11490

Szczegóły
Tytuł 11490
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

11490 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 11490 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

11490 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Robert Reed Poczwarka Robert Reed jest twórcą wyjątkowo płodnym. W bieżącym roku napisał przynajmniej cztery lub pięć opowiadań, których poziom kwalifikował je do natychmiastowego zamieszczenia w każdej antologii. Tak samo było w roku 1995. Dla każdego pisarza jest to osiągnięcie godne wzmianki. Reed często pisuje dla „The Magazine of Fantasy&Science Fiction „i „Asimov ‘s Science Fiction „. Opublikował też opowiadania w „Universe”, „New Destinies”, „Tomorrow”, „Synergy”, „Starlight” i w innych czasopismach. Ma na swoim koncie również powieści takie jak The Leeshore, The Hormone Jungle, Black Milk, The Remarkables, Down the Brith Way oraz Beyond the Veil of Stars. Jego ostatnia książka to An Exaltation of Larks. W przygotowaniu znajduje się Beneath the Gated Sky, kontynuacja Beyond the Veil of Stars. Jego opowiadania zamieściliśmy w dziewiątym, dziesiątym, jedenastym, dwunastym i trzynastym zbiorku naszej „Annual Collection „. Pisarz mieszka w Lincoln w stanie Nebraska. W niniejszym skomplikowanym i wywołującym duże wrażenie opowiadaniu pisarz zabiera nas w daleką podróż w bezgwiezdną pustkę międzygalaktyczną. Towarzyszymy ogromnemu wielopokoleniowemu statkowi, już od setek lat bezustannie uciekającemu przed nieubłaganymi wrogami... Następnie asystujemy grupie młodych kadetów, w ramach szkolenia biorącej udział w ekscytującej, niebezpiecznej i tajemniczej misji. Doprowadzi to do sytuacji krytycznej, w której będą oni zmuszeni podać w wątpliwość całą swoją wiedzę i dokonać wyboru grożącego śmiercią im wszystkim... I Ten statek kosmiczny nosił wiele imion. Mistrzowie nazywali go 2018CC, co stanowiło beznamiętne określenie dla prostego świata składającego się z lodu i zastygłej smoły, który dawno temu został wypatroszony, zaopatrzony w silniki i obarczony szlachetnym celem wyniesienia w bezpieczne miejsce garstki szczęśliwców ocalałych z pewnej wyjątkowo mało szlachetnej wojny. Pasażerowie będący żywymi organizmami, ludzie i inne istoty, nadawali mu o wiele bardziej wymyślne miana, wyrażane w postaci pisków i skrzeków oraz głębokiego basowego dudnienia. Do tego dochodziły imiona kreślone za pomocą światła, a także słodkie feromonalne kombinacje, które niełatwo przetłumaczyć. Dla fouchian, gatunku niezdolnego do kwiecistego wyrażania myśli, statek funkcjonował pod nazwą Wielkie-Gniazdo-Wewnątrz-Cudzej-Czarnej-Ziemi. Pełen szacunku tytuł, sugerujący bogactwo, bezpieczeństwo i radosną niewolę. Wielorybopodobni moojinowie śpiewali o Wielkim Fiszbinie. Ogromną ilość nazw tłumaczyło się dosłownie jako „dom”. Często pojawiały się też Łono, Jajo, Zbawienie. Dwa różne gatunki ssaków, posługujące się całkowicie odmiennymi językami, określały statek mianem Sutka Matki. A pewne ptakopodobne stworzenie, jak opowiadano, skrzeczało z miłością: Zielone Wymioty Naszej Matki. Ludzie posługiwali się wieloma nazwami, co było zrozumiałe. To oni zbudowali statek i stworzyli jego Mistrzów, żaden inny gatunek nie dorównywał im też liczebnością. W codziennym języku używali określeń Pajęczyna, Sieć, Nadzieja, Arka, Gwiezdne Dziecko, Wędrowiec. Podczas starożytnych ceremonii oddanie należytej czci wymagało stosowania słówtakichjak Raj lub Eden, albo nazwy Niebo, niezmiennie rodzącej emocje. „Niebo” niosło bowiem ze sobą niepokojące reperkusje. Jeśli tu jest niebo, to w takim razie wszystkie inne miejsca Stworzenia są w jakiś sposób gorsze. Skażone. Nieczyste. A jeżeli dopuszczono cię do ideału, czy sam też nie powinieneś być idealny? Nie tylko od święta, nie tylko tam, gdzie się to najbardziej liczy, ale na co dzień, zawsze, począwszy od pierwszego łyku mleka albo zielonych wymiotów, aż do ostatniego szczęśliwego, idealnego tchnienia. Sieć była kolosalna pod każdym względem. Nawet najmniejsze nisze środowiskowe miały gigantyczne rozmiary. Szczególnie w oczach małej dziewczynki. Wszystko to wprawiało ją w zdumienie. Sarrie przyszła na świat w jednej z najstarszych nisz ludzkich, w wiosce rolników, myśliwych i sklepikarzy. Z okna jej pokoju dziecinnego rozpościerał się widok na odległe krańce ich małego świata. Miał on kształt romboidalnego cylindra i kręcił się wokół własnej osi w celu wytworzenia sztucznej grawitacji. Nie był szczególnie ogromny, ale mieściło się w nim jednak kilka urwistych gór i małe, burzliwe morze. Idealne miejsce dla młodziutkiego geniusza. Rodzice Sarrie, a właściwie jej opiekunowie, odznaczali się łagodnością. Zbudowali szczęśliwy związek. Byli zwykłymi sklepikarzami i ani zadufanie w sobie, ani własne szczęście nie przesłaniały im osóbki ich idealnie ukształtowanej córeczki. Od momentu poczęcia rozwój dziewczynki był obserwowany i regulowany, bezustannie kontrolowany i wciąż korygowany. Sprawdzony genotyp miał świetne warunki rozwoju w spokojnej wiosce. Szereg ukrytych sił pchał Sarrie bezustannie ku przeznaczeniu: zostaniu Głosem. Sarrie zaczęła mówić jeszcze na długo przedtem, nim nauczyła się chodzić. Zanim skończyła dwa lata, mogła z powodzeniem brać udział w zwykłej pogawędce dorosłych. Mając ledwie cztery lata napisała okropną powiastkę. Ale jednak tu i ówdzie trafiały się złożone, piękne zdania, które potrafiły utkwić w pamięci zdumionego czytelnika. Później Sarrie wynalazła własnyjęzykipostanowiławnim właśnie napisać drugąpowieść. Nauczyła go najlepszą przyjaciółkę, starszą, wyższąi niezwykle piękną Lilke. Żeby sprawić przyjemność koleżance, Lilke czytała wszystkie te nieziemskie historie. „Wspaniałe” - zapewniała. Ale Głos potrafi rozpoznać, kiedy ludzie mijają się z prawdą i dlaczego. Sarrie wybaczała więc przyjaciółce kłamstewka, gdyż miały na celu oszczędzenie jej przykrości. Mistrzowie rządzili Siecią w sposób niemal niezauważalny. Przeważnie nie odwiedzali nisz, nie widzieli potrzeby zakłócania bytu żywych organizmów. Ale jeden z nich nabrał zwyczaju wizytowania Sarrie. Nazywał się Ejy. Z uprzejmości przybierał postać ludzką, wyglądem przypominając wtedy mądrego staruszka. Pachniał jednak jak świeża guma, na brązowej, gładkiej twarzy nosił wieczny uśmiech, jego zbyt duże czarne oczy błyszczały w każdym świetle i tylko od czasu do czasu mrugał powiekami, by stworzyć iluzję człowieczeństwa. Najwyraźniej interesowała go osoba Sarrie. Jej rodzice skrywali swoją dumę z tego powodu. Zachęcali ją, żeby była grzeczna, kiedy Ejy ich odwiedzał, choć przecież zawsze zachowywała się grzecznie. Mówili, żeby pilnie go słuchała, zadawała inteligentne pytania i udzielała szybkich, celnych odpowiedzi. Ale oczywiście tylko wtedy, kiedy je znała. Gdy Sarrie skończyła osiem lat, Ejy przyniósł jej opasły album wypełniony motylami. - Wybierz sobie jednego, dziecko - polecił swoim łagodnym, oschłym i wystudiowanym głosem. - Który chcesz gatunek. Szybko. - Ale po co? - wymknęło jej się pytanie. - Stworzę go dla ciebie - odparł. - Podoba ci się ten pomysł? Sarrie przeglądała niezliczoną liczbę motyli, w kółko i w kółko. Doszła do końca książki i zaczęła jeszcze raz od początku, odkrywając coraz więcej gatunków. Każdy z nich był przedstawiony we wszystkich fazach rozwoju, w trzech wymiarach, zazwyczaj w naturalnej wielkości. Opisy dostępne były we wszelkich językach, jakich używano na statku, a młody Głos rozumiał niemal bez reszty nagrane objaśnienia. Niektóre gatunki żyły na zaginionej Ziemi, ale większość była obca, jak wskazywały niewłaściwe ilości kończyn albo oczy nie do pary. Miały z całąpewnościązupełnie odmienne geny. Lilke chciała zostać genetykiem. Sarrie właśnie układała sobie listę pytań, jakie chętnie zadałaby przyjaciółce. Zajęta tym przerwała na chwilę oglądanie. - Którego wybrałaś? - przerwał jej rozmyślania Ejy. Zaskoczona zamrugała powiekami. Potem odwróciła miękką, plastikową stronicę i wskazała pierwszy egzemplarz, najaki padłjej wzrok. Motyl ten nie był duży. Słodki, ale nic szczególnego, pomyślała. Mistrz zdawał się równie zdumiony jej wyborem. Kryształowe oczy rozszerzyły się i zaokrągliły, uśmiech zbladł. - To dobry wybór - zapewnił jednak. Ciepłą, pachnącą gumą ręką odebrał jej książkę i zaczął się zbierać do wyjścia. Sarrie starała się zachować cierpliwość tak długo, jak to było możliwe. Czyli około pięciu sekund. - Kiedy zobaczę motylka? - nie wytrzymała. Ejy lubił się droczyć. Obejrzał się przez ramię, wydał z siebie odgłos śmiechu. - Nawet motyle wymagają trochę czasu, jeśli mają być dobrze zrobione - ostrzegł ją suchym głosem. - Jeszcze się tego nie nauczyłaś, dziecko? „Trochę czasu” to dla Mistrzów mogło znaczyć parę dni, a równie dobrze całe wieki. Ale młody Głos zbyt dużo miał zajęć i czuł się zbyt szczęśliwy, żeby zastanawiać się nad obietnicami. Trzy tygodnie zlały się w jedno w natłoku radosnych wydarzeń. Lekcje języka były regularnie uzupełniane zajęciami z podstaw nauki i świetnej historii Sieci. Głos musiał wyspecjalizować się w przynajmniej dwudziestu dziedzinach. Dlatego Sarrie musiała ciężko pracować. Któregoś dnia, za trzydzieści, może czterdzieści lat Sarrie przyłączy się do wyprawy, mającej zbadać jeden z pobliskich układów słonecznych. Jeśli znajdą tam inteligentne formy życia, to ona będzie miała obowiązek i przywilej nawiązania z nimi kontaktu i odcyfrowania ich myśli. Jeżeli okażą się tego warte, spróbuje skłonić je do przyłączenia się do nich i poświęcenia swego życia Sieci. Sarrie uwielbiała swój e studia. Kiedy w trzy tygodnie po rozmowie o motylach jej nauczyciel przerwał wykład w pół zdania, poczuła rozczarowanie. A może nawet złość. Kazał jej udać się do odludnej doliny. Samotnie. - Pamiętaj - ostrzegł ją - Lilke nie jest zaproszona. Dziewczynka oczywiście wypełniła polecenie. Biegła do utraty tchu. Stanęła przed Ejym ciężko dysząc. Znajdowali się na otwartej łące. On przyoblekł ludzką postać swego ciała w czarnozielone szaty. Na ustach błąkał mu się wieczny uśmiech. Okoliczne drzewa zdobiły kamienie szlachetne, skrzące siew świetle sztucznego słońca. Kamieniopodobne twory były kokonami, z których lada chwila miało się coś wylęgnąć. Ejy nie zwracał na nie uwagi. Przez godzinę zadawał bez przerwy pytania, sprawdzał umiejętności Głosu. Tymczasem zrobiło się cieplej i kokony zmatowiały. Potem jeden po drugim zaczęły się otwierać. Wszystkie motyle były takie same, nieco większe niż dłoń Sarrie. Miały szmaragdowe skrzydła pokryte białymi oczkami i obwiedzione kreską, czarnąjak smoła z komety. Kolorowy, halucynogenny śnieg zdawał się wypełniać las. Skrzydełka trzepotały cicho, co dawało potężny, choć delikatny efekt dźwiękowy. Zrobione na zamówienie istoty żyły bardzo intensywnie i z pasją, aż do momentu, kiedy wyczerpały im się zapasy energii. Najaktywniejsze padły jako pierwsze, a reszta podzieliła ten sam los już po kilku minutach. Sarrie oglądała spektakl, układając w myśli poemat. Milczała jednak, póki wszystko sienie skończyło. Ejy był tak szczęśliwy, jak tylko szczęśliwy może być Mistrz. Kiedy już było po wszystkim, opowiedział jej, że wybrała gatunek pochodzący ze świata owadów i że ostatni taki motyl fruwał pół miliona lat temu. Sarrie nie kryła, że jest pod wrażeniem. - Sam nie wiem, dlaczego ja cię tak lubię, dziecko. Sarrie zdziwiła się, ale przytomnie zachowała milczenie. „Głos” to była niewłaściwa nazwa. Najzdolniejsze z nich umiały wyjątkowo dobrze słuchać. Nawet jeśli zgadywały odpowiedź, niektóre pytania pozostawiały otwarte. - Jeśli spotkasz obcych, co im powiesz, dziecko? - „Ogarnij ich dusze, pokaż im troskliwą twarz Sieci” - zacytowała. - Ile Głosów jest szkolonych obecnie? Kilkaset, jak słyszała. Przynajmniej po jednym na każdy gatunek żywych istot obecny na statku. - A jednak to ty jesteś prawdopodobnie najzdolniejsza. To było niewiarygodne. Sarrie miała osiem lat, jej talent dopiero się rozwijał. Skąd mógł ktoś, nawet Mistrz, wiedzieć, które z nich było najlepsze? - Kocham ludzi - wyznał Ejy. - Bardziej niż jakiekolwiek inne istoty. Naprawdę. - Za co? - wyszeptała. Dotknął dłonią cienkiej, sztucznej skóry na twarzy. - To ludzki geniusz mnie stworzył. Zbudował mnie. Dał mi szlachetne zadanie. Noszę to ciało, żeby oddać honor tobie i twojemu gatunkowi. Sarrie skinęła głową, chłonąc każde słowo, każdy najdrobniejszy okruch znaczenia. - Mieszkam na 2018CC, od kiedy powstała. W jakim więc jestem wieku? Wiedziała, kilka milionów lat. - Gdybym mógł być żywą istotą, chciałbym być człowiekiem. Zaskoczyło ją to stwierdzenie, ale nie wyjaśnił go szerzej. - Wyobraź sobie, dziecko, że mogłabyś należeć do innego gatunku. Nie wczuwać się w inny gatunek, jak próbują to robić Głosy, ale stać się nim naprawdę, z krwi i kości... jaki gatunek byś wybrała...? Pochyliła się i delikatnie podniosła umierającego motyla. Był zakurzony i dziwnie ciepły. Prawie nic nie ważył. Otwór gębowy miał przystosowany do wysysania nektaru z bardzo specyficznego i daw! - Najlepsze opowiadania... 113 no wymarłego kwiatu. Pisnął cicho i opryskał ją mgiełką olejków eterycznych. - Ten - oznajmiła Ejy’emu, z braku lepszego pomysłu. Zwątpienie ukazało się na twarzy Mistrza. - A dlaczego, dziecko? - Jest bardzo piękny... - Kłamiesz. Okłamujesz mnie - jego głos nie wyrażał gniewu, ale ogień rozpalił mu oczy. - Znam cię, Sarrie. Znam cię o wiele lepiej niż ty sama. Po prostu skłamałaś. Sarrie potrząsnęła głową. - Nieprawda - powiedziała z pretensją w głosie. - Po pierwsze to nie są twoje ulubione kolory - wyjął martwe ciałko motyla z jej ręki. - A co więcej, cóż przyjdzie komu z zostania czymś tak ślicznym? Ten gatunek spał w naszej bibliotece przez pięć stuleci, umarły i zapomniany, i tak by już zostało do końca czasów, gdybyś go nie wybrała. Upuścił motyla. Oboje patrzyli, jak trzepocząc i wirując opada na ziemię, niczym papierowy samolocik. - Jesteś dokładnie tym, kim powinnaś być, Sarrie - mądre oczy o głębokim spojrzeniu uśmiechnęły się do niej, czubek różowego języka wyjrzał z ust. - Świat jest pełen pięknych i ulotnych rzeczy. Na przykład motyli. Mogą przybierać niezliczone ilości form i są tanie. Ale rzadkie zdolności - jak geniusz Głosu - rodzą się wciąż na nowo bez końca. - Nie chciałam skłamać - wyszeptała na swoją obronę. - Owszem, chciałaś - Ejy roześmiał się. - Wiem, o czym myślałaś - zapewnił ją. - Wiem, czym chciałabyś zostać. Milczała. - Mistrzem oczywiście. - Nie! - wrzasnęła. - O tak - odparł. - Pożądasz naszej nieśmiertelności. Leżysz bezsennie nocami i marzysz o tym, by wiedzieć wszystko. Przerwał na chwilę. - Gdyby dano ci szansę, dziecko, rządziłabyś szczęśliwie naszym wspaniałym statkiem. Jak każdy człowiek. Taka jest po prostu wasza natura. Miał rację, pod pewnym względem. Gdzieś głęboko w sercu Sarrie czaiły się czarne myśli, których nie zdradzała nikomu i trzymała w tajemnicy nawet przed sobą samą... Nagle załamała się pod wpływem wstydu i strachu, przyciskała martwe motyle do twarzy, narażając się na uduszenie... Ciepłe, choć nieożywione ręce uniosły jąna nogi, życzliwe słowa dodawałyjej otuchy, mówiły, że jest dobra, że nic złego się nie stało i że niezależnie od dziecinnych myśli, wszyscyjąkochająi zawsze będą kochać... n Powieść Sarrie, którą napisała na zakończenie nauki, składała hołd życiu na statku. Był to ogromny epos, pozbawiony akcji. Przeczytały go i pokochały wszystkie inteligentne żywe organizmy. Sarrie miała ledwie szesnaście lat i nagle stała się sławna. Do jej obowiązków należały wszelkie tłumaczenia, niezależnie od tego, czy dany gatunek czytał za pomocą oczu, dotyku, czy węchu. Najbardziej zagorzali wielbiciele przybywali z daleka do jej wioski, jedynie po to, by wyrazić podziękowania. Osobliwa, ale szczera parada życzliwych. Nawet fouchianie składali jej swój e uszanowanie. Ich potężne ciała przyobleczone były w szaty utkane z ziemi, przymrużone oczka wydawały się malutkie mimo czarnych, powiększających je optycznie cieni. Gatunek ten wytworzył społeczność opartą na ostrych regułach kastowych. Przeszli swego czasu fazę ewolucyjnego niewolnictwa. Pod opieką Mistrzów rozwinęli skrzydła. Poza ludźmi byli najliczniejsi wśród żywych istot i prawdopodobnie darzono ich największym zaufaniem. Nie było chyba większego wyróżnienia, niż usłyszeć pochlebny skrzek fouchiana mówiącego, że twoje dzieło dostąpiło wyjątkowego zaszczytu stania się czyjąś bezcenną własnością. Przyklejając drgające czułki nosowe do cennej powieści, kretowate postaci błogosławiły Sarrie. Ona z kolei skrzeczała stosowne podziękowania, a na pożegnanie uważnie i z całym namaszczeniem, na jakie ją było stać, obwąchiwała ich odbytnice. Ejyjak zwykle cieszył sięjej sukcesem, choć nigdy nie wydawał się zdziwiony. Jego wizyty pozostały nieregularne, ale pamiętne i zawsze wypełnione po brzegi. Rozmawiali o jej studiach, błyskawicznych postępach i zbliżającej się przyszłości. Na koniec Ejy wymyślał zawsze młodemu Głosowi kunsztowną symulację, w której obcy byli dziwaczni, i prawie nie dawało się odczytać ich myśli. A Sarrie miała nie tylko odcyfrować myśli, ale także pozyskać zaufanie. Taki był sens istnienia Głosu. Wprowadzał świeżą krew do Sieci - nowe dusze do Nieba. I jeśli Sarrie chciała kiedykolwiek stać się prawdzi- wym Głosem, musiała znaleźć sposób na cholerne łamigłówki Ejy’ego. Sukcesy przerastały porażki, ale to te ostatnie utrwalały w pamięci. Obcy o wysoko rozwiniętej cywilizacji technicznej pozostawali zmorą. Jeden ze scenariuszy Ejy’ego nie mówił nawet o innej planecie. Zamiast niej skonfrontowano Sieć ze statkiem kosmicznym podobnej wielkości, z ogarniętą ksenofobią załogą na pokładzie. Sarrie mierzyła się z tą zagadką ze dwadzieścia razy, ale każde podejście kończyło się jeszcze gorszą katastrofą niż poprzednie. Popłakała się, gdy nuklearna pożoga i promienie laserowe unicestwiły Sieć. Sytuacja wydawała się absurdalna, nie spotkali przecież na swej drodze jeszcze nikogo, kto dorównałby Mistrzom. Ale mimo to obraz ten przygnębił ją i zdenerwował. Jeżeli nie była w stanie zj ednać sobie tych wymyślonych postaci, jak mógł ktoś jej zaufać, że poradzi sobie w rzeczywistym kosmosie? Lilke, dobra przyjaciółka, pocieszała ją opowiadając dowcipy i prawiąc dodające otuchy komplemenciki. - Ejy po prostu nie chce dopuścić, żebyś wbiła się w dumę przekonywała. - Wiesz, że żaden taki statek nie istniej e. Istoty żywe niszczą się wzajemnie. I my także, kiedy tylko wynajdziemy bombę wodorową, niewątpliwie podejmiemy próbę wysadzenia się w powietrze. Ludzie przestali istnieć, przetrwali tylko na Sieci. Miliony lat wcześniej okrutna wojna wyniszczyła Ziemię i cały Układ Słoneczny. Kolejne wojny wisiały w powietrzu. Mała grupka ludzi w poszukiwaniu bezpiecznego schronienia zawędrowała w okolice pasa Keplera. Tam wyciosali z komety statek kosmiczny. Zamierzali ochronić jak mogli pozostałości ojczyzny i szczęśliwej przeszłości. Ale nie ufali samym sobie, a już tym mniej swoim potomkom. Po co zadawać sobie tyle trudu, jeśli przyszłe pokolenia miałyby zapomnieć o przeszłości i gdzieś w innym układzie słonecznym skończyć tragicznie w dokładnie ten sam sposób? Mistrzowie byli ostatnią deską ratunku. Przerażeni, wymęczeni ludzie powierzyli się opiece maszyn finalnych rodziców. Zrezygnowali z pewnej dziedziny życia i wolności na rzecz bezpieczniejszej i słodszej przyszłości. Zgodnie z przewidywaniami, wybuchła ostateczna wojna. Sieć, wciążjeszcze stanowiąca niewiele więcej niż górę lodową z doczepionymi silnikami rakietowymi, wymknęła sienie zauważona. Zostawiła jednak za sobą roboty - szpiegów, rozproszonych i ukrytych, którzy przez kolejne tysiące lat obserwowali bezsensowne walki, roztrzaskany świat istot żywych, jedne ruiny niszczące inne ruiny. Nie pozostał kamień na kamieniu. A mały statek prosperował. Przypadkowa kometa posłużyła za źródło surowców. Statek podwoił objętość raz, potem drugi. Jeśli napotykali na swej drodze życie, Mistrzowie trzymali się programów, już wtedy bardzo starych. Niczego nie niszczyli, pobierali tylko próbki każdego gatunku i magazynowali w archiwach kriogenicznych. Potem udawali się w drogę do kolejnego potencjalnego układu słonecznego. W końcu znaleziono istoty inteligentne. Jak sobie z nimi poradzić? Roboty nie powinny opuszczać statku, tak było postanowione. Tak więc narodziły się Głosy. Ale kiedy pierwsza misja zakończyła się katastrofą. Mistrzowie powiedzieli niedobitkom, że biorą całą winę na siebie. Oni rządzili statkiem, a rządzący są zawsze odpowiedzialni za błędy podwładnych. Niewolnictwo, właściwie pojęte, może przynieść dużo wygody. Wizyty na następnych planetach powiodły się. Większe zdolności i lepsze szkolenie zwiększyły umiejętności Głosów. Na pokład trafiły nowe gatunki, powiększając pulę talentów i przyczyniając się do wzrostu ogólnego dobrobytu. Statek stał się Siecią. Poruszał się wzdłuż jednego z ogromnych spiralnych ramion Galaktyki. Zbadano tysiące światów, archiwa przechowywały miliardy „próbek”. W czasach Sarrie na statku mieszkało ponad sto gatunków obdarzonych inteligencją. Dla każdego z nich zbudowano odpowiednią niszę środowiskową, a zwabiłyje tam szczere, gorliwe i bardzo uwodzicielskie Głosy. Sarrie i Lilke spędzały nieliczne chwile wolnego czasu zwiedzając pobliskie nisze, ludzkie i inne. Czasem jeździły swoim bąblastym pojazdem w tę i z powrotem po gigantycznych diamentowych niciach, którymi przytwierdzony był każdy dom. Sieć stanowiła cudowną mieszankę piękna i praktycznej inżynierii. Na przestrzeni tysięcy kilometrów rozsypane były cylindryczne nisze i zbiorniki paliwa rakietowego wielkości księżyców. Jak daleko sięgnąć pamięcią, silniki nigdy jeszcze nie zawiodły. Unosiły ich w dal, do gwiazd wciąż jeszcze niewidocznych gołym okiem. Powodzenie zwiększyło masę statku. Oznaczało to większy pęd, osiągnięty ciężką pracą i trudny do wyhamowania. W dalekiej przyszłości trzeba się bę- dzie zająć tymi gwiazdami. Dla młodych kobiet liczyło siej ednak kilka tuzinów najbliższych słońc, jasnych i bladych, ułożonych na niebie w kształt malutkich klejnotów połączonych w skręcony naszyjnik. Każde z nich miało własny system słoneczny i przyjaciółki o tym wiedziały. Planety te dadzą naukowcomi Głosom zajęcie na kilka stuleci. Budzący respekt, wspaniały projekt. Młody Głos, trzymając dłoń najlepszej przyjaciółki, śpiewał jej ulubione pieśni wysławiające Sieć, Mistrzów i mądrość ich przodków, która umożliwiła takie zdumiewające życie. Za Siecią w wielkiej odległości rozciągał się rozmyty blask Drogi Mlecznej. Dawno temu już wyrwali się z jej objęć. Jednym z powodów stał się pęd. Najłatwiej było prowadzić statek, pozwalając inercji nieść go w pustkę przestrzeni międzygalaktycznej, napotykając na swojej drodze osierocone słońca i ratując na ile się da życie rozwinięte na tym pustkowiu. Sarrie wiedziała, że tak naprawdę robią niesłychanie powolny zwrot. Grawitacja Drogi Mlecznej w końcu zmusi ich do powrotu, jak jakieś zbłąkane dziecko, i pociągnie ich w kierunku drugiego ramienia spirali. Siedząc w bąblastym pojeździe Sarrie miała przed oczami przyszłość i przeszłość i na myśl o tym spływały jej z oczu łzy radości. Narażała się w ten sposób na przyjacielskie docinki ze strony siedzącej obok realistki. Lilke była śmielsza od Sarrie i bardziej dociekliwa. Stanowiła produkt pomysłowości Mistrzów, połączenie genów geniusza i współgrającego z tym naukowego wychowania. Nic więc dziwnego, że to z jej strony padła propozycja odwiedzenia archiwów. - Chodźmy teraz - powiedziała. - Cóż to szkodzi? Nie istniał taki zakaz. Absolutnie. Ale Sarrie chciała mimo to najpierw prosić o pozwolenie. - Ja idę do domu. Zapytam się Ejy’ego. - Nie - prychnęła Lilke. - Ten czas należy do nas. Aja chcę tam iść. Droga nie była zbyt daleka. Pojazd poniósł je do centrum Sieci, gigantycznej kuli okrytej potrójną osłoną, najeżonej teleskopami wszelkiej maści. Znajdowały się tam też działa plazmowe i laserowe ustawione w szyku bojowym, choć poza przypadkową kometą nie było do czego strzelać. Sarrie poczuła się nieswojo. Wysiadając z pojazdu w małym pomieszczeniu o białych ścianach uchwyciła się ręki Lilke, jak ostatniej deski ratunku... Zdawało jej się, że czekająbardzo długo, choć w rzeczywistości nie upłynęła nawet minuta. W końcu pokrywa bie- li rozstąpiła się i odsłoniła drzwi. Ukazał się w nich Mistrz. Jego ciało nie przypominało niczego, co Sarrie dotąd widziała. Był to korpus robota, praktyczny i elegancko zarysowany, ale mimo to prosty. Ostrych krawędzi nie zaokrąglono, mnóstwo dodatkowych manipulatorów sterczało jak las iglasty z długiego grzbietu. Połączone nogi klekotały po mlecznobiałej podłodze. - Witajcie - powiedział czysty, bezcielesny głos. Mistrzowie to roboty. Jasna sprawa. Czemu więc Sarrie poczuła zdumienie? Dlaczego straciła panowanie nad sobą? - Chcę zobaczyć się z Ejym. Czy on tu jest? - wybuchnęła. - Ależ oczywiście, drogie dziecko... - odparł robot. - Chciałybyśmy zwiedzić to miej see, jeśli to możliwe - Sarrie nie umiała powstrzymać potoku wymowy, nie mogła uruchomić szarych komórek. - Moja przyjaciółka Lilkejest genetykiem, araczej będzie... i chce zobaczyć archiwa... jeśli to nikomu nie sprawi kłopotu! Cichy śmiech wydobył się z drepczącego robota. - Sarrie - powiedział - nie poznajesz mnie? - Ejy? Roześmiał się głośniej. Lilke poszła za jego przykładem... a po chwili niechętnie dołączył do nich zakłopotany Głos... Ejy zabrał je na wycieczkę po starożytnym laboratorium. Wszystkie powierzchnie lśniły bielą, zgodnie z jakimś kanonem czystości, a może ascetycznej wrażliwości. Ściany podzielono na niezliczone cylindryczne szuflady, głębokie, odizolowane od siebie i zaplombowane. Każdą z nich wypełniało DNA, RNA lub PNA z przeogromnej palety dawnych światów. Mistrzowie byli przede wszystkim zapalonymi kolekcjonerami. Szli tak przez dłuższą chwilę. Czasami widzieli innych Mistrzów. Ich ciała robotów tylko w szczegółach różniły się od korpusu Ejy’ego. Sarrie nie czuła się do końca mile widziana. W tym przypadku nie mogła jednak polegać na swojej intuicji, bo Głosy były hodowane i szkolone do rozumienia istot żywych, a nie robotów. Próbowała sobie wytłumaczyć, że ich długie szkliste spojrzenia i chłodne milczenie może po prostu nic nie oznaczać. W którymś bliżej nie określonym korytarzu Ejy zatrzymał się nagle bez ostrzeżenia. Dotknął tablicy kontrolnej i ze ściany wysunęła się drabinka szkieletowa. - Do góry - polecił dziewczynom. - Na sam szczyt proszę. Sztuczna grawitacja była w archiwum słabsza niż w niszach, ale wspinaczka mimo to okazała się kłopotliwa. Sarrie czuła się zdenerwowana i osłabiona, oczy zaszły jej mgłą, nim dotarła na górę. Przed nią rozciągała się ceramiczna szuflada, nieskazitelnie biała z wyjątkiem niewiarygodnie malusieńkiej czarnej kropki - kostki pamięci. Obok niej stał odtworzony we wszystkich szczegółach czarny cień ludzkiej sylwetki. Lilke delikatnie dotknęła symboli. Z głębi piersi wydobył jej się cichy, pełen entuzjazmu okrzyk. - Co jest w środku?-zapytał Mistrz. - Ja - wyszeptała Sarrie. - I my wszyscy - powiedziała Lilke z rozmarzeniem, pieszczotliwie dotykając urządzenia. - To tu nas trzymacie? - Oto podsumowanie ludzkiej genetyki - przytaknął z wyraźną dumą, której echo pozostało, choć słowa przebrzmiały. - Jest tu reprezentowany każdy człowiek, jaki kiedykolwiek żył na 2018CC wyjaśnił. - A także kilka miliardów ze starożytnej Ziemi. Ponadto, oczywiście, niezależne geny, naturalne i syntetyczne, które wszczepimy przyszłym generacjom, jeśli zajdzie taka potrzeba. Kobiety milczały. Ta zwykła szuflada zawierała cały ich gatunek. Co można powiedzieć w takiej chwili? Ejy ciągnął wykład z pomrukiem zadowolenia w głosie. - Poza tym ściany, które nas otaczają, obejmują ziemską biosferę. Wszystkie możliwe gatunki. Wszelkie potencjalne mutacje genetyczne. Sarrie poczuła jakby falę prądu, przynosił olśnienie, transcendentalne poczucie celu. Lilke natomiast dostrzegła bardziej praktyczne aspekty. - Powinniście zrobić kopie - ostrzegła. - Wszystkiego, jeśli to możliwe. I umieścić je gdzie indziej, w jakimś bezpiecznym miejscu, żeby w razie czego... Mistrz zignorował tę słabo zawoalowaną krytykę. Szkliste oczy spoczywały na Sarrie. - Wyobraź sobie coś - mówił. - We wnętrzu tej skromnej szuflady znajdują się pewne cechy, które w połączeniu dają ideał. Naukowca doskonałego, na przykład. Albo naszego najlepszego rolnika. Albo wyjątkowy Głos. Przerwał. - Gdybyśmy znaleźli ideał - zapytał po chwili - w jakiejkolwiek dziedzinie, czy nie byłoby rozsądne pozwolić mu się rodzić wciąż na nowo? Lilke odpowiedziała za Sarrie. - Oczywiście. Jeżeli tylko mogłoby się to przysłużyć Sieci, nie macie wyboru. Ejy patrzył tylko na Głos. - Pewnymi cechami mogą się oczywiście różnić. Płeć i wzrost, kolor skóry, wygląd ogólny to sprawy drugorzędne, mogą tańczyć, jak chcą - mechaniczne ramię gestem podkreślało każde słowo. Ale dusza pozostaje ta sama. Wiecznie. Jeśli taki ktoś narodziłby się dziś, czy nie stanowiłby ogniwa w najchwalebniej szym z łańcuchów? Sarrie przytaknęła słabo. - Tak - wyszeptała. - Pomyśl tylko - ciągnął Ejy tajemniczo. - Jakiś Mistrz znajduje osobę idealną. Jesteś w stanie to sobie wyobrazić, Lilke? Znajduje ją już w początkach historii Sieci. To by znaczyło, że dotąd narodziła się ile razy? Lilke, ty umiesz dobrze liczyć. Ile razy wyciągnięto ją w takim razie z tej szufladki? - Czym się zajmuje ten ktoś? - zapytała dziewczyna. - Nie mogę powiedzieć. Lilke wzruszyła ramionami i nie przejmując się niczym, zajęła się liczbami. - Dziesięć tysięcy jedenaście razy - oznajmiła po chwili. - Tak czy nie? Roześmiała się cicho, zadowolona z siebie. Sarrie miała wrażenie, że jest tylko obojętnym, niesamowicie odległym widzem, jakby oglądała te wydarzenia siedząc na jakimś dalekim, niewidocznym słońcu. - Nie wolno mi nawet zdradzić, czy taka dusza istnieje - ciągnął Ejy. - Są pewne zasady, które obowiązują nawet Mistrzów. Tak jest uczciwie. Obie kobiety przytaknęły. - Jeśli myślisz o około dziesięciu tysiącach, to powiem ci, że jesteś bliska prawdy. Ale to jest oczywiście sytuacja hipotetyczna i nie istnieją odpowiedzi ostateczne. To była dziwna, zniewalająca gra. Nieśmiertelny Mistrz wspiął się kawałek po drabince. - Na ilu życiach stoisz, Sarrie? - zapytał lekko przyciszonym głosem. - Na żadnym - wybełkotała w odpowiedzi. - Nie stoję na nikim innym. - Interesujące - taka była jedyna jego reakcja. Lilke wpatrywała się w przyjaciółkę ze zdumieniem, jakby zwątpiła w jej uprzywilejowaną pozycję. Z jej miny można było odczytać: „Jestem równie dobrym genetykiem, jak ty Głosem!”. Sarrie zażenowana zeszła po drabinie. Zastanawiała się, ile ludzkich Głosów odwiedziło to święte miejsce i czy Ejy oprowadzał ich wszystkich. I jakich odpowiedzi mogli udzielić na pytanie: „Na ilu życiach stoisz?” A istniała przecież tylko jedna właściwa odpowiedź, jej własna. Lilke i Ejy rozmawiali dalej o technicznych szczegółach przechowywania genów. Sarrie stała z boku i próbowała z całych sił skupić myśli na innych, daleko ważniejszych sprawach... m Ten świat skrywał w sobie sekretne ciepło. Jego jądro składało się z rozpalonego do białości żelaza, okrytego płynnym oceanem magmy. Tylko zbudowana z młodych skał skorupa była chłodna, na jej powierzchni znajdował się lód wodny i cienka warstewka azotowego śniegu. Planeta wystawiała w kierunku bezkresnego nieba błyszczącą białoróżową twarz, zwodniczo nieskomplikowaną. Wykład prowadził dorosły fouchian płci męskiej. Planeta będąca celem tego gatunku uformowała się według niego cztery miliardy lat wcześniej, najprawdopodobniej w jednym z okolicznych układów słonecznych. Młodość spędziła tańcząc chaotycznie wokół sąsiadów o większej masie. Zmieniała orbity co kilka stuleci. Ostatecznie prawie weszła w kolizj ę i wyrzuciło ją to w chmurę kometową. Możliwe, że podobna niedoszła kolizja wypchnęła tę grupę gwiazd z Drogi Mlecznej. Któż mógł to wiedzieć? W każdym razie obecnie świat ten znajdował się na powolnej eliptycznej orbicie wokół słońca klasy M. Lato niewiele różniło się temperaturą od trwającej pięćdziesiąt tysięcy lat zimy. Pierwotny ocean zamarzł. Planetę otulała cienka atmosfera złożona z gazów szlachetnych i cząsteczkowego azotu. Ponad głową fouchiana unosiły się w powietrzu dramatyczne obrazy świeżo zarejestrowane przez teleskopy Sieci. Wskazywał im na wulkany i grzbiety górskie oraz tajemniczą nieobecność kraterów meteorytowych. Choć tak daleko było do jakiegokolwiek słońca, pla- neta utrzymywała ciepło. Układ tektoniczny i gładkie jak stół powierzchnie lodowe świadczyły o niedawnej obecności wody w stanie ciekłym, co zapowiadało możliwość istnienia prostych form organicznych. Mówiąc to fouchian spojrzał na słuchaczy przypominając im, że nie każda misja badawcza miała szansę na znalezienie życia. Inne, mniej uzdolnione grupy wysyłano, aby zbadały pobliskie komety malutkich planet typu plutonicznego - ubogich duszyczek. Fouchian opuścił czułki nosowe na pysk i rozsunął cienkie wargi, odsłaniając bielsze niż śnieg siekacze. Była to próba naśladowania ludzkiego uśmiechu. - Za ten przywilej podziękujcie Mistrzowi Ejy’emu - wyjaśnił im przez generator mowy, artykułując słowa z niesłychaną dokładnością. - Każdego z was specjalnie wybrał do tej grupy. Także mnie i mojego brata bliźniaka wytypował na swoich oficerów głównodowodzących. A któż ośmieli się kwestionować wybór Mistrza? Dwa tuziny ludzi siedziało w amfiteatrze znaj duj ącym się na otwartym powietrzu. W niszy panowała bezchmurna, ciepła, śliczna noc. Ciekawscy ustawili się przy bramie, próbując coś dojrzeć. Za sceną rozciągała się szeroka, cicha zatoka. Rozbawione delfiny pruły wodę, obrzucając się obelgami podczas polowania w tętniącym życiem morzu. - Nareszcie misja - mruknęła Lilke. - Mamy coś do roboty! Sarrie przytaknęła z uśmiechem. To był chyba najszczęśliwszy moment w jej życiu. Ejy, przyobleczony w swe podobne do człowieczego ciało, stał z boku na scenie, mając przy sobie drugiego fouchiana. Sarrie chciało się tańczyć z radości. Ale co by inni pomyśleli? Wprowadziła więc tylko polecenia do swojej konsolki, prosząc o dostęp do plików na temat tego nowego niezwykłego świata. Przed Lilke siedział młody mężczyzna. Nagle bez ostrzeżenia młodzieniec wstał i nieznacznie skinął głową w kierunku fouchiana. - Nie mogę się zgodzić z tym, co powiedziałeś - odezwał się. Jest tam w chwili obecnej bardzo dużo wody w stanie ciekłym. Sądzę że więcej, niż przewidują twoje wyliczenia. To był Navren, koleś o ostrych rysach i równie ostrym języku. Geniusz nauk fizycznych, przypomniała sobie Sarrie. Mówiono o nim, że znał tablicę Mendelejewa lepiej niż występujące w niej pierwiastki. Zawsze, ale to zawsze musiał dorzucić swoje trzy grosze. - Przepływy ciepła są wyższe, niż to oceniłeś - poinformował fouchiana. - Pod powierzchnią lodu widzę głęboki ocean. Pełen kanałów wentylacyjnych i energii cieplnej. Szczególnie w tym rejonie. Najlepiej zajmijmy się tym basenem na półkuli południowej. Czułki fouchiana zaczęły się poraszać i nabrały jasnoróżowego zabarwienia. Wyraźny objaw gniewu, pomyślała Sarrie. Sztuczny głos pozostał jednak spokojny i godny. - Znamy wiek i masę tego świata. Ejy sam zrobił te obliczenia, oparte na bogatym doświadczeniu. - Pulsowanie wulkaniczne - przerwał Navren. - Albo może raczej ciepło pozostałe po wielkim zderzeniu. Rozpoczął dokładną analizę. Jego intuicja uzupełniająca techniczne mistrzostwo zadziwiała Sarrie. Jeśli miałoby to być zderzenie, dowiedziała się, musiało nastąpić niedawno - w ciągu ostatniego miliona lat. Do kolizji doszło w miejscu, gdzie lód był gładszy niż buzia niemowlaka. Kiedy zaimprowizowany wykład się zakończył, zapadła grobowa cisza. Każdy członek zespołu powinien być wdzięczny za opinię eksperta. Ale jedynie Ejy zdawał się szczerze zadowolony. Na jego starczej twarzy wykwitł szeroki uśmiech. - Nikt nie jest w stanie dokonać takich analiz w tak krótkim czasie - zauważył pierwszy oficer. - Mistrzu Ejy, sądzę że nasz wybitny kolega wdarł się do tych plików, zanim dałeś mu prawo dostępu. To byłoby poważne wykroczenie przeciwko obowiązującym zasadom. Wiedza, w całej swojej glorii, należała do władców. Ale Ejy postanowił zignorować zarzut. - Chłopiec pali się do sprawy. Nie widzę w tym przestępstwa. Jego czarne oczy spoczęły na obu fouchiańskich oficerach. - To jest misja badawcza, dzieci. Mamy się podzielić tym ubogim światem i nie zapominajmy, jaki cel nam przyświeca. Pamiętajmy, że stanowimy zespół. Bardzo was proszę. Navren otwarcie wyszczerzył zęby, mrugając do dwóch młodych kobiet siedzących za nim. - Dzieci - powtórzył Ejy. Miał na myśli zarówno ludzi, jak i fouchian. Sarrie nie potrzebowała być Głosem, żeby zrozumieć intencję tego jednego potężnego słowa. Całe wieki minęły już, od kiedy Sieć po raz ostatni miała tyle światów do zbadania. Nieliczne istoty żywe przypominały sobie jeszcze podobne przygody, a żadna z nich nie była człowiekiem. Żeby oddać honory misji, ludzie wzięli udział w tradycyjnej ceremonii, która przekształciła się jednak w sztywną i niesłychanie nudną formalność. Żeby rozproszyć nudę, potrzebne było przyjęcie. Sarrie, przydzielona do misji, z żołądkiem wypełnionym mocnymi trunkami, postanowiła poszukać towarzystwa Navrena. Pogratulowała mu słusznej opinii na temat cieplnych prądów na nowym świecie. Niedawno na powierzchni planety wylądowały maleńkie sondy, które przesłały dowody na istnienie prawdziwego oceanu, głębokiego i ciepłego, dokładnie tam, gdzie Navren to przewidział. Navren uśmiechnął się, słysząc komplementy. Ale nie kwapił się do rewanżu. „Oczywiście, że miałem rację. Dlaczego miałoby być inaczej?” - mówił jego wzrok. Na trzeźwo Sarrie dojrzałaby duszę ukrytą pod maską arogancji. Ale pijany Głos upierał się przy swoim, dając wyraz podnieceniu misjąi głośno wyrażając nadzieję, że przyczyni się do sukcesujeśli niejako Głos, to przynajmniej jako gorliwy pracownik. - Nie podniecaj się - poradził jej Navren. - To bezcelowa misyjka. To po prostu nic. Sarrie skrzywiła się z bólu. - To brzmi dość ostro - zauważyła. - Jedziemy odwiedzić kulę śniegu - odparował. - Wielkiego, dziwacznego bałwana. Praca naszej grupy na dobre rozpocznie się dopiero, gdy miniemy czwarty system słoneczny. - Jego wąska brązowa twarz wyrażała niesmak. - Zestarzej emy się, nim dotrzemy do najbardziej obiecującego świata. - Jakiego świata? Skąd wiesz? - Miałem wcześniejszy dostęp do plików naszej misji. Pamiętasz? - Dowiedziałeś się, co nas czeka? - Może tak, może nie - mrugnął do niej. - Największe nadziej e budzi planeta podobna do Ziemi. Ciepła i zielona. Brak fal radiowych, ale nawet na odległość tylu lat świetlnych widać oznaki rozwiniętego rolnictwa. Sarrie odruchowo zakryła uszy dłońmi. - „Wiedza zbyt wczesna jest jak trucizna” - zacytowała fragment kodeksu Mistrzów. A poza tym ich misja z pewnością nie była bezużyteczna. Navren wzruszył ramionami, a potem bez wysiłku zmienił temat. - Wiesz - zauważył od niechcenia, zadowolony z siebie - ty i ja nie pójdziemy ze sobą do łóżka. Tracisz czas, próbując mnie uwieść. Zdumienie dziewczyny ustąpiło miejsca nieudolnie wyrażonemu gniewowi. - Nie przyszło mi to do głowy... - Owszem, owszem - upierał się Navren. - Rozmawiacie o mnie z Lilke i obstawiacie, która pierwsza mnie poderwie. Zdumiewające, doprowadzające do pasji słowa. I prawdziwe, ale tylko do pewnego stopnia. Niewinna pogaduszka, tak w przelocie, pozwoliła mu na takie przypuszczenia! - Jesteś dla mnie zbyt konwencjonalna - ciągnął Navren. - Nie znasz mnie - warknęła. - Właśnie że cię znam. Czytałem te twój e powieścidła - potrząsnął głową i rzucił jej krzywe spojrzenie. - Druga była najlepsza. - Nie czytałeś ich. - Czytałem, w tym waszym głupim języku. Sarrie czuła się jak w złym śnie. - A poza tym - stwierdził - wszystkie Głosy są w głębi duszy takie same. Czy są ludźmi, czy fouchianami, czy czymkolwiek innym. Głosy mają bardzo konkretną robotę do wykonania. Niezależnie od tego czy ci się to podoba, czy nie, Mistrzowie stworzyli cię według sztywnych reguł. Sarrie westchnęła głęboko w poczuciu bezsilności. - Ja za to mam w sobie dwadzieścia trzy eksperymentalne geny. Potrzebuję rzeczy świeżych. Nowych. Przez twarz przebiegły mu emocje, jakich nie zdołałby odczytać żaden Głos. Jego oczy płonęły. - Myślę, że twoja przyjaciółka - nazywa się Lilke, prawda? jest bardziej w moim guście - oznajmił nieznośny mężczyzna. Sarrie spojrzała na zieloną łąkę i ujrzała rodziców rozmawiającychz Lilke. Z pewnością życzyli jej powodzeniai błagali na wszystko, żeby opiekowała się „ich małą Sarrie”. - Przekaż jej, co powiedziałem - mruknął Navren. -1 namów, żeby przyszła mnie odwiedzić. Miała go już dość. Wyzwała go gwałtownie po fouchiańsku. Ale kiedy uspokoiła się na tyle, żeby śmiać się z prostackiego idioty, powiedziała Lilke dokładnie to, co chciał. Głosy miały wrodzone zdolności naśladowcze i zawsze umiały rozbawić. Jednak śliczna koleżanka nie śmiała się w odpowiednich momentach, nawet się nie odzywała, jej głębokie czarnobrązowe oczy patrzyły w dal. Spośród grona młodych, wybranych geniuszy starała się wyłowić wzrokiem Navrena. Ich statek zwiadowczy zbudowany był wedle starożytnych, sprawdzonych prawideł, owalny w kształtach i bardzo szybki. Zbiorniki paliwa i silniki ograniczały do minimum miejsce dla załogi. Po załadowaniu dodatkowych zapasów i ciężkiego sprzętu nie starczało już miej sca nawet na łokcie, a co dopiero mówić o wygodzie. Ludzie większą część jedenastomiesięcznej podróży spędzili w hibernacji. Tylko fouchiańscy oficerowie i Ejy mieli pozostać przytomni, gdyż byli odporni na klaustrofobię. Na dziesięć dni przed dotarciem do nowego świata uśpionych ludzi podgrzano z powrotem do odpowiedniej temperatury i obudzono. Rzucili się na śniadanie bogate w tłuszcze i antyutleniacze. Potem naukowcy i inżynierowie otrzymali polecenie przygotowania laboratoriów i skalibrowania wrażliwych instrumentów. Lilke natrafiła na drobne problemy, które wymykały się prostym rozwiązaniom. Ejy traktował to jak egzamin? Możliwe, choć niezbyt prawdopodobne. Sarrie w każdym razie pomagała, w czym się dało, a poza tym starała się po prostu nie przeszkadzać. Wczesnym wieczorem była już znowu głodna jak wilk i padała ze zmęczenia. Mimo to czuła się jak zdrajca, gdy oznajmiła, że idzie już spać. - Posprzątam naszą kabinę - obiecała w zamian. - Idź zaraz do łóżka. Ty też potrzebujesz odpoczynku. Była to prawda. Ale minęła północ, a przyjaciółka nie zjawiała się. Zagrzebana w pościeli Sarrie śniła po raz pierwszy od prawie roku. Była to zawikłana historia, w której ona była obcym, który spotyka ludzki Głos śpiewający o jakimś odległym Niebie. Obudziła się w uśmiechem na ustach. I nagle zdała sobie sprawę, że jest trzecia nad ranem, a Lilke wciąż jeszcze nie ma... Sarrie ubrała się oczywiście i poszła do laboratorium genetycznego, drżąc z niepokoju. Światła w pracowni były jednak pogaszone, drzwi zaplombowane. W końcu przyszło jej do głowy, by zapytać komputer pokładowy o miejsce pobytu Lilke. Komputer podał numer kabiny... Navrena. Od tej chwili noc zamieniła się dla Sarrie w jedno pasmo koszmarów. Rano ujrzała najlepszą przyjaciółkę siedzącą z Navrenem w malutkiej mesie. To, co dotąd wiedziała teoretycznie, zamieniło się w konkretną rzeczywistość, nieuniknioną jak prawa fizyki. Mimo że czuła się strasznie głodna, nie była w stanie jeść koło nich. Kilka następnych dni spędziła kryjąc się w kabinie i udając, że pracuje nad jednąz nierozwiązywalnych symulacji Ejy’ego. Ksenofobicznie nastawieni obcy jak zwykle zniszczyli Sieć. Sarrie nie potrafiła ich w ża- den sposób ułagodzić. Ale to już nie miało znaczenia. Liczył się tylko grobowy nastrój Sarrie. Utrzymywał się tak długo, jak pozwoliła na to jej własna natura i Ejy. Od czasu dehibernacji mistrz odezwał się do Głosu nie więcej niż raz. Nie zastanawiała się specjalnie nad tym. Ale już w kilka godzin po lądowaniu zjawił się w jej kabinie w przebraniu starego człowieka. Spytał, czy nie poszłaby z nim na mały spacer. Udali się do laboratorium astronomicznego. Było puste, z wyjątkiem osób wykonujących niezbędne prace bieżące. Puste na rozkaz? - zastanawiała się. Główny ekran wypełniał ich bezimienny świat, bladobiała kula, zimna i nie wyróżniająca się niczym szczególnym. Nie przyciągnęła uwagi Sarrie. Dziewczyna zmusiła się do okazania zainteresowania. - Wiemy już coś? - zapytała, zdając sobie sprawę, że zdobywanie wiedzy stanowiło sens istnienia tego statku. - Dużo - odparł wiekowy Mistrz. - Większość informacji nie ma dla nas znaczenia. Samorodki złota i takie tam drobiazgi. Ważne odkrycia czekały na ludzi. Tak było zaplanowane, pomyślała. Silna, sztuczna ręka ścisnęła bardzo mocno jej ramię. Sarrie odmówiła rozmowy o kochankach z pobliskiej kabiny. - Chcę osiągnąć w życiu coś wielkiego - zwierzyła się za to szeptem, z obawą. - Osiągniesz - odparł bez namysłu jej towarzysz. - Chciałabym, żebyś ty i inni Mistrzowie... mówili o mnie jeszcze przez milion lat. Uchwyt rozluźnił się, ręka niemal uniosła się do góry. Nie usłyszała „będziemy”, ani nawet „może będziemy”. Bo to przecież niemożliwe. Czy jakakolwiek jednostka ludzka zasługiwała na taką sławę? - Dziękuję ci - powiedziała, patrząc na Ejy’ego. - A za cóż to? - Za pomoc. Za cierpliwość - przerwała, starając się nie rozpłakać. - Dziękuję ci, że uczyniłeś mnie najlepszym Głosem na miarę moich możliwości. - Nie mogłabyś już być lepsza - zapewnił ją, śmiejąc się łagodnie. Do rozmowy wtrącił się fouchian. - Zaj ęta-pozycj a-na-cudzym-kopcu-ziemi. Zastanawiała się nad tym, dopóki nie zagadnął jej Ejy. - O czym myślisz, dziecko? - zapytał zatroskanym głosem. Spojrzała na sztuczną twarz, zimne, czarne kryształowe oczy bardziej obce, niż jakiekolwiek oczy na Sieci. - Czuj ę się bliższa tobie, niż komukolwiek z moj ego własnego gatunku - wyznała. Cichy, cichuteńki śmiech. Potem ręka ścisnęła jej ramię aż do bólu. - Właśnie tak powinno być, słodki Głosie - powiedział Mistrz. Zawsze tak jest... IV Statek wylądował na lądowej równinie twardej jak granit, gładkiej jak stół i bezlitośnie, paraliżująco zimnej. Tradycja i względy praktyczne wymagały, żeby pierwszy postawił stopę na powierzchni mało istotny członek załogi. Ejy obdarzył tym przywil