Andre Norton Czarodziejskie miecze Tytul oryginalu: Trey of Swords Przelozyla: Ewa Witecka Miecz przegranych bitew Czesc I 1 Moja matka nalezala do odlamu Starej Rasy skazanego na banicje przez ksiecia Karstenu - Yviana, najemnika-parweniusza, zajmujacego sie po dyletancku zakazanymi rzeczami, sprzymierzenca zbrodniczych Kolderczykow.Uciekajac przed straszna smiercia, z calego dziedzictwa starszego niz sama nazwa Karstenu, zabrala do Estcarpu tylko trzech druzynnikow swego ojca. Kazala im wstapic do Strazy Granicznej, ktora dowodzil przybysz z innego swiata, Simon Tregarth, aby przyczynili sie do powstrzymania kolderskiej zarazy grozacej zaglada naszej rasie. Sama zas, wraz ze swoja daleka krewna, pania Chriswitha, poszukala schronienia w ojczyznie Starej Rasy. W jakis czas pozniej poslubila Sulkarczyka i przez to zerwala wiezy ze swymi pobratymcami. Lecz wkrotce potem jej malzonek zginal w jednym z sulkarskich atakow na porty karstenskie. Moja matka czula sie zle wsrod jego wspolplemiencow, powrocila wiec do swoich. Nosila juz pod sercem dziecko splodzone podczas tego krotkiego malzenstwa. Przezyte cierpienia sprawily, ze stracila zupelnie chec do zycia i, przedwczesnie wydawszy mnie na swiat, zgasla niby zdmuchnieta swieca. Pani Chriswitha zaopiekowala sie mna jak wlasnym dzieckiem i zatrzymala przy sobie nawet po slubie z wielmoza zbieglym z poludnia Karstenu. Pan Hervon stracil tam cala rodzine. Dobrze znal sie na zolnierskim rzemiosle i odznaczyl sie w walkach, i z czasem zostal dowodca oddzialu Strazy Granicznej. Nowa zona dala mu dwie corki i syna Imhara. Imhar byl mlodszy ode mnie o dwa lata; ten zdrowy, silny chlopiec czul sie jak ryba w wodzie w epoce naglych alarmow i zbrojnych utarczek. Ze mna bylo zupelnie inaczej. Od urodzenia bylem slaby i wymagalem troskliwej opieki, a moje czeste, choc niezbyt grozne choroby budzily zniecierpliwienie we wszystkich poza moja opiekunka. Bardzo wczesnie zdalem sobie z tego sprawe. W dziecinstwie staralem sie jeszcze dorownac Imharowi, ale moje wysilki od samego poczatku skazane byly na niepowodzenie. Wydawalo sie, iz moj kuzyn urodzil sie z mieczem w dloni, poniewaz wladal nim tak zrecznie i z taka precyzja, ze az przyjemnie bylo patrzec. Byl tez nieustraszonym jezdzcem i kiedy jeszcze ledwie mogl policzyc na palcach lata zaprawy do zolnierki, wszedl juz w sklad patrolu. Pan Hervon slusznie sie nim szczycil, gdyz Imhar mial wszelkie niezbedne zalety, wyrozniajace go w owych niebezpiecznych czasach. Ja uczylem sie walczyc mieczem i pistoletem strzalkowym, bo topor bojowy okazal sie dla mnie za ciezki. Wsrod ciemnowlosych pobratymcow ze Starej Rasy wyroznialem sie tylko jasna cera i kedziorami, poniewaz nie odziedziczylem po ojcu ani wzrostu, ani silnego ciala. Pilnie cwiczylem sie w wojennym rzemiosle, tym niemniej w glebi duszy tesknilem za czyms innym. Nie za morska ojczyzna Sulkarczykow, co byloby zupelnie naturalne, ale za wiedza - zapomniana wiedza, dziedzictwem naszej przeszlosci. Prawda jest, ze zaden mezczyzna nie mogl wladac Moca Czarodziejska - w kazdym razie tak twierdzily Madre Kobiety, Czarownice, ktore rzadzily Estcarpem. Jednak dawne legendy, ktorych strzepy slyszalem od czasu do czasu i starannie przechowywalem w pamieci, glosily, ze nie zawsze tak bylo i ze kiedys rowniez mezczyzni to potrafili. Dosc dobrze opanowalem sztuke czytania i odnalazlem wszystko, co dotyczylo tych pradawnych czasow. Nigdy wszakze nie mowilem o tym z nikim z mojego otoczenia; uznano by mnie za niespelna rozumu albo za grozbe dla domu, ktory dal mi schronienie, gdyby Czarownice dowiedzialy sie o moich heretyckich pogladach. Tego roku, w ktorym przypasalem wlasny miecz i wstapilem do Strazy Granicznej, Karsten wystawil przeciw nam tak wielka armie, ze nie zdolalibysmy jej pokonac. Nie zagrazali nam juz Kolderczycy, gdyz Simon Tregarth i jego malzonka, pani Jaelithe, wyruszyli za morza i zamkneli Brame-Miedzy-Swiatami, przez ktora przybyly owe potwory. Ksiaze Yvian, sprzymierzeniec Kolderu, zginal w tej wojnie. Pozniej przez jakis czas w Karstenie panowal chaos i wielu moznowladcow walczylo o tron ksiazecy. W koncu Pagar z Cleen zwyciezyl wszystkich rywali i, zeby zjednoczyc wykrwawiony kraj, oglosil swieta wojne z Czarownicami. Albowiem zawsze w takiej sytuacji zreczny wladca stara sie odwrocic uwage poddanych od niedawnych strat i nieszczesc, znajdujac zewnetrznego wroga, przeciw ktoremu moga wyruszyc. Stoczono wiec straszna bitwe. Nie uzyto jednak oreza, tylko Mocy Czarodziejskiej. Strazniczki zjednoczyly sie na jeden dzien i jedna noc, zgromadzily w sobie wszystkie sily, jakie mogly przywolac, i skierowaly je na poludnie. Ruszyly gory z posad, skrecajac i rozdzierajac sama ziemie. Zaplacily za to najwyzsza cene: wiele z nich zginelo, gdyz Moc spalila je na popiol. Obawiajac sie, ze w Estcarpie zapanuje chaos tak jak w Karstenie Koris z Gormu odebral wladze Radzie Czarownic. W tym czasie nie bylo w kraju innego wybitnego dowodcy, ktory zaskarbilby sobie szacunek i lojalnosc wszystkich mieszkancow Estcarpu, gdyz Tregarthowie zagineli przed laty podczas wyprawy na polnocne morza. Wtedy tez dotarla do nas dziwna opowiesc o ucieczce dzieci Simona i pani Jaelithe przed gniewem Czarownic. Rada Strazniczek wyjela je spod prawa i nikt nie osmielilby sie im pomoc w obawie przed taka sama kara. Mowiono, ze synowie Simona Tregartha odziedziczyli po nim dar wladania Moca i ze to oni naruszyli odwieczny obyczaj pomagajac swojej siostrze uciec ze szkoly Czarownic. Ta trojka miala w sobie cos wyjatkowego, niespotykanego w naszym swiecie: urodzili sie jednoczesnie! Dlatego byli sobie bardzo bliscy. Wspominam o nich, poniewaz zmienili moje zycie i zycie wszystkich domownikow pana Hervona. Ja sam chetnie sluchalem opowiadan o mlodziencach, ktorzy tak roznili sie od ludzi ze Starej Rasy, jak kiedys roznil sie ich ojciec. Kiedy Karsten przestal juz zagrazac Estcarpowi, pan Hervon zapragnal zrealizowac swoje marzenia. Podczas dlugoletniej wojny zjezdzil prawie caly kraj i znalazl doskonale, swoim zdaniem, miejsce na nowa siedzibe. Nikt nie powinien byl zglaszac pretensji do tego kawalka ziemi, gdyz znajdowal sie on daleko na wschodzie, w dawno wyludnionej i na poly zapomnianej czesci Estcarpu. Przybylismy wiec do nowej wlosci pana Hervona i rozpoczelismy budowe zamku. Nadal jednak pokoj wydawal sie nam podejrzany, wiec wystawialismy straze, a mezczyzni nie rozstawali sie z bronia. Dwor pana Hervona liczyl piecdziesiat osob, glownie mezczyzn; przy pani Chriswicie bylo piec dworek, jej corki i siostry z mezami oraz urodzone dwa lata po mnie dziecko jej mlodszej siostry, ktore wkrotce zmarlo. Teraz musze opowiedziec o Crycie - chociaz nawet mysl o niej sprawia mi bol. Pokochalem ja w chwili, gdy po raz pierwszy spojrzalem na niemowle lezace w kolysce obok paleniska. Nie laczyly nas ani wiezy pokrewienstwa, ani powinowactwa i nigdy nie mialy polaczyc. Zgodnie ze zwyczajem naszego ludu Crythe jeszcze w dziecinstwie zareczono z Imharem. We wlasciwym czasie winna byla poslubic mego kuzyna i w ten sposob pomoc w scaleniu wlosci, ktore pan Hervon mial nadzieje odzyskac. Jak wszystkie dziewczeta ze Starej Rasy Crytha byla smukla i ciemnowlosa. Zawsze wydawala mi sie jakby nieobecna i nieco wyobcowana. Odnosilo sie czasem wrazenie, ze widzi lub slyszy rzeczy, ktorych nie postrzega jej otoczenie. W dziecinstwie czesto chorowalem, bardziej zatem zblizylem sie do Crythy niz do Imhara. Juz po krotkim czasie zaczela sie do mnie zwracac w waznych dla siebie sprawach, jak chocby proszac o pomoc w pielegnowaniu ptaka ze zlamanym skrzydlem. Od najwczesniejszych jej lat bylo jasne, ze miala dar uzdrawiania. O innych niepospolitych uzdolnieniach Crythy dowiedzialem sie znacznie pozniej, tuz przed wstapieniem do Strazy Granicznej. Zaskoczylem ja nad strumykiem plynacym w poblizu zagrody, ktora wtedy pani Chriswitha nazywala swoim domem. Zdumialo mnie zachowanie mojej malej przyjaciolki. Siedziala nieruchomo w trawie tak wysokiej, ze prawie ja zaslaniala. Oczy miala zamkniete jak we snie i plynnie poruszala w powietrzu rekami. Nagle z przerazeniem zauwazylem obok niej zwinietego weza, dlugiego niczym moje ramie. Z podniesionym lbem kolysal sie w takt ruchow Crythy. Chcialem wyciagnac miecz i zabic gada, ale nie moglem sie poruszyc. W koncu dziewczynka klasnela w dlonie i otworzyla oczy. Waz opadl na ziemie i blyskawicznie zniknal w trawie. -Nie boj sie, Yonanie - powiedziala. Chociaz nie odwrocila glowy, wiedziala, ze bylem w poblizu. Na dzwiek jej slow czar prysl i odzyskalem wladze nad cialem. Zrobilem dwa kroki do przodu i stanalem obok niej. Ogarnal mnie gniew rownie wielki jak przedtem strach. -Co ty wyrabiasz?! - zawolalem. Spojrzala na mnie. -Usiadz. - Wskazala miejsce obok siebie. - Czy mam sie tlumaczyc olbrzymowi, ktoremu nie moge spojrzec w oczy bez wykrecania szyi? Zbadalem wzrokiem trawe. Mialem chec przeczesac ja mieczem w obawie, ze trafie na niedawnego towarzysza Crythy. Nie zrobilem tego jednak, tylko usiadlem. -Mysle, ze to jest czescia magii leczniczej - w jej glosie brzmialo lekkie zdziwienie. - Nie boja sie mnie ani ptaki, ani zwierzeta, a dzisiaj przekonalam sie, ze moge nawiazac kontakt rowniez z gadami. Wydaje mi sie, ze za czesto zamykamy nasze umysly albo koncentrujemy sie na tym - dotknela palcem pochwy mego miecza - i dlatego nie dostrzegamy i nie slyszymy wiekszosci tego, co dzieje sie wokol nas, w calym wielkim swiecie. Wciagnalem gleboko powietrze do pluc i poczulem, jak gasnie we mnie plomien gniewu. W glebi duszy zdawalem sobie sprawe, ze Crytha zna sie na tym, co robi, rownie dobrze jak ja na zolnierskim rzemiosle. -Yonanie, czy pamietasz stare legendy, ktore mi opowiadales? - Albowiem tylko Crycie przekazalem znane mi strzepy starych opowiesci i piesni. - W tamtym swiecie czlowiek wladal Mocami. -W Estcarpie rowniez sa Moce - zauwazylem. I nagle ogarnal mnie strach o najdrozsza mi istote. Strazniczki niezmordowanie szukaly kandydatek, ktore powiekszylyby ich grono. Dotychczas nie zwracaly uwagi na uciekinierow z Karstenu, chyba ze jakas dziewczynka miala wyjatkowe wprost zdolnosci. Crytha... Crytha nie moze zniknac za szarymi murami Przybytku Madrosci, nie moze wyrzec sie radosci zycia dla Mocy Czarodziejskiej! -Nie jestem Czarownica - szepnela. - I tylko tobie, Yonanie, mowie o tym, czego sie dowiedzialam. Ty rozumiesz, ze wolnosc jest wazniejsza od mocy. Poza tym jest niebezpieczna: mozna zbytnio przywiazac sie do niej i przedkladac ja nad wszystko w swiecie. Chwycilem Crythe mocno za przegub i trzymajac ja tak, i patrzac jej w oczy, powiedzialem: -Przysiegnij, ze nie zrobisz tego wiecej. W kazdym razie nie z wezem! -Nie skladam zadnych przysiag, Yonanie. - Usmiechnela sie. - Nie mam tego w zwyczaju. Moge ci tylko obiecac, ze nie bede niepotrzebnie ryzykowala. Musialem sie tym zadowolic, ale czesto z niepokojem myslalem o jej niezwyklych zdolnosciach. Wiecej o tym nie rozmawialismy, gdyz wkrotce potem zostalem Straznikiem Granicznym i odtad widywalismy sie bardzo rzadko. Kiedy jednak po wojnie wyruszylismy na wschod i rozpoczelismy budowe nowego dworu w miejscu wybranym przez pana Hervona, sytuacja calkowicie sie zmienila. Crytha byla panna na wydaniu. Targala mna rozpacz na mysl, ze Imhar niedlugo pojmie ja za zone. Zaczalem unikac Crythy. Zdawalem sobie sprawe z uczucia, ktore do niej zywilem, wiedzialem zas, iz nikt nie moze sie o tym dowiedziec. Na jakis czas przed ukonczeniem dworu zjawil sie ow wedrowiec. Przybyl ze wzgorz, a przyprowadzil go jeden z naszych wartownikow. Powital pana Hervona zgodnie ze starozytnym obyczajem, lecz wszyscy wyczulismy w tym mlodziencu cos niezwyklego. Chociaz wygladal jak mezczyzna ze Starej Rasy, w jego twarzy swiecily niebieskie, a nie szare oczy. Zachowywal sie z godnoscia i mial dumna postawe czlowieka, ktory zwykl przestawac na rownej stopie z doswiadczonymi wojownikami. Powiedzial, ze rzucono na niego geas. Pozniej jednak okazalo sie, iz byl banita - jednym z synow Tregartha - i przybyl werbowac naszych ludzi do zapomnianej krainy na wschodzie - do Escore - skad, wedle jego slow, wywodzila sie Stara Rasa. Pan Hervon uznal go za niebezpiecznego, a poparl go w tym Godgar, marszalek dworu. Postanowiono wiec wydac go Czarownicom, zeby nas samych nie skazaly na banicje. Kiedy odjechal z Godgarem, ogarnal nas dziwny niepokoj, nie moglismy znalezc sobie miejsca. Zaczely mnie nawiedzac niespokojne sny; innych takze, poniewaz mowili o tym otwarcie. Nie scinalismy juz drzew na budowe, tylko snulismy sie wokolo bez celu, coraz to spogladajac w strone gor majaczacych na wschodzie. Ogarnelo nas niezrozumiale pragnienie, chec podrozy... Po powrocie Godgar opowiedzial nam niewiarygodna historie. Uwierzylismy mu jednak, gdyz wiedzielismy, ze w tej prastarej krainie wszystko jest mozliwe. W drodze zatrzymala ich wielka gromada zwierzat i uniemozliwila dalsza jazde na zachod. Pod ich ochrona Kyllan Tregarth skierowal sie ku wschodnim gorom. Ta dziwna eskorta pozwolila tez Godgarowi i jego ludziom odejsc bez szwanku. Wtedy to pani Chriswitha wstala i oswiadczyla: -Musimy dac wiare tym slowom. Czy ktokolwiek z tu obecnych zaprzeczy, ze chce udac sie na wschod? Rozmawialam w cztery oczy z Kyllanem Tregarthem i wiem, ze mowil prawde. Zostalismy wezwani i musimy pojechac ta sama droga co on. Po jej slowach dokuczliwy niepokoj znikl i ogarnal mnie taki zapal, jakbym stal przed wielka i wspaniala przygoda. Rozejrzalem sie dokola i dostrzeglem na twarzach reszty domownikow to samo pragnienie. Zabrawszy wszystko, co moglo byc potrzebne w takiej podrozy, opuscilismy dwor, ktory mial stac sie naszym domem. Wyruszylismy w nieznane, wiedzac, ze w drodze mozemy narazic sie na straszniejsze niebezpieczenstwa niz te, ktore nam dotad grozily ze strony Karstenu czy Kolderu. 2 I tak oto przybylismy do Escore, krainy zniszczonej w pradawnej wojnie miedzy adeptami, ktorzy uwazali, ze stoja ponad prawami ludzi i natury. Pozniej przez wiele pokolen utrzymywala sie chwiejna rownowaga miedzy silami Swiatla i Ciemnosci. Obecnie w Escore nie bylo juz Wielkich Adeptow - jedni zgineli w walce z rywalami, inni zas, pchani ciekawoscia lub zadza wladzy, odeszli do innych swiatow i epok przez stworzone przez siebie bramy.Pozostawili jednak po sobie slady swojej dzialalnosci. Prowadzili badania nad mutacjami i stworzyli zywe istoty odmienne od rodzaju ludzkiego. Niektore byly na tyle bliskie ludziom, ze poczuwaly sie do pewnego z nimi pokrewienstwa. Inne przylaczyly sie do sil Ciemnosci i do woli dreczyly nieszczesny kraj. Jeszcze zanim Stara Rasa osiagnela te szczyty wiedzy i umiejetnosci, Escore zamieszkiwaly istoty podobne do ludzi, lecz z nimi nie spokrewnione. Laczyly je z ziemia tak silne wiezi, ze nie moglyby jej porzucic. Nigdy tez nie staraly sie jej ujarzmic czy zmienic, ale zyly z nia w zgodzie, poddajac sie rytmowi por roku, a ona karmila je i wspierala. Byl to Lud Zielonych Przestworzy. Kiedy wybuchla wielka wojna, lesne plemie wycofalo sie daleko na wschod, zabierajac ze soba niektore stworzone przez adeptow istoty. Odtad trzymalo sie z dala od innych mieszkancow Escore. Ludzie ze Starej Rasy, ktorzy nie szukali zakazanej wiedzy, ani nie zgineli na wojnie, uciekli na zachod, do Estcarpu i Karstenu. Pozniej zas posluzyli sie Moca w podobny sposob, jak Rada Czarownic w walce z Pagarem z Karstenu: odgrodzili sie od dawnej ojczyzny zapora z gor. Rzucili tez na swoich wspolplemiencow tak silne geas, ze ci nie mogli nawet pomyslec o wschodzie. Dopiero dzieci Tregartha, tylko w polowie nalezace do Starej Rasy, a wiec niewrazliwe na dawne zakazy, odwazyly sie wrocic do Escore. Nie mielismy latwej podrozy. Sama ziemia pietrzyla przed nami liczne przeszkody. I chociaz spotkalismy wyslannikow Kyllana, nekali nas sludzy Ciemnosci, tak ze dotarlismy do siedziby Ludu Zielonych Przestworzy scigani przez wrogow jak podczas ucieczki z Karstenu o pokolenie wczesniej. Zielona Dolina byla oaza bezpieczenstwa. Przy wejsciu do niej wyryto specjalne ochronne runy i znaki, i nikt, kto utrzymywal jakiekolwiek kontakty z Mocami Ciemnosci, nie mogl ich minac nie narazajac sie na smierc. Domostwa Ludu Zielonych Przestworzy mialy dziwny, choc przyjemny dla oka wyglad. Nie zbudowano ich bowiem z drewna i kamienia, ale wyrosly z ciasno splecionych drzew i krzewow, ktore tworzyly rownie grube sciany jak w kazdej twierdzy granicznej. Dachy zas pokrywaly blyszczace zielone piora, ktore latem zrzucaly ptaki posluszne pani Dahaun. Dahaun, zwana tez Morquant, byla ucielesnieniem naszej najstarszej legendy - lesna niewiasta, ktora mogla rozkazac kazdej roslinie, zeby zakwitla lub wydala owoce, i natychmiast zostawala wysluchana. Ale podobnie jak cale jej plemie wydawala sie nam zupelnie obca. Nigdy nie wygladala tak samo w naszych ludzkich oczach: przeistaczala sie co chwila. W jednej sekundzie mogla miec rudawe, wyzlocone sloncem wlosy Sulkarki, a w nastepnej czarne kedziory kobiety ze Starej Rasy. U jej wspolwladcy Ethutura tej ciaglej przemianie nie ulegaly tylko niewielkie rozki o barwie kosci sloniowej, ktore wystawaly spomiedzy lokow nad jego czolem. Mimo to zmieniajace sie rysy twarzy i barwa wlosow Ethutura nie zaskakiwaly tak bardzo jak u Dahaun. Z rozkazu pana Hervona zamieszkalismy w namiotach, ktore rozbilismy w Zielonej Dolinie. Bo chociaz poza skalnymi scianami tej oazy nadciagala zima, w jej wnetrzu krolowalo lato. Mielismy wrazenie, ze znalezlismy sie w krainie legend, poniewaz w ojczyznie lesnych ludzi zyly dziwne istoty, ktore bardzo dlugo uwazano w Estcarpie za wytwory wyobrazni dawnych Kowaczy Piesni. Byly tam skrzydlate, czlekoksztaltne Flannany, ktore z samej tylko radosci istnienia tanczyly w powietrzu. Spotkalismy tez Renthany - stworzenia duze jak konie i odrobine do nich podobne, o pierzastych niby pedzle ogonach, ktore mocno przyciskaly do zadow, i wyrastajacych z czola pojedynczych rogach wyginajacych sie ku gorze lsniacym, czerwonym lukiem. To one przywiozly nas do Zielonej Doliny. Nie byly jednak slugami jezdzcow, lecz istotami inteligentnymi, sprzymierzencami lesnego plemienia. Mieszkaly tam rowniez rozumne jaszczurki. Poznalem je dosc dobrze, gdyz wsrod nich znalazlem mojego pierwszego przyjaciela. A stalo sie tak, poniewaz bardzo cierpialem. Crytha przybyla do ziemskiego raju, a przynajmniej tak jej moglo sie wydawac. Przemienila sie z chudego, milkliwego podlotka w zupelnie obca mi osobe, ktora wpatrzona w Dahaun nie odstepowala jej na krok i chlonela nauki wladczyni Zielonej Doliny. Imhar zas bezustannie uczestniczyl w kolejnych naradach wojennych i to nie zawsze jako tylko widz, czego nalezaloby oczekiwac po tak mlodym wojowniku. Spijal wiedze o wojnie niczym domowy mogkot swieze mleko. W Zielonej Dolinie panowal wprawdzie pokoj, ale w calym kraju wrzalo. Ethutur wyruszyl razem z panem Kemokiem jako herold wojny do Kroganow zamieszkujacych rzeki i jeziora Escore. Innych heroldow wyslano do wszystkich, ktorzy zechca stanac u boku Ludu Zielonych Przestworzy do boju z Ciemnoscia. W kuzniach kuto bron i naprawiano kolczugi, jednym slowem panowalo takie samo poruszenie, jak podczas nie konczacych sie wojen w Estcarpie. Tylko ze teraz nie mielismy walczyc z ludzmi, lecz z zupelnie nam obcymi stworami. Wiedzialem, ze spelnie swoj obowiazek, gdy nadejdzie czas, ale teraz czulem sie bardzo samotny. W duzej gromadzie ludzi nie mialem nikogo, kogo moglbym nazwac towarzyszem broni lub przyjacielem. I bardzo rzadko widywalem Crythe. Prawdziwa opowiesc o Yonanie rozpoczela sie w dniu, w ktorym rozszalala sie gwaltowna burza. Do tego czasu bylem niby nie ukonczone narzedzie, czesciowo tylko uzyteczne. Wyruszylem z druzynnikami pana Hervona, a prowadzil nas jeden z Zielonych Mezow. Mielismy wspiac sie na szczyt skalistego pasma pelniacego role murow obronnych siedziby lesnego plemienia, zobaczyc, co dzieje sie na zewnatrz, i wybrac miejsca, z ktorych w przyszlosci moglibysmy najlepiej odpierac ataki wrogow. Rano jasno swiecilo slonce, ale pozniej niebo sie zachmurzylo. Nasz dowodca Yagath spojrzal na nie z niepokojem i powiedzial, ze musimy wrocic przed burza. Ciezkie chmury plynely tak szybko, ze bardzo sie spieszylismy. Traf chcial, iz bylem ostatni w szeregu, kiedy z ogluszajacym hukiem rozpetala sie nawalnica. Poslizgnalem sie. Zanim zdolalem odzyskac rownowage, zsunalem sie w dol, lamiac sobie paznokcie i raniac palce o skale, ktorej daremnie probowalem sie uchwycic. Mrok i wiatr nieprzenikniona zaslona otoczyly szczeline skalna, do ktorej wpadlem. Kolczuga ochronila mnie przed bolesnymi sincami, a moze sama mi ich dodala. Deszcz lal sie strugami, jakby ktos ze szczytu urwiska wylewal na mnie wiadro za wiadrem. Wcisnalem sie glebiej i znalazlem sie pod wystepem skalnym, ktory oslonil mnie troche przed deszczem i wiatrem. Pomyslalem, ze pozniej sprobuje zejsc w doline; gdybym teraz sie na to osmielil, zmylyby mnie potoki wody spadajacej ze skal. Zygzaki blyskawic rozdzieraly niewielki skrawek nieba widoczny z mojej kryjowki, przypominajac mi bicze energetyczne, wielce skuteczna bron Ludu Zielonych Przestworzy. Ogluszyl mnie huk pioruna, ktory musial uderzyc gdzies w poblizu, gdyz w powietrzu rozszedl sie dziwny zapach. Woda splywajaca po skalnej scianie niosla ze soba zwir i kamyki, a w dodatku nie wyplywala dostatecznie szybko. Najpierw pluskala mi wokol kostek, potem kolan, a pozniej dosiegla ud. Chcialem dotrzec do wyzszej partii szczeliny, gdzie moglbym sie skulic, ale bezskutecznie. Kiedy odwracalem sie, by znalezc lepsze schronienie, poczulem w prawej kostce tak mocny bol, ze zakrecilo mi sie w glowie. To naniesione przez wode zwir i kamyki uwiezily moje stopy. Zaniechalem wszelkich usilowan i tylko czekalem w skalnej pulapce na koniec burzy. Wtedy to w blasku blyskawic zauwazylem refleks swiatla w skale, na prawo ode mnie. Przez chwile nic to dla mnie nie znaczylo, po prostu pomyslalem, ze jest tam cos, co odbija widmowa poswiate. Pozniej, wiedziony ciekawoscia, zaczalem reka obmacywac skale. Moje palce zsunely sie z chropawego kamienia na cos gladkiego; i to nie tylko gladkiego, lecz dziwnie chlodnego i przyjemnego w dotyku. Na ile mi mrok pozwolil, zbadalem znalezisko. Natrafilem na cos w rodzaju preta dlugosci mojego kciuka i niewiele od niego szerszego. Szarpnalem go najmocniej, jak moglem, i wydalo mi sie, ze nieco sie obluzowal, ale nie zdolalem go wyciagnac. To niewidoczne znalezisko mialo w sobie cos, co sprawialo, iz nie cofalem palcow, gladzilem go i dotykalem. Nie mogla to byc czesc skaly. Uznalem, ze jest zbyt gladkie, przypominalo w dotyku raczej obrobiony metal lub krysztal. Wystawalo jednak z litego kamienia, a nie z niewielkiego pekniecia czy szczeliny, to zas zdawalo sie przeczyc takiemu wnioskowi. Burza nadal szalala. Z mojej ciasnej grzedy spojrzalem na swiat poza Zielona Dolina, ale nic nie dostrzeglem w gestym mroku. Tylko to tu, to tam, tuz przy samej ziemi jarzylo sie slabe swiatelko: zapewne swiadectwo jakiejs pozostalosci Mocy. Dowiedzialem sie w Escore, ze nalezalo zwracac uwage na takie miejsca. Niebieskie swiatlo oznaczalo oaze bezpieczenstwa, gdzie mozna sie schronic. Natomiast zoltawy, zielonkawy lub, co gorsza, czerwono-czarny blask zdradzal pulapke zastawiona przez Moce Ciemnosci. Wydalo mi sie, ze wiele czasu uplynelo, nim nawalnica w koncu ucichla. Woda wyplynela wreszcie ze szczeliny i blyskawice juz nie smagaly wzgorz. Wychynalem spod skalnej polki i sprobowalem sie wyprostowac. Zdretwiale, przemoczone konczyny i nadwerezona prawa kostka zaprotestowaly bolem. Rekami wymacalem zbawcze nierownosci i wystepy na scianie skalnej, lecz czy moglem zaryzykowac w tym stanie wspinaczke? Nagle zamarlem. Uslyszalem jakis dzwiek - nie plusk deszczu czy huk pioruna, ale jakby szuranie po skale nade mna. Moze jakis potwor - sluga Zla zakradl sie pod oslona deszczu i teraz chce mnie zaatakowac? Pojawilo sie swiatlo, a raczej poswiata. Zadarlem glowe i najpierw dostrzeglem ostro zakonczony, zebaty pysk Jaszczuroludka, pozniej zas jego przednie lapy, bardzo podobne do smuklych rak. Slaby blask powoli opuszczal sie ku mnie. To swiecil niewielki kamien uwieziony w delikatnej siateczce przymocowanej do cienkiej linki. Jaszczuroludki, podobnie jak inni, nie bedacy ludzmi mieszkancy Zielonej Doliny, porozumiewaly sie za pomoca mysli. Ja jednak nie mialem daru komunikowania sie na odleglosc, ktory tak bardzo cenila Crytha. Wyciagnalem reke i chwycilem swiecacy kamien. W jego poswiacie obejrzalem obolale miejsce. But byl bardzo ciasny, a noga nad nim spuchnieta. Zwichnalem noge w kostce i nie moglem sie na niej oprzec. Sprobowalem na migi wyjasnic to mojemu ratownikowi. Spojrzal na mnie blyszczacymi jak klejnoty oczami i blyskawicznie sie oddalil. Mialem nadzieje, ze poszedl po pomoc, choc zarazem odrobine sie zaniepokoilem. Nie bez powodu, gdyz ludzie pana Hervona przez dlugi czas bezlitosnie zartowali z mojej niezdarnosci. A teraz, juz podczas pierwszego patrolowania umocnien Zielonej Doliny, dalem sie poznac od najgorszej strony. Po odejsciu Jaszczuroludka ciekawosc zawiodla mnie znow do miejsca, gdzie znalazlem dziwny wystep. Kiedy zblizylem do niego swiecacy blado kamien, oslepil mnie jaskrawy blask. Tak, to byl krotki pret z jakiegos polyskujacego niebiesko krysztalu, ktory odbijal swiatlo. Chociaz moje znalezisko wydawalo sie czescia litego kamienia, na pewno mialem do czynienia z wytworem nieznanego rozumu. Szarpnalem z calej sily. Pret poruszyl sie lekko. Zrozumialem, ze chcac go wydobyc, musze rozbic skale, w ktorej tkwil. Zrobie to! Musze to zrobic! Podobnie jak w przypadku geas, ktore sprowadzilo nas wszystkich do Escore, zdawalem sobie sprawe, iz zmusza mnie do tego jakas sila przekraczajaca moje zrozumienie. Przysiaglbym, ze moje znalezisko bylo bardzo wazne. Odwrocilem sie szybko, gdyz z gory znow dobiegl mnie hurkot kamieni. Jaszczuroludek bez trudu zeszedl po skalnej scianie. Dla niego byla ona wygodnymi schodami. Na ramieniu niosl zwinieta line i kiedy znalazl sie nade mna, dal mi znak, ze mam sie nia przewiazac. W taki oto sposob, podczas pamietnej burzy odnalazlem swoje przeznaczenie w tej starozytnej krainie i prawdziwego przyjaciela, gdyz bez wahania powierzylbym Tsalemu zycie, i nie tylko zycie. 3 Po tym wypadku musialem jakis czas pozostac w Zielonej Dolinie. Pani Dahaun widac podzielila sie swoja wiedza z Crytha, ktora zaprowadzila mnie do basenu z bulgocacym czerwonym mulem. Rozciela but i oblepila mulem spuchnieta kostke. Jego lagodne cieplo sprawilo, ze bol ustal i wkrotce zasnalem.Moje sny nigdy sie nie sprawdzaly, nie mialy tez w sobie nic z ostrzezen wysylanych przez Najwyzsze Moce do uprzywilejowanych ludzi z naszej rasy. Ale tym razem kroczylem przez kraj rownie prawdziwy, jakbym go ogladal na jawie. W reku trzymalem miecz, ktory zdawal sie przedluzeniem mojego ciala, i we snie nie moglem sobie wyobrazic bez niego zycia. Czulem tez wielki smutek i strach, nie o siebie, tylko o innych. Idac oplakiwalem w milczeniu strate, ktorej teraz nie pamietam, choc musiala byc wielka, gdyz przytlaczala mnie brzemieniem ciezszym niz plecak zwiadowcy. Moja kolczuga byla porwana i zardzewiala. Przyciskalem do lewego boku zakrwawiona reke, walczac z bolem. Wiedzialem bowiem, ze musze cos zrobic, zanim umre. Czyhala na mnie smierc. Wszystkim, co bylo mi bliskie i drogie, zawladnela Ciemnosc - pozostal mi tylko miecz. Nie moga go dostac ci, ktorzy szli moim sladem. Zachwialem sie na nogach, bol przygniotl mnie do ziemi i swiat zamigotal mi przed oczami. Czas uplywal, a z nim moje zycie, saczace sie z krwia ze smiertelnej rany. Lecz moja wola nie ugiela sie ani przed czasem, ani przed slaboscia ciala. Teren wznosil sie rownomiernie, wiec szedlem coraz wolniej, ale nie zatrzymywalem sie. Otoczyla mnie mgla. Moje usta wymawialy niezrozumiale slowa. Jednak czulem, ze kiedys dobrze je znalem i ze byly dla mnie bronia niemal rownie potezna jak moj miecz. Niewykluczone, iz moc tych slow pomogla mi przekroczyc granice ludzkiej wytrzymalosci. Oddychalem ciezko i nierowno. Juz nie panowalem nad bolem, ktory targal moim cialem, lecz wola nadal trzymala mnie na nogach. Wreszcie zatrzymalem sie na skraju jakiegos wawozu. Wydobywala sie zen gesta mgla, ktora przeslonila wszystko dookola. Jakas czastka mojego zamierajacego mozgu domyslilem sie, iz mgle zrodzila roztopiona skala, wrzaca niczym woda. Wrzucilem do niej miecz i wraz z nim znikla energia, ktora zaprowadzila mnie tutaj z pola bitwy, gdzie zatriumfowala Ciemnosc. Osuwajac sie na ziemie wiedzialem, ze teraz juz moge umrzec - i wtedy wlasnie sie obudzilem. Bylem zlany potem i mocno przyciskalem reke do boku. Obejrzalem to miejsce, spodziewajac sie ujrzec krew saczaca sie spod rozdartej kolczugi. Zobaczylem jednak tylko gladka skore i zrozumialem, ze to wszystko mi sie przysnilo. We snie nie mialem nic wspolnego z Yonanem. Ale nie wiem tez, kim bylem. Wynioslem ze snu o wlasnej smierci jedna mysl - ze pret, ktory znalazlem w scianie ska1nej byl czescia tamtego miecza. Kiedys dobrze lezal mi w dloni i znow bedzie. Czulem potrzebe zachowania tego wszystkiego w tajemnicy, jakkolwiek nie rozumialem powodu. Bez slowa znioslem kpiny Imhara z mojej nieporadnosci. Lecz gdy Crytha przyszla, aby zbadac opatrunek na mojej nodze, zapytalem ja o Jaszczuroludka, ktory mnie uratowal. Powiedziala mi, ze nazywa sie Tsali i jest jednym ze zwiadowcow patrolujacych pobliskie szczyty. Pozazdroscilem jej daru porozumiewania sie z innymi formami zycia i poprosilem o przekazanie Tsalemu moich podziekowan. Zdumialem sie wszakze, gdy jeszcze tego samego dnia przyszedl do malego szalasu, w ktorym lezalem, i przykucnal obok mnie, przygladajac mi sie oczami blyszczacymi niby drogocenne kamienie. Tsali gorowal wzrostem nad swoimi wspolplemiencami, ale mnie siegal zaledwie do ramienia. Przycupnal na tylnych nogach, podpierajac sie ogonem dla zachowania rownowagi, po czym zsunal z przegubu sznurek z nanizanymi nan bialymi i czerwonymi jak leczniczy mul koralikami, i jal przesuwac je w smuklych palcach. Widzialem juz, jak robily to inne Jaszczuroludki, i znalem ludzkie domysly na ten temat - uwazano, ze najwidoczniej rozumne jaszczurki rejestrowaly w ten sposob wszystko, co chcialy zachowac na przyszlosc. Spojrzalem na jego zwienczona kostnym grzebieniem glowe i zapragnalem z nim porozmawiac, choc zdawalem sobie sprawe, ze nie zrozumie wypowiedzianych przeze mnie slow. Tylko Zieloni Ludzie mogli komunikowac sie w mysli ze wszystkimi istotami sprzymierzonymi ze Swiatlem przeciw Ciemnosci. Tsali znowu omotal przegub dziwnymi koralikami i wyjal z mieszka przy pasie (byla to jedyna rzecz, ktora nosil na ciele mieniacym sie wszystkimi kolorami teczy) cienka kamienna plytke wielkosci mojej dloni. Na wygladzonej powierzchni zobaczylem wyryte trzy linie run; pierwszy szereg wypelniony zlotymi luskami, drugi zabarwiony czerwienia, trzeci zas zlowieszcza czernia. Widzialem juz podobne przybory. Madre Kobiety, ktore nie posiadaly dostatecznych zdolnosci, zeby zostac pelnoprawnymi Czarownicami, uzywaly ich do przepowiadania przyszlosci. Lecz gdy Tsali podsunal mi pod oczy kamienna tabliczke, dostrzeglem, ze wyryte na niej znaki roznily sie nieco od swych estcarpianskich odpowiednikow. Trzymajac wrozebna tabliczke w jednym reku, Jaszczuroludek chwycil mnie druga za przegub. Zanim zorientowalem sie, co chce zrobic, zaczal wodzic moimi palcami po gladkim kamieniu, dokladnie odrysowujac wszystkie skrety i zawijasy run. O dziwo, kamien nie byl zimny, promieniowal cieplem, jakby przez jakis czas lezal przy ogniu. Pod moim dotknieciem symbole pojasnialy i staly sie wyrazniejsze. Najpierw zlote, pozniej czerwone i w koncu czarne. Moja dlon jednak wzdragala sie przed kontaktem z czarnymi runami, bo - choc slabo znalem prawa Mocy - dobrze wiedzialem, ze to zlowrozbne znaki nieszczescia i rozpaczy. Tsali obserwowal ozywajace kolejno i gasnace runy. Wyczulem rosnace w nim napiecie. Wygladalo na to, ze w przeciwienstwie do mnie, umie czytac tajemne symbole. Kiedy w koncu dotknalem ostatniego znaku, Jaszczuroluek ponownie schowal tabliczke. Pochylil sie do przodu, patrzac mi w oczy tak uporczywie, ze musialem zrobic to samo. Powoli, bardzo powoli, poczulem jakby lekkie poruszenie w moim umysle. Wzdrygnalem sie z zaskoczeniem i odwrocilem wzrok, nie mogac uwierzyc, ze to mi sie nie przywidzialo. Nie byla to swobodna rozmowa za pomoca mysli, poniewaz ja nie umialem tego robic. Raczej wyczulem, niz uslyszalem pytanie, ktore mialo cos wspolnego z odlegla przeszloscia... Ale przeciez w moim zyciu nie bylo nic godnego uwagi, nic, co mogloby sklonic Tsalego do zaglebiania sie w moim mozgu. Bylem najmniej liczacym sie czlonkiem Domu Hervona i nawet nie nalezalem w pelni do Starej Rasy. A moze... Kim bylem? Na chwile zakrecilo mi sie w glowie i powrocilem mysla do dziwnego snu, w ktorym scigalem sie ze smiercia, zeby zachowac (albo zniszczyc) cos bardzo waznego. Przekonalem sie, ze nawet na jawie dokladnie pamietam droge do wypelnionego plynna magma wawozu i utrate miecza, ktory byl czescia mnie samego. Lecz to byl tylko sen - sen, ktory nie mial nic wspolnego ani ze mna, ani z terazniejszoscia. Nie bylem tamtym smiertelnie rannym wojownikiem, uciekajacym z pola nieznanej bitwy, lecz Yonanem, polkrwi Sulkarczykiem, slabeuszem... Bylem - obydwoma! Nie wiem, skad sie o tym dowiedzialem. Przypomnialy mi sie zaslyszane niegdys cudzoziemskie opowiesci: ze potezni adepci zyli kilkakrotnie dluzej od przecietnego czlowieka i ze jesli zwykli ludzie zle wykonali wyznaczone im w zyciu zadanie, rodza sie na nowo, aby jeszcze raz dokonac wyboru i naprawic blad. Moze bylem wlasnie kims takim? A tamten dziwny sen nie byl fantazja, lecz prawda? Czy mozna by w ogole udowodnic prawdziwosc ktoregos z tych przypuszczen? W kazdym razie owa przedsmiertna wyprawa ze snu stala sie dla mnie rownie realna, jakby miala miejsce wczoraj lub ubieglej nocy, kiedy wydawalo mi sie, ze chodzilem we snie. Zrozumialem, iz musze to udowodnic samemu sobie i tylko w jeden sposob: wrocic na szczyt klifu, odnalezc uwieziony w skale odlamek miecza i wydobyc go stamtad. Jesli jeszcze raz go zobacze i poczuje w reku, moze wtedy przypomne sobie to, co dawno zapomnialem. Cichy syk Tsalego rozproszyl moja koncentracje. Tsali nadal mi sie przygladal, ale juz spokojnie, bez napiecia. Pozniej z powaga skinal glowa, pochylajac kostny grzebien. Uswiadomilem sobie, ze bez trudu odczytal moje mysli, podczas gdy ja potrafilem go zrozumiec tylko w niewielkim stopniu. Mimo to odezwalem sie, nie wiedzac, czy pojmie moje slowa: -Musze tam wrocic... Chyba zrozumial, bo jeszcze raz uroczyscie skinal glowa. Odnioslem tez wrazenie, ze nawet mnie zacheca do powrotu w skaly. A pragnalem tego z calej duszy. Teraz niecierpliwie czekalem na wyzdrowienie i nie dawalem Crycie spokoju, poki w koncu nie rozbila ciezkiego pancerza z mulu. Nie czulem juz bolu, noga nie byla spuchnieta i nie pozostal na niej zaden slad. Gdy wstalem z poslania, wiedzialem, ze znow wszystko jest w porzadku. Na spelnienie mojego goracego pragnienia musialem jednak jeszcze poczekac. Nie moglem tak po prostu porzucic codziennych cwiczen naszej malej armii, ktore mialy ja przeksztalcic w doskonala bron defensywna. Ponadto, choc wydawalo mi sie to dziwne, bylem gleboko przekonany, iz nie powinienem nikomu opowiadac - poza Tsalim o swoim odkryciu. Dlatego dopiero po trzech dniach pelnych niepokoju i niecierpliwosci wymknalem sie o swicie i jeszcze raz wspialem sie na skalna sciane. Zanim siegnalem do pierwszych zaczepow dla rak, jakby znikad pojawil sie Jaszczuroludek. Wyminal mnie tak szybko i zrecznie, iz nie dorownalby mu zaden czlowiek. Dobrze sie stalo, ze Tsali sie do mnie przylaczyl. Gdy bowiem znalazlem sie w gorze, zupelnie stracilem orientacje. Nie mialem pojecia, gdzie szukac szczeliny, do ktorej wowczas tak nieoczekiwanie wpadlem. Za to moj towarzysz wiedzial. Zdalem sobie z tego sprawe, gdy spojrzal znaczaco i skierowal sie w prawo, dajac do zrozumienia, ze mnie zaprowadzi. W ciagu dnia, przy bezchmurnym niebie, bez trudu mozna bylo dostrzec poszarpana skalna krawedz oslaniajaca Zielona Doline. Znajdowalo sie tam mnostwo szczelin i wszystkie wydawaly sie jednakowe. Tsali zatrzymal sie przy jednej z nich i machnal ramieniem, przywolujac mnie do siebie. Uklaklem i zajrzalem w glab pekniecia, lecz nic nie zobaczylem. Moje znalezisko znajdowalo sie nizej, pod niewielka polka skalna. Przed wyprawa przywiazalem do pasa maly mlotek, ktory potajemnie wybralem wsrod narzedzi kowala, oraz ostre dluto. Chociaz byly z metalu, nie mialem pewnosci, czy dadza rade twardej skale. Ostroznie wczolgalem sie do szczeliny. Tsali polozyl sie na brzuchu na skraju zaglebienia i obserwowal mnie uwaznie. Trudno byloby mi znalezc czastke miecza z mojego snu, gdyz mial prawie taki sam kolor co kamien, w ktorym tkwil, gdyby na szczescie nie wystawal z niego. Mimo ze w dotyku sprawial wrazenie krysztalu, byl nieprzezroczysty jak kazde inne wybrzuszenie w skale. Dlaczego wtedy zalsnil tak jasno w swietle blyskawicy? Dotknalem go palcem. Tak, nieznacznie sie poruszyl. Wytezywszy wzrok zauwazylem, ze oddzielala go od litego kamienia wyrazna rysa. Najdelikatniej, jak moglem, gdyz balem sie go uszkodzic, zaczalem kuc skale dlutem i mlotkiem. Uderzalem powoli i ostroznie. Skala byla bardzo twarda i kazdy nawet najslabszy cios wymagal wysilku. Uzbroiwszy sie w cierpliwosc, pracowalem tak ostroznie jak nigdy w zyciu. Musze, musze go wyjac - ta mysl, to pragnienie zawladnelo moim umyslem, wypierajac wszystko inne. Nie postrzegalem slonca, ktore zamienilo rozpadline w goracy kociol. Nie przerywajac kucia, najpierw zrzucilem kolczuge, a pozniej skorzany kaftan i obnazony do pasa nadal uderzalem w twardy kamien, nie czujac, ze pala mnie promienie dziennej gwiazdy. Nagle zadrzaly mi rece, wsparlem sie wiec o skraj szczeliny, by nieostroznym ruchem nie zniszczyc znaleziska. Z gory dobiegl mnie glosny syk. Podnioslem wzrok i zobaczylem, jak Tsali wyciaga ku mnie butelke wykonana z mocnej tykwy. Napilem sie z rozkosza. Bolaly mnie ramiona, lecz widok krysztalu, ktory usilowalem wydobyc, przyniosl mojej duszy tak wielka ulge jak chlodna woda spieczonym wargom. To naprawde byla rekojesc miecza. Teraz musze odslonic jelce. Ale uplynie wiele godzin, zanim uwolnie brzeszczot - jesli w ogole zdolam to zrobic. Nie rozumialem, jak metal mogl wytrzymac przerazliwy zar plynnej skaly, do ktorej we snie wrzucilem miecz. Wyciagnalem reke i chwycilem rekojesc. Jeszcze raz owladnelo mna zapamietane ze snu uczucie. Ten miecz byl moj! Wiedzialem, ze wykonano go specjalnie dla mnie i ze nikomu go nie oddam. Mimo woli mocniej zacisnalem palce i pociagnalem rekojesc ku sobie. Poczulem najpierw opor, a w nastepnej chwili wyrwalem ja ze skaly z takim impetem, ze stracilem rownowage i uderzylem o przeciwlegla sciane szczeliny. Niestety, trzymalem w reku tylko rekojesc! Nie przedluzal jej mocny i ostry brzeszczot. Doznalem tak bolesnego zawodu, iz chcialo mi sie plakac jak dziecku... Rekojesc byla moja, lecz brzeszczot zniknal w otchlani czasu i we wrzacej skale, tak jak sie tego obawialem. Nie potrafilem jednak odrzucic tego szczatka. Moje palce zaciskaly sie wokol rekojesci tak mocno, jakby albo uniezaleznily sie od mojej woli, albo kierowala nimi jakas czastka mojej istoty, o ktorej istnieniu nie mialem pojecia. Wyciagnalem znalezisko ku sloncu. Moze ktorys z kowali dorobi do niego ostrze? Sama rekojesc nie wygladala na szczegolnie cenna. Miala szara barwe, ale w promieniach slonca dostrzeglem w niej slabe falowanie wewnetrznej poswiaty. Wyryto w niej znaki przypominajace runy, moze po to, by nie slizgala sie w dloni. Lecz ozdoby byly zatarte, i pozostaly po nich tylko niezrozumiale wzory. Jelce wykonano z identycznej substancji przypominajacej gorski krysztal. Bylem jednak pewien, ze nie jest to ani krysztal, ani kwarc. Westchnalem cicho. Wlozywszy na powrot kaftan i kolczuge, ukrylem znalezisko za pazucha. Niby niepotrzebna rzecz, a jednak... Czy obudzil sie we mnie nie jasny strzep wspomnienia ukrytego w glebi mozgu? Nie umialem go odczytac. Wiedzialem tylko, ze wydobyta ze skaly czastka miecza byla mi kiedys potrzebna jak zycie i ze powrocila do mnie nie bez powodu. 4 W nastepnych dniach czesto mnie kusilo, zeby zaniesc rekojesc do kowala i zapytac, czy moglby dopasowac do niej jakis brzeszczot. Ale zawsze powstrzymywala mnie mysl, ze nie powinienem tego robic. Tylko jedno ostrze pasowalo do niezwyklej rekojesci, a pochlonal je czas.Dlatego moje znalezisko musi pozostac bezuzyteczne. Przekonalem sie tez, ze przez sen bralem do reki te pozostalosc wspanialego miecza. Dzialo sie to zawsze po ciemku i w tajemnicy przed wszystkimi. Czy chcialem uzyc jej jako klucza do zapomnianej przeszlosci? Byc moze. Zdawalem sobie rowniez sprawe, iz inna czastka mojej duszy wcale tego nie pragnela. I choc targaly mna sprzeczne uczucia, nie rozstawalem sie ze znaleziskiem. Moze przynosilo mi szczescie jako wojownikowi? A moze to pobyt w Zielonej Dolinie dokonal we mnie powolnej przemiany? W kazdym razie stalem sie lepszym szermierzem - a raz nawet podczas cwiczen rozbroilem Imhara. I nie stalo sie to niechcacy ani przypadkiem; syn Hervona zawsze staral sie sprowokowac taka sytuacje, zebym wydal sie wyjatkowo niezreczny i nieporadny. Czasami myslalem, ze gdyby moj miecz byl caly, moglbym z powodzeniem stawic czolo kazdemu zolnierzowi z naszej armii, nawet najbardziej doswiadczonym weteranom, ktorzy stanowili jej wiekszosc. Albowiem nie tylko my, czlonkowie Domu Hervona, przybylismy z Estcarpu do Escore. Po nas pojawili sie inni. Wtedy razem z Zielonymi Ludzmi wyjezdzalismy im na spotkanie (skrzydlaci zwiadowcy pani Dahaun zawsze informowali ja o kolejnych grupach przedzierajacych sie przez gory graniczne). W Escore wrzalo. Sludzy Zla grasowali w tej nieszczesnej krainie, z wyjatkiem miejsc chronionych przez pozostalosci Mocy. Dlatego po opuszczeniu Zielonej Doliny zawsze mielismy sie na bacznosci. Pewnej nocy, mimo ze obozowalismy w oazie Swiatla, zaatakowali nas Thasowie. Istoty te zyja pod ziemia i bardzo rzadko wychodza powierzchnie - i to tylko noca lub w pochmurny dzien. Chociaz poczatkowo nie uwazalismy ich za zwolennikow Zla, pozniej posluchali slug Ciemnosci i stali sie naszymi wrogami. Pokonalismy ich tylko dzieki powodzi wywolanej przez pana Kemoca i Godgara z naszego klanu. Jednak pan Kemoc zostal ciezko ranny w nocnej bitwie i nastepnego dnia, podczas przeprawy przez rzeke, porwala go ta sama woda, ktora wczesniej nas uratowala. Jego strata bolesnie nas dotknela, bo choc byl mezczyzna, badal starozytne kroniki w Lormcie. Poza tym wezwal na pomoc i otrzymal odpowiedz jednego z Wielkich Adeptow, mimo ze dotad uwazano, iz wszyscy dawno opuscili Escore. Jego siostra, Czarownica Kaththea, wyruszyla do przybytku starozytnych misteriow, zeby dowiedziec sie, co sie z nim stalo. Byla bowiem gleboko przekonana, ze jeszcze nie wstapil na Ostatnia Droge. Dlatego wlasnie Crytha stala sie nieodlaczna towarzyszka pani Dahaun, jakkolwiek nie ukonczyla szkoly Czarownic tak jak pani Kaththea. Teraz widywalem ja jeszcze rzadziej niz przedtem. Pocieszala mnie tylko swiadomosc, ze w najblizszym czasie nie wyjdzie za maz. Imhar nie mogl jej poslubic, gdy wokol toczyla sie wojna. Dwukrotnie odparlismy ataki slug Ciemnosci. Straszne potwory krazyly wokol umocnien Zielonej Doliny, probowaly sie wdrapac na szczyty urwisk i zniszczyc wszystkich obroncow. Przesladowaly nas Wilkolaki, nie bedace ani ludzmi, ani wilkami, lecz polaczeniem najgorszych cech obu tych gatunkow, a z nimi jeszcze bardziej niesamowite stwory. W gorze toczyly zaciete boje wielkie Vrangi, ktore odpowiedzialy na wezwanie naszych gospodarzy. Czasami walczyly z istotami, ktorych nie zdolalby splodzic nawet najgorszy nocny koszmar. Tsali zawsze mi towarzyszyl w patrolowaniu okolicznych wzgorz i ta milczaca przyjazn stala sie czescia mojego zycia. Kiedy bylismy sami (co zdarzalo sie nader rzadko), czesto dawal mi do zrozumienia gestami lub niejasnymi przekazami myslowymi, ze chce popatrzec na rekojesc starozytnego miecza. Wyjmowalem ja wtedy i moj przyjaciel bacznie sie w nia wpatrywal. Przypuszczalnie lepiej ode mnie znal jej historie. Jakze pragnalem porozmawiac z nim i zapytac go o to! Przeciez ludzie maja swoje legendy - moze rozumne jaszczurki rowniez przekazywaly z pokolenia na pokolenie opowiesci o dawnych czasach, a wsrod nich dzieje umierajacego wojownika, ktory nie byl Yonanem... Usilowalem nawiazac z nim kontakt myslowy, ale przekonalem sie, ze los odmowil mi tego talentu. Mimo to bylem swiadomy wlasnych zmian. I nie wiem, co by sie ze mna stalo, gdyby znow nie wmieszalo sie w to przeznaczenie. To Crytha zakonczyla jeden etap mojego zycia i zapoczatkowala nastepny. Pewnego ranka okazalo sie, ze zniknela ze swego poslania we dworze pani Dahaun. Pani Zielonych Przestworzy przybyla do skupiska namiotow pana Hervona ze smiertelnie powazna twarza. Wyciagnela ku nam reke lezala na niej niezdarnie ulepiona z gliny lalka. Ktos przyczepil do jej glowy kosmyki wlosow, a strzep ulubionej szarfy Crythy zastepowal sukienke. Pani Chriswitha na ten widok zbladla jak plotno. Chciala juz dotknac kukly drzacym palcem, gdy powstrzymal ja widoczny lek. Nigdy nie widzialem jej tak zagniewanej. -Powiedziano nam, ze tu jest bezpiecznie! - warknela. -I nadal tak jest - odpowiedziala spokojnie pani Dahaun. - Tutaj nie ulepiono tego paskudztwa. Nie wiem, jak sie znalazlo na poslaniu twojej wychowanki. Dowiedzialam sie, ze wyszla o swicie. Powiedziala moim ludziom, iz chce narwac illbany, gdy jeszcze lezy na niej rosa, co czyni z niej dwakroc skuteczniejsze lekarstwo. Wygladala jak zawsze, chociaz na pewno musiala kierowac nia obca wola. Pani Chriswitha rozejrzala sie dookola, jakby szukala tropu Crythy. Teraz, kiedy opanowala strach, zacisnela usta. -Czy mozesz za nia pojsc? -Uczynilismy to - odrzekla pani Dahaun - lecz jej slady koncza sie tam. - Wskazala na skalne szczyty otaczajace Zielona Doline. -Dlaczego... dlaczego Crythe? I skad sie to wzielo? zapytala wtedy moja przybrana matka. - Trzeba... trzeba ja odnalezc! -Dlaczego wlasnie Crythe? Poniewaz jest tym, kim jest, dziewczyna, w ktorej obudzil sie dar wladania Moca, ale dar jeszcze nie wyksztalcony. Tak mloda, ze... ktos... moze wykorzystac jej talent. To paskudztwo smierdzi Thasami. Maja oni pewne zdolnosci w tej dziedzinie. Teraz okazalo sie, ze rozwineli je bardziej, niz przypuszczalismy. Staralam sie ja odnalezc za pomoca jasnowidzenia, lecz jakas zapora kryje ja przed moim wzrokiem... Pomyslalem o Thasach, ktorych zobaczylem podczas nocnej bitwy. Byli mniejsi od ludzi. Wynurzyli sie spod ziemi. Ich ciemne ciala porastaly mocne, podobne do korzeni wlosy, jakby nie urodzili sie, tylko wyrosli niby rosliny. Budzili w nas wstret tak jak legendarne demony. I pomyslec, ze te potwory pojmaly Crythe! W owej chwili zapomnialem, iz bylem wasalem pana Hervona i zolnierzem sluchajacym jego rozkazow. Bez namyslu wyrwalem kukle z rak wladczyni lesnego plemienia. -Yonanie! - Pani Chriswitha spojrzala na mnie tak, jakbym przybral postac podziemnego stwora. - Co chcesz uczynic?! Lecz ja przestalem byc Yonanem, ktorego wychowala, slabeuszem, zawdzieczajacym zycie jej opiece. Sciskajac w reku ohydna lalke poczulem sie innym czlowiekiem, bardziej zdecydowanym i pewnym siebie niz dawny niesmialy Yonan. Dwie czesci mojej osobowosci zlaly sie w jednosc. Nawet nie odpowiedzialem przybranej matce, gdyz owladnelo mna uczucie, ktorego nie moglem kontrolowac. -Gdzie twoi ludzie zgubili trop Crythy? - zwrocilem sie do Pani Zielonych Przestworzy jak rowny jej stanem. Otworzyla szerzej oczy. Wahala sie chwile. -Yonanie, nie mozesz... - wtracila pani Chriswitha. Blyskawicznie odwrocilem sie i zapominajac o kurtuazji wypalilem: -Zrobie to i albo przyprowadze Crythe, albo zgine! Teraz ona z kolei okazala zdumienie, zapominajac o gniewie i strachu: -Ale ty... Uciszylem ja gestem i ponownie spojrzalem na pania Dahaun. -Gdzie? - powtorzylem ostro. Dlugo, zbyt dlugo badala spojrzeniem moja twarz, zanim wreszcie odrzekla: -Zaden czlowiek nie moze bezpiecznie wedrowac norami Thasow. Ziemia nalezy do nich i za nich walczy. -Czyzby? Nie wierze w to, Pani. - Trzymalem lewa reke na piersi i poprzez kolczuge wyczuwalem pulsowanie rekojesci starozytnego miecza swiadomy, ze tym razem nie snie. Wladczyni lesnego ludu zagryzla wargi. Prawa dlonia nakreslila w powietrzu jakis symbol, ktory na chwile rozjarzyl sie i zgasl. Dahaun skinela glowa i powiedziala: -Wiedz, ze ryzykujesz zycie, wojowniku. My nie smiemy zapuszczac sie w nory Thasow bez lepszych zabezpieczen, niz te, ktorymi obecnie dysponujemy. Byc moze Thasowie zamierzali nie tylko zdobyc kontrole nad utalentowana mloda dziewczyna, ktora chca sobie podporzadkowac, lecz takze oslabic nasza armie, pozbawiajac nas zolnierzy. -Jeden zolnierz moze tam pojsc, nie oslabiajac zbytnio waszych sil, Pani - odparowalem. - Zrobie to, nie zwazajac na to, czy wyrazisz zgode, czy tez nie. -Juz dokonales wyboru - odparla z powaga. - Ostrzegam cie jednak: jesli obecnie Thasami wlada jakis sluga Ciemnosci, czlowiek niewiele moze mu zaszkodzic. Nie wiesz, czemu bedziesz musial sie przeciwstawic. -To prawda. Ale ktoz moze wiedziec dzis noca, co przyniesie mu jutro wschodzace slonce? - odparowalem. Wydawalo mi sie, ze przez moje usta przemawia nieznany wojownik, ktorego obudzilo we mnie dotkniecie rekojesci niezwyklego miecza. Uslyszelismy syk, ktory zaskoczyl nas wszystkich. Tsali stanal na lewo ode mnie. Nasze oczy spotkaly sie na chwile, zanim przeniosl wzrok na pania Dahaun. Rozmawiali za pomoca mysli. Scisnalem w reku ohydna kukle. Na tyle znalem dzialanie mocy, by wiedziec, ze nie osmiele sie zniszczyc podrzuconej lalki. Moglbym przez to zaszkodzic Crycie, ktora przeciez pragnalem uratowac. Teraz ta kukla byla wiezia laczaca mnie z ukochana. I tak samo jak ukryta za pazucha rekojesc miecza, wiazala mnie z tamta, potezniejsza czescia mojego ja, ktora niejasno wyczuwalem. -Tsali pojdzie z toba. Spojrzalem z zaskoczeniem na przyjaciela. Mimo ze Jaszczuroludki zyly na powierzchni ziemi, w niczym nie przypominaly Thasow, ktorzy nienawidza slonca i czuja sie dobrze tylko w swoich glebokich norach. -Bedzie twoimi oczami, takimi, jakich nie posiada zaden czlowiek - ciagnela Dahaun. - Sam tak postanowil. Byc moze nie powinienem byl sie zgodzic, zeby jeszcze ktos towarzyszyl mi w wyprawie do nieznanych dziedzin Ciemnosci. Lecz dawny Yonan, ktory wciaz czul sie niepewnie, z ulga przyjal te propozycje. Ze wszystkich mieszkancow Zielonej Doliny tylko Tsali znal moja tajemnice. Niewazne, ze jego skore pokrywaly teczowe luski, moja zas byla gladka, ani to, ze nie moglismy sie swobodnie porozumiewac. Moj przyjaciel potrafil mi przekazac, a ja odebrac, przekonanie o slusznosci moich zamierzen. Przewiesilem przez ramie sakwe z zywnoscia i dwie wydrazone tykwy, wypelnione woda az po wbite mocno korki. Uzbroilem sie tylko w miecz. Nie wzialem pistoletu strzalkowego, gdyz pozostalo nam bardzo malo amunicji, a bedzie ona potrzebna do obrony Zielonej Doliny. Pani Dahaun przyniosla mi sakiewke z leczniczymi balsamami, ktora moglem przytroczyc do pasa. Ostatnie jednak slowa przed wyprawa w nieznane zamienilem z pania Chriswitha, poniewaz jej malzonek wyruszyl na daleki patrol. -Ona jest juz zareczona, Yonanie - oswiadczyla szybko moja przybrana matka, jakby to, co miala mi do powiedzenia, wprawialo ja w zazenowanie i chciala to miec za soba. -Wiem o tym. -Gdyby tu byl Imhar... -Zrobilby to samo, co ja. Lecz jego tu nie ma, a ja jestem. Wtedy pani Chriswitha zachowala sie tak jak wtedy, gdy bylem chorowitym dzieckiem. Ujela moja twarz w dlonie. Misiurka splywala luzno spod helmu, wiec poczulem na policzkach cieplo rak mojej opiekunki. -Yonanie, Yonanie... - Powtorzyla moje imie, jakby pod przymusem. - To, co zamierzasz... oby strzegl cie i oslanial Wielki Plomien. Wybacz mi moja slepote. Z Crytha lacza mnie wiezy pokrewienstwa, lecz jej dusza rozni sie od mojej. Przypomina dziewczeta z dawnych lat i plonie w niej ten sam ogien, ktory zgasl i zniknal wszedzie poza Estcarpem. Zawsze bedzie w niej cos, czego nikt nie posiadzie, ani nie zrozumie. Jest jednak moja krewna... -I narzeczona Imhara - odparlem ponuro. - Dbam o moj honor, choc tylko w polowie naleze do Starej Rasy, Pani. Odnajde Crythe albo zgine. I przysiegam, ze potem nie bede sobie roscil do niej zadnych praw. Lzy naplynely jej do oczu, mimo ze rzadko plakala. W odpowiedzi znow wymowila tylko moje imie... - Yonanie! - Ale wlozyla w to slowo wszystko, co moglo mnie pocieszyc i dodac mi otuchy. 5 W sadzilem za pas zaczarowana lalke i przywiazalem ja potrojna petla. Albowiem takie przedmioty, jesli nawet zdazono juz ich uzyc do rzucenia zlych czarow, sa nadal zlaczone z ofiara, ktorej maja zaszkodzic. Bez watpienia ten niezdarny wizerunek sporzadzony z gliny, galgarka i wlosow moze zaprowadzic mnie do Crythy.Kolo poludnia wspielismy sie na szczyt klifu, idac ta sama droga co wojownicy, ktorzy wczesniej szukali zaginionej dziewczyny. Tsali jak zwykle objal prowadzenie, bo jego pazurzaste dlonie i stopy lepiej sie do tego nadawaly niz moje. Dogonilem go dopiero wtedy, gdy zatrzymal sie przy glebokiej szczelinie, do ktorej nie docieraly promienie slonca stojacego w zenicie. Polozylem sie na brzuchu, chcac dojrzec jej dno. Zalegal tam gesty mrok, w ktorym tylko majaczyly skalne sciany. Zblizywszy twarz do otworu poczulem ciezki odor, kontrastujacy ze swiezym, chlodnym powietrzem Zielonej Doliny. Przypominal mi smrod gnijacego drzewa, ktore woda i czas zmienily w sliska gabke. Sprawdzilem, czy sakwa i miecz nie beda mi przeszkadzac, po czym zaglebilem sie w ponura szczeline, na oslep szukajac oparcia dla rak i nog. Znalazlem ich dosc. W miare jak sie opuszczalem, smrod stawal sie coraz mocniejszy. Tsali schodzil za mna, ale poruszal sie wolniej niz zwykle. Zawiesil na szyi siatke z garscia kamieni. Kiedy do wnetrza przestalo docierac swiatlo dzienne, kamienie te rozjarzyly sie w mroku. Schodzilismy znacznie dluzej, niz sie pierwotnie spodziewalem. Wydawalo mi sie tez, chociaz staralem sie isc cicho, ze moje buty zbyt glosno skrzypia na zwirze i kamiennym podlozu. Co jakis czas nieruchomialem, przywierajac do skaly i nasluchujac. Lecz zawsze slyszalem tylko swoj wlasny przyspieszony oddech. Tsali poruszal sie bezszelestnie. Wyczuwalismy jednak grozace nam niebezpieczenstwo. Zapuszczalismy sie przeciez na terytorium wroga. Wytezalem wszystkie zmysly, wykorzystujac cala wiedze nabyta wsrod zwiadowcow Estcarpu. W koncu pod nogami poczulem w miare rowna powierzchnie. Obszedlem ja ostroznie sadzac, ze po prostu natrafilem na jakas polke skalna. Tymczasem Tsali wyladowal lekko na lewo ode mnie i wyciagnal przed siebie siatke ze swiecacymi kamieniami. W ich poswiacie zobaczylismy, ze naprawde znalezlismy sie na dnie gigantycznej rozpadliny. Waskie tunele prowadzily zarowno w lewo, jak i w prawo, ale moj przyjaciel wskazal reka lewy otwor. Uznalem, ze Tsali wie znacznie wiecej niz ja o takich norach, wiec tam sie skierowalismy. Nie szlo nam latwo, gdyz musielismy gramolic sie przez rozrzucone glazy i przeciskac miedzy zwezajacymi sie nagle scianami. Rozpadlina stala sie jaskinia. Kiedy zadarlem glowe do gory, nie zobaczylem juz nawet skrawka nieba. Tsali nagle skoczyl, zerwal pazurami z ostrego wystepu skaly i wyciagnal ku mnie garsc wloknistych fredzli. Bil od nich znany mi odor zgnilizny. Dotknalem ich ostroznie. Nigdy w zyciu nie widzialem takich grubych wlosow, wygladaly jak cienkie korzenie. Zrozumialem, ze musial tedy przechodzic jakis Thas, ktory zdarl sobie kepke wlosow o ostry kamien. Jaszczuroludek syknal i pogardliwie odrzucil obrzydliwe znalezisko. Dotychczas nie znalem jego stosunku do Thasow, ale teraz wyrazil je nader wymownie. Znow zapragnalem porozmawiac z nim tak, jak umieli to robic utalentowani ludzie ze Starej Rasy... Sklepienie jaskini nagle sie obnizylo. Krople wody lsnily na scianach, splywaly w dol, tworzyly kaluze miedzy lezacymi luzem kamieniami; bardzo utrudnialo nam to wedrowke. Na szczescie wkrotce przebylismy te przeszkode i poczulismy pod stopami gladka od wilgoci skale. Kamienie Tsalego swiecily bardzo slabo. Widocznosc nie przekraczala pol metra, choc moj przyjaciel trzymal je wysoko w gorze. Pozniej musielismy sie czolgac na lokciach i kolanach. Zdjalem sakwe i pchalem ja przed soba. Ale i tak od czasu do czasu muskalem plecami sklepienie tunelu. Poza wszechobecnym smrodem i kepka siersci nie natrafilismy na inne slady swiadczace, aby Thasowie uzywali tego korytarza. Moze dopiero niedawno go otworzyli i zbadali w poszukiwaniu podziemnego przejscia do Zielonej Doliny. Kazda taka proba musialaby zreszta zakonczyc niepowodzeniem, poniewaz lesni ludzie juz bardzo dawno temu otoczyli swoja twierdze takimi symbolami Mocy, ze nie mogl ich przekroczyc zaden sluga Ciemnosci. Nie wiem, jak dlugo tak pelzlismy, ale w koncu ciasny tunel ustapil miejsca pieczarze. Nie poznalismy jej rozmiarow, gdyz slaby blask nie docieral do jej najodleglejszych krancow. Rzedy stalagmitow szczerzyly sie niby kly drapieznika, a w gorze nie ustepowaly im niepomiernie ostrzejsze stalaktyty. Nawet moje niedoskonale zmysly wciaz wyczuwaly charakterystyczny odor Thasow. Tsali nagle przykucnal, krecac glowa na wszystkie strony, po czym oslonil rekami swiecace kamienie tak szczelnie, ze nie wymknal sie nawet najmniejszy promyk swiatla. W ten sposob sygnalizowal mi koniecznosc zachowania daleko idacej ostroznosci. Nasluchiwalem - tak uwaznie, jakby wszystkie moje zmysly zlaly sie w jedna calosc. I uslyszalem jakies niewyrazne odglosy. Czesc z nich zidentyfikowalem jako kapanie wody - moze gdzies w poblizu byl miniaturowy wodospad? - czesc zas... Z oddali dotarly do mnie bardzo przygluszone, rytmiczne dzwieki, nie bedace ani zrozumialymi slowami, ani spiewem. Nie watpilem jednak, ze wydobywaly sie z gardel mieszkancow podziemnej krainy. Dostrzeglem z lewej slabe swiatelko. To Tsali podniosl reke znad zaimprowizowanej latarni. Zacisnal pazurzaste palce na moim przegubie i lekko szarpnal, dajac mi do zrozumienia, ze chce, abysmy ruszyli dalej w nieznane. Slyszalem, iz Jaszczuroludki moga widziec dalej i glebiej niz siega ludzki wzrok i przeniknac spojrzeniem nieprzebyty dla naszych oczu mrok. Wygladalo na to, ze moj towarzysz mial teraz okazje udowodnic mi prawdziwosc tego twierdzenia. Wstalem i znow podnioslem sakwe. Tsali szedl obok mnie. Szlismy zygzakiem, bo Jaszczuroludek omijal formacje skalne, ktore zamienilyby te jaskinie w niebezpieczny labirynt dla istot tak slepych w nocy jak ludzie. W miare, jak sie zblizalismy do zrodla dziwnych dzwiekow, coraz bardziej upodabnialy sie one do choralnego spiewu. Lecz jesli ci, ktorych szukalismy, znajdowali sie w zasiegu naszego wzroku, to nie zdradzilo ich najmniejsze swiatlo. Po jakims czasie Tsali znow ostro skrecil w lewo. Dopiero teraz dostrzeglem slaby zielonkawy blask kontrastujacy z zalegajacym wokolo gestym mrokiem. Na jego tle formacje skalne rysowaly sie niezgrabna kratownica, miejscami tak gesta, ze zupelnie przeslaniala dziwna poswiate. Spiew stawal sie coraz glosniejszy, a jego jezyk byl mi obcy. Niektore dzwieki sprawialy, ze czulem ostrzegawcze mrowienie na skorze, jak przy zetknieciu z Ciemnoscia. Tsali puscil moja reke. Nie musial juz mnie prowadzic, gdyz podazalismy w strone bladego swiatelka. Staralem sie poruszac jak najciszej. Niesamowite promieniowanie stalo sie jasniejsze w chwili, gdy przykucnelismy obok siebie, zeby zajrzec do drugiej, mniejszej jaskini. Dostrzeglem tam charakterystyczne, zgarbione postacie Thasow. Naliczylem ich przynajmniej z tuzin. A za nimi stala Crytha! Podziemne stwory ustawily sie w polkole, ale nie obserwowaly dziewczyny, tylko wpatrywaly sie w kolumne polyskujaca w blasku rzucanym przez brylowate porosty, ktore trzymaly przed soba niczym wierni swiece w swiatyni. Crytha miala zamkniete oczy i spokojna twarz. Nie wygladala jak czlowiek dzialajacy pod przymusem. Poruszala sie niby we snie. Pod gladka powierzchnia kolumny, zauwazylem niewyrazne zarysy, jakby ukryto tam kogos lub cos. Thasowie chyba nie byli uzbrojeni. Powoli, ostroznie wyciagnalem miecz z pochwy i polozylem sakwe na ziemi. Mielismy nikle szanse powodzenia, ale nie bylo zadnego wyjscia: te potwory uwiezily Crythe i zmusily ja do wykonywania ich polecen. Bez watpienia bowiem, rzucala czary majace zwiazek z Ciemnoscia. Zbadalem spojrzeniem przestrzen dzielaca mnie od zbiorowiska ohydnych stworow. Thasowie zdawali sie czuc tak bezpiecznie w swoim legowisku, ze nie wystawili wartownikow. Moze blyskawiczny atak ich zaskoczy, zdolam uwolnic ukochana dziewczyne? Crytha podniosla rece. Nie dotknela kolumny, przed ktora stala, lecz zaczela wykonywac w powietrzu ruchy, najpierw w dol i w gore, a pozniej na boki. Przycupniete obok niej istoty nadal spiewaly w swoim jezyku. Sprezylem sie do skoku z nadzieja, ze znajde sie obok dziewczyny. Gdybym potem zdolal zniszczyc czar, ktory na nia rzucili... Tsali syknal. Cos musnelo moje ramie. Odwrocilem sie blyskawicznie. Z mroku za nami wynurzyly sie dlugie, nieksztaltne jakby wici czy korzenie. Zanim zrozumialem, co nam zagraza, jeden z nich owinal sie wokol moich kostek, szarpnal jakby ze zloscia i powalil mnie na ziemie. Zamachnalem sie mieczem, chcac uwolnic sie z wiezow. Daremnie! Brzeszczot odskoczyl od twardej powierzchni, na ktorej nie pozostal zaden slad. Kiedy chcialem ponowic cios, inny korzen zacisnal sie wokol przegubu reki trzymajacej bron. W ciagu kilku sekund rozbrojono mnie i skrepowano. Ale moj przyjaciel wciaz byl wolny. Okazalo sie, ze niesamowite wici nie lubily naszej latarni. Zrobily finte i chcialy zaatakowac Jaszczuroludka. Tsali bronil sie, szybko wymachujac siatka ze swiecacymi kamieniami. Wreszcie dal wielkiego susa w lewo i zniknal. Wciaz nie cichl choralny spiew Thasow. Ku memu zaskoczeniu zaden z mieszkancow podziemnej krainy nie wynurzyl sie z ciemnosci i nie podszedl do mnie, tylko ruchliwe korzenie mocniej zacisnely sie wokol mego ciala, obezwladniajac mnie calkowicie. Dopiero teraz zobaczylem je wyrazniej i wydalo mi sie, ze nie jest to dziwaczna bron, ale zywe istoty, chociaz pozornie nie roznily sie od dlugich, mocnych korzeni. Zional od nich, wprost rozlewal sie wokol duszny odor. Krztusilem sie, kaszlalem i oczy mi lzawily jak w gryzacym dymie. Wiec jednak Thasowie wystawili takich wartownikow, o jakich nigdy nie slyszalem. Mialem nadzieje, ze Tsali zdolal uciec. Teraz tylko on moglby mi pomoc. A moze udusze sie w tym potwornym smrodzie? Zakrecilo mi sie w glowie i runalem w czarna otchlan. Nic mi sie nie snilo. Tylko z daleka - z bardzo daleka - ktos mnie zawolal. Nie bylo to moje imie, lecz dobrze je znalem. Wolanie to stawalo sie coraz bardziej natarczywe. Poruszylem sie i otworzylem oczy. Nadal czulem smrod zgnilizny, ale znacznie slabszy niz poprzednio. Z prawej dostrzeglem blade swiatlo. Sprobowalem obrocic sie w te strone. Krepujace mnie sznury najpierw stawily opor, a pozniej pekly. Buchnal mi w twarz wielki klab smierdzacego powietrza i omal znow nie stracilem przytomnosci. Swiatlo znajdowalo sie nade mna. Zadarlem glowe. Lezalem u stop kolumny - z lodu! Bil od niej dokuczliwy chlod. A w jej wnetrzu - w jej wnetrzu ktos stal! Mial ludzka postac i ludzkie wymiary - jesli moglem to dobrze ocenic w tym polmroku. Jego twarz ukryto przedziwnie za trzema plytkami z blyszczacego jak diament metalu. Plytki mialy ksztalt okraglych tarczek i laczyly je lancuszki z takiej samej substancji. Dwie zaslanialy oczy, trzecia zas usta, widoczny byl jedynie nos i skraje policzkow. Glowe nieznajomego zdobil piekny helm, z ktorego szczytu spogladal na mnie smok o oczach z drogich kamieni. Obcy mial na sobie polyskujaca kolczuge, a rece zacisnal na trzonku wielkiego podwojnego topora bojowego. Unioslem sie na reku i kazdemu mojemu ruchowi towarzyszyl nowy wybuch smrodu. Czarne i zgnile sznury rozpadaly sie. Najwyrazniej podobni do korzeni straznicy nie zyli zbyt dlugo. Thasowie zawlekli mnie nieprzytomnego do swojej swiatyni, gdyz bylem pewny, ze lezalem u stop kolumny, przed ktora wtedy spiewali. Kiedy wroca? A moze uznali mnie za martwego i zlozyli w ofierze mezczyznie uwiezionemu w bryle lodu? Musialem dzialac, a nie rozmyslac. Odsunalem sie od mroznej kolumny i z trudem wstalem. Moze moglbym uzbroic sie w kawalek stalaktytu lub stalagmitu z zewnetrznej pieczary. Z zalem spojrzalem na wielki topor. Na nic sie juz nie przyda wiezniowi, ktory go teraz trzyma. Pomyslalem, ze nawet gdyby okazal sie dla mnie za ciezki, byla to jedyna bron w polu widzenia. Zauwazylem, iz nie tylko kolumna z wiezniem byla z lodu. Ze sklepienia jaskini zwisaly sople grubsze od mojego przegubu. Niektore konczyly sie ostrym szpicem - czy ktorys nie moglby mi posluzyc jako bron? Omal nie wybuchnalem smiechem, tak szalony wydal mi sie ten Pomysl. Przeciez taki sopel roztrzaskalby sie przy najlzejszym uderzeniu... -Tolarze! Odwrocilem glowe. Kto wymowil to imie? Brzmialo tak samo jak tamto, ktore z mroku niepamieci przywrocilo mnie do zycia. Ale ja... - ja przeciez bylem Yonanem! Mimo to jakas czastka mojej istoty odpowiedziala na wolanie. Niemal nie zdajac sobie sprawy z tego, co robie, obluzowalem wiazania kolczugi i wyjalem zza pazuchy znaleziona w gorach rekojesc miecza. Zaswiecila w ciemnosciach! Szarobialy krysztal ozyl, gdy rozpalil sie w nim wewnetrzny ogien. Gdybym tylko mial brzeszczot! Jakis brzeszczot! Pod wplywem naglego impulsu podnioslem oczy i przyjrzalem sie soplom lodu. Podszedlem do nich, choc wiedzialem, ze to nie ma sensu. Mimo to wybralem sopel dlugosci miecza i go odlamalem. Pekl jak odciety. Nadal wypelniajac niezrozumiale rozkazy, przylozylem rekojesc do sopla. Buchnal jaskrawy blysk i oslepil mnie na chwile. Nie wiedzialem czy snie, czy moze naprawde oszalalem, bo trzymalem teraz w reku nie zlamana rekojesc i kawal lodu, lecz piekny, doskonale wywazony miecz. Zostal przywolany z dalekiej przeszlosci, by znow sluzyc sprawie Swiatla. 6 Wrocilem do uwiezionego w lodzie mezczyzny. Na pewno nie zyl. Ale gdy mu sie tak przygladalem, dreczyl mnie niejasny niepokoj, jaki nas zawsze nurtuje, kiedy odchodzac opuszczamy towarzysza broni.Zblizylem sie do lodowej kolumny, odrzucajac kopniakami na boki resztki gnijacych korzeni, ktore mnie schwytaly. Wokol panowala gleboka cisza, lecz w moim umysle ponownie zadzwieczalo dalekie, ledwie doslyszalne wolanie: -Tolarze! Miecz nadal swiecil, choc juz nie tak jasno jak w chwili polaczenia lodu z metalem, mimo to znacznie lepiej nadawal sie na latarnie niz kamienie Tsalego. Zaniepokoilem sie, czy ten blask mnie nie zdradzi, ale nie moglem odlozyc niezwyklej broni w samym sercu wrogiej twierdzy. Gdzie podziali sie Crytha i Tsali? Jak zdolam ich odnalezc w tym labiryncie? Bez pomocy mojego przyjaciela zgubie sie w nim, chyba ze znajde jakas wskazowke. Po Thasach pozostal wprawdzie charakterystyczny zapach, nie zauwazylem jednak ich sladow, gdyz pod nogami mialem naga skale. Co chwila powracalem spojrzeniem do nieruchomej postaci uwiezionej w lodzie. Jakis wewnetrzny zakaz nie pozwalal mi od niej odejsc, mimo ze powinienem szukac Crythy. Wbrew woli zblizylem sie do mroznej kolumny. Emanowala chlodem tak jak moj miecz swiatlem. A przeciez rekojesc w mojej dloni byla ciepla i dodawala mi otuchy. Kim byl ten wiezien? Jak sie znalazl na terytorium Thasow? Zadne wiezy pokrewienstwa nie laczyly go przeciez z przysadzistymi, niezgrabnymi mieszkancami podziemi. Czy byl ich bogiem? A moze schwytanym dawno jencem, ktorego tak przemyslnie uwiezili, zeby od czasu do czasu drwic z niego i wspominac odniesione nad nim zwyciestwo? Po co przyprowadzili tu Crythe i kazali jej odprawic dziwaczny rytual? Nie umialem odpowiedziec na te pytania, ale nieswiadomie dotknalem czubkiem miecza gladkiej powierzchni kolumny. Kiedy tylko to uczynilem, owladnela mna obca wola, tlamszac wszystko, co bylo Yonanem. Podnioslem miecz i uderzylem w kolumne. Dwie twarde powierzchnie zetknely sie z takim impetem, ze az scierply mi miesnie. I choc zadalem drugi i trzeci taki cios, nie zauwazylem jednak przy tym nawet najmniejszej rysy ani na brzeszczocie, ani na kolumnie. Zarazem nie moglem odejsc, zniewolony niby czlowiek, na ktorego rzucono geas, zmuszony uderzac mieczem w powierzchnie, ktorej nie sposob rozbic. A moze jednak? Nie mialem pewnosci. Czyzby od miejsca, w ktore uderzalem, zaczela sie rozprzestrzeniac niewielka siateczka pekniec? Nie, to szczyt glupoty starac sie odslonic zwloki! Moj umysl dobrze o tym wiedzial, lecz wola kierujaca moim ramieniem nie uznawala takiej logiki. Dziewiec razy uderzylem w lodowy filar. Pozniej moje ramie opadlo bezwladnie, tak zmeczone bezcelowa praca, ze nie mialem juz sil, zeby zadac jeszcze jeden cios. Ale... Pekniecia, ktore uwazalem za wytwor wyobrazni - byly tam! Na moich oczach rozszerzyly sie, wydluzyly, poglebily - i kawalek lodu wielkosci mojej dloni odlupal sie, i z brzekiem uderzyl o skalne podloze. A za nim drugi i trzeci! Nie widzialem juz mezczyzny we wnetrzu kolumny, poniewaz pekniec bylo juz tak wiele, ze pokryly cala powierzchnie. Odpadalo coraz wiecej drobin lodu. Spoza nich buchnelo powietrze zimne jak oddech Lodowego Smoka. Oszolomiony cofnalem sie, by znalezc sie poza jego zasiegiem. Strzaskany lod szybko popekal i odpadl wyszczerbionymi, nierownymi kawalkami. I juz nic nie dzielilo mnie od nieznajomego, ktorego dobrze widzialem w pulsujacym blasku mojego miecza. -Tolarze... tak dlugo... tak dlugo... Chcialem krzyknac, lecz gardlo mialem jak sparalizowane. Te slowa nie zostaly wypowiedziane na glos, tylko wtargnely do mojego umyslu niczym okrzyk triumfu. -Tolarze! Pomocy... To nie bylo powitanie, tylko prosba. Wiedzialem juz, ze zwracal sie do mnie uwolniony wiezien. Poruszylem sie nagle, niepewnie, jakby moimi czlonkami kierowal inny umysl, przebudzony z glebokiego snu w nieznanej otchlani mojej jazni, wypierajac Yonana w jakis odlegly zakatek skad nie bedzie mogl sie wtracac. Pozniej nachylilem sie sztywno, polozylem miecz na skalnym podlozu i ruszylem do przodu. Nie po to, by stawic czolo wybuchowi zimna (moze mrozne powietrze rozproszylo sie wraz z otwarciem krypty), ale zeby chwycic w ramiona nieznajomego. Jego kolczuga byla zimna jak lod, a cialo przypominalo w dotyku skale. Mimo to szarpalem i ciagnalem, az zamaskowany mezczyzna runal na twarz, omal nie przewracajac mnie swoim ciezarem. Byl zupelnie sztywny, przypuszczalnie zamarzl w lodzie, ktory do niedawna go otaczal. Z niemalym trudem udalo mi sie przewrocic go na plecy; jego rece nadal sciskaly wielki topor bojowy. Pozniej uklaklem, zastanawiajac sie, co dalej robic. Wydawalo mi sie, ze zwykly czlowiek nie moglby przezyc takiego zimna. Jednak w dawnym Escore nie brakowalo adeptow i ludzi wladajacych Moca, ktorzy potrafili uchronic sie przed smiercia w sposob, o ktorym zapomnielismy podczas wielowiekowego wygnania. Nalezaloby ogrzac jego cialo, ale nie moglem tutaj rozpalic ognia i nie wiedzialem, jak wyciagnac nieznajomego na powierzchnie ziemi. Nie bylem tez pewny, czy naprawde chce to zrobic! Lesni ludzie niejednokrotnie nas ostrzegali, ze ci mieszkancy Escore, ktorzy pozostali poza Zielona Dolina, raczej sluzyli Ciemnosci, a nie Swiatlu, Czy odnalazlem pod ziemia sluge Zla, ktory narazil sie jednemu ze swoich i tak skonczyl, poniewaz tamten byl potezniejszy? Nie chcialem uwalniac nikogo takiego. Moze dzialajac pod Przymusem juz pomoglem wrogowi Swiatla? Opuscilem wzrok i wyciagnalem przed siebie miecz, zeby w jego blasku dobrze przyjrzec sie nieznajomemu. O ile mnie oczy nie mylily, mial ludzka postac, co niewiele znaczylo, gdyz Wielcy Adepci byli kiedys ludzmi, a sluzace Zlu potwory umialy kryc swoje prawdziwe ksztalty pod oslona iluzji. Helm i kolczuga zupelnie nie przypominaly tych, ktore znalem, podobnie jak wielki dwusieczny topor. Dziwne metalowe plytki zaslanialy zas twarz zbyt dokladnie, zebym mogl dojrzec, co sie pod nimi kryje. Teraz obca wola, ktora zmusila mnie do uwolnienia wieznia Thasow, zniknela. Nikt juz nie wolal "Tolarze!" w moim umysle. Z powrotem bylem soba, Yonanem. I tylko ja podejme decyzje. Nade wszystko pragnalem zostawic go tutaj i wyruszyc na poszukiwanie Crythy. A jednak... Wojownicy musza przestrzegac pewnych nakazow honoru, czy tego chca, czy tez nie. Jesli niedawny wiezien zyl, jezeli sluzyl Swiatlu - czy moglem znow go wydac na pastwe Thasow? Ale kim byl - przyjacielem czy wrogiem? Znowu polozylem miecz, nie na skale, lecz na piersi nieznajomego, tak ze ostrze czesciowo spoczelo na wielkim toporze. Nastepnie siegnalem po lancuszki podtrzymujace metalowa maske. Zrozumialem, ze zanim postanowie, co dalej robic, musze zobaczyc jego twarz. Lancuszki wydawaly mi sie slabe, dopoki nie wzialem ich do reki. Szarpnalem te, ktore spoczywaly na skroniach, w cieniu helmu. Nagle puscily i moglem je uniesc. Szarpnalem jeszcze raz, zerwalem maske i odrzucilem ja za siebie. Odslonilem ludzka twarz nie znieksztalcona przez Ciemnosc. Pamietalem wszakze, ze zlo moze rowniez kryc sie w ludzkim sercu. Lezacy nieruchomo mezczyzna wygladal mlodo, jak wszyscy ludzie ze Starej Rasy po osiagnieciu dojrzalosci. Starzeja sie dopiero pod koniec bardzo drugiego zycia, chyba ze zgina w wypadku lub w bitwie. Podniosl powieki! Nieznajomy zatopil wzrok w moich oczach. Zaskoczony wyciagnalem reke po miecz, lecz zamarlem w tym ruchu. Na twarzy wieznia odmalowalo sie lekkie zdziwienie. -Tolar? Znow to imie. Lecz teraz wymowily je usta tracace powoli sina barwe. -Ja jestem Yonan! - odparowalem. Juz nikt nie bedzie ze mna igral. Bylem tym, kim bylem. Na pewno nie konajacym wojownikiem ze snu ani cialem sluchajacym polecen jakiegos obcego ducha. Sciagnal brwi. Poczulem szybkie pchniecie zadane mojemu umyslowi i krzyknalem z zaskoczenia. Napastnik brutalnie odczytal moje mysli, kiedy wilem sie, nie mogac oderwac spojrzenia od jego oczu. To byl... -Uruk - podpowiedzial i czekal z napieciem, jakby spodziewal sie, ze mu odpowiem. Blyskawicznie podnioslem miecz. Wtedy naprawde wydalo mi sie, ze ozywilem wroga. Nie potrafilem go jednak zabic, gdyz byl bezbronny jak dziecko. -Ja nie... sluze Ciemnosci - oswiadczyl ochryplym glosem, zardzewialym jak metal po dlugiej bezczynnosci. - Jestem Uruk od Wielkiego Topora. Czy uplynelo tyle czasu, ze zapomniano nawet mojego imienia? -Tak - odrzeklem obojetnie. - Znalazlem cie tutaj. - Lewa reka wskazalem lodowa kolumne, w prawej zas trzymalem w pogotowiu miecz. - Z Thasami wrzeszczacymi i wyjacymi przed toba... -Thasami?! - Uruk usilowal podniesc glowe i gorna czesc ciala, lecz zaszamotal sie tylko bezsilnie jak chrzaszcz przewrocony na grzbiet. - A co ze Sztandarami Erku, Zastepami z Klingheldu, z bitwa... tak, z bitwa?! Przy kazdej nazwie potrzasalem przeczaco glowa. Musiales tu byc bardzo dlugo, ty, ktory nazywasz siebie Urukiem. Nie znam ani Erku, ani Klingheldu. My walczymy ze slugami Ciemnosci, ktorzy swobodnie kraza po Escore, a wiecej niz polowa tego kraju rzucila sie nam do gardel! Oby tylko nie zdolala ich dosiegnac! Uslyszalem cichy zgrzyt! Zerwalem sie z mieczem w dloni i odskoczylem. Wygladalo na to, ze ten moj ruch dodal mocy brzeszczotowi, bo rozblysnal jeszcze jasniej. Ale to byl tylko Tsali, ktory skoczyl na srodek jaskini, tulac do piersi siatke ze swiecacymi kamieniami. Spojrzal na mnie, pozniej zas na Uruka i podszedl do niego. Nie syczal, mimo ze pysk mial otwarty i widzialem jak poruszal jezykiem. Tymczasem Uruk z widocznym wysilkiem podparl sie na lokciach. Przygladal sie teraz Jaszczuroludkowi rownie badawczo, jak przedtem mnie. Bylem przekonany, ze porozumiewaja sie za pomoca mysli i znow ogarnal mnie bezsilny gniew na los, ktory odmowil mi tego talentu. Moje buty skrzypnely na lodowych odlamkach rozsypanych wokol kolumny, gdy zblizylem sie do tamtej dwojki. Uruk oderwal wzrok od oczu Tsalego i rzekl: -Rozumiem, lecz nie wszystko. Uplynelo duzo czasu i swiat, ktory znalem, przestal istniec. Ale Tolar! - Nadal marszowi ze zdziwieniem czolo. - Tolar, dotarlem do Tolara! Tylko jego sluchal lodowy miecz, a przeciez widze go w twoim reku. Ty zas twierdzisz, ze nie jestes Tolarem? - Bylo to raczej pytanie niz stwierdzenie faktu. -Nie jestem Tolarem - odpowiedzialem stanowczo. - Znalazlem rekojesc tego miecza w skale i to tylko dzieki przypadkowi. Thasowie zabrali mi bron. Pod wplywem jakichs czarow odlamalem jeden z tych sopli i przylozylem go do rekojesci. Wtedy zamienily sie w prawdziwy miecz. Nie mam daru wladania Moca Czarodziejska i nie rozumiem, jak to sie stalo i dlaczego. -Ten brzeszczot nie przyszedlby do ciebie i nie zdolalbys uczynic miecza caloscia, gdybys nie odziedziczyl jakiejs czastki mocy Tolara - powiedzial powoli Uruk. - To jest Lodowy Jezor, ktory sluzy tylko jednemu czlowiekowi i sam sobie wybiera pana. Mowiono tez, ze przechowuje w sobie wspomnienia tego, ktory uzywal go ostatni. Mozliwe, iz w domyslach Bialych Braci kryje sie zdzblo prawdy i czlowiek, ktory nie wypelnil swego zadania na tym swiecie, rodzi sie na nowo, zeby je dokonczyc. Jesli ten miecz wybral wlasnie ciebie - oznacza to, ze masz nim wladac w obecnym zyciu, bez wzgledu na to, kim jestes. Tsali odlozyl na bok siatke ze swiecacymi kamieniami i otworzyl druga sakiewke u pasa. Wyjal z niej inny okragly kamien. Trzymajac go miedzy pazurami, zaczal przesuwac nim wzdluz tulowia i konczyn Uruka. Leczniczy mineral wydzielal rozowawa mgielke, ktora osiadala i wsiakala w biale, zimne cialo "pacjenta". Teraz wskrzeszony wojownik usiadl bez trudu. -Mowiles o Thasach - zwrocil sie do mnie i juz nie chrypial tak jak przedtem. - Chcialbym sie znow spotkac z Thasami. Mysle, ze i ty nie bez powodu ich szukales... Crytha! Jeszcze mocniej scisnalem w garsci brzeszczot, ktory czlowiek z dalekiej przeszlosci nazwal Lodowym Jezorem. -Tak - odparlem spokojnie, lecz na tyle stanowczo, by w tym jednym slowie zabrzmiala jednoczesnie grozba i obietnica. 7 Poczatkowo nasz nowy towarzysz poruszal sie sztywno, jakby lata, ktore uplynely od czasu, gdy po raz ostatni szedl o wlasnych silach sparalizowaly mu stawy i miesnie. Pozniej rozruszal sie. Krecil glowa z boku na bok, przeszywajac wzrokiem napierajacy zewszad mrok, z ktorym walczyl tylko Lodowy Jezor i kamienie Jaszczuroludka.I znowu uznalem Tsalego za przewodnika. Tsali przywolal nas ruchem reki i zaczal kluczyc miedzy klami stalagmitow. Zdawal sie dobrze wiedziec, dokad nas prowadzi. Mialem nadzieje, ze po ucieczce przed niebezpiecznymi korzeniami poszedl za gromada Thasow, ktora uprowadzila Crythe, pozostawiajac mnie w lodowej pieczarze. Milczalem, gdyz uznalem, ze najcichszy dzwiek moglby zaalarmowac wrogow. Uruk tez nic nie mowil. Poczal wymachiwac swoim toporem, najpierw lewa, a potem prawa reka, jakby umial rownie dobrze walczyc obiema. Wielki topor, ktory Koris z Gormu bez szkody dla siebie zabral zwlokom Yolta, byl jedynym egzemplarzem tej broni, o ktorym kiedykolwiek slyszalem. Nie uzywali go ani Sulkarczycy, ani ludzie ze Starej Rasy - przynajmniej za pamieci obecnego pokolenia. Lecz Uruk cwiczyl toporem tak wprawnie, ze na pewno wladal nim znacznie lepiej niz mieczem czy pistoletem strzalkowym. Gubilem sie w myslach. Kim byl Uruk i w jaki sposob zostal uwieziony w lodzie? Jaka role odegral w ostatnich dniach chaosu, ktory zapanowal w Escore po wybuchu wojny miedzy adeptami? Przypuszczalem, ze sam nie byl adeptem, jakkolwiek nie watpilem, iz mial w sobie jakas czastke Mocy. Wyszlismy z wielkiej jaskini i stanelismy przed wejsciem do jednego z tuneli komunikacyjnych. Wisial tutaj w powietrzu charakterystyczny odor Thasow. Zauwazylem, ze nasz nowy towarzysz uniosl wyzej topor i jeszcze baczniej rozgladal sie wokolo. Tsali ponownie nas przywolal i zaglebilismy sie w mroczny tunel. Na szczescie nie potrzebowalismy sie czolgac, ale za to podziemne przejscie okazalo sie tak waskie, ze moglismy isc tylko gesiego. Jaszczuroludek znow ruszyl pierwszy. Uruk zas, niby dowodca podwladnemu na polu walki, ruchem glowy wskazal na moj swiecacy miecz, dajac mi do zrozumienia, ze powinienem isc przed nim. Tunel kilka razy ostro skrecal. Nie mialem pojecia, gdzie sie teraz znajdowalismy w stosunku do powierzchni ziemi. Raz przeszlismy przez kamienny slup przerzucony jak most nad ciemna szczelina. Wtedy wydalo mi sie, ze uslyszalem z dolu plusk wody. Nagle Tsali zatrzymal sie, a Uruk ostrzegawczo polozyl mi reke na ramieniu. I chociaz sluch mialem znacznie gorszy niz moj luskowaty przyjaciel, dotarly do mnie dalekie odglosy. Zobaczylem tez przed nami szarosc, jakby tunel konczyl sie wieksza i oswietlona przestrzenia - lecz swiatlo w niej musialo byc bardzo slabe. Tsali gestami dal do zrozumienia, ze odtad musimy wedrowac bardzo ostroznie. Sam zas zaczal skradac sie na czworakach, co jego wspolplemiency bardzo rzadko robili w obecnosci ludzi. Wzialem brzeszczot Lodowego Jezora w zeby i poczolgalem sie na lokciach i kolanach w strone owej szarosci. Po kilku chwilach dotarlismy do konca tunelu i znalezlismy sie przed najwieksza jaskinia, jaka kiedykolwiek widzialem. Dawno temu w jej sklepieniu pojawil sie otwor, szeroka szpara, przez ktora do wnetrza docieralo blade swiatlo wyjatkowo pochmurnego dnia lub zmierzchu, w niewielkim tylko stopniu ukazujac to, co w niej sie znajdowalo. Bylo to miasto - a przynajmniej miasteczko. Waskie drogi biegly miedzy prymitywnymi budowlami o nieksztaltnych scianach ze zle dopasowanych kamieni. Stojacy na palcach wysoki mezczyzna moglby wyciagnietymi rekami dotknac szczytu murow. Nie widzialem tam ani dachow, ani okien, tylko pojedyncze otwory drzwiowe. W podobnych do pudelek domach i na kretych ulicach roilo sie od Thasow. Ozywiony ruch skupial sie wokol okraglej budowli znajdujacej sie w poblizu srodka tego zbiorowiska prymitywnych chalup. Uslyszalem, ze ktos obok mnie ze swistem wciagnal powietrze do pluc i odwrocilem lekko glowe w te strone. Uruk lezal na brzuchu, zaciskajac rece na trzonku wielkiego topora i zimno, z determinacja, wpatrywal sie w thaskie osiedle. -Na pewno ukryli dziewczyne w wiezy wodza - szepnal ledwo doslyszalnie. - Ale czy nam sie uda tam dotrzec... Owa centralna budowla musiala byc wieza wodza, jakkolwiek na powierzchni ziemi nigdy nie nazwalbym jej "wieza", poniewaz byla tylko troche wyzsza ode mnie. Wtedy znacznie bardziej interesowaly mnie domostwa lezace w poblizu naszej kryjowki. Thasowie ulozyli kamienie jeden na drugim, az powstal mur. Wytezywszy wzrok zauwazylem, ze chociaz nie polaczyli ich zadnym spoiwem, sciany domow wygladaly na masywne. Przypomnialem sobie, jak w dziecinstwie przygladalem sie mistrzowi kamieniarskiemu, ktory bez zaprawy budowal podobne mury, z niezwyklym wyczuciem wybierajac wlasnie taki kamien, ktory nalezalo polozyc obok, a potem jeszcze nastepny i nastepny. "Uliczki" bezladnie wijace sie miedzy chalupami umozliwialy robienie licznych zasadzek. Tylko szalency walczyliby na ich wlasnym terytorium z Thasami, ktorzy zapewne mieli w zanadrzu wiecej takich niespodzianek jak ozywione korzenie. Sprobowalem wiec odnalezc droge wiodaca w prostej linii do wiezienia Crythy. Moglismy przelezc przez mur pierwszego domu (byl nierowny i latwo znalazloby sie oparcie dla rak i nog), potem ostroznie podbiec do drugiego i trzeciego. Zauwazylem tylko jedno miejsce, gdzie musielibysmy sie wyprostowac - otwarta przestrzen wokol wiezy. Thasowie byli mniejsi od ludzi. Ich najwyzszy wojownik ledwie siegalby mi do ramienia, ale w podziemnym miescie zebralo sie ich tylu, iz bez trudu powaliliby kazdego z nas, chyba ze wedrowalibysmy szczytami murow. W desperacji czlowiek czasami decyduje sie na czyn, ktory w innych okolicznosciach uznalby za niemozliwy do zrealizowania. Szybko wytlumaczylem, co moim zdaniem powinnismy zrobic. Zwrocilem sie bezposrednio do Uruka, poniewaz bylem przekonany, ze znacznie lepiej przekaze wszystko Tsalemu za pomoca mysli niz ja niezdarnymi gestami. Jaszczuroludek syknal, lecz zawiesil na szyi siatke ze swiecacymi kamieniami. Nie chcialem wypuszczac z garsci Lodowego Jezora, ale do wedrowki przez osade Thasow potrzebowalem obu rak. Schowalem go wiec do pochwy. Brzeszczot zgasl i tylko we wnetrzu rekojesci nadal pulsowaly kolorowe pasma. Uruk przywiazal swoj topor na plecach w taki sposob, zeby w razie potrzeby moc pochwycic go jednym ruchem (wyprobowal wszystko dwukrotnie, by sie upewnic, ze umocowal go wlasciwie). Czolgajac sie i co chwila przypadajac do ziemi, dotarlismy do pierwszego z wybranych przeze mnie domow-pudelek. Z odleglosci slyszalem gardlowa mowe Thasow. I chociaz skrecilem noge w kostce podczas pamietnej burzy, ktora zaskoczyla mnie na urwistych scianach Zielonej Doliny, teraz przegnalem mysl o mozliwosci porazki. Tak jak przypuszczalem, juz po kilku chwilach bez trudu znalazlem sie na szczycie muru. Na szczescie okazal sie tak szeroki, ze moglem na nim stanac. Tsali skoczyl w gore, przemknal obok mnie okrazajac rog domostwa i dotarl do nastepnego muru z wdziekiem i zrecznoscia wlasciwa jego plemieniu. Pojedyncza izba w dole okazala sie pusta, ale to nie znaczylo, ze szczescie nadal bedzie nam sprzyjac. Wystarczylo, zeby choc jeden Thas spojrzal w gore i zauwazyl nas, a wtedy... Energicznie przegnalem ta mysl i ruszylem za Tsalim. Wprawdzie nie skoczylem rownie lekko i zrecznie, lecz trafilem w upatrzone miejsce i pospieszylem za Jaszczuroludkiem. Nie obejrzalem sie, by sprawdzic, czy Uruk zrobil to samo, mimo ze raz lub dwa uslyszalem za soba jego stekniecie. Przebylismy trzy czwarte drogi do wiezy, kiedy spostrzegl nas wreszcie jakis mieszkaniec chaty, ktorej bezceremonialnie uzylismy jak stopnia drabiny. Wzdrygnalem sie, slyszac przerazliwy okrzyk, ale przeciez w glebi duszy nie wierzylem, ze nie zauwazeni przemkniemy sie przez thaskie miasto. Uznalem, iz wciaz moze to nam sie udac, jesli Thasowie nie dysponuja wieksza liczba chwytliwych i smierdzacych korzeni. Tsali juz wskoczyl na nastepny mur, a ja znow poszedlem jego sladem. Lecz swiadomosc, ze nas odkryto, widac wstrzasnela mna bardziej, niz przypuszczalem, gdyz zachwialem sie, a potem uklaklem i chwycilem sie muru, b]l nie wpasc do wnetrza chalupy. Na ulicach rozbrzmialy ostrzegawcze okrzyki. Nie wolna mi ich sluchac, musze skoncentrowac sie na uwolnieniu Crythy. Dotarlem do ostatniego domostwa i ujrzalem przed soba przestrzen, ktorej chyba nie zdolalbym przeskoczyc. Tsali juz wyladowal na murze wiezy i zniknal w dole, lecz podobny skok przekraczal ludzkie mozliwosci. Kiedy tak sie wahalem, dogonil mnie Uruk. -Za daleko - powtorzyl glosno moja mysl. Krete uliczki w dole byly pelne Thasow biegnacych w strone wiezy i gromadzacych sie wokol wejscia do nie Pozostala nam juz tylko walka. Wyciagnalem z pochwy Lodowy Jezor. Wydalo mi sie wtedy, ze zaczarowanany miecz rozpoznal niebezpieczenstwo i chcial dodac nam otuchy, poniewaz rozblysnal jaskrawym swiatlem. Thasowie zajeczeli. Nie mialem checi widziec, jaka teraz bronia beda z nami walczyc. Skoczylem w sam srodek tlumu. Przewrocilem przy tym co najmniej jednego Thasa, ale zdolalem utrzymac sie na nogach. Zakrecilem w gorze mlynka Lodowym Jezorem, ktory az zaswistal nie przestajac plonac niezwyklym blaskiem. Thasowie cofneli sie z krzykiem, zaslaniajac oczy rekami. W mgnieniu oka stanal obok mnie Uruk, trzymajac w pogotowiu wielki topor. Pojawienie sie wieznia lodowej krypty wstrzasnelo mieszkancami podziemi. Tak, przyznaje, ze walczyli. Niektorzy z nich zgineli od miecza i topora, ale odnioslem wrazenie, ze raczej widok naszej broni, a pewnie i nas samych, powaznie oslabil ich wole walki. W owej chwili ozylo mi w pamieci wspomnienie z poprzedniego zycia. Na pewno kiedys juz tak walczylismy. Wiedzialem tez, ze zrodzonym z wody Lodowym Jezorem moglem kruszyc nawet skaly i ziemie. Przebilismy sie do drzwi wiezy. Widzac nas Tsali wyszedl stamtad tylem. Wzrok mial utkwiony w Crycie i przyciagal ja, jakby prowadzil konia poslusznego naciskom wodzy. Zobaczylem nieruchoma twarz dziewczyny. Oczy miala zamkniete i zdawala sie spac. Uruk podbiegl do niej i, zanim zdazylem poruszyc sie lub zaprotestowac, podniosl ja i przerzucil przez lewe ramie, nie wypuszczajac z prawicy topora. Crytha zwisala jak martwa w jego uscisku. Tsali wlaczyl sie teraz do walki. Wyciagnal z sakiewki przy pasie garsc jakiegos proszku i cisnal go w twarze otaczajacych nas Thasow. Krzykneli przerazliwie, upuscili maczugi i wlocznie, zakrywajac rekami oczy jakby oslepli. Powrot szczytami murow byl juz niemozliwy, w dodatku liczna grupa nieprzyjaciol odciela nam droge do tunelu, ktorym tu przybylismy. Uruk objal dowodztwo. -Tedy - powiedzial bez wahania. Posluchalem go, poniewaz nic lepszego nie przyszlo mi do glowy. Wycofywalismy sie powoli, uparcie, nie do tunelu, ale do wiezy, co uznalem za aroganckie i szalone posuniecie. Jednak Uruk, ktory nadal trzymal Crythe i swoja grozna bron, rozgladal sie wokolo, jakby bardzo dobrze wiedzial, co Powinien dalej zrobic. Przynajmniej to sie nie zmienilo - mruknal. - Pilnuj drzwi, Tolarze! Nie sadze, zeby znali to ukryte przejscie. Polozyl Crythe na ziemi i mocno pchnal niski stol, ktory stal na srodku izby. Kiedy mebel ani drgnal, uderzyl wen toporem. Stol pekl i rozpadl sie na kawalki, ktore niedawny wiezien niecierpliwie rozrzucil kopniakami na boki. Wtedy uslyszalem syk Tsalego i odwrocilem sie wyciagajac miecz w strone wrogow. Podziemni ludzie parli do przodu, kamiennymi odlamkami zaslaniajac oczy. -Chodzcie! - zawolal Uruk. Tsali zatrzymal sie na chwile i rzucil w powietrze ostatnia garsc niezwyklego proszku. Niewielki obloczek dotarl nad Thasow i opadl na nich. Zyskalismy przez to na czasie. Na miejscu stolu zobaczylem wiodacy w glab ciemny prostokat. Uruk, znowu z przerzucona przez ramie Crytha, zaglebil sie juz w nim po pas. -Pospieszcie sie! Pomknelismy obaj z Tsalim do skalnej studni. Dzielily nas niewielkie odstepy i moje stopy musialy znajdowac sie blisko rak Uruka. Nie schodzilismy dlugo. Nasze kamienie i miecz swiecily jasno i przekonalem sie, ze ponownie znalezlismy sie w jakims tunelu prowadzacym w mrok. -Wez ja... Ledwie zdazylem pochwycic dziewczyne i przytulic ja do siebie. Uruk zawrocil, wspial sie do gory i zamknal drzwi zapadowe. Uslyszalem odglosy uderzen i spostrzeglem, iz barykaduje pokrywe poteznymi sztabami, ktorych, jak mi sie wydawalo, nikt i nic nie zdola uszkodzic. -No, tak... - Z mroku dobiegl mnie jego smiech. - Wyglada na to, ze czlowiek nigdy nie zapomina tego, co moze mu sie przydac. A teraz, Tolarze, ktory jestes Yonanem... - Ponownie zszedl z drabiny i mowil dalej: - Dotarlismy do systemu tuneli, ktore byly tu na dlugo przedtem, zanim Thasowie zaczeli odgrywac role robactwa w tych stronach. Mysle, ze nic nam w nich nie grozi. Idziemy? Jakkolwiek Crytha pozostala w transie, Tsali mogl jaj w pewnym stopniu kontrolowac. Dlatego kiedy przemierzalismy starozytne korytarze, o ktorych musial zapomniec nawet czas, dziewczyna szla o wlasnych silach. Im dluzej wedrowalismy, tym wyrazniej wracala do siebie. A gdy doszlismy do konca ostatniego dlugiego korytarza i Uruk zaczal obmacywac i naciskac sciane, Crytha obudzila sie. Rozpoznala mnie i Tsalego, choc zaniepokoila ja obecnosc nieznanego wojownika. Zamykajaca tunel kamienna plyta odsunela sie z przerazliwym zgrzytem i wyszlismy na powierzchnie ziemi. Rozejrzalem sie wokolo, szukajac spojrzeniem znajomych punktow orientacyjnych. Znowu znajdowalismy sie na szczycie skalnego pasma otaczajacego Zielona Doline. Bylem pewien, ze kiedy tam dotrzemy, pani Dahaun calkowicie wyleczy Crythe. Uruk podrzucil topor w powietrzu i zlapal go za drzewce. -Dobrze jest - znow - zyc... - powiedzial. Pogladzilem rekojesc Lodowego Jezora. -Dobrze jest zyc - potwierdzilem. Nadal nie wiedzialem, jakiego sojusznika do nas mimo woli przyprowadzilem, ale juz nie watpilem, ze sluzyl Swiatlu. Bylem tez gleboko przekonany, ze teraz bez najmniejszego wahania stane do walki jak kazdy wojownik z mojego klanu. A czegoz nie mozna dokonac z takim mieczem?! Nabralem tak wielkiej pewnosci siebie i wiary we wlasne sily jak nigdy dotychczas. Czesc II 1 W swietle poranka wydawalo sie, ze nie istnieje mrok zdolny zagrozic temu zakatkowi. W dole Zielona Dolina ozyla w promieniach slonca, mieniac sie jak wielki klejnot. Dla nas czworga stojacych na szczycie urwiska - a przynajmniej dla trojga - widok tej oazy Swiatla obiecywal zyczliwe przyjecie i bezpieczenstwo w niespokojnym, wrzacym magia Escore.Wyciagnalem reke do Crythy, zapomniawszy na chwile, ze nie mam prawa oczekiwac od niej nic wiecej poza sympatia, a w najlepszym wypadku - uczuciem, ktore moglaby zywic dla brata. Przeciez jeszcze w kolysce zareczono ja z Imharem, synem mojego przybranego ojca Hervona. Ja zas bylem tylko Yonanem, ledwie nie ostatnim z wasali tego wielmozy, nawet jesli przy moich narodzinach jego malzonka otworzyla dla mnie swe serce i ramiona. Lecz rece Crythy bezwladnie zwisaly po bokach. Nawet nie spojrzala w moja strone. Stala gryzac wargi i mrugala oczyma, jakby powoli budzila sie z przykrego snu. Nie miala pojecia o tym, ze ulegla czarom Thasow, ktorzy ja porwali, aby wykorzystac jej dar wladania Moca, ani ze wiedzialem o tym od chwili, gdy ja ujrzalem w tlumie mieszkancow podziemi. Gdybym zechcial, moglbym wyjac z sakiewki u pasa toporna kukle z gliny, wlosow i szmaty, ktora potajemnie ukryto w jej poslaniu, by wywabic ja z Zielonej Doliny. To Jaszczuroludek Tsali kontrolowal jej cialo za pomoca mysli, kiedy wracalismy do siedziby lesnego plemienia Wydawalo sie, ze przyszla do siebie pod koniec tej podrozy, lecz jak dotad nie odezwala sie do nas. Teraz odwazylem sie przerwac milczenie: -Crytho? Bardzo wolno odwrocila glowe i nasze oczy sie spotkaly, Ale jej spojrzenie przestraszylo mnie nie na zarty, gdyz bylo puste i pozbawione glebi. Sadzilem, ze zamyslila sie tylko gleboko i oderwala od zewnetrznego swiata. -Crytho! - powtorzylem z naciskiem, majac nadzieje, ze skoro nie moge dotrzec do niej mysla, choc uslyszec moj glos. Nagle cos drgnelo w glebi jej oczu. Zmarszczyla czolo niczym zdumione dziecko i potrzasnela glowa, jakby chcac odegnac natreta. A potem powiedziala niemal szeptem: -Tolarze... -Nie! - Podnioslem do gory prawice. To imie przesladowalo mnie, przybywalo ze snu o walce i smierci z odleglej przeszlosci. Tak samo jak Lodowy Jezor, miecz ktory nieznana Moc na nowo wykula ze znalezione w skalach rekojesci i sopla lodu odlamanego w swiatyni Thasow. -Ja jestem Yonan! - prawie wrzasnalem. Dziewczyna pisnela i odsunela sie ode mnie z lekiem. Tsali blyskawicznie wepchnal sie miedzy nas, syczac na mnie. Milczacy dotad Uruk zabral glos. Wlokl sie na koncu, gdy podeszlismy do wewnetrzne krawedzi skalnego muru otaczajacego Zielona Doline Zachowywal sie tak, jakby nie chcial z nami isc, a zarazem nie mial co ze soba zrobic. Teraz zas przygladal mi sie badawczo spod helm ozdobionego figurka smoka. Wprawdzie oparl wielki topor o skale u swoich stop, lecz nie wypuscil drzewca z rak. On takze nazywal mnie "Tolarem". Zaniepokojony, rzucilem mu wyzywajace spojrzenie. Tak, ongis walczyl z Thasami. Ale to wcale nie znaczylo, ze w obecnej wojnie wrog naszego wroga automatycznie stawal sie przyjacielem lub sprzymierzencem. A o Uruku wiedzialem bardzo malo. -Dlugo znajdowala sie pod wplywem Ciemnosci - wyjasnil. - Moze dlatego zyskala lepszy wewnetrzny wzrok niz wiekszosc ludzi... -Ja jestem Yonan - powiedzialem ponuro, po czym wyszarpnalem z pochwy niesamowity miecz i chcialem odrzucic go od siebie. I nie moglem tego uczynic! -Wladasz Lodowym Jezorem - odparl Uruk. - Po ponownych narodzinach rzuca on wlasne geas i teraz tobie przypadlo ono w udziale. Kimkolwiek bys byl i jakbys sie nazywal. To jedna z Czterech Wielkich Broni i sam wybiera sobie pana. Lewa reka probowalem rozgiac palce prawej zacisniete na krysztalowej rekojesci. W glebi duszy wiedzialem jednak, ze mi sie to nie uda: nie bylem panem, lecz sluga czarodziejskiego miecza. I jesli nie naucze sie nad nim panowac, bede musial... Uruk skinal glowa i zrozumialem, ze jak kazdy wladca Mocy odczytal moje mysli. -Czas jest wezem, wielokrotnie zwinietym wokol siebie samego. Zdarza sie, ze jakis czlowiek przypadkiem lub pod wplywem geas moze zsunac sie z wlasnego zwoju do innego. Jesli tak sie stanie, musi on sie z tym pogodzic, gdyz nie ma dla niego powrotu. -Tolar z HaHarc... - Crytha rowniez skinela glowa, jakby wreszcie znalazla rozwiazanie zagadki. HaHarc? Nazwe te nosilo pole ruin lezace poza granicami Zielonej Doliny, miejsce tak zniszczone przez czas (a moze i przez Ciemnosc), ze zaden czlowiek przechodzacy miedzy rozrzuconymi na wszystkie strony kamiennymi blokami nie umialby powiedziec, co bylo kiedys domostwem, a co droga. Mowiono mi, ze same Wzgorza zatanczyly owej nocy, kiedy miasto uleglo zagladzie i ze przygrywali im sludzy Ciemnosci. Nawet legenda o nim byla dzis zlepkiem fragmentarycznych wiadomosci. -Ja jestem Yonan! - powtorzylem gniewnie i wepchnalem znow Lodowy Jezor do pochwy. - HaHarc jest martwe od tak dawna, ze o jego mieszkancach zapomnieli zarowno ludzie jak i potwory. -Wiec HaHarc nie istnieje - Uruk zdawal sie glosno myslec. Juz nie przypatrywal mi sie tak uwaznie jak przedtem, lecz spogladal na lezaca u podnoza skal Zielona Doline. - Czy to twoja twierdza, Tolarze-ktory-stales-sie-Yonanem? -To twierdza Ludu Zielonych Przestworzy, ich sojusznikow i nas, przybyszow zza gor. -Czy to ci, ktorzy tu teraz zdazaja? - Oderwal reke od topora i wskazal grupe wspinajaca sie w nasza strone po skalach. Crytha nagle westchnela cicho i usiadla, jakby dluzej nie mogla utrzymac sie na nogach. A Tsali pomknal na spotkanie przybyszow. Kiedy chcialem zrobic to samo, zeby sprowadzic pomoc dla Crythy, przekonalem sie, ze nie moge sie ruszyc z miejsca. Ogarnal mnie strach. Zielonej Doliny bronili nie tylko jej mieszkancy, ale takze najstarsze i najpotezniejsze symbole Mocy. Skazony Zlem czlowiek nie smial przekroczyc jej granic, jesli nie byl Wielkim Adeptem Ciemnosci. Przeciez ja... Nie! Nie mialem nic wspolnego z Ciemnoscia! Chyba ze... - spojrzalem na Uruka i zacisnalem usta. Uwolnilem go wbrew wlasnej woli... musialem to zrobic. Jezeli sluzyl Zlu, taki postepek skalalby i mnie. -Ty...! Nie dal mi czasu na grozbe czy oskarzenie. W odpowiedzi minal mnie i nachylil sie nad krawedzia. Pozniej wrocil, ostroznie podniosl Crythe i przytulil ja do siebie, podczas gdy ja nie moglem zrobic ani kroku dalej. Targaly mna strach i wscieklosc. Zrozumialem, ze to nie Uruk byl niebezpieczny dla Zielonej Doliny, ale ja. Albo moj miecz! Jak to mozliwe? Przeciez wydobylem rekojesc i zanioslem do serca naszej twierdzy, nie napotykajac po drodze zadnej zapory. Tylko pozniej przysnil mi sie straszny sen - przezylem w nim smierc wlasna lub tego, kto wtedy byl mna. Drzacymi rekami zaczalem rozpinac pas. Jeszcze raz sprobuje pozbyc sie zakletego brzeszczotu, ktory zagraza obecnemu Yonanowi. Moze to mi sie uda, jesli nie dotkne Lodowego Jezora. Moj domysl uznalem za sluszny, bo kiedy odrzucilem pas z mieczem, bez trudu doszedlem na skraj klifu, tak jak przedtem Uruk. Wtedy z tylu dobiegl mnie jego glos: -Zaden czlowiek nie moze tak latwo zmienic swego przeznaczenia. -Ach tak?! - warknalem niczym sniezna pantera. Bardzo rzadko wpadalem w tak straszny gniew. - To zobaczymy! Chcialem kopniakiem odrzucic miecz. W skalnej scianie bylo wiele szczelin. Niech wpadnie do jednej z nich i pozostanie tam na wieki jak przedtem rekojesc! Lecz zanim zdolalem wprowadzic ten zamysl w czyn, dotarli do nas przybysze z dolu. Pani Dahaun poruszala sie niemal rownie szybko jak Tsali i pierwsza stanela obok nas. Za nia przybyl pan Kyllan w towarzystwie trzech wojownikow - dwoch Zielonych Mezow i zolnierza z naszego klanu - Imhara. Crytha oderwala sie od Uruka z cichym okrzykiem radosci (bez skargi znioslbym najwiekszy bol, gdyby mnie tak powitala). Wpadla w ramiona lesnej wladczyni i wybuchnela placzem. Pani Zielonych Przestworzy cos szepnela i dziewczyna uspokoila sie. Pan Kyllan z Imharem podeszli do mnie i do Uruka. Najpierw popatrzyli na mojego towarzysza, a dopiero pozniej musneli mnie spojrzeniem. Na ustach Uruka blakal sie lekki usmiech, ale oczy spogladaly czujnie. Pan Kyllan rowniez mial sie na bacznosci, a Imhar patrzyl spode lba. Zaden z nich pierwszy nie przerwal milczenia - jakby nie wiedzieli, co powiedziec w takiej chwili. W koncu przemowil Uruk, lecz nie zwrocil sie do nich, tylko do pani Dahaun. Podniosl topor i trzymal podwojne ostrze na poziomie piersi, najwyrazniej pozdrawiajac wladczynie lesnego plemienia. -Witaj, o Pani Zielonych Przestworzy, ktora kiedys nazywano Morquant! Nadal tulac do siebie Crythe, Dahaun podniosla glowe i wpatrzyla sie w Uruka, jakby chciala odczytac wszystkie jego mysli. -Uplynelo duzo czasu, odkad jakas istota wymowila to imie... -Tak tez przypuszczalem, Pani. Ale uplynelo duzo czasu, odkad po raz ostatni chodzilem po ziemi. Czy jestes ta, ktora kiedys nosila to imie, czy tez jej nastepczynia, musisz mnie znac. Dahaun skinela glowa i powiedziala z powaga: -Jestes Uruk od Wielkiego Topora, choc minelo wiele, wiele lat. Wojownik wzruszyl ramionami i odrzekl: -Dla mnie przeszly jak sen. Bylem jencem Targiego, jednym z jego wyszukanych zartow, albo tak sadzil. Nawet zostalem bogiem Thasow, jesli mozna sobie wyobrazic Thasow pragnacych oddawac czesc bogom. Przypuszczam, ze przez te wszystkie lata boj nie zostal rozstrzygniety. -Zgadles. Jakis czas przebywalismy na pustkowiu, czekajac az Ciemnosc zblednie, oslabnie i sama sie wyczerpie. Wiekszosc Wielkich Adeptow opuscila Escore. Lecz to, co niektorzy pozostawili po sobie, kala te ziemie jak pasozytnicze grzyby zdrowe niegdys drewno. Niedawno wyslalismy miecze wojny, zeby na nowo podjac walke. Uruk rozesmial sie. -Zdaje sie, ze obudzono mnie w sama pore. Uruk od Wielkiego Topora nigdy nie uchylal sie od bitwy. Wtedy to do rozmowy wtracil sie pan Kyllan, ktory, jak mi sie zdaje, niechetnie i podejrzliwie patrzyl na wojownika z zamierzchlej przeszlosci. -Czy ten czlowiek naprawde stoi po naszej stronie, Dahaun? -Jest zywa legenda - odparla. - Ale legendy maja to do siebie, ze nadmiernie wyolbrzymiaja... -...prawde - dokonczyl za nia Uruk. - Tak, panie, ja nie sluze Ciemnosci. Kiedys bylem wladca pewnego miasta i poprowadzilem do boju armie jednej z prowincji tego kraju. Teraz jednak dysponuje tylko para ramion, glowa z ukryta wsrod mysli znajomoscia dawnej sztuki wojennej i tym oto. - Podniosl nieco topor. - To jedna z Czterech Wielkich Broni. A tam - zamachnal sie lekko swym orezem, jednoczesnie wskazujac na mnie ruchem glowy - tam stoi mlodzieniec, ktory moze wladac inna, rownie potezna bronia. Lodowy Jezor odrodzil sie w jego rekach! Uslyszalem, ze pani Dahaun gwaltownie wciagnela powietrze do pluc. Zerknela na rzucony na ziemie pas z mieczem, po czym znow przeniosla na mnie spojrzenie. Zdziwienie w jej oczach niebawem ustapilo miejsca namyslowi. -Miecz Przegranych Bitew... - powiedziala. -Tak. I ten mlody panicz wlasnie odkryl jego pierwszy sekret - ze nie moze on wyminac waszych ochronnych run. -Wcale go nie pragne! - zawolalem i zaraz odrzucilbym go precz kopniakiem, gdyby pani Dahaun nie pokrecila powoli glowa. -Mozesz go tutaj zostawic - oswiadczyla - i tak cie nie opusci. Kazda z Czterech Wielkich Broni wybiera tylko jednego wlasciciela i z czasem staje sie jego czescia. Lecz na tym brzeszczocie ciazy zly geas. Mial sluzyc Swiatlu, lecz ten, kto go wykul, popelnil blad. Dlatego przynosi nieszczescie swemu panu i sprawie, o ktora on walczy. Nie nalezy jednak do Ciemnosci i nienawidzi wszystkiego, co ma z nia jakikolwiek zwiazek. -Tak - dodal Uruk - i zanim nie wroci do zrodla, bedzie przynosil nieszczescie. Ale kto wie, czy wlasnie teraz nie nadszedl dla niego czas powrotu? Potrzasnalem przeczaco glowa i odsunalem sie od miecza. -Niech wiec tu sobie lezy - powiedzialem. - Nie potrzeba nam dodatkowych nieszczesc. A ja nie jestem wladca czasu, zebym zadawal sie z Moca albo wracal do jej przeszlosci. Niech tu lezy i rdzewieje, az rozpadnie sie w proch. Wsadzilem prawa reke pod pache i przytrzymalem ja tam, bo w owej chwili moje cialo zbuntowalo sie przeciw mnie i palce chcialyby jeszcze raz podniesc pechowy brzeszczot. 2 Ogien buchal wysoko, a roztanczone plomienie migotaly, na twarzach zgromadzonych wokol przywodcow wszystkich, plemion zamieszkujacych Zielona Doline. Lesnych ludzi reprezentowali pani Dahaun i jej wspolwladca Ethutur, przybyszow z Estcarpu - panowie Kyllan i Hervon. Byli tam tez: wodz Renthanow, naczelnik skrzydlatych Yorlongow oraz przywodca Jaszczuroludkow. Za nimi zasiedli wachlarzowato najwazniejsi wojownicy; ostatni gineli w mroku, gdzie nie docieralo swiatlo ogniska. Wsrod wojow pierwszych ranga znajdowal sie Uruk z nieodlacznym toporem na kolanach; stale go dotykal i muskal.Pani Dahaun pokazala zgromadzonym lalke z gliny, wlosow i galgana, ktora wywabila Crythe z Zielonej Doliny do Thasow. -Wydaje sie - Ethutur przerwal milczenie, ktore zapanowalo na chwile - ze nasz system obronny nie jest tak pewny, jak sadzilismy. Inaczej cos takiego nie mogloby sie tu znalezc. Zaciskalem mocno rece przed soba. Swedziala mnie prawa dlon, a palce zginaly sie, jakby chcialy cos pochwycic. Targal mna rodzaj glodu, pragnienie wypelnienia dokuczliwej pustki. Musze to zwalczyc ze wszystkich sil! Dotrzymalem slowa: Lodowy Jezor lezal tam, gdzie go zostawilem, na szczycie urwiska! Wcale tego nie zalowalem, o, nie! -Tego nie wykonano na zewnatrz naszych murow - pani Dahaun polozyla ohydny talizman na rozwartej dloni - ale w ich wnetrzu. Spojrzelismy po sobie z niepokojem. Czy chciala powiedziec, ze wsrod nas byl zdrajca? Jak to mozliwe? Kto mial w sobie dosc Ciemnej Mocy, zeby bezkarnie przejsc obok symboli ochronnych, ktore tak czesto byly odnawiane? -Gline wzieto znad potoku, wlosy z glowy Crythy, i to rowniez do niej nalezy - musnela czubkiem palca szmate okrecona wokol kukly. -Kto... - Pan Kyllan oparl reke na rekojesci miecza. Zasepil sie i jego mlodziencza twarz zastygla jak maska. Wydawalo sie, ze szykuje sie do walki na smierc i zycie i wie, iz zostanie pokonany. -Crytha - odparla tak spokojnie lesna wladczyni, ze dopiero po kilku sekundach zrozumialem, o co jej chodzi, i chcialem zaprotestowac, lecz uprzedzil mnie pan Hervon. -Dlaczego mialaby przygotowac pulapke, w ktora musiala wpasc, o Pani? To bez sensu, to czyste szalenstwo! -Nie zrobila tego z wlasnej woli. Ale ta panna z twego domu ma wiekszy talent, niz dotad sadzilismy. Jesli nie otrzyma nalezytego wyksztalcenia, moze rownie dobrze szkodzic, jak pomagac. Czerpala z wrodzonego daru tak chciwie, jak spragniony wedrowiec wode ze zrodla, nie widzac w tym nic zlego, gdyz pragnela tylko dobra. Jest urodzona uzdrowicielka o wielkich mozliwosciach. Lecz zdolnosci nigdy nie wystepuja samotnie i kiedy Moc otwiera nie zabezpieczone drzwi, moze przez nie wtargnac to, czego lekamy sie najbardziej. Nasze szance mialy uniemozliwic fizyczna inwazje zlych mocy. Ale jakis przewrotny umysl wymyslil sposob oddzialywania na nieswiadoma czesc mozgu. Jego ingerencje mozna odkryc tylko dzieki wyksztalceniu, ktore dla wladcow Mocy staje sie tarcza ochronna. Ta obca mysl nie zaszkodzi tym, ktorzy potrafia sie bronic, lecz na pewno wywrze wplyw na osoby pozbawione myslowych zabezpieczen - bez ich wiedzy i zgody. Nie obawiaj sie. Teraz, gdy to zlo zdemaskowano, nie zdola znow posluzyc sie Crytha jako narzedziem. Uruku - zwrocila sie bezposrednio do wojownika z zamierzchlej przeszlosci - kto rzadzi Thasami? Odpowiedzial po namysle i zdawalo sie, ze glosno mysli, jakby staral sie rozwiazac zagadke. -Pani, powiedzialas mi, ze w waszym nowym swiecie jestem legendarna postacia. Zylem w innej epoce i w innym Escore. Wtedy moim wrogiem byl Targi. Thasowie czesciowo uznawali jego zwierzchnictwo - na tyle, ze pozwolili, by uwiezil mnie w ich norze. Ale Targi... - Uruk powoli pokrecil glowa. - Od czasu gdy odzyskalem wolnosc, nie wyczulem jego obecnosci. Jesli zyje... - uderzyl rozwarta dlonia w szczyt topora - ...dowiem sie o tym! Laczy nas wrogosc zbyt zapiekla, zeby tak sie nie stalo. -Targi zginal w Emninie. - Te slowa wyszly z moich ust, lecz nie ja je wypowiedzialem. Zauwazylem, ze zebrani spojrzeli na mnie z zaskoczeniem. - To byla Przegrana Bitwa - ciagnal ten, ktory nie byl Yonanem. - Przegrana dla Sztandarow z Eftu i Zastepow z HaHarc. Ale i sludzy Ciemnosci musieli sie wycofac: nie zwyciezyla wtedy zadna ze stron. Zaslonilem usta prawa reka. Wstrzasnelo mna to nagle przebudzenie sie tamtego. Zdalem sobie sprawe, ze siedzacy obok mnie cofneli sie nieco, jakbym nagle zdemaskowal sie jako wrog. A przeciez odrzucilem Lodowy Jezor, przeciez bylem Yonanem! Ethutur spojrzal na mnie, marszczac brwi. Jego wargi drgnely, jakby chcial cos powiedziec, lecz pani Dahaun powstrzymala go gestem. Nastepnie podniosla reke i nakreslila w powietrzu pewne symbole. Rozblysly zielonym ogniem, a pozniej staly sie niebieskie. Wydalo mi sie wtedy, ze zawirowalem z zawrotna szybkoscia wsrod czarodziejskich plomieni, po czym zawislem nad ziemia, nagi i bezbronny wobec magii lesnej wladczyni. -Kim jestes? - zapytala. Widzialem, ze porusza ustami, lecz jej slowa dobiegaly mnie z bardzo daleka i ledwie je slyszalem. Rozdzielala nas teraz jakas ogromna przepasc. Walczylem. Yonan... bylem Yonanem! Dotarla do mnie jednak odpowiedz wymowiona cichym i monotonnym glosem. -Jestem Tolar. Tolar od Lodowego Jezora. -A czego tutaj szukasz, Tolarze? - pytala dalej. -Trzeba wymazac przeszlosc i zniszczyc zle geas. -Czy tego pragniesz, Tolarze? -To nie zalezy ode mnie. Rzucono na mnie geas, zebym naprawil blad i zmienil bieg wydarzen. Ja - albo czastka, ktora byla mna - juz nie wisialem w powietrzu przed Pania Zielonych Przestworzy, ale powrocilem do mojego ciala. I nie siedzialem juz wsrod wasali Hervona, tylko stalem na otwartej przestrzeni tak blisko ogniska, ze plomienie omal nie palily mi butow. Pomyslalem z gorycza, iz ten, kogo tak bardzo staralem sie unicestwic, tkwil we mnie, w pelni rozbudzony. Utracilem dawne miejsce wsrod ludzi i musialem wyruszyc w jakas dziwna i przerazajaca podroz majaca niewiele wspolnego ze swiatem, w ktorym dotad zylem. -Musze wrocic - wyrzeklem zdretwialymi ustami. Mimo zaru ogniska drzalem z zimna jak wtedy, kiedy uwolnilem Uruka z lodowej kolumny. Bylem przekonany, ze ide na pewna smierc, lecz nie potrafilem sie przeciwstawic przemoznemu nakazowi. Uruk wstal. -Ja rowniez tam wyrusze - oswiadczyl. - Przedtem czary Targiego uniemozliwily mi stoczenie z nim pojedynku, ale teraz bedzie inaczej. Pani - jeszcze raz pozdrowil Dahaun podnoszac topor na wysokosc piersi - udajemy sie w nieznane. Zycz nam pomyslnosci, gdyz bedziemy kroczyc bardzo dziwna droga, narazajac sie na takie niebezpieczenstwa, z jakimi dotad zetknelo sie niewielu ludzi. -Chlopcze... - Pan Hervon stanal obok mnie i polozyl mi reke na ramieniu. Moja prawica targal nieznosny bol. Wiedzialem, ze zniknie dopiero wtedy, gdy znow pochwyce Lodowy Jezor i wykonam zadanie, do ktorego zmuszal mnie ten niesamowity miecz i obca czastka mojej istoty. -Yonanie, co zrobisz? Wyczulem troske w jego glosie i zrobilo mi sie lzej na sercu. Lecz w tak niewielkim stopniu bylem wtedy Yonanem, ze wydal mi sie kims obcym, a nie znanym od dziecinstwa suwerenem. -Panie moj - odpowiedzialem dwornie, zgodnie z wymogami etykiety. - Ide tam, dokad musze pojsc, i zrobie to, co powinienem zrobic. Zawladnal mna Lodowy Jezor i do konca wykonam jego polecenia. Moze tym razem koniec bedzie lepszy - dodalem z nadzieja, ale zaraz odzylo we mnie owo ze snu przedsmiertne wspomnienie, kiedy resztkami sil szukalem miejsca, gdzie moglbym ukryc czarodziejski brzeszczot. Hervon cofnal reke. Obecni rozstapili sie, robiac dla nas przejscie. Poszedlem w mrok, oddalajac sie od bezpiecznego ogniska, ramie w ramie z Urukiem. Czulem, ze cos we mnie umiera. Gdy skona, stane sie czlowiekiem wyzbytym wszelkiej nadziei i tylko geas bedzie mna kierowac. Chociaz bylo ciemno, moje dlonie i stopy same znajdowaly oparcie na skalnej scianie, i pialem sie w gore klifu znacznie szybciej i pewniej niz kiedykolwiek dotad. Z prawej niewyraznie slyszalem ruchy Uruka. Jego towarzystwo nie dodawalo mi otuchy, byl bowiem czescia geas, ktory zabijal Yonana, jakby powoli rozdzieral mu piers, zeby wyrwac z niej serce. Kiedy dotarlismy na szczyt, moje oczy przyciagnal jasny blask. Rekojesc miecza, ktory tam zostawilem, plonela niczym pochodnia. Podnioslem pas i znowu go zapialem wokol bioder. Pozniej dotknalem uchwytu i przekonalem sie, ze byl cieply, a nie zimny jak zwykly krysztal. Uruk pierwszy przerwal panujace miedzy nami milczenie. Wypowiedzial tylko jedno slowo, jakby potwierdzal jakas decyzje. -HaHarc. -HaHarc - powtorzylem. Jak dotychczas obcy zwany Tolarem kontrolowal wylacznie moja wole i cialo, ale nie umysl. Z jego wspomnien odziedziczylem jedynie ulotne strzepy, gdy jednak moj towarzysz wymowil nazwe umarlego miasta, wiedzialem skads, iz tam sie udamy. Wkrotce okazalo sie, ze bez walki nie dotrzemy do tamtych, na poly zapomnianych ruin. Schodzac po zewnetrznej stronie skalnych obwarowan Zielonej Doliny poczulem ostrzegawcze mrowienie skory miedzy lopatkami. Zaczalem weszyc i nasluchiwac. Emanacje zlych mocy byly tak silne, iz postanowilem przedsiewziac wszelkie srodki ostroznosci. Zdawalem sobie sprawe, ze nie moge lekkomyslnie narazac zycia, gdyz musze wykonac bardzo wazne zadanie. Odnioslem wrazenie, ze nie tylko mam sluch lepszy niz dawniej, lecz takze przybyly mi nowe zmysly, ktore przynosily wiecej informacji o czajacym sie w dole niebezpieczenstwie. Ujalem wtedy w slowa obca mysl: -Sludzy Ciemnosci kraza w poblizu... Przeciez ja nie mialem nawet zdzbla talentu! Jak zdolalem wyczuc zagrozenie? Yonan nie odziedziczyl daru wladania Moca, ale czyz moglem znac zdolnosci i umiejetnosci Tolara? Wiatr przyniosl ostry smrod. To nie Thasowie, tylko - Wilkolaki. Zatrzymalem sie i jalem nasluchiwac. Uslyszalem ciche skrobanie o skale. Nie tuz pode mna, lecz nieco dalej na prawo. Opuscilem wzrok i w morzu mroku zobaczylem zla poswiate wpatrzonych we mnie oczu. "Bardziej w lewo. - Znow dotarlo do mnie myslowe przeslanie. - Tu jest polka skalna, stoje juz na niej". Wilkolaki nie wydaly zadnego dzwieku. Zaczalem po omacku szukac oparcia dla rak. Znalazlem ich dosc, tak ze po kilku chwilach moje stopy natrafily na twarda powierzchnie. Opuscilem rece i odwrocilem sie od skaly. "One zwykle nie poluja w milczeniu - ciagnal bezglosnie moj towarzysz. - Jest ich tylko piec", - Powiedzial to tak, jakby piec Wilkolakow w niczym nie moglo zagrozic dwu uzbrojonym wojownikom. Nie zastanawialem sie nad tym dluzej. Dostrzeglem w dole swiecace slepia. Wedrowaly wzdluz podnoza sciany, moze na wysokosci czlowieka - nie, nieco wyzej - az znow znalazly sie pod nami. Wyciagnalem z pochwy Lodowy Jezor. Rozpalil sie jak pochodnia, chociaz jego blask rozjasnial tylko niewielka przestrzen wokol nas, i wydal dzwiek tak dziwny, ze wypuscilbym go z reki, gdyby moje palce nie sciskaly go bez udzialu woli. Kowacze Piesni, ktorzy z pokolenia na pokolenie przekazuja dawne dzieje naszego ludu, wspominaja czasami o "spiewajacych mieczach". Te cudowne brzeszczoty spiewaja przenikliwie, gdy sa gotowe do walki. Ale Lodowy Jezor - warknal! Nie moge w inny sposob okreslic dzwieku, ktory wydal. Odpowiedzialo mu warkniecie z dolu. Skoczyl ku nam ciemny ksztalt. Nie byl to Wilkolak, gdyz jego slepia nie swiecily. W blasku czarodziejskiego brzeszczotu zobaczylem, iz Uruk poruszyl sie, a jego topor uderzyl w czarne cielsko. Zaraz potem uslyszalem wycie nieznanego potwora, ktory runal w dol. Teraz Wilkolaki zaczely skakac i atakowac skale, jakby oglupialy z wscieklosci, ze zranilismy ich towarzysza broni. Nasze usytuowanie dawalo nam w walce z nimi wyrazna przewage, ktorej nie ignorowalaby zadna istota rozumna. Lodowy Jezor ponownie warknal, kiedy rozlupalem nieksztaltny leb. Walczylismy w mroku, zabijajac atakujace Wilkolaki. Z dolu dobiegaly nas przerazliwe wrzaski i skomlenia. Sami walczylismy w milczeniu, bez okrzykow bojowych, a niezwykly miecz nie "mowil" z mojej woli, lecz jak gdyby tak nienawidzil slug Ciemnosci, ze musial dac temu wyraz. "Wystarczy. One juz nie zyja" - dotarla do mnie mysl Uruka. Oparlem sie na mieczu, wypatrujac swiecacych oczu i nasluchujac. Ale wokol bylo ciemno i cicho. Zmeczylem sie ta walka i wydalo mi sie, iz Lodowy Jezor czerpal energie z mojej duszy. "Musimy stad odejsc - dodal Uruk. Sluchalem go, a poczucie obowiazku walczylo we mnie ze zmeczeniem. - Ich wladcy niebawem dowiedza sie o smierci swoich wyslannikow". Przez krotki czas szlismy polka skalna, az zwezila sie tak bardzo, ze znowu musielismy zaczac wspinaczke. Gdy w koncu znalezlismy sie na dole, Uruk z determinacja odwrocil sie plecami od sceny naszej walki. -HaHarc... - powiedzial. Jeszcze nie jestesmy panami czasu. Nie zrozumialem wtedy, co mial na mysli. Wytarlem Lodowy Jezor o kepe trawy i ruszylem za moim towarzyszem, trzymajac w pogotowiu miecz. 3 Chociaz tamtej nocy nie swiecil ksiezyc, a blask dalekich gwiazd nie pozwalal nic dojrzec w mroku, Uruk i ja kroczylismy ramie w ramie jak wtedy, gdy oddalalismy sie od ogniska rozpalonego w Zielonej Dolinie. Rownie dobrze moglibysmy isc oswietlona pochodniami droga. Wydawalo mi sie, ze widze w ciemnosci za pomoca umyslu, a nie oczu, ale jakas czastka mojej istoty nie oslabiala czujnosci, bez przerwy wypatrujac, czy nie grozi nam nowe niebezpieczenstwo.Kiedy powrocilismy z Crytha z miasta Thasow, bylem zmeczony, potem zas zbyt krotko odpoczywalem, zanim wezwano nas na narade. Teraz jednak nie czulem zmeczenia, tylko przemozne pragnienie wykonania tego, co musze zrobic, mimo ze wciaz nie wiedzialem, na czym to ma polegac. Uruk nie przerywal naszego milczenia ani mysla, ani mowa. Pani Dahaun nazwala go zywa legenda i z miejsca zaakceptowala, co znaczylo, iz nie byl sluga Ciemnosci. Poza tym znal Tolara. Bylem jednak zbyt przestraszony, zeby odwolywac sie do tej wczesniejszej wiezi miedzy nami. Jezeli jacys wyslannicy Ciemnosci tamtej nocy szli naszym tropem, trzymali sie od nas z daleka. Byc moze nauczyla ich ostroznosci rzez, ktora urzadzilismy u podnoza skal. A moze liczyli, ze zdolaja nas odciagnac od Zielonej Doliny tak daleko, iz sie staniemy latwym lupem. Idac zastanawialem sie ponuro, ktore z tych przypuszczen bylo blizsze prawdy. Szare swiatlo poranka ukazalo nam dzika, zdeformowana okolice. Kiedys mialy tu miejsce chaotyczne ruchy ziemi. Uruk zwolnil kroku. Rozgladal sie, zdajac sie szukac jakiegos brakujacego punktu orientacyjnego. Ruszylismy waska sciezka, wijaca sie wsrod krzewow rosnacych miedzy stosami kamiennych blokow. Gdy jednak przygladalem sie im mruzac oczy, dostrzegalem wyrazne zarysy strzelajacych ku niebu budowli z mgly i otwierajacych sie przed nami ulic. Uruk zatrzymal sie. Zacisnal usta, a jego twarz stezala niczym maska. Uwaznie i w skupieniu badal wzrokiem ruiny, jakby sila woli chcial im wydrzec jakas wazna tajemnice. -HaHarc... - Nie wymowil nazwy umarlego miasta w mysli, lecz na glos, jakby nie chcial wierzyc wlasnym oczom. Potem z wsciekloscia zamachnal sie toporem i zaczal rabac krzaki. Rownie dobrze moglby walczyc ze straszna przeszloscia. Pozniej stal dluga chwile, wpatrujac sie w zwiedle liscie i az wbite w sypki piasek galezie, bo cial je nawet wtedy, gdy znalazly sie na ziemi. Wreszcie potrzasnal glowa. Jeszcze raz rozejrzal sie bacznie wokolo i wyczulem, ze poszukuje czegos waznego. Ale wlasnie wtedy w moim umysle na nowo rozgorzal boj miedzy Yonanem i Tolarem. Nagle zrobilo mi sie slabo i przestalem sie interesowac tym, co nas czeka. Uruk ruszyl do przodu, lecz juz z wahaniem, nie tak pewnie i szybko jak przedtem. Moze nie znalazl drogi wsrod ruin. Nadal kluczylismy miedzy kamiennymi blokami, przeciskajac sie przez zarosla. Wejscie do doliny, w ktorej kiedys znajdowalo sie HaHarc, bylo dosc waskie. W coraz jasniejszym swietle poranka zauwazylem resztki muru lub fortyfikacji, ktore ja kiedys zamykaly. Wielkie glazy lezaly tak porozrzucane wokolo, jakby to sama ziemia zerwala te wiezy. Dalej droga rozszerzala sie, a sciany zrujnowanych domow byly wyzsze, mniej zniszczone. Kamienne bloki, z ktorych je zbudowano, pociemnialy ze starosci. To tu, to tam dostrzegalem pozostalosci rzezb. Od czasu do czasu musialem zamykac na chwile oczy, gdyz widzialem, jak mgla unosi sie i gestnieje, odbudowujac widmowe budowle. Natrafilismy na ulice wciaz pokryta brukiem, chociaz przysypanym warstwa ziemi, w ktorej zapuscila korzenie trawa i kilka malych krzakow. Prowadzila prosto do serca zniszczonego miasta twierdzy. Mimo ze nikt mi tego nie powiedzial, wiedzialem, iz HaHarc bylo i jednym, i drugim. Podobnie jak obecnie Zielona Dolina, w swojej epoce bylo oaza bezpieczenstwa i schronieniem przed Mocami Ciemnosci. Uruk szedl ciezkimi krokami, patrzac prosto przed siebie, jakby wreszcie odnalazl ow punkt orientacyjny, ktorego dotad daremnie szukal. Tak dotarlismy w koncu do otwartej przestrzeni, gdzie ruiny otaczaly krag kamiennych blokow, obecnie przechylonych i popekanych. Na zewnetrznej stronie tego kregu umieszczono w regularnych odstepach pokryte runami monolity, zwienczone zniszczonymi przez czas glowami ludzkimi i zwierzecymi, dziwnymi, a przeciez groznymi - ale na swoj sposob nie grozniejszymi niz istoty rozumne, ktore sprzymierzyly sie z Ludem Zielonych Przestworzy. Jedne monolity runely na zewnatrz kregu i roztrzaskaly na bruku, inne zas poprzechylaly sie w nieladzie, pozostajac wciaz na swoich podstawach, a pare nadal stalo pionowo. Strzegly one innej budowli, ktora mimo popekanych i pokruszonych murow uznalem za wieze. Roznila sie od wszystkich budynkow w HaHarc, poniewaz zbudowano ja z niebieskiego kamienia, strzegacego oaz Swiatla rozsianych w calym Escore. Powiedziano nam, ze opuszczajac Zielona Doline powinnismy ich szukac jako ewentualnego schronienia lub tymczasowej warowni. Uruk ponownie sie zatrzymal, tym razem naprzeciw wejscia do zrujnowanej wiezy. Jesli kiedykolwiek byly tam drewniane drzwi, dawno nie pozostal po nich zaden slad. Poprzez otwor w murze dojrzalem na podlodze ciemnej komnaty stosy kamiennych blokow, ktore spadly z wyzszych kondygnacji. -Wieza Iuchara... - Moj towarzysz znow posluzyl sie glosem i chociaz mowil cicho, dziwne echo powtorzylo: - Iuchara... Iuchara... Pamiec mojego poprzednika obudzila sie. Iuchar... znalem go. Byl to mezczyzna... wysoki jak Uruk... ale nigdy nie widzialem go zywego. Kim byl? Duchem, ktorego mozna bylo przywolac dla dodania otuchy ludziom? W ostatnich dniach istnienia HaHarc jego mieszkancy bardzo potrzebowali symbolu, ktory dalby im nadzieje zwyciestwa. Przeczuwali, ze wojna jest przegrana. Kiedys zyl... lecz od bardzo dawna byl martwy... Martwy! Majac przed oczami zrujnowana wieze, powiedzialem sobie w duchu, ze Iuchar nigdy nie istnial. Uruk, opierajac sie lekko na wielkim toporze, zwrocil ku mnie glowe. Pod ozdobnym helmem jego oczy plonely gniewem. -Iuchar... - Jeszcze raz powtorzyl i odpowiedzialo mu echo. Moze w ten sposob chcial mnie ostrzec? Pozniej podniosl topor, salutujac szkieletowi wiezy. Mnie zas moje drugie ja kazalo zrobic to samo. Uruk ruszyl do przodu, ja za nim. Przeszlismy przez szerokie drzwi. Na zewnetrznych scianach zobaczylem slady ognia, jakby wieza Iuchara znalazla sie kiedys w centrum wielkiego pozaru. Ale wewnatrz... Zatrzymalem sie tuz za progiem. Lodowy Jezor zablysnal mi w dloni i odpowiedzial mu plomien, ktory splynal po podwojnym ostrzu Urukowego topora. W tym miejscu kryla sie jakas energia. Mrowie przeszlo mi po skorze, a moj umysl usilowal sie uchylic przed niewidzialna sonda. Choc czas i kleska obroncow HaHarc zniszczyly to miasto, tutaj, w jego sercu, przetrwala moc Swiatla. Budzila strach - nie ten zrodzony z Ciemnosci, lecz raczej z przeczucia ogromnego wysilku ciala i ducha, jakiego od nas zazada. Zwykly czlowiek musial sie przed nim wzdragac. Nie zdolalem umknac przed nieznana Moca. Zadrzaly mi rece i zatrzasl sie w nich Lodowy Jezor. Jednak go nie upuscilem - chocbym chcial, nie moglbym tego zrobic. Uruk poszedl dalej, az znalazl sie w samym srodku okraglej komnaty. Wtedy odwrocil sie i przywolal mnie ruchem reki. Chcac nie chcac, wiedzac, ze nie zdolam sie oprzec temu, co czekalo tutaj tak dlugo, zrobilem trzy lub cztery kroki i stanalem obok topornika. Wiatr nie naniosl tam ziemi i kamienna podloga pod moimi stopami byla czysta; glazy, ktore spadly z gory, lezaly w poblizu sciany. Mozliwe, ze sila, ktora tutaj trwala, staraja sie chronic centrum swojej twierdzy. Zobaczylem teraz, ze na niebieskiej posadzce krzyzowaly sie i przecinaly wyryte w niej linie, czesciowo przysypane piaskiem, tak ze nie moglem rozpoznac rysunku. Uruk przyklakl na jedno kolano i bardzo delikatnie zaczal usuwac ostrzem topora piasek i starozytny pyl. Stalismy we wnetrzu gwiazdy. Posluszny jego woli uzylem w tym samym celu czubka Lodowego Jezora, odslaniajac najrozniejsze runy i symbole umieszczone w poblizu kazdego ramienia figury. Rozpoznalem dwa, ktore strzegly bezpieczenstwa Zielonej Doliny. Co do innych - moglbym siegnac do pamieci Tolara, ale postanowilem tego nie robic. I przez caly czas czulismy wokol siebie i w sobie wplyw czekajacej Mocy. Czy ktos czerpal z niej przez te wszystkie lata, jakie uplynely od upadku HaHarc? Wydalo mi sie, ze nie. Pomyslalem tez, ze na pewno gromadzila energie, niecierpliwie czekajac na wyzwolenie, ktore jej przynosilismy, nawet jesli mnie do tego zmuszono. Oczysciwszy wielka gwiazde, Uruk wstal i znow dal mi znak. "Ognie..." Wiedzialem, o co mu chodzilo, jakkolwiek Yonan wciaz twierdzil, ze to niemozliwe. Twierdzil tak nawet wtedy, gdy miecz Tolara pokazal, co potrafi. Obszedlem powoli wnetrze wyrytej w kamieniu figury, dotykajac Lodowym Jezorem czubka kazdego ramienia gwiazdy. Buchnal stamtad ogien nie podsycany zadnym paliwem, wbrew prawom natury wydobywajacy sie z wnetrza niebieskiej skaly. Pozniej Uruk podniosl wysoko topor i przemowil. Jego glos dzwieczal jak gong w jednej ze swiatyn, w ktorych Czarownice z Estcarpu oddawaly czesc Nieznanym Mocom. Nie zrozumialem jego slow i wydaje mi sie, ze nawet Tolar by ich nie pojal. Kazdy czarodziej ma prawo do wlasnych tajemnic. Poza tym bylem przekonany, iz moj przewodnik nigdy nie nalezal do Wielkich Adeptow Escore. Jezeli Uruk byl nawet kims podobnym (a uznalem to za niewiarygodne), to przynajmniej nigdy sie z tym nie zdradzil. Bez watpienia jednak mogl cos przywolac. Z niesamowitych plomieni roznieconych przez moj miecz rozprzestrzenila sie na boki lekka mgielka, chociaz ogniste kolumny nadal strzelaly w gore. Mgielka ta zaczela gestniec w rytmie slow wypowiadanych raz glosniej, raz ciszej przez mojego towarzysza. Wyczuwalem, ze gdzies poza polem naszego widzenia gromadza sie niewidzialne istoty i jednocza sie w jakims dzialaniu, ktorego zadal od nich Uruk. Trzymalem w pogotowiu obnazony Lodowy Jezor, jakkolwiek Tolar we mnie czul sie bezpiecznie. Czulem rosnace podniecenie, krew szybciej krazyla mi w zylach i oddychalem coraz predzej. Mgla wypelnila cala komnate z wyjatkiem miejsca, w ktorym stalismy. Zakrecilo mi sie w glowie i musialem napiac miesnie, zeby utrzymac sie na nogach. Odnioslem tez wrazenie, ze poza zaslona mgly swiat wirowal w jakims szalonym tancu, ktorego nie osmielil sie ogladac zaden czlowiek, a widzac - w niego} uwierzyc. Uruk znow spiewal ciszej. Opuscil glowe i oparl sie na toporze. Jego postawa sugerowala takie wyczerpanie, ze nieswiadomie zrobilem krok do przodu i objalem go lewym ramieniem. W owej chwili zaakceptowal moja pomoc bez oporu. Wypowiadal teraz niezrozumiale slowa ochryplym, zmeczonym glosem i w koncu umilkl. Mial zamkniete oczy. Pot perlil mu sie na czole i splywal po policzkach. Nagle zachwial sie tak silnie, ze musialem go mocno wesprzec; beze mnie pewnie by upadl. Plomienie na koncach ramion wielkiej gwiazdy przygasly, wciagajac w siebie mgle, czy spalajac ja w jakis sposob. Klebiasta zaslona zaczela miejscami przeswitywac i moglem widziec otoczenie. Nie zobaczylem jednak kamiennych blokow, ktore spadly z wyzszych kondygnacji. Znalezlismy sie w innej komnacie. Tutaj podloga byla czysta i swiatlo umieszczonych w niszach lamp rozjasnialo wnetrze. Miedzy lampami wisialy waskie gobeliny o przycmionych, lecz nadal widocznych barwach, niebieskie, zielone i zolte ze zlotym, metalicznym polyskiem, jakby w osnowe wpleciono nici z tego cennego kruszcu. Pozniej ognie na szczytach gwiazdy zgasly jak zdmuchniete przez niewidzialnego olbrzyma. Pozostal tylko blask lamp, a na zewnatrz jasno swiecilo slonce. Zauwazylem w poblizu drzwi stol, na ktorym stala karafka i kielichy. Podprowadzilem do stolu wyczerpanego Uruka. Polozywszy na blacie Lodowy Jezor, wolna reka nalalem przejrzystego plynu do ozdobnego naczynia i zblizylem je do ust mojego towarzysza. Twarz mial sciagnieta, oczy zamkniete. Wypil zawartosc kielicha tak chciwie, jakby potrzebowal jej do podtrzymania w sobie zycia. Uslyszalem wtedy ludzkie glosy, daleki gwar miasta. Spojrzalem przez ramie Uruka. HaHarc zmienilo sie tak samo jak okragla komnata. Rece mi zadrzaly, kiedy zrozumialem, co sie stalo. Wrocilismy! Nie! Pamiec Tolara juz nie walczyla we mnie z Yonanem, lecz sama ze soba. Nie moge... nie moge znow tego przezyc! Ozyly we mnie koszmarne wspomnienia. Po raz drugi mialbym stanac twarza w twarz ze straszna przeszloscia? Nie, nigdy! 4 Tego dnia nie swiecilo slonce. Olowiane chmury przeslonily czesc nieba, a z ziemi podniosla sie gesta mgla niby dym z niezliczonych ognisk obozowych. Wydala mi sie niebezpieczna, gdyz ani oczy, ani mysli nie mogly jej przeniknac. Bylo jasne, ze zrodzily ja czary i ze kryli sie w niej wrogowie.Stalem razem z Urukiem i innymi wojownikami w kolczugach i helmach zwienczonych figurkami roznych legendarnych istot. Tolar znal wiekszosc z nich, ale nie rozmawialismy ze soba. Zaleglo wsrod nas milczenie rownie zlowrozbne jak mgla na rowninie w dole. Uruk przestapil z nogi na noge. Wiedzialem, o czym myslal, poniewaz odzyskalem w pelni pamiec Tolara, ktora obejmowala rowniez przyszlosc. Szykowalismy sie do Ostatniej Bitwy i chociaz nic nie widzialem poza zaslona mgly, moglbym wyliczyc i nazwac wrogow, ktorzy zgromadzili sie pod murami HaHarc. Nieznana Moc postawila przed nami zadanie, ktorego nigdy dotad nie probowal wykonac zaden czlowiek, nawet Wielki Adept. Czy znajac przyszlosc moglismy zmienic przeszlosc? A moze bezwolnie pomaszerujemy na spotkanie strasznego losu? Przebieglem w mysli niewielki zasob starozytnych legend, lecz nie natknalem sie ani na opowiesc o podrozy w czasie, ani o zmianie przeszlosci. Jesli sie nam poszczesci - co z tego wyniknie? Czy HaHarc pozniej ulegnie jakiejs innej mocy Ciemnosci? Czas... czym byl czas? Pomiarem, ktory narzucilismy swiatu, najpierw liczac dni i noce, a pozniej dzieje miast i rzady wybitnych wladcow? W kazdym razie teraz czas stal w miejscu, gdy ustawiwszy sie w szyku bojowym w milczeniu obserwowalismy zblizajaca sie sciane mgly. -Przygotuj sie! - Szept Unika dotarl tylko do mnie, gdyz stalismy obok siebie. Znieruchomialem. Mrowie przeszlo mi po skorze. Czekalem w napieciu na pierwsza szanse zmiany naszych wspomnien. Slina naplynela mi do ust. Przelknalem ja nerwowo raz i drugi. Jesli nie bylismy marionetkami czasu... to... Nagle we mgle cos zawirowalo. Ciemna postac przeszla przez biala zaslone. Chodzila na dwoch nogach, jak czlowiek, ale nie miala nic wspolnego z ludzmi. -To chowaniec Targiego... - Uruk powoli, bardzo powoli, podniosl wielki topor. Przypomnialem sobie dalszy przebieg wydarzen. W minionej rzeczywistosci Uruk stoczyl pojedynek z tym stworem i zabil go, a pozniej zawladnela nim mgla. Obserwowalem go, czekajac, az wszystko sie powtorzy. Zobaczylem, ze zachwial sie, jakby mocno pociagnela go jakas sila. -Nie! - zawolal na caly glos, jakby to byl okrzyk bojowy. - Nie zrobie tego po raz drugi! Wojownicy wokol nas poruszyli sie, mamroczac cos i skierowali na Uruka zdumione spojrzenia. Dla nich petla czasu nie istniala, wszystko dzialo sie tu i teraz, nie zas w odleglej przeszlosci. Sluga Targiego znalazl sie na otwartej przestrzeni. Nie nosil kolczugi; szorstka, zmierzwiona siersc porastala jego grube cielsko. Glowa przypominala z wygladu jednoczesnie kota i malpe. Warknal, ukazujac drugie kly. W pazurzastej lapie sciskal krotka wlocznie o dlugim, zlobkowanym grocie. Otaczajacy nas wojownicy nie odrywali oczu od Uruka. Wszyscy moglismy podjac wyzwanie, poniewaz kosmaty potwor o tym nie decydowal. Byl tylko naczyniem wypelnionym nienawiscia Targiego. Mial krzywe nogi, jakby ugiete pod ciezarem beczkowatego tulowia. Zblizajac sie do nas, kolysal sie lekko z boku na bok. Teraz rzucone w mysli wyzwanie wtargnelo do naszych umyslow mieszanina wscieklosci, nienawisci i zadzy walki. Zobaczylem, ze wojownicy porwali sie do przodu, lamiac szyk i zapominajac o wszystkim. Przedtem tez tak sie stalo... Ale Uruk nie ruszyl sie z miejsca. Musial do tego uzyc calej swojej mocy, gdyz gwaltownie zrobil jeden lub dwa kroki. Wyzwanie bylo przeznaczone dla niego. Kiedys je podjal, nie zdajac sobie sprawy, czym to grozi. -Nie! - krzyknal przez zacisniete zeby. Jego oczy plonely wsciekloscia. Bylem pewien, ze Uruk - nawet wiedzac, co go czeka - nie zdola sie dlugo kontrolowac. Jezeli moj towarzysz wyjdzie naprzeciw potwora, ten zginie - lecz wtedy my stracimy te niewielka przewage, jaka dawaly nam wspomnienia. Byl to pierwszy test, ktoremu obaj musimy sie poddac. A jesli zostanie na miejscu? Dwaj zolnierze juz biegli w dol zbocza, chcac podjac wyzwanie. Pozostali spogladali na Uruka z niedowierzaniem. Wszyscy moga stracic panowanie nad soba i rzucic sie w zdradziecka mgle. Tylko dowodca moglby ich powstrzymac od tego szalenczego postepku. Ale... Pobieglem. Bez zastanowienia skierowalem sie ku sludze Targiego, ktory stulil uszy jak rozwscieczony kot. Slina zalsnila na jego dlugich klach. Wyciagnalem z pochwy Lodowy Jezor i znow uslyszalem warkniecie, bedace okrzykiem bojowym tego niezwyklego brzeszczotu. Kiedy zblizylem sie do potwora, ogarnal mnie strach. Przeciwnik gorowal nade mna wzrostem. Bylem pewny, ze w zderzeniu jego wlocznia strzaska moj miecz. Inne ciemne postacie przedarly sie przez zaslone mgly. Uslyszalem przerazliwy ludzki krzyk, jednak nie odwazylem sie obejrzec. Patrzylem tylko na potwora przede mna. Tolar przedtem Mego nie zrobil. Przynajmniej w tym moge choc troche zmienic przeszlosc. Nie myslalem, czulem tylko, ze obca wola kieruje moim cialem. Sluga Targiego stapal ociezale, poruszajac sie jednak znacznie szybciej niz przypuszczalem. Przyklaklem. Wrog przeniosl w koncu z Uruka na mnie fale nienawisci, niewidzialna bron, straszniejsza od kazdego wykutego ze stali oreza, i Lodowy Jezor wysunal mi sie z reki. Czy krzyknalem z przerazenia czujac, ze ugodzil mnie umysl potwora? Tej jednej chwili nie chce ani szukac we wspomnieniach, ani znalezc. Uzylem wtedy Lodowego Jezora nie w uczciwej walce, lecz cisnalem nim jak nozem. Byl zle wywazony do takiego zadania, a mimo to trafil w cel. Ugodzil w kolyszace sie brzuszysko. Moze nie zaglebil sie niebezpiecznie, ale rozcial skore i cialo. Kosmaty stwor zatrzymal sie i spojrzal na tkwiacy w jego brzuchu miecz. Lewa lapa chwycil za brzeszczot. Pozniej odchylil glowe do tylu i zawyl przerazliwie. Jego oczy zablysly jak rozzarzone wegle. Odebralem fale bolu - i zrobilo mi sie lzej na sercu. Nie mogl zniesc dotkniecia takiej broni. Moc, ktora stworzyla Lodowy Jezor, byla najgorszym wrogiem wszystkiego, co mialo jakikolwiek zwiazek z Ciemnoscia. Moj przeciwnik z calej sily uderzyl wlocznia w miecz. Zaczepil zlobkowanym koncem grotu w rekojesc i wyrwal ostrze z rany. Lodowy Jezor upadl na lewo ode mnie. Rzucilem sie do przodu tak gwaltownie, iz poslizgnalem sie na wilgotnej od mgly trawie. Ale w chwili gdy siegnalem po miecz i mialem zacisnac palce wokol rekojesci, wielka pazurzasta stopa stanela mi na przegubie. Ciezar i smrod potwora sprawily, ze niewiele brakowaloby, a wpadlbym w panike. Wiec to tak... jesli nie zginalem w Ostatniej Bitwie w znany mi sposob, to umre w inny. Nie zdolamy zmienic jej wyniku, mimo ze cofnelismy sie w czasie. Z wysilkiem odwracajac od potwora glowe, probowalem pogodzic sie z mysla o smierci, ktora zada mi sluga Targiego. Slyszalem wokol siebie krzyki, ale nie widzialem nikogo z walczacych. Moj swiat skurczyl sie do rozmiarow gorujacego nade mna cielska. Krew kapala z rozplatanego brzucha potwora, ktory teraz odrzucil wlocznie. Jedna lapa staral sie zamknac rane, a druga zamachnal sie, zeby rozerwac mnie pazurami. Miotalem sie jak szalony, usilujac wyciagnac reke spod olbrzymiej stopy. Po chwili odzyskalem czesciowo jasnosc umyslu i znieruchomialem, udajac latwy lup dla istoty z koszmarnego snu. Lewa reka chwycilem za brzeszczot Lodowego Jezora, choc kaleczyl mi wnetrze dloni. Nie mialem wyboru. Podnioslem sie nieco i ugodzilem wielka lape. Bestia zaskrzeczala i gwaltownie poderwala zraniona konczyne. Ostrze miecza bolesnie rozcielo mi reke. Musialem je wypuscic. Bezbronny i bezsilny, widzialem, jak wrog potrzasnawszy lapa, odrzucil w bok Lodowy Jezor poza zasieg mojego wzroku. Potwor podniosl druga stope. Wiedzialem, co chce zrobic. Jedno mocne tupniecie i rozgniecie mnie na miazge. Nie tylko nie moglem sie bronic, lecz nawet dobrze nie widzialem, gdyz z bolu robilo mi sie ciemno przed oczami. Ale miazdzacy cios nie spadal. Zamiast tego bestia zatoczyla sie, cofnela sie nieco i z glosnym steknieciem runela na ziemie. Jej nieksztaltny leb zostal niemal odciety od szyi. Z wielkiej rany trysnela krew. -Nie! - Mimo bolu walczylem o zachowanie przytomnosci. Wiedzialem, kto to zrobil. Uruk postapil identycznie jak w przeszlosci - zabil sluge Targiego. Ratowal mi zycie, a moze nie zdolal sie oprzec temu samemu impulsowi, co kiedys... Przykucnal, trzymajac w pogotowiu wielki topor. W jakis sposob zdolalem podeprzec sie zraniona reka, mimo ze kazdy ruch byl jak pchniecie miecza w obolale cialo. Lodowy Jezor? Co z nim? Rozejrzalem sie wokol. I wtedy zauwazylem cos - cos, co wynurzylo sie z mgly. Krzyknalem glosno, chcac ostrzec mojego towarzysza: -Z tylu za toba! Uruk odwrocil sie blyskawicznie, unoszac topor z wprawa zrodzona z wieloletnich cwiczen. Cos ciemnego i podobnego do sznura uderzylo w jedno z ostrzy i rozciete spadlo na ziemie. Ale to byl tylko pierwszy atak. Dawny wladca HaHarc zrobil unik i uderzyl, znow sie uchylil i rabal raz za razem. Potem jednak, cofajac sie przed grubszym z latajacych sznurow, potknal sie o zwloki chowanca Targiego. Zanim zdolal sie wyprostowac, jedna z dziwacznych lin okrecila mu sie wokol ramion, sciagajac je ku sobie, podczas gdy Uruk daremnie probowal choc dotknac przeciwnika ostrzem topora. Dobrze znalem te zywe sznury... To byla robota Thasow! Podnioslem sie na kolana, przyciskajac do piersi strzaskany przegub. Druga reka lepila sie od mojej wlasnej krwi i kazde poruszenie palcow bylo meczarnia. Nagle... Tuz za szamoczacym sie Urukiem zobaczylem wbity w ziemie Lodowy Jezor. Blask jego rekojesci wskazal mi droge. Jakos zdolalem wstac, powoli okrazylem wciaz wijacy sie rozrabany korzen, i siegnalem po miecz. Nie moglem jednak utrzymac go ani w jednej, ani w drugiej rece. Z zawrotem glowy ponownie osunalem sie na kolana i zblizylem do swiecacego brzeszczotu. Otworzywszy szeroko usta, przechylilem glowe na bok i wzialem w zeby Lodowy Jezor. Z trudem wyrwalem i podnioslem go z ziemi. Uruk... - przypomnialem sobie i odwrocilem sie. Byl skrepowany od stop do glow; nawet uciete kawalki korzeni dopelzly do niego i owinely sie wokol, mimo ze wciaz szamotal sie i skrecal. Nie mialem sily, zeby jeszcze raz stanac na nogi.- Na kolanach dobrnalem do mojego towarzysza. "Twoje rece..." - powiedzialem w mysli. Na moj widok szeroko otworzyl oczy ze zdumienia. Znieruchomial, gdy skierowalem sie ku niemu. Mgla nie zrzedla, slyszelismy krzyki i szczek broni. Daremne byly nasze plany i nadzieje. Obroncy HaHarc dali sie zwabic na wybrane przez Targiego pole walki. Gdyby Uruk odzyskal swobode ruchow, moglby jeszcze zmienic losy bitwy, bo zolnierze posluchaliby jego rozkazow. Dopelzlem do jego boku. Rekojesc Lodowego Jezora zadrgala mi w zebach. Kazdy cios, jaki zdolam nim zadac, bedzie bardzo slaby. Przyswiecala mi teraz tylko jedna mala nadzieja. Sluga Targiego nie mogl zniesc dotkniecia mojej broni. Moze wiec wywrze ona taki sam wplyw na zywe sznury? Chylac glowe, przycisnalem czubek miecza do korzenia krepujacego ramiona mojego towarzysza. Nie mam sily, nie przebije go... daremnie sie trudzilem... Nagle ozywiona lina skrecila sie, starajac sie uniknac nawet tak lekkiego musniecia. Z calych sil nacisnalem na brzeszczot. A po chwili - zupelnie jakby metal przebil gruba skore i dotarl do miekkiego niby bloto wnetrza - czubek Lodowego Jezora zaglebil sie w korzeniu. Ten jak zywy (a tego bylem prawie pewny) gwaltownie puscil przegub Uruka, strzelil w gore i chwycil mnie za ramie. Nie moglem dluzej utrzymac miecza w zebach. Spadajac, z brzekiem uderzyl w szczyt podwojnego topora, ktory rozblysnal tak, jak przedtem kilkakrotnie moj zaczarowany brzeszczot. Pochylony do przodu osunalem sie na ziemie, a zywe korzenie odpelzly od blasku, wyraznie sie go obawiajac. Skierowaly sie ku mnie, sciskajac moje cialo i lgnac do niego w msciwym gniewie. Zobaczylem jednak katem oka, ze moj towarzysz zdazyl rozciac krepujace go wiezy. W chwili gdy wstal na nogi i juz zwracal sie ku mnie, z mgly wynurzyla sie jeszcze jedna postac, a za nia mniejsze, dobrze mi znane stwory: Thasowie! Ten zas, wokol ktorego sie zgromadzili... Uslyszalem krzyk Uruka: -Targi! 5 Podobnie jak jego chowaniec, ten sluga Ciemnosci gorowal wzrostem nad mniejszymi od niego Thasami. Wygladal jakby wstal z grobu. Na jego ciemnej, zmatowialej kolczudze skroplila sie mgla. Nie nosil helmu i nie mial broni poza smukla, czarna rozdzka zwienczona wyblakla czaszka jakiegos malego zwierzecia. Jego trupio blada skora kontrastowala z ciemna kolczuga, a jezasta czupryna, przypominajaca grzywe Renthanow, byla ogniscie ruda. Sterczace na wszystkie strony sztywne wlosy wygladaly jak plomienie wydostajace sie z podluznej czaszki.Rowniez twarz Targiego nie byla w pelni ludzka; w nieruchomym niby maska obliczu zyly tylko oczy plonace wsciekloscia, do ktorej nie bylby zdolny zaden czlowiek. Moj towarzysz stal swobodnie, a jego swiecacy topor lezal w trawie, tak jak przedtem Lodowy Jezor. Jakis Thas podbiegl i probowal go podniesc, ale odskoczyl do tylu z gardlowym okrzykiem. Ze wszystkich sil walczylem o zachowanie przytomnosci. -Dobrze sie stalo. - Uruk nie krzyczal, lecz jego glos zagluszyl nawet bitewny zgielk w oslonietej mgla dolinie. - Juz dawno powinnismy byli sie spotkac, Targi. Czarnoksieznik nie odpowiedzial. Jego martwa twarz nie ozywila sie, chociaz przystanal i przeniosl spojrzenie z Uruka na jego topor. "Jestes trupem". Slowa Targiego wtargnely do mojego umyslu, wypowiedziane beznamietnie, lecz z taka pewnoscia siebie, ze odebraly mi budzaca sie juz nadzieje. Pod jednym wzgledem bowiem zdolalismy zmienic przeszlosc: moj towarzysz nie byl wiezniem wladcy Thasow. Wprawdzie zauwazylem, ze Uruk sie rozesmial, ale nie uslyszalem jego smiechu. Obaj o mnie zapomnieli. Tulac do piersi zlamany przegub, sprobowalem wstac. Nagle poczulem na sobie jakis ruch: byl to jeden z zywych korzeni. Szarpnalem go slabo zraniona reka. Pozniej okrazyli mnie Thasowie, jednak nie odciagneli na bok, tylko stali nade mna, obserwujac swego wladce i Uruka. Naraz jeden z nich kaszlnal dziwnie i upadl. Miedzy jego ramionami tkwila strzalka. Pozostali rozproszyli sie lub rzucili na ziemie. Niedlugo potem wyskoczyl z mgly jakis Wilkolak. Stal przez chwile, przygladajac sie wszystkiemu z wyciagnietym jezykiem. Pozniej nagle skrecil i zniknal mi z oczu. Wygladalo na to, ze Targi mogl polegac tylko na sobie. Smukla rozdzka nakreslila jakis wzor w powietrzu miedzy sluga Ciemnosci a jego przeciwnikiem. Uruk podniosl topor i opuscil go z moca. Nie mierzyl ani w czarnoksieznika, ani w jego rozdzke, lecz w czerwone symbole. Kiedy przemknal przez nie swiecacy orez, rozpadly sie na strzepy krwawej mgly. Chcialem krzyczec, gdy niezrozumiale sylaby wybuchly mi w mozgu. Wydalo mi sie, ze moje mysli zostaly strzaskane, zanim zdolalem je uksztaltowac. Targi! Czyz jakis czlowiek mogl sie przeciwstawic czarom Targiego? Znalem kogos takiego - Tolar pochodzil z tej epoki i posiadl te sama wiedze. Ale nie Yonan. A ja... Ja bylem tez Yonanem! Walczac z bolem targajacym moim cialem i dusza, siegnalem w glab samego siebie w poszukiwaniu tego, ktory nie znal ani Targiego, ani HaHarc, ani tego swiata. Yonan nie mial nawet odrobiny talentu... czy ja, Tolar, zdolam sie ukryc za ta ulomnoscia, ktora gniewala mnie, Yonana, przez cale zycie? Moja glowa stala sie polem walki. Wprawdzie Targi mierzyl przede wszystkim w Uruka, lecz czesc jego czarow trafila do mojego umyslu, macac i znieksztalcajac mysli. Dlatego najpierw skoncentrowalem sie na zranionej rece i zlamanym przegubie, kontemplujac bol, by mu w koncu ulec. I pod oslona tych mysli i cierpienia zaczalem w sobie szukac Yonana. Byl pogrzebany - i tak bliski smierci, jak moze sie to przytrafic ludzkiej osobowosci przed ostateczna zaglada. Ale ja bylem Yonanem! A nad Yonanem umarli nie mieli zadnej wladzy, bez wzgledu na swoja potege. Ja bylem Yonanem! Cieszylem sie cierpieniem, krylem za nim, jednoczesnie starajac sie tchnac zycie w mala iskierke z dalekiej przyszlosci, powtarzajac bezglosnie: Yonan! I w ten sposob przywolalem moje drugie ja. Targi podniosl rozdzke, celujac nia w Uruka. Probujac ufortyfikowac umysl przeciw czarom, kazdym obolalym nerwem czulem, jak sluga Ciemnosci przyciaga do siebie Moc i prawie widzialem ja golym okiem. Mimo to moj towarzysz wymachiwal toporem tam i z powrotem, lecz nie uderzal w nic materialnego. Moze bronil sie przed Targim, wznoszac jakas bariere ochronna. Powoli ruszyl do przodu. Thasowie odciagneli mnie na bok, trzymajac sie z dala od walczacych. Prawdopodobnie moce, jakimi tamci sie poslugiwali, mogly byc smiertelne dla slabszych istot. Ja bylem Yonanem - na chwile odwrocilem uwage od wewnetrznych poszukiwan. Nie, nie odwaze sie jeszcze raz oslabic moich watlych umocnien psychicznych. Wysylane przez czarnoksieznika fale Mocy wprost mnie zalewaly, przynoszac tak wielka rozpacz, ze zabilbym sie, gdybym byl wolny i mial Lodowy Jezor w zasiegu reki. Ktoz zdola sie oprzec czarom Targiego? Wysoka postac w ciemnej, zmatowialej kolczudze zdawala sie peczniec i rosnac. Oczy plonely jak dwa slonca pod zachmurzonym niebem. Do mojego umyslu wtargnela gniewna mysl: "Kim jest zuchwalec, ktory osmielil sie rzucic mi wyzwanie?" -Kim jestem, Targi? Tym, kim mnie uczyniles. - Uruk powiedzial to na glos, jakby unikal myslowego kontaktu z mozgiem czarnoksieznika. Instynktownie wyczulem, ze byloby to bardzo niebezpieczne. - Kazde zlo, Targi, ma swoja przeciwwage. Wydaje sie, ze nas obu lacza takie wiezy. - Moj towarzysz jeszcze raz zamachnal sie toporem. Sluga Ciemnosci juz nie kreslil krwawych run w powietrzu. Zamiast tego przeciagnal rozdzke miedzy palcami lewej reki. I zobaczylem, tak, naprawde zobaczylem - a moze byl to skutek czarow Targiego - ze czaszka na szczycie rozdzki rozwarla szczeki i przeciagle zapiszczala. Wowczas zapora z bolu omal nie stala sie przyczyna mojej zguby. Bol stal sie straszliwa meczarnia, pulsowal w rytm piskow zaczarowanej czaszki. Thasowie skulili sie i zatkneli uszy koslawymi rekami, tak bardzo podobnymi do sekatych galezi. Czy Uruk wolniej wymachiwal toporem? Nie bylem tego pewny. Targi ujal rozdzke jak strzale albo lekka wlocznie. Nawet Tolar we mnie nie wiedzial, co sie wydarzy, jesli ten orez Ciemnosci uderzy w mojego towarzysza. Przypuszczalem jednak, ze przewyzszal potega bron wykuta ze stali. Lodowy Jezor... Spojrzalem na blyszczacy brzeszczot, dziwnie kontrastujacy z szarym niebem i mgla. Byl teraz ode mnie tak daleko, jakbym istotnie znalazl sie w innej epoce. Lodowy Jezor sluchal tylko jednego pana... czyz Uruk kiedys tak nie powiedzial? Na ile byl mu posluszny? Czy odwaze sie... Nie, czy pozwole Yonanowi, aby przekazal czesc wladzy nad moim cialem poprzedniemu wlascicielowi niezwyklego miecza? Uznalem, ze Targi skupil cala uwage na dawnym wladcy HaHarc, moglem sie wiec obawiac tylko przypadkowego ciosu jego mocy. Tolar... i Lodowy Jezor. Dziwne, ze dotychczas nie staralem sie poznac tego, co obca czastka mojej istoty wiedziala o czarodziejskim brzeszczocie. Nie, to byl falszywy krok! Tolar natychmiast zawladnal moja pamiecia. Lodowy Jezor - jedna z Czterech Wielkich Broni - stawal sie czescia swego pana, ale tylko wtedy, gdy sam go sobie wybral. O wielu wlasciwosciach tego miecza nawet Tolar slyszal tylko niejasne pogloski. Zaryzykowalem i podjalem walke z zapora bolu, ktora sam tak starannie zbudowalem dla ochrony przed Targim. Jeszcze raz otworzylem szeroko drzwi dla Tolara. Chociaz przykucnieci Thasowie otaczali mnie ze wszystkich stron, moj umysl byl wolny. Cala sile woli skupilem na mieczu. Lodowy Jezorze! Z pragnienia i naglacej potrzeby goraczkowo splotlem sznur rownie silny i gietki jak thaskie zywe korzenie. Wowczas nawet nie zdawalem sobie sprawy, ze to, co chcialem zrobic, przekraczalo granice wiedzy nie tylko Yonana, lecz nawet Tolara. W swiecie w ktorym teraz lezalem, istnial tylko Lodowy Jezor i moja wola. Duzo slyszalem o wewnetrznej dyscyplinie, jaka musialy sobie narzucic Czarownice, o latach nauki i pracy nad soba, ktore oddawaly w ich rece wodze magii i iluzji. Dzieki temu potrafily skierowac magiczna energie we wlasciwy kanal i zmusic do posluszenstwa sama ziemie - nawet jesli pozniej ginely, spopielone przez Moc. "Lodowy Jezorze..." Czy czarodziejski brzeszczot naprawde swiecil coraz jasniej, plonal niczym waski strumien ognia w zdeptanej trawie? Odrzucilem wszelkie przypuszczenia i wytezylem wole. Zupelnie jakbym zamknal wszystkie drzwi w korytarzu i myslal tylko o tym, co znajduje sie na jego przeciwleglym koncu. "Lodowy Jezorze...!" Na moich oczach cudowny miecz zdawal sie rosnac! Juz nie pasowal do reki zwyklego czlowieka - stal sie orezem, ktorym mogl wladac tylko jakis olbrzym. A pozniej zaczal sie poruszac... Chwilowy przyplyw triumfu rozproszyl moja uwage. Szybko sie pozbylem tego uczucia. Wszystko, co nazywalem "wola", "pragnieniem" i "determinacja" powinienem skoncentrowac na zadaniu, ktore musze wykonac. "Lodowy" Jezorze!" Wyslalem ten niemy rozkaz z cala sila, na jaka bylo stac Tolara. Swiecacy orez posunal sie do przodu, jakby moja mysl stala sie lina lub zywym korzeniem okreconym wokol jego rekojesci. W koncu znalazl sie miedzy Drukiem i Targim. Sluga Ciemnosci nadal trzymal w reku rozdzke, lecz jeszcze jej nie rzucil. Tylko czy bylo to potrzebne? Moze tylko kierowal jej energia? W kazdym razie Uruk musial cofnac sie o krok, a potem drugi. "Lodowy Jezorze!" Wyslalem ten bezglosny rozkaz, wykorzystujac resztki energii, o ktorej istnieniu nie mialem pojecia, dopoki nie poddalem sie tej ostatecznej probie. Miecz drgnal gwaltownie, ale tylko jego czubek oderwal sie od ziemi. Podniosl sie i opadl, gdyz zbyt szybko wyczerpaly sie moje zapasy energii psychicznej. Na szczescie skierowal sie ku Targiemu, uderzajac go w stope. Niewidoczny piorun porazil moj umysl, z ktorego usunalem wszelkie zabezpieczenia. Zdazylem tylko pomyslec, ze tak wyglada smierc - i pograzylem sie w nicosci. Lecz jesli smierc jest nicoscia, to nie zabrala mnie z tego swiata. Najpierw odnalazl mnie bol, ktorego nie moglem sie pozbyc. Stalem sie naczyniem wypelnionym straszna meka. Pozniej poczulem dotkniecie miedzy oczami. Poczatkowo ten lekki, choc stanowczy kontakt zwiekszyl bol, ktory pulsowal i uderzal niczym fale przyboju, a ja, jak scigane zwierze, nigdzie nie znajdowalem schronienia. Potem z tego miejsca rozprzestrzenil sie kojacy chlod, ktory zlagodzil meczarnie. Bol ustepowal powoli, stopniowo, ale nawet gdy zupelnie zniknal, obawialem sie jego nawrotu. Lecz nic podobnego nie nastapilo i ozylem pod uzdrawiajacym dotknieciem jak spragniona ziemia w deszczu. Otworzylem oczy. W gorze nadal rozposcieralo sie szare niebo. Nad soba zobaczylem twarz, ktora rozpoznal moj wyczerpany umysl. -Uruk? Niewyraznie wymowilem to imie zesztywnialymi wargami, ale Uruk je odczytal i wypogodzil skrawek czola widocznego spod ozdobnego helmu. Z trudem odzyskalem pamiec. Wykrztusilem drugie imie. -Targi? Uruk spochmurnial. -W tym nam sie nie powiodlo. Targi zyje - powiedzial na glos, jakby nie mogl uzyc wiezi myslowej. Pomyslalem, ze wiem dlaczego: moj zszokowany, obolaly mozg nie byl do tego zdolny i oszalalbym, gdyby ktos do niego wtargnal. -Gdzie...? -W koncu utkal iluzje i zbiegl pod jej oslona. Dopoki jest na wolnosci, grozi nam wielkie niebezpieczenstwo. -Ostatnia Bitwa...? - Ponownie ozyly we mnie bolesne wspomnienia i skrzywilem sie. -Zmienilismy jej wynik. Kiedy Targi uciekl, jego podwladni i sprzymierzency rowniez wzieli nogi za pas. -Przeciez on zginal. - Mialem zamet w glowie i plataly mi sie wspomnienia. A gdy tylko probowalem je uporzadkowac, robilo mi sie slabo. -Nie teraz. Pod tym wzgledem zmienilismy przeszlosc, przyjacielu. Ale czy na lepsze...? - Uruk wzruszyl ramionami. - Ktoz to moze powiedziec? Wiem tylko, ze musimy zabic Targiego. "Dlaczego...?" - Nie mialem sil, zeby wypowiedziec na glos to pytanie, lecz moj towarzysz odczytal je nawet w chaotycznym zlepku obu pamieci w moim mozgu. -Dlaczego uciekl? Ty to sprawiles, Tolarze. Uderzenie twojego miecza o stope Targiego przeszkodzilo mu w rzucaniu czarow. Moc zwrocila sie przeciw temu, kto ja przywolal i nie mogl kontrolowac. Zawsze tak bywa w podobnych przypadkach. Uciekl przed smiercia, ktora nam chcial zadac. Jest na tyle potezny, ze zdolal zyskac na czasie i odwrocic od siebie ten los. Teraz mozemy tylko stac sie psami gonczymi idacymi jego tropem. Zaniknalem oczy. W owej chwili nie mialem wladzy ani nad moim cialem, ani nad umyslem. Pragnalem tylko znow pograzyc sie w nicosci i udalo mi sie to dzieki czyjemus milosierdziu. 6 Moj zlamany przegub tkwil w lupkach, a zraniona reke wyleczono za pomoca uzdrawiajacego mulu, z ktorego korzystali w potrzebie zarowno ludzie, jak i zwierzeta. Lodowy Jezor spoczywal w pochwie u mego boku. Ale nadal przebywalismy w przeszlosci, majac za soba doline HaHarc, a z przodu - otwarta przestrzen. Chmury rozeszly sie i slonce jasno swiecilo na niebie, lecz wydawalo sie, iz jakis cien odgradza nas od jego ciepla i zyczliwosci.Pamiec Tolara juz nie mogla mi pomoc, poniewaz zmienilismy bieg wydarzen: nie oddalilem sie chwiejnym krokiem od zasnutego czarodziejska mgla pola bitwy, zeby zniszczyc moj miecz i umrzec z ran wsrod skal. Yonan rowniez nie na wiele mi sie przydal, bo choc w swoim czasie bardzo staralem sie opanowac zolnierskie rzemioslo, to jednak, tu i teraz, czulem sie jak zoltodziob, ktory nigdy nie wzial udzialu w walce. Uruk stal nieco z boku, wsparty na toporze. Wprawdzie wpatrywal sie w dal, ale odgadlem, ze na nic nie patrzyl, a tylko jego umysl prowadzil poszukiwania w sobie tylko znany sposob... Niektorzy z obroncow HaHarc chcieli nam towarzyszyc, lecz Uruk kategorycznie odmowil. Wygladalo na to, ze jedynie my dwaj mielismy zapolowac na Targiego. -Uda sie do Thasow - odezwal sie po raz pierwszy moj towarzysz, nadal wpatrujac sie przed siebie nie widzacym spojrzeniem. - Poszuka swego serca... -Swego serca? - powtorzylem. Odnioslem wrazenie, ze w chwili najwiekszego wysilku, kiedy rozkazywalem Lodowemu Jezorowi, wypalilem w sobie wieksza czesc pamieci Tolara - tak jak Czarownice z Estcarpu wypalily swoje wewnetrzne zabezpieczenia wtedy, gdy ruszyly z posad gory, aby zniszczyc karstenskich najezdzcow. Uruk zamrugal, a jego nieruchoma dotad twarz ozywila sie. Wyjasnil: -Serce Targiego to ta jego czastka, ktora jest zrodlem jego mocy. Nie chcial go narazic w walce, nawet z nami, ktorych uwazal za znacznie od siebie slabszych. Ale jesli zechce uzupelnic swoje rezerwy mocy i naladowac energia to, co oproznil, powinien udac sie tam, gdzie ukryl swoje serce. -Do Thasow? Czy pojdziemy za nimi w podziemia? Uruk zamrugal po raz drugi. -A gdzie indziej? Lecz jezeli to zrobimy, wpadniemy w pulapke. Targi bedzie na nas czekal, przygotuje zasadzki i zgromadzi sily, zeby nas pokonac. Juz wyczarowal labirynt, przez ktory nie przeniknie zadna mysl. Postara sie tez zawladnac naszymi cialami albo tym, co najbardziej pragnie kontrolowac - naszymi umyslami. Wyzsze Moce prowadza wlasna gre, przyjacielu. Jej wynik rownie dobrze moze okazac sie dla nas korzystny, jak i niekorzystny. To ostatnie wydaje mi sie nawet bardziej prawdopodobne. -Poprzednio, po smierci ciala Targiego - rozmyslal glosno wladca HaHarc - jego jazn pozostala uwieziona tam, gdzie ja ukryl. Dobrze to pamietam. - Poruszyl lekko toporem i ciagnal: - Jak ci sie zdaje, dlaczego trzymal mnie zywego w lodowej kolumnie? Potrzebowal ciala, ale Thasowie w jakis sposob go zawiedli. Moze dlatego porwali z waszej Zielonej Doliny dziewczyne wladajaca Moca Czarodziejska. Chcieli zrobic z niej narzedzie, ktore mialo umozliwic im realizacje tego, czego sami nie mogli zrobic. Zywo tkwil mi w pamieci obraz, ktory Tsali i ja widzielismy w thaskiej grocie: Crytha, najwyrazniej pod wplywem czarow, odprawiala jakies obrzedy przed lodowa kolumna. Czy... czy to bylo czescia transferu, o ktorym Uruk mowil teraz otwarcie? Pomyslalem tez o niesamowitych korzeniach poslusznych mieszkancom podziemi, o mroku zalegajacym w ich siedzibach i o tym, ze nie mielismy przewodnika. Z drugiej jednak strony, bylem gleboko przekonany, ze moj towarzysz ma racje - musimy zabic Targiego w tej lub innej epoce. Wygladalo na to, iz los wyznaczyl nam bardzo daleka przeszlosc. Pomyslalem o swoim obandazowanym przegubie; wprawdzie moglem trzymac Lodowy Jezor w swiezo wyleczonej dloni, ale byla to lewa dlon, w boju zas nie bylem dwureczny. W razie ataku na pewno stane sie zawada. W kazdym razie moj miecz, jak sam sie o tym przekonalem, doskonale nadawal sie do walki z Thasami. -Kiedy wyruszymy? I dokad? - Moj wlasny glos wydal mi sie zmeczony. To pytanie zadal Yonan, ktory wiedzial tak malo i nie mial o sobie najlepszego mniemania. -Wyruszymy zaraz - odparl Uruk. - A Lodowy Jezor odnajdzie wejscie do kazdego thaskiego legowiska. Jesli dobrze pamietam, to Thasowie obecnie draza okoliczne wzgorza. Moze staraja sie oslabic podziemne fundamenty HaHarc, zeby zniszczyc miasto? Na pewno mial racje. Przypomnialem sobie przelotnie dawna legende o tym, ze ktos - lub cos - zagral na piszczalce i mury HaHarc zawalily sie w odpowiedzi. Jezeli pod miastem istnial caly labirynt podziemnych korytarzy, naprawde moglo tak sie stac. Dlatego opuscilismy miejsce, gdzie czarodziejska mgla przeslonila pole walki. Odnalezlismy ciala naszych poleglych towarzyszy i uroczyscie spalilismy je na stosach. Pozbylismy sie tez zwlok slug Ciemnosci - ale nie urzadzilismy im pogrzebu. Wszyscy wiedzielismy, ze niektorzy z Wielkich Adeptow Zla umieli wskrzeszac umarlych. Dusze jednak nie wracaly, aby ukryc sie za ich pustymi oczami. Wrecz przeciwnie, zywe trupy byly trudnymi w uzyciu, nieudolnymi narzedziami, ktore nalezalo przez caly czas kontrolowac. U boku Targiego, oprocz Wilkolakow i najrozniejszych potworow, walczyli rowniez ludzie, tak podobni do tych, ktorych znalem przez cale zycie, ze nigdy bym nie przypuszczal, iz sprzedali sie Mocom Ciemnosci. Po usunieciu cial poleglych, na polu walki pozostalo mnostwo broni i oddzial obroncow HaHarc wlasnie ja zbieral, gdy ich mijalismy, lecz nikt nie zapytal, dokad idziemy i co zamierzamy zrobic. W miekkiej ziemi zobaczylismy slady wrogow, jedne odcisniete przez kopyta, inne zas przez na poly ludzkie, pazurzaste stopy Wilkolakow. Pozostaly tez tam smierdzace rowy, pokryte wewnatrz sluzowatym szlamem, jakby nieznane potwory pelzaly na brzuchach niczym gigantyczne nagie slimaki. Uruk dosc krotko szedl tropem uciekinierow. Bylem pewny, ze kierowal sie w strone pasma wzgorz, bardzo niskich w porownaniu z gorami chroniacymi doline HaHarc, ale dostatecznie wysokich, by uznac je za punkty orientacyjne w terenie. Na jednym z pagorkow zauwazylem w bladych promieniach slonca trzy wysokie obeliski, podobne do pni, z ktorych dawno temu jakas nawalnica oberwala galezie. Nie byly to blyszczace, niebieskie skaly, ktore chronily oazy bezpieczenstwa w Escore, lecz dziobate, nieprzyjemne dla oka glazy o barwie rdzy. Nie spodobaly mi sie te skalne monolity. W miare jak sie do nich zblizalismy, ogarnial mnie coraz wiekszy niepokoj i wstret. Przelknalem sline jak czlowiek, usilujacy opanowac mdlosci. Lodowy Jezor, ktory wyciagnalem z pochwy i niezdarnie trzymalem w lewym reku, nadal plonal blaskiem dostrzegalnym nawet w promieniach slonca. Teraz, poprzez zacisnieta dlon, dotarlo do mnie jakies drgnienie, cos w rodzaju ostrzezenia. -Co to? - Odwazylem sie przerwac milczenie. Ale Uruk ani nie spojrzal na mnie, ani sie nie odezwal. Kroczac miarowo, bez wahania poszedl w kierunku zlowieszczych kolumn. Lodowy Jezor poruszyl mi sie w reku. Czubek brzeszczotu skierowal sie w dol, gdy przyspieszylem kroku, chcac dogonic topornika. Widzialem, jak Madre Kobiety wykrywaly wode lub dawno zakopane w ziemi metalowe przedmioty, jak rozdzki obracaly sie bez udzialu ich woli, pokazujac wlasciwe miejsce. Okazalo sie, ze moj niezwykly orez zachowywal sie podobnie. Nie znalazlbym dosc sil, zeby podniesc go do gory i zwrocic w przeciwna strone. Uruk znow mial racje: Miecz Przegranych Bitew stal sie naszym przewodnikiem. Zauwazylem, ze moj towarzysz ostroznie mija pierwsza kamienna kolumne baczac, by nie musnac cialem, odzieza czy kolczuga odpychajacej powierzchni. Zatrzymal sie dopiero przy drugim glazie. Lodowy Jezor wskazal grunt pod moimi nogami. Musialem ze wszystkich sil zacisnac palce, by nie wyrwal mi sie z reki, gdyz walczyl, jakby mial wolna wole i chcial sie zaglebic wlasnie w tym skrawku ziemi. Usta Uruka wykrzywil drapiezny usmiech. -A nie mowilem? - rzekl. - Znalezlismy to, czego szukalismy, wejscie do legowiska Thasow. Wydaje mi sie jednak, ze powinnismy wybrac inna droge do kryjowki Targiego. Sprawdz, czy tedy nie biegnie jakis korytarz. Przemoglem jakos moc miecza i w koncu odciagnalem go od skrawka ziemi, w ktorym koniecznie chcial sie pograzyc. Uruk minal pierwszy obelisk i wszedl na przeciwlegle zbocze, a nastepnie cofnal sie, dajac mi pierwszenstwo. Lodowy Jezor nadal wskazywal na ziemie i moj towarzysz rozesmial sie chrapliwie. -Wiec tedy prowadzi. - Obejrzal sie, mierzac wzrokiem odleglosc od ostatniego glazu. Pozniej skinal glowa, jakby sobie odpowiedzial na nie wypowiedziane pytanie, i z calej sily uderzyl toporem w zbocze. Metalowe ostrze wbilo sie gleboko w ziemie, rozrabujac darn i rozrzucajac grudy ziemi na wszystkie strony. Uruk powtorzyl te czynnosc jeszcze dwukrotnie. Za czwartym razem odslonil otwor, do ktorego zaczela sie sypac ziemia. Bardzo szybko oczyscil teren wokol jamy, tak ze moglem polozyc sie na brzuchu i powoli wsunac do niej Lodowy Jezor. Slonce nie docieralo w glab ziemi, ale przy blasku miecza stwierdzilem, iz nie byla to jaskinia, tylko tunel, na tyle szeroki, ze zdolamy sie przez niego przecisnac. Odetchnalem gleboko, odpedzilem wszelkie watpliwosci i obawy, gdyz inaczej nie odwazylbym sie zejsc pod ziemie. Nastepnie wzialem w zeby swiecacy brzeszczot i przepchnalem sie przez maly otwor do tunelu. W powietrzu unosil sie znajomy mi odor Thasow. Nie zauwazylem jednak zadnych sladow swiezej bytnosci ktoregos z mieszkancow podziemi. Szybko ruszylem do przodu, zeby zrobic miejsce Urukowi. Korytarz podpieraly tu i owdzie grube korzenie tkwiace gleboko w ziemi. Dodatkowo wzmacnialy go po wtykane gdzieniegdzie nieregularne odlamki skalne. Zapewne Thasowie za wszelka cene chcieli utrzymac w porzadku te wazna dla nich arterie. -Tfu! - splunal Uruk. - Alez tu smierdzi! Przekonalismy sie, ze ten tunel nie zostal zbudowany z mysla o takich jak my wedrowcach. Musielismy isc zgarbieni, a mimo to co jakis czas potracalismy sklepienie, wywolujac niewielkie ziemne osuwiska, o ktorych wolalem nie myslec. Uruk znow prowadzil, jakby dobrze wiedzial, gdzie szukac Targiego. Kiedy oddalilismy sie od wejscia, jedynym zrodlem swiatla stal sie dla nas Lodowy Jezor. Podnioslem go do gory, tak by jego slaby blask jasnial ponad ramieniem wladcy HaHarc i oswietlal mu droge. Ziemia pod naszymi nogami byla ubita jak uczeszczana lesna sciezka i wszedzie utrzymywal sie wstretny smrod Thasow. Niebawem dotarlismy do miejsca, gdzie podziemny korytarz konczyl sie podobnym do studni otworem o przysypanych ziemia brzegach. Uruk uklakl i obmacal jego wnetrze. -Sa tam zaglebienia do wspinaczki - szepnal cicho. - Dosc plytkie, ale mysle, ze zdolamy sie na nich utrzymac. Przewiesil topor przez ramie i ostroznie wszedl do ciemnego otworu. Sam zaczekalem na szept wladcy HaHarc, zanim odwazylem sie opuscic w glab i poszukac oparcia dla konczyn. W dol, w dol, w dol - najpierw rozbolaly mnie szczeki zacisniete na brzeszczocie, a potem cale cialo. Wydawalo mi sie, ze bedziemy tak schodzic bez konca. Obawialem sie, iz zaczne sie dusic od wszechobecnego smrodu, zwymiotuje ostatni posilek i wypuszcze z zebow Lodowy Jezor. Nie poddalem sie jednak zwatpieniu i caly moj swiat ograniczyl sie do dwoch czynnosci: trzymania w pogotowiu czarodziejskiego oreza i poszukiwania kolejnego zaglebienia w scianie szybu. Wedrowka zabrala nam sporo czasu, lecz moze dla kogos spokojniejszego niz my nie bylby to zaden wyczyn. W kazdym razie bardzo sie ucieszylem, gdy uslyszalem ostrzezenie Uruka i ponownie poczulem pod stopami twarda powierzchnie, na ktorej moglem wygodnie stanac. W scianach nowego korytarza znajdowalo sie wiecej skal przytrzymywanych dzwigarami z korzeni. Skalne odlamki poddano prymitywnej obrobce, usuwajac najwieksze naturalne wystepy. Juz nie musielismy schodzic szybem w dol, bo sam tunel biegl coraz bardziej ukosnie. Idac nim, szybko oddalalismy sie od powierzchni ziemi. -Zaczekaj! - rozkazal Uruk. Posluchalem, chociaz to ostrzezenie bylo zbedne. Tolar we mnie jeszcze nie umarl i wyczulem obecnosc zla tak mocno, ze instynktownie podnioslem reke trzymajaca w pogotowiu Lodowy Jezor. Droge zagrodzily nam wijace sie macki, przypominajace mgle, za ktora Targi ukryl swoja armie. Ale tutaj zielonkawe swiatlo bylo czescia ich natury i przywodzilo na mysl daleko zaawansowany proces rozkladu. Buchnal stamtad smrod jeszcze wstretniejszy niz odor Thasow. 7 Zielonkawa mgla wydala mi sie zlowroga, zaskoczyl mnie wiec glosny smiech Uruka. Lecz moj towarzysz przez chwile pogardliwie obserwowal, jak mgliste odnogi wydluzyly sie, biegajac ku nam, niczym macki morskich potworow, ktore Sulkarczycy spotykali daleko na poludniu, a potem zaczal cicho spiewac.Zobaczylem jego slowa. Nie wiedzialem, jakie rzucil czary. Z jego ust wyplynal strumien iskier, ktore skupily sie w dobrze widoczna w mroku swiecaca chmure. Uruk ruszyl bez wahania do przodu i z koniecznosci poszedlem za nim. Niebieskie iskry dotknely jednej z macek. Oslepil mnie blysk. Zielonkawa mgla natychmiast cofnela sie do nieprzejrzystego jadra, ktore szybko pociemnialo, wciagajac w siebie coraz wiecej dziwnej substancji. Teraz miejsce mgly zajal falujacy ksztalt. Wydawalo sie, iz nie moze sie zdecydowac, jaka konkretnie przybrac postac. Uderzyla w nas niewidzialna fala grozby i nienawisci. Jesli wrog uwazal, ze latwo nas pokona, wnet przekonal sie o swojej pomylce. Kiedy opadl na skalne podloze i popelzl ku nam, niebieskawa chmura iskier z ust spiewajacego Uruka tez popelzla mu naprzeciw. -Hej, Targi! - Uruk przestal spiewac i glosno rzucil wyzwanie przeciwnikowi. - Czyzbys juz uwazal mnie za swoja zabawke? Lupacza Helmow - po raz pierwszy wymienil nazwe swojej broni - nie wykuly ze stali ludzkie rece. Powinienes o tym wiedziec. Zielonkawa mgla zniknela. Uruk skinal glowa. -Musi byc wstrzasniety - powiedzial z namyslem. - Targi, tak jak ja, nie jest Wielkim Adeptem. Przypuszczam jednak, iz wyobrazal sobie, ze Moce Ciemnosci sa mu bardziej posluszne. - Potem zwrocil sie do mnie i zapytal ostrzejszym tonem: - Jak umarl... w epoce, ktora obaj znamy? Siegnalem do pamieci Tolara. Czy Tolar widzial smierc Targiego? A moze powiedziano mu o niej, zanim smiertelna rana zmusila go do opuszczenia pola walki? Odpowiedzialem niepewnie, z wahaniem, bo obrazy w moim umysle byly bardzo niewyrazne i dalekie. -Zginal od topora. Zolnierze podniesli krzyk, gdy znalezli jego cialo - tyle pamietam. -Od topora - powtorzyl moj towarzysz. - Jesli tak... Wiedzialem, co go zaniepokoilo. Jezeli to jego Lupacz Helmow tak rozprawil sie z Targim, ponowna smierc slugi Ciemnosci nic nam nie da. Chyba ze odnajdziemy rowniez jadro jego mocy, gdzie Targi, albo to, co z niego pozostalo, mogl znalezc bezpieczne schronienie. -Bedzie sie staral powtorzyc ten sam ciag wydarzen - Uruk mowil jak do siebie. - A zatem... W tunelu przed nami zalegal mrok. Zielonkawy, mglisty stwor znikl jak zdmuchniety. Za to z ciemnosci wypelzly zywe korzenie Thasow. Niektore nawet wily sie na skalnym podlozu, zeby latwiej i mocniej skrepowac nam nogi. Uruk zamachnal sie toporem, a ja wcale nie musialem trzymac Lodowego Jezora w prawej rece, zeby poradzic sobie z napastnikami. W polmroku dokonalismy prawdziwej rzezi. Oparlszy sie plecami o sciane tunelu, zadawalismy smiertelne ciosy ozywionym sznurom i postepujacym w slad za nimi Thasom. Moj miecz warczal jak wilk, zanim rzuci sie do gardla ofierze. A chociaz Lupacz Helmow nie wydawal zadnych dzwiekow, swist powietrza rozcinanego podwojnym ostrzem przypominal spiew. -Skonczmy z nimi teraz! - rozkazal Uruk przekrzykujac bitewny zgielk. - Targi poswiecil ich, zeby zyskac na czasie. Nie mozemy do tego dopuscic. Mysli, ze bedzie bezpieczny w swojej kryjowce. Musimy do niego dotrzec, nim zamknie ja czar. Rzucilismy sie do ataku. Omal nie ogluchlem w ciasnym korytarzu, gdy moj towarzysz wzniosl starozytny okrzyk bojowy z HaHarc. A czarodziejski miecz i topor zywym ogniem plonely nam w dloniach. Thasowie upadli na duchu. Od dawna wiedzialem, ze tylko w ciemnosci czuli sie pewnie. Smierc towarzyszy, ktorzy w wiekszosci zgineli z reki Uruka, odebrala im chec do dalszej walki. Nigdy sie nie dowiedzielismy, czy Targi zdjal z nich geas. W kazdym razie cofneli sie przed nami i wzieli nogi za pas. Jedni pobiegli do przodu i znikneli w lewym odgalezieniu tunelu, inni zas uciekli do majaczacego w tyle prawego korytarza. Wladca HaHarc nie tracil czasu. Wprawdzie nie biegl w polmroku, ale kroczyl tak szybko, jak mu na to pozwalalo niskie sklepienie tunelu i nieznany teren. Szedlem tuz za nim, czesto spogladajac przez ramie, czy nas nie scigaja. W mojej epoce Thasowie zatruwali swoja bron. Lecz na grotach krotkich wloczni, ktore teraz nadeptywalismy - niekiedy zacisnietych w martwych dloniach - nie zauwazylem charakterystycznego odbarwienia. Przynajmniej w tym los nam sprzyjal. Dotarlismy do rozwidlenia podziemnej arterii, pozniej zas do nastepnego i nastepnego. I za kazdym razem Uruk bez wahania skrecal w prawo lub w lewo. Nie pytalem go o nic, ufalem, ze wie, dokad idzie. W ten sposob doszlismy do jednej z pieczar, do ktorych niegdys wyprawilem sie z Tsalim. A nawet jesli do innej, to tak podobnej, ze nie odroznilby ich zaden czlowiek. Stalagmity zaiskrzyly sie teczowo w blasku Lodowego Jezora. Ja na pewno stracilbym orientacje wsrod wielkiej liczby i roznorodnosci tych skalnych tworow, lecz moj towarzysz ani nie przystanal, ani nie szukal przejscia. Zobaczylem, ze Lupacz Helmow zakolysal sie lekko w jego reku; moze dzialal teraz tak jak igly, ktore Sulkarczycy trzymaja w specjalnych misach, zeby wskazywaly im droge na morzu. I tak w koncu znalezlismy poszukiwany otwor w scianie tunelu, szczeline, ktora latwo moglbym przeoczyc, gdyz najpierw nalezalo ostroznie przecisnac sie obok duzego wystepu skalnego. Czekal za nia nastepny podziemny korytarz o starannie wygladzonych scianach. Widnialy na nich rzedy nieznanych run - emanowal od nich chlod, ktory przenikal do ludzkiego serca, budzac niepokoj i rozpacz. Tylko ciepla rekojesc miecza, ktory sciskalem w pokrytej bliznami lewej rece, pomogla mi odeprzec ten podstepny atak. Uruk zwolnil kroku. Trzymal wysoko glowe, bo ten korytarz nie mial ulubionych przez Thasow rozmiarow. Wykuli go ludzie lub istoty czlekoksztaltne. -Teraz... - szepnal do mnie wladca HaHarc. - Teraz zwyciezymy, albo przegramy, Yonanie-ktory-byles-Tolarem, poniewaz poszlismy tropem Targiego do miejsca, gdzie, jego zdaniem, nigdy nie moglby dotrzec zrodzony w Swietle czlowiek. Osaczony, rzuci przeciw nam wszystkie swoje sily... Ledwie Uruk wypowiedzial to ostatnie slowo, gdy zaatakowal nas niewidzialny wrog. Zachwialem sie na nogach i cofnalem az do ukrytego wejscia. Wydalo mi sie, ze olbrzymia reka uderzyla mnie w piers i odrzucila wstecz. Zaczalem bezladnie siec powietrze Lodowym Jezorem. Nic nie widzialem, czulem tylko, ze jesli nie podejme walki, przegram i stane sie wiezniem. Wladca HaHarc rowniez sie cofnal, lecz tylko o krok lub dwa. Pochylil sie lekko i rozstawil nogi, jakby zdecydowal, ze nic go nie zmusi do odwrotu. Probowalem nasladowac jego postawe, co wiecej, staralem sie do niego przylaczyc. Niewidzialny napor trwal. Nie zdolalem przesunac sie do przodu nawet na jedna dlugosc dloni, wrecz przeciwnie, cofnalem sie o dwie. Zawrzal we mnie gluchy gniew, jakiego nigdy dotad nie znalem, gniew Tolara przemieszany z rozpacza. Tolar... jeszcze raz zwrocilem sie do tej ukrytej czastki mojej osobowosci, ktora obudzil Lodowy Jezor. Tymczasem Uruk parl do przodu, mimo ze zdawal sie brodzic w grzaskim blocie. Wprawdzie posuwal sie drobnymi krokami, ale nie zawracal. Otarlem sie ramieniem o skale, przelozylem miecz do prawej reki, a palce lewej zaglebilem w wykutych w scianie runach. To slabe oparcie sprawilo, ze znow ruszylem do przodu powoli, nieustepliwie, zupelnie jak Uruk. Moze jego najstarszy wrog nie potrafil tak latwo rozdzielic swoich sil i dlatego nie byl w stanie walczyc z nami dwoma jednoczesnie. Tak czy inaczej, coraz bardziej zblizalismy sie do jego kryjowki. Misiurka odczepila mi sie od helmu, dyszalem ciezko, koncentrujac sie na zacieklej walce o kazdy krok. Uruk lepiej sobie radzil - i zaszedl dalej ode mnie. Jego oczy plonely pod ozdobnym helmem. I chociaz wszystko zdawalo sie wiecznoscia, a niewidzialna sila nie oslabila nacisku, w koncu przebylismy podziemny korytarz. Z trudem chwytalem powietrze i serce walilo mi jak mlotem. Naprzod... naprzod! Silowa zapora zniknela rownie szybko jak przedtem zielonkawa mgla. Straciwszy rownowage, przyklaklem, bo nacisk ustal pomiedzy jednym tchnieniem a drugim. Zobaczylem, ze Uruk zachwial sie i cofnal, lecz tylko o krok. Trzymajac przed soba wielki topor, zaczal biec. Zrobilem to samo i wkrotce sie z nim zrownalem. Zatrzymalismy sie w pieczarze wypelnionej szarozielona poswiata, ktora, jak to od dawna wiedzialem, zazwyczaj oznaczala silny osrodek Ciemnych Mocy. Nie bylo tam stalagmitow, tylko kamienne kolumny, ktorym nadano przerazajace formy potworow i ludzi. Ci ostatni poddawani byli niewiarygodnym torturom, od ktorych nie uwolni ich nawet koniec swiata. Uruk poszedl szeroka nawa miedzy kolumnami - na ktore nie chcialem spojrzec po raz drugi, gdyz budzily we mnie paniczny strach - prosto do centralnej czesci niesamowitej jaskini. Mogla to byc jakas swiatynia. Nie mialem jednak najmniejszych watpliwosci, ze bez wzgledu na to, jakiego boga lub moc tutaj czczono, nie zbudowali jej wierni nalezacy do mojego gatunku. Ohydne filary utworzyly krag, w ktorego srodku, na rdzawej polkolumnie, spoczywala krysztalowa czaszka. U jej podnoza lezal skulony mezczyzna, ktorego widzialem na polu walki - Targi. Jego szeroko otwarte oczy zdawaly sie wpatrywac w dal, a cialo sflaczalo jak u swiezego trupa. A w czaszce z krysztalu...! Nie moglem oderwac wzroku od klebowiska jaskrawych barw; juz od samego patrzenia na nie rozbolaly mnie oczy. Kolory wytrysnely, splotly sie we wzory, ktore... ktore cos znaczyly. Wystarczy, iz nieco dluzej zatrzymam na nich spojrzenie, a wszystko zrozumiem. Byl to moj najwspanialszy wyczyn... zostane wyniesiony ponad wszystkich moich wspolplemiencow... bede rzadzil... rzadzil! Zobaczylem, ze Uruk przekroczyl martwe cialo i podniosl topor. Uruk... chce zniszczyc... on... to on byl moim wrogiem w tym miejscu! Zabij... zabij...! Zadalem slaby cios tylko dlatego, ze przeszkodzil mi w tym zlamany przegub. Lodowy Jezor zgrzytnal na kolczudze oslaniajacej ramie wladcy HaHarc. Ale i tego wystarczylo, by zmienic kat uderzenia topora, ktory rabnal w rdzawy postument. Krysztalowa czaszka zakolysala sie na swojej grzedzie, a barwy w jej wnetrzu zawirowaly szybciej w szalonym tancu. Impet niecelnego uderzenia omal nie wytracil mi miecza z reki. Uruk... byl niebezpieczny! Dopoki zyl... dopoki zyl... Moj towarzysz zwrocil na mnie plonace oczy. "Pozwol mi, przyjacielu..." - Jego donosny glos wybuchl mi w mozgu fontanna bolu. - Mozemy go wykonczyc... razem. Uruk znow podniosl swoj czarodziejski topor. Pokona mnie bez trudu, nawet jesli bede walczyl Lodowym Jezorem... "Pchnij nisko - ponaglil mnie ktos inny. - Pod pacha jest slabe miejsce - pchnij w serce! A potem..." "Yonanie!" Zachwialem sie i krzyknalem przerazliwie, podnoszac reke do glowy, ktora pekala z bolu. Miecz zaciazyl mi w palcach, zwrocony czubkiem ku kamiennej posadzce swiatyni Zla. "Yonanie!" - powtorzyl znajomy glos. "Pchnij... teraz!" - rozkazal napastnik wdzierajacy sie do mojego umyslu. Z trudem zrozumialem, lub odgadlem, co sie dzieje... Podnioslem miecz i opuscilem go, a raczej spadl sam sila bezwladu; bylem juz bardzo zmeczony. Lodowy Jezor trafil prosto w szczyt krysztalowej czaszki. A wtedy tak potworny bol przeszyl mi mozg, ze odrzucilem od siebie miecz, padlem na kolana i z jekiem zlapalem sie za glowe. Nie widzialem, jak Uruk ponownie uniosl swoj topor, ale uslyszalem szczek, z jakim jedno z ostrzy uderzylo w niesamowita czaszke, rozlupujac ja i rozbijajac. W mojej glowie podniosl sie dziki wrzask... oszaleje... stwor, ktory probowal mna zawladnac, na pewno do tego doprowadzi. Belkoczac cos bez zwiazku, osunalem sie na kamienna posadzke. Czulem na policzku chlod kamienia, a wokol mnie wirowalo klebowisko jaskrawych swiatel, zblizajacych sie coraz blizej. Lecz jeszcze zanim Tolar przejal kontrole nad moim cialem, niewielka czastka Yonana zdazyla sie ukryc w jakichs zakamarkach mozgu. A potem (nigdy sie nie dowiem, jak dlugo walczylem z wola Targiego) ten szczatek mlodzienca ze Starej Rasy, ktorym kiedys bylem, musial opuscic te kryjowke, by sie ratowac. Cialo mialem zesztywniale i drzalem z zimna, lecz nadal zylem, a Targi juz mnie nie wiezil. Skupilem resztki woli na jednym pragnieniu: chcialem poruszyc reka - glownie po to, aby udowodnic sobie samemu, iz moge to zrobic. Pozniej, choc kazdy ruch sprawial mi bol, usiadlem. Otaczalo mnie zlowieszcze ciemnoszare swiatlo, ale bylo ono zaledwie cieniem dawnej grozby. W zasiegu reki lezal Uruk, dalej zas, tam gdzie wczesniej zobaczylismy cialo, ktore odrzucil Targi... Czy te drobne fragmenty kosci, czy te popioly, naprawde kiedys byly czlowiekiem albo istota czlekoksztaltna? Z krysztalowej czaszki, ktora krolowala w tej swiatyni i usilowala nami zawladnac, nie pozostal nawet najmniejszy odlamek. Jednak zobaczylem tam jeszcze cos - pozbawiona brzeszczotu rekojesc miecza, brudnoszara jak otaczajaca nas poswiata. Podczolgalem sie do Uruka. Czarodziejski topor nie zmienil sie tak jak moj miecz, nietkniety lezal pod reka swego pana. Poszukalem pulsu na szyi Uruka. Moj towarzysz zyl. Po omacku wyciagnalem zza pasa manierke, oparlem glowe nieprzytomnego mezczyzny na swoim ramieniu i ostroznie wlalem mu nieco wody do ust. Przelknal ja, zakaszlal i otworzyl oczy. Przez chwile patrzyl na mnie jak na obcego, a potem... -Tolar...? - zapytal z wahaniem. Potrzasnalem przeczaco glowa. Odstawilem butle z woda i podsunalem mu pod oczy rekojesc mojego miecza. -Jestem Yonanem, tak jak wtedy, gdy mnie przywolales. Na jego ustach zaigral lekki usmiech. -I wrociles, zeby uratowac nas obu. Bo chociaz Targi byl poteznym czarownikiem, nie mogl kontrolowac nie narodzonego. Wiec Lodowy Jezor cie opuscil. Zastanawiam sie, czy tym razem na dobre? -Mysle, ze na dobre - odparlem ze smiechem. - Skonczylem ze zlowrozbnymi mieczami i starozytnymi bitwami, przegranymi czy zwycieskimi. Przyszlosc bedzie taka, jaka sam ja uczynie! Nagle cos mnie tknelo: czy nadal przebywalismy w przeszlosci? Tylko szczatki Targiego mogly utwierdzic mnie w nadziei, ze uwolnilismy sie od wedrowek w czasie. Uruk powiodl spojrzeniem za moim wzrokiem i dodal w mysli: -Przypuszczam, ze teraz znajdujemy sie w twojej epoce, Yonanie-ktory-byles-kims-jeszcze. W kazdym razie Targi nie zyje i wybuch jego mocy mogl nas wyslac w przyszlosc. Jesli to prawda, nadal jestesmy potrzebni w Escore. Czy postaramy sie to udowodnic? Rekojesc Lodowego Jezora byla martwa. Wyczulem, ze juz nigdy nie odegra zadnej roli w ludzkich planach i dzialaniach. Polozylem ja na szerokim stopniu podtrzymujacym kolumne, na ktorej spoczywala kiedys krysztalowa czaszka. Targi probowal sie mna posluzyc, ale mu sie to nie udalo. I to wlasnie bylo niewidzialne trofeum, ktore zdobylem w pamietnej walce, trofeum, ktorego poza mna nie zobaczy zaden czlowiek. Nie bylem Tolarem, lecz cos z niego na zawsze we mnie pozostanie, cyzelujac i doskonalac nowego Yonana jak reka mistrza rzezbe ucznia. Nie moglem temu zaprzeczyc - i wcale nie chcialem. Na przekor wszystkiemu pozostalem Yonanem i nie zamierzalem ani tego sie wyrzec, ani o tym zapomniec. Mozliwe, ze istotnie czas, jak morska fala, przeniosl nas z przeszlosci w przyszlosc. Jesli tak sie stalo, czekaly nas inne miecze i inne bitwy, mnie zas - nowe zycie, do ktorego musze sie przystosowac ostrozniej i z glebszym zrozumieniem siebie samego, niz dane jest wiekszosci ludzi. "Czas byl, czas jest i czas bedzie..." - powiedzial Uruk. - Nie, nie powiedzial, ale odebralem jego mysl. Ogarnela mnie radosc. To wlasnie Tolarowi zawdzieczalem ow dodatkowy zmysl, ktorego mi tak bardzo brakowalo. Wstalem i wyciagnalem reke do siedzacego jeszcze przyjaciela. "Czas bedzie" - slowa te zadzwieczaly w moim umysle, budzac niecierpliwosc i nadzieje. Lodowy Jezor juz mna nie kierowal, a czekalo na mnie cale Escore. Miecz zrodzony z cienia 1 Noc byla bardzo cicha, a jednak wydawalo mi sie, ze tuz poza zasiegiem moich oczu i uszu wyczuwam jakis ruch. Mocniej przycisnelam do piersi zlozone dlonie, odetchnelam powoli i gleboko, przywolujac nie tylko odwage, lecz takze owa dziwna czesc mojego umyslu, ktorej nigdy nie rozumialam. Jeszcze w dziecinstwie niejasno zdawalam sobie sprawe, ze wrodzone zdolnosci moga calkowicie odmienic dla mnie swiat - jezeli tylko naucze sie nimi poslugiwac. Wtedy jednak nie znalam nikogo, kto moglby mnie wtajemniczyc; musialam polegac wylacznie na omylnym instynkcie.Spojrzalam na swoje kurczowo zacisniete dlonie. Widzialam je lepiace sie od gliny i... Nie, nie bede o tym myslec. Przeciez zbyt zywe wspomnienia moga otworzyc drzwi - podobne do Bram Dawnego Ludu, ktorych zawsze nalezalo sie obawiac - krazacym wokol wrogom. Wiedzialam, ze wrogowie sa, wyczuwalam ich obecnosc. A przeciez otaczali mnie zyczliwi ludzie, z ktorych kazdy pragnal wzniesc wokol mnie taka bariere ochronna, ktorej lekaja sie sludzy Ciemnosci. To we mnie kryla sie skaza. Nie wiedzialam, jak jest niebezpieczna i jak gleboka, i za dnia ta mysl nie dawala mi spokoju. W nocy zas dreczyly mnie koszmarne sny, czasami tak straszne, ze budzilam sie z trudem lapiac oddech i, drzac cala, zastanawialam sie, co moglam zrobic w czasie, kiedy moja swiadomosc nie kontrolowala ciala. To przeklenstwo ciazy na wielu kobietach z mojej rasy. Wiekszosc z nich uwaza je za blogoslawienstwo, ale ja jestem innego zdania. W Estcarpie obdarzone talentem dziewczynki sa wczesnie poddawane testom i otrzymuja odpowiednie wyksztalcenie, uczac sie konstruowac roznorakie zabezpieczenia niezbedne wtedy, gdy ma sie do czynienia z Moca - nawet jesli jest to przelotny kontakt. Lecz ja urodzilam sie w czasach chaosu; moi wspolplemiency uciekli z Karstenu przez gory graniczne. Byli niedobitkami bardzo starej rasy, ktora wladca tego kraju wyjal spod prawa. Zreszta, nawet gdyby pozostawiono nas w spokoju, to i tak nie zdolalabym rozwinac swoich niezrozumialych zdolnosci, poniewaz w Karstenie nie bylo Czarownic, ktore wyszukiwalyby i szkolily swe nastepczynie. A zyjace wsrod nas Madre Kobiety wladaly jedynie czastka talentu i nie przywolywaly Wielkich Mocy, tylko pomniejsze sily. Bylam siostrzenica pani Chriswithy i jej przybrana corka. Ciotka wychowywala mnie po smierci mojej matki, ktora umarla ze zgryzoty, gdyz nie wyobrazala sobie zycia bez ukochanego malzonka; moj ojciec oslanial jej ucieczke i zginal w walce z banda karstenskich grasantow. Powiedziano mi, iz po moim urodzeniu odwrocila sie twarza do sciany. Nie chciala nawet na mnie spojrzec. Serce pani Chriswithy bylo tak wielkie, ze i ja znalazlam tam swoje miejsce. Zreszta nie tylko mnie zastepowala matke w tych burzliwych czasach. Wychowywala tez Yonana, w ktorego zylach plynela w rownej czesci krew Starej Rasy i sulkarskich zeglarzy, syna jej serdecznej przyjaciolki. Pani Chriswitha urodzila swemu malzonkowi troje dzieci: Imhara, jego dziedzica, oraz dwie corki, panie Dalhis i Meegan, znacznie od nas starsze, ktore w mlodym wieku wydano za maz za wasali pana Hervona. Ale ja bylam inna niz wszyscy... Poczatkowo sadzono, ze mam tylko wrodzony dar uzdrawiania, poniewaz patrzac na czlowieka czy na zwierze, w jakis sposob widzialam choroby, ktore ich nekaly. Umialam tez porozumiewac sie ze zwierzetami, tak ze z czasem nie moglam jesc miesa, ani - co zachowalam juz wylacznie dla siebie - zyczyc mysliwym pomyslnych lowow. Kiedy Czarownice z Estcarpu dokonaly swego ostatniego i najwiekszego wyczynu, sila woli ruszajac z posad gory i odgradzajac swoj kraj od Karstenu, wydawalo sie, ze czeka nas nowe, spokojne zycie. Pamietalam tylko wojne i dziwnie sie czulam na mysl o pokoju. Nieraz zastanawialam sie, jak beda zyc ludzie tacy jak Imhar, urodzony wojownik. Potrafil jedynie walczyc i bez watpienia nic innego go nie obchodzilo. Tak malo go znalam, chociaz mial zostac moim malzonkiem i zaciesnic wiezy laczace nasz klan. Mysle jednak, iz niewiele to dla niego znaczylo, we mnie zas tylko budzilo niepokoj. Yonan byl mi blizszy od Imhara. Pochodzil z dwoch ras, ktore od wiekow zajmowaly sie zolnierskim rzemioslem - a przeciez zadnej z nich pod tym wzgledem nie przypominal. Uparcie cwiczyl szermierke, strzelanie do celu z pistoletu strzalkowego, slowem - staral sie nauczyc wszystkiego, czego wymagano od mezczyzny w tamtych czasach. Lecz ze mna rozmawial o czym innym, o zaslyszanych dawnych legendach i dziwnych opowiesciach. Moze moglby zostac Kowaczem Piesni, ale szybciej przyswoil sobie wszystkie inne umiejetnosci niz gre na podrecznej harfie. Wydawalo sie, ze to polaczenie ras w jakis sposob znieksztalcilo albo wrecz pomniejszylo zadatki na czlowieka, ktorym mial sie stac. Czasami zadawalam sobie pytanie, jakie bylyby nasze losy, gdybysmy pozostali w Estcarpie. Czy w koncu poslubilabym Imhara i nigdy bym nie poznala ukrytej we mnie mocy? I czy znalazlabym szczescie w niewiedzy? Niekiedy serce mowi mi, ze tak. Lecz zaraz inna czastka mojej istoty gwaltownie temu zaprzecza. Stalo sie inaczej. Gdy rozpoczelismy budowe zamku dla naszego klanu, przybyl do nas ze wschodu pewien mlodzieniec. Tak bardzo przejelismy sie jego opowiescia o ojczyznie naszych przodkow, ze prawie bez namyslu ruszylismy nie tylko w nieznane, ale - jak sie okazalo - na wojne straszniejsza i bardziej niebezpieczna od wszystkiego, co dotad znalismy. Przybylismy przez gory do Zielonej Doliny. Rozkwitlam tam jak przesadzony do ogrodu polny kwiat, ktory dotad przymieral glodem na jalowej ziemi i usychal z braku wody. Spotkalam bowiem Pania Zielonych Przestworzy - w naszych dawnych legendach nosi ona wiele imion, lecz w tym cyklu czasu woli nazywac sie Dahaun. I ona sama i jej plemie, jakkolwiek podobni do ludzi, nie naleza ani do naszej rasy, ani - przypuszczalnie - do tego samego gatunku. Lud Zielonych Przestworzy przed wiekami zawarl przymierze z tymi sposrod naszych kuzynow, ktorzy nie zadawali sie z Mocami Ciemnosci. Kiedy Dahaun i ja po raz pierwszy spojrzalysmy na siebie, natychmiast zrozumialysmy, ze szukamy tej samej drogi. Wladczyni lesnego ludu przyjela mnie do swego domu, gdzie najpierw dowiedzialam sie, jak wielu rzeczy musze sie nauczyc i jak niewiele bede mogla z siebie dac, poniewaz wiem tak malo. Bylam niby spragniony wedrowiec na pustyni, ktoremu podano dzban zrodlanej wody. Lecz podobnie jak on zdawalam sobie sprawe, ze musze pic powoli, lyk za lykiem, gdyz uwolniony zbyt nagle talent moglby zwrocic sie przeciw mnie. Zielona Dolina byla oblezona twierdza - forteca Mocy Swiatla przeciw Mocom Ciemnosci. Albowiem w Escore przed wiekami starozytni adepci, ktorzy postawili sie ponad prawami Mocy Czarodziejskiej, wyrzadzili wiele zla, rozkoszujac sie wykoslawianiem i deprawowaniem natury. Teraz zas przebudzone Zlo, choc oslabione uplywem czasu, gromadzilo sily, by znow pustoszyc te nieszczesna kraine. Powiedziano nam, ze jestesmy bezpieczni w Zielonej Dolinie, poniewaz chronia ja potezne runy Swiatla, ktorych nie moze minac nic skazonego przez Zlo. Mimo to wszyscy mezczyzni (pospolu z tymi, ktorzy nie mieli ludzkiej postaci, ale sluzyli Swiatlu) patrolowali okolice naszej oazy, odpierajac ataki slug Ciemnosci. A potem... Pewnego ranka po przebudzeniu zobaczylam swoje rece lepkie od gliny, ktora widzialam na brzegu rzeki plynacej przez Doline. Ogarnal mnie wtedy tak wielki niepokoj i poczucie winy, jakbym zdradziecko wpuscila wrogow do zamku. Nie moglam jednak nikomu o tym powiedziec, ani pani Dahaun, ani mojej przybranej matce. Na szczescie nie brakowalo mi zajecia. Yonan spadl ze skaly i doznal dosc ciezkich obrazen. Na pewno by umarl, gdyby Jaszczuroludek Tsali nie odnalazl go uwiezionego w jednej ze szczelin. Cieszylo mnie, ze musze leczyc jego kostke i mam duzo pracy. Bo chociaz zaraz zmylam gline z rak, wydawalo mi sie jednak, ze nadal sa nia w jakis sposob zbrukane. Dreczyl mnie tez niejasny niepokoj. Trzykrotnie probowalam o tym opowiedziec, przekonalam sie jednak, ze nie jestem w stanie wykrztusic nawet slowa. Odwolalam sie wiec do nauk Dahaun - lecz nic nie wskazywalo, by cokolwiek majacego zwiazek z Ciemnoscia przedostalo sie przez nasze zapory. Tamtej nocy nie moglam usnac, nawet chcialam, zeby ktos przy mnie czuwal. Zdalam sobie jednak sprawe, ze nawet o to nie potrafie poprosic. Zasnelam tak nagle, jak gdybym przeszla przez jakies drzwi I mialam sen tak samo zywy i prawdziwy jak przebudzenie. Wszystko, co mnie dotad otaczalo, wydalo mi sie zludzeniem w porownaniu z miejscem, w ktorym teraz stalam. Byl to palac - niepodobny do tych, ktore widzialam w Estcarpie. Moze tylko w samym Es znajdowaly sie rownie starozytne budowle. Sciany ogromnej komnaty ginely w mroku, ale bardzo wyraznie widzialam wysoki rzad kolumn pokrytych plaskorzezbami wyobrazajacymi potwory z koszmarnego snu. Nie oswietlal ich cieply blask slonca czy jakiejkolwiek lampy, ale dziwna, zielonozolta poswiata emanujaca z upiornych filarow. Ktos tam na mnie czeka... ktos, z kim musze sie spotkac... Zdazajac w nieznane niesamowita nawa, mialam wrazenie, ze nie ide normalnie, lecz plyne w powietrzu, niewazka i bezwolna, niezdolna do sprzeciwu. Nawa konczyla sie kolista przestrzenia. W samym srodku stala polkolumna, na ktorej spoczywala czaszka naturalnej wielkosci, wyrzezbiona z najczystszego krysztalu. Wypelnialo ja wirujace, plasajace swiatlo, mieniace sie wszystkimi kolorami teczy, ktore bez konca to gasly, to przeistaczaly sie jeden w drugi. Stala tam tez jakas kobieta, opierajaca reke na szczycie kolumny, tuz obok krysztalowej czaszki. Przypominala z wygladu wspolplemiencow Dahaun, gdyz nieustannie zmieniala ubarwienie cery i wlosow - plomiennie rude loki stawaly sie kasztanowate, potem zas czarne, a ogorzala twarz przybierala kolor kosci sloniowej. Nie pochodzila jednak z Zielonej Doliny. Emanowala od niej moc, jakby specjalnie skierowana ku mnie. Pomimo ciaglych przemian, rysy jej twarzy zachowaly ten sam wyraz. Na pelnych wargach igral zagadkowy usmieszek. Zdawala sie rozkoszowac mysla o tajemnej wiedzy, ktora z nikim nie zamierzala sie dzielic. Cialo nieznajomej odziane bylo tylko w mlecznobiala mgle, ktora klebila sie i przemieszczala, to odslaniajac jedrna piers zwienczona szkarlatna brodawka, to znow gladkie udo i zaczatek brzucha. Jej ruchliwa szata wydala mi sie wyjatkowo rozpustna i budzila we mnie lekki niepokoj - moze widok ten oddzialywal na jakas czastke mojej istoty, ktora nie byla posluszna czarom. "Crytho! - Podniosla do gory reke, parodiujac przyjazne powitanie, a jej glos zadzwieczal w moim umysle. - Witaj, siostrzyczko..." Cos we mnie skrecilo sie z obrzydzenia na te niedbala wzmianke o pokrewienstwie. Nie bylam jej krewna. Nie bylam! Byc moze ten chwilowy wstret zaklocil dzialanie czaru, ktory na mnie rzucila, bo zauwazylam, ze przestala sie usmiechac, a w jej oczach blysnal gniew. "Jestes i bedziesz tym, kim zechce! - Szybko przywolala mnie do porzadku. - I zrobisz to, co ci kaze. Chodz tu do mnie... Spojrz!" - Ruchem reki wskazala na czaszke gorejaca wewnetrznym ogniem, ktory teraz stal sie jasniejszy, bardziej jaskrawy, zywy! Bezwolnie wyciagnelam rece i oparlam je na skroniach krysztalowego czerepu. Do mojego umyslu wtargnela obca, wladcza wola, tlumiac resztki mej samodzielnosci. Otrzymalam rozkazy; wiedzialam, co mam zrobic. -Wiec to tak! - rozesmiala sie czarownica. - Dobrze wybralismy, co, Targi? - Rozmawiala z czaszka jak z zywa istota. - A teraz - spojrzala na mnie z pogarda - wykonaj polecenie! Spoza wysokich kolumn wychynely skulone postacie. Byli to Thasowie, mieszkancy podziemi. Juz kiedys ich wspolplemiency probowali nas zdradzic. Przywodca tej zgrai zlapal mnie za reke. Ponaglana przez niego, skrecilam w prawo. Dlugo szlismy podziemnymi korytarzami, ale nie uswiadamialam sobie, ile ich bylo i dokad prowadzily. Pamietalam tylko o tym, co kazano mi zrobic, i wiedza ta plonela we mnie niemal takim samym ogniem jak krysztalowa czaszka. Zdalam sobie sprawe, ze nieznajoma i Targi nie spelnili swoich najgoretszych zamiarow, gdyz nie byli w stanie przebyc tych tuneli. Byc moze biegly one pod skalnym wypietrzeniem oslaniajacym Zielona Doline i wplyw run ochronnych siegal tak gleboko pod ziemie. Jesli tak bylo, owe bariery nie dzialaly na moja korzysc. Moglam bowiem latwo tedy przejsc, lecz nie umialam uwolnic sie od czarow, ktore na mnie rzucono. Reszta - to fragmentaryczne odlamki wspomnien, pozbawione logicznych zwiazkow. Pamietam tylko, ze wymawialam slowa, ktore ktos inny - albo czarownica, albo upiorna czaszka - wyryl mi w mozgu. A potem... Cos bylo nie w porzadku. Poczulam, iz jeszcze mocniej skrepowaly mnie niewidzialne wiezy. Za nimi wezbrala mieszanina oslupienia i wscieklosci. Nie wykonalam polecenia... przeszkodzil mi jakis niespodziewany wplyw albo czyjes dzialanie. Thasowie otoczyli mnie, pchajac i ciagnac ciemnymi korytarzami. Nigdy nie udalo mi sie odtworzyc dalszego biegu wydarzen. Wreszcie nadszedl czas, kiedy zdalam sobie sprawe, ze ide po ziemi. Zobaczylam twarze, ktore powinnam byla sobie przypomniec, lecz uniemozliwila mi to obca wola. A pozniej... Pozniej obudzilam sie - znowu...? - albo wrocilam do zycia. Stalam na otwartej przestrzeni, a wokol mnie wial wonny wiatr. Nie przeszkadzaly mi jego zimne powiewy, gdyz niosly swiezosc swiata, ktory dobrze znalam. Obok siebie zobaczylam Yonana, nieco dalej nieznanego mezczyzne w dziwnej zbroi, sciskajacego w dloni podwojny topor bojowy, i Tsalego. Wkrotce potem spoza krawedzi urwiska chroniacego Zielona Doline wynurzyla sie Dahaun i jej narzeczony, pan Kyllan - za nimi zas pozostali. Krzyknelam glosno - to byla rzeczywistosc, a nie kolejny sen. Ale tak naprawde uwierzylam w to dopiero wtedy, gdy Dahaun wziela mnie w ramiona. 2 Zapora uniemozliwiajaca mi rozmowe juz nie istniala, wiec opowiedzialam Dahaun swoj dziwny sen. Okazalo sie wtedy, ze to wcale nie byly majaki. Jakas czastka mojego umyslu mnie zdradzila i zostalam wywabiona z Zielonej Doliny. Pani Zielonych Przestworzy pokazala mi gliniana kukle z przylepionymi do jej glowy moimi wlosami, okrecona kawalkiem materialu z sukni, ktora kiedys nosilam. Nie musiala mi mowic, ze dosieglo mnie i rzucilo czary starozytne Zlo, ktore pokonalo nasze fortyfikacje.Kiedy opisalam kobiete strzegaca krysztalowej czaszki, Dahaun spochmurniala, ale zarazem wydala mi sie lekko zdziwiona. Kazala mi pozostac w swoich komnatach. Przed odejsciem wyryla biala, swiezo obdarta z kory rozdzka krag w podlodze i nakreslila pewne znaki wokol poduszek, na ktorych lezalam. Bylam tak zmeczona, ze chociaz walczylam z sennoscia, bojac sie utraty woli i przytomnosci, zasnelam, zanim skonczyla. A bynajmniej nie byl to przyjemny sen. Ponownie zobaczylam ponura sale krysztalowej czaszki, lecz tym razem nie bylam tam obecna, mimo ze wszystko widzialam i slyszalam. Kobieta, ktora tam ujrzalam, bardzo sie zmienila. Nie mialam jednak najmniejszych watpliwosci, ze to wlasnie ona czarami przyciagnela mnie do siebie. I szlam do niej thaskimi korytarzami, nie wiedzac, co robie. Nie okazala tez dumy i arogancji, ktore przedtem oslanialy ja szczelniej niz szata z mgly. Zachowala tylko slady dawnej urody, jakby czas wycisnal na niej pietno. Pamietalam, ze jest grozna czarownica i ze powinnam sie jej bac. Lecz tym razem ani nie patrzyla w moja strone, ani nie dala po sobie poznac, iz wie ze ja obserwuje. Stala przed rdzawa kolumna i pieszczotliwie gladzila krysztalowa czaszke, w ktorej wnetrzu teczowe ognie albo zgasly, albo zostaly tak przytlumione, iz pozostala po nich niemal bezbarwna mgielka. Zobaczylam, ze porusza ustami. Moze spiewala, a moze przemawiala do niesamowitego krysztalu. Na jej twarzy malowala sie dzika namietnosc i gniew. Wyczuwalam bliskosc sil, ktore usilowala schwytac, zlamac i kontrolowac za pomoca woli - a takze rozpacz i frustracje, ze jej sie to nie udalo. Potem nachylila sie i pocalowala zimne "usta" czaszki. Postapila jak kobieta witajaca ukochanego mezczyzne, ktory wypelnia jej zycie. Objela ramionami kolumne, tak ze jej piersi przywarly do szczerzacego zeby czerepu. Ten bezwstydny gest napelnil mnie wstretem. Wciaz jednak nie moglam zerwac niewidzialnej wiezi i uciec stamtad - a przeciez to byl tylko sen. Nagle czarownica odwrocila glowe, szukajac mnie spojrzeniem. Czy wiedziala, iz jeszcze raz zlowila czastke Crythy w swoje sieci? Dostrzeglam w jej oczach blysk triumfu. -Wiec czar wciaz dziala, czyz nie tak, mlodsza siostro? - powiedziala. - Osiagnelam wiecej, niz sie spodziewalam. Nakreslila w powietrzu znaki, przygwazdzajac mnie do miejsca. Potem odstapila od kolumny z czaszka, a moc Ciemnosci bila od niej z taka sila, ze jej wlosy podniosly sie jak wielka plomienna chmura, wspanialsza niz wszystkie korony krolewskie. Rozchylone usta kontrastowaly z niezwykle blada twarza niczym krwawiaca rana. Zrobila jeden krok, potem drugi i wyciagnela do mnie rece. Triumfujaca radosc rosla w niej i otaczala ja jak uroczysta szata. "Jeszcze jest czas... Majac dobre narzedzie... - Wydaje mi sie, ze chociaz odebralam te mysl, nie byla dla mnie przeznaczona. - Tak, Targi... - Sluzka Zla spojrzala przez ramie na przygasla czaszke. - Jeszcze nie wszystko stracone!" Jesli miala nawet jakis plan, spelzl na niczym. Albowiem w tej samej chwili czar prysl, kobieta i czaszka, ktora piescila tak namietnie zniknely, a ja otworzylam oczy we dworze Dahaun. Pani Zielonych Przestworzy stala w nogach mojego poslania. Pozniej nachylila sie i obsypala mnie garscia zwiedlych ziol, ktorych listki lamaly sie w rytmie jej energicznych ruchow i spadaly na moje cialo. Poczulam zapach illbany, starozytnego lekarstwa na choroby duszy, langlonu i trojliscia, ktory rozjasnia umysl. Tylko ja wiedzialam, co sie stalo. Skulilam sie na poslaniu ze skor i miekkiego siana. Lzy strachu i bezsily naplynely mi do oczu i potoczyly po policzkach. Dahaun zlapala mnie za reke, choc wzdrygnelam sie przed tym kontaktem, swiadoma, ze jakas czastka mojej istoty znalazla sie pod kontrola Ciemnosci. -Snilas... - powiedziala, ale nie w mysli, tylko na glos, jakby pocieszala male dziecko, ktore mialo koszmarny sen. -Ona... znow mnie przyciagnela... - wymamrotalam. - Potrafi zmusic mnie do posluszenstwa... -Czy to ta sama kobieta? -Ta sama kobieta, czaszka, sala kolumnowa. Wszystko bylo jak przedtem. Dahaun pochylila sie do przodu i spojrzala mi przenikliwie w oczy. Dreczyl mnie strach i poczucie winy, ale nie zdolalam sie uchylic przed jej wzrokiem. -Zastanow sie, Crytho, czy wszystko bylo dokladnie takie same? Nie pytala bez powodu. Usunelam wewnetrzne zabezpieczenia, zeby zobaczyla w moim umysle wszystko, co mi sie przydarzylo. Zaczelam sie tez obawiac, by nie zarazila sie w jakis sposob skazonym przez Zlo snem. Usiadla obok mego poslania skrzyzowawszy nogi. Nastepnie zmiazdzyla w dloniach reszte illbany i dotknela pachnacymi mocno palcami moich skroni. -Pomysl... i zobacz! - rozkazala bez wahania. Najlepiej, jak moglam, odtworzylam w mysli wszystko, co ujrzalam we snie. Kiedy skonczylam, Dahaun splotla przed soba palce. -Laidan - wymowila na glos pojedyncze imie. - I... Targi... -Kim jest Laidan? - zapytalam w koncu. -Kims, kto laczyl w sobie... a raczej laczy, gdyz sadze, ze nadal zyje ukryta w jakiejs thaskiej norze... najgorsze cechy dwoch ras. Jej matka pochodzila z naszego plemienia, a ojciec... - Pani Zielonych Przestworzy wzruszyla ramionami. - W czasach kiedy roscila sobie prawa do rzadow, krazylo wiele opowiesci o tym, kto mogl nim byc. W kazdym razie na pewno nie byl to nikt z nas. Najbardziej rozpowszechniona wersja glosila, ze splodzil ja jeden z Gorskich Wladcow, ktorzy dobrowolnie zaakceptowali rzady Ciemnosci. Laidan i Targi... - powtorzyla w zamysleniu. - No coz, moze i na te pare znajdzie sie jakis sposob. Ci, ktorzy wyruszyli ostatniej nocy, moga sprawic, ze Targi juz nie wezmie udzialu w zadnej kampanii - jesli zdolaja to zrobic, jak zapewnial mnie Uruk. Ale w przeszlosci nie spotkali Laidan, gdyz podczas bitwy przebywala gdzie indziej i byla bardzo zajeta. -Bitwy? - powtorzylam. Mowila zagadkami. Zmierzyla mnie spojrzeniem i nie odpowiedziala na pytanie, lecz poruszyla temat, ktory teraz wydawal mi sie najwazniejszy. -Wyglada na to, ze Laidan i Targi czesciowo zwiazali cie ze soba, Crytho. Nie rozumiem, jak to mozliwe. W kazdym razie poczatki wszystkiego kryja sie w zamierzchlej przeszlosci. Jesli jednak ona moze zmusic cie, zebys do niej przyszla... nawet we snie... Znalam juz odpowiedz. Strach zmrozil mi krew w zylach i zaczelam drzec jak lisc osiki. -Wobec tego... Wobec tego jestem dla was niebezpieczna... jestem brama - szepnelam drzacym glosem. Powinnam jeszcze cos dodac, ale nie moglam wykrztusic ani slowa. Omal nie wpadlam w panike. Jesli jednak mialabym stac sie wylomem w fortyfikacjach Zielonej Doliny - jasne bylo, ze nie ma tu juz dla mnie miejsca. Wpatrywalam sie w oslupieniu w moja nauczycielke. Nie potrafilam uczynic tego, czego wymagalo ode mnie poczucie obowiazku. -Nie jestesmy calkiem bezbronni - Dahaun pokrecila powoli glowa. - Moze jednak bedziesz musiala pogodzic sie z mysla, ze zostaniesz uwieziona, siostrzyczko... Wzdrygnelam sie. -Ona... ona mnie tak nazwala! - prawie krzyknelam. Slyszac te same slowa z ust Pani Zielonych Przestworzy, przerazilam sie jeszcze bardziej. -Ach, tak? - Wladczyni lesnego plemienia zacisnela wargi. - Wiec kroczy ta droga? Jest cos, co musisz zrozumiec, Crytho. Nie otrzymalas niezbednego wyksztalcenia wtedy, gdy twoje zdolnosci po raz pierwszy daly znac o sobie. Dlatego jestes bezbronna wobec kogos takiego jak Laidan. Nie wiem, czego sie nauczyla w czasie, ktory uplynal od Ostatniej Bitwy do dzis, ale wierz mi, ona nie jest wszechmocna. Nigdy bowiem nie wladala Zielonymi Przestworzami - powiedziala z duma Dahaun. - Nauka trwala za dlugo, a Laidan zawsze byla chciwa i nigdy nie grzeszyla cierpliwoscia. Za pierwszym razem kontrolowala twoje cialo. Teraz jednak, poniewaz dobrze cie strzezono - Dahaun wskazala na wyryte w podlodze runy - mogla przywolac tylko twoje senne wcielenie. Na nic jej sie to nie zda, gdyz jest to inna plaszczyzna egzystencji, ktora nie moze oddzialywac na nasz swiat. Jesli Yonanowi i Urukowi sie powiedzie... - Urwala nagle. -Yonan. Co z Yonanem? - zapytalam z zaskoczeniem, zapominajac na chwile o wlasnych problemach. - Czy on wyruszyl przeciw tej Laidan? -Nie, bo nie bedzie jej tam, dokad on sie udaje. - Lesna wladczyni potrzasnela przeczaco glowa. Nie dodala nic wiecej i z drzeniem serca zrozumialam dlaczego. Gdyby Laidan znow mnie wezwala, moglabym jej o tym powiedziec we snie. -Tego takze nie zrobi. - Dahaun odczytala moje mysli. - Nie zaniedbamy zadnych srodkow ostroznosci. Uwierz mi, Crytho. Nie powinnas czuc sie winna tylko dlatego, ze wpadlas w te pulapke. W przeszlosci nawet adepci gineli z rak swoich wrogow. My zas, znajac nature przeciwnika, zrobimy wszystko, co mozliwe, zeby tak sie nie stalo. W taki to sposob, na jakis czas zostalam wiezniem moich pobratymcow, ktorych nigdy nie chcialam skrzywdzic. Teraz jednak nie mogli mi ufac, poniewaz moglam stac sie narzedziem w rekach wrogow. Zamieszkalam na uboczu w malym domku. Uslugiwala mi pewna Jaszczuroludka, ktora dzieki wrodzonym zdolnosciom swego plemienia potrafila wyczuc we mnie kazda zmiane. Poza tym zakazano mi poslugiwac sie Moca - nawet do leczenia - by przypadkiem nie nawiazala sie lacznosc miedzy mna i Laidan. Yonan i Uruk... Przez te wszystkie dni zastanawialam sie, dokad wyruszyli i w jakim celu. Nikt nie odwazyl sie powiedziec mi o tym, a ja nie smialam pytac. Kiedys przyszla do mnie pani Chriswitha z pewnym pomyslem, ktory moglby rozproszyc moje obawy o przyszlosc. Wszyscy ludzie ze Starej Rasy dobrze wiedzieli, ze kobieta, ktora wyszla za maz lub przespala sie z jakims mezczyzna, tracila swoja moc i niezwykle zdolnosci. W dawnych czasach celowo postepowano tak z Czarownicami, ktore wpadly w rece nieprzyjaciol. Znano tylko jeden wyjatek potwierdzajacy te regule - byla to pani Jaelithe. Lecz jej malzonek nie tylko byl cudzoziemcem i pochodzil z innego swiata, ale tez (wbrew wszelkim prawom natury, tak jak ja pojmowalismy) sam mial pewien talent. A mimo to nawet wtedy, gdy Jaelithe udowodnila, iz po slubie nie utracila daru wladaniu Moca, Czarownice z Estcarpu nie przyjely jej na powrot do swego grona i patrzyly na nia krzywo. Takie oto rozwiazanie mi zaproponowano. Wystarczy, ze poslubie Imhara i wejde do jego loza, a strace moj talent i przestane zagrazac Zielonej Dolinie. Z rozpaczy omal tak nie postapilam. Nie kochalam Imhara. Jednak wsrod odlamu Starej Rasy, wywodzacego sie z Karstenu, zawsze kojarzono malzenstwa majac na wzgledzie dobro klanu. Lata wychodzstwa i wojny umozliwily nieliczne odstepstwa od tego zwyczaju. Wiedzialam, ze pani Chriswitha wyszla za maz z milosci, poniewaz z jej rodu nie pozostal przy zyciu nikt, kto moglby zaaranzowac dla niej taki zwiazek. Pan Hervon zas stracil cala rodzine podczas masakry, zarzadzonej przez ksiecia Yviana, i po raz pierwszy spotkal swoja przyszla zone, przywozac jej wiesci o najblizszych - i eskortujac do niej moja matke. A po latach, zgodnie ze starozytnym obyczajem, znalazl dla swoich corek odpowiednich, jego zdaniem, malzonkow. Byli to wydziedziczeni wielmoze, ktorzy przylaczyli sie do niego jeszcze podczas sluzby w Strazy Granicznej i zgodzili sie umocnic jego Dom, nie zakladajac wlasnych. Zareczono mnie z Imharem, gdy bylam niemowleciem, i nie zawarlismy dotad slubu przez czare i plomien tylko ze wzgledu na nie konczaca sie wojne. Teraz jednak, choc grozily nam jeszcze wieksze niebezpieczenstwa, wystarczy, ze wyraze zgode, a zajme miejsce u boku Imhara jako jego malzonka. Lecz tym samym wyrzekne sie wszelkiej nadziei na to, iz kiedys znow bede wladac Moca. Nie mialam nic do zarzucenia Imharowi. Byl przystojnym mezczyzna, urodzonym zolnierzem i nastepca pana Hervona. Ale pomimo strachu i bolu, nie moglam sie zgodzic. Z calej duszy pragnelam zatrzymac albo przynajmniej staralam sie zatrzymac to, z czym przyszlam na swiat. Nie potrafilam wypowiedziec slow, ktore chciala uslyszec moja przybrana matka i ciotka - uwiezly mi w gardle. Pomyslalam, iz moja droga opiekunka rozgniewa sie na mnie, i bylam gotowa dodac jej gniew do brzemienia, ktore juz musialam dzwigac. Lecz ona tylko wysunela te sugestie i po chwili milczenia, dodala: -Moje drogie dziecko, nikt nie rodzi sie z takimi samymi zdolnosciami i sklonnosciami. Imhar jest prawdziwym synem swojego ojca i swoje wielkie zasoby energii skoncentrowal na zolnierskim rzemiosle. Dalhis i Meegan zadowolily sie tym, co przynioslo im zycie. Pragnely tylko miec wlasny dom i dzieci. Ale jesli los da nam cos wiecej... - Umilkla i dluga chwile siedziala w milczeniu, wpatrujac sie w zlozone na kolanach rece. Pozniej podjela: - Znalezlismy sie w miejscu, gdzie starozytne legendy o cudach i dziwach staly sie rzeczywistoscia. My, starsze pokolenie, nie mamy prawa decydowac o twoim dalszym zyciu, tak jak to bylo dotad przyjete. -Imhar... - znow urwala, a potem potrzasnela przeczaco glowa, jakby w odpowiedzi na wlasna mysl. - Ma wlasne zdolnosci, nawet talent, i z radoscia sie nimi posluguje. Jesli chcesz pozostac tym, kim teraz jestes, nikt nie zmusi cie do malzenstwa. -Ale ja jestem zareczona - wyjakalam w oszolomieniu, nie wierzac wlasnym uszom, ze pani Chriswitha naprawde to powiedziala. -Zaczekaj, Crytho - odparla szybko i z naciskiem, jakby chciala mnie zmusic do zastanowienia. - Zaczekaj, poki nie bedziesz calkiem pewna! -Ale ja... Taka, jaka jestem, moge byc dla was niebezpieczna... dla wszystkich... nawet dla Zielonej Doliny. -Zaufaj pani Dahaun i czekaj... - Moja przybrana matka wstala z trudem i nagle zauwazylam, ze chociaz nie wyglada staro (u ludzi ze Starej Rasy oznaki podeszlego wieku pojawiaja sie dopiero pod sam koniec zycia), ma zmeczona twarz, jakby sen nie dawal jej wypoczynku. Wzielam ja za reke i mocno scisnelam. -Dziekuje... Delikatnie oswobodzila palce. -Nie chcialam, zebys sie zmarnowala - odparla. - W moim domu traktowalabym cie jak rodzona corke, wiem jednak, ze nie bylabys szczesliwa. Powiedziawszy to odeszla, pozostawiajac mnie sam na sam z brzemieniem czasu i samotnosci. Bylam gleboko przekonana, ze moja cierpliwosc moze byc jeszcze nieraz wystawiona na ciezka probe. 3 Panicznie balam sie snow zsylanych przez Moce Ciemnosci i dlatego co wieczor chciwie pilam przysylany przez Dahaun napoj, ktory mial do nich nie dopuscic. Lecz wlasnie tej nocy wrog ponownie zaatakowal. Mozliwe, ze Laidan wczesniej nie mogla do mnie dotrzec, gdyz gromadzila magiczna energie niezbedna do realizacji swych zamiarow.W owej chwili wydalo mi sie, ze przez cale zycie bylam slepa i glucha i ze dopiero teraz naprawde zaczelam widziec i slyszec. Moje zmysly jak nigdy dotad wychwytywaly najsubtelniejsze niuanse rzeczywistosci. Nie bylam pewna, czy naprawde znalazlam sie na otwartej przestrzeni, czy tez zawedrowalam tam tylko w mysli. Zadrzalam w zimnym powiewie, czujac mocny zapach drzew, ktory nocny wiatr zgarnal w Zielonej Dolinie i z wielka sila wyrzucil na zewnatrz. W gorze swiecil ksiezyc w ostatniej kwadrze - stary, prawie martwy. Juz niedlugo zniknie z nieba, zeby odrodzic sie w nowym cyklu. Podnioslam rece i obejrzalam swoje cialo. Bylam ubrana w stroj do jazdy konnej, rece mialam podrapane, a paznokcie polamane, jakbym przedzierala sie tu sila. Chcialam sie odwrocic, spojrzec w dol na Zielona Doline; zastanawialam sie, w jaki sposob dotarlam tak wysoko. Daremnie. Wtedy zrozumialam, ze rzucono na mnie geas, ktory nie pozwalal mi nawet sie obejrzec i kazal patrzec tylko przed siebie. Zaczelam kluczyc po nierownej skalnej powierzchni, uslanej wyrwami, zdradzieckimi szczelinami, sliskimi uplazami, ktore czyhaly na nieostroznego wedrowca. Zmierzalam szybko i pewnie do celu, mimo ze nie ja go sobie wyznaczylam i nie moja wola gnala mnie do przodu. Od razu odgadlam, kto wywabil mnie z bezpiecznego schronienia. Dwukrotnie probowalam uwolnic umysl i cialo, lecz niewidzialna sila tak mocno mnie trzymala, ze wydalo mi sie, iz wale zakrwawionymi piesciami w stalowe drzwi. Zrozumiawszy, ze na razie nie mam zadnej szansy ucieczki, uleglam woli Laidan. Popekana skala zostala poza mna i teraz bez trudu odnalazlam jame w zboczu wzgorza. Pochylilam sie i przecisnelam przez na poly zasypane waskie przejscie. Nie wyczulam tam charakterystycznego smrodu Thasow. Jesli Laidan rzadzila tymi mieszkancami podziemi, to teraz nie posluzyla sie nimi. Moze sadzila, iz tak nade mna panuje, ze zrobie dokladnie to, co mi rozkaze, i ze nie bede probowala uciekac. Wprawdzie nie otrzymalam wyksztalcenia Czarownicy, ale zawsze pamietalam o estcarpianskich Strazniczkach. Kontrolowanie i zmuszanie do posluszenstwa innego czlowieka wymagalo ogromnej koncentracji, nieustannej i wyczerpujacej. Nie wiedzialam, czy Laidan mozna bylo nazwac adeptka, czy tez nie - zreszta, czyz pani Dahaun nie powiedziala kiedys, ze nawet adepci gineli od czarow swoich nieprzyjaciol? Na pewno kazdy moj krok zmniejszal jej zapasy energii. Szlam wiec utykajac, najwolniej, jak moglam, impulsami mysli bez przerwy szukajac slabego miejsca w silowej klatce, w ktorej mnie uwieziono. Jeszcze go nie znalazlam, lecz nie zamierzalam z tego powodu wpadac w rozpacz. Przypuszczalam, ze Laidan skupila na mnie cala swoja, na pewno niemala, moc. Predzej czy pozniej poczuje - musi poczuc - zmeczenie. Dlatego nadal powinnam w nieregularnych odstepach czasu wyprobowywac jej zabezpieczenia i zarazem przygotowywac sie do walki o wolnosc. Podziemne tunele byly ciemne. Gdy tam weszlam, mrok pochlonal mnie jak paszcza wielkiej bestii. Jednak nie uleglam panice. Mowilam sobie, ze kochanka Targiego mnie potrzebuje i ze na pewno nie zniszczy cennego narzedzia. Nie mam sie wiec czego bac - nawet w najgestszych ciemnosciach - tylko woli, ktora mnie kontrolowala. Nagle poczulam, jakby cos skubalo czy oszczypywalo moj mozg. To na pewno nie mialo nic wspolnego z czarami Laidan, ktora musiala bardzo uwazac, zeby nie stracic nade mna wladzy, i nie mogla sobie pozwolic na podobne igraszki. Wydalo mi sie, ze jakies dalekie, niejasne wspomnienie stara sie wydostac z niepamieci. Wszyscy ludzie mojej rasy znaja podobne, niezrozumiale wybryki pamieci - kiedy ogladamy po raz pierwszy jakis krajobraz czy budowle, wewnetrzny glos zaraz szepcze: "To juz kiedys widzialas". Nawet wtedy, gdy wiem, ze to niemozliwe. Moze wlasnie teraz szamotalo sie w moim umysle takie falszywe wspomnienie? A jesli przypuszczenie, ze przezywamy niejedno zycie, za kazdym razem starajac sie naprawic wyrzadzone wczesniej krzywdy, jest prawda? W Estcarpie slyszalam kiedys dyskusje na ten temat. Dotychczas w zupelnosci wystarczalo mi zycie, ktore znalam, pelne cudow i tajemnic. Patrzylam w przyszlosc z zachwytem i nadzieja. Teraz jednak wiedzialam, czulam, ze... kiedys szlam tym korytarzem! Choc wszystko wokol spowijal mrok, wydalo mi sie, ze dostrzegam jego kamienne sciany. Nie byly gladkie. Nie - wykuto w nich pewne symbole. Aby przekonac sie, iz sie nie myle, wyciagnelam prawa reke. Tak jak oczekiwalam, natrafilam na glebokie naciecia, ktore pokrywaly cala sciane od gory do dolu. Nie probowalam wodzic po nich palcami, odtwarzajac caly rysunek, gdyz emanowala od nich aura Zla, nieco oslabionego uplywem czasu. Wzdrygnelam sie i cofnelam reke, jakbym dotknela ognia albo zracego kwasu. Pod nogami mialam gladka posadzke, oczyszczona z kamieni i zwiru. A pozniej... pozniej zostalam zatrzymana. Dobieglo mnie jakby ciche westchnienie, a moze bylo to zawirowanie powietrza. Obca wola skierowala moje cialo w lewo. I znow wedrowalam przed siebie, poki wyciagnietymi rekami ponownie nie musnelam zrytej symbolami sciany. Wiedzialam, jakbym widziala to na wlasne oczy, ze opodal zieje ogromna jama. Wysunelam noge do przodu i uderzylam czubkiem stopy w podloze, odnajdujac w ten sposob jedyna droge - waska polke skalna. Przywarlam plecami do sciany i rozlozylam szeroko ramiona. Zwrocona twarza w strone niewidocznego szybu, powoli, krok za krokiem, okrazylam zdradziecka pulapke. Wydobywaly sie z niej bez przerwy dziwne westchnienia, ktorym towarzyszyl odor stechlizny. Zdawalo mi sie, ze szlam tak godzine, chociaz tylko kilka minut moglo uplynac do chwili, gdy znow poczulam pod stopami rowna, twarda posadzke podziemnego korytarza. Juz nie probowalam rozerwac niewidzialnych wiezow, celowo oszczedzajac sily. Okrazenie niesamowitej pulapki wstrzasnelo mna do glebi, jakkolwiek nie znalam przyczyny tego niepokoju. Przypuszczam, ze rozwiazanie tej zagadki krylo sie w glebinach pamieci, ktora nie byla moja pamiecia. Tunel biegl teraz w gore i lagodnie skrecal. Poczatkowo tego nie zauwazylam. Dopiero pozniej stal sie bardziej stromy. W koncu odnalazlam w ciemnosci schody i zaczelam wchodzic po nich. Tutaj sciana z lewej byla gladka i przesuwalam po niej reke; czulam sie pewniej, majac o co sie oprzec. W gore, wciaz w gore - moze znalazlam sie wewnatrz jakiejs turni? Ale, jesli mnie pamiec nie mylila, zaden ze szczytow oslaniajacych Zielona Doline nie byl szczegolnie wysoki. Prawdziwy lancuch gorski lezal na polnocnym zachodzie - byly to gory graniczne, ktore przebylismy w drodze do Escore. Podnioslam rece - raczej na rozkaz Laidan niz z wlasnej inicjatywy. Rozwartymi dlonmi uderzylam w twarda powierzchnie nad moja glowa. Odgadlam, iz byly to drzwi zapadowe. Nacisnelam z calej sily - i nie calkiem bezwolnie, gdyz ja takze chcialam sie wydostac z tej pulapki. Poczatkowo myslalam, ze drzwi zaryglowano lub zamurowano, ale w koncu otworzyly sie, bardzo powoli i jakby niechetnie. Swiatlo szare jak zimowy zmierzch nakreslilo przede mna w mroku trzy boki kwadratu. Weszlam jeszcze na dwa stopnie, zeby oprzec sie plecami o drzwi, i silnym pchnieciem odrzucilam je do tylu. Starozytny kurz buchnal mi w twarz. Zawahalam sie na chwile, nie wiedzac, co moglo kryc sie wyzej. Pozniej jednak wyszlam na gore, bo musialam. Zobaczylam stosy kamiennych blokow, nawet resztki muru, jakby to ukryte przejscie prowadzilo kiedys do wnetrza jakiejs sporej budowli. Lecz jesli tak bylo, to... Zamrugalam oczami. Przez moment wyraznie widzialam ruiny: stosy kamieni wygladaly jak cienie. Po chwili rumowisko zniknelo. Z ziemi wylonily sie widmowe sciany, zmaterializowaly i okrzeply. Wysoko w gorze dach przeslonil niebo. Czy znow znalazlam sie w sali krysztalowej czaszki? Nie, nie bylo tu kolumn i pomieszczenie wydalo mi sie okragle. Moze weszlam na parter jakiejs wiezy? Waskie okienka przepuszczaly niewiele swiatla i wnetrze rozjasnial pulsujacy blask pochodni umieszczonych na scianach w rownych odstepach. Otwierajac drzwi zapadowe, odsunelam na bok kobierzec z futer co najmniej kilku snieznych panter. Rozejrzawszy sie wokolo, zobaczylam fantazyjnie rzezbione zydle i lawy, a pod sciana stol, na ktorym stala misa z czerwonego krysztalu pelna malych, czerwonych winogron, najslodszych i najrzadszych, jakie znal moj lud. Obok niej polyskiwal dzban ze stopu srebra i zlota, w ksztalcie tradycyjnego smoka z uniesiona glowa i rozwarta paszcza. To wszystko iluzja, szybko i bezblednie ocenilam sytuacje. Ale kiedy nachylilam sie, zeby wygladzic pofaldowany dywan, dotknelam miekkiego futra. Wiec ta iluzja dzialala na kilka zmyslow jednoczesnie! Odwrocilam sie znow w strone stolu, chcac dowiedziec sie czegos wiecej, lecz nagle powietrze stezalo, pociemnialo i utworzylo ludzka postac. Byla to Laidan. Widzac moje zdumienie, rozesmiala sie i odgarnela z czola kosmyk plomiennorudych wlosow. -Czy zaskoczylo cie to, siostrzyczko? Przeciez mozna zmusic do posluszenstwa czas, tak samo jak przestrzen - albo inne czesci skladowe rzeczywistosci, ktore ludzie nieslusznie uwazaja za stale i niezmienne. To jest Zefar... Powiedziawszy to, przygladala mi sie przez chwile, jakby spodziewala sie, ze rozpoznam te nazwe. Pozniej wzruszyla ramionami. -Zreszta, to nieistotne, czy pamietasz. To wszystko... - mowiac to rozlozyla ramiona. W tym otoczeniu jej mglista szata wydawala sie mniej przejrzysta i bardziej podobna do normalnej tkaniny - ...chetnie odpowiada na moj zew, poniewaz kiedys przyczynilam sie do jego powstania. Tam, gdzie wspomnienia sa najtrwalsze, mozna pokonac nawet czas. Ale to niewazne. Przybylas. Rozmyslnie usiadla na jedynym prawdziwym krzesle, ktore stalo przy stole. Na ciemnym tle wysokiego oparcia jej wlosy jeszcze bardziej przypominaly plomienie. -Tak, jestesmy w Zefarze, mlodsza siostro. Czeka tu na ciebie zadanie, ktore mozesz wykonac nawet w tej petli czasu. - Oparla brode na dloni, a lokiec na stole. I chociaz jej usta nadal sie usmiechaly, oczy wygladaly jak kawalki sopli wyrwanych z paszczy Lodowego Smoka, wialo bowiem od nich coraz wiekszym chlodem. -Twoj los jest nierozerwalnie zlaczony z losem mezczyzny, ktorego nazywasz Yonanem - jakkolwiek kiedys nosil on inne imie i udawal glupiego, lecz niezbyt przekonujaco. Jego aspiracje doprowadzily go do zguby, ale nie w odpowiednim czasie... Odnioslam wrazenie, ze slowo "czasie" obudzilo echo w okraglej komnacie, jak daleki dzwiek gongu, ktorego nie mozna zignorowac. -Teraz znow chcialby grac role glupca - ciagnela. - Nie mozna przenicowac przeszlosci, tylko ja ulepszyc. Posluze sie wiec toba, a za twoim posrednictwem Yonanem. Yonan jest nikim, moglby jednak zniszczyc to, czego przez cale swoje zycie - dwadziescia ludzkich zywotow - nie zdolal ozywic. Dlatego - mlodsza siostro - zrobisz, co nalezy. I wszystko wtedy stanie sie takie, jak tego pragniemy... Wreszcie odzyskalam mowe. Moze mysl o tym, ze mam byc narzedziem, ktorym chce zabic Yonana, sprawila, iz wydobylam z siebie ochryply glos, jakbym nie odzywala sie przez ostatnie dwadziescia lat. -Jak ty tego pragniesz... - Czyzbysmy juz kiedys tak sie sprzeczaly? Cien wspomnienia wyplynal z otchlani niepamieci. Moze w inny sposob, lecz bez watpienia kiedys bylysmy przeciwniczkami. Wtedy musialam wiedziec wiecej, znacznie wiecej... Laidan znow sie rozesmiala i powiedziala drwiaco: -Jesli trafisz na ten zapomniany szlak, nie znajdziesz wiele na jego koncu. Wtedy ci sie nie udalo i nie uda ci sie dzisiaj. Wierz mi - jej oczy zaplonely, zaiskrzyly diamentowym blaskiem jak lod w promieniach slonca - przegrasz. Teraz jestes znacznie slabsza niz w poprzednim wcieleniu, kiedy walczylas ze mna. Tak, dasz mi Yonana i wszystko bedzie, jak nalezy. Chodz! Wstala, przywolujac mnie ruchem reki. A ja posluchalam, poniewaz od chwili, gdy sie ocknelam wsrod wzgorz, nie moglam sprzeciwic sie jej woli. Laidan nawet sie nie obejrzala, zeby sprawdzic, czy za nia ide. Podeszla do schodow wijacych sie spirala wokol wewnetrznych scian tej budowli i zaczela sie szybko po nich wspinac. Musialam pojsc w jej slady. Doszlysmy do drugiej, polozonej wyzej komnaty, gdzie sufit byl nieco nizszy. Zobaczylam tam polki i stoly, zastawione roznymi miskami, malymi puzderkami i skrzynkami. Z sufitu i ze scian zwieszaly sie peki suszonych ziol. Srodek pomieszczenia byl pusty. W kamiennej posadzce osadzono ulozony z kolorowych kamykow czarodziejski pentagram. Na koncach ramion gwiazdy staly grube, czarne swiece, ktore juz kiedys zapalano - wskazywaly na to nacieki z budzacego odraze wosku. Za pentagramem spostrzeglam mniejsze kolo, otoczone czerwono-czarnymi runami. A w kole lezal zwiazany i zakneblowany - Tsali! Nie mialam pojecia, jak sprowadzono tutaj Jaszczuroludka. 4 Instynktownie sprobowalam nawiazac z nim kontakt myslowy. Lecz moja mysl odbila sie od niewidzialnej zapory, tak misternie splecionej, ze nic nie moglo jej przebic. Byl to jeszcze jeden przyklad czarow Laidan, ktora teraz odwrocila sie do mnie plecami. Gardzila mna, uwazala za tak slaba, ze juz nawet nie probowala wytezac mocy dla zachowania nade mna kontroli. W skupieniu zaczela czegos szukac na przeladowanych polkach, z jednej zdejmujac prymitywnie wykonany, przykryty pokrywka garnek, z drugiej zas butelke, w ktorej jakis plyn wirowal jak zywy.Spojrzalam Tsalemu w oczy, chcac przynajmniej zwrocic jego uwage w sytuacji, gdy nie moglam porozumiec sie za pomoca mysli. Poznal mnie, ale w jego wzroku wyczytalam tez oszolomienie, szok i... czy byla to niechec? Jeszcze w dziecinstwie rozwinelam wrodzone zdolnosci, poniewaz moglam nawiazac kontakt z innymi zywymi istotami, ktore wcale nie sa gorsze od ludzi (mimo ze ignoranci tak uwazaja, gdyz nie umieja one chodzic, rozmawiac czy myslec podobnie jak my). Wprawdzie Jaszczuroludki, Renthany i Yorlongi z Zielonej Doliny mialy przodkow, ktorzy roznili sie od naszych antenatow, lecz na rowni z ludzmi stanowily ogniwo w wielkim lancuchu zycia. Ryba ukryta w naslonecznionej sadzawce, antylopa pasaca sie na lace, sniezna pantera skradajaca sie wsrod szczytow, wszystkie one mysla i czuja, nawet jesli nie potrafimy ich zrozumiec. Przyzywalam rowniez weze. Przypomnialam sobie nagle, jak bardzo zaniepokoil sie Yonan, gdy znalazl mnie polaczona myslowa wiezia z wezem, wiezia tak scisla, jak to tylko bylo mozliwe. Lecz wszystkie te zwierzeta zyly w Estcarpie i nie nosily w sobie skazy Ciemnosci. Natomiast w Escore grasowaly niebezpieczne stwory, ktore wykorzystalyby probe nawiazania takiego kontaktu do ataku na mnie. W jakim stopniu Laidan wykorzystywala istoty stworzone przez coraz silniej ulegajacy zwyrodnieniu lud, ktory ingerowal w prawa natury albo dla zabawy, albo dla uzyskania nowych slug? Najwidoczniej uwazala Tsalego za wroga i bez pytania wiedzialam, ze szykuje dla niego los najgorszy z mozliwych. Poniewaz skupila uwage i wole na czym innym, pozostawiwszy tylko tyle mocy, zeby mnie tutaj zatrzymac, zaczelam rozgladac sie dokola, szukajac jakiejkolwiek broni lub sprzymierzencow. W tej kolebce magii nie bylo okien i polki zaslanialy sciany od dolu do gory, a sufit znajdowal sie znacznie nizej niz w dolnej komnacie. W katach i zakamarkach przez lata nagromadzily sie wielkie pajeczyny. Niektore byly tak ciezkie od kurzu, iz wygladaly jak strzepy zaslon. A w nich... Wyslalam tam badawcza mysl. Dotknelam calkowicie obcego umyslu, beznamietnej, zarlocznej - i wyglodzonej iskierki swiadomosci. Nigdy dotad nie probowalam przywolywac owadow i podobnych do nich stworzen, ale teraz ucieszylam sie, ze w ogole mi sie to udalo. Najwyrazniej Laidan, zaaferowana sobie tylko wiadomymi przygotowaniami, nie zauwazyla, iz rozluznilam nieco wiezy geas. Zlokalizowalam jeszcze dwa pajaki. Z trudem przyszlo mi utrzymac z nimi kontakt; poziom ich swiadomosci bardzo roznil sie od mojego. Odnioslam wrazenie, ze kurczowo sciskam line, ktora ktos mi bez przerwy wyrywa z reki, i ze znow ja lapie, zanim zbytnio sie oddali. W zakurzonych pajeczynach czaily sie bezlitosne, smiertelnie niebezpieczne lowczynie. Nasze sprawy wcale ich nie obchodzily. Ale byly tam. Teraz skoncentrowalam sie na najwiekszej i przypuszczalnie najstarszej sieci. Cos sie poruszylo w otworze w srodku pajeczyny. Wiec... wiec zwabilam jej mieszkanke tak daleko na otwarta przestrzen! Nie mialam zadnego planu, tylko nadzieje, bardzo slaba w owej chwili. A jednak zdolalam przywolac "lokatorki" Laidan. Musialo im sie niezle powodzic - ich ciala byly rozdete od nadmiaru pokarmu, a pajeczyca rezydujaca w najwiekszej sieci nie zmiescilaby mi sie w dloni. Nie byly to zwykle pajaki. W ich szczekach kryl sie jad. Mogly unieruchomic zdobycz, uwiezic w sieci i pozrec ja jeszcze zywa. Ich malenkie oczka blyszczaly zlowrogo. Laidan skonczyla selekcje skladnikow potrzebnych do nie wiem jakiej ohydnej ceremonii. Teraz krazyla wokol pentagramu, na koncu kazdego ramienia gwiazdy ustawiajac druga swiece obok pierwszej i posypujac laczace je linie sproszkowanymi ziolami o nieprzyjemnym zapachu. Domyslalam sie, co zamierzala... nas dwie beda chronic bariery, ktore starannie ustawiala. A tam, gdzie powinno sie pojawic uosobienie Zla, ktore Laidan chciala przywolac z zaswiatow, znajdzie sie Tsali. Jaszczuroludek mial stac sie przeznaczona dla niego krwawa ofiara... Obecnie moja dreczycielka musiala jeszcze bardziej zmniejszyc zasoby kontrolujacej mnie energii, by skoncentrowac sie na koncowych przygotowaniach. Mamrotala nieznane slowa, przenikliwie spiewala zaklecia, ktorymi nie zhanbilaby sie zadna prawdziwa Czarownica. Nie mogla popelnic zadnego bledu - narazilaby zycie, gdyby pominela ktores z zabezpieczen. Najwieksza mieszkanka pajeczyny pobiegla na skraj swojej sieci i zatrzymala sie, rozgladajac wokolo. Oszukalam ja, umiesciwszy w jej mozgu informacje, ze zdobycz jest blisko. Opuscila sie w dol, przedac w drodze nic, ktora laczyla ja z jej mieszkaniem. Teraz kolysala sie tam i z powrotem jak ogromna, pomaranczowo-czarna kropka. Czulam, ze nie podobaja sie jej zapachy rozgniatanych ziol buchajace z dolu. Chciala sie wycofac, lecz powstrzymal ja obraz smacznej uczty, ktory wtloczylam do jej swiadomosci. Wkrotce zakurzona kryjowke opuscila druga pajeczyca, a za nia trzecia. -No, tak. - Laidan wstala i otrzepala dlonie z resztek ziol. - Jestesmy gotowe, siostrzyczko. Teraz poslemy wezwanie... Ofiara zostanie przyjeta i powitamy cie w naszym gronie... -A jesli nie zechce? - Odwrocilam wzrok od pajakow, w obawie, ze wiedzma je zauwazy. -Nie masz wyboru - odparla. - Nie zdolasz sie obronic przed tym, co przywolam, co cie posiadzie... No, na jakis czas. Kiedy sie wycofa, bedziesz juz do niego nalezala, a wtedy - wskazala reka na wyposazenie komnaty - sama bedziesz chciala sie uczyc. Jest w tobie cos, co otworzy dla nas bramy. Czy sadzisz, ze w przeciwnym razie zdolalibysmy cie wezwac? - Spojrzala na mnie dziwnie i dodala: - Mysle, ze w glebi duszy tesknisz za tym. Jestes jedna z nas, siostrzyczko, poniewaz wolisz ksztaltowac, niz byc ksztaltowana. Nie zaprzeczaj tylko, ze to nieprawda. -Nie naleze do Ciemnosci! - odparowalam. Laidan wzruszyla ramionami. -Czymze jest Ciemnosc, a czym Swiatlo? Slyszalas tylko jedna historie, a opowiedzieli ci ja nasi wrogowie. Tak wiele mozna sie nauczyc. Czy zamkniemy i zaryglujemy drzwi prowadzace do tej wiedzy, gdyz niektorzy boja sie tego, co sie za nimi kryje? Jest tylko jedna rzecz, ktorej nalezy pragnac - Moc! Wszystko inne ginie w otchlani czasu, zdruzgotane i zapomniane. Nic nie trwa tak dlugo jak pragnienie Mocy. Tak, sama sie o tym przekonasz i bedziesz sie nia cieszyla. Nalezysz bowiem do tych, ktorych mozna napelnic Moca jak karafke zimowym winem. Jej slowa, przynajmniej w pewnym stopniu, padly na podatny grunt, zaintrygowaly jakas czastke Crythy. I tak jak zwatpilam w siebie podczas rozmowy z pania Chriswitha, tak teraz obudzily sie we mnie inne watpliwosci. Pragnelam... pragnelam sie uczyc, chcialam wiedziec, co moglabym zrobic, gdybym postanowila w pelni wykorzystac moj talent! Pragnelam - Mocy! Jednak inna czesc mojej istoty stanela teraz do boju. Moc... Przeciez Moc mogla zdeprawowac i zeszpecic, zniszczyc tego, kto sie nia poslugiwal. Najwieksza z pajeczyc wisiala teraz prosto nad Tsalim. Jaszczuroludek przeniosl spojrzenie ze mnie na kolyszace sie w gorze stworzenie, zauwazyl tez jej siostry rozwijajace swoje nici, zeby opuscic sie na dol. Laidan stanela obok mnie we wnetrzu pentagramu. Podniosla mala, czarna rozdzke wyjeta spomiedzy mglistych draperii. Po kolei wycelowala ja w swiece ustawione na ramionach gwiazdy. Zapalily sie tlustym, szkarlatnym ogniem. Zrobilo mi sie niedobrze, az zgielam sie wpol, przyciskajac rece do brzucha. Wszystko sie we mnie buntowalo przeciw jej czarom: umysl i cialo. Moja pewnosc, ze bez walki nie ulegne Ciemnosci, umacniala sie i krzepla. Kiedy wiedzma zaczela przywolywac sily, ktore chciala zmusic do posluszenstwa, ja skupilam cala uwage na pajakach. Jeszcze nie wiedzialam, w jaki sposob sie nimi posluze, ale innej broni nie mialam. Nauczylam sie dostatecznie duzo od pani Dahaun, by wiedziec, ze podczas magicznych obrzedow rownowaga jest bardzo chwiejna i latwo ja naruszyc. Laidan otoczyla swoimi zabezpieczeniami zarowno kolo jak i gwiazde, w ktorej stalysmy, lecz nie pomyslala o tym, co moglo znajdowac sie w gorze. Czarne swiece wydzielaly wstretny zapach. Tymczasem Laidan oddychala nim gleboko przed wypowiedzeniem kolejnego slowa, jakby czerpala z niemilej woni dodatkowy pokarm albo energie. A potem... Powietrze poruszylo sie w mniejszym kole, zawirowalo i pierwszy pajak wpadl prosto w ow wir. Cos sie sklebilo. Laidan drgnela i na moment przestala spiewac. Nastepne oszukane przeze mnie lowczynie zniknely po kolei w mglistej kolumnie. Wiedzma cofnela sie, podnoszac reke do ust. Po raz pierwszy wygladala na wstrzasnieta tym, co zobaczyla albo poczula... Moze nie bylam rownie wrazliwa jak Laidan, ale wyczulam silne zamieszanie. Cos, co zostalo wezwane, rozgniewalo sie, cofnelo i... I odeszlo! Sluzka Zla krzyknela, zatykajac rekami uszy, jakby chciala uchronic sie przed dzwiekiem, ktorego nie mogla zniesc. Ja jednak nic nie uslyszalam. Wyczulam jedynie odwrot nieznanej sily. A po chwili i moja dreczycielka zniknela jak zdmuchnieta. Czarne swiece zgasly i w komnacie zrobilo sie ciemno. Bylam wolna! W jednej chwili wybieglam z pentagramu, porwalam ze stolu duzy noz i rozcielam Tsalemu wiezy. Juz nie dzielila nas niewidzialna zapora. A jednak cos jeszcze ciazylo mi na duszy w tym starozytnym miescie, ktore Laidan nazwala Zefarem. Tsali wstal i zacisnal pazurzaste palce na moim przegubie. "Chodz!" - Pobiegl w strone schodow, pociagajac mnie za soba. Wszystko wokol nas falowalo i zamazywalo sie, jakby sam kamien topil sie i odplywal w nicosc. Wydalo mi sie, ze stopnie drza pod moim ciezarem i rozpadaja sie w pyl. Przypuszczam, ze to znikala iluzja, ktora wiedzma otoczyla to miejsce. Grozilo nam, ze zostaniemy uwiezieni miedzy epokami albo pogrzebani pod kamiennymi blokami, ktore w pozniejszych wiekach runely na ziemie. Wreszcie, dyszac ciezko, znalezlismy sie na otwartej przestrzeni w otoczeniu omszalych, popekanych glazow, obok murowanego naroznika, ktory kiedys mogl byc zewnetrzna sciana jakiejs budowli. Tsali wciaz trzymal mnie za reke. Rozgladal sie po okolicy tak szybko krecac glowa, ze nie dorownalby mu w tym zaden czlowiek. Stal sztywno, pelen napiecia. Zrozumialam, iz nadal grozi nam niebezpieczenstwo. "Laidan?" - wyslalam te jedna, jedyna mysl do jego umyslu. "Ona nie umarla... jeszcze nie... - potwierdzil moje obawy. - Uciekla do wlasnego zakatka nicosci, zeby sila, ktora wezwala, nie zwrocila sie przeciw niej. Trwa tam, zapamietujac sie w nienawisci, ktora w niej wzbierze, gdy dowie sie o tym, co sie gdzie indziej stalo. A poniewaz juz niejednokrotnie sie z toba laczyla, wiec znow mozesz sie stac dla niej brama przez czas i przestrzen". "Co sie gdzie indziej stalo?" - Uchwycilam sie niezrozumialej czesci jego ostrzezenia. "Ten, ktorego chciala obudzic, wreszcie naprawde umarl. Mlodzieniec imieniem Yonan i Uruk od Topora rzucili wlasne czary. Ale wskutek tego Laidan zaplonie jeszcze wieksza nienawiscia. Wydaje mi sie jednak, ze w najblizszym czasie nic nie zrobi. Uciekajac, zbytnio oddalila sie od nas. Lecz my jeszcze z nia nie skonczylismy". Nie puszczajac mojej reki, wyprowadzil mnie ze starozytnej ruiny. Sucha jesienna trawa muskala mi uda, siegajac Tsalemu prawie do pasa. "Powiedz, co sie stalo? Dlaczego pajaki..." - zajaknelam sie. Bo chociaz pajeczyce wykonaly moje polecenia i najwyrazniej zniweczyly czary Laidan, to nadal nie rozumialam, jak do tego doszlo. "We wszystkich obrzedach rzucania czarow bardzo trudno jest utrzymac rownowage - odpowiedzial Tsali, jakby mimochodem, nadal bardziej zwracajac uwage na otoczenie, jakkolwiek ostatni kamienny blok Zefaru pozostawilismy juz za soba. - Sila, ktora wezwala Laidan, zazadala krwawej ofiary. I Laidan ja przygotowala. - W jego mysli wyczulam beznamietnosc, jakby to nie on mial stac sie ta ofiara. - Ale gdy ten sluga Ciemnosci otrzymal inne zywe istoty, stracil orientacje i wpadl w gniew. Byl przekonany, ze Laidan chciala zapewnic sobie jego pomoc w zamian za tak nedzny ochlap. Ci, ktorzy naprawde naleza do Ciemnosci, nikomu nie ufaja. Wprawdzie musza byc posluszni pewnym czarom, lecz jesli druga strona nie wypelni skrupulatnie warunkow umowy, wowczas wszystkie zobowiazania traca waznosc. Trzy pajaki nie mogly sie rownac z jednym Tsalim..." - zakonczyl ironicznie. Usmiechnelam sie, mimo ze czulam sie slaba i bezbronna w tym niebezpiecznym swiecie. "Gdzie jestesmy?" - zapytalam. Czy to byla nasza epoka? I czy uda nam sie wrocic do Zielonej Doliny? "Nie moge udzielic wyczerpujacej odpowiedzi na wszystkie pytania. - Moj towarzysz bardzo szybko odczytal te mysli. - Ale musimy isc bardzo ostroznie. Laidan bedzie miala okazje do odnowienia zapasow Mocy. Kiedy dowie sie, ze Targi nie zyje... - pokrecil glowa. - Wtedy ulagodzi ja tylko rozlew krwi. Poniewaz raczej nie zdola wywrzec zemsty na tych, ktorzy zabili Targiego, tym bardziej bedzie chciala zemscic sie na nas". "A Yonan i Unik?" Tsali odpowiedzial mi takim tonem, jakby w tej chwili mial wazniejsze sprawy na glowie. "Krocza wlasna droga... Dobrze sie spisali. To my musimy dochowac wiary Zielonej Dolinie. Nie mozemy tam wrocic, dopoki Laidan..." - w tym miejscu jego mysl przygasla, jakby chcial ja ukryc przede mna. "Dopoki Laidan moze rzucic na mnie czary" - z gorycza dokonczylam za niego. Wiedzialam, ze to prawda i ze musze stawic jej czolo, wytezajac wszystkie sily ciala i ducha. 5 Wedrowalismy dalej. Kiedy oddalilismy sie od ruin Zefaru, Tsali zwolnil nieco kroku. Krajobraz wokol nas byl szarobrunatny. Pozna jesien ogolocila ziemie z zieleni, a mroz wyssal soki z trawy i ziol, i teraz, suche i zwiedle, szelescily na wietrze.Natrafilismy na pozostalosci starozytnej drogi, glownie na kamienne bloki, rozrzucone to tu, to tam, poprzykrywane ziemia lub wypchniete do gory przez korzenie drzew. Rozejrzalam sie wokolo, starajac sie znalezc jakis znajomy punkt orientacyjny, chociaz w pelni zdawalam sobie sprawe, ze nie moge powrocic do Zielonej Doliny, dopoki calkowicie nie uwolnie sie spod wplywu Laidan. Zaczai mi dokuczac glod i pragnienie. Nie wiedzialam, dokad Tsali nas prowadzi, ale go o to nie zapytalam. Szlam jak we snie, tam gdzie wskazal. Lecz glowe mialam nabita myslami, goraczkowo poszukiwalam potrzebnej mi umiejetnosci, stosownego aspektu mojego talentu. Dotad uwazalam, ze nie moge sie obronic przed Laidan. Ile uplynie czasu, zanim ta wiedzma osmieli sie opuscic kryjowke i sprobuje znow zrobic ze mnie swoje narzedzie? Narzedzie? Nie wiem, dlaczego uczepilam sie mysla tego slowa. Czlowiek tworzy na dwa sposoby: dzieki wizji powstalej w mozgu, ktora sama w sobie nie jest czarostwem, i za pomoca rak - albo przedluzenia rak, ktore niektorzy stworzyli w zamierzchlej przeszlosci, by dopomogly im w rozwiazaniu konkretnych problemow. Byly wiec narzedzia rolnika - plug, ktorym orano ziemie przygotowujac ja do przyjecia ziarna, grabie i motyka, mlotek i pila; pozostalych nawet nie umialam nazwac. Ale inne dobrze znalam: garnki, ktore wieszalo sie nad ogniem i gotowalo w nich strawe, wrzeciono do przedzenia nici, igla, krosno, lyzka, krotki noz... Ludzie wynalezli tez narzedzia, ktorymi walczyli: pistolety strzalkowe - moje palce poruszyly sie podswiadomie, jakby chcialy sie zacisnac wokol jakiegos i poszukac guzika spustowego - oraz miecze i lance. Nasi mezczyzni powrocili do tych ostatnich, gdyz nie moglismy wytwarzac strzalek; wreszcie tarcze sluzace do obrony. A lesni ludzie z Zielonej Doliny nosili u pasa bicze silowe, ktore byly oswojonymi i udomowionymi dziecmi blyskawicy. Wszystko to byly narzedzia, nawet umysl. Lecz ja dotad ponosilam same kleski, poniewaz nie nauczono mnie, co mozna robic za pomoca narzedzia, z ktorym przyszlam na swiat. Tsali skrecil na wschod, opuszczajac pozostalosci starozytnej drogi. Potykajac sie ruszylam w strone, w ktora pociagnal mnie za reke. Nie mialam zadnego innego planu. Dzien byl szary jak martwa trawa wokol nas. Szlismy jakas sciezka pod bezchmurnym niebem. Nagle uslyszalam szum plynacej wody i moje usta wydaly mi sie pelne kurzu. Tsali kierowal sie w dol parowu, ktory z kazdym krokiem stawal sie coraz bardziej stromy. Teraz juz nie trzeba mnie bylo ponaglac, poniewaz sama szlam szybko ku wodzie oplywajacej glazy w skalnym lozysku. Ukleklam nad strumykiem, umylam starannie rece, a pozniej, zlaczywszy je, nabralam wody, ktora zaczelam chciwie pic. Jaszczuroludek przykucnal nieco dalej i chleptal zyciodajny plyn dlugim jezykiem. Zaspokoiwszy pragnienie, juz przytomnie rozejrzalam sie wokolo. Poczulam naraz dotkliwy glod. Tsali nagle rzucil sie do przodu, zanurzajac w strumieniu przednie konczyny, po czym wstal ociekajac woda. W pazurach trzymal trzepoczaca sie rybe. Zaczekal, az znieruchomiala, i cisnal ja na ziemie za soba. Pozniej znow przykucnal na brzegu i wpatrzyl sie w bystry nurt. Juz dawno temu postanowilam, ze nigdy nie zabije zywej istoty po to, by ja potem zjesc. Teraz jednak zrozumialam, ze musze postepowac rozsadnie i ze jesli chce przezyc, powinnam spozyc zdobycz Tsalego. Ale w zaden sposob nie moglam sie zmusic do dotkniecia martwej ryby. Patrzylam tylko, jak Jaszczuroludek wyciaga kolejna. Nastepnie wyszedl na przeciwlegly brzeg, gdzie woda wyrzucila polamane galezie, i wrocil z ostro zakonczonym kijem, ktorym wypatroszyl ryby. Oskrobal je znalezionym kamieniem. Nie rozpalilismy ogniska - zreszta i tak wiedzialam, ze Tsali bedzie wolal zjesc rybe na surowo. Z obrzydzeniem spojrzalam na porcje, ktora przede mna polozyl, lecz to byl jedyny dostepny pokarm. W koncu zdolalam podrobic nieco lykowate mieso i je przelknac. Okazalo sie to nie trudniejsze od licznych prob, przez ktore przechodzi kazdy wojownik. Majac przeciw sobie Laidan i jej swiat, wyruszylam na wojne. W gorze rozlegl sie przeciagly okrzyk. Z zaskoczenia omal nie zadlawilam sie ostatnim kesem. Nad nami unosil sie jakis ptak. Otworzyl dziob i znow zaskwirzyl, bezwstydnie znizajac lot, jakby chcial nam wyrwac jedzenie z rak. Jego piora mialy niemal ten sam odcien szarosci co niebo tego dnia, ale wokol oczu zauwazylam blyszczace, czerwone otoczki. Nigdy takiego nie widzialam. Nie znalazlam tez w mozgu skrzydlatego przybysza nic poza tym, czym sie zdawal. Byl drapieznym ptakiem, tak, lecz jednym z tych, ktore kieruja sie wylacznie swoja dzika natura i nie sluchaja rozkazow Ciemnosci. Glosne okrzyki pierwszego drapieznika sprowadzily jego towarzysza. Nie odrywalam od nich wzroku, gdy oba zajadaly sie resztkami, ktore Jaszczuroludek odrzucil na bok. Poczulam znow to samo lekkie poruszenie w glebinach pamieci. Nie moglo byc wspomnieniem - przysieglabym, ze jeszcze nigdy nie widzialam tych ptakow - a jednak... Ich szare, matowe skrzydla i plonace szkarlatem obwodki wokol oczu wydaly mi sie bardzo wazne. Zerwalam sie na rowne nogi, tulac do piersi zacisniete w piesci rece. -Ninutra! - zawolalam tak glosno, ze na chwile zagluszylam nieprzerwany skwir szarych drapieznikow. Ninutra? Czy bylo to imie, czy tez nazwa jakiegos miejsca? Niechetnie otworzylam umysl i zaczelam szukac, glebiej, coraz glebiej... Postepowalam nierozwaznie, gdyz przedtem zapuszczalam sie w glebiny mojego mozgu tylko pod kontrola pani Dahaun. A tutaj i teraz moglo mi grozic wielkie niebezpieczenstwo. Jednak odegnalam te mysl. Musze sie dowiedziec! Ninutra... Dostrzeglam zamazany obraz. Zamknelam oczy na niebo, na ptaki, na caly swiat, ktory znalam, i szukalam wewnatrz siebie. "Ninutro, przybadz!" - rozkazalam temu fragmentowi mysli... czy wspomnienia. Kim byl Ninutra? Zakrecilo mi sie w glowie. Mglisty obraz stal sie wyrazniejszy. Czekalam z zapartym tchem, a podniecenie i nadzieja wyparly wowczas zarowno strach, jak i ostroznosc. Zobaczylam postac otoczona plomienna chmura tej samej barwy co platki wokol oczu szarych ptakow. Gdybym tylko mogla wyrazniej zobaczyc, jakos odsunac te zaslone z blasku! Ninutra... byl Moca... a nie miejscem. Moca Ciemnosci? Wiec co przywolalam?! Nie, gdyz wrodzony ostrzegawczy zmysl, wzmocniony przez nauki pani Dahaun, nie zareagowal. Ale nie poczulam tez glebokiej ufnosci, ktora, jak sadzilam, powinna mnie napelnic, jesli wezwalam Moc Swiatla. Czy mogla to byc jakas trzecia sila, trzymajaca sie z daleka zarowno od Ciemnosci, jak i od Swiatla - sila kroczaca wlasna droga, niezrozumiala dla tych obu? Staralam sie oczyscic myslowy obraz i lepiej przyjrzec sie swietlistej postaci, lecz blask otaczal ja zbyt szczelnie. Powoli, jak kregi powstale od wrzuconego do wody kamienia, naplynela stamtad fala energii, ktora stawala sie coraz cieplejsza... goraca... Moze nawet krzyknelam. W kazdym razie wzdrygnelam sie wewnetrznie i cofnelam, daremnie probujac przegnac wizje. Lizaly mnie fale goraca, beznamietnie, bez gniewu. Poczulam, ze sila zwana Ninutra byla zaciekawiona, ze moje slabe wolanie zaklocilo jej spokoj, wyrwalo ja z glebokiej kontemplacji. Czy zobaczylam jednego z Wielkich Adeptow? Jesli tak bylo, to dawno utracil ludzkie dziedzictwo. Stal sie czysta moca, ktorej nie rozumialam, gdyz wydala mi sie bardzo obca... Pozniej obraz jakby sie cofnal, a wraz z nim fala ciepla. Teraz wydalo mi sie, ze widze dluga nawe, na ktorej koncu stoi jakas postac. Czerwony blask powrocil do jej ciala. Patrzac na Ninutre przypomnialam sobie, ze kiedys ja (albo wewnetrzna, centralna czesc mojej istoty), teraz slaba, okaleczona i na dlugo pogrzebana przez inne wcielenia i epoki, kontaktowalam sie z ta sila. Lecz to bylo bardzo dawno temu i laczaca nas wiez rozpadla sie w proch... Otworzywszy oczy, znow zobaczylam szary krajobraz nad strumykiem. Niezwykle ptaki odlecialy. Tsali przykucnal na kamieniach, wpatrujac sie we mnie blyszczacymi oczami. -Ninutra... - Wyszeptalam jeszcze raz, a potem przemowilam w mysli do mojego towarzysza: "Tsali... kim byla ta Moc?" Jaszczuroludek skinal glowa, nie do mnie, lecz jakby do tamtego mglistego obrazu. "Jednym z Wielkich Adeptow - odparl. - Nie pochodzacym ani z twojego, ani z mojego ludu, czy z jakiejkolwiek zyjacej dzisiaj rasy. Tylko nieliczni pozostali z nami przez jakis czas... dopoki nie urosli w potege ci, ktorzy szukali najstraszniejszej Ciemnosci i probowali ja przywolac..." -Ale dlaczego teraz go zobaczylam? "Nie wiem, panno Czarownico. Tylko to, ze te ptaki - wskazal na niebo i korujace w oddali sylwetki - bardzo dawno temu znaleziono w Ustroniu, gdzie Ninutra postanowil zamieszkac lub utrzymac kontakt z naszym swiatem. Byly tam tez kobiety, ktore otwieraly swoje umysly i serca i czasami przepowiadaly przyszlosc, tak ze nawet adepci sluchali Ust Ninutry". -Tsali... czy ja kiedys bylam jego Ustami? Jaszczuroludek pokrecil glowa. "Nie zadawaj mi zagadek, panno Czarownico - powiedzial. - Kazda rasa i gatunek ma wlasne legendy. Czy rodzimy sie na nowo po tym, jak oczyszczajace plomienie spopiela nasze cialo? A jesli tak sie dzieje, to czy mozemy sobie wszystko przypomniec? Nie wiem". -Ja zobaczylam... Ninutre - odpowiedzialam powoli i objelam sie mocno ramionami. - Ta Sila mnie ogrzala. Podnioslam glowe. Nagle uswiadomilam sobie, ze nie bylo to juz wspomnienie, tylko wiedza, swiezo zapamietana wiedza, jakbym miala przed oczami zwoj dopiero co przepisany przez strazniczke wiedzy tajemnej. Dlugo jej szukalam i jak kazdy poszukiwacz otworzylam szeroko umysl. Dlatego Laidan bez trudu mogla wejsc do pustego obszaru w moim mozgu, podatnego na jej chytre sugestie. Nie mialam pojecia, jak podzialala na mnie wizja Ninutry i co wlasciwie sie stalo, ale zdalam sobie sprawe, ze napelnily sie niektore z pustych komnat w moim umysle. Tsali wyprostowal sie, jezac grzebien na glowie. Jego skora pociemniala i zaczela lekko drgac, jakby calym cialem staral sie wyrazic uczucie, ktore nim owladnelo. -Panno Czarownico... Co chcesz teraz zrobic? -Zrobie to, co musze zrobic - ucielam. Badajac spojrzeniem brzeg strumienia pod naszymi nogami znalazlam to, czego szukalam: prosty patyk wyrzucony przez wode, kruchy i wyblakly. Podnioslam go i scisnelam w dloni. Po czym jak pedzlem nakreslilam w powietrzu obraz wyryty w moim umysle. Wiec to ma pojsc tak i tak, i tak... Najpierw ujrzalam niewyrazne linie. Pozniej z ich wnetrza rozprzestrzenil sie kolor, tak ze staly sie nieprzejrzyste. Plonely jak przygasle ognisko w nocy. Upuscilam patyk i stanelam, wpatrujac sie w moje dzielo, wymawiajac dzwieki niepodobne do slow. Przypominaly raczej chrapliwe okrzyki ptakow, ktore dawno temu gniezdzily sie w siedzibie Ninutry, a w znacznie pozniejszej epoce - dzisiaj - pozywily sie resztkami z polowu Tsalego. Powoli wyciagnelam przed siebie reke. Bylam pewna, ze skoro tylko zacisne palce na tym, co zawislo w powietrzu pomiedzy mna a Jaszczuroludkiem, uroczyscie przyrzekne poswiecic wszystkie sily walce, ktorej nie moglam w pelni zrozumiec. Czerwony blask przygasal, ale narysowany przeze mnie przedmiot stawal sie coraz wyrazniejszy, materializowal sie. Dlaczego sie wahalam? Przeciez od chwili gdy Ninutra odpowiedzial na moje wezwanie, wiedzialam, ze musze to zrobic. Ujelam w dlon i bez wahania wyciagnelam z powietrza miecz stworzony przez wiedze, ktorej jeszcze nie ogarnialam. Byl niemal rownie szary jak niebo, a jego kontury nadal wydawaly sie niejasne i mgliste. -Tak oto wypelnila sie wola Ninutry - powiedzialam powoli i glosno. - Albowiem jest to Miecz Zrodzony z Cienia - ani z Ciemnosci, ani ze Swiatla - a moga go nosic sludzy jednego i drugiego. Lecz teraz ja obejmuje go we wladanie... w imieniu Swiatla! Zakrecilam mlynka cudownym brzeszczotem jak wojownik sprawdzajacy, czy nowa bron jest dobrze wywazona. Nie byl ciezki jak miecz wykuty ze stali, nie mial klingi zdolnej ciac lub rabac ani ostrego konca, ktorym mozna by przebic wroga. Stworzony byl do innej walki. "Dokonalo sie..." - Odebralam mysl Tsalego. Jego slowa zabrzmialy jak proroctwo. - Dokonalo sie - przytaknelam. - Mysle, ze wlasnie po to sie urodzilam. Jestem tym, kim mialam sie stac. I niech Laidan pomysli, w jakim stopniu sie do tego przyczynila. 6 Dziwny miecz dematerializowal sie powoli niby strzep mgly rozproszony przez slonce - lecz wtedy niebo bylo olowiane. Wkrotce okazalo sie, ze w zacisnietej dloni trzymam pustke. Westchnelam z zachwytu. Moj umysl... Gdybym miala choc troche czasu, zeby sie zorientowac, co wypelnilo jego puste dotad komnaty. Moglam kierowac sie tylko instynktem i przekonaniem, iz czeka mnie taka walka, jakiej nie potrafilam sobie wyobrazic, mimo ze przeciez nawiazalam kontakt z Wielka Moca.Spojrzalam na pusta reke. Wiedzialam, ze na moje wezwanie natychmiast powroci do niej bron wykuta w imieniu Ninutry. Tsali obejrzal sie nagle. Syknal i grzebien na jego glowie stal sie niemal tak czerwony jak krew. "Mysliwi..." - odebralam ostrzegawcza mysl. Nie ulegalo watpliwosci, ze ci mysliwi nie przybyli z Zielonej Doliny, a moze nawet wcale nie byli ludzmi. Wyslalam wlasna myslowa sonde i dotknelam na moment sladow slug Ciemnosci. Nie odwazylam sie badac dokladniej, by sie dowiedziec, do jakiego gatunku nalezeli. -Poluja na nas... - Bylam tego pewna. "Szukaja zapachu; jeszcze go nie znalezli" - odparl Tsali. Zgial pazurzaste palce i jeszcze raz syknal. Wiec to tak, polowano na nas! Czy Laidan wrocila, zeby wydac nas na pastwe swoich wspolnikow? A moze tylko przypadkiem wpadli na nasz trop? Niewazne, dlaczego to zrobili. Wygladalo na to, ze nie bede miala czasu niezbednego do uporzadkowania nowej wiedzy i zapoznania sie ze zdolnosciami, ktorych istnienia nawet nie podejrzewalam. -Czy mozemy znalezc jakas kryjowke? Otaczaly nas niewielkie wzgorza, a gory pozostaly daleko za nami. Zreszta nie osmielilabym sie tam wyruszyc. Nie zobaczylam bowiem nigdzie niebieskich glazow, dajacych schronienie tym, ktorzy nienawidzili Ciemnosci. Zaraz po przybyciu do Escore dowiedzielismy sie, ze sa one oazami bezpieczenstwa w niepewnej okolicy. "Woda..." - Moj towarzysz skierowal sie w strone strumienia i zsunal z brzegu w powolny nurt. Przypomnialam sobie starozytna zasade: wiele rodzajow zla nie odwaza sie przekroczyc czystej, biezacej wody. Poszlam w slady Tsalego. Woda wlala mi sie do butow, gdy niewielkie fale siegnely ich szczytu. Podnioslam rozcieta suknie najwyzej, jak moglam, ale jej brzeg szybko sie zamoczyl. Stapajac powoli, by nie poslizgnac sie na kamieniach, szlam znacznie wolniej niz Tsali, ktory bez trudu mnie wyprzedzil. Koryto rzeki bylo tu szerokie, lecz dalej zwienczona piana wstega zwezala sie. Stosy naniesionego przez wode drzewa wskazywaly na okresowe wylewy, ktore jednak nigdy nie zdarzaly sie o tej porze roku. Woda byla plytka i tak przezroczysta, ze widzialam plywajace ryby i pelzajace po dnie opancerzone stworzenia, ktore wyploszylismy z kryjowek. Tsali odwrocil sie plecami do gor, ktore byc moze otaczaly Zielona Doline. Zaniepokoilo mnie jego zachowanie. Podjelam decyzje i odezwalam sie do niego w mysli: "Tsali, najdzielniejszy z wojownikow. Przypadl mi w udziale los, ktory nie musi byc twoim. Mozesz wrocic..." Nie pozwolil mi nic wiecej powiedziec. Obejrzal sie i zasyczal, piorunujac mnie spojrzeniem. Wyczulam gniew wzbierajacy w jego umysle. "Wedrujemy razem, panno Czarownico. Czyz jeden z Bractwa Reto, ktorego wiedza powstrzymala nawet Wielkiego Weza na czas dwoch uderzen serca tak, ze mozna bylo go naprawde zabic, mialby odwrocic sie plecami do dawnego wroga, mowiac: "To nie moja sprawa"?!" "Wybacz mi, wojowniku. - Nie moglam znalezc innej odpowiedzi. - Ale chodzi mi o to, ze wzielam na siebie brzemie czegos, czego naprawde nie rozumiem, a co moze zdradzic mnie lub zawiesc w chwili, gdy staniemy oko w oko z wrogami. Nie chcialabym pociagnac za soba innych w siec zlego losu". "Jakaz istota moze domagac sie wolnego wyboru, kiedy znow budza sie Wielkie Moce? Nasze legendy niewiele mowia o twoim Ninutrze. Nie wiem, czy byl po stronie Ciemnosci, czy Swiatla. Mysle jednak, ze nalezal do tych, ktorzy odwrocili sie plecami do obu i udal do miejsca, w ktorym sam rzadzi". Dalsze jego slowa przerwaly skrzekliwe okrzyki. Podnioslam glowe i zobaczylam nad nami szaro-szkarlatne ptaki. Zatoczyly krag i zanurkowaly, krzyczac przerazliwie. Przyszlo mi wtedy do glowy, ze mogly sie sprzymierzyc ze slugami Zla, ktorzy nas scigali. A moze byly zwiadowcami, ktorym polecono dopilnowac, zebysmy nie zdolali uciec? Usilowalam odsunac od siebie ten ich wrzask, ale tak przykuly moja uwage, ze potknelam sie o sliski kamien i osunelam na kolana, zanurzajac po pas w przerazliwie zimnej wodzie. Tsali znieruchomial, tak jak ja przedtem, wpatrzony w skrzydlata zaraze. Podrapal sie tylko po glowie u nasady grzebienia. Uwaznie nasluchiwal, jakby doskonale rozumial ow nieustajacy skrzek. Ja za to nic nie pojmowalam, mimo ze dotad zawsze moglam nawiazac kontakt z kazda zywa istota. A kiedy ostroznie sprobowalam nawiazac kontakt myslowy, na nic nie natrafilam, nawet na instynktowna przebieglosc, ktora znalazlam i wykorzystalam u pajakow w komnacie Laidan. Te ptaki byly - pustka! Nie wyczuwalam tez zadnej psychicznej zapory. Zaniepokoil mnie fakt, ze moglyby byc tak dobrze chronione. Latajace strzaly zblizyly sie jeszcze bardziej. Pochylilam glowe, gdy rozwrzeszczane ptaszysko sprobowalo - tak przypuszczam - dziobnac mnie w twarz lub w oczy. Zaslonilam twarz rekami. "To nasi przewodnicy..." - powiedzial Tsali. Glos mial spokojny, chociaz szaropiore drapiezniki krazyly tak blisko jego glowy, ze niemal muskaly skrzydlami jego grzebien. -A dokad to nas maja zaprowadzic? - zapytalam wyzywajaco i skulilam sie, kiedy inny "przewodnik" skierowal sie prosto na mnie. "Kto to wie?" - Jaszczuroludek wzruszyl ramionami. - Ale jesli za nimi pojdziemy, przestana nawolywac. Ten halas juz chyba slychac w dole strumienia. Wiedzialam, iz mozemy tylko wybrac mniejsze zlo. Nikt nigdy nie zaprzeczyl, ze sludzy Ciemnosci byli chytrzy i bezwzgledni. A wrzask dziwnych ptakow na pewno zaalarmowal wszystkich wokolo, moze na obszarze znacznie wiekszym, niz odwazylabym sie przypuscic. Tsali juz brnal przez wode w strone prawego brzegu. Skrzydlate drapiezniki jeszcze raz zatoczyly krag nad jego glowa, po czym skupily cala uwage na mnie. Poszlam wiec za Tsalim, choc troche wolniej, gdyz przeszkadzala mi mokra suknia. Gdy tylko stanelam na brzegu, wrzask ucichl nagle, jak uciety nozem. Mimo ze ptaki nieustannie fruwaly wokol nas, a glownie przed nami, wiecej ich nie uslyszelismy. Bylismy daleko od ruin Zefaru. Przed nami, az po horyzont, lagodnie opadala laka. Wysoka trawa juz zmatowiala i mocno wyschla. Nieliczne ocalale kwiaty wygladaly na jej tle jak szkarlatne lub rdzawozolte latki. Poza ptakami Ninutry nie zauwazylam zadnej zywej istoty i ta pustka siegala do majaczacego w oddali lasu. Ruszylismy we wskazanym kierunku. Oczywiscie pozostawialismy za soba slady, ktore sludzy Zla bez trudu mogli zweszyc. Niebo nieco pojasnialo. Podnioslam mokra suknie i usiadlam, zeby wylac wode z butow. Laka okazala sie wieksza, niz nam sie na poczatku wydawalo. Kiedy szlismy tak w strone horyzontu, odnioslam wrazenie, ze daleka linia drzew cofa sie z kazdym naszym krokiem. A ptaki Ninutry w milczeniu krazyly wokol nas i co rusz nurkowaly, pilnujac, bysmy nie zboczyli z drogi. Wokol bylo bardzo spokojnie. Nagle uslyszalam wycie tak ciche i dalekie, iz niewiele sie roznilo od powietrznej wibracji. Jeszcze z pobytu w Zielonej Dolinie wiedzialam, ze tak zwoluja sie Wilkolaki, sludzy Ciemnosci, bestie bedace bluznierczym polaczeniem czlowieka i wilka. Dzwiek ten dobiegl znad rzeki i dal nam pojecie o naturze przeciwnikow. Nie mialam przy sobie ani noza, ani miecza czy pistoletu strzalkowego, a Tsali niosl tylko puste pochwy od miecza i sztyletu, gdyz zostal rozbrojony przez wroga zaraz po schwytaniu. Teraz syknal i podniosl rece, wyciagajac pazury. Przedzieralismy sie przez wysoka trawe najszybciej, jak moglismy. Jezeli sludzy Ciemnosci zaskocza kogos z nas na otwartej przestrzeni, na pewno uzyja poteznego czaru, przed ktorym nie obroni nas zadne zaklecie. Wystarczy, ze trzykrotnie nas okraza, a nie zdolamy uciec z tego kregu. Jesli jednak dotrzemy do wciaz oddalajacych sie drzew, trudniej bedzie nas tam uwiezic. I wlasnie wtedy szare ptaki nas opuscily. Uniosly sie wysoko w gore, tworzac na niebie charakterystyczny znak V, i polecialy prosto do lasu. Moze juz wykonaly swoje zadanie? Potknelam sie ze dwa razy, chociaz podnioslam wysoko suknie. Nie tracilam czasu na ogladanie sie. Tym razem wycie rozdarlo powietrze znacznie blizej. Tsali, ktoremu ubranie nie krepowalo ruchow, moglby pobiec do przodu i blyskawicznie zniknac mi z oczu na dlugo, zanim ja dotarlabym do zbawczych drzew. Nie zrobil tego jednak, lecz schylil sie i podniosl z ziemi spory kamien. Byl odwazny, ale taka bronia nie pokonamy tych, co nas scigali. Z trudem, dyszac ciezko, posuwalam sie do przodu. W zapamietaniu nie zauwazylam, ze dowloklam sie do lasu, dopoki mocno nie uderzylam ramieniem o drzewo. Rozpaczliwie uczepilam sie zywej kolumny, czujac, ze jesli teraz upadne, nie zdolam sie podniesc. Tsali chwycil mnie za reke, odrywajac od pnia. "Dalej!" Zwatpilam w swoje sily. Wtedy po raz trzeci i zupelnie blisko uslyszalam straszliwe wycie. Ogarnal mnie paniczny strach. Slaniajac sie ruszylam tam, dokad ciagnal mnie moj towarzysz. Przeciskalam sie miedzy drzewami i kolczastymi krzakami; moja suknia ciagle zaczepiala o ciernie. Szarpalam ja, rozrywalam na strzepy i uwolniona podazalam za Tsalim. Dalej, wciaz dalej. Docieralo tu bardzo malo swiatla. Drzewa nie zrzucily calkowicie lisci, a raczej igiel - gdyz biegnac slizgalam sie po warstwie brazowawych igiel, dlugich jak moje przedramie. Kiedy przedarlismy sie przez zewnetrzna bariere lasu, napotkalismy bardzo skape poszycie - nawet kolczastych krzewow bylo niewiele. Tam znow zobaczylam szare ptaki. Czekaly, siedzac na galezi, a gdy sie do nich zblizylismy, polecialy przed nami. Wokolo panowala gleboka cisza - najlzejszy powiew nie poruszal igiel na drzewach, nie spiewal zaden ptak. Slyszalam tylko swoj wlasny glosny oddech - tego jednak nie moglam kontrolowac. Zrobilam jeszcze jeden chwiejny krok i omal nie upadlam. W ostatniej chwili uczepilam sie duzego, omszalego glazu. Dopiero gdy moje palce zaglebily sie w mchu, uswiadomilam sobie, ze bynajmniej nie trafilam na naturalna podpore. Trzymajac sie go kurczowo i lapiac oddech, zauwazylam, iz stoje przy pierwszym z szeregu podobnych glazow - niegdys kolumn - ginacych w glebi lasu. Oderwalam kepke mchu i odslonilam wizerunek ptaka: w glebokich jamach jego oczu nawet porosty nie zdolaly sie zakorzenic. Ozylo we mnie wspomnienie z nie mojej pamieci - zobaczylam wolne od mchu kamienie stojace rzedem wzdluz drogi, szare, upstrzone tylko jaskrawymi plamami w miejscach, gdzie pokolorowano plaskorzezby. Jakkolwiek nie byly to "bezpieczne" niebieskie glazy, zmysly nie ostrzegly mnie przed Ciemnoscia. Nie, tutaj nie wladaly ani Ciemnosc, ani Swiatlo. Odgadlam wtedy, ze lezy przed nami zupelnie inne krolestwo, gdzie sprawy ludzi mojej krwi nic nie znacza. Czy byla to kraina Ninutry? Tuz, tuz rozleglo sie wycie - Wilkolaki zapewne biegly juz po lace. Rozejrzalam sie wokolo, szukajac wzrokiem jakiegos schronienia. Wprawdzie moglismy oprzec sie plecami o glaz, ale wynik byl latwy do przewidzenia - wrog szybko sciagnie nas w dol... Chyba ze... Instynktownie wyciagnelam przed siebie reke i otworzylam w mozgu drzwi do komnaty wypelnionej chaotyczna wiedza, ktorej jeszcze nie rozumialam. Cos zaciazylo mi w dloni i odruchowo zacisnelam wokol tego czegos palce. Trzymalam otoczony krwawa poswiata Miecz Zrodzony z Cienia. Teraz wezbrala we mnie sila obca mojej rasie, sila, ktora z trudem kontrolowalam. Przenioslam spojrzenie z cudownego brzeszczotu na Jaszczuroludka i powiedzialam: -To jeszcze nie jest wlasciwe miejsce. Chodzmy! Teraz ja poprowadzilam mojego towarzysza wzdluz rzedu szarych kolumn. Ptaki Ninutry lecialy nade mna, a z tylu czyhala straszna smierc. 8 Przed nami wyrosla wielka kamienna brama; prawdziwy cud architektury, gdyz wykuto ja z jednego ogromnego, kamiennego bloku. Nie wiem, jak mozna bylo przetransportowac ja w to miejsce albo chocby ustawic pionowo. Nie pokrywaly jej plaskorzezby, tylko na samej gorze wyrzezbiono jakas twarz, spogladajaca na sciezke, ktora tu przyszlismy. Rysy byly wprawdzie ludzkie, lecz martwa obojetnosc i nie widzace spojrzenie nie mialy nic wspolnego z rodzajem czlowieczym. Nie wiedzialam tez, czy wyobrazala mezczyzne, czy kobiete. Raczej laczyla w sobie elementy obu plci. Najbardziej godnym uwagi wydal mi sie fakt, iz rzezba sprawiala wrazenie nietknietej przez czas, bo nie dostrzeglam zadnych sladow erozji.Miecz w moim reku poruszyl sie prawie sam, unoszac w pozdrowieniu. Pomyslalam, ze w rzezbie kryla sie jakas czastka mocy, ktora nas tutaj przyciagnela. Za brama dostrzeglam tylko naga ziemie - a raczej piasek - o barwie srebra. Od tego tla odcinaly sie nie znane mi symbole uformowane z piaskow innego koloru. Byly to cztery pola, kazde z wlasnymi rzedami skomplikowanych rysunkow, a dzielily je dwie waskie sciezki przecinajace sie pod katem prostym. Ruszylam przed siebie droga, ktora zaczynala sie przy bramie. Przechodzac pod kamiennym lukiem poczulam mrowienie na skorze i wlosy stanely mi deba, jakby przyciagniete przez energie, z ktorymi nigdy sie nie zetknelam. Nie obejrzalam sie, by sprawdzic, czy Tsali poszedl za mna. W owej chwili wazne bylo jedno: musialam dotrzec do samego centrum tego miejsca. Na pewno byla tam tak wielka Moc, jakiej dotychczas nigdy nie czulam - nawet w komnacie Laidan, czy w kregach, gdzie pani Dahaun praktykowala wlasna, zielona magie. Jest bowiem wiele rodzajow magii: zielona obejmuje ziemie, rosliny oraz sztuke uzdrawiania. Brazowa zwiazana jest ze zwierzetami, naszymi mlodszymi lub odmiennymi od nas bracmi, ktorych probujemy zrozumiec, ale rzadko to nam sie udaje. Istnieje rowniez zolta, niebieska, czerwona i czarna magia - o wiekszosci z nich wiem niewiele. Jednakze magia, z ktora tutaj sie zetknelam, nie nalezala ani do Ciemnosci, ani do Swiatla. Jej zrodlo znajdowalo sie (lub zostalo przeniesione) gdzie indziej. Lecz to, co pozostalo, sprawilo, iz kroczac smialo czulam sie, jakbym zrzucila odziez i kapala sie w substancji bedacej czyms w rodzaju plynnego swiatla. Dotarlam w koncu do centralnego punktu sanktuarium Ninutry, gdzie spotykaly sie cztery pola wypelnione symbolami. Pozostawiono tam tylko tyle miejsca, ze moglam stanac, nie wkraczajac na zadna z czesci skladowych. To... to takze... kiedys znalam! Nigdy w zyciu nie zaznalam ciepla prawdziwego domu - chociaz u moich krewnych wiodlam przyjemny zywot i dobrze sie mna opiekowano. Mimo to zawsze tesknilam za czyms innym, odmiennym od zycia, ktore znalam. Poczatkowo sadzilam, ze znalazlam to w Zielonej Dolinie, gdzie pani Dahaun pokazala mi, kim moge sie stac, jesli starczy mi sil i cierpliwosci, by kroczyc droga, ktora mi wskazala. Ale to... Splotlszy ciasno palce trzymalam oburacz cudowny miecz. I w tej wlasnie chwili uslyszalam - wytezylam sluch, by uslyszec - szepty rozlegajace sie tuz poza granica mojego postrzegania. Chcialam glosno krzyczec z zawodu i wscieklosci. Podnioslam glowe i spojrzalam na niebo, to samo szare niebo, ktore wisialo nad nami od poczatku. Bylo calkiem puste i nawet najmniejsza chmurka nie macila jego groznej szarosci. -Jestem tutaj, o Wielki! - Odwazylam sie zawolac na glos. Wydalo mi sie, ze istota, ktorej tak gorliwie szukalam, nie moze byc daleko, ze w kazdej chwili moge zobaczyc przed soba spowita we mgle postac, ktorej tak naprawde nigdy dokladnie nie ujrzalam. Nie mialam watpliwosci, iz to jest Ustronie Ninutry. Odpowiedziala mi tylko cisza. Zamilkly nawet glosy, ktore tak bardzo mnie zirytowaly, gdyz nie moglam ich zrozumiec. Widocznie mialam w sobie jakas skaze czy wade. Jezeli istotnie kiedys szlam tedy (a bylam teraz pewna, ze w zamierzchlej przeszlosci zrobilo to ja bedace rdzeniem mojej istoty), to utracilam wszystkie prawdziwe wspomnienia. Ogarnal mnie smutek i zal, ze tak skarlalam. Lzy naplynely mi do oczu i potoczyly po policzkach. Poniewaz w jakis sposob zdolalam przypomniec sobie fragment calosci, uwierzylam, iz wiem wszystko... Opuscilam oczy. Nie, nie otrzymam odpowiedzi. Juz nie umialam zglebic tajemnic, ktore tak mnie pociagaly. Spojrzalam na symbole z kolorowych piaskow. Niegdys dobrze je znalam. Sprobowalam jakby szarpnac te gleboko pogrzebana czastke mojego umyslu i, o dziwo, wyczulam - bardzo slabo - niewielka czastke znaczenia tych skretow i spirali. Miecz w mojej dloni byl cieply, rozgrzewal sie. Brzeszczot jarzyl sie czerwienia, jakby byl stala, ktora na chwile zanurzono w ogniu. Stawal sie coraz goretszy, a ja trzymalam go mocno, z calej sily. Musialam jednak zagryzc wargi, zeby wytrzymac jego zar. Bylam tylko czlowiekiem i nie dla mnie nieznana Moc przeznaczyla wiedze zamknieta w tym miejscu. "Ninutro..." - wymowilam w mysli, starajac sie zapomniec o bolacych rekach. Wydawalo mi sie, ze moje cialo zywcem sie przypieka... ale miecza nie wypuscilam. Posluzylam sie moim niewielkim talentem i nie wyrzekne sie odpowiedzi. W moim umysle zadzwieczal rozkaz... "Zabij!" Odwrocilam sie. Tsali nie poszedl za mna na pokryty kolorowymi symbolami piasek... nie, zatrzymal sie tuz za brama. "Zabij!" Zrobilam jeden krok, a potem drugi; tylko krew ukoi boi moich poparzonych rak... krew splywajaca po brzeszczocie, ktory trzymalam. Wystarczy, ze uderze. Krew trysnie strumieniem i ugasi ogien, ktory tak ciezko mnie karal za zuchwale wtargniecie do swiatyni Ninutry. "Zabij!" W tej chwili Tsali zniknal. Na jego miejscu przykucnal chudy Wilkolak, unoszac pysk i wyciem przywolujac reszte stada. "Zabij!" Znow starano sie mnie oszukac. Zdalam sobie z tego sprawe, gdy zatoczylam sie do przodu. Potem zrobilam jeszcze jeden krok, lecz juz sprawniej walczylam o swoj umysl. -Nie skladam krwawych ofiar, Ninutro - powiedzialam, czujac w ustach smak krwi z przegryzionej wargi. - Nie zajmuje sie smiercia, ale zyciem! Zapadla gleboka cisza. Czy kiedykolwiek potrafilam porozumiewac sie z Moca, ktora niegdys tu wladala? A moze jej rdzen juz dawno sie stad wycofal, pozostawiajac tylko to, co tworzylo jej niegodziwa strone? A potem... bylam wolna. Ucisk na mozg znikl i miecz ostygl mi w rekach. Nie odwracalam sie, lecz bylam pewna, ze otoczona mgla postac, ktora zobaczylam w wizji, obserwowala mnie i oceniala. Wyczulam nawet lekkie zaskoczenie, pierwsza zmarszczke uczucia na morzu obojetnosci. Przy bramie nie bylo zadnego Wilkolaka - stal tam Tsali, wpatrujac sie w droge, ktora tu przybylismy. Jego postawa wyrazala tak wielkie napiecie, jakby w kazdej chwili obawial sie ataku. Teraz moglam sie do niego przylaczyc. Wiedzialam, co go zaniepokoilo - przesladowcy odwazyli sie isc za nami nawet tutaj. Ale mimo niedawnego rozkazu, ktoremu sie sprzeciwilam, nadal nie wierzylam, ze to byla twierdza Ciemnosci. Spojrzalam na swoje rece. Pasma pecherzy zniknely, a wraz z nimi bol. Nadal jednak sciskalam w nich miecz, w ktory przebywajaca w tej swiatyni Sila pozwolila mi sie uzbroic. Stalismy obok siebie, Jaszczuroludek i dziewczyna ze Starej Rasy. Tsali wyjal z mieszka przy pasie znalezione wczesniej kamienie i trzymal je w pogotowiu, ja zas podnioslam miecz Ninutry. Sludzy Zla omineli droge oznaczona stelami i wylonili sie z lasu. Gdy wybiegli na otwarta przestrzen, szare ptaki zaskrzeczaly i zanurkowaly w powietrzu, mierzac w glowy Wilkolakow. Zobaczylam krew plynaca z rany zadanej przez skrzydlatego wojownika, ktory omal nie wydziobal lewego oka przywodcy tej zgrai. Tsali rzucil swoje kamienie. Jeden z Wilkolakow runal na ziemie z wielka dziura w czole. Inny zawyl i zlapal sie za ramie. Ja zas zadalam cios mieczem, z ktorego wystrzelil ognisty bicz, swiecacy rownie jaskrawo jak energetyczne bicze Zielonego Ludu. Wilkolaki cofnely sie, a po chwili rozstapily, przepuszczajac dwojke kolejnych wrogow. Wyzszy nosil kaptur i maske, a w rekach o nienaturalnie dlugich paznokciach trzymal bicz, ktory zrecznie zarzucil, chcac go owinac wokol mojego przegubu. Zamachnelam sie i bez trudu rozcielam go mieczem. Jego towarzyszka rozesmiala sie drwiaco, co rozwscieczylo Wilkolaki. Warknely na nia jak psy, ktore wiedzac, ze jest ich pania, nienawidza jej zarazem. -Witaj, Sluzebnico Mocy, ktora dawno sie wycofala - powiedziala glosno Laidan. Wiedzialam, ze poslugujac sie glosem chciala podstepnie mnie obrazic, moze podjudzic do jakiegos nierozwaznego kroku. - A wiec w koncu przypomnialas sobie i przybieglas tu... I co, stwierdzilas, iz Moc, ktorej szukasz, odeszla? Czy nie przypomnialas sobie czegos wiecej... ze Wladczyni Ognia pierwsza otworzyla swoja brame i opuscila Escore? Zaskoczyla mnie troche. Nie rozumiem, dlaczego uznalam Ninutre za czarownika. Przeciez oprocz Wielkich Adeptow byly tez Adeptki. Jesli moje wczesniejsze wcielenie dawno temu sluzylo Ninutrze, nie przypomnialam sobie tak duzo, jak sadzila ta wiedzma. -Ninutra odeszla - powtorzyla Laidan. - Jej brama zbyt dlugo pozostala zamknieta. Sadzisz, ze twoj slaby glos moze pokonac przestrzen miedzy swiatami; a jesli nawet, spodziewasz sie, ze ci odpowie? Mowiono o niej, ze zawsze kroczy wlasna sciezka i ze nikogo zbytnio nie kocha. Nawet nie probowalam odpowiedziec na jej drwiny. Cos mi odpowiedzialo, bo inaczej nie trzymalabym Miecza Zrodzonego z Cienia. Cos do mnie dotarlo, gdy stalam na kolorowych piaskach. Moze to byly resztki mocy Ninutry? Moze nadal mogly one - w ograniczonym stopniu - odpowiadac tym, ktorzy wiedzieli, jak ja wezwac? Moze wlasnie to ta sama nieokreslona sila wlozyla mi w usta slowa, ktorymi odpowiedzialam mojej przeciwniczce. Nie wiem, lecz na pewno wymowilam je bez udzialu woli. -Laidan, przyszlas tu, szukajac mnie, i znalazlas. Zobowiazmy sie pod slowem honoru, ze to, co nas dzieli, dotyczy tylko nas dwoch. Przez moment myslalam, ze sie nie zgodzi. Krzywy usmieszek nadal blakal sie na jej wargach. -Bardzo mala siostrzyczko, osmielasz sie rzucic mi wyzwanie? - zapytala drwiaco. -Jesli wolisz tak to nazwac. -Bardzo dobrze. - Usmiechnela sie szerzej. Strzelila palcami i Wilkolaki sie cofnely. Nadal jednak wlepialy w nas plonace nienawiscia slepia i zrozumialam, ze nie moge liczyc na to, iz Laidan dlugo bedzie je kontrolowac. Laidan wyjela spomiedzy mglistych zwojow swej sukni czarna rozdzke, ktora juz sie poslugiwala przy rzucaniu czarow w Zefarze, ja zas mocniej scisnelam czarodziejski miecz. Wiedzma nigdy na niego nie spojrzala, a nawet zdawala sie nie widziec, ze jestem uzbrojona. Zakielkowalo we mnie dziwne podejrzenie - czyzby naprawde nie widziala, co trzymam? Wycelowala rozdzke w moja piers. Spostrzeglam, ze porusza ustami, ale nie uslyszalam jej slow, raczej je wyczulam, gdyz zawibrowaly we mnie spazmami meki. Ujelam mocniej rekojesc brzeszczotu, ktory znow zaczal sie rozgrzewac. Powoli machnelam nim tam i z powrotem w powietrzu przed soba, jakby tak slaba obrona wystarczyla do odparcia przeklenstw, ktore na mnie rzucala moja przeciwniczka. Przez moment wydalo mi sie nawet, ze widze te slowa, ktore zamienily sie w strzalki mknace, by wbic sie w moje cialo. Lecz cudowny miecz ponownie rozzarzyl sie czerwona poswiata i musialam walczyc z bolem, aby utrzymac go w dloni. Laidan nagle drgnela, otworzyla szerzej oczy i odprowadzila spojrzeniem rozkolysany brzeszczot, jakby zobaczyla go po raz pierwszy. -O, nie! - krzyknela i cisnela we mnie rozdzka niczym doswiadczony wojownik krotkim dzirytem. Widzialam, jak rozdzka leci w powietrzu i o dziwo, odnioslam wrazenie, ze czas naraz stanal w miejscu. Czarny pocisk juz zawisl w zasiegu mojej reki. Zamachnelam sie. Miecz Zrodzony z Cienia uderzyl w rozdzke. Laidan wrzasnela przerazliwiej niz wszystkie ptaki Ninutry. Rozdzka roztrzaskala sie na mniejsze kawalki, te zas na male igielki, ktore wbily sie w ziemie. Z kazdej igielki buchnal czarny plomyk i klab smrodu. Laidan wila sie z bolu, jakby skrecana i rozszarpywana przez ogromne rece, ktore chcialy rozerwac ja na kawalki. Uslyszalam wycie Wilkolakow, ujrzalam, jak uciekaja oszalale ze strachu. Dwa wpadly na droge oznaczona szarymi stelami, potknely sie, osunely na ziemie, probowaly sie czolgac i w koncu znieruchomialy. Reszta siedziala nieruchomo, w milczeniu. A Laidan nadal drgala konwulsyjnie, wila sie i wrzeszczala... "Zabij!" Znow w moim umysle zabrzmial ten rozkaz i tym razem go posluchalam. Rzucilam mieczem tak jak kochanka Targiego czarna rozdzka. Mglisty czubek brzeszczotu przebil jej szyje. Skrecila sie, jej cialo zaczelo dziwnie sie zmniejszac, jakby wsysac do srodka, az... nie pozostalo z niego nic. A Miecz Zrodzony z Cienia zniknal teraz tak samo jak wczesniej rozdzka. Stalam z pustymi rekami, wpatrujac sie w to, co zrobilam wykonujac ostatni rozkaz, w pustke... Tsali lekko dotknal mojego ramienia i powiedzial w mysli: "Laidan zniknela, ale te - wskazal pyskiem na milczace Wilkolaki - moga ponownie zebrac sie na odwage... albo ich wspolplemiency. Lepiej chodzmy stad!" Strzasnelam jego dlon rownie lekko jak mnie dotknal. Wyciagnelam do gory rozwarte szeroko rece. Z olowianego nieba nadlecialy ptaki Ninutry, zanurkowaly i siadly mi na ramionach, bez najmniejszego dzwieku i wahania, tak jakby to bylo jedynie sluszne i wlasciwe. Pomyslalam o Imharze. Stal sie dla mnie kims bardzo dalekim, kims, kogo wprawdzie kiedys znalam i dobrze mu zyczylam, ale teraz nie laczylo mnie z nim nawet odlegle pokrewienstwo. A potem o Yonanie. Ze smutkiem uswiadomilam sobie, ze Yonan zrobilby dla mnie wszystko, ze gdybym wyciagnela do niego reke, ujalby ja z radoscia. Lecz juz nie bylam w stanie tego uczynic. Moze brama Ninutry nigdy sie nie otworzy. Ale we mnie to drugie ja juz prawie sie obudzilo. Nie moglam teraz wybrac zgodnej z tradycja drogi i poslubic Imhara ani zaakceptowac glebi i bogactwa uczuc, ktore Yonan chcial mi ofiarowac. Bylam soba - i bylam sama. I jeszcze nie wiedzialam, kim jestem - lub moge sie stac. Tak jak przedtem Miecz Zrodzony z Cienia plonal moca w moich dloniach, tak obecnie rozgorzal we mnie trudny do zniesienia ogien zadzy wiedzy. Chcialam sie uczyc, zeby wiedziec, zeby byc... Spojrzalam na Tsalego, zastanawiajac sie, jak mu o tym powiedziec. Lecz nim dobralam odpowiednie slowa, Jaszczuroludek skinal glowa. "Wiec tak byc musi - rzekl. - Sprobowalas Mocy, ale dobrze sie upewnij, ze nie jest skazona". -Nie jest! - Od kleski Laidan bylam tego pewna. Gdyby zwiodla mnie Ciemnosc, nie pozwolono by mi jej pokonac. Dodalam: - Powiedz im, ze musze sie uczyc. I ze nadal... bez wzgledu na to, jakie we mnie zajda zmiany... bede uwazala sie za ich krewna. Przysiegam na krew, ktorej nie chcialam przelac! Patrzylam, jak odchodzi. Potem odwrocilam sie plecami do skulonych Wilkolakow. Z ptakami siedzacymi mi na ramionach skierowalam sie w strone Swiatyni Ninutry. A moze byla to szkola, w ktorej naucze sie rzeczy pochodzacych z innego miejsca i czasu? Wydalo mi sie, ze niektore symbole z kolorowego piasku staja sie juz dla mnie zrozumiale, nawet jesli Wielka Adeptka, ktora je stworzyla i obdarzyla czastka swej Mocy, dawno odeszla. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-01-23 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/