11717
Szczegóły |
Tytuł |
11717 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
11717 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 11717 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
11717 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Walentin Katajew
Fatalna omyłka
przekład z rosyjskiego H. R. Winlan
Profesor Grant robi odkrycie
Punktualnie o godzinie siódmej minut trzydzieści trzy profesor geologji Grant ostatni raz obrócił korbę swego osobliwego arytmometru. Potem podszedł do wielkiej tablicy szkolnej, wiszącej na ścianie na prawo od biurka, i napisał na niej kredą ułamek dziesiętny, który ze względu na ilość zer wyglądał zdaleka jak wyścigi cyklistów.
Profesor zsunął na oczy ciemne okulary. Zimny pot wystąpił mu na czoło. Wybełkotał.
— Nie, te niemożliwe… Na pewno omyliłem się… Na dworze zaczynało świtać, i przez zapuszczone żaluzje przedzierało się szare światło. Dwa wróbelki, siedzące na gałązce za oknem, zaćwierkały — ćwiu, ćwiu, ćwiu — poczem zatrzepotały skrzydełkami i odleciały.
Z podwórka słychać byłe plusk wody, nabieranej do blaszanego wiadra
— Trzeba sprawdzić obliczenia — powiedział głośno profesor.
Przesunął na czoło okulary i zabrał się na nowo do roboty: naciskał cyfry i obracał korbę arytmometru. Lampa na stole — widocznie też zmęczona bezsenną nocą — tliła się słabem światłem pod pomarańczowym kloszem „Galie”.
W tem miejscu należałoby powiedzieć czytelnikowi choć kilka słów o romansach z przygodami w ogóle, a o tym w szczególności. Przeczytawszy odrazu w pierwszym ustępie o starym profesorze, który robi jakieś zagmatwane obliczenia, a potem — zdenerwowany — pociera siwiejące skronie wielką chustką od nosa, czytelnik ma zupełne prawo stracić odrazu zaufanie i rzucić książkę. Nie mogę mieć o to pretensji. „Wszak każdy wie już zgóry, że profesor robi genjalne odkrycie, które ma uszczęśliwić ludzkość. Wie również, że złoczyńcy wykradają mu wykresy obliczenia, które lekkomyślny uczony posiada tylko w jednym egzemplarzu. Zaś narzeczony córki profesora składa uroczystą przysięgę, że odzyska skradzione materjały choćby za cenę własnego życia; potem czule żegna się z ukochaną i włazi do pierwszego lepszego samolotu, który napotkał. Rozpoczyna się pogoń za złodziejami. Następuje cały szereg niezwykłych przygód na lądzie, wodzie, w powietrzu i pod wodą — opisanych na dziesięciu drukowanych arkuszach. „Wreszcie jest zakończenie, zależne od gustu i narodowości autora. A więc Anglik wtrąca niegodziwca do więzienia, odważnego młodzieńca żeni z córką profesora, zaś samego staruszka — uczonego otacza szacunkiem i hołdami, oczywiście, jeśli wynalazek jego nie jest sprzeczny z tradycjami i zasadami moralności tego liberalnego kraju. Jeśli autorem jest Francuz, to niegodziwiec uwodzi córkę profesora; szlachetny narzeczony z rozpaczy strzela sobie w łeb, a profesor napoczekaniu dostaje pomieszania zmysłów i podpala własną willę. „Wesoły Amerykanin daje rozwiązanie nieoczekiwane: na ostatnich dwóch stronach zdumiony czytelnik dowiaduje się, że profesor zupełnie nie jest profesorem, lecz galernikiem, który dwadzieścia lat temu uciekł z więzienia w Walparaiso; córka profesora jest przebranym synem prezydenta, ukrywającym się przed wierzycielami; szlachetny młodzieniec to córka króla nafty, zaś skradzione materjały — to cennik wielkiej pracowni odzieży (Nowy Jork, 124 Avenue, ceny konkurencyjne, dla przyjezdnych 60% ustępstwa). Rosjanin w ogóle nic zakończyłby romansu, lecz otrzymawszy od łatwowiernego wydawcy niewielką zaliczkę, cztery dni z rzędu rozjeżdżałby po mielcie dorożkami, pijany, a potem długo procesowałby się z zarządem jakiegoś trustu o rozbite na pierwszem piętrze szyby.
Ja sam nie obiecuję czytelnikowi nic szczególnego. Otwarcie się do tego przyznaję. Jednak uważam za swój obowiązek zaznaczyć, że wszystko, o czem mówię poniżej, jest szczerą prawdą, i że profesor Grant, mieszkający w głuchej fermie o 20 kilometrów na północ od New–Lincolnu, jednego z większych ośrodków naukowych Stanów Zjednoczonych Europy i Ameryki, naprawdę zrobił niezwykłe odkrycie.
O godzinie dwunastej minut szesnaście obliczenia zostały sprawdzone. Omyłki nie było.
Profesor Grant potarł ręką skronie, a zmęczony wzrok utkwił w tablicy, na której był napisany ułamek dziesiętny.
— Nie ma żadnych wątpliwości — rzekł — obliczenia są dokonane z dokładnością do 0,00001 — nie ma tu ładnego błędu.
Zaczął zacierać ręce i biegać po pokoju. Po chwili klasnął trzy razy w dłonie, drzwi otworzyły się cicho, i do pokoju wszedł lokaj — murzyn.
— Prysznic! — rzucił rozkaz profesor.
Twarz lokaja rozjaśniła się uśmiechem. Zdawało się, że w pokoju zapalono przynajmniej sto pięćdziesiąt świec. Podbiegł do okna i szybkim ruchem podniósł żaluzje. Jasny snop światła wpadł do pokoju. Lokaj zgasił lampę i postawił na podłodze gumową miednicę.
Grant zrzucił szlafrok i z dumą poklepał się po piersiach, porosłych siwemi włosami.
— No, mój poczciwy Tomie, dzisiaj mamy święto! Twój pan zrobił nadzwyczajne odkrycie!
W tej chwili strumień zimnej jak lód wody spłynął z gumowej polewaczki, wiszącej nad miednicą. Profesor żachnął się, nie mogąc złapać tchu z zimna.
— Dosyć!
Lokaj pociągnął za sznurek, i woda przestała spływać. Potem narzucił na profesora włochate prześcieradło i zaczął trzeć jego ciało tak długo, aż nabrało ono koloru georginjj.
— Dosyć. Możesz odejść! Powiedz miss Helenie, że czekam na nią ze śniadaniem w ogrodzie na polance.
Lokaj wyszedł z pokoju. Profesor zwykł się ubierać sam.
W ciągu trzech minut był gotów.
Miss Helena „zręcznie odbiła piłkę partnera. Obnażoną do łokcia ręką poprawiła rudawe włosy, które wysunęły się z pod pikowej czapeczki, uderzyła rakietą sztywnie naciągniętą siatkę i, schwyciwszy w locie jedną po drugiej dwie piłki, powiedziała:
— Do widzenia, Jimmy. Na dzisiaj będzie dosyć… Jimmy opuścił plac tennisowy i wszedł do ogrodu.
Przechodząc obok wodociągu, odkręcił kran i podstawił głowę. Po chwili wyżął mocno mokre, zlepione na czole włosy, zakołysał się na jednej nodze, małym palcem pochwyci wieszak flanelowej marynarki, którą przedtem rzucił na trawę obok beczki z wodą; przerzucił marynarkę przez ramię, powiedział „all right” i, gwiżdżąc melodję piosnki kanadyjskiej, znikł wśród zieleni.
Miss Helena patrzała za nim przez chwilę, mrużąc swe złote oczy; potem podniosła do góry maleńki podbródek, obróciła się na pięcie i pobiegła na spotkanie ojca, który — pocierając ręce — zbliżał się do stołu, nakrytego do śniadania pod czerwonym wzorzystym parasolem.
— Córko moja — rzekł uroczyście profesor Grant, z apetytem zabierając się do jedzenia — dzisiaj mamy wielkie święto. Powiedziałbym nawet — bardzo wielkie. Dzisiaj twój ojciec zrobił znakomite odkrycie.
— Mam nadzieję, że nie dotyczy ono moich stosunków z Jimmy?
— Nie. Dotyczy ono stosunku procesu wulkanicznego do powierzchni ziemi — wyrzekł Grant z triumfem.
— Tak — odpowiedziała Helena.
— Jak ci zapewne wiadomo, w ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat nasza planeta ulegała ciągłym zmianom geologicznym.
— Tak.
— Proszę cię, przysuń mi jajecznicę. Otóż pięćdziesiąt lat temu dziwne zjawiska zachodziły na powierzchni kuli ziemskiej. W tysiąc dziewięćset dwudziestym którymś roku — nie pamiętam dokładnie — działy się w Azji niezwykłe rzeczy: zginęła prawie cała Japonja; notowano silne wstrząsy na powierzchni ziemi: w Turkiestanie, Indjach i na Cejlonie.
— Tak.
— Uczeni owych czasów nie doceniali tego. Lecz ja, który całe swoje życie poświęciłem badaniom geologicznym, ustaliłem związek tych zjawisk z procesem ciągłego przeobrażania się powierzchni kuli ziemskiej. Najdokładniejsze sejsmografy notowały te zmiany. Zestawienie tych notowań z materjałami naukowemi ubiegłego wieku doprowadziło mnie do wniosku, że legendy o potopie biblijnym i o Atlantydzie mają podstawę naukową. Czy zrozumiałaś mnie?
— Tak.
— Doskonale. Nalej mi pół szklanki czerwonego wina. Dziękuję. A więc mówię dalej: mamy dzisiaj wielkie święto. Dzisiaj udało mi się obliczyć z dokładnością do 0,00001 czas i miejsce olbrzymich zmian geologicznych, które mają się dokonać na całej powierzchni ziemi akurat od dziś za miesiąc. Będzie to wspaniała katastrofa.
Profesor wypił łyk wina, a oczy jego z pod ciemnych szkieł zaświeciły błyskiem radości i natchnienia.
— Zmiany na powierzchni kuli ziemskiej będą kolosalne. Rozpoczną się u bieguna południowego i obejmą przedewszystkiem południową Amerykę i Australję. Oba te lądy znikną w falach oceanu. Następnie ocean pochłonie Azję, Europę, Afrykę i Amerykę Północną. Będzie to bardziej imponujące niż potop biblijny Lecz potem z oceanu wyłonią się nowe lądy… Nowa era rozpocznie się dla ludzkości… I to wszystko przepowiedziałem ja, profesor geologji Archibald Grant, dnia 10 maja z dokładnością do 0,00001. Co powiesz o tem, moja córko?
Tym razem Helena nie dała swej zwykłej odpowiedzi „tak”.
— Zwycięstwo! Zwycięstwo! — Grant szybko wstał z krzesła i podniósł okulary na czoło.
— Imię profesora Archibalda Granta zajmie w historji ludzk…
Nagle umilkł.
Ujrzał przed sobą bladą jak płótno twarz córki. Oczy miała szeroko otwarte i z przerażeniem patrzała na ojca.
— Heleno! Na Boga! Co ci się stało? Helena zlekka poruszyła wargami.
— Mam nadzieję… że… żartujesz?
— Masz tobie — odrzekł zmieszany profesor — nie przypuszczałem, że sukcesy naukowe twego ojca wzruszą cię tak głęboko.
— Ojcze… Pomyśl o tem, coś powiedział… Zmiany… na powierzchni… całej kuli ziemskiej…
— Czy warto się denerwować z tego powodu? Mniej więcej co piętnaście lat mamy takie niespodzianki.
Helena wypiła ciuszkiem szklankę wody i wybuchnęła żałosnym płaczem.
— A więc, od dziś za miesiąc… zginiemy… wszyscy?
— Jakto zginiemy?
Profesor zamyślił się: przeniósł okulary z czoła na nos, poskrobał się w twarz i w roztargnieniu mruknął:
— Hm, zanosi się na to.
Zamyślił się, głęboka zmarszczka wystąpiła mu na czoło. Nagle zbladł śmiertelnie.
— Ależ… to jest niemożliwe!
Zerwał się i zaczął szybko biec w stronę domu, wymachując serwetką, którą trzymał w ręku, i depcząc po drodze różnobarwne maki, rosnące na łączce.
— Nie może być! — zawołał i zaczął zajadle naciskać cyfry i obracać korbą arytmometru.
II
Przewaga Pejcza nad Matapalem
Dwie najbardziej wpływowe osobistości w świecie, znajdujące się w dwóch różnych końcach Nowego Jorku, były w tej chwili zajęte ważnemi sprawami.
Pejcz czyścił fajkę.
Matapal miał konferencję z drugim sekretarzem.
Pejcz był kierownikiem komitetu strajkowego zjednoczonych związków robotniczych w ciężkim przemyśle Stanów Zjednoczonych Ameryki i Europy.
Matapal był to — — — Matapal. Trudno było inaczej określić jego stanowisko społeczne. Przy dobrej woli można go było nawet nazwać królem. Lecz król jest to pojęcie dość nieokreślone. Można naprzykład być królem z urodzenia i, chcąc nie chcąc, przedłużać byt jakiejś nędznej dynastji. Lecz Matapal nie był członkiem dynastji, jeśli nie uważać za dynastję związek króla gutaliny, Matapala, z królową ekranu, Nasturcją Jimpers.
Królem można być też ze względu na rodzaj handlu, jakim się człowiek zajmuje, naprzykład można być królem świń, królem nafty lub czegoś w tym rodzaju. Można też być królem finansowym, jeśli ma się w swem posiadaniu szereg banków.
Otóż Matapal był nie tylko królem, lecz był królem królów. Gdybyśmy ustawili wysoką piramidę z królów, stawiając ich jednego na drugim — naprzód wszystkich królów panujących, potem królów z zawodu, dalej królów z ekranu, giełdy, nie mówiąc już o takich drobiazgach, jak królowie szachów, boksu, mód, Królowie włamywaczów i temu podobni — piramida byłaby tak wysoka, że stojący na wierzchołku król mógłby z łatwością strząsnąć popiół z cygara do pierwszego lepszego krateru na księżycu.
Otóż na czele tego całego zbiorowiska królów stał Matapal II, syn Matapala I, króla gutaliny, i królowej ekranu, Nasturcji Jimpers.
Zdawałoby się że każdy człowiek na miejscu Matapala czułby się zupełnie dobrze, a nawet od czasu do czasu pozwalałby sobie na drobne rozrywki.
Tymczasem na całym świecie nie było człowieka tak wściekle zajętego, jak Matapal.
Wszystkie godziny miał rozłożone podług chronometru.
Codziennie od dwudziestu dwóch minut na pierwszą do trzech minut aa drugą słuchał raportu drogiego sekretarza.
— Proszę mówić dalej — zwrócił się Matapal do długiego sekretarza, wyciągając jednocześnie koniec papierosa do ognia, który błysnął w ręku lokaja.
— Słucham.
Drugi sekretarz Matapala, człowiek już niemłody, który kosztował około dwudziestu miljardów dolarów i — jak głosiły wieści — miał wielkie wpływy w Australji i przynajmniej w połowie Chin, wyjął z pudełka pastylkę miętową, podniósł ją do ust i położył na język, który tak wyglądał, że gdyby leżał obok zielonego groszku, mógłby uchodzić za kawał świeżej wędliny.
— Rewja generalna naszych eskadr zjednoczonych. Ocean Wielki — wyrzekł sekretarz.
Matapal skinął głową na znak zgody.
Sekretarz podszedł do ściany i nacisnął guzik 3 W. W tej samej chwili niewielki ekranik aluminjowy, wiszący nad biurkiem, błysnął fioletowem światłem. Ukazały się na nim fale morskie, uniosły się w górę kłęby dymu, a z mikrofonu doleciały przytłumione odgłosy wystrzałów. Wiatr odchylał w lewo dym, który zostawiał po sobie osad węglowy. Przeszło dwieście okrętów, ustawionych w 8 rzędów, przesunęło się po minjaturowych falach. Nagle z burt buchnął ogień, wszystko pokryło się gęstym dymem, a po chwili setki ukośnych gejzerów trysnęły w górę. Jednocześnie z mikrofonu rozległ się odgłos salwy.
— Dosyć — wyrzekł Matapal — teraz dalej. Drugi sekretarz wyłączył ekran,
— Sto osiemdziesiąt okrętów — powiedział. — Za miesiąc mniej więcej taka sama ilość będzie wykończona w dokach.
— Czy może pan ręczyć za załogę?
— Mamy 12.000 marynarzy, zupełnie pewnych. 12.000 waha się, zaś reszta…
— Słucham pana. Prędzej.
— Reszta jest usposobiona wrogo.
Matapal podniósł nogi, obute w proste, ordynarne obuwie, i położył je na poręczy fotelu. Fotel bez szmeru obrócił się na śrubie.
— Ma pan do dyspozycji jeszcze jedenaście minut. Drugi sekretarz podszedł do aparatu.
W ciągu pięciu minut Matapal patrzał na rewję tanków i na działanie stosowanych w wojsku fal magnetycznych, które zatrzymują z odległości motory oraz paraliżują działanie żelaznych mechanizmów. Ujrzał też rewję dwunastu armij w różnych częściach świata. Armaty górskie przesuwały się przez wyżyny Himalajskie. Samochody ciągnęły zwartym szeregiem przez Sahirę; a piechota, złożona z wojsk kolonjalnych, w białych hełmach na głowie, grzęzła po kolana w żółtym piasku u stóp piramid. Kolumny wojsk francuskich w granatowych mundurach przechodziły przez zielone łąki Alzacji, a dym, unoszący się z kominów obozowych, zasłaniał jabłonie, które właśnie w tym czasie kwitły
— Dosyć — rzekł Matapal — ma pan do dyspozycji tylko cztery minuty. Chcę widzieć doki. — Doki na Reginald–Simpl. Dziewięćdziesiąt okrętów. Sześćdziesiąt tysięcy robotników. Praca na dwie zmiany przez całą dobę.
Sekretarz nacisnął guzik: przedmieście Reginald–Simpl ukazało się na ekranie.
Wśród szarych sześciennych domów i kominów fabrycznych, wśród słupów telegraficznych, wśród wysokich ścian ze szkła i stali widać było mocne i lekkie sztachety doków i piękne dźwigi. Sekretarz znowu nacisnął guzik, i widok miejscowości zaczął się powoli przesuwać.
Nagle Matapal spuścił nogi na podłogę, zerwał się z krzesła i — cały czerwony z gniewu — krzyknął:
— Co to znaczy?
Lewa brew drugiego sekretarza drgnęła. Matapal wstrzymał ruch panoramy.
— Co to znaczy? Nie widzę dymu! Nie widzę ludzi! Nie widzę pracy? Co to znaczy?
Drugi sekretarz wsunął do ust dwie pastylki miętowe, a obydwa palce wskazujące podniósł do siwiejących skroni.
— Do djabła z pastylkami! — wrzasnął Matapal — proszę powiedzieć, co to znaczy!
Drugi sekretarz wypluł natychmiast pastylki i zaczął bełkotać:
— Nie przewidzieliśmy… nie przypuszczaliśmy, że oni…
— Nie przypuszczaliście? — krzyknął groźnie Matapal.
— Halifaks ręczył…
— Halifaks jest osłem i łajdakiem! Lecz co pan wtedy robił? I dlaczego nie byłem w swoim czasie powiadomiony o wszystkiem?
— Byłem przekonany, że Halifaks…
— Tylko bez wymówek. Czas audjencji pana upłynął. Lecz wobec tak ważnych okoliczności daję panu i o minut dodatkowych. Żądania ich? W dwóch słowach!
— Żądają powszechnego rozbrojenia, ośmiogodzinnego dnia pracy i wszystkich praw politycznych.
— Ooo!
Matapal zaczął biegać po pokoju, wymachując rękoma.
— A pan co zrobił?
— Nie przypuszczałem, że sprawy zajdą tak daleko. Prócz tego Halifaks…
— Jeszcze jedno słowo o Halifaksie, i każę lokajowi spoliczkować pana. Kto jest organizatorem?
— Komitet strajkowy zjednoczonych związków robotników ciężkiego przemysłu.
— Kierownik?
— Pejcz.
— Liczba strajkujących? Wykaz przedsiębiorstw? Projekt likwidacji? Za pół godziny mam mieć to wszystko na biurku. A teraz żegnam pana.
Drugi sekretarz chciał otworzyć pudełko pastylek, lecz nagle zatrzymał się, i ręka jego zawisła w powietrzu. Szybko odwrócił się i wyszedł z pokoju.
— Nie przyjmuję dzisiaj — krzyknął Matapal do lokaja — proszę zostawić mnie samego!
Jakiś czas Matapal patrzał na ekran, na którym wciąż jeszcze widać było różnobarwną panoramę doków. Na obszernych podwórzach fabrycznych, zawalonych starem zardzewiałem żelastwem, było cicho i pusto. Powietrze, zwykle przepojone dymem z tysiąca kominów, było czyste i świeże. Dwoje dzieci w wieku szkolnym — chłopczyk i dziewczynka — szli drogą.
Matapal przyłożył ucho do mikrofonu i zaczął nasłuchiwać. Rozległ się słaby, delikatny dźwięk. Zdawało się, że drga cieniutka struna złota.
— Założyłbym się, że to pieje kogut. Wyłączył ektan, podszedł do okna i zapalił papierosa.
— Tak — odezwał się — pieje kogut, a walka dopiero się rozpoczyna.
Znowu zaczerwienił się i tupnął nogą.
— Halifaks… Halifaks… Te niebezpieczne brei — nie zeszłego stulecia znowu szerzą się jak zaraza i przenikają wszędzie… Czyż niedość, że wisi nad nami miecz Damoklesa w postaci Związku Republik Socjalistycznych, który zjednoczył Rosję, Niemcy, państwa Bałkańskie, Turcję i połowę Chin? Gangrena idzie dalej. Ludzkość musi przejść ciężką operację — i to jak najprędzej. Ja się do tego przyczynię.
Tymczasem Pejcz po raz ostatni przeczyścił mundsztuk rozpalonym drucikiem, potem podniósł go do góry i zajrzał do środka. Zadowolenie odmalowało się na jego twarzy. Odłożył mundsztuk, wysypał z pudełka na dłoń trochę proszku, dosypał z płóciennego woreczka jeszcze innego i powoli nabił fajkę tą mieszaniną.
Miał do dyspozycji jeszcze przeszło półtory godziny. Wyjął z kieszeni zapalniczkę, potarł kółko o duży palec i zapalił papierosa.
— Zobaczymy — rzekł i zamyślił się. — Zobaczymy — powtórzył po chwili. — Mamy już choćby tę przewagę, że możemy walczyć, nie wychodząc z własnego mieszkania.
III
11st. 8” wschodniej długości
i 33 st. 7’ południowej szerokości
W dwie godziny później Helena weszła lekkim krokiem do gabinetu ojca. Zatrzymała się na progu i oparła o futrynę. Twarz jej nosiła ślady łez i była mocno przypudrowana.
Na podłodze leżały mapy obydwóch półkul. Profesor Grant nerwowo przesuwał się na czworakach po żółtych lądach: ciemne okulary co chwila spadały do niebieskich oceanów. Głowa profesora zwracała się wciąż ku czarnej tablicy, zapisanej kolumnami formuł matematycznych.
Profesor trzymał w ręku wielki czerwony ołówek.
Warcząc jak pies, który gryzie kość, zakreślał czerwonym ołówkiem lądy i wyspy, a nad zakreślonemi miejscami robił tajemnicze znaki.
— Ojcze — szepnęła Helena.
Piofesor nie oderwał oczu od swej dziwnej pracy.
— Ojcze — rzekła głośniej — ojcze, co to znaczy? Cienkie paluszki przycisnęła do skroni.
Frofesor zakreślił Afrykę, przyjrzał się temu, co było napisane na tablicy, potem wpisał pod tajemniczym znakiem jakąś liczbę i, podniósłszy okulary, które upadły na jedną z wysp oceanu Indyjskiego, mruknął pod nosem:
— Tak… O co chodzi? — W tej chwili dopiero spostrzegł Helenę. — Ach, to ty? A bo widzisz…
Z miną winowajcy włożył okulary, poskrobał się w nos i zaczął pokasływać.
— A bo widzisz, Heleno… Moje wyliczenia są zupełnie ścisłe… Ludzkość jest skazana, lecz…
Błysk nadziei zaświecił w oczach Heleny.
— Lecz? — zawołała. — Co „lecz”? Mów prędzej na Boga…
— Chodzi o to, że zrobiłem nowe nadzwyczajne odkrycie. Siadaj, zaraz ci wytłumaczę…
Helena przekroczyła biegun północny i usiadła na Francji, trzymając nogi w Atlantyku.
— Tak — odrzekła, objąwszy kolana drobnemi smagłemi rączkami.
Okulary profesora upadły w Saharę Stanął na kolanach i zwycięsko potrząsnął czerwonym ołówkiem.
— Jesteśmy ocaleni! Słuchaj mnie uważnie! — zawołał.
Przenosił się z jednej półkuli na drugą, w zapale wymachiwał ołówkiem, sypał jak z rękawa liczbami i formułami, przesuwał wciąż okulary, denerwował się i entuzjazmował — chwilami brakło mu tchu.
Wreszcie dobrnął do najważniejszego.
— Zmiany na powierzchni ziemi rozpoczną się od bieguna południowego i obejmą przedewszystkiem Południową Amerykę i Australję. Te dwa lądy znikną w wodach oceanu. Hm… Doskonałe. „Wykreślam je… Jedźmy dalej. Teraz wykreślam Azję, Europę, Amerykę rółnocną i Afrykę. Po drodze wykreśliłem wyspy. Hm… Przyjrzyjmy się teraz, co zostało.
Helena podniosła chusteczkę do oczu.
Profesor przykucnął przed skazaną na zagładę planetą i w dalszym ciągu zwycięsko wymachiwał ołówkiem. Zdawało mu się, że ma wykład w wielkiem audytorjum New–linkolińskiego Towarzystwa Geograficznego i że wskazuje coś na mapie licznie zgromadzonej publiczności. Wpadał w coraz większy zapał.
— A więc panowie i panie, fala wulkaniczna, która przeszła przez obydwie półkule, wywołała głębokie zmiany na powierzchni ziemi. Wszystkie stare lądy znikły pod wodą, na ich miejscu powstały nowe. Ale, panowie… Powiedziałem, że wszystkie lądy i wyspy znikły pod wodą. To nie jest zupełnie ścisłe. Został bowiem jeden punkt na kuli ziemskiej, który nie uległ katastrofie. Punkt ten znajduje się na 11 st. 8” wschodniej długości i 33 st. 7’ południowej szerokości. Oto jest rezultat najdokładniejszych notowań sejsmografów w ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat.
Podniósł ciemne okulary na czoło, wytarł głośno nos, przeszedł na czworakach po Afryce tam i z powrotem; potem zatrzymał się i powiedział:
— A teraz, szanowni państwo, spójrzmy, co, właściwie mówiąc, znajduje się w owem miejscu. Ocean Atlantycki. Proszę spojrzeć na mapę. Oto jest 11 st. 8” wschodniej długości.
Ołówek profesora Granta przesunął się po południku.
— A teraz, panowie i panie, musimy odnaleźć 33 st. 7’ południowej szerokości.
Helena szybko pochyliła się, położyła się na równiku i powiodła po Atlantyku cienkim paluszkiem o błyszczącym różowym paznokciu.
Ołówek profesora spotkał się z palcem córki.
— Wyspa! — krzyknęła Helena.
Profesor czerwonym ołówkiem zrobił obwódkę dodostrzegalnego punkciku na mapie, potem wstał i wyprostował się.
— Tak, szanowni panowie — zaczął znowu. — Wyspa! Nie półwysep, nie płaskowzgórze, nie koryto rzeki, lecz właśnie wyspa — niewielka, okrągła — typowa wyspa na oceanie, mająca 10 kilometrów szerokości i 15 długości. Otóż to jedno jedyne miejsce pozostanie nietknięte.
Helena zerwała się na równe nogi.
— W takim razie nie mamy ani chwili do stracenia. Natychmiast jedziemy na tę wyspę.
Profesor podniósł ołówek do góry.
— Spokojnie, moje dziecko. Spokój przedewszystkiem. Nie licząc dnia dzisiejszego, mamy do swojej dyspozycji jeszcze cały miesiąc. Wszak muszę przedtem wygłosić odczyt w Towarzystwie Geologicznem.
— Ależ to szaleństwo!
— Co???
Oburzenie profesora nie miało granic. Jak można nazywać szaleństwem odczyt w Towarzystwie Geologicznem.
— Heleno! Ośmieliłaś się ubliżyć tak poważnej instytucji, liczącej sześć i pół tysiąca wybrańców świata naukowego, wśród których ze szczególnym szacunkiem mogę wymienić nazwiska profesora Opoponaksa, twórcy nieśmiertelnej teorji o pochodzeniu różowego granitu w Grenlandji, i uczonego Francuza, Odekolona, autora wielkiej pracy naukowej o powierzchni odwrotnej strony księżyca.
Helena tupnęła nóżką.
— Nie wygłosisz odczytu w Towarzystwie Geologicznem. Musimy natychmiast jechać na wyspę.
Profesor spojrzał ze zdziwieniem na córkę. Wargi miała ściśnięte, a w oczach malowała się stanowczość.
— Jedziemy natychmiast na wyspę! Profesor potarł czoło.
— Dziwi mnie twój ton — powiedział niepewnym głosem. — Nigdy nie przypuszczałem, że moja jedyna córka może być tak uparta. Zrozum, że przedewszystkiem muszę .spełnić obowiązek wobec nauki, a dopiero później będę mógł pomyśleć o sobie. Odczyt wygłoszę jutro.
Helena spojrzała na niego lodowatym wzrokiem.
— To znaczy, że chcesz, abyśmy zginęli?
— Nie, tego nie chcę. Powtarzam, że mamy do dyspozycji jeszcze cały miesiąc. Po odczycie natychmiast wyjdziemy na wyspę.
— Będzie już za późno — odrzekła.
— Przecież mamy jeszcze…
— Nie będziemy mieli nic: ani jednej kajuty na statku, ani kawałeczka miejsca na pokładzie, ani jednego samolotu, ani jednej motorówki, ani jednego jachtu, ani jednej szalupy, ani jednego kawałka drzewa, na którym moglibyśmy się przedostać na wyspę. Natychmiast po twoim odczycie w towarzystwie geologicznem rzuci się na wyspę ludność całej kuli ziemskiej Ludzie, szalejący ze strachu, uciekną z miast i wiosek, niszcząc wszystko po drodze. Najsilniejsi zdobędą dla siebie okręty i samoloty. Krwawe boje toczyć się będą wszędzie. Miljony słabszych zginą. Silni zawładną wyspa. Ale czyż ta piędź ziemi zmieści tyle ludzi? Oczywiście nie. I wśród oszalałego tłumu zginiemy wszyscy razem z twoim wielce szanownym profesorem Opoponaksem i uczonym Francuzem, Odekolonem.
— Do licha — mruknął profesor. — Ale co ma my robić w takim razie?
Helena zamyśliła się.
Z okna dolatywał cudowny, słodki jak miód zapach świeżych róż.
Helena potrząsnęła głową.
— Wiem, co mamy robić. Tymczasem nikt nie powinien się dowiedzieć o twojem odkryciu. Dzisiaj wieczorem wyjeżdżamy do Nowego–Jorku
— Do Nowego–Jorku?
— Tak. Innego wyjścia nie ma. Wyjechać musimy w zupełnej tajemnicy.
W kilku słowach opowiedziała ojcu, co zamierza czynić.
Profesor smętnie pochylił głowę.
— Tak, moje dziecię. Nic więcej nie mogę zrobić. Była godzina szósta. Ekspres do Nowego–Jorku odchodził o siódmej minut dwadzieścia pięć.
— Weźmiemy z sobą tylko to, co najniezbędniejsze — powiedziała Helena. — Schowaj dobrze papiery z obliczeniami. O wszystkiem innem pomyślę sama.
Podeszła do ojca i przytuliła swoją złotą główkę do jego ramienia.
Profesor objął rękoma jej ciepłą, miłą twarzyczkę I cmle pocałował ją w czoło. Łzy zakręciły mu się w oczach.
— A więc — zaczął, lecz wzruszenie nie pozwoliło mu mówić dalej.
— Rozpoczynamy nowe życie, ojcze.
Mówiąc to Helena wyszła z pokoju.
IV
Opinja Wana zagrożona
W dwadzieścia minut później profesor z córką w ubraniu podróżnem wyszli za wrota fermy. Nikt nie widział, jak wychodzili.
Lokaj i szofer, siedząc w trawie przed garażem, grali w karty. Ogrodnik Swen okopywał jabłonie w głębi ogrodu. Kucharz kłócił się w kuchni z gospodynią przed barem „Kulawa Latarnia” stała taksówka. Szofer w ciepłej kurtce i sportowej czapeczce podniósł głowę do góry i wlewał do ust wino z jabłek. Właściciel baru stał w drzwiach z miotełką i ziewał, otwierając usta od ucha do ucha.
— Dobry wieczór, panie profesorze — odezwał się — założę się, że ten nicpoń szofer nie zarobi dziś od pana ani centa. Pański Ford słynie w całej okolicy.
— Dobry wieczór, panie Bobs — odrzekł profesor — na ten raz przegrałby pan zakład.
Mówiąc to, profesor wszedł do taksówki. Szofer rzucił monetę do szklanki, zaś szklankę rzucił właścicielowi baru Potem włożył rękawice i samochód ruszył.
Helena wyjęła list z kieszeni i podała go mister Bobsowi.
— Zechce pan oddać jutro ten list panu Jimmy, synowi architekta.
Petem szybko wskoczyła do taksówki. Motor parsknął cztery razy i ruszył, zostawiając Bobsa w tumanie kurzu.
— Stanowczo stary Grant dziwaczeje.
Bobs zasłonił oczy od słońca listem i spojrzał za odjeżdżającymi. Wzruszył ramionami, potrząsnął miotełką i wszedł do baru, gdzie już rozpoczęła się bójka.
W tej chwili do fermy profesora Granta wpadł na rowerze tajemniczy młody człowiek — niejaki Wan — jeden z głównych bohaterów niniejszego romansu.
Zobaczywszy przed garażem murzyna, lokaja profesora, zostawił rower na trawniku, zdjął z głowy czapeczkę i zaczął powiewać nią w powietrzu.
— Hej tam! Czy profesor Grant jest w domu?
Lokaj rzucił w koniczynę króla trefl i siódemkę pik i szybko zerwał się z krzesła.
— Profesor jest w domu. Jak pan każe zameldować?
— Proszę powiedzieć, że mister Wan chce widzieć profesora w sprawie, nie cierpiącej zwłoki.
Murzyn otworzył szeroko usta, ukazując białe zęby, poczem znikł w sieni.
Tajemniczy Wan niecierpliwił się, chodząc po łączce tam i z powrotem.
Minęło dziesięć minut.
Drzwi otworzyły się na oścież, i na progu ukazał się lokaj. Nie można powiedzieć, żeby był blady. Przeciwnie, był czarny. Nawet czarniejszy niż zwykle. Białka oczu błyszczały z daleka. Podniósł do góry ręce w gumowych mankietach i zaczął wrzeszczeć:
— Hallo! Swen! Bob! Mistrys Mors! Hallo! Wszyscy do mnie!
Upłynęło nie więcej niż piętnaście sekund, i cała służba zebrała się przed domem.
— Profesor… jeszcze pół godziny temu był w domu — (język mu się plątał) — nie ma go teraz — znikł — miss Helena też znikł? — wszyscy znikli. Czytałem papier — oto jest — leżał na biurku miss Heleny.
Podał list. Wan wyrwał go z drżących rąk lokaja. Na kartce były napisane czerwonym ołówkiem następujące wyrazy:
Opuszczamy na zawsze fermę. Cały majątek zostawiamy służbie na własność. Pensja z góry za dwa tygodnie leży na komodzie przed lustrem.
Helena Grant.
Wan wydał jęk rozpaczy. Jednym susem znalazł się przy drzwiach i rzucił się w głąb domu.
Obeznany z rozkładem mieszkania Wan odrazu wszedł do gabinetu profesora. Obrzucił wzrokiem pokój, z błyskawiczną szybkością wyciągnął z biurka dwanaście szuflad, wygrzebał z kominka kupę opalonego papieru, przewrócił po drodze spluwaczkę, poszperał pod łóżkiem i zawołał ze smutkiem:
— Nie ma go tutaj! Zabrał go z sobą!
Włożył na głowę kraciastą czapeczkę, uścisnął rękę lokaja, wybiegł z domu i wskoczył na rower.
— Nic nie szkodzi! — zawołał do osłupiałej służby — nic nie szkodzi! Wan odnajdzie go za wszelką cenę! Wan nie pozwoli popsuć swej opinji!
Szybko zaczął wywijać nogami. Zatrzymał się dopiero przed Karem.
— Hej, panie! Czy pół godziny temu nie przejeżdżał tędy profesor Grant z córką? Czy miał w ręku zawiniątko?
Stary Bobs obrzucił Wana krytycznym wzrokiem i mruknął:
— Pierwszy raz widzę tak przebiegłego detektywa. Czuję, że profesor coś przeskrobał.
Potem dodał głośno:
— No, a gdyby tak przechodził tędy lub przejeżdżał taksówką, coby pan powiedział?
— Ale zawiniątko! zawiniątko!…
— No, a gdyby miał pod pachą zawiniątko…
Wan dopadł roweru. Koła zakręciły się z niezwykłą szybkością. Tuman kurzu uniósł się w górę prosto w twarz starego Bobsa.
Jak szara wstęga wysuwała się szosa z pod szalejących nóg Wana. Mówił do samego siebie:
— Niebieska zamknięta taksówka. Widziałem ją przed barem. Honor mój będzie ocalony!
Punktualnie o godzinie siódmej minut dwadzieścia trzy profesor Grant z córką wyszli na peron dworca w New–Linkoln.
Pod pachą trzymał duże zawiniątko i troskliwie tulił je do siebie.
Po chwili siedzieli już w przedziale. Wiatr odchylał firanki u okien, przez które zaglądały do przedziału przydrożne sosny i jodły. Z żelaznych mostów dolatywał turkot i ogłuszał siedzących w pociągu pasażerów.
Punktualnie o godzinie siódmej minut dwadzieścia siedem spocony i zziajany Wan, sapiąc ciężko, wpadł z rowerem na plecach na pusty peron dworca.
— Tam do licha! Zdaje się, że się troszkę spóźniłem. Ale to nie szkodzi. Ekspres do Nowego Jorku odchodzi o dwudziestej. Przez ten czas będę mógł coś obmyśleć, aby ocalić swoją zagrożoną opinję.
Oparł rower o automat do obcinania paznokci i szybkim krokiem udał się do pokoju dyżurnego komisarza policji.
Helena przytuliła się do ojca.
— Jutro w południe będziemy u Matapala.
V
Przewaga Matapala nad Pejczem
— Towarzysze! Wojna została wypowiedziana. Dziś w południe rozpoczął się strajk robotników ciężkiego przemysłu Zjednoczonych Stanów Ameryki i Europy. Według ostatnich najdokładniejszych wiadomości, jakie otrzymałem, ani jeden zakład nie zdradził strajkujących!
Tak przetrawiał Pejcz na wieczornem posiedzeniu komitetu strajkowego.
Huc7ie oklaski towarzyszyły jego słowom.
— Towarzysze! Mamy przed sobą trudne zadanie. Lecz obowiązkiem naszym jest wytrwać do końca, od tego zależy szczęście nasze i naszych dzieci. Jeżeli wytrwamy dwa tygodnie — runie wielki plan zbrojeń Matapala.
(Hałas i oklaski).
— Towarzysze! Zbliża się chwila, gdy schwycimy za gardło garść niegodziwców, którzy się zabarykadowali na jej avenue; zrzucimy z ich łysych głów jedwabne cylindry.
(Krzyki: Dobrze! Słusznie! Niech żyje Pejcz!).
— Towarzysze! Związek Republik Socjalistycznych idzie nam na pomoc! Dziś przybył do nas ich delegat, Michał! Towarzysze! Daję głos delegatowi…
(Owacje. Krzyki „niech żyje!” Hałas. Podrzucanie czapek do góry)
Na trybunę wszedł człowiek w skórzanej kurtce. Na piersiach miał emaljowaną czerwoną chorągiewkę. Zdjął czapkę, podniósł do góry rękę i przemówił do zebranych.
Ostatni przemawiał Halifaks.
— Towarzysze! — zawołał, gładząc rudawe włosy. — W zasadzie nit mam nic przeciwko temu, co mówili przed chwila towarzysze Pejcz i Michał. Chciałbym tylko postawić kilka pytań, które — aczkolwiek nie są istotne — jednak zasługują na to, aby im poświęcić trochę uwagi.
(Głosy: Prosimy! Prosimy!).
— Towarzysze! Jak się zapatrujecie na możliwość załagodzenia konfliktu w drodze pokojowej? Ja osobiście uważam, że to byłoby bardzo dobrze. Przecież i tak strajk nie doprowadzi do niczego, więc poco mamy darmo tracić siły.
(Głosy: Uwaga! Ciszej! Halifaks żartuje!).
— Właściwie mamy następujące żądania: ośmiogodzinny dzień roboczy, powszechne rozbrojenie i całkowite równouprawnienie robotników. Czy mam rację? Więc o co chodzi? Jak mi wiadomo, Matapal godzi się na ośmiogodzinny dzień pracy. Co się zaś tyczy równouprawnienia, to przecież — nie licząc kilku drobnych ograniczeń — korzystamy z wszelkich praw politycznych, mamy nawet prawo zawierania małżeństw bez zgody rady naczelnej przemysłowców, mamy prawo mieć nieograniczoną liczbę dzieci płci męskiej (a dziewczyny po kiego licha są nam potrzebne!). Sprawa powszechnego rozbrojenia jest o wiele prostsza! Niech Związek Republik Socjalistycznych rozbroi się i przyłączy do Stanów Zjednoczonych — i wszystko będzie dobrze. Czy mam słuszność, towarzysze?
(Hałas. Krzyki: „Precz z nim!” Gwizdanie. Głosy. „Prosimy!”).
— A więc towarzysze — mówił dalej Halifaks, gdy hałas ustał — Powiedziałem wszystko, co miałem do powiedzenia. Innych wniosków nie mam. Lecz jeśli Pejcz będzie trwał w uporze, nie biorę na siebie odpowiedzialności za skutki. Matapal nie lubi żartować. Zupełnie się nie zdziwię, jeżeli pewnego pięknego poranku w naszych wodociągach zabraknie wody, w piekarniach — chleba, w kuchniach — gazu, a w żarówkach — światła.
Halifaks zeszedł z trybuny. Przeciwnicy żegnali go gwizdaniem, zaś zwolennicy okrążyli go i razem z nim zniknęli w bocznem przejściu.
— Stara piosenka! — wołano za nim. — Bajeczki dla dzieci! Tchórz! Precz z nim! Niech żyje Pejcz!
Zamknięto posiedzenie.
— Ten człowiek nie podoba mi się — rzekł delegat Związku Republik Socjalistycznych, gdy znalazł się z Pejczem na ulicy.
Pejcz odrzekł w zamyśleniu:
— Jakby tu panu powiedzieć? Po części zgadzam się z panem Lecz jest już dwunasta, a mamy jeszcze dużo do omówienia.
O godzinie pierwszej w nocy Matapal otrzymał fotostenogram z posiedzenia komitetu strajkowego.
— Nieźle — powiedział i zrobił kilka uwag w notatniku.
Zatelefonował do sekretarjatu.
Jednocześnie w pięciu różnych końcach miasta pięciu telegrafistów otrzymało pięć radjotelefonogramów.
Pierwsze cztery, wysłane do centralnego zarządu wodociągów, do gazowni Nr. 17, do elektrowni brooklińskiej i do trustu młynarzy, brzmiały jednakowo.
„Wyłączyć z rejonu aprowizacji dzielnicę Reginald–Simpl. Straty na rachunku bieżącym Nr. 711 w Banku Zjednoczonym.
Matapal”.
Zaś piąty telefonogram brzmiał, jak następuje:
„Do naczelnika grupy Nr. 9 Z. O godzinie piątej rano obstawić punkty na Reginald–Simpl według dyspozycji Nr. 488. Absolutna izolacja. Za ścisłe wykonanie osobista odpowiedzialność.
Matapal”.
O świcie mieszkańcy Reginald Simpl spostrzegli w kuchniach brak wody i gazu. „Wkrótce dowiedzieli się, że w piekarniach nie ma chleba.
Prąd elektryczny był przerwany.
Cała dzielnica była otoczona grupą 9 Z, zaopatrzoną w najdoskonalsze aparaty promieni fioletowych., które działały z odległości jednego kilometra i oślepiały na dwa dni każdego, kto się dostał do sfery ich działania.
O godzinie dziewiątej osiemnaście aeroplanów, krążących nad Reginald–Simpl, zrzucało ulotki tej treści:
Zakończcie strajk, wtedy przerwę blokadę. Zgadzam się na ośmiogodzinny dzień pracy.
Matapal.
Tłumy robotników wyległy na ulicę. Ni bladych twarzach malowała się stanowczość. Pejcz wszedł na .stos węgla i, wyjąwszy z ust fajkę, powiedział, zwracając się do tłumu:
— Towarzysze! Przewidzieliśmy to i zrobiliśmy zapas wody i chleba. Bądźcie wytrwali. Kartki na chleb i wodę wydaje sekretarz komitetu strajkowego.
Kobiety rzuciły się do gmachu komitetu strajkowego
— Niech żyje strajk! — wołali jedni.
— Do djabła ze strajkiem! — wołali inni. — Dlaczego daliśmy się namówić! Dlaczego nie usłuchaliśmy Halifaksa! Gdzie jest Halifaks? Chodźmy do niego!
Lecz Halifaksa rigdzie nie było.
— Panie Halifaksie — mówił drugi sekretarz Matapala — nie wart jest pan tak wysokiej pensji. Zakomunikował mi pan, że komitet strajkowy nie ma ani jednego kila chleba, tymczasem okazuje się, że chleba starczy na cztery dni. Co to znaczy?
Halifaks zaczął gładzić rude wąsy.
— Autorytet pana wśród robotników upadł. Niech go pan podniesie, a wtedy odpowiednio podniesie się pensja.
O godzinie drugiej Matapal wygłosił króciutką mowę na posiedzeniu rady miljarderów. Powiedział, co następuje:
— Panowie, rozpoczęliśmy walkę. W ciągu najbliższych dwóch tygodni sprawa likwidacji Związku Republik Socjalistycznych rozstrzygnie się tak lub inaczej. Mamy cztery razy większe siły niż nieprzyjaciel. Strajk będzie zdławiony. Nawołuję panów do wytrwałości i solidarności. Kurs rubla Związku Republik Socjalistycznych równa się 1? dolara. Nie mam nic więcej do powiedzenia.
Ekspres New–Linkoln — Nowy–Jork zbliżał się do miasta.
Profesor Grant drzemał w wagonie, oparty o poduszkę.
VI
Róg 5–ej Avenue i Broadway
Pejcz powiedział:
— Mamy mały zapas chleba i wody, lecz za to dość węgla, aby puścić w ruch elektromotor naszej stacji radjowej.
Radjotelegrafista włożył na uszy słuchawki i, nastroiwszy ton prądu jak struny harfy, zaczął wystukiwać depeszę.
Części anteny opromieniły się delikatnem niebieskiem światłem.
W tej samej chwili wszyscy radjosłuchacze kuli ziemskiej, gdziekolwiek się znajdowali, czy w opancerzonych budkach wielkich okrętów wojennych, czy w lekkich aluminiowych kabinach samolotów, czy w eleganckich gabinetach ministerstw i redakcyj, czy w nędznych pokoikach związków zawodowych — pochwycili subtelny dźwięk niewidzialnej fali elektrycznej:
— Towarzysze! Śpieszcie na pomoc! Dopuszczono się nad nami gwałtu. Matapal zamknął nas w dzielnicy Reginald–Simpl. Aprowizacji starczy tylko na trzy dni. Wyjścia strzeże grupa 9 Z. Żądajcie przerwania blokady. Jeszcze dwa tygodnie — a zwyciężymy. Wielki program nowych zbrojeń upadł. Niech żyje rewolucja wszechświatowa!
Pejcz.
— Pejcz telegrafuje do całego świata — zwrócił się do Matapala drugi sekretarz. — Zdaje mi się, że posunęliśmy się za daleko.
Matapal wpił się w poręcz krzesła.
— Zobaczymy — wycedził przez złote zęby. — Proszę wysłać kontr–radjo i komunikować mi co dziesięć minut o stanie rzeczy.
Drugi sekretarz złożył głęboki ukłon.
— Proszę zaczekać — Matapal zniżył głos. — Pańska opinja w tej sprawie?
— Posunęliśmy się zbyt daleko. Chleb, woda, gaz — to wszystko można. Lecz wprowadzenie siły zbrojnej narusza podstawowe prawa naszego kraju.
— Tak pan myśli?
Matapal zapisał roś w notatniku. W tej chwili rozległy się dźwięki radjomikrofonu. Matapal włączył wzmacniacz.
Z tuby doniósł się głos pierwszego sekretarza:
Rozruchy w dzielnicach robotniczych. W ciągu godziny odbyło się 150 wieców protestacyjnych w różnych częściach miasta. Robotnicy żądają przerwania blokady Reginald–Simpl. Nastrój przygnębiający. Radio donosi o rozruchach w Australj1, w Anglji, w Japonji. Oczekuję dalszych dyrektyw.
Matapal, trzymając tubę w ręku, wyrzekł powoli i dobitnie:
— Wzmocnić ochronę banków. Zmobilizować wszystkie grupy. Gazety powinny wypuścić dodatki nadzwyczajne z wiadomością sensacyjną, któraby odwróciła uwagę ogółu od wypadków dnia. Można wysadzić w powietrze drapacz nieba na rogu 5–ej Avenue i Broadway. Straty na rachunku bieżącym Nr. 711. Wykorzystać Halifaksa.
— Według rozkazu.
Matapal skinął słowa. Drugi sekretarz wyszedł z pokoju.
Ekspres wpadł pod szklaną kopułę dworca w Nowym–Jorku. Profesor Grant i Helena wyszli z wagonu.
Była godzina trzecia minut dwadzieścia pięć; jest to godzina, gdy w Nowym–Jorku panuje zupełna cisza. Klerki siedzą jeszcze o tej porze na wysokich taboretach w klatkach betonowych i obracają korbami maszyn do liczenia, rozmawiają przez telefon lub linjują wielkie foljały stalowemi linjami. Panowie w modnych paltach wydzierają kartki z książeczek czekowych przed okienkami w bankach; jedwabne cylindry jeszcze nie opuszczają giełdy, a w kuchniach jeszcze się piecze wieprzowina nad niebieskim płomieniem gazowych kuchenek.
Wbrew temu zwyczajowi, gdy profesor wyszedł z dworca, ni ulicach Nowego–Jorku panował zgiełk.
Miljony ulotek spadały z aeroplanów na głowy przechodniów i na dachy zamkniętych samochodów. Mali gazeciarze pętali się pod nogami publiczności. W kolejach podziemnych, które pędziły ze świstem przez tunele, rozlegał się gwar głosów ludzkich.
Była to rzecz niezwykła w Nowym–Jorku o godzinie wpół do czwartej.
Na placu przed dworcem Grant spotkał demonstracje robotników gazowni. Szli zwartą ławą, niosąc nad głowami czerwone plakaty.
Stropieni policjanci nieśmiało spoglądali na białe pręty, które trzymali w ręku, nie wiedząc, co z niemi robić.
— Co się stało? — rzekła zaniepokojona Helena.
Profesor schwycił unoszącą się nad jego głową ulotkę i przeczytał:
Nawołuję wolnych obywateli Stanów do zachowania spokoju. Blokada Reginald–Simpl będzie przerwana. Pejcz pociągnięty do odpowiedzialności sądowej za sprowokowanie robotników dokowych.
Matapal.
Druga ulotka brzmiała, jak następuje:
Matapal kłamie. Strajk w ciężkim przemyśle trwa nadal. Nawołuję robotników do wytrwania. Zwycięstwo bliskie. Pomóżcie nam zwalić blokadę.
Pejcz.
— Ehe — powiedział profesor Grant — zdaje się, że się tu zanosi na coś poważnego.
Helena zatrzymała przejeżdżającą taksówkę i wciągnęła do niej zadumanego ojca.
— 5–a Avenue, Pałac Centrum — rzuciła szoferowi.
Ulice Nowego–Jorku zawirowały jak karuzela. Policjanci z prętami, chłopcy z gazetami, autobusy, rowery, kapelusze filcowe, bary, mosty, fordy, murzyniątka, automaty, składy tytoniu, pęki bananów u drzwi sklepów — wszystko to przesuwało się przed nimi z błyskawiczną szybkością.
Zdawało się, że drapacze nieba spadają na szklane dachy cyrków, a koleje powietrzne — na tłumy, zebrane na placach, łamiąc po drodze pomniki i palmy.
Auto przejechało Broadway i skręciło na 5–ą Avenue Samochody posuwały się tu nieprzerwanym łańcuchem, akrach pieszy był tak wielki, że osiemnastu policjantów ledwo mogło dać sobie radę z regulowaniem.
Nie zdążyło auto odjechać na pół kilometra od rogu, gdy dał się odczuć niezmiernie silny wstrząs powietrza. Przechodnie poprzewracali się. Nad głowami przeleciały wielkie niebieskie okulary, zerwane z nad składu optycznego. W tej samej chwili rozległ się ogłuszający łoskot.
Helena wychyliła głowę. Ujrzała przed sobą słup dymu i ognia, w którym trzeszczały żelazne belki.
Niepodobna byłe zatrzymać się, gdyż wszystkie samochody zaczęły pędzić naprzód.
Dwudziestopięciopiętrowy drapacz nieba, stojący na rogu 5–ej Avenne i Broadway, znikł, pozostawiając po sobie kadłub, z którego ludzie i rzeczy zostały wytrząśnięte, jak bywa wytrząsana zawartość drucianej kasy oberżysty co wieczór przed zamknięciem zakładu.
Wróciwszy do przytomności, Wan przedewszystkiem spojrzał na rower. Wyglądał jak krzywa, zgięta ósemka.
— Do licha! — pomyślał Wan. — Był już tak blisko! Czy warto było wydawać tyle na ekstrapociąg, żeby pierwszy lepszy walący się drapacz nieba popsuł całą sprawę! Gdzie ja go teraz znajdę? Ale trudno — muszę szukać; przecież nie mogę tak się kompromitować!
Usiadł na szczątkach roweru i zatkał.
W tym samym czasie profesor Grant i Helena wchodzili do poczekalni Pałacu Centrum.
VII
Trzy minuty dla losów ludzkości
— Chciałbym się widzieć z panem Matapalem — powiedział profesor do okazałego lokaja, który wyglądał raczej jak prezes rady ministrów.
— Tak, tak, musimy natychmiast zobaczyć się z panem Matapalem — dorzuciła Helena.
Okazały lokaj obejrzał okiem znawcy profesora i córkę i ocenił ich razem nie więcej niż na 500.000 dolarów.
Jednak ciemne okulary profesora i wąska nóżka Heleny zrobiły swoje.
— Proszę — powiedział, otwierając przed nimi piękne masywne drzwi.
Znaleźli się w eleganckim gabinecie, którego umeblowanie zdradzało zawód właściciela. Był prawdopodobnie królem skóry. Od stołu podniósł się starszy mężczyzna we fraku. Miał głowę okrągłą jak kula bilardowa. W palcach prawej ręki trzymał drogie cygaro.
— Czcm mogę służyć?
— Czy z panem Matapalem mamy przyjemność mówić? — zapytała Helena drżącym głosem.
— Szanowna pani — odrzekł ze smutkiem mężczyzna we fraku — jestem tylko drugim lokajem szesnastego sekretarza pana Matapala. Proszę jednak, by państwo zechcieli wyłożyć sprawę w kilku słowach.
— Szacowny panie — zaczął profesor z godnością — sprawa, z którą tu przychodzę, dotyczy losów ludzkości, i muszę o niej pomówić z samym panem Matapalem, a nie z jednym z jego lokajów.
Drugi lokaj szesnastego sekretarza spojrzał niechętnie na zawiniątko, które trzymał profesor pod pachą, i powiedział grzecznie:
— Zapisy wynalazców przyjmuje piąty lokaj czternastego sekretarza w środy i piątki od 10–ej do 11–ej przed południem.
Helena tupnęła nóżką.
— Proszę nie zapominać, że rozmawia z panem procesor Grant.
Mężczyzna we f