potem i mocno przyciskalem reke do boku. Obejrzalem to miejsce, spodziewajac sie ujrzec krew saczaca sie spod rozdartej kolczugi. Zobaczylem jednak tylko gladka skore i zrozumialem, ze to wszystko mi sie przysnilo. We snie nie mialem nic wspolnego z Yonanem. Ale nie wiem tez, kim bylem. Wynioslem ze snu o wlasnej smierci jedna mysl - ze pret, ktory znalazlem w scianie ska1nej byl czescia tamtego miecza. Kiedys dobrze lezal mi w dloni i znow bedzie. Czulem potrzebe zachowania tego wszystkiego w tajemnicy, jakkolwiek nie rozumialem powodu. Bez slowa znioslem kpiny Imhara z mojej nieporadnosci. Lecz gdy Crytha przyszla, aby zbadac opatrunek na mojej nodze, zapytalem ja o Jaszczuroludka, ktory mnie uratowal. Powiedziala mi, ze nazywa sie Tsali i jest jednym ze zwiadowcow patrolujacych pobliskie szczyty. Pozazdroscilem jej daru porozumiewania sie z innymi formami zycia i poprosilem o przekazanie Tsalemu moich podziekowan. Zdumialem sie wszakze, gdy jeszcze tego samego dnia przyszedl do malego szalasu, w ktorym lezalem, i przykucnal obok mnie, przygladajac mi sie oczami blyszczacymi niby drogocenne kamienie. Tsali gorowal wzrostem nad swoimi wspolplemiencami, ale mnie siegal zaledwie do ramienia. Przycupnal na tylnych nogach, podpierajac sie ogonem dla zachowania rownowagi, po czym zsunal z przegubu sznurek z nanizanymi nan bialymi i czerwonymi jak leczniczy mul koralikami, i jal przesuwac je w smuklych palcach. Widzialem juz, jak robily to inne Jaszczuroludki, i znalem ludzkie domysly na ten temat - uwazano, ze najwidoczniej rozumne jaszczurki rejestrowaly w ten sposob wszystko, co chcialy zachowac na przyszlosc. Spojrzalem na jego zwienczona kostnym grzebieniem glowe i zapragnalem z nim porozmawiac, choc zdawalem sobie sprawe, ze nie zrozumie wypowiedzianych przeze mnie slow. Tylko Zieloni Ludzie mogli komunikowac sie w mysli ze wszystkimi istotami sprzymierzonymi ze Swiatlem przeciw Ciemnosci. Tsali znowu omotal przegub dziwnymi koralikami i wyjal z mieszka przy pasie (byla to jedyna rzecz, ktora nosil na ciele mieniacym sie wszystkimi kolorami teczy) cienka kamienna plytke wielkosci mojej dloni. Na wygladzonej powierzchni zobaczylem wyryte trzy linie run; pierwszy szereg wypelniony zlotymi luskami, drugi zabarwiony czerwienia, trzeci zas zlowieszcza czernia. Widzialem juz podobne przybory. Madre Kobiety, ktore nie posiadaly dostatecznych zdolnosci, zeby zostac pelnoprawnymi Czarownicami, uzywaly ich do przepowiadania przyszlosci. Lecz gdy Tsali podsunal mi pod oczy kamienna tabliczke, dostrzeglem, ze wyryte na niej znaki roznily sie nieco od swych estcarpianskich odpowiednikow. Trzymajac wrozebna tabliczke w jednym reku, Jaszczuroludek chwycil mnie druga za przegub. Zanim zorientowalem sie, co chce zrobic, zaczal wodzic moimi palcami po gladkim kamieniu, dokladnie odrysowujac wszystkie skrety i zawijasy run. O dziwo, kamien nie byl zimny, promieniowal cieplem, jakby przez jakis czas lezal przy ogniu. Pod moim dotknieciem symbole pojasnialy i staly sie wyrazniejsze. Najpierw zlote, pozniej czerwone i w koncu czarne. Moja dlon jednak wzdragala sie przed kontaktem z czarnymi runami, bo - choc slabo znalem prawa Mocy - dobrze wiedzialem, ze to zlowrozbne znaki nieszczescia i rozpaczy. Tsali obserwowal ozywajace kolejno i gasnace runy. Wyczulem rosnace w nim napiecie. Wygladalo na to, ze w przeciwienstwie do mnie, umie czytac tajemne symbole. Kiedy w koncu dotknalem ostatniego znaku, Jaszczuroluek ponownie schowal tabliczke. Pochylil sie do przodu, patrzac mi w oczy tak uporczywie, ze musialem zrobic to samo. Powoli, bardzo powoli, poczulem jakby lekkie poruszenie w moim umysle. Wzdrygnalem sie z zaskoczeniem i odwrocilem wzrok, nie mogac uwierzyc, ze to mi sie nie przywidzialo. Nie byla to swobodna rozmowa za pomoca mysli, poniewaz ja nie umialem tego robic. Raczej wyczulem, niz uslyszalem pytanie, ktore mialo cos wspolnego z odlegla przeszloscia... Ale przeciez w moim zyciu nie bylo nic godnego uwagi, nic, co mogloby sklonic Tsalego do zaglebiania sie w moim mozgu. Bylem najmniej liczacym sie czlonkiem Domu Hervona i nawet nie nalezalem w pelni do Starej Rasy. A moze... Kim bylem? Na chwile zakrecilo mi sie w glowie i powrocilem mysla do dziwnego snu, w ktorym scigalem sie ze smiercia, zeby zachowac (albo zniszczyc) cos bardzo waznego. Przekonalem sie, ze nawet na jawie dokladnie pamietam droge do wypelnionego plynna magma wawozu i utrate miecza, ktory byl czescia mnie samego. Lecz to byl tylko sen - sen, ktory nie mial nic wspolnego ani ze mna, ani z terazniejszoscia. Nie bylem tamtym smiertelnie rannym wojownikiem, uciekajacym z pola nieznanej bitwy, lecz Yonanem, polkrwi Sulkarczykiem, slabeuszem... Bylem - obydwoma! Nie wiem, skad sie o tym dowiedzialem. Przypomnialy mi sie zaslyszane niegdys cudzoziemskie opowiesci: ze potezni adepci zyli kilkakrotnie dluzej od przecietnego czlowieka i ze jesli zwykli ludzie zle wykonali wyznaczone im w zyciu zadanie, rodza sie na nowo, aby jeszcze raz dokonac wyboru i naprawic blad. Moze bylem wlasnie kims takim? A tamten dziwny sen nie byl fantazja, lecz prawda? Czy mozna by w ogole udowodnic prawdziwosc ktoregos z tych przypuszczen? W kazdym razie owa przedsmiertna wyprawa ze snu stala sie dla mnie rownie realna, jakby miala miejsce wczoraj lub ubieglej nocy, kiedy wydawalo mi sie, ze chodzilem we snie. Zrozumialem, iz musze to udowodnic samemu sobie i tylko w jeden sposob: wrocic na szczyt klifu, odnalezc uwieziony w skale odlamek miecza i wydobyc go stamtad. Jesli jeszcze raz go zobacze i poczuje w reku, moze wtedy przypomne sobie to, co dawno zapomnialem. Cichy syk Tsalego rozproszyl moja koncentracje. Tsali nadal mi sie przygladal, ale juz spokojnie, bez napiecia. Pozniej z powaga skinal glowa, pochylajac kostny grzebien. Uswiadomilem sobie, ze bez trudu odczytal moje mysli, podczas gdy ja potrafilem go zrozumiec tylko w niewielkim stopniu. Mimo to odezwalem sie, nie wiedzac, czy pojmie moje slowa: -Musze tam wrocic... Chyba zrozumial, bo jeszcze raz uroczyscie skinal glowa. Odnioslem tez wrazenie, ze nawet mnie zacheca do powrotu w skaly. A pragnalem tego z calej duszy. Teraz niecierpliwie czekalem na wyzdrowienie i nie dawalem Crycie spokoju, poki w koncu nie rozbila ciezkiego pancerza z mulu. Nie czulem juz bolu, noga nie byla spuchnieta i nie pozostal na niej zaden slad. Gdy wstalem z poslania, wiedzialem, ze znow wszystko jest w porzadku. Na spelnienie mojego goracego pragnienia musialem jednak jeszcze poczekac. Nie moglem tak po prostu porzucic codziennych cwiczen naszej malej armii, ktore mialy ja przeksztalcic w doskonala bron defensywna. Ponadto, choc wydawalo mi sie to dziwne, bylem gleboko przekonany, iz nie powinienem nikomu opowiadac - poza Tsalim o swoim odkryciu. Dlatego dopiero po trzech dniach pelnych niepokoju i niecierpliwosci wymknalem sie o swicie i jeszcze raz wspialem sie na skalna sciane. Zanim siegnalem do pierwszych zaczepow dla rak, jakby znikad pojawil sie Jaszczuroludek. Wyminal mnie tak szybko i zrecznie, iz nie dorownalby mu zaden czlowiek. Dobrze sie stalo, ze Tsali sie do mnie przylaczyl. Gdy bowiem znalazlem sie w gorze, zupelnie stracilem orientacje. Nie mialem pojecia, gdzie szukac szczeliny, do ktorej wowczas tak nieoczekiwanie wpadlem. Za to moj towarzysz wiedzial. Zdalem sobie z tego sprawe, gdy spojrzal znaczaco i skierowal sie w prawo, dajac do zrozumienia, ze mnie zaprowadzi. W ciagu dnia, przy bezchmurnym niebie, bez trudu mozna bylo dostrzec poszarpana skalna krawedz oslaniajaca Zielona Doline. Znajdowalo sie tam mnostwo szczelin i wszystkie wydawaly sie jednakowe. Tsali zatrzymal sie przy jednej z nich i machnal ramieniem, przywolujac mnie do siebie. Uklaklem i zajrzalem w glab pekniecia, lecz nic nie zobaczylem. Moje znalezisko znajdowalo sie nizej, pod niewielka polka skalna. Przed wyprawa przywiazalem do pasa maly mlotek, ktory potajemnie wybralem wsrod narzedzi kowala, oraz ostre dluto. Chociaz byly z metalu, nie mialem pewnosci, czy dadza rade twardej skale. Ostroznie wczolgalem sie do szczeliny. Tsali polozyl sie na brzuchu na skraju zaglebienia i obserwowal mnie uwaznie. Trudno byloby mi znalezc czastke miecza z mojego snu, gdyz mial prawie taki sam kolor co kamien, w ktorym tkwil, gdyby na szczescie nie wystawal z niego. Mimo ze w dotyku sprawial wrazenie krysztalu, byl nieprzezroczysty jak kazde inne wybrzuszenie w skale. Dlaczego wtedy zalsnil tak jasno w swietle blyskawicy? Dotknalem go palcem. Tak, nieznacznie sie poruszyl. Wytezywszy wzrok zauwazylem, ze oddzielala go od litego kamienia wyrazna rysa. Najdelikatniej, jak moglem, gdyz balem sie go uszkodzic, zaczalem kuc skale dlutem i mlotkiem. Uderzalem powoli i ostroznie. Skala byla bardzo twarda i kazdy nawet najslabszy cios wymagal wysilku. Uzbroiwszy sie w cierpliwosc, pracowalem tak ostroznie jak nigdy w zyciu. Musze, musze go wyjac - ta mysl, to pragnienie zawladnelo moim umyslem, wypierajac wszystko inne. Nie postrzegalem slonca, ktore zamienilo rozpadline w goracy kociol. Nie przerywajac kucia, najpierw zrzucilem kolczuge, a pozniej skorzany kaftan i obnazony do pasa nadal uderzalem w twardy kamien, nie czujac, ze pala mnie promienie dziennej gwiazdy. Nagle zadrzaly mi rece, wsparlem sie wiec o skraj szczeliny, by nieostroznym ruchem nie zniszczyc znaleziska. Z gory dobiegl mnie glosny syk. Podnioslem wzrok i zobaczylem, jak Tsali wyciaga ku mnie butelke wykonana z mocnej tykwy. Napilem sie z rozkosza. Bolaly mnie ramiona, lecz widok krysztalu, ktory usilowalem wydobyc, przyniosl mojej duszy tak wielka ulge jak chlodna woda spieczonym wargom. To naprawde byla rekojesc miecza. Teraz musze odslonic jelce. Ale uplynie wiele godzin, zanim uwolnie brzeszczot - jesli w ogole zdolam to zrobic. Nie rozumialem, jak metal mogl wytrzymac przerazliwy zar plynnej skaly, do ktorej we snie wrzucilem miecz. Wyciagnalem reke i chwycilem rekojesc. Jeszcze raz owladnelo mna zapamietane ze snu uczucie. Ten miecz byl moj! Wiedzialem, ze wykonano go specjalnie dla mnie i ze nikomu go nie oddam. Mimo woli mocniej zacisnalem palce i pociagnalem rekojesc ku sobie. Poczulem najpierw opor, a w nastepnej chwili wyrwalem ja ze skaly z takim impetem, ze stracilem rownowage i uderzylem o przeciwlegla sciane szczeliny. Niestety, trzymalem w reku tylko rekojesc! Nie przedluzal jej mocny i ostry brzeszczot. Doznalem tak bolesnego zawodu, iz chcialo mi sie plakac jak dziecku... Rekojesc byla moja, lecz brzeszczot zniknal w otchlani czasu i we wrzacej skale, tak jak sie tego obawialem. Nie potrafilem jednak odrzucic tego szczatka. Moje palce zaciskaly sie wokol rekojesci tak mocno, jakby albo uniezaleznily sie od mojej woli, albo kierowala nimi jakas czastka mojej istoty, o ktorej istnieniu nie mialem pojecia. Wyciagnalem znalezisko ku sloncu. Moze ktorys z kowali dorobi do niego ostrze? Sama rekojesc nie wygladala na szczegolnie cenna. Miala szara barwe, ale w promieniach slonca dostrzeglem w niej slabe falowanie wewnetrznej poswiaty. Wyryto w niej znaki przypominajace runy, moze po to, by nie slizgala sie w dloni. Lecz ozdoby byly zatarte, i pozostaly po nich tylko niezrozumiale wzory. Jelce wykonano z identycznej substancji przypominajacej gorski krysztal. Bylem jednak pewien, ze nie jest to ani krysztal, ani kwarc. Westchnalem cicho. Wlozywszy na powrot kaftan i kolczuge, ukrylem znalezisko za pazucha. Niby niepotrzebna rzecz, a jednak... Czy obudzil sie we mnie nie jasny strzep wspomnienia ukrytego w glebi mozgu? Nie umialem go odczytac. Wiedzialem tylko, ze wydobyta ze skaly czastka miecza byla mi kiedys potrzebna jak zycie i ze powrocila do mnie nie bez powodu. 4 W nastepnych dniach czesto mnie kusilo, zeby zaniesc rekojesc do kowala i zapytac, czy moglby dopasowac do niej jakis brzeszczot. Ale zawsze powstrzymywala mnie mysl, ze nie powinienem tego robic. Tylko jedno ostrze pasowalo do niezwyklej rekojesci, a pochlonal je czas.Dlatego moje znalezisko musi pozostac bezuzyteczne. Przekonalem sie tez, ze przez sen bralem do reki te pozostalosc wspanialego miecza. Dzialo sie to zawsze po ciemku i w tajemnicy przed wszystkimi. Czy chcialem uzyc jej jako klucza do zapomnianej przeszlosci? Byc moze. Zdawalem sobie rowniez sprawe, iz inna czastka mojej duszy wcale tego nie pragnela. I choc targaly mna sprzeczne uczucia, nie rozstawalem sie ze znaleziskiem. Moze przynosilo mi szczescie jako wojownikowi? A moze to pobyt w Zielonej Dolinie dokonal we mnie powolnej przemiany? W kazdym razie stalem sie lepszym szermierzem - a raz nawet podczas cwiczen rozbroilem Imhara. I nie stalo sie to niechcacy ani przypadkiem; syn Hervona zawsze staral sie sprowokowac taka sytuacje, zebym wydal sie wyjatkowo niezreczny i nieporadny. Czasami myslalem, ze gdyby moj miecz byl caly, moglbym z powodzeniem stawic czolo kazdemu zolnierzowi z naszej armii, nawet najbardziej doswiadczonym weteranom, ktorzy stanowili jej wiekszosc. Albowiem nie tylko my, czlonkowie Domu Hervona, przybylismy z Estcarpu do Escore. Po nas pojawili sie inni. Wtedy razem z Zielonymi Ludzmi wyjezdzalismy im na spotkanie (skrzydlaci zwiadowcy pani Dahaun zawsze informowali ja o kolejnych grupach przedzierajacych sie przez gory graniczne). W Escore wrzalo. Sludzy Zla grasowali w tej nieszczesnej krainie, z wyjatkiem miejsc chronionych przez pozostalosci Mocy. Dlatego po opuszczeniu Zielonej Doliny zawsze mielismy sie na bacznosci. Pewnej nocy, mimo ze obozowalismy w oazie Swiatla, zaatakowali nas Thasowie. Istoty te zyja pod ziemia i bardzo rzadko wychodza powierzchnie - i to tylko noca lub w pochmurny dzien. Chociaz poczatkowo nie uwazalismy ich za zwolennikow Zla, pozniej posluchali slug Ciemnosci i stali sie naszymi wrogami. Pokonalismy ich tylko dzieki powodzi wywolanej przez pana Kemoca i Godgara z naszego klanu. Jednak pan Kemoc zostal ciezko ranny w nocnej bitwie i nastepnego dnia, podczas przeprawy przez rzeke, porwala go ta sama woda, ktora wczesniej nas uratowala. Jego strata bolesnie nas dotknela, bo choc byl mezczyzna, badal starozytne kroniki w Lormcie. Poza tym wezwal na pomoc i otrzymal odpowiedz jednego z Wielkich Adeptow, mimo ze dotad uwazano, iz wszyscy dawno opuscili Escore. Jego siostra, Czarownica Kaththea, wyruszyla do przybytku starozytnych misteriow, zeby dowiedziec sie, co sie z nim stalo. Byla bowiem gleboko przekonana, ze jeszcze nie wstapil na Ostatnia Droge. Dlatego wlasnie Crytha stala sie nieodlaczna towarzyszka pani Dahaun, jakkolwiek nie ukonczyla szkoly Czarownic tak jak pani Kaththea. Teraz widywalem ja jeszcze rzadziej niz przedtem. Pocieszala mnie tylko swiadomosc, ze w najblizszym czasie nie wyjdzie za maz. Imhar nie mogl jej poslubic, gdy wokol toczyla sie wojna. Dwukrotnie odparlismy ataki slug Ciemnosci. Straszne potwory krazyly wokol umocnien Zielonej Doliny, probowaly sie wdrapac na szczyty urwisk i zniszczyc wszystkich obroncow. Przesladowaly nas Wilkolaki, nie bedace ani ludzmi, ani wilkami, lecz polaczeniem najgorszych cech obu tych gatunkow, a z nimi jeszcze bardziej niesamowite stwory. W gorze toczyly zaciete boje wielkie Vrangi, ktore odpowiedzialy na wezwanie naszych gospodarzy. Czasami walczyly z istotami, ktorych nie zdolalby splodzic nawet najgorszy nocny koszmar. Tsali zawsze mi towarzyszyl w patrolowaniu okolicznych wzgorz i ta milczaca przyjazn stala sie czescia mojego zycia. Kiedy bylismy sami (co zdarzalo sie nader rzadko), czesto dawal mi do zrozumienia gestami lub niejasnymi przekazami myslowymi, ze chce popatrzec na rekojesc starozytnego miecza. Wyjmowalem ja wtedy i moj przyjaciel bacznie sie w nia wpatrywal. Przypuszczalnie lepiej ode mnie znal jej historie. Jakze pragnalem porozmawiac z nim i zapytac go o to! Przeciez ludzie maja swoje legendy - moze rozumne jaszczurki rowniez przekazywaly z pokolenia na pokolenie opowiesci o dawnych czasach, a wsrod nich dzieje umierajacego wojownika, ktory nie byl Yonanem... Usilowalem nawiazac z nim kontakt myslowy, ale przekonalem sie, ze los odmowil mi tego talentu. Mimo to bylem swiadomy wlasnych zmian. I nie wiem, co by sie ze mna stalo, gdyby znow nie wmieszalo sie w to przeznaczenie. To Crytha zakonczyla jeden etap mojego zycia i zapoczatkowala nastepny. Pewnego ranka okazalo sie, ze zniknela ze swego poslania we dworze pani Dahaun. Pani Zielonych Przestworzy przybyla do skupiska namiotow pana Hervona ze smiertelnie powazna twarza. Wyciagnela ku nam reke lezala na niej niezdarnie ulepiona z gliny lalka. Ktos przyczepil do jej glowy kosmyki wlosow, a strzep ulubionej szarfy Crythy zastepowal sukienke. Pani Chriswitha na ten widok zbladla jak plotno. Chciala juz dotknac kukly drzacym palcem, gdy powstrzymal ja widoczny lek. Nigdy nie widzialem jej tak zagniewanej. -Powiedziano nam, ze tu jest bezpiecznie! - warknela. -I nadal tak jest - odpowiedziala spokojnie pani Dahaun. - Tutaj nie ulepiono tego paskudztwa. Nie wiem, jak sie znalazlo na poslaniu twojej wychowanki. Dowiedzialam sie, ze wyszla o swicie. Powiedziala moim ludziom, iz chce narwac illbany, gdy jeszcze lezy na niej rosa, co czyni z niej dwakroc skuteczniejsze lekarstwo. Wygladala jak zawsze, chociaz na pewno musiala kierowac nia obca wola. Pani Chriswitha rozejrzala sie dookola, jakby szukala tropu Crythy. Teraz, kiedy opanowala strach, zacisnela usta. -Czy mozesz za nia pojsc? -Uczynilismy to - odrzekla pani Dahaun - lecz jej slady koncza sie tam. - Wskazala na skalne szczyty otaczajace Zielona Doline. -Dlaczego... dlaczego Crythe? I skad sie to wzielo? zapytala wtedy moja przybrana matka. - Trzeba... trzeba ja odnalezc! -Dlaczego wlasnie Crythe? Poniewaz jest tym, kim jest, dziewczyna, w ktorej obudzil sie dar wladania Moca, ale dar jeszcze nie wyksztalcony. Tak mloda, ze... ktos... moze wykorzystac jej talent. To paskudztwo smierdzi Thasami. Maja oni pewne zdolnosci w tej dziedzinie. Teraz okazalo sie, ze rozwineli je bardziej, niz przypuszczalismy. Staralam sie ja odnalezc za pomoca jasnowidzenia, lecz jakas zapora kryje ja przed moim wzrokiem... Pomyslalem o Thasach, ktorych zobaczylem podczas nocnej bitwy. Byli mniejsi od ludzi. Wynurzyli sie spod ziemi. Ich ciemne ciala porastaly mocne, podobne do korzeni wlosy, jakby nie urodzili sie, tylko wyrosli niby rosliny. Budzili w nas wstret tak jak legendarne demony. I pomyslec, ze te potwory pojmaly Crythe! W owej chwili zapomnialem, iz bylem wasalem pana Hervona i zolnierzem sluchajacym jego rozkazow. Bez namyslu wyrwalem kukle z rak wladczyni lesnego plemienia. -Yonanie! - Pani Chriswitha spojrzala na mnie tak, jakbym przybral postac podziemnego stwora. - Co chcesz uczynic?! Lecz ja przestalem byc Yonanem, ktorego wychowala, slabeuszem, zawdzieczajacym zycie jej opiece. Sciskajac w reku ohydna lalke poczulem sie innym czlowiekiem, bardziej zdecydowanym i pewnym siebie niz dawny niesmialy Yonan. Dwie czesci mojej osobowosci zlaly sie w jednosc. Nawet nie odpowiedzialem przybranej matce, gdyz owladnelo mna uczucie, ktorego nie moglem kontrolowac. -Gdzie twoi ludzie zgubili trop Crythy? - zwrocilem sie do Pani Zielonych Przestworzy jak rowny jej stanem. Otworzyla szerzej oczy. Wahala sie chwile. -Yonanie, nie mozesz... - wtracila pani Chriswitha. Blyskawicznie odwrocilem sie i zapominajac o kurtuazji wypalilem: -Zrobie to i albo przyprowadze Crythe, albo zgine! Teraz ona z kolei okazala zdumienie, zapominajac o gniewie i strachu: -Ale ty... Uciszylem ja gestem i ponownie spojrzalem na pania Dahaun. -Gdzie? - powtorzylem ostro. Dlugo, zbyt dlugo badala spojrzeniem moja twarz, zanim wreszcie odrzekla: -Zaden czlowiek nie moze bezpiecznie wedrowac norami Thasow. Ziemia nalezy do nich i za nich walczy. -Czyzby? Nie wierze w to, Pani. - Trzymalem lewa reke na piersi i poprzez kolczuge wyczuwalem pulsowanie rekojesci starozytnego miecza swiadomy, ze tym razem nie snie. Wladczyni lesnego ludu zagryzla wargi. Prawa dlonia nakreslila w powietrzu jakis symbol, ktory na chwile rozjarzyl sie i zgasl. Dahaun skinela glowa i powiedziala: -Wiedz, ze ryzykujesz zycie, wojowniku. My nie smiemy zapuszczac sie w nory Thasow bez lepszych zabezpieczen, niz te, ktorymi obecnie dysponujemy. Byc moze Thasowie zamierzali nie tylko zdobyc kontrole nad utalentowana mloda dziewczyna, ktora chca sobie podporzadkowac, lecz takze oslabic nasza armie, pozbawiajac nas zolnierzy. -Jeden zolnierz moze tam pojsc, nie oslabiajac zbytnio waszych sil, Pani - odparowalem. - Zrobie to, nie zwazajac na to, czy wyrazisz zgode, czy tez nie. -Juz dokonales wyboru - odparla z powaga. - Ostrzegam cie jednak: jesli obecnie Thasami wlada jakis sluga Ciemnosci, czlowiek niewiele moze mu zaszkodzic. Nie wiesz, czemu bedziesz musial sie przeciwstawic. -To prawda. Ale ktoz moze wiedziec dzis noca, co przyniesie mu jutro wschodzace slonce? - odparowalem. Wydawalo mi sie, ze przez moje usta przemawia nieznany wojownik, ktorego obudzilo we mnie dotkniecie rekojesci nie