Robert Reed Poczwarka Robert Reed jest twórcą wyjątkowo płodnym. W bieżącym roku napisał przynajmniej cztery lub pięć opowiadań, których poziom kwalifikował je do natychmiastowego zamieszczenia w każdej antologii. Tak samo było w roku 1995. Dla każdego pisarza jest to osiągnięcie godne wzmianki. Reed często pisuje dla „The Magazine of Fantasy&Science Fiction „i „Asimov ‘s Science Fiction „. Opublikował też opowiadania w „Universe”, „New Destinies”, „Tomorrow”, „Synergy”, „Starlight” i w innych czasopismach. Ma na swoim koncie również powieści takie jak The Leeshore, The Hormone Jungle, Black Milk, The Remarkables, Down the Brith Way oraz Beyond the Veil of Stars. Jego ostatnia książka to An Exaltation of Larks. W przygotowaniu znajduje się Beneath the Gated Sky, kontynuacja Beyond the Veil of Stars. Jego opowiadania zamieściliśmy w dziewiątym, dziesiątym, jedenastym, dwunastym i trzynastym zbiorku naszej „Annual Collection „. Pisarz mieszka w Lincoln w stanie Nebraska. W niniejszym skomplikowanym i wywołującym duże wrażenie opowiadaniu pisarz zabiera nas w daleką podróż w bezgwiezdną pustkę międzygalaktyczną. Towarzyszymy ogromnemu wielopokoleniowemu statkowi, już od setek lat bezustannie uciekającemu przed nieubłaganymi wrogami... Następnie asystujemy grupie młodych kadetów, w ramach szkolenia biorącej udział w ekscytującej, niebezpiecznej i tajemniczej misji. Doprowadzi to do sytuacji krytycznej, w której będą oni zmuszeni podać w wątpliwość całą swoją wiedzę i dokonać wyboru grożącego śmiercią im wszystkim... I Ten statek kosmiczny nosił wiele imion. Mistrzowie nazywali go 2018CC, co stanowiło beznamiętne określenie dla prostego świata składającego się z lodu i zastygłej smoły, który dawno temu został wypatroszony, zaopatrzony w silniki i obarczony szlachetnym celem wyniesienia w bezpieczne miejsce garstki szczęśliwców ocalałych z pewnej wyjątkowo mało szlachetnej wojny. Pasażerowie będący żywymi organizmami, ludzie i inne istoty, nadawali mu o wiele bardziej wymyślne miana, wyrażane w postaci pisków i skrzeków oraz głębokiego basowego dudnienia. Do tego dochodziły imiona kreślone za pomocą światła, a także słodkie feromonalne kombinacje, które niełatwo przetłumaczyć. Dla fouchian, gatunku niezdolnego do kwiecistego wyrażania myśli, statek funkcjonował pod nazwą Wielkie-Gniazdo-Wewnątrz-Cudzej-Czarnej-Ziemi. Pełen szacunku tytuł, sugerujący bogactwo, bezpieczeństwo i radosną niewolę. Wielorybopodobni moojinowie śpiewali o Wielkim Fiszbinie. Ogromną ilość nazw tłumaczyło się dosłownie jako „dom”. Często pojawiały się też Łono, Jajo, Zbawienie. Dwa różne gatunki ssaków, posługujące się całkowicie odmiennymi językami, określały statek mianem Sutka Matki. A pewne ptakopodobne stworzenie, jak opowiadano, skrzeczało z miłością: Zielone Wymioty Naszej Matki. Ludzie posługiwali się wieloma nazwami, co było zrozumiałe. To oni zbudowali statek i stworzyli jego Mistrzów, żaden inny gatunek nie dorównywał im też liczebnością. W codziennym języku używali określeń Pajęczyna, Sieć, Nadzieja, Arka, Gwiezdne Dziecko, Wędrowiec. Podczas starożytnych ceremonii oddanie należytej czci wymagało stosowania słówtakichjak Raj lub Eden, albo nazwy Niebo, niezmiennie rodzącej emocje. „Niebo” niosło bowiem ze sobą niepokojące reperkusje. Jeśli tu jest niebo, to w takim razie wszystkie inne miejsca Stworzenia są w jakiś sposób gorsze. Skażone. Nieczyste. A jeżeli dopuszczono cię do ideału, czy sam też nie powinieneś być idealny? Nie tylko od święta, nie tylko tam, gdzie się to najbardziej liczy, ale na co dzień, zawsze, począwszy od pierwszego łyku mleka albo zielonych wymiotów, aż do ostatniego szczęśliwego, idealnego tchnienia. Sieć była kolosalna pod każdym względem. Nawet najmniejsze nisze środowiskowe miały gigantyczne rozmiary. Szczególnie w oczach małej dziewczynki. Wszystko to wprawiało ją w zdumienie. Sarrie przyszła na świat w jednej z najstarszych nisz ludzkich, w wiosce rolników, myśliwych i sklepikarzy. Z okna jej pokoju dziecinnego rozpościerał się widok na odległe krańce ich małego świata. Miał on kształt romboidalnego cylindra i kręcił się wokół własnej osi w celu wytworzenia sztucznej grawitacji. Nie był szczególnie ogromny, ale mieściło się w nim jednak kilka urwistych gór i małe, burzliwe morze. Idealne miejsce dla młodziutkiego geniusza. Rodzice Sarrie, a właściwie jej opiekunowie, odznaczali się łagodnością. Zbudowali szczęśliwy związek. Byli zwykłymi sklepikarzami i ani zadufanie w sobie, ani własne szczęście nie przesłaniały im osóbki ich idealnie ukształtowanej córeczki. Od momentu poczęcia rozwój dziewczynki był obserwowany i regulowany, bezustannie kontrolowany i wciąż korygowany. Sprawdzony genotyp miał świetne warunki rozwoju w spokojnej wiosce. Szereg ukrytych sił pchał Sarrie bezustannie ku przeznaczeniu: zostaniu Głosem. Sarrie zaczęła mówić jeszcze na długo przedtem, nim nauczyła się chodzić. Zanim skończyła dwa lata, mogła z powodzeniem brać udział w zwykłej pogawędce dorosłych. Mając ledwie cztery lata napisała okropną powiastkę. Ale jednak tu i ówdzie trafiały się złożone, piękne zdania, które potrafiły utkwić w pamięci zdumionego czytelnika. Później Sarrie wynalazła własnyjęzykipostanowiławnim właśnie napisać drugąpowieść. Nauczyła go najlepszą przyjaciółkę, starszą, wyższąi niezwykle piękną Lilke. Żeby sprawić przyjemność koleżance, Lilke czytała wszystkie te nieziemskie historie. „Wspaniałe” - zapewniała. Ale Głos potrafi rozpoznać, kiedy ludzie mijają się z prawdą i dlaczego. Sarrie wybaczała więc przyjaciółce kłamstewka, gdyż miały na celu oszczędzenie jej przykrości. Mistrzowie rządzili Siecią w sposób niemal niezauważalny. Przeważnie nie odwiedzali nisz, nie widzieli potrzeby zakłócania bytu żywych organizmów. Ale jeden z nich nabrał zwyczaju wizytowania Sarrie. Nazywał się Ejy. Z uprzejmości przybierał postać ludzką, wyglądem przypominając wtedy mądrego staruszka. Pachniał jednak jak świeża guma, na brązowej, gładkiej twarzy nosił wieczny uśmiech, jego zbyt duże czarne oczy błyszczały w każdym świetle i tylko od czasu do czasu mrugał powiekami, by stworzyć iluzję człowieczeństwa. Najwyraźniej interesowała go osoba Sarrie. Jej rodzice skrywali swoją dumę z tego powodu. Zachęcali ją, żeby była grzeczna, kiedy Ejy ich odwiedzał, choć przecież zawsze zachowywała się grzecznie. Mówili, żeby pilnie go słuchała, zadawała inteligentne pytania i udzielała szybkich, celnych odpowiedzi. Ale oczywiście tylko wtedy, kiedy je znała. Gdy Sarrie skończyła osiem lat, Ejy przyniósł jej opasły album wypełniony motylami. - Wybierz sobie jednego, dziecko - polecił swoim łagodnym, oschłym i wystudiowanym głosem. - Który chcesz gatunek. Szybko. - Ale po co? - wymknęło jej się pytanie. - Stworzę go dla ciebie - odparł. - Podoba ci się ten pomysł? Sarrie przeglądała niezliczoną liczbę motyli, w kółko i w kółko. Doszła do końca książki i zaczęła jeszcze raz od początku, odkrywając coraz więcej gatunków. Każdy z nich był przedstawiony we wszystkich fazach rozwoju, w trzech wymiarach, zazwyczaj w naturalnej wielkości. Opisy dostępne były we wszelkich językach, jakich używano na statku, a młody Głos rozumiał niemal bez reszty nagrane objaśnienia. Niektóre gatunki żyły na zaginionej Ziemi, ale większość była obca, jak wskazywały niewłaściwe ilości kończyn albo oczy nie do pary. Miały z całąpewnościązupełnie odmienne geny. Lilke chciała zostać genetykiem. Sarrie właśnie układała sobie listę pytań, jakie chętnie zadałaby przyjaciółce. Zajęta tym przerwała na chwilę oglądanie. - Którego wybrałaś? - przerwał jej rozmyślania Ejy. Zaskoczona zamrugała powiekami. Potem odwróciła miękką, plastikową stronicę i wskazała pierwszy egzemplarz, najaki padłjej wzrok. Motyl ten nie był duży. Słodki, ale nic szczególnego, pomyślała. Mistrz zdawał się równie zdumiony jej wyborem. Kryształowe oczy rozszerzyły się i zaokrągliły, uśmiech zbladł. - To dobry wybór - zapewnił jednak. Ciepłą, pachnącą gumą ręką odebrał jej książkę i zaczął się zbierać do wyjścia. Sarrie starała się zachować cierpliwość tak długo, jak to było możliwe. Czyli około pięciu sekund. - Kiedy zobaczę motylka? - nie wytrzymała. Ejy lubił się droczyć. Obejrzał się przez ramię, wydał z siebie odgłos śmiechu. - Nawet motyle wymagają trochę czasu, jeśli mają być dobrze zrobione - ostrzegł ją suchym głosem. - Jeszcze się tego nie nauczyłaś, dziecko? „Trochę czasu” to dla Mistrzów mogło znaczyć parę dni, a równie dobrze całe wieki. Ale młody Głos zbyt dużo miał zajęć i czuł się zbyt szczęśliwy, żeby zastanawiać się nad obietnicami. Trzy tygodnie zlały się w jedno w natłoku radosnych wydarzeń. Lekcje języka były regularnie uzupełniane zajęciami z podstaw nauki i świetnej historii Sieci. Głos musiał wyspecjalizować się w przynajmniej dwudziestu dziedzinach. Dlatego Sarrie musiała ciężko pracować. Któregoś dnia, za trzydzieści, może czterdzieści lat Sarrie przyłączy się do wyprawy, mającej zbadać jeden z pobliskich układów słonecznych. Jeśli znajdą tam inteligentne formy życia, to ona będzie miała obowiązek i przywilej nawiązania z nimi kontaktu i odcyfrowania ich myśli. Jeżeli okażą się tego warte, spróbuje skłonić je do przyłączenia się do nich i poświęcenia swego życia Sieci. Sarrie uwielbiała swój e studia. Kiedy w trzy tygodnie po rozmowie o motylach jej nauczyciel przerwał wykład w pół zdania, poczuła rozczarowanie. A może nawet złość. Kazał jej udać się do odludnej doliny. Samotnie. - Pamiętaj - ostrzegł ją - Lilke nie jest zaproszona. Dziewczynka oczywiście wypełniła polecenie. Biegła do utraty tchu. Stanęła przed Ejym ciężko dysząc. Znajdowali się na otwartej łące. On przyoblekł ludzką postać swego ciała w czarnozielone szaty. Na ustach błąkał mu się wieczny uśmiech. Okoliczne drzewa zdobiły kamienie szlachetne, skrzące siew świetle sztucznego słońca. Kamieniopodobne twory były kokonami, z których lada chwila miało się coś wylęgnąć. Ejy nie zwracał na nie uwagi. Przez godzinę zadawał bez przerwy pytania, sprawdzał umiejętności Głosu. Tymczasem zrobiło się cieplej i kokony zmatowiały. Potem jeden po drugim zaczęły się otwierać. Wszystkie motyle były takie same, nieco większe niż dłoń Sarrie. Miały szmaragdowe skrzydła pokryte białymi oczkami i obwiedzione kreską, czarnąjak smoła z komety. Kolorowy, halucynogenny śnieg zdawał się wypełniać las. Skrzydełka trzepotały cicho, co dawało potężny, choć delikatny efekt dźwiękowy. Zrobione na zamówienie istoty żyły bardzo intensywnie i z pasją, aż do momentu, kiedy wyczerpały im się zapasy energii. Najaktywniejsze padły jako pierwsze, a reszta podzieliła ten sam los już po kilku minutach. Sarrie oglądała spektakl, układając w myśli poemat. Milczała jednak, póki wszystko sienie skończyło. Ejy był tak szczęśliwy, jak tylko szczęśliwy może być Mistrz. Kiedy już było po wszystkim, opowiedział jej, że wybrała gatunek pochodzący ze świata owadów i że ostatni taki motyl fruwał pół miliona lat temu. Sarrie nie kryła, że jest pod wrażeniem. - Sam nie wiem, dlaczego ja cię tak lubię, dziecko. Sarrie zdziwiła się, ale przytomnie zachowała milczenie. „Głos” to była niewłaściwa nazwa. Najzdolniejsze z nich umiały wyjątkowo dobrze słuchać. Nawet jeśli zgadywały odpowiedź, niektóre pytania pozostawiały otwarte. - Jeśli spotkasz obcych, co im powiesz, dziecko? - „Ogarnij ich dusze, pokaż im troskliwą twarz Sieci” - zacytowała. - Ile Głosów jest szkolonych obecnie? Kilkaset, jak słyszała. Przynajmniej po jednym na każdy gatunek żywych istot obecny na statku. - A jednak to ty jesteś prawdopodobnie najzdolniejsza. To było niewiarygodne. Sarrie miała osiem lat, jej talent dopiero się rozwijał. Skąd mógł ktoś, nawet Mistrz, wiedzieć, które z nich było najlepsze? - Kocham ludzi - wyznał Ejy. - Bardziej niż jakiekolwiek inne istoty. Naprawdę. - Za co? - wyszeptała. Dotknął dłonią cienkiej, sztucznej skóry na twarzy. - To ludzki geniusz mnie stworzył. Zbudował mnie. Dał mi szlachetne zadanie. Noszę to ciało, żeby oddać honor tobie i twojemu gatunkowi. Sarrie skinęła głową, chłonąc każde słowo, każdy najdrobniejszy okruch znaczenia. - Mieszkam na 2018CC, od kiedy powstała. W jakim więc jestem wieku? Wiedziała, kilka milionów lat. - Gdybym mógł być żywą istotą, chciałbym być człowiekiem. Zaskoczyło ją to stwierdzenie, ale nie wyjaśnił go szerzej. - Wyobraź sobie, dziecko, że mogłabyś należeć do innego gatunku. Nie wczuwać się w inny gatunek, jak próbują to robić Głosy, ale stać się nim naprawdę, z krwi i kości... jaki gatunek byś wybrała...? Pochyliła się i delikatnie podniosła umierającego motyla. Był zakurzony i dziwnie ciepły. Prawie nic nie ważył. Otwór gębowy miał przystosowany do wysysania nektaru z bardzo specyficznego i daw! - Najlepsze opowiadania... 113 no wymarłego kwiatu. Pisnął cicho i opryskał ją mgiełką olejków eterycznych. - Ten - oznajmiła Ejy’emu, z braku lepszego pomysłu. Zwątpienie ukazało się na twarzy Mistrza. - A dlaczego, dziecko? - Jest bardzo piękny... - Kłamiesz. Okłamujesz mnie - jego głos nie wyrażał gniewu, ale ogień rozpalił mu oczy. - Znam cię, Sarrie. Znam cię o wiele lepiej niż ty sama. Po prostu skłamałaś. Sarrie potrząsnęła głową. - Nieprawda - powiedziała z pretensją w głosie. - Po pierwsze to nie są twoje ulubione kolory - wyjął martwe ciałko motyla z jej ręki. - A co więcej, cóż przyjdzie komu z zostania czymś tak ślicznym? Ten gatunek spał w naszej bibliotece przez pięć stuleci, umarły i zapomniany, i tak by już zostało do końca czasów, gdybyś go nie wybrała. Upuścił motyla. Oboje patrzyli, jak trzepocząc i wirując opada na ziemię, niczym papierowy samolocik. - Jesteś dokładnie tym, kim powinnaś być, Sarrie - mądre oczy o głębokim spojrzeniu uśmiechnęły się do niej, czubek różowego języka wyjrzał z ust. - Świat jest pełen pięknych i ulotnych rzeczy. Na przykład motyli. Mogą przybierać niezliczone ilości form i są tanie. Ale rzadkie zdolności - jak geniusz Głosu - rodzą się wciąż na nowo bez końca. - Nie chciałam skłamać - wyszeptała na swoją obronę. - Owszem, chciałaś - Ejy roześmiał się. - Wiem, o czym myślałaś - zapewnił ją. - Wiem, czym chciałabyś zostać. Milczała. - Mistrzem oczywiście. - Nie! - wrzasnęła. - O tak - odparł. - Pożądasz naszej nieśmiertelności. Leżysz bezsennie nocami i marzysz o tym, by wiedzieć wszystko. Przerwał na chwilę. - Gdyby dano ci szansę, dziecko, rządziłabyś szczęśliwie naszym wspaniałym statkiem. Jak każdy człowiek. Taka jest po prostu wasza natura. Miał rację, pod pewnym względem. Gdzieś głęboko w sercu Sarrie czaiły się czarne myśli, których nie zdradzała nikomu i trzymała w tajemnicy nawet przed sobą samą... Nagle załamała się pod wpływem wstydu i strachu, przyciskała martwe motyle do twarzy, narażając się na uduszenie... Ciepłe, choć nieożywione ręce uniosły jąna nogi, życzliwe słowa dodawałyjej otuchy, mówiły, że jest dobra, że nic złego się nie stało i że niezależnie od dziecinnych myśli, wszyscyjąkochająi zawsze będą kochać... n Powieść Sarrie, którą napisała na zakończenie nauki, składała hołd życiu na statku. Był to ogromny epos, pozbawiony akcji. Przeczytały go i pokochały wszystkie inteligentne żywe organizmy. Sarrie miała ledwie szesnaście lat i nagle stała się sławna. Do jej obowiązków należały wszelkie tłumaczenia, niezależnie od tego, czy dany gatunek czytał za pomocą oczu, dotyku, czy węchu. Najbardziej zagorzali wielbiciele przybywali z daleka do jej wioski, jedynie po to, by wyrazić podziękowania. Osobliwa, ale szczera parada życzliwych. Nawet fouchianie składali jej swój e uszanowanie. Ich potężne ciała przyobleczone były w szaty utkane z ziemi, przymrużone oczka wydawały się malutkie mimo czarnych, powiększających je optycznie cieni. Gatunek ten wytworzył społeczność opartą na ostrych regułach kastowych. Przeszli swego czasu fazę ewolucyjnego niewolnictwa. Pod opieką Mistrzów rozwinęli skrzydła. Poza ludźmi byli najliczniejsi wśród żywych istot i prawdopodobnie darzono ich największym zaufaniem. Nie było chyba większego wyróżnienia, niż usłyszeć pochlebny skrzek fouchiana mówiącego, że twoje dzieło dostąpiło wyjątkowego zaszczytu stania się czyjąś bezcenną własnością. Przyklejając drgające czułki nosowe do cennej powieści, kretowate postaci błogosławiły Sarrie. Ona z kolei skrzeczała stosowne podziękowania, a na pożegnanie uważnie i z całym namaszczeniem, na jakie ją było stać, obwąchiwała ich odbytnice. Ejyjak zwykle cieszył sięjej sukcesem, choć nigdy nie wydawał się zdziwiony. Jego wizyty pozostały nieregularne, ale pamiętne i zawsze wypełnione po brzegi. Rozmawiali o jej studiach, błyskawicznych postępach i zbliżającej się przyszłości. Na koniec Ejy wymyślał zawsze młodemu Głosowi kunsztowną symulację, w której obcy byli dziwaczni, i prawie nie dawało się odczytać ich myśli. A Sarrie miała nie tylko odcyfrować myśli, ale także pozyskać zaufanie. Taki był sens istnienia Głosu. Wprowadzał świeżą krew do Sieci - nowe dusze do Nieba. I jeśli Sarrie chciała kiedykolwiek stać się prawdzi- wym Głosem, musiała znaleźć sposób na cholerne łamigłówki Ejy’ego. Sukcesy przerastały porażki, ale to te ostatnie utrwalały w pamięci. Obcy o wysoko rozwiniętej cywilizacji technicznej pozostawali zmorą. Jeden ze scenariuszy Ejy’ego nie mówił nawet o innej planecie. Zamiast niej skonfrontowano Sieć ze statkiem kosmicznym podobnej wielkości, z ogarniętą ksenofobią załogą na pokładzie. Sarrie mierzyła się z tą zagadką ze dwadzieścia razy, ale każde podejście kończyło się jeszcze gorszą katastrofą niż poprzednie. Popłakała się, gdy nuklearna pożoga i promienie laserowe unicestwiły Sieć. Sytuacja wydawała się absurdalna, nie spotkali przecież na swej drodze jeszcze nikogo, kto dorównałby Mistrzom. Ale mimo to obraz ten przygnębił ją i zdenerwował. Jeżeli nie była w stanie zj ednać sobie tych wymyślonych postaci, jak mógł ktoś jej zaufać, że poradzi sobie w rzeczywistym kosmosie? Lilke, dobra przyjaciółka, pocieszała ją opowiadając dowcipy i prawiąc dodające otuchy komplemenciki. - Ejy po prostu nie chce dopuścić, żebyś wbiła się w dumę przekonywała. - Wiesz, że żaden taki statek nie istniej e. Istoty żywe niszczą się wzajemnie. I my także, kiedy tylko wynajdziemy bombę wodorową, niewątpliwie podejmiemy próbę wysadzenia się w powietrze. Ludzie przestali istnieć, przetrwali tylko na Sieci. Miliony lat wcześniej okrutna wojna wyniszczyła Ziemię i cały Układ Słoneczny. Kolejne wojny wisiały w powietrzu. Mała grupka ludzi w poszukiwaniu bezpiecznego schronienia zawędrowała w okolice pasa Keplera. Tam wyciosali z komety statek kosmiczny. Zamierzali ochronić jak mogli pozostałości ojczyzny i szczęśliwej przeszłości. Ale nie ufali samym sobie, a już tym mniej swoim potomkom. Po co zadawać sobie tyle trudu, jeśli przyszłe pokolenia miałyby zapomnieć o przeszłości i gdzieś w innym układzie słonecznym skończyć tragicznie w dokładnie ten sam sposób? Mistrzowie byli ostatnią deską ratunku. Przerażeni, wymęczeni ludzie powierzyli się opiece maszyn finalnych rodziców. Zrezygnowali z pewnej dziedziny życia i wolności na rzecz bezpieczniejszej i słodszej przyszłości. Zgodnie z przewidywaniami, wybuchła ostateczna wojna. Sieć, wciążjeszcze stanowiąca niewiele więcej niż górę lodową z doczepionymi silnikami rakietowymi, wymknęła sienie zauważona. Zostawiła jednak za sobą roboty - szpiegów, rozproszonych i ukrytych, którzy przez kolejne tysiące lat obserwowali bezsensowne walki, roztrzaskany świat istot żywych, jedne ruiny niszczące inne ruiny. Nie pozostał kamień na kamieniu. A mały statek prosperował. Przypadkowa kometa posłużyła za źródło surowców. Statek podwoił objętość raz, potem drugi. Jeśli napotykali na swej drodze życie, Mistrzowie trzymali się programów, już wtedy bardzo starych. Niczego nie niszczyli, pobierali tylko próbki każdego gatunku i magazynowali w archiwach kriogenicznych. Potem udawali się w drogę do kolejnego potencjalnego układu słonecznego. W końcu znaleziono istoty inteligentne. Jak sobie z nimi poradzić? Roboty nie powinny opuszczać statku, tak było postanowione. Tak więc narodziły się Głosy. Ale kiedy pierwsza misja zakończyła się katastrofą. Mistrzowie powiedzieli niedobitkom, że biorą całą winę na siebie. Oni rządzili statkiem, a rządzący są zawsze odpowiedzialni za błędy podwładnych. Niewolnictwo, właściwie pojęte, może przynieść dużo wygody. Wizyty na następnych planetach powiodły się. Większe zdolności i lepsze szkolenie zwiększyły umiejętności Głosów. Na pokład trafiły nowe gatunki, powiększając pulę talentów i przyczyniając się do wzrostu ogólnego dobrobytu. Statek stał się Siecią. Poruszał się wzdłuż jednego z ogromnych spiralnych ramion Galaktyki. Zbadano tysiące światów, archiwa przechowywały miliardy „próbek”. W czasach Sarrie na statku mieszkało ponad sto gatunków obdarzonych inteligencją. Dla każdego z nich zbudowano odpowiednią niszę środowiskową, a zwabiłyje tam szczere, gorliwe i bardzo uwodzicielskie Głosy. Sarrie i Lilke spędzały nieliczne chwile wolnego czasu zwiedzając pobliskie nisze, ludzkie i inne. Czasem jeździły swoim bąblastym pojazdem w tę i z powrotem po gigantycznych diamentowych niciach, którymi przytwierdzony był każdy dom. Sieć stanowiła cudowną mieszankę piękna i praktycznej inżynierii. Na przestrzeni tysięcy kilometrów rozsypane były cylindryczne nisze i zbiorniki paliwa rakietowego wielkości księżyców. Jak daleko sięgnąć pamięcią, silniki nigdy jeszcze nie zawiodły. Unosiły ich w dal, do gwiazd wciąż jeszcze niewidocznych gołym okiem. Powodzenie zwiększyło masę statku. Oznaczało to większy pęd, osiągnięty ciężką pracą i trudny do wyhamowania. W dalekiej przyszłości trzeba się bę- dzie zająć tymi gwiazdami. Dla młodych kobiet liczyło siej ednak kilka tuzinów najbliższych słońc, jasnych i bladych, ułożonych na niebie w kształt malutkich klejnotów połączonych w skręcony naszyjnik. Każde z nich miało własny system słoneczny i przyjaciółki o tym wiedziały. Planety te dadzą naukowcomi Głosom zajęcie na kilka stuleci. Budzący respekt, wspaniały projekt. Młody Głos, trzymając dłoń najlepszej przyjaciółki, śpiewał jej ulubione pieśni wysławiające Sieć, Mistrzów i mądrość ich przodków, która umożliwiła takie zdumiewające życie. Za Siecią w wielkiej odległości rozciągał się rozmyty blask Drogi Mlecznej. Dawno temu już wyrwali się z jej objęć. Jednym z powodów stał się pęd. Najłatwiej było prowadzić statek, pozwalając inercji nieść go w pustkę przestrzeni międzygalaktycznej, napotykając na swojej drodze osierocone słońca i ratując na ile się da życie rozwinięte na tym pustkowiu. Sarrie wiedziała, że tak naprawdę robią niesłychanie powolny zwrot. Grawitacja Drogi Mlecznej w końcu zmusi ich do powrotu, jak jakieś zbłąkane dziecko, i pociągnie ich w kierunku drugiego ramienia spirali. Siedząc w bąblastym pojeździe Sarrie miała przed oczami przyszłość i przeszłość i na myśl o tym spływały jej z oczu łzy radości. Narażała się w ten sposób na przyjacielskie docinki ze strony siedzącej obok realistki. Lilke była śmielsza od Sarrie i bardziej dociekliwa. Stanowiła produkt pomysłowości Mistrzów, połączenie genów geniusza i współgrającego z tym naukowego wychowania. Nic więc dziwnego, że to z jej strony padła propozycja odwiedzenia archiwów. - Chodźmy teraz - powiedziała. - Cóż to szkodzi? Nie istniał taki zakaz. Absolutnie. Ale Sarrie chciała mimo to najpierw prosić o pozwolenie. - Ja idę do domu. Zapytam się Ejy’ego. - Nie - prychnęła Lilke. - Ten czas należy do nas. Aja chcę tam iść. Droga nie była zbyt daleka. Pojazd poniósł je do centrum Sieci, gigantycznej kuli okrytej potrójną osłoną, najeżonej teleskopami wszelkiej maści. Znajdowały się tam też działa plazmowe i laserowe ustawione w szyku bojowym, choć poza przypadkową kometą nie było do czego strzelać. Sarrie poczuła się nieswojo. Wysiadając z pojazdu w małym pomieszczeniu o białych ścianach uchwyciła się ręki Lilke, jak ostatniej deski ratunku... Zdawało jej się, że czekająbardzo długo, choć w rzeczywistości nie upłynęła nawet minuta. W końcu pokrywa bie- li rozstąpiła się i odsłoniła drzwi. Ukazał się w nich Mistrz. Jego ciało nie przypominało niczego, co Sarrie dotąd widziała. Był to korpus robota, praktyczny i elegancko zarysowany, ale mimo to prosty. Ostrych krawędzi nie zaokrąglono, mnóstwo dodatkowych manipulatorów sterczało jak las iglasty z długiego grzbietu. Połączone nogi klekotały po mlecznobiałej podłodze. - Witajcie - powiedział czysty, bezcielesny głos. Mistrzowie to roboty. Jasna sprawa. Czemu więc Sarrie poczuła zdumienie? Dlaczego straciła panowanie nad sobą? - Chcę zobaczyć się z Ejym. Czy on tu jest? - wybuchnęła. - Ależ oczywiście, drogie dziecko... - odparł robot. - Chciałybyśmy zwiedzić to miej see, jeśli to możliwe - Sarrie nie umiała powstrzymać potoku wymowy, nie mogła uruchomić szarych komórek. - Moja przyjaciółka Lilkejest genetykiem, araczej będzie... i chce zobaczyć archiwa... jeśli to nikomu nie sprawi kłopotu! Cichy śmiech wydobył się z drepczącego robota. - Sarrie - powiedział - nie poznajesz mnie? - Ejy? Roześmiał się głośniej. Lilke poszła za jego przykładem... a po chwili niechętnie dołączył do nich zakłopotany Głos... Ejy zabrał je na wycieczkę po starożytnym laboratorium. Wszystkie powierzchnie lśniły bielą, zgodnie z jakimś kanonem czystości, a może ascetycznej wrażliwości. Ściany podzielono na niezliczone cylindryczne szuflady, głębokie, odizolowane od siebie i zaplombowane. Każdą z nich wypełniało DNA, RNA lub PNA z przeogromnej palety dawnych światów. Mistrzowie byli przede wszystkim zapalonymi kolekcjonerami. Szli tak przez dłuższą chwilę. Czasami widzieli innych Mistrzów. Ich ciała robotów tylko w szczegółach różniły się od korpusu Ejy’ego. Sarrie nie czuła się do końca mile widziana. W tym przypadku nie mogła jednak polegać na swojej intuicji, bo Głosy były hodowane i szkolone do rozumienia istot żywych, a nie robotów. Próbowała sobie wytłumaczyć, że ich długie szkliste spojrzenia i chłodne milczenie może po prostu nic nie oznaczać. W którymś bliżej nie określonym korytarzu Ejy zatrzymał się nagle bez ostrzeżenia. Dotknął tablicy kontrolnej i ze ściany wysunęła się drabinka szkieletowa. - Do góry - polecił dziewczynom. - Na sam szczyt proszę. Sztuczna grawitacja była w archiwum słabsza niż w niszach, ale wspinaczka mimo to okazała się kłopotliwa. Sarrie czuła się zdenerwowana i osłabiona, oczy zaszły jej mgłą, nim dotarła na górę. Przed nią rozciągała się ceramiczna szuflada, nieskazitelnie biała z wyjątkiem niewiarygodnie malusieńkiej czarnej kropki - kostki pamięci. Obok niej stał odtworzony we wszystkich szczegółach czarny cień ludzkiej sylwetki. Lilke delikatnie dotknęła symboli. Z głębi piersi wydobył jej się cichy, pełen entuzjazmu okrzyk. - Co jest w środku?-zapytał Mistrz. - Ja - wyszeptała Sarrie. - I my wszyscy - powiedziała Lilke z rozmarzeniem, pieszczotliwie dotykając urządzenia. - To tu nas trzymacie? - Oto podsumowanie ludzkiej genetyki - przytaknął z wyraźną dumą, której echo pozostało, choć słowa przebrzmiały. - Jest tu reprezentowany każdy człowiek, jaki kiedykolwiek żył na 2018CC wyjaśnił. - A także kilka miliardów ze starożytnej Ziemi. Ponadto, oczywiście, niezależne geny, naturalne i syntetyczne, które wszczepimy przyszłym generacjom, jeśli zajdzie taka potrzeba. Kobiety milczały. Ta zwykła szuflada zawierała cały ich gatunek. Co można powiedzieć w takiej chwili? Ejy ciągnął wykład z pomrukiem zadowolenia w głosie. - Poza tym ściany, które nas otaczają, obejmują ziemską biosferę. Wszystkie możliwe gatunki. Wszelkie potencjalne mutacje genetyczne. Sarrie poczuła jakby falę prądu, przynosił olśnienie, transcendentalne poczucie celu. Lilke natomiast dostrzegła bardziej praktyczne aspekty. - Powinniście zrobić kopie - ostrzegła. - Wszystkiego, jeśli to możliwe. I umieścić je gdzie indziej, w jakimś bezpiecznym miejscu, żeby w razie czego... Mistrz zignorował tę słabo zawoalowaną krytykę. Szkliste oczy spoczywały na Sarrie. - Wyobraź sobie coś - mówił. - We wnętrzu tej skromnej szuflady znajdują się pewne cechy, które w połączeniu dają ideał. Naukowca doskonałego, na przykład. Albo naszego najlepszego rolnika. Albo wyjątkowy Głos. Przerwał. - Gdybyśmy znaleźli ideał - zapytał po chwili - w jakiejkolwiek dziedzinie, czy nie byłoby rozsądne pozwolić mu się rodzić wciąż na nowo? Lilke odpowiedziała za Sarrie. - Oczywiście. Jeżeli tylko mogłoby się to przysłużyć Sieci, nie macie wyboru. Ejy patrzył tylko na Głos. - Pewnymi cechami mogą się oczywiście różnić. Płeć i wzrost, kolor skóry, wygląd ogólny to sprawy drugorzędne, mogą tańczyć, jak chcą - mechaniczne ramię gestem podkreślało każde słowo. Ale dusza pozostaje ta sama. Wiecznie. Jeśli taki ktoś narodziłby się dziś, czy nie stanowiłby ogniwa w najchwalebniej szym z łańcuchów? Sarrie przytaknęła słabo. - Tak - wyszeptała. - Pomyśl tylko - ciągnął Ejy tajemniczo. - Jakiś Mistrz znajduje osobę idealną. Jesteś w stanie to sobie wyobrazić, Lilke? Znajduje ją już w początkach historii Sieci. To by znaczyło, że dotąd narodziła się ile razy? Lilke, ty umiesz dobrze liczyć. Ile razy wyciągnięto ją w takim razie z tej szufladki? - Czym się zajmuje ten ktoś? - zapytała dziewczyna. - Nie mogę powiedzieć. Lilke wzruszyła ramionami i nie przejmując się niczym, zajęła się liczbami. - Dziesięć tysięcy jedenaście razy - oznajmiła po chwili. - Tak czy nie? Roześmiała się cicho, zadowolona z siebie. Sarrie miała wrażenie, że jest tylko obojętnym, niesamowicie odległym widzem, jakby oglądała te wydarzenia siedząc na jakimś dalekim, niewidocznym słońcu. - Nie wolno mi nawet zdradzić, czy taka dusza istnieje - ciągnął Ejy. - Są pewne zasady, które obowiązują nawet Mistrzów. Tak jest uczciwie. Obie kobiety przytaknęły. - Jeśli myślisz o około dziesięciu tysiącach, to powiem ci, że jesteś bliska prawdy. Ale to jest oczywiście sytuacja hipotetyczna i nie istnieją odpowiedzi ostateczne. To była dziwna, zniewalająca gra. Nieśmiertelny Mistrz wspiął się kawałek po drabince. - Na ilu życiach stoisz, Sarrie? - zapytał lekko przyciszonym głosem. - Na żadnym - wybełkotała w odpowiedzi. - Nie stoję na nikim innym. - Interesujące - taka była jedyna jego reakcja. Lilke wpatrywała się w przyjaciółkę ze zdumieniem, jakby zwątpiła w jej uprzywilejowaną pozycję. Z jej miny można było odczytać: „Jestem równie dobrym genetykiem, jak ty Głosem!”. Sarrie zażenowana zeszła po drabinie. Zastanawiała się, ile ludzkich Głosów odwiedziło to święte miejsce i czy Ejy oprowadzał ich wszystkich. I jakich odpowiedzi mogli udzielić na pytanie: „Na ilu życiach stoisz?” A istniała przecież tylko jedna właściwa odpowiedź, jej własna. Lilke i Ejy rozmawiali dalej o technicznych szczegółach przechowywania genów. Sarrie stała z boku i próbowała z całych sił skupić myśli na innych, daleko ważniejszych sprawach... m Ten świat skrywał w sobie sekretne ciepło. Jego jądro składało się z rozpalonego do białości żelaza, okrytego płynnym oceanem magmy. Tylko zbudowana z młodych skał skorupa była chłodna, na jej powierzchni znajdował się lód wodny i cienka warstewka azotowego śniegu. Planeta wystawiała w kierunku bezkresnego nieba błyszczącą białoróżową twarz, zwodniczo nieskomplikowaną. Wykład prowadził dorosły fouchian płci męskiej. Planeta będąca celem tego gatunku uformowała się według niego cztery miliardy lat wcześniej, najprawdopodobniej w jednym z okolicznych układów słonecznych. Młodość spędziła tańcząc chaotycznie wokół sąsiadów o większej masie. Zmieniała orbity co kilka stuleci. Ostatecznie prawie weszła w kolizj ę i wyrzuciło ją to w chmurę kometową. Możliwe, że podobna niedoszła kolizja wypchnęła tę grupę gwiazd z Drogi Mlecznej. Któż mógł to wiedzieć? W każdym razie obecnie świat ten znajdował się na powolnej eliptycznej orbicie wokół słońca klasy M. Lato niewiele różniło się temperaturą od trwającej pięćdziesiąt tysięcy lat zimy. Pierwotny ocean zamarzł. Planetę otulała cienka atmosfera złożona z gazów szlachetnych i cząsteczkowego azotu. Ponad głową fouchiana unosiły się w powietrzu dramatyczne obrazy świeżo zarejestrowane przez teleskopy Sieci. Wskazywał im na wulkany i grzbiety górskie oraz tajemniczą nieobecność kraterów meteorytowych. Choć tak daleko było do jakiegokolwiek słońca, pla- neta utrzymywała ciepło. Układ tektoniczny i gładkie jak stół powierzchnie lodowe świadczyły o niedawnej obecności wody w stanie ciekłym, co zapowiadało możliwość istnienia prostych form organicznych. Mówiąc to fouchian spojrzał na słuchaczy przypominając im, że nie każda misja badawcza miała szansę na znalezienie życia. Inne, mniej uzdolnione grupy wysyłano, aby zbadały pobliskie komety malutkich planet typu plutonicznego - ubogich duszyczek. Fouchian opuścił czułki nosowe na pysk i rozsunął cienkie wargi, odsłaniając bielsze niż śnieg siekacze. Była to próba naśladowania ludzkiego uśmiechu. - Za ten przywilej podziękujcie Mistrzowi Ejy’emu - wyjaśnił im przez generator mowy, artykułując słowa z niesłychaną dokładnością. - Każdego z was specjalnie wybrał do tej grupy. Także mnie i mojego brata bliźniaka wytypował na swoich oficerów głównodowodzących. A któż ośmieli się kwestionować wybór Mistrza? Dwa tuziny ludzi siedziało w amfiteatrze znaj duj ącym się na otwartym powietrzu. W niszy panowała bezchmurna, ciepła, śliczna noc. Ciekawscy ustawili się przy bramie, próbując coś dojrzeć. Za sceną rozciągała się szeroka, cicha zatoka. Rozbawione delfiny pruły wodę, obrzucając się obelgami podczas polowania w tętniącym życiem morzu. - Nareszcie misja - mruknęła Lilke. - Mamy coś do roboty! Sarrie przytaknęła z uśmiechem. To był chyba najszczęśliwszy moment w jej życiu. Ejy, przyobleczony w swe podobne do człowieczego ciało, stał z boku na scenie, mając przy sobie drugiego fouchiana. Sarrie chciało się tańczyć z radości. Ale co by inni pomyśleli? Wprowadziła więc tylko polecenia do swojej konsolki, prosząc o dostęp do plików na temat tego nowego niezwykłego świata. Przed Lilke siedział młody mężczyzna. Nagle bez ostrzeżenia młodzieniec wstał i nieznacznie skinął głową w kierunku fouchiana. - Nie mogę się zgodzić z tym, co powiedziałeś - odezwał się. Jest tam w chwili obecnej bardzo dużo wody w stanie ciekłym. Sądzę że więcej, niż przewidują twoje wyliczenia. To był Navren, koleś o ostrych rysach i równie ostrym języku. Geniusz nauk fizycznych, przypomniała sobie Sarrie. Mówiono o nim, że znał tablicę Mendelejewa lepiej niż występujące w niej pierwiastki. Zawsze, ale to zawsze musiał dorzucić swoje trzy grosze. - Przepływy ciepła są wyższe, niż to oceniłeś - poinformował fouchiana. - Pod powierzchnią lodu widzę głęboki ocean. Pełen kanałów wentylacyjnych i energii cieplnej. Szczególnie w tym rejonie. Najlepiej zajmijmy się tym basenem na półkuli południowej. Czułki fouchiana zaczęły się poraszać i nabrały jasnoróżowego zabarwienia. Wyraźny objaw gniewu, pomyślała Sarrie. Sztuczny głos pozostał jednak spokojny i godny. - Znamy wiek i masę tego świata. Ejy sam zrobił te obliczenia, oparte na bogatym doświadczeniu. - Pulsowanie wulkaniczne - przerwał Navren. - Albo może raczej ciepło pozostałe po wielkim zderzeniu. Rozpoczął dokładną analizę. Jego intuicja uzupełniająca techniczne mistrzostwo zadziwiała Sarrie. Jeśli miałoby to być zderzenie, dowiedziała się, musiało nastąpić niedawno - w ciągu ostatniego miliona lat. Do kolizji doszło w miejscu, gdzie lód był gładszy niż buzia niemowlaka. Kiedy zaimprowizowany wykład się zakończył, zapadła grobowa cisza. Każdy członek zespołu powinien być wdzięczny za opinię eksperta. Ale jedynie Ejy zdawał się szczerze zadowolony. Na jego starczej twarzy wykwitł szeroki uśmiech. - Nikt nie jest w stanie dokonać takich analiz w tak krótkim czasie - zauważył pierwszy oficer. - Mistrzu Ejy, sądzę że nasz wybitny kolega wdarł się do tych plików, zanim dałeś mu prawo dostępu. To byłoby poważne wykroczenie przeciwko obowiązującym zasadom. Wiedza, w całej swojej glorii, należała do władców. Ale Ejy postanowił zignorować zarzut. - Chłopiec pali się do sprawy. Nie widzę w tym przestępstwa. Jego czarne oczy spoczęły na obu fouchiańskich oficerach. - To jest misja badawcza, dzieci. Mamy się podzielić tym ubogim światem i nie zapominajmy, jaki cel nam przyświeca. Pamiętajmy, że stanowimy zespół. Bardzo was proszę. Navren otwarcie wyszczerzył zęby, mrugając do dwóch młodych kobiet siedzących za nim. - Dzieci - powtórzył Ejy. Miał na myśli zarówno ludzi, jak i fouchian. Sarrie nie potrzebowała być Głosem, żeby zrozumieć intencję tego jednego potężnego słowa. Całe wieki minęły już, od kiedy Sieć po raz ostatni miała tyle światów do zbadania. Nieliczne istoty żywe przypominały sobie jeszcze podobne przygody, a żadna z nich nie była człowiekiem. Żeby oddać honory misji, ludzie wzięli udział w tradycyjnej ceremonii, która przekształciła się jednak w sztywną i niesłychanie nudną formalność. Żeby rozproszyć nudę, potrzebne było przyjęcie. Sarrie, przydzielona do misji, z żołądkiem wypełnionym mocnymi trunkami, postanowiła poszukać towarzystwa Navrena. Pogratulowała mu słusznej opinii na temat cieplnych prądów na nowym świecie. Niedawno na powierzchni planety wylądowały maleńkie sondy, które przesłały dowody na istnienie prawdziwego oceanu, głębokiego i ciepłego, dokładnie tam, gdzie Navren to przewidział. Navren uśmiechnął się, słysząc komplementy. Ale nie kwapił się do rewanżu. „Oczywiście, że miałem rację. Dlaczego miałoby być inaczej?” - mówił jego wzrok. Na trzeźwo Sarrie dojrzałaby duszę ukrytą pod maską arogancji. Ale pijany Głos upierał się przy swoim, dając wyraz podnieceniu misjąi głośno wyrażając nadzieję, że przyczyni się do sukcesujeśli niejako Głos, to przynajmniej jako gorliwy pracownik. - Nie podniecaj się - poradził jej Navren. - To bezcelowa misyjka. To po prostu nic. Sarrie skrzywiła się z bólu. - To brzmi dość ostro - zauważyła. - Jedziemy odwiedzić kulę śniegu - odparował. - Wielkiego, dziwacznego bałwana. Praca naszej grupy na dobre rozpocznie się dopiero, gdy miniemy czwarty system słoneczny. - Jego wąska brązowa twarz wyrażała niesmak. - Zestarzej emy się, nim dotrzemy do najbardziej obiecującego świata. - Jakiego świata? Skąd wiesz? - Miałem wcześniejszy dostęp do plików naszej misji. Pamiętasz? - Dowiedziałeś się, co nas czeka? - Może tak, może nie - mrugnął do niej. - Największe nadziej e budzi planeta podobna do Ziemi. Ciepła i zielona. Brak fal radiowych, ale nawet na odległość tylu lat świetlnych widać oznaki rozwiniętego rolnictwa. Sarrie odruchowo zakryła uszy dłońmi. - „Wiedza zbyt wczesna jest jak trucizna” - zacytowała fragment kodeksu Mistrzów. A poza tym ich misja z pewnością nie była bezużyteczna. Navren wzruszył ramionami, a potem bez wysiłku zmienił temat. - Wiesz - zauważył od niechcenia, zadowolony z siebie - ty i ja nie pójdziemy ze sobą do łóżka. Tracisz czas, próbując mnie uwieść. Zdumienie dziewczyny ustąpiło miejsca nieudolnie wyrażonemu gniewowi. - Nie przyszło mi to do głowy... - Owszem, owszem - upierał się Navren. - Rozmawiacie o mnie z Lilke i obstawiacie, która pierwsza mnie poderwie. Zdumiewające, doprowadzające do pasji słowa. I prawdziwe, ale tylko do pewnego stopnia. Niewinna pogaduszka, tak w przelocie, pozwoliła mu na takie przypuszczenia! - Jesteś dla mnie zbyt konwencjonalna - ciągnął Navren. - Nie znasz mnie - warknęła. - Właśnie że cię znam. Czytałem te twój e powieścidła - potrząsnął głową i rzucił jej krzywe spojrzenie. - Druga była najlepsza. - Nie czytałeś ich. - Czytałem, w tym waszym głupim języku. Sarrie czuła się jak w złym śnie. - A poza tym - stwierdził - wszystkie Głosy są w głębi duszy takie same. Czy są ludźmi, czy fouchianami, czy czymkolwiek innym. Głosy mają bardzo konkretną robotę do wykonania. Niezależnie od tego czy ci się to podoba, czy nie, Mistrzowie stworzyli cię według sztywnych reguł. Sarrie westchnęła głęboko w poczuciu bezsilności. - Ja za to mam w sobie dwadzieścia trzy eksperymentalne geny. Potrzebuję rzeczy świeżych. Nowych. Przez twarz przebiegły mu emocje, jakich nie zdołałby odczytać żaden Głos. Jego oczy płonęły. - Myślę, że twoja przyjaciółka - nazywa się Lilke, prawda? jest bardziej w moim guście - oznajmił nieznośny mężczyzna. Sarrie spojrzała na zieloną łąkę i ujrzała rodziców rozmawiającychz Lilke. Z pewnością życzyli jej powodzeniai błagali na wszystko, żeby opiekowała się „ich małą Sarrie”. - Przekaż jej, co powiedziałem - mruknął Navren. -1 namów, żeby przyszła mnie odwiedzić. Miała go już dość. Wyzwała go gwałtownie po fouchiańsku. Ale kiedy uspokoiła się na tyle, żeby śmiać się z prostackiego idioty, powiedziała Lilke dokładnie to, co chciał. Głosy miały wrodzone zdolności naśladowcze i zawsze umiały rozbawić. Jednak śliczna koleżanka nie śmiała się w odpowiednich momentach, nawet się nie odzywała, jej głębokie czarnobrązowe oczy patrzyły w dal. Spośród grona młodych, wybranych geniuszy starała się wyłowić wzrokiem Navrena. Ich statek zwiadowczy zbudowany był wedle starożytnych, sprawdzonych prawideł, owalny w kształtach i bardzo szybki. Zbiorniki paliwa i silniki ograniczały do minimum miejsce dla załogi. Po załadowaniu dodatkowych zapasów i ciężkiego sprzętu nie starczało już miej sca nawet na łokcie, a co dopiero mówić o wygodzie. Ludzie większą część jedenastomiesięcznej podróży spędzili w hibernacji. Tylko fouchiańscy oficerowie i Ejy mieli pozostać przytomni, gdyż byli odporni na klaustrofobię. Na dziesięć dni przed dotarciem do nowego świata uśpionych ludzi podgrzano z powrotem do odpowiedniej temperatury i obudzono. Rzucili się na śniadanie bogate w tłuszcze i antyutleniacze. Potem naukowcy i inżynierowie otrzymali polecenie przygotowania laboratoriów i skalibrowania wrażliwych instrumentów. Lilke natrafiła na drobne problemy, które wymykały się prostym rozwiązaniom. Ejy traktował to jak egzamin? Możliwe, choć niezbyt prawdopodobne. Sarrie w każdym razie pomagała, w czym się dało, a poza tym starała się po prostu nie przeszkadzać. Wczesnym wieczorem była już znowu głodna jak wilk i padała ze zmęczenia. Mimo to czuła się jak zdrajca, gdy oznajmiła, że idzie już spać. - Posprzątam naszą kabinę - obiecała w zamian. - Idź zaraz do łóżka. Ty też potrzebujesz odpoczynku. Była to prawda. Ale minęła północ, a przyjaciółka nie zjawiała się. Zagrzebana w pościeli Sarrie śniła po raz pierwszy od prawie roku. Była to zawikłana historia, w której ona była obcym, który spotyka ludzki Głos śpiewający o jakimś odległym Niebie. Obudziła się w uśmiechem na ustach. I nagle zdała sobie sprawę, że jest trzecia nad ranem, a Lilke wciąż jeszcze nie ma... Sarrie ubrała się oczywiście i poszła do laboratorium genetycznego, drżąc z niepokoju. Światła w pracowni były jednak pogaszone, drzwi zaplombowane. W końcu przyszło jej do głowy, by zapytać komputer pokładowy o miejsce pobytu Lilke. Komputer podał numer kabiny... Navrena. Od tej chwili noc zamieniła się dla Sarrie w jedno pasmo koszmarów. Rano ujrzała najlepszą przyjaciółkę siedzącą z Navrenem w malutkiej mesie. To, co dotąd wiedziała teoretycznie, zamieniło się w konkretną rzeczywistość, nieuniknioną jak prawa fizyki. Mimo że czuła się strasznie głodna, nie była w stanie jeść koło nich. Kilka następnych dni spędziła kryjąc się w kabinie i udając, że pracuje nad jednąz nierozwiązywalnych symulacji Ejy’ego. Ksenofobicznie nastawieni obcy jak zwykle zniszczyli Sieć. Sarrie nie potrafiła ich w ża- den sposób ułagodzić. Ale to już nie miało znaczenia. Liczył się tylko grobowy nastrój Sarrie. Utrzymywał się tak długo, jak pozwoliła na to jej własna natura i Ejy. Od czasu dehibernacji mistrz odezwał się do Głosu nie więcej niż raz. Nie zastanawiała się specjalnie nad tym. Ale już w kilka godzin po lądowaniu zjawił się w jej kabinie w przebraniu starego człowieka. Spytał, czy nie poszłaby z nim na mały spacer. Udali się do laboratorium astronomicznego. Było puste, z wyjątkiem osób wykonujących niezbędne prace bieżące. Puste na rozkaz? - zastanawiała się. Główny ekran wypełniał ich bezimienny świat, bladobiała kula, zimna i nie wyróżniająca się niczym szczególnym. Nie przyciągnęła uwagi Sarrie. Dziewczyna zmusiła się do okazania zainteresowania. - Wiemy już coś? - zapytała, zdając sobie sprawę, że zdobywanie wiedzy stanowiło sens istnienia tego statku. - Dużo - odparł wiekowy Mistrz. - Większość informacji nie ma dla nas znaczenia. Samorodki złota i takie tam drobiazgi. Ważne odkrycia czekały na ludzi. Tak było zaplanowane, pomyślała. Silna, sztuczna ręka ścisnęła bardzo mocno jej ramię. Sarrie odmówiła rozmowy o kochankach z pobliskiej kabiny. - Chcę osiągnąć w życiu coś wielkiego - zwierzyła się za to szeptem, z obawą. - Osiągniesz - odparł bez namysłu jej towarzysz. - Chciałabym, żebyś ty i inni Mistrzowie... mówili o mnie jeszcze przez milion lat. Uchwyt rozluźnił się, ręka niemal uniosła się do góry. Nie usłyszała „będziemy”, ani nawet „może będziemy”. Bo to przecież niemożliwe. Czy jakakolwiek jednostka ludzka zasługiwała na taką sławę? - Dziękuję ci - powiedziała, patrząc na Ejy’ego. - A za cóż to? - Za pomoc. Za cierpliwość - przerwała, starając się nie rozpłakać. - Dziękuję ci, że uczyniłeś mnie najlepszym Głosem na miarę moich możliwości. - Nie mogłabyś już być lepsza - zapewnił ją, śmiejąc się łagodnie. Do rozmowy wtrącił się fouchian. - Zaj ęta-pozycj a-na-cudzym-kopcu-ziemi. Zastanawiała się nad tym, dopóki nie zagadnął jej Ejy. - O czym myślisz, dziecko? - zapytał zatroskanym głosem. Spojrzała na sztuczną twarz, zimne, czarne kryształowe oczy bardziej obce, niż jakiekolwiek oczy na Sieci. - Czuj ę się bliższa tobie, niż komukolwiek z moj ego własnego gatunku - wyznała. Cichy, cichuteńki śmiech. Potem ręka ścisnęła jej ramię aż do bólu. - Właśnie tak powinno być, słodki Głosie - powiedział Mistrz. Zawsze tak jest... IV Statek wylądował na lądowej równinie twardej jak granit, gładkiej jak stół i bezlitośnie, paraliżująco zimnej. Tradycja i względy praktyczne wymagały, żeby pierwszy postawił stopę na powierzchni mało istotny członek załogi. Ejy obdarzył tym przywilejem Sarrie. Nałożyła mocno izolowany kombinezon kosmiczny, uniosła do góry kciuki i z melodyjnym mruczeniem elektrycznych nóg kombinezonu wkroczyła do głównej śluzy, czekając na opuszczenie na lód. - W imię Mistrzów, ojców nas wszystkich - oznajmiła - zajmuję to piękne i smutne miejsce. Powstanie lodu spowodowała jakaś gwałtowna siła. Navrennie był jednak pewien, który z naturalnych procesów mógł być za to odpowiedzialny. Uderzenie komety czy wulkany? Może jakaś mieszanka tych dwóch czynników, stwierdził w końcu. Zbudował szczegółowy model, włączając w to grad komet przebijających powierzchnię, pozwalając plastikowym skałom wyrosnąć ledwie parę kilometrów od miejsca, gdzie stały ich prawdziwe odpowiedniki. Od tamtych gwałtownych wydarzeń mroźne wiatry bezustannie polerowały powierzchnię lodu. Zakłócanie tej idealnej struktury krystalicznej zdawało się świętokradztwem, Lilke potrzebowała jednak głębokich próbek, pozbawionych wpływu promieniowania kosmicznego. Navren pomógł jej wznieść przenośny szyb wiertniczy. Pierwsza próbka wielkości pięści, jaką wyciągnęli po kilku zaledwie minutach pracy, kryła w sobie skarb. Kilka tuzinów drobniutkich skamieniałości. Zamarzły tam gdzie umarły, pływając w oceanie stopionym na moment po trwającej sto milionów lat zimie. 9 - Najlepsze opowiadania... 129 Jak się spodziewano, skamieniałości było niewiele. Ich nieskomplikowana budowa przypominała w generalnych założeniach bakterie. Lilke wyizolowała czyste DNA, łatając dziury i odcyfrowując kody genetyczne. Potem w długim akwarium, wypełniającym pół laboratorium - zimnym, ciemnym oceaniku o kontrolowanym ciśnieniu - wyczarowywała z aminokwasów i lipidów obce stworzenia i obserwowała, jak ich kolonie powoli zaczynają rozkwitać. Mimo niedostatków tego świata życie przetrwało. Zwierzaki Lilke, pragmatycznie powolne i leniwe, żywiły się anaerobowymi związkami chemicznymi. Sądząc z ich ilości w lodzie, i w morzu musiało ich być niewiele. Lilke i Navren ostrzegli innych, że życie pod lodem, nawet w sekretnych ogrodach oceanicznych, okaże się raczej ubogie. A mimo to stworzenia te były godne podziwu, gdyż udało im się przetrwać. Istniały już od kilku miliardów lat, przeżyły słońca, planety, a nawet ich własną biedną ziemię. Ejy zwołał ogólne zebranie i poprosił ludzi i fouchian o znalezienie sposobu na przebicie się do tajemniczego morza. Navren zaproponował użycie ładunków nuklearnych. To pozwoliłoby przerąbać dwa kilometry lodu w jedno popołudnie. Ale wygrały bardziej konserwatywnie nastawionejednostki. Reaktory mocy statku miały wpompowywać ciepło w powłokę lodową, wiercąc głęboki otwór. Supergorąca para, wyrzucana wysoko w górę, niemal natychmiast zamarznie i spadnie na powierzchnię. Po raz pierwszy od eonów lat świat ten ogarnie gruba, bezpieczna powłoka śniegu. Sarrie odczuła nagle gorące pragnienie przyłączenia się do tych prac. Ale oprzyrządowanie, toporne pompy, prymitywne zastępcze źródła energii i tak dalej, wypróbowano już w tysiącach podobnych światów. Cała jej pomoc sprowadzała się więc do siedzenia w domku z prefabrykatów niedaleko otworu wiertniczego. Miała uważać na defekty mechaniczne, które były prawie równie nieprawdopodobne, jak kolejne uderzenie komety. Dla kogoś wychowanego w duchu przygody intelektualnej, nuda była szokiem. Wpatrywała się w ogromny gejzer. Jego grzmot wyczuwała bardziej niż słyszała, dźwięk rozchodził się słabo w atmosferze bliskiej próżni... Jakaś cząstka jej duszy bała się, że nic już ciekawszego nie zdarzy się w życiu. W czasie jej warty poskręcany naszyjnik słońc skrywał się za widnokręgiem. Temperatura spadała o kolejny ułamek stopnia, powiększając wrażenie wiecznej nocy. Następnego dnia Sarrie poczuła łzy spływające po policzkach na widok Drogi Mlecznej wschodzącej wprost przed nią. Majestatyczna mgławica słońc nigdy nie wydała jej się tak piękna jak teraz. Przydawała koloru i głębi gejzerowi stworzonemu przez człowieka. Gejzer miał jednak w sobie własny majestat. W ciągu kilku kolejnych godzin Sarrie napisała poemat, zadedykowała go Lilke i przyczepiła w mesie. Ale przyjaciółka spożywała posiłki w laboratorium, nie spuszczając z oka swoich żyjątek przez dwadzieścia godzin na dobę. Przez pozostałe cztery oddawała się prywatnym przyjemnościom w towarzystwie swojego okropnego przyjaciela. Pierwszy docenił poemat Ejy, chwaląc obrazowość opisów i przesłanie. Dopiero wtedy przeczytali go fouchianie i inni ludzie. Wszystkim się podobał. Jedynie Navren nic nie powiedział. Sarrie właśnie spożywała spóźniony obiad, kiedy czytał, i już przygotowywała się na dosadną, kąśliwą krytykę. Zgani ją na pewno szorstko za to, że nie pojmuje procesu rozprężania gazów albo zmian fazy. Ale nie, okropny przyjaciel zdawał się potakiwać z uznaniem, mimo że autorka siedziała obok sącząc sok i udając, że nic nie widzi. Rano Sarrie znów powędrowała na posterunek. Otwór wiertniczy znajdował się kilka kilometrów od statku. Słaby wiatr ucichł, gdy spała. Teraz padał na nią cicho lodowaty śnieg. Musiała znaleźć drogę w mroku ciemniejszym niż najczarniejsza noc. Utrzymywała się na kursie za pomocą instrumentów wbudowanych w kombinezon. Nagle bez ostrzeżenia pojawiła się przed nią ogromna ciemna plama. Przełknęła ślinę z cichym jękiem. To był obcy, bez wątpienia. Oczy Sarrie nie dopatrzyły się niczego znajomego w tej postaci. Cofnęła się o parę kroków i uniosła instynktownie jednąrękę, zasłaniając się przed ciosami, które mogły paść. Wreszcie w ostatniej chwili przypomniała sobie, że jest, na litość boską, Głosem. Ledwie słyszalnym szeptem przemówiła do obcego. - Dzień dobry - wypowiedziała w wielu językach, z desperacką nadzieją, że zostanie zrozumiana. - Dzień dobry - odpowiedział potwór, uśmiechając się przez krystaliczną maskę. Znała go. Grube cielsko to tylko kombinezon ochronny. W końcu dostrzegła znak rozpoznawczy na hełmie: znajomą sylwetkę człowieka. A potem ujrzała ostrą, pewną siebie twarz. - Navren? - wybełkotała. Ale on się, o dziwo, nie odezwał. Wręczył jej mały bloczek. Upewnił się, że mocno go trzyma i poszedł dalej. Zawieja pochłonęła go bezdźwięcznie. Szerokie ślady butów zaczęły się wypełniać lodowatymi gwiazdkami. A może wcale go tu nie było. Sarrie dotarła do chatki bez dalszych przygód i zluzowała śmiertelnie znudzonego specjalistę od neurologii obcych. W samotności i spokoju rozpakowała bloczek wręczony jej przez Navrena. Zawierał długi poemat, o innym gejzerze w innym świecie. Ciepłym i błękitnozielonym, jak się okazało. Sądząc po niebie usianym gwiazdami, musiał znajdować się głęboko w Drodze Mlecznej. Nie podano nazwiska autora, ale tekst wyraźnie wskazywał na to, kto go napisał: ludzki Głos. Co więcej, rodzaj wiersza i zawarte w nim porównania były prawie identyczne, jak w poemacie wywieszonym w mesie. Użyto nawet podobnej symboliki. Gejzer łączył życie organiczne z gwiazdami, emocję i świadomość celu, istoty żywe i błogosławionych Mistrzów. I tak dalej, punkt po punkcie. Nie było wątpliwości: dusza Sarrie napisała obie wersje. A co ją najbardziej wzburzyło, wcześniejsza wersja okazała się bez dwóch zdań lepsza niż owoce wczoraj szego wysiłku. Nigdy jeszcze w obecnym życiu nie napisała nic równie dobrego. Raz przeczytany, tajemniczy poemat zniknął bez śladu z notatnika. Przetrwał jedynie w pamięci Sarrie. Kiedy neurolog o odpowiedniej porze przyszedł jązmienić, Sarrie poszła prosto do Navrena. - Nic ci nie dałem - odezwał się, nie pozwalając jej dojść do słowa. - Jeśli powiesz coś innego, będę niezmiernie zdziwiony. Pracował nad jakimś mechanizmem, może własnego pomysłu. W warsztacie panował hałas i rozgardiasz. Poza nimi nie było nikogo. A mimo to Sarrie z jakiegoś powodu nie mogła się powstrzymać, by nie obejrzeć się szybko do tyłu. - Więcej się po tobie spodziewałem, Sarrie - mówił mężczyzna, dopasowując części. - Dobry Głos widzi wszechświat oczami innych. Mam rację? No to spójrz w moje oczy. Spójrz! Powiedz mi, co widzę! Nienawidziła tego człowieka. - Zostaw mnie - warknął. - Wynoś się stąd. Nie zauważyłaś, że pracuję? Sarrie nic nie odpowiedziała. Zrozumiała, że nigdy nie uda im się ze sobą dogadać. Dotarli do ożywionego morza zgodnie z planem. Nastąpiła szybka ceremonia, której punkt kulminacyjny stanowiło błogosławieństwo Mistrza udzielone jego podwładnym. Życzył im powodzenia. Zaraz potem cenna woda uniosła się samoczynnie na wysokość prawie dwóch kilometrów. Potężne pompy chwyciły ją i pchnęły do izolowanych rur. Napełniono pusty zbiornik na paliwo i akwarium Lilke ze stabilizowanym ciśnieniem. Uczestnicy ceremonii przedefilowali gęsiego przez laboratorium, rzucając zaciekawione spojrzenie na ekran. Jeden z fouchian, przeciskając swoje cielsko przez wąskie przejście, upierał się, że widział chwilowy błysk fosforencyjny. „Za dużo wypiłeś” - docięła mu Lilke. W ten sposób gładko pozbyła się kolegi, którego organizm nie tolerował etanolu. Niepotrzebne przy nadchodzącej operacji żywe istoty zgromadziły się w holu. Ustawili się na trzecim poziomie i rozmawiali zbyt głośno. Genetyczka próbowała ich zignorować, skupiając się na pierwszych rutynowych testach. Woda była lodowato zimna i bogata w sole mineralne, jak przewidywano. Ale zawierała też cudowną domieszkę wolnego tlenu. Nieoczekiwane, lecz wspaniałe odkrycie. Navren stojący u boku kochanki powiedział: „Niemożliwe”, zachichotał i zaczął snuć prawdopodobne wyjaśnienia. Reakcja katalityczna pomiędzy wodą i jonami metali? Albo wodąi gorącąmagmą? Albo wodąi życiem...? Mimo że to ostatnie wyjaśnienie było absurdalne - bo skąd by się wzięła niezbędna energia? - ponownie zachichotał dla podkreślenia jego wagi... Ejy wypełniając swoje zadanie pozostał w laboratorium. Stał prawie bez ruchu, na jego sztucznej twarzy malowała się pewność siebie i zadowolenie. Nietrudno było znaleźć życie i ono też przyniosło ze sobą niespodzianki. Ilość biomasy okazała się dwieście do trzystu razy większa niż przewidywano. Ale jeszcze bardziej zdumiewające okazały się same istoty. Pokazał je mikroskop stereoskopowy. Uzyskane obrazy uniosły się w powietrzu nad głównym stołem laboratorium. Lilke krzyknęła jak ranna łania. Bakterie pędziły we wszystkich kierunkach niczym ziarenka zaczarowanego ryżu. Poruszając się wytwarzały poświatę podobną do tej, jaką emanują robaczki świętojańskie. Nawet Sarrie, stojąca w wąskich drzwiach, wiedziała, co to oznacza. Te żyjątka były odmiennym gatunkiem, napędzanym jakimś zupełnie różnym od dotychczas znanych, rozrzutnym metabolizmem. Publiczność zamilkła, zaglądając do laboratorium przez ramię Sarrie, bądź używając przenośnych monitorów. Zbijająca z tropu, święta chwila...! Nagle, bez ostrzeżenia, coś innego wypłynęło w pole widzenia. Chyba jakiś potwór. Kolosalny i potężnie zbudowany. Obraz zmętniał. Dopiero gdy automatyczne ustawianie ostrości skalibrowało dane otrzymane z mikroskopu stereoskopowego, potwór nagle zmaterializował się. I okazał się czymś bardzo dobrze znanym. Był to pierwotniak. Sarrie natychmiast rozpoznała ten wymyślny organizm. Stworzenia te występowały na niezliczonej liczbie światów, z nieustającą żywotnością. Gruba złocista nić rzęski poruszała się zbyt szybko, by mogło to zarejestrować oko ludzkie. Potwór bez miłosierdzia polował wokół, pożerając mikroskopijne bakterie. Znowu się posunął, bez ostrzeżenia, przebył jakąś niewyobrażalnie ogromną przestrzeń - może na szerokość włosa - i zniknął z pola widzenia, zanim soczewki zdążyły zareagować. Jeden z fouchian westchnął z przejęcia. - Jak to możliwe? Jak? Jak? Jak? - wydobyło się z jego generatora mowy. Wyjaśnienia narzucały się same, ale były nieadekwatne. Ocean skamieniałości sprzed miliona lat został zastąpiony innym morzem, pod każdym względem bogatszym: metabolizm oparty na tlenie, gwałtowny wzrost i różnorodność, rozrzutność poziomów troficznych. Lilke najpierw twierdziła, że tak właśnie się stało, ale szybko zmieniła zdanie. Bo w jaki sposób to nowe środowisko zdołało się rozwinąć tak szybko? Nie! Otwór wiertniczy musiał być usytuowany dokładnie nad jakimś lokalnym rajem, a może nad wulkanem. Niezależnie od przyczyny, tlen wydzielał się tylko w tym jednym miej scu. Bez wątpienia w niewielkich ilościach. Przeważająca część ukrytego oceanu - utrzymywała - wygląda tak, jak to sugerowała powierzchnia lodu. Zimna i ciemna, uboga i zadowolona ze swego ubóstwa. Navren dowcipkował na temat wolnego tlenu, rzucał półżartem hipotezy o roli magmy i jonów metali. W tych warunkach, przyznał, nie ma pojęcia, jaka sztuczka mogłaby rozdzielić cząsteczki wody. Jego sfrustrowana twarz nabrała jeszcze ostrzejszego wyrazu. Sarrie cieszyła się z tego zamieszania. Jakaś cząstka jej duszy pragnęła, żeby tak już pozostało na zawsze. Ale stary, mądry Mistrz wiedział dokładnie, co w takich sytuacjach należy zrobić. Ten nowy świat najwyraźniej krył w sobie cudowne zagadki i wszyscy musieli pracować jak jedna drużyna, żeby je rozwiązać. Zaczął rozdzielać zadania. Wysłał ludzi i fouchian w miejsca, gdzie mogli się przydać, albo przynajmniej nie zawadzali. Sarrie wystarczająco znała się na instrumentach używanych w biologii, by pomóc Lilke w przygotowaniu eksponatów do odwzorowania. Ejy przydzielił młody Głos do pracy w laboratorium, chcąc chyba w ten sposób pogodzić przyjaciółki. Obserwował, jak Lilke wydaje polecenia i obie dziewczyny chwilami współpracują ze sobą. Same skupiła się na DNA wypreparowanym z jądra pierwotniaka i starała się przygotować próbkę czytelną dla przyrządów. Lilke zajmowała się już odczytywaniem genów bakterii tlenowych. Nagle ciszę przerwały przekleństwa. Ejy tak łagodnie, jak tylko potrafił, zapytał, co się stało. - Nic - odparła Lilke. Wykonała jeszcze kilka wersji. - Nie wiem, jak to się stało... - poprawiła się. - Ale w jakiś sposób... zanieczyściłam próbkę, Mistrzu Ejy...! Twarz Ejy’ego zachowała życzliwy wyraz, ale w głosie brzmiało głębokie rozczarowanie. - To do ciebie niepodobne, Lilke. Genetyczka wyprawy odwróciła się do Sarrie. - Twoja próbka już gotowa? - Prawie. - Daj, dokończę sama. A ty zajmij się jakąś inną bakterią. Do roboty. Pierwotniak był skomplikowany genetycznie. Nawet ekspertowi zinterpretowanie jego kodu zajmowało trochę czasu. Lilke wpadła w trans. Przebiegała wzrokiem długie, długie łańcuchy par aminokwasów, próbując odcyfrować kod. Sarrie starała się przekonać siebie, że przyjaciółka słusznie otrzymała pełnię władzy. W końcu to było jej laboratorium. Tylko samolubna, do niczego nie przydatna istota mogła czuć się obrażona, że przestawiano ją z kąta w kąt, jak dziecko, do którego się nie ma zaufania. A przecież Sarrie nie była dzieckiem i miała świadomość swoich umiejętności... tylko z jakiegoś powodu nie czuła się na siłach pracować ani myśleć, ręce jej się trzęsły, jakby coś rozstrajało jej system nerwowy. - Co jest, do cholery?! - krzyknęła Lilke. Sarrie przestraszyła się. Fiolka wypadła jej z ręki, odbiła się od podłogi i potoczyła w nieznane. - Mamy do czynienia z generalnym zanieczyszczeniem próbki wyjaśniła Lilke ze łzami wstydu w oczach. - Muszę to wszystko wyczyścić i zacząć jeszcze raz od początku. Przepraszam, Mistrzu Ejy. Jak tylko dowiem się, na czym polega problem, zwiększę ilość badanych próbek. Ale teraz nic nie mogę zrobić...! Mistrz nie odpowiedział ani nie poruszył się. Kobiety patrzyły na niego. Czekały na mądrą radę lub jakieś pocieszenie. Ale Ejy milczał zadziwiająco długo. Twarz starego człowieka miała wyraz surowy i stanowczy, obój ętny jak maska, ale blask oczu świadczył o błyskotliwym umyśle, zaprzątniętym rozwiązywaniem skomplikowanych problemów. Wreszcie przemówił. - Skąd pochodzi to zanieczyszczenie? - zapytał wyjątkowo łagodnie. - To my jesteśmy przyczyną - mruknęła Lilke. - Te kody i geny... one wszystkie są ziemskie...! Mistrz przytaknął, zdobywając się na uśmiech. - Ależ oczywiście - odparł. - Z twoich danych można wysnuć jeszcze inny wniosek, prawda? - Nie - szepnęła Lilke. Ejy wpatrywał się w nią. Nie mrugnął nawet, nie odezwał się więcej ani słowem. Czekał. - Może - przyznała w końcu niechętnie genetyczka. - Nie rozumiem - oświadczyła Sarrie. Zdawało się, że nikt nie usłyszał. - Jaki inny wniosek? - dopytywała się cicho. Lilke potrząsnęła głową. - Nie ma zanieczyszczenia - wyjaśniła. - Nasze dane są w idealnym stanie. Ale jeśli Sarrie wypreparowała ziemskie DNA, to znaczyło że... nie...! Ejy odwrócił się do Sarrie. Sztuczna twarz otworzyła usta, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Za to oczy wyrażały zdumienie i ból pomieszane ze współczuciem. Dlaczego ze współczuciem? - zastanawiała się. I wtedy zrozumiała wszystko. Nie tylko to, co mieściło się w oceanie głęboko pod twardym, zimnym lodem, ale także to, co kryło się w myślach robota, co kryło się za tymi współczującymi oczami. V Wieści o odkryciu rozniosły się lotem błyskawicy. Pierwsza hipoteza, wymyślona naprędce, powstała prawie natychmiast. Mikroby pochodziły z Wielkiej Sieci. Któraś z nisz ludzkich musiała przeciekać, nietrudno o to, zważywszy wiek tych starożytnych tworów. Wyciekająca woda z pewnością zamarzła i malutkie lodowe kryształki zaczęły wędrować wolno po wszechświecie. Może dały się podwieźć którejś z sond, albo po prostu ciągnęły się za statkiem w mroźnym świetle gwiazd. Było to bardzo pomysłowe, ale absurdalne wyjaśnienie. Mimo to obaj fouchianie i większość ludzi starała się z całych sił w nie uwierzyć. Każdy wiedział, że Ziemia znajdowała się bardzo daleko i była martwa. Dobrze o tym pamiętano. Winę ponosiła oczywiście Sieć. Wszyscy się z tym zgadzali. Nieprawdopodobne brzmiało lepiej niż niemożliwe. Załoga obiecała sobie, głosami słabymi ze wzruszenia, że nic nie może zagrozić eonom lat spokoju i poczucia celu, a już w żadnym razie nie jakieś cholerne żyjątka pływające w oceanie, którego nikt jeszcze nawet nie widział. Ejy nie wypowiadał się na temat zapłodnionego śniegu, na temat tego panspermalnego nonsensu. W ogóle zresztą prawie wcale się nie odzywał. Chodził od laboratorium do laboratorium, zaglądał do otworu wiertniczego. Ale rzadko kiedy słyszano od niego słowa otuchy, jeszcze rzadziej rady. Obserwował żywe istoty z dziwną intensywnością, co wprawiało wszystkich w niepokój. To Navren zadał oczywiste pytanie. Jakie były szansę, żeby zapłodniony śnieg tu dotarł? I jak zamarznięte zarodki przebiły się przez kilometry twardego lodu? A gdyby nawet przyjąć, że znalazły sposób, by się tam dostać, to skąd u licha czerpały energię i wolny tlen? I dlaczego tak bardzo się rozprzestrzeniły w tak krótkim czasie? Ale geniusz jest niczym, jeśli brak mu sprytu. Druga hipoteza została sklecona na poczekaniu. To była misja treningowa, rozumowali. Ejy, wielki, stary Mistrz, po prostu ich egzaminował. Mikroby rozsiano specjalnie. Kto wie, co jeszcze sfałszowano? Może każdą załogę poddano takim próbom. Wieki już przecież minęły od ostatniej ważnej misji polowej, prawda? Zdecydowanie! A najlepsze w tym wszystkim było to, że Navren mógł zadawać pytania, jakie chciał, wynajdować dowolne usterki, a nic z tego nie miało znaczenia. Był to finezyjny żart sytuacyjny i w pewnej chwili, może już za minutę lub dwie, Ejy powie im prawdę. I każdy uśmieje się do rozpuku. Następny krok sam się nasuwał: odwiedziny w ukrytym oceanie. W warsztacie zbudowano obły diamentowy balon. Był to pojazd podwodny, niewymyślny w kształtach, ale wypróbowany w tysiącach mórz. Mógł pomieścić dwoje ściśniętych ludzi. Pierwotnie pod wodę zejść mieliNavreni Lilke. Ale Ejy kazał wymontować siedzenia i wyznaczył do misji zamiast nich jednego z fouchian. Nie wymagało to wyjaśnienia, ale jednak podał kilka powodów. Doświadczenie. Poświęcenie. Światłoczułe oczy fouchian. Brzmi rozsądnie, stwierdzili ludzie. Fouchian był prawdopodobnie wtajemniczony w sekrety żartu. Nagle ogarnęło ich beztroskie podniecenie. Otwór wywiercony w lodzie został zadaszony, a do wnętrza namiotowatej struktury wtłoczono ciepłe, nadające się do oddychania powietrze. Wybrany fouchian sam zasiadł za kierownicą jednego z trzech terenowych pojazdów misji i pojechał na miejsce, bez zbędnych ceremonii wpakował się w wąski luk, jak gruby szczur w mysią dziurkę. Spontaniczne oklaski podniosły się w mesie statku. W pomieszczeniu tym zebrała się cała załoga, z wyjątkiem podwodnego pilota. Kiedy pojazd został opuszczony do otworu - skrytej w oparach ośmiokilometrowej błotnistej dziury - większość widzów wzniosła okrzyki radości. Już wkrótce, mówili sobie, znajdziemy odpowiedź na nurtujące nas pytania, a wtedy wszystko wróci do normy. Navren zachowywał dystans i, tak samo jak Ejy, prawie się nie odzywał. Kiedy już przemówił, jego komentarze okazywały się krótkie i nadzwyczaj zdawkowe. Sarrie nie spuszczała wzroku z Navrena. W tłocznej mesie siedziała blisko niego. Właściwie ignorowała rzędy monitorów na ścianie naprzeciwko. Przekazy wideo i suche dane oczarowały większość ludzi. Rozmowa co chwila się rwała. Reaktory statku wciąż jeszcze podgrzewały wodę w otworze wiertniczym. Lodowe ściany wewnątrz były gładkie i półprzeźroczyste. Światło reflektorów rozchodziło się w czystym lodzie, rozszczepiało w pradawnych szczelinach. Nagle pojawiały się tęcze i znikały w miarę, jak pojazd opuszczał się głębiej. Ludzie w podnieceniu wysławiali piękno tego obrazu. Czy wszechświat nie jest zachwycaj ący...? Navren nie psuł ich sentymentalnego nastroju. Siedział obok Lilke i trzymał rękę kochanki w uścisku zapaśnika. Od czasu do czasu przysuwał się do niej jeszcze bardziej, robiąc uwagi na temat poziomu tlenu i innych rozpuszczonych w wodzie skarbów. Przeważnie jednak po prostu obserwował monitory. Jego twarz miała wyraz napięty, ale dziwnie szczęśliwy. Oczy rejestrowały wszystko, nawet gdy nic sienie działo. Sarrie w jego oczach oglądała odbicie spektaklu rozgrywającego się na ekranach. Kiedy pojazd podwodny wychynął z otworu na wolną przestrzeń wody, dała się słyszeć nowa seria oklasków. Ale cichsza i jakoś mniej szczera. Navren zamrugał oczami i wziął głęboki oddech, jakby przygotowywał się do nurkowania. Im dalej od lodu, tym mniej było widać. Światła reflektorów rozpraszały mrok na setki metrów, ale nic nie znajdowały. A mimo to napięcie w mesie wciąż wzrastało. Navren podniósł dłoń Lilke do ust, ale zatrzymał się w pół drogi. - Patrzcie, co się dziej e z tlenem. Patrzcie - powiedział zdumiony. A potem delikatnie podniósł do ust fałd własnej skóry i ugryzł, mocno, aż twarz wykrzywiła mu się z bólu, a oczy zaszły łzami. Dno morza pozostawało wciąż dalekie, niewyobrażalne. Dotarcie tam potrwa chyba całą wieczność. To nieuczciwe. Wielokrotnie dały się słyszeć szepty: „Ciekawe, co będzie dalej”. Bo przecież to wszystko tylko egzamin. Wydumany przez Mistrzów, prowadzony przez Ejy’ ego, i będący wymyślnym sposobem dowiedzenia się czegoś o tej tak młodej i niedoświadczonej załodze. Fouchian znajdował się jeszcze o dobry kilometr nad dnem, kiedy zameldował, że dostrzega wyraźną łunę. Twierdził, że składa się na nią wiele światełek. Prawdopodobnie było to złudzenie, bo światła układały się w wyraźny wzór, jak kratki na papierze milimetrowym. - Niech zgasi światła! - krzyknął Navren. - Ejy, powiedz mu! Ale Mistrz, stój ący w kącie mesy, musiał już wydać to polecenie poufnym kanałem. Nagle monitory wypełniła czarna woda. Łuna otaczająca statek wzmocniła się tysiąckrotnie. Pojazd podwodny stał się balonem unoszącym się nad falującym krajobrazem. W regularnych odstępach wzniesiono tam wąskie wieże, każda wysoka na około dwieście metrów. Ich zwieńczenia przypominały kapelusz grzyba, a spod nich płynęło w dół światło wydobywające z mroku coś na kształt drzew. Nie, to nie były drzewa. - Wyglądająjak wodorosty albo coś w tym rodzaju - oznajmiła wszystkim Lilke. - Rosną w rzędach. Widzicie? - dorzuciła po chwili. - To farma! - wykrzyknęła. - Ktoś tam w dole uprawia wodorosty! Sarrie spojrzała na najlepszą przyjaciółkę, potem na Navrena. Poczuła, że ogarnia ją gorąca fala słabości. Navren spojrzał przez ramię na Ejy’ego. Mistrz nie przemówił ani nic nie uczynił. Navren otworzył usta, znalazł odpowiednie słowa. Powoli, z namaszczeniem odwrócił się z powrotem, wziął głęboki oddech i z całym sarkazmem, na jaki go było stać, zauważył: - A niech to! Ciekawe, czyja to farma! Fouchian, ściśnięty w malutkiej kabinie pojazdu podwodnego, czuł się nieskończenie samotny. Błagał o instrukcje. Czy powinien zbadać ten zaskakujący las? Czy ma pobrać próbki? Chyba nie zaszkodzi, jak weźmie kilka brunatnych listków? Zmienił ustawienie ostrości w kamerach i okazało się, że otaczająca go woda tętni życiem. Masy planktonu, poruszające się gwałtownie ławice narybku i delikatnych krewetek, pojedyncza ryba, długa jak przedramię i prawie przezroczysta. Umiejscowienie jej płetw, skrzeli, struny grzbietowej i pulsującego bladego serca pokrywało się idealnie z budową ziemskiej ryby. Sarrie w wystarczającym stopniu orientowała się w systematyce, żeby nie mieć co do tego wątpliwości. Ale przezroczystość ciała ryby dawała nadzieję. Brak pigmentu we krwi sugerował obcą fizjologię, a to właśnie Sarrie chciała zobaczyć... Jednak Lilke szybko i bezpowrotnie rozwiała te nadzieje. - Nie wiem, co to za gatunek - odwracając się do Navrena powiedziała na tyle głośno, że wszyscy ją słyszeli - ale znam jego kuzynów. Ryby podlodowcowe. Bardzo niski poziom energetyczny. Brak hemoglobiny. Występowały u wybrzeży Antarktydy. Ich ciała okrywała powłoka zabezpieczająca przed zamarznięciem. Tlen rozpuszczał się prosto do osocza. Po raz kolejny usłyszeli fouchiańskie piski i tłumaczenie ich na ludzką mowę. Pilot błagał o instrukcje. Wytyczne. Cel. Mistrz Ejy stał nieporuszony jak skała. Z pewnościąjego mózg pracował teraz ciężko, podłączony bezpośrednio do głównego komputera statku. Czarne krystaliczne oczy zdawały się zbyteczne, przepełniała je pustka. Wyglądał jak ktoś znajdujący się w beznadziejnej sytuacji. - Czy mam kontynuować zejście? - padły kolejne słowa fouchiana. Wtedy Ejy drgnął. Przechylił nagle głowę i uśmiechnął się. - Nie - odpowiedział pilotowi ze spokojem, który wytrącił z równowagi wszystkich obecnych. - Nie, zobaczyłeś już wystarczająco dużo - twarz starego człowieka była aż nadto pogodna, jeśli można to tak określić. - Teraz już wracaj. Fouchian wahał się przez moment, nim wyrzucił balast. Cisza w mesie przeszła w szmer głosów. Słychać było podniecenie, zakłopotanie i pierwsze próby wyjaśnienia tych szokujących zjawisk. Cudownego wyjaśnienia, o którym dotychczas nawet nie pomyślano. - To ziemskie życie - słyszała Sarrie ze wszystkich stron. - Mają wysoko rozwiniętą technologię - szeptano. - Kto mógłby przypuszczać coś podobnego? - powiedział ktoś za plecami Sarrie. Odwróciła się, gotowa przyznać się do braku wyobraźni. Ale w środku zdania dostrzegła, że Navren ujął w dłonie głowę Lilke, przyciągnął ją do siebie i szepnął jakieś słowo, potem jeszcze dwa lub trzy, i delikatnie pocałował płatek jej ucha. Coś w tej delikatności wprawiało w zakłopotanie. Przerażało niemal. Wtem odezwał się ktoś, stojący w oddali za malutkim barkiem. - Ludzie! - krzyknąłczystym, radosnym głosem. - To wyjaśnia wszystko! Gdzieś na tej planecie... mogliby być...? Słowo „człowiek” miało magiczną moc, pradawną i potężną, przede wszystkim budziło zaś przerażenie w najwyższym stopniu. - Ludzie wymarli! - zabrzmiał w odpowiedzi chór tuzina głosów. - Przetrwali tylko na Sieci. Ale słowa obrony dźwięczały słabo i niepewnie. Przebrzmiały i ulotniły się w atmosferze pełnej napięcia. Kilkanaścioro młodych ludzi nagle skoczyło na równe nogi. - A jeśli i innym udało się uciec przed wojnami? - zadali oczywiste pytanie. Sarrie wstała gwałtownie. Zatkała sobie dłońmi usta. Nie była w stanie wykrztusić ani słowa. Wielki Głos poczuł się niemy i zagubiony. Z wielkim wysiłkiem starała się poukładać w głowie wszystkie fakty, wiodące do nieuniknionych wniosków. Ejy przeszedł się środkiem mesy, gdzie nie zawadzały mu krzesłai stoły. Onjeden zdawał się nieczuły na ogólne podniecenie. Każdy krok stawiał powoli, wręcz ceremonialnie. Nigdy jeszcze na jego gumowej twarzy nie widniał uśmiech równie szeroki i budzący równie mało zaufania. Właśnie dokonali największego odkrycia w historii - to punkt zwrotny we wspaniałych dziejach Sieci - a on przypominał staruszka spacerującego we własnym ogródku. Inżynier siedzący obok Sarrie chwycił ją za ramię i usiłował posadzić z powrotem. - Co za misja treningowa! Ty w to wierzysz? Ach, Sarrie... kto mógł przypuszczać...?! Głos znowu zerknął na Navrena. Mężczyzna nagle jakby się postarzał. Wydawał się teraz starszy nawet od Ejy’ego. Siedział wśród dokazujących dzieci. Ponury wyraz twarzy, cienkie trzęsące się wargi. Rozglądał się dookoła rozbieganym wzrokiem, dopóki nie napotkał spojrzenia Sarrie. Próbował się uśmiechnąć. Krótki, bezskuteczny wysiłek. Potem wyrzucił z siebie głucho, poruszając tylko wargami: - Nasza. Misja. Jest. Zakończona. Śmiechu warte. Przecież właśnie się zaczyna. Ejy stał pod największym monitorem, twarzą w twarz ze wzburzoną młodzieżą. Za pomocą impulsu radiowego wygasił ekran. Stanowczo i spokojnie poprosił o ciszę. - Spójrzcie na mnie. Teraz - podniósł głos, gdy szum nie ustawał. Ejy wszystko wyjaśni. Sarrie wierzyła w to. To były standardowe manewry, niewątpliwie równie stare jak sama Sieć. Podczas pierwszej misji każda młoda załoga musi odnieść wrażenie, że znalazłajakieś żywe niedobitki ludzkości wśród gwiazd. Sarrie wcale by się nie zdziwiła. Uśmiechnęła się nawet, przeczuwając pierwsze słowa Ejy’ego i już słysząc w wyobraźni jego zdawkowy śmiech. „Oszukałem was - powie. - Uwierzyliście przeze mnie w niemożliwe, prawda?” Ale stary robot nie wspomniał o podstępach. - Spójrzcie na mnie - powtórzył zamiast tego chłodno i oficjalnie. Natychmiast zapadło całkowite milczenie. - Zanim pojazd podwodny wynurzy się na powierzchnię - oznaj mił - macie przygotować statek do startu. Nikt się nie odezwał, ale cisza miała teraz inny wyraz. W każdym razie jeszcze się pogłębiła, wychodząc poza mesę i ogarniając cały lodowy świat. - I proszę przygotować się do hibernacji - powiedział Mistrz. Każdy jest jak zawsze odpowiedzialny za własny hibernator. Drugi z fouchian, zajmujący przeciwległy kąt mesy, podniósł potężną łapę wielkości łopaty. Wytknął pazur w stronę Ejy’ego. - Rozumiem, że to środki ostrożności - wyemitował słowa jego generator mowy. - Chcesz, żebyśmy się ewakuowali, jeśli tubylcy okażą się wrogo nastawieni. - Nie - rzekł Mistrz. Ludzie zaczęli rozglądać się wokoło, w poszukiwaniu kogoś, kto byłby w stanie wyjaśnić im tę odpowiedź. - Nie - powtórzył Ejy. - Startujemy. Za sto dwadzieścia osiem minut. Każdy z was zahibernuje się... - Mistrzu Ejy - przerwał fouchian. - To nie dotyczy oczywiście mnie? - Owszem. Dotyczy. Czułki u nosa wyprostowały się i zbladły; wyraźna oznaka zdumienia. - A kto w takim razie poprowadzi statek? - Znam się na tym wystarczająco dobrze - przypomniał jemu i wszystkim obecnym Ejy. Sarrie poczuła, że kręci jej się w głowie. Spojrzała na Navrena. Liczyła na jedno celne, twarde pytanie. Nie ona jedna. Ale geniusz siedział w milczeniu u boku ukochanej. Lilke trzymała jego rękę w swoich dłoniach. Oboje zdawali się nie zwracać uwagi na to, co się dzieje wokół. - Nasza misja przybrała nieoczekiwany obrót - przyznał Ejy. Sarrie próbowała przełknąć ślinę, ale gardło miała kurczowo zaciśnięte. Spojrzała na Mistrza. Jego uśmiech nic nie wyrażał. Oczy zdawały się zupełnie martwe. Słowa wymawiał powoli, zbyt wiele uwagi poświęcając każdemu z nich. - To był wspaniały dzień - dodał obiecującym tonem. - Ale jesteście za młodzi i zbyt niedoświadczeni, żeby prowadzić to zadanie dalej. Inni nie są od nas starsi ani bardziej doświadczeni! - pomyślała Sarrie. - Gratuluję każdemu z was. Kocham was wszystkich. Jesteście moimi dziećmi i dziękuj ę wam za ciężką pracę i doskonałe umiej ętności. Dlaczego te słowa napawały ją przerażeniem...? Wreszcie zrozumiała. Ejy zaglądał w twarz każdemu, eksponując swój idealny uśmiech, ale nie odważył się spojrzeć wprost na Sarrie. Nie chciał ryzykować, że Głos odkryje jego prawdziwe myśli. VI Sarrie nie miała żadnych obowiązków natury technicznej. Czas wypełniało jej więc pakowanie nielicznych rzeczy osobistych do odpowiednich schowków, sprzątanie idealnie czystej kajuty i wreszcie sprawdzanie, czy hibernator jest gotowy na jej przyjęcie. Był sprawny. Do startu pozostała jednak jeszcze prawie godzina. Stanowczo za długo. Sarrie postanowiła niezwłocznie poddać się hibernacji. Rozebrała się i zaczęła się wspinać do kabiny hibernatora. Ponieważ urządzenie miało śliskie ściany, trzymała się jednego z filarów. Wkrótce popłyną z nich mroźne fluidy, ogarną jej ciało, wedrą się do płuc, spenetrują każdą komórkę i zatrzymają wszelkie procesy życiowe, aż znajdzie się w stanie nieodróżnialnym od śmierci. Pociągająca, perfekcyjna śmierć. Żadnej więcej odpowiedzialności. Nie będzie już musiała dowodzić swój ej przydatności dla misji i Sieci. Skończy się codzienna walka z samotnością i zwątpieniem we własne siły. A nawet jeśli sienie obudzi, jeśli jakaś nieprawdopodobna katastrofa zabije jej ciało i duszę, to przecież to, co w niej najlepsze, po prostu narodzi się jeszcze raz i dojrzeje pod światłym kierunkiem Ejy’ego. Czemu jest zatem smutna? Dziecko Nieba nigdy nie ma prawa być smutne. W końcu zdecydowała sięjeszcze zaczekać. Wygrzebała się z kabiny hibernatora i sięgnęła po ubranie... Nagle zauważyła znajomy przysadzisty, insektowaty kształt w przedpokoju. Przyglądał się jej prawdopodobnie przez dłuższą chwilę. Sarrie żachnęła się. - Ejy? - wyszeptała. - Przestraszyłem cię. Proszę o wybaczenie. - Głos robota brzmiał ciepło i serdecznie, niesamowicie kontrastował z jego metalowym korpusem. - Przyszedłem prosić cię o pomoc. Zrobisz coś dla mnie? Potrzebuję Głosu. - Oczywiście. Ejy musiał zmienić zdanie. Sarrie skoczyła na nogi i zaczęła wkładać spodnie. - Jeśli gdzieś w pobliżu są ludzie, na pewno uda mi się z nimi porozumieć. Powinniśmy zacząć od nadawania pod wodą sygnałów o niskiej częstotliwości. We wszystkich wymarłych językach. Chcę przesłać im pozdrowienia i może nasz obraz w sygnałach dźwiękowych podobnych do języka wielorybów. - Nie to mam na myśli - ceramiczna dłoń pogładziła ją po policzku, a potem zsunęła się na nagi bark. - Chcę, żebyś porozmawiała z Lilke. Wiem, że nie układało wam się ostatnio, ale zapewniam cię, że ona wciąż czuje do ciebie przyjaźń. - Lilke? - Mów do niej spokojnie i rzeczowo. Jeśli ci się uda, przeniknij jej myśli. Przerwał na chwilę. - To rzeczywiście nieoczekiwany i niezwykły obrót wydarzeń przyznał. - Aha, kiedy skończysz, wróć tutaj, do kajuty. Pośpiesz się, proszę. Dłoń cofnęła się. - Dobrze - szepnęła Sarrie i zaczęła wygładzać bluzkę. - Gdzie jest Lilke? - zapytała. - W kabinie Navrena - odpowiedział. - ANavren? - Nie ma go tam. Wreszcie ubrała się. Znów miała ochotę zasnąć zahibernowana, cudownie nieświadoma niczego. Nagle coś w ostatnich słowach Ejy’ego przyciągnęło jej uwagę. - Gdzie jest Navren? - Nie mam pojęcia - odparł Mistrz. - Nie widzę go - przyznał się Sarrie robot podłączony do wszystkich systemów działających na statku. - I szczerze mówiąc, już od jakiegoś czasu nie wiem, gdzie się podziewa. Lilke spodziewała się jej wizyty. Taki był pierwszy wniosek Sarrie, przenikliwość wynikająca nie z wrodzonego talentu, ale z przyjaźni. Uśmiechnęły się zdawkowo. Sarrie zajęła jedyne krzesło w kabinie i spróbowała przemówić serdecznie. Lilke jednak rozwiała przyjazny nastrój. - Pewnie przysłał cię Ejy - zauważyła. - Skąd to podejrzenie? Lilke nie odpowiedziała. Miała oczy czerwone od płaczu. Ale skóra wokół nich nie była spuchnięta, co stanowiło dowód na to, że dawno już wypłakała wszystkie łzy. Otworzyła schowek mieszczący się nisko nad podłogą i wyjęła jakieś urządzenie ręcznej roboty. Nacisnęła prosty przełącznik i rozległo się wysokie brzęczenie. Ton wznosił się, aż przekroczył granicę słyszalności. Wówczas światła w kabinie przygasły. - Teraz możemy rozmawiać swobodnie - powiedziała Lilke. - Nie ma Navrena. 10 - Najlepsze opowiadania... 145 - Nie wiem gdzie jest, ale wiem co robi - usiadła na brzegu dolnej koi, wciąż pochylona do przodu, gotowa zerwać się w każdej chwili. - Pracuje razem z resztą. - Z jaką resztą? - Nie musisz wiedzieć. Sarrie zawahała się. - Chcę to zrozumieć - powiedziała. - Zrób to dla mnie, nie dla Ejy’ego. - Zawiodłam się na tobie. Myślałam, żejesteś lepsza w te klocki - genetyczka pokręciła głową, nikły uśmiech pojawił się na moment na jej ustach. - Odpowiedz mi na pytanie, Sarrie. Co znaleźliśmy na tej planecie? - Ziemskie życie. Wysoko rozwiniętą technologię - zawahała się przez moment. - Jakiś dowód, raczej pośredni, że inni ludzie też przetrwali wojny. - Na takim statku jak nasz, to masz na myśli? - Lilke przyjrzała się z udanym zainteresowaniem niskiemu sufitowi. - Drugi statek kosmiczny. I jego załoga zostawiła słońca, Drogę Mleczną i przybyła osiedlić się tutaj, w tym ukrytym morzu... Myślisz, że to tak? - To możliwe. - Dwa statki kosmiczne spotykają się tutaj? Sarrie milczała. - Wiesz, jakie jest prawdopodobieństwo takiego zdarzenia? A może pokazać ci wyliczenia Navrena? - Istnieje jeszcze inna ewentualność - przerwała na chwilę, czekając aż Lilke odwróci się do niej z cieniem zainteresowania w oczach. - Mistrzowie przywiedli nas tu specjalnie. Usłyszeli coś, być może całe wieki temu. Sygnał wskazujący drogę, zupełnie przypadkowy. Nic konkretnego, ale może wystarczający powód, żeby nas tu przyprowadzić. - Po co ludzie mieliby opuszczać galaktykę? Niektóre kultury mogą znajdować przyjemność w przebywaniu na takim dzikim pustkowiu. Pociąg do ascezy, chłodne dotknięcie duchowości, względne bezpieczeństwo na wysepce oddalonej od niepokoju galaktyki. Sarriewjednej chwili sformułowała te wyjaśnienia. Potem jednak rozmyśliła się. Lepiej wytknąć oczywistość. - My też przecież ją opuściliśmy. Lilke wzruszając ramionami przeszła do porządku dziennego nad tym faktem i zmieniła temat. - Skąd mieliśmy zawsze takąpewność, że nasz ojczysty system słoneczny umarł? - Obserwowaliśmy jego zniszczenie - odparła Sarrie. - W jaki sposób? - Zrobili to nasi przodkowie. Za pomocą sond. - Maszyny wysyłające zakodowane sygnały, odczytywane potem i tłumaczone przez inne maszyny... - Co chcesz przez to powiedzieć? Lilke nie odpowiedziała. Zadawała kolejne pytania. - A jeśli wojny nie były tak okropne, jak nas uczono? Jeśli jakieś planety przetrwały, może nawet Ziemia... może nasz gatunek odrodził się, zbudował statki kosmiczne, założył kolonie? - Nasi przodkowie zauważyliby to. Przypadkowy szum radiowy poinformowałby ich o tym. - Kto by to zobaczył? No kto? Ta koncepcja była absurdalna. - Niemożliwe - odparła Sarrie bez chwili wahania. Ale mimo tej pewności, gdzieś w głębi duszy zaczynał czaić się strach. A jeśli to była prawda? Jeśli Mistrzowie, choćby w najlepszych zamiarach, okłamywali swoje żywe istoty? Ale nie mogła ich sobie wyobrazić kłamiących z czysto ludzkich pobudek. Na pewno zrobiliby to przez próżność czy z okrucieństwa. Sarrie przyszła tu, żeby odgadnąć zamiary Lilke. Ale nagle zajęły ją własne ukryte myśli. - Wracaj do niego - powiedział spokojny, opanowany głos. Co to było? - Albo zostań tu ze mną - Lilke obiecująco dotknęła kolana Głosu. - Jeśli nie wystąpisz przeciwko nam, nic ci się nie stanie. Westchnienie. - Wiesz, że nie mogę zostać. Dłoń cofnęła się. - Ejy czeka - rzuciła Lilke, jej oczy gorzko błyszczały. - Bądź z nim - poradziła. - Nieśmiertelni powinni trzymać się razem. Sarrie nigdy nie dotarła do kabin hibernacyjnych. Biegła w panice, przedzierając się przez opustoszałe laboratoria, aż w pewnym momencie wszystkie światła nagle zamigotały i zgasły. Sarrie zatrzymała się. Panowała nieprzenikniona ciemność. Ale najbardziej przerażająca była cisza. Najwyraźniej akt sabotażu uci- szył znajomy szum przepływającego powietrza, pomp i instalacji wodnej. Zamiast tego słyszała tylko gwałtowne bicie swojego serca. Zawodziły wszystkie systemy statku. - Bunt - szepnęła. Pradawne słowo, aż do tej chwili bezużyteczne. Oznaczało rażącą nieprzyzwoita ść. Dawno temu, w zapomnianej przeszłości, ktoś zbudował z odpadków akwarium. Postawił je w korytarzu i napełnił wodą z głębi oceanu. Kiedy oczy Sarrie przyzwyczaiły się do mroku, dostrzegły jego nikłą poświatę. Podkradła się bliżej. Czubkami palców dotknęła aksamitnego, chłodnego szkła. Najmniejszy nacisk powodował fotonowy krzyk milionów bakterii. Delikatna czerwona poświata rozjarzała się na sekundę. Wyczuła czyjś ruch za plecami. Wielka łapa uzbrojona w pazury chwyciła jej ramię. Delikatne czułki oplotły znajdujące się bliżej ucho. - Gniazdo-jest-skalane - wyskrzeczał fouchian. Żaden generator mowy nie był w stanie podać pełnego i naturalnego tłumaczenia ich języka. - Lojalni-muszą-uciekać - zabrzęczał żałośnie. Sarrie odwróciła się i chwyciła go za krótki, gruby ogon. Zaczęli biec. Zapach wydobywający się z jego odbytu miał działać uspokajająco. Fouchian sadził przed siebie z niesamowitą szybkością. Przeciskał się przez wąskie śluzy i zakręty, dwa razy niemal zgubił drobną postać ludzką pędzącą za nim. Ale Sarrie ani razu się nie skarżyła, ani na chwilę nie wypuściła z ręki jego ogona. Kiedy dotarli do śluzy powietrznej, włożyła kombinezon w rekordowym tempie. Potem pomogła ogromnemu towarzyszowi wepchnąć się w jego własny strój, pękaty i nieporęczny. Wyskoczyła na lód odruchowo, ale na tym się skończyło. Na zewnątrz zaparkowano dwa łaziki. Jeden z nich zajęty był fachowym i dokładnym demontażem drugiego za pomocą ciężkiego sprzętu używanego przy pracach budowlanych. Kryształową budkę operatora wypełniał Ejy. - Witajcie - powiedział generowany przez radio głos. - Zmiana planów, dzieci. Pośpieszcie się. Sarrie straciła całą energię. Poczuła się zagrożona. Mimo serwomotorów w stawach nie potrafiła zmusić się do biegu. Fouchian minął ją w pędzie. Zareagowała na to chwilą waha- nia. Zatrzymała się i obejrzała do tyłu na majaczący tam potężny statek. Życie uporządkowane, w którym zawsze wiedziała, kim była i gdzie się znajdowała, rozwiało się. Sarrie współczuła sobie tak, że prawie nie czuła już strachu. Nie przeraził jej nawet widok postaci pojawiającej się w otwartej śluzie powietrznej. Postać podniosła do ramienia tubę, która plunęła ogniem. Z pewnym zaciekawieniem, jakby z wielkiego dystansu, Sarrie obserwowała wirującą bryłę. Jakiś przedmiot upadł na twardy lód, podskoczył i znieruchomiał dziesięć, może dwanaście metrów od niej. Już chciała podejść o krok, tak po prostu, żeby lepiej widzieć. Potem rozmyśliła się, a może właśnie pomyślała po raz pierwszy. Odwróciła się na sekundę przed wybuchem bomby. Podmuch uniósł ją i rzucił zadziwiająco daleko. Rozłożyła ręce w jakiejś nieświadomej, bezskutecznej próbie latania. - Chciał cię zabić - stwierdził zdecydowanie Ejy. Robot i Sarrie znajdowali się wewnątrz łazika. Kabina była rozhermetyzowana. Dziewczyna leżała na obolałym lewym boku, wciąż jeszcze ubrana w kombinezon. Fouchian zajmował kokpit. Poruszał czułkami, a jego wielkie szpony radośnie dzierżyły drążki sterownicze. - Jeśli jeszcze masz wątpliwości - powiedział Ejy poważnie popatrz. Pokażę ci. Odtworzył cyfrowo sceny widziane od strony pojazdu. Sarrie zobaczyła siebie samą, jak daje krok w kierunku bomby, a potem odwraca się. Dalej nastąpił wybuch, mniej oślepiający niż to zapamiętała. Odtwarzacz pozwolił jej też zobaczyć, jak napastnika dosięgła nagła ręka sprawiedliwości. Ejy użył przyrządu, którego Sarrie nie mogła rozpoznać. Była to wysadzana drogimi kamieniami działopodobna maszynka. Zogniskował potworną dawkę promieni laserowych na kombinezonie rebelianta. Powłoka stopiła się w ułamku sekundy i ciało ukryte wewnątrz wyparowało. Grymas bólu przebiegł po twarzy Sarrie. - Który to? - zapytała cicho, prawie niedosłyszalnie. Ejy podał imię. Przypominała sobie twarz tego człowieka. Dlaczego specjalista od neurologii obcych miałby chcieć mnie zabić1? - zastanawiała się w bezgranicznym zdumieniu. Robot wydawał się równie zaskoczony. - To ja jestem obiektem ich nienawiści - oświadczył w poczuciu winy. - Atak na ciebie był niepotrzebny. To tylko dowodzi, jak szybko rzeczy przybrały paskudny obrót. Niekontrolowany. Tragiczny. Sarrie spróbowała i stwierdziła, że może usiąść nie narażając się na wielki ból. - Nigdy nie powinniśmy byli tu przylatywać - przyznał robot. Moja wina. Gdybym tylko miał jakiś konkretny sygnał, co możemy tutaj znaleźć, ominęlibyśmy to miejsce w promieniu dziesięciu parseków. Tym samym nie trafiliby również na lokalne słońca. - A co z Navrenem? - dopytywała się. - O, nie tak źle. Spryciarz nie dostrzegł przynajmniej jednego. Ciepło tego oceanu jest w całości sztucznie generowane - przerwał na chwilę. - Chłopak prawdopodobnie przeczuwał prawdę - dodał z umiarkowaniem lecz szczerym zachwytem. -1 to zapewne jeszcze przed opuszczeniem 2018CC. - Nie - wyszeptała Sarrie, kręcąc głową. - Chciałam cię zapytać... - ciągnęła - czy winisz w czymś Navrena? - Za to, że pozostaje wierny sobie? Nigdy w życiu! - robot nie miał twarzy, na której mogłyby się odmalować emocje, ale w głosie słychać było zgrozę. - Za błędy, jeśli coś takiego w ogóle istnieje, odpowiadają Mistrzowie. W większościja, przyznaję. Wprowadziłem u tego chłopca za dużo nowatorskich genów. A co gorsza, dopuściłem do tego, że ulega zbyt wielu złudzeniom. Przede wszystkim, że jest niepokonany. - Przerwał na chwilę. Wina nigdy nie leży po twojej stronie, dziecko. Ani po ich. Spoczywa w całości na mnie. Mechaniczne ręce chwyciły uzbrojony pancerz, podkreślając patetyzm wypowiedzi. Działopodobny laser po prostu zwisał sobie z pleców robota, jak jakiś brzydki, spuchnięty ogon. Sarrie poczuła, że pojazd zwalnia i podskakuje. Tuż przed nimi wznosiło się namiotowate zadaszenie nad otworem wiertniczym. W pobliżu zaś stał znajomy i nielubiany domek z prefabrykatów. Łazik podskoczył, natknąwszy się na izolowaną rurę. Zbliżali się do następnej. Ale tu zamarznięta woda utworzyła poręczny pomost. Jechali powoli i dzięki potężnym terenowym kołom niemal nie odczuli uderzenia. Pojazd podwodny z fouchianem na pokładzie musiał się w tej chwili znajdować już niedaleko powierzchni. Ale żaden fouchian nie czekał posłusznie na ich przybycie. No i... gdzie był ostatni łazik? Znów ruszyli, przyspieszając, jak tylko się dało. Jakiekolwiek plany miał Ejy, czas zdawał się w nich odgrywać kluczową rolę. Sarrie stała, oczekując, że ktoś wreszcie każe jej usiąść, by skryć się przed niepowołanymi oczami. Ale nikt nic nie powiedział, nikt się nie przejmował. Przeszła na tył kabiny, manewrując ostrożnie pomiędzy najróżniejszymi urządzeniami i resztkami materiałów. Wyjrzała przez szerokie tylne okno na ponury lód i górujący nad nim czarny kadłub statku. - Dokąd jedziemy? - zapytała. - Kiedy wrócimy do domu? sprecyzowała pytanie, kiedy Ejy przez chwilę nie odpowiadał. - Statek jest martwy - odparł Ejy grobowym głosem. - CzytoNavren? - Nie tylko, Sarrie. On i jego banda wykradali systemy ze statku. Nie dali mi wyboru. Musiałem uśpić wszystko. Milczała. - Nie mogłem dopuścić, żeby zajął w pełni sprawny statek. Pauza. - Rozumiesz, prawda? - Ależ oczywiście - powiedziała z przekonaniem. Na lodzie pojawiło się coś jeszcze i zaczęło się zbliżać do statku. Trzeci łazik? Ejy mówił dalej, w ludzkim języku i fouchiańskim skrzeku. - Ale słowo „martwy” nie zawsze oznacza to samo. Jeśli ma się czas i ochotę, można odzyskać kontrolę nad każdym statkiem - i głos, i skrzek miały uspokajający ton. - Dlatego nie mamy wyboru, istnieje tylko jedna droga. Musicie mi zaufać. Słuchajcie obydwoje, ufacie mi? Sarrie próbowała natychmiast wykrztusić „tak”, ale fouchiański kierowca zrobił to szybciej. I głośniej. - Mamy tu zapasy. Energię, jedzenie i powietrze. Uratujemy naszego przyjaciela i odjeżdżamy. Na pobliskiej planecie - dodał po chwili - znajduje się duża grupa fouchian. - Używał teraz już tylko ludzkiej mowy. - W towarzystwie Mistrza, rzecz jasna. Badają świat klasy plutonicznej. Już ich zawiadomiłem o naszym nieszczęściu. Nazwałem to awarią reaktora. Na pełnej prędkości przybędą tu za osiemnaście dni. - Jaki rodzaj awarii reaktora? - zapytała Sarrie. Odpowiedział jej fouchian, już wtajemniczony w szczegóły. - Światło-które-oślepia-pokolenia! To oznaczało wybuch jądrowy. Dokonano sabotażu w reaktorach statku, a może bomba została ukryta gdzieś poza zasięgiem ludzi. W każdym razie przekonała się, że choć niespodziewana, rewolta nie zaskoczyła Mistrzów w polu. Ile już razy w przeszłości rebelianci uciekali się do podkładania bomb i innych aktów gwałtu? Ale nie pytała. Sama znała odpowiedź. Wtedy Ejy popełnił swój pierwszy i jedyny prawdziwy błąd. - Wybuch stopi większość czaszy lodowej - powiedział do swoich najwierniejszych przyjaciół. Wjego głosie brzmiał smutek. Zostało nam niewiele czasu. Stopi lód, a potem wyrzuci go pod niebo. Sarrie widziała to przed sobą. Stworzy gigantyczny, krótkotrwały gejzer. Drgnęła niepostrzeżenie. A potem inne myśli goniły jedna za drugą, wszechświat zmienił się w jednej chwili. Gwiazdy i czarna pustka między nimi, wszystko stało się nowe. vn Łazik zatrzymał się przed zadaszeniem otworu wiertniczego. - Twój brat bliźniak już wynurzył się na powierzchnię - powiedział Ejy do kierowcy. - Pomóż mu opuścić statek. Wytłumacz, co się stało. Musi natychmiast założyć na siebie kombinezon, inaczej nie będę miał wyboru. Zostawimy twojego braciszka na pastwę katastrofy, pomyślała Sarrie. I ciebie również, jeśli już o to chodzi. Fouchian nie wspomniał o konsekwencjach ani nie narzekał. Otworzył kabinę operatora, wygramolił się z niej, podszedł do śluzy powietrznej i zniknął. - Mistrzowie są w stanie znieść silne napromieniowanie i wysokie temperatury - zauważyła Sarrie cicho i spokojnie. - Jeśli musimy zostać tu parę minut dłużej... - Nie zaryzykowałbym twojego życia - obiecał Ejy. - Chętnie podejmę to ryzyko - wyznała. - Jeśli to pomoże uratować moich kolegów, uczynię to z przyjemnością. Milczenie. Przecież nie była właścicielką swojego życia, nie miała więc też prawa go poświęcać. Czyż nie tak? Znowu poszła wyjrzeć przez tylne okno. Przyglądała się skazanemu na zagładę statkowi i maleńkiemu, odległemu łazikowi. Jechał wyraźnie w ich kierunku, ale nie dość szybko. Wyobraziła sobie kabinę pełną stłoczonych ludzi. Ich masa zwalniała tempo jazdy. Navren szaleje pewnie z ołówkiem w ręce, starając się wyliczyć siłę uderzenia i minimalną bezpieczną odległość. - Co by się z nami stało? - zapytała. - Gdyby co? - Gdybyśmy się zahibernowali - nie patrzyła na robota, nie chciała, by wyczytał coś z jej twarzy. - Nie odważyłbyś się obudzić nas ponownie. Mam rację? Gniew, nagły i nieudawany. - Sarrie - zabrzmiał ostry głos w słuchawkach - Mistrzowie tak po prostu nie mordują. Hibernacja miała być zabiegiem ochronnym, żeby dać wszystkim czas na przygotowanie się. - Nie moglibyśmy wrócić do domu. Bo gdybyśmy powiedzieli prawdę... - 2018CC to ogromny statek - przypomniał jej Ejy. - Istnieją naturalne sposoby odosobnienia. Zamknęła oczy i wyobraziła sobie taką przyszłość. Życie w jakiejś malutkiej, sekretnej niszy. Albo, co gorsza, bezpiecznie ukryte w białych, sterylnych archiwach... - Takie rzeczy działy się już wcześniej, prawda? - Jakie rzeczy? - To wszystko - odparła Sarrie. Odwróciła twarz w stronę Ejy’ego. Chciała, żeby zobaczył jej zdecydowanie. Desperacką odwagę. - Jakaś załoga znajduje nieoczekiwanie ludzi. Zostają poddani kwarantannie. Albo buntują się przeciwko Mistrzom - zawahała się. Ile razy miały już miejsce takie tragedie, Ejy? Mam na myśli te, w których uczestniczyłeś. Znów milczenie. Odwróciła się i spojrzała przymrużonymi oczami na poruszający się wolno łazik. Był malutkąkropeczkąpod niebem wypełnionym wspaniałymi śniegami Drogi Mlecznej. - Ilu ludzi żyje teraz we wszechświecie? - zapytała ledwie dosłyszalnie. - Nie mam pojęcia. - Wierzę ci - odparła. - Jeśli jest ich tak dużo, że musieli przylecieć aż tu, żeby znaleźć dom... - Bardzo możliwe, że natknęliśmy się na wyjątkową grupę - spekulował Ejy. - Wysoko rozwinięte rolnictwo i brak jakiegokolwiek kontaktu wskazuje na celowe odosobnienie. Znów spojrzała na robota. - Twoje teleskopy obserwują galaktykę. Musisz mieć pojęcie o tym, co tam się dzieje. - Oczywiście - odparł z dawną dumą w oczach. - Sądząc z sygnałów radiowych, źle wycelowanych laserów komunikacyjnych i błysków niesłychanie potężnych silników... tak, wypracowaliśmy model roboczy - rozliczne odnóża Ejy’ego poruszały się, chcąc dać wyraz wielkości tych dokonań. - Od czasów wojen ludzie spenetrowali galaktykę i skolonizowali przynajmniej kilka milionów planet... Zbliżyła się o krok do Ejy’ego. - Dlaczego kłamaliście? - zapytała. I sama sobie odpowiedziała. - Takie dostaliście instrukcje. Ludzie, którzy was skonstruowali, kazali wam udawać, że stało się najgorsze i że nasz gatunek przetrwał tylko na Sieci. - Upraszczając sprawę, masz rację - musiał przyznać Ejy. - Czy teraz obserwujecie jakieś wojny? - Nic szczególnego. - Może ludzie wyrośli z potrzeby walki. Czy taka możliwość nigdy wam nie zaświtała? Długie, pełne napięcia milczenie. - Jesteś dzieckiem, nic nie wiesz - rzekł Mistrz łagodnym, obojętnym tonem - nie pojmujesz... - Więc wyjaśnij mi! - Ci ludzie już nie sątacyjakty. Przybierają różne formy, żyją niezwykle długo. Niektórzy z nich posiadająogromną, najwyraźniej magiczną moc. Sarrie cała się trzęsła. Nie mogła się opanować. - Ale jednak są to wciąż ludzie - powiedział Ejy. - Istoty głę - boko upośledzone. Pokój, który obserwujemy, jest tymczasowy. Tymczasowy i bardzo kruchy. Próbując okazać nonszalancję, Głos przysunął się bliżej do Ejy’ego, a jednocześnie do ściany łazika. - Kiedy pokój się załamie - kontynuował Mistrz - nadciągnie nawałnica, przy której wszystkie dotychczasowe wojny wydadzą się iskierką. Incydentem. Kiedy twój gatunek znów zacznie walczyć, płomień ogarnie całą galaktykę. Znów się obróciła i przyjrzała najbliższej śluzie. - Czy dlatego właśnie przyprowadziliście Sieć na to pustkowie? zapytała, okazując zainteresowanie. - Żeby uniknąć przyszłej wojny? - Oczywiście - wyznał. - Zamierzamy okrążyć Drogę Mleczną raz lub dwadzieścia razy, aż nastanie i przeminie kolejny łańcuch wojen. Galaktyka będzie zniszczona, a my, mam na myśli twoich potomków i siebie, odziedziczymy to wszystko. Do tego czasu - dodał po chwili - ideał, jaki zbudujemy, ideał, który ty, Sarrie, uosabiasz, stanie się wystarczająco silny, żeby rozprzestrzenić się po milionach niczyich planet. Spojrzała Ejy’emu prosto w oczy. Oceniała odległości, znając z góry najbardziej prawdopodobną reakcję robota. Ejy nie zabiłby jej. W każdym razie najpierw spróbowałby innego sposobu. Uosabiała przecież ideał. Ale Ejy dostrzegł coś dziwnego w jej twarzy, w jej postawie. - Dziecko? - zapytał zdumiony - O czym myślisz? - Po pierwsze - odparła Sarrie - nie jestem dzieckiem. A po drugie, chyba wiem, jak uratować moich przyjaciół. Serwomotory i adrenalina przyspieszyły ruch jej ręki. Ze zgrzytliwym klaśnięciem otworzyła nagle tylną śluzę. - Nie - powiedział cicho i smutno Ejy. Sarrie zanurkowała w otwór, upadła na lód, podniosła się i pobiegła w kierunku domku z prefabrykatów. Mówiąc „moich przyjaciół” zapewne miała na myśli fouchian. Tak długo, jak się dało, Ejy opierał się paraliżującej świadomości, że ukochany Głos, symbol jego mistrzostwa, mógł uczynić cokolwiek, co pachniałoby buntem. Sarrie utrzymała się przy życiu wystarczająco długo, żeby dotrzeć do domku. Zatrzymała się i odważyła się zerknąć za siebie. Korpus Mistrza był wielki i dostojny. Przecisnął się przez ten sam otwór, przez który przeszła Sarrie, i już gramolił się po lodzie w jej kierunku. - Nie, nie, nie - nieustanny szept brzmiał w jej uszach - nie, nie, nie,nie...! Otworzyła obie pary hermetycznych drzwi. Atmosfera malutkiej chatki eksplodowała na zewnątrz, tworząc obłok oślepiającej mgły. Już była w środku, w ciszy nowo powstałej próżni. Wiedziała dokładnie, co ma zrobić, ale ręce stały się nagle bardzo powolne. Bezradne. Stojąc nad konsolą pełną monitorów i przycisków zawahała się może przez sekundę, która wydała jej się wiekiem. Wreszcie zmusiła się do szybkiego naciśnięcia idealnej sekwencji przycisków. Miała nadzieję, że w ogniwach otworu wiertniczego pozostało aż nadto rezerwy energii. Pobudziła pompy i kazała im wtłaczać lodowatą wodę morską do systemu rur. W najwyższym stopniu niezawodny sprzęt zaprogramowała tak, aby dostarczył na statek tyle cennego płynu, ile tylko się da. Teraz. Tylko prędko, proszę. Sarrie czuła w palcach i stopach pulsowanie pomp. Całą masa przycisków czekała na jej dotknięcie. Szybciej. Ale rozmyśliła się. Najważniejsze stało się to, by jak najdłużej nie popełnić żadnego błędu. I mieć nadzieję, że tego czasu wystarczy... Sarrie była tak skupiona na swoim zadaniu, iż zaskoczona i zdumiona zauważyła nagle, że ktoś podnosi ją w górę... Właśnie zdążyła wydać ostatnią kluczową komendę, nim Ejy unieruchomił ją w uścisku. - Nie, nie, nie - mówił wciąż, ale ton, jakim wypowiadał to jedno słowo, zmienił się. Smutek ustąpił miejsca niezwykłej u robota furii. Nagle Sarrie znalazła się na zewnątrz, unieruchomiona przez kilka kończyn i całkowicie bezsilna. Daleko, na gładkim jak stół płaskowyżu lodowym, główne zawory zamykały siostrzane rurociągi. Ale pompy nie ustawały w pracy, wierne do końca. Tłoczyły wodę, aż rury w pobliżu zamkniętych zaworów zaczęły pękać w szwach, a znajdująca się pod ciśnieniem ciecz uciekała w powietrze, w jednej chwili zamarzając. Setki ton świeżego, twardego lodu na sekundę. Spadały w wielkiej odległości, bezdźwięcznie, niemal niedostrzegalnie. Ale Mistrz miał lepszy wzrok niż Sarrie, dysponował też nieskończenie szybszym zestawem środków zaradczych. Błyskawiczne, chirurgiczne cięcia lasera zniszczyły główne pompy. Zastąpiły je urządzenia awaryjne, trudniejsze do unicestwienia: były mniejsze, mocniej zbudowane i umieszczone w odpowiedniej odległości. System tysiąca scenariuszy zastępczych to główna zasada Mistrzów. Ejy musiał poświęcić całą minutę na powstrzymanie wypływu wody. Zlikwidował pompy, poprzebijał rury i w końcu starł z powierzchni ziemi malutki domek. Ale do tego czasu na płaskowyżu wyrosło niewielkie, trwałe wzniesienie. Jeśli łazik zdołałby się dostać na ten nowy lód i wykorzystać go jako tarczę, to pagórek pochłonąłby jakąś część wybuchu, choć niewielką. Złagodniałoby jego promieniowanie i przerażające gorąco... - Dlaczego to zrobiłaś?! - krzyczał Mistrz. Przewrócił jąna plecy, potem szarpnął, jeszcze raz brutalnie rzucił na lód, przyciskając coraz mocniej. Zabolało. Miała ochotę błagać Ejy’ego, żeby przestał. Ale nie odezwała się, nie zrobiła nawet zbolałej miny. Kiedy zorientował się, że przemocą nic nie wskóra, pozwolił jej usiąść. - Proszę cię, wyjaśnij mi to - powiedział ciszej, niemal spokojnie. Fouchianie w końcu wynurzyli się z otworu wiertniczego. Ich postacie zdawały się małe i nic nie znaczące. Wyraźnie się spieszyli. - Wiem, jaka jest odpowiedź - wyszeptała Sarrie. Żadnego zdumienia. Ani chwili wahania. - Jaka odpowiedź? - Na scenariusz z ksenofobami. To proste. Nie można z nimi wygrać. To się nigdy nie uda. Obowiązkiem dobrego Głosu jest ostrzec cięjak najszybciej, że są wrogo nastawieni. I zostawić tobie i reszcie Mistrzów czas na przygotowanie Sieci do obrony... - Zgadza się - potwierdził Ejy. - To wyjątkowe - dodał. - Tak młody Głos odgadł tak trudne rozwiązanie. Zignorowała jego zachwyt. - Ile statków spotkaliśmy na drodze i zniszczyliśmy? - zapytała cicho. - Ty nie zniszczyłaś niczego - przypomniał jej Mistrz. - Cała odpowiedzialność spoczywa na tobie. - Dokładnie. Poczuła wstrząs, nagłe drżenie lodu. Ejy również to zauważył. Podniósł się najwyżej, jak mu na to pozwalały mechaniczne nogi i zaczął mierzyć najróżniejsze nieprzydatne współczynniki. - Jakich jeszcze inteligentnych rzeczy dokonałaś, Sarrie? - zapytał, choć zgadywał odpowiedź. - Wiertła plazmowe są przekonane, że potrzebujemy drugiego otworu. I to zaraz. Krystaliczne oczy przeczesywały okolicę. Laser zaczął szukać celu. - Zniszczyłeś ich systemy kontrolne - ostrzegła Sarrie. - Nie możesz ich zatrzymać. Pomiędzy gramolącymi się fouchianami a Ejym wykwitła nagle z prastarego lodu kolumna supergorącej pary. Wznosiła się w skrętach, wiatr chłostał wszystkich z wyjącą furią. Sarrie upadła do tyłu. Była wolna. Usiłowała podnieść się na nogi, ale znów się przewróciła. Jeszcze jedna nieudana próba. A potem zwiało ją na tyle daleko, że palący podmuch ustał trochę. Udało jej się wstać. Zaczęła biec, starając się powiększyć dystans jak najbardziej. Ze słuchawek wydobywało się skrzeczenie fouchian błagających o instrukcje. Potem głos wołającego jaEjy’ego. Z tonu słychać było, że jest zgubiony. - Dziękuję ci! - krzyknęła Sarrie. Milczenie. Wreszcie z głębi oceanicznego prądu dobiegło do niej: - Za co, dziecko? - Za motyle - powiedziała ze łzami w oczach. - Podobały mi się najbardziej ze wszystkiego. Kiedy później Sarrie starała się odtworzyć przebieg wypadków, nie mogła dokładnie ustalić, kiedy nastąpił wybuch. Może parę chwil potem, może w godzinę później. Nie była też w stanie stwierdzić, czy widziała eksplozję albo czy coś poczuła, ani jak daleko ją odrzuciło. Jedyne, co wiedziała, to że nagle na pół brodziła, na pół płynęła w roztopionym śniegu. Gęste chmury wisiały nisko nad ziemią. Mgły unosiły się w wirujących pasmach, ochładzały i zamarznięte spadały w postaci niemiłosiernie tłukącego gradu. Szła jakiś czas chwiejnym krokiem, potem zatrzymała się na odpoczynek. Może nawet usnęła. Później ruszyła znowu. Żywiła się zapasami, jakie miała w kieszeniach kombinezonu, piła własną przefiltrowaną urynę. Jeszcze dwa lub trzy razy odpoczywała, aż wreszcie zobaczyła wysoką postać maszerującą wzdłuż granicy świeżego paku lodowego. Nie mogła rozpoznać szczegółów. Nie była w stanie nawet na pewno stwierdzić, czy jest to całkowicie ludzki kształt. Ale coś w niej żywiło desperacką nadzieję, że to Lilke. Że przyjaciółka przeżyła katastrofę i że wszyscy inni są gdzieś w pobliżu. Ale czy Lilke jej wybaczy? Czy potrafi darować Sarrie wszystkie błędy? A jeśli to nie Lilke, to zapewne ktoś z tutejszych. Kimkolwiek by byli. Na pewno wysłali kogoś, żeby sprawdził, co to za wybuch... i zobaczył, kto usiłuje roznieść w puch ich spokojny świat... Sarrie zdała sobie sprawę, że być może ma przed oczami nieśmiertelnego, boskiego człowieka. Zbierając resztki sił zaczęła tupać i machać rękami. Kimkolwiek lub czymkolwiek są, w każdym razie nie znająmnie, pomyślała.