Walentin Katajew Fatalna omyłka przekład z rosyjskiego H. R. Winlan Profesor Grant robi odkrycie Punktualnie o godzinie siódmej minut trzydzieści trzy profesor geologji Grant ostatni raz obrócił korbę swego osobliwego arytmometru. Potem podszedł do wielkiej tablicy szkolnej, wiszącej na ścianie na prawo od biurka, i napisał na niej kredą ułamek dziesiętny, który ze względu na ilość zer wyglądał zdaleka jak wyścigi cyklistów. Profesor zsunął na oczy ciemne okulary. Zimny pot wystąpił mu na czoło. Wybełkotał. — Nie, te niemożliwe… Na pewno omyliłem się… Na dworze zaczynało świtać, i przez zapuszczone żaluzje przedzierało się szare światło. Dwa wróbelki, siedzące na gałązce za oknem, zaćwierkały — ćwiu, ćwiu, ćwiu — poczem zatrzepotały skrzydełkami i odleciały. Z podwórka słychać byłe plusk wody, nabieranej do blaszanego wiadra — Trzeba sprawdzić obliczenia — powiedział głośno profesor. Przesunął na czoło okulary i zabrał się na nowo do roboty: naciskał cyfry i obracał korbę arytmometru. Lampa na stole — widocznie też zmęczona bezsenną nocą — tliła się słabem światłem pod pomarańczowym kloszem „Galie”. W tem miejscu należałoby powiedzieć czytelnikowi choć kilka słów o romansach z przygodami w ogóle, a o tym w szczególności. Przeczytawszy odrazu w pierwszym ustępie o starym profesorze, który robi jakieś zagmatwane obliczenia, a potem — zdenerwowany — pociera siwiejące skronie wielką chustką od nosa, czytelnik ma zupełne prawo stracić odrazu zaufanie i rzucić książkę. Nie mogę mieć o to pretensji. „Wszak każdy wie już zgóry, że profesor robi genjalne odkrycie, które ma uszczęśliwić ludzkość. Wie również, że złoczyńcy wykradają mu wykresy obliczenia, które lekkomyślny uczony posiada tylko w jednym egzemplarzu. Zaś narzeczony córki profesora składa uroczystą przysięgę, że odzyska skradzione materjały choćby za cenę własnego życia; potem czule żegna się z ukochaną i włazi do pierwszego lepszego samolotu, który napotkał. Rozpoczyna się pogoń za złodziejami. Następuje cały szereg niezwykłych przygód na lądzie, wodzie, w powietrzu i pod wodą — opisanych na dziesięciu drukowanych arkuszach. „Wreszcie jest zakończenie, zależne od gustu i narodowości autora. A więc Anglik wtrąca niegodziwca do więzienia, odważnego młodzieńca żeni z córką profesora, zaś samego staruszka — uczonego otacza szacunkiem i hołdami, oczywiście, jeśli wynalazek jego nie jest sprzeczny z tradycjami i zasadami moralności tego liberalnego kraju. Jeśli autorem jest Francuz, to niegodziwiec uwodzi córkę profesora; szlachetny narzeczony z rozpaczy strzela sobie w łeb, a profesor napoczekaniu dostaje pomieszania zmysłów i podpala własną willę. „Wesoły Amerykanin daje rozwiązanie nieoczekiwane: na ostatnich dwóch stronach zdumiony czytelnik dowiaduje się, że profesor zupełnie nie jest profesorem, lecz galernikiem, który dwadzieścia lat temu uciekł z więzienia w Walparaiso; córka profesora jest przebranym synem prezydenta, ukrywającym się przed wierzycielami; szlachetny młodzieniec to córka króla nafty, zaś skradzione materjały — to cennik wielkiej pracowni odzieży (Nowy Jork, 124 Avenue, ceny konkurencyjne, dla przyjezdnych 60% ustępstwa). Rosjanin w ogóle nic zakończyłby romansu, lecz otrzymawszy od łatwowiernego wydawcy niewielką zaliczkę, cztery dni z rzędu rozjeżdżałby po mielcie dorożkami, pijany, a potem długo procesowałby się z zarządem jakiegoś trustu o rozbite na pierwszem piętrze szyby. Ja sam nie obiecuję czytelnikowi nic szczególnego. Otwarcie się do tego przyznaję. Jednak uważam za swój obowiązek zaznaczyć, że wszystko, o czem mówię poniżej, jest szczerą prawdą, i że profesor Grant, mieszkający w głuchej fermie o 20 kilometrów na północ od New–Lincolnu, jednego z większych ośrodków naukowych Stanów Zjednoczonych Europy i Ameryki, naprawdę zrobił niezwykłe odkrycie. O godzinie dwunastej minut szesnaście obliczenia zostały sprawdzone. Omyłki nie było. Profesor Grant potarł ręką skronie, a zmęczony wzrok utkwił w tablicy, na której był napisany ułamek dziesiętny. — Nie ma żadnych wątpliwości — rzekł — obliczenia są dokonane z dokładnością do 0,00001 — nie ma tu ładnego błędu. Zaczął zacierać ręce i biegać po pokoju. Po chwili klasnął trzy razy w dłonie, drzwi otworzyły się cicho, i do pokoju wszedł lokaj — murzyn. — Prysznic! — rzucił rozkaz profesor. Twarz lokaja rozjaśniła się uśmiechem. Zdawało się, że w pokoju zapalono przynajmniej sto pięćdziesiąt świec. Podbiegł do okna i szybkim ruchem podniósł żaluzje. Jasny snop światła wpadł do pokoju. Lokaj zgasił lampę i postawił na podłodze gumową miednicę. Grant zrzucił szlafrok i z dumą poklepał się po piersiach, porosłych siwemi włosami. — No, mój poczciwy Tomie, dzisiaj mamy święto! Twój pan zrobił nadzwyczajne odkrycie! W tej chwili strumień zimnej jak lód wody spłynął z gumowej polewaczki, wiszącej nad miednicą. Profesor żachnął się, nie mogąc złapać tchu z zimna. — Dosyć! Lokaj pociągnął za sznurek, i woda przestała spływać. Potem narzucił na profesora włochate prześcieradło i zaczął trzeć jego ciało tak długo, aż nabrało ono koloru georginjj. — Dosyć. Możesz odejść! Powiedz miss Helenie, że czekam na nią ze śniadaniem w ogrodzie na polance. Lokaj wyszedł z pokoju. Profesor zwykł się ubierać sam. W ciągu trzech minut był gotów. Miss Helena „zręcznie odbiła piłkę partnera. Obnażoną do łokcia ręką poprawiła rudawe włosy, które wysunęły się z pod pikowej czapeczki, uderzyła rakietą sztywnie naciągniętą siatkę i, schwyciwszy w locie jedną po drugiej dwie piłki, powiedziała: — Do widzenia, Jimmy. Na dzisiaj będzie dosyć… Jimmy opuścił plac tennisowy i wszedł do ogrodu. Przechodząc obok wodociągu, odkręcił kran i podstawił głowę. Po chwili wyżął mocno mokre, zlepione na czole włosy, zakołysał się na jednej nodze, małym palcem pochwyci wieszak flanelowej marynarki, którą przedtem rzucił na trawę obok beczki z wodą; przerzucił marynarkę przez ramię, powiedział „all right” i, gwiżdżąc melodję piosnki kanadyjskiej, znikł wśród zieleni. Miss Helena patrzała za nim przez chwilę, mrużąc swe złote oczy; potem podniosła do góry maleńki podbródek, obróciła się na pięcie i pobiegła na spotkanie ojca, który — pocierając ręce — zbliżał się do stołu, nakrytego do śniadania pod czerwonym wzorzystym parasolem. — Córko moja — rzekł uroczyście profesor Grant, z apetytem zabierając się do jedzenia — dzisiaj mamy wielkie święto. Powiedziałbym nawet — bardzo wielkie. Dzisiaj twój ojciec zrobił znakomite odkrycie. — Mam nadzieję, że nie dotyczy ono moich stosunków z Jimmy? — Nie. Dotyczy ono stosunku procesu wulkanicznego do powierzchni ziemi — wyrzekł Grant z triumfem. — Tak — odpowiedziała Helena. — Jak ci zapewne wiadomo, w ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat nasza planeta ulegała ciągłym zmianom geologicznym. — Tak. — Proszę cię, przysuń mi jajecznicę. Otóż pięćdziesiąt lat temu dziwne zjawiska zachodziły na powierzchni kuli ziemskiej. W tysiąc dziewięćset dwudziestym którymś roku — nie pamiętam dokładnie — działy się w Azji niezwykłe rzeczy: zginęła prawie cała Japonja; notowano silne wstrząsy na powierzchni ziemi: w Turkiestanie, Indjach i na Cejlonie. — Tak. — Uczeni owych czasów nie doceniali tego. Lecz ja, który całe swoje życie poświęciłem badaniom geologicznym, ustaliłem związek tych zjawisk z procesem ciągłego przeobrażania się powierzchni kuli ziemskiej. Najdokładniejsze sejsmografy notowały te zmiany. Zestawienie tych notowań z materjałami naukowemi ubiegłego wieku doprowadziło mnie do wniosku, że legendy o potopie biblijnym i o Atlantydzie mają podstawę naukową. Czy zrozumiałaś mnie? — Tak. — Doskonale. Nalej mi pół szklanki czerwonego wina. Dziękuję. A więc mówię dalej: mamy dzisiaj wielkie święto. Dzisiaj udało mi się obliczyć z dokładnością do 0,00001 czas i miejsce olbrzymich zmian geologicznych, które mają się dokonać na całej powierzchni ziemi akurat od dziś za miesiąc. Będzie to wspaniała katastrofa. Profesor wypił łyk wina, a oczy jego z pod ciemnych szkieł zaświeciły błyskiem radości i natchnienia. — Zmiany na powierzchni kuli ziemskiej będą kolosalne. Rozpoczną się u bieguna południowego i obejmą przedewszystkiem południową Amerykę i Australję. Oba te lądy znikną w falach oceanu. Następnie ocean pochłonie Azję, Europę, Afrykę i Amerykę Północną. Będzie to bardziej imponujące niż potop biblijny Lecz potem z oceanu wyłonią się nowe lądy… Nowa era rozpocznie się dla ludzkości… I to wszystko przepowiedziałem ja, profesor geologji Archibald Grant, dnia 10 maja z dokładnością do 0,00001. Co powiesz o tem, moja córko? Tym razem Helena nie dała swej zwykłej odpowiedzi „tak”. — Zwycięstwo! Zwycięstwo! — Grant szybko wstał z krzesła i podniósł okulary na czoło. — Imię profesora Archibalda Granta zajmie w historji ludzk… Nagle umilkł. Ujrzał przed sobą bladą jak płótno twarz córki. Oczy miała szeroko otwarte i z przerażeniem patrzała na ojca. — Heleno! Na Boga! Co ci się stało? Helena zlekka poruszyła wargami. — Mam nadzieję… że… żartujesz? — Masz tobie — odrzekł zmieszany profesor — nie przypuszczałem, że sukcesy naukowe twego ojca wzruszą cię tak głęboko. — Ojcze… Pomyśl o tem, coś powiedział… Zmiany… na powierzchni… całej kuli ziemskiej… — Czy warto się denerwować z tego powodu? Mniej więcej co piętnaście lat mamy takie niespodzianki. Helena wypiła ciuszkiem szklankę wody i wybuchnęła żałosnym płaczem. — A więc, od dziś za miesiąc… zginiemy… wszyscy? — Jakto zginiemy? Profesor zamyślił się: przeniósł okulary z czoła na nos, poskrobał się w twarz i w roztargnieniu mruknął: — Hm, zanosi się na to. Zamyślił się, głęboka zmarszczka wystąpiła mu na czoło. Nagle zbladł śmiertelnie. — Ależ… to jest niemożliwe! Zerwał się i zaczął szybko biec w stronę domu, wymachując serwetką, którą trzymał w ręku, i depcząc po drodze różnobarwne maki, rosnące na łączce. — Nie może być! — zawołał i zaczął zajadle naciskać cyfry i obracać korbą arytmometru. II Przewaga Pejcza nad Matapalem Dwie najbardziej wpływowe osobistości w świecie, znajdujące się w dwóch różnych końcach Nowego Jorku, były w tej chwili zajęte ważnemi sprawami. Pejcz czyścił fajkę. Matapal miał konferencję z drugim sekretarzem. Pejcz był kierownikiem komitetu strajkowego zjednoczonych związków robotniczych w ciężkim przemyśle Stanów Zjednoczonych Ameryki i Europy. Matapal był to — — — Matapal. Trudno było inaczej określić jego stanowisko społeczne. Przy dobrej woli można go było nawet nazwać królem. Lecz król jest to pojęcie dość nieokreślone. Można naprzykład być królem z urodzenia i, chcąc nie chcąc, przedłużać byt jakiejś nędznej dynastji. Lecz Matapal nie był członkiem dynastji, jeśli nie uważać za dynastję związek króla gutaliny, Matapala, z królową ekranu, Nasturcją Jimpers. Królem można być też ze względu na rodzaj handlu, jakim się człowiek zajmuje, naprzykład można być królem świń, królem nafty lub czegoś w tym rodzaju. Można też być królem finansowym, jeśli ma się w swem posiadaniu szereg banków. Otóż Matapal był nie tylko królem, lecz był królem królów. Gdybyśmy ustawili wysoką piramidę z królów, stawiając ich jednego na drugim — naprzód wszystkich królów panujących, potem królów z zawodu, dalej królów z ekranu, giełdy, nie mówiąc już o takich drobiazgach, jak królowie szachów, boksu, mód, Królowie włamywaczów i temu podobni — piramida byłaby tak wysoka, że stojący na wierzchołku król mógłby z łatwością strząsnąć popiół z cygara do pierwszego lepszego krateru na księżycu. Otóż na czele tego całego zbiorowiska królów stał Matapal II, syn Matapala I, króla gutaliny, i królowej ekranu, Nasturcji Jimpers. Zdawałoby się że każdy człowiek na miejscu Matapala czułby się zupełnie dobrze, a nawet od czasu do czasu pozwalałby sobie na drobne rozrywki. Tymczasem na całym świecie nie było człowieka tak wściekle zajętego, jak Matapal. Wszystkie godziny miał rozłożone podług chronometru. Codziennie od dwudziestu dwóch minut na pierwszą do trzech minut aa drugą słuchał raportu drogiego sekretarza. — Proszę mówić dalej — zwrócił się Matapal do długiego sekretarza, wyciągając jednocześnie koniec papierosa do ognia, który błysnął w ręku lokaja. — Słucham. Drugi sekretarz Matapala, człowiek już niemłody, który kosztował około dwudziestu miljardów dolarów i — jak głosiły wieści — miał wielkie wpływy w Australji i przynajmniej w połowie Chin, wyjął z pudełka pastylkę miętową, podniósł ją do ust i położył na język, który tak wyglądał, że gdyby leżał obok zielonego groszku, mógłby uchodzić za kawał świeżej wędliny. — Rewja generalna naszych eskadr zjednoczonych. Ocean Wielki — wyrzekł sekretarz. Matapal skinął głową na znak zgody. Sekretarz podszedł do ściany i nacisnął guzik 3 W. W tej samej chwili niewielki ekranik aluminjowy, wiszący nad biurkiem, błysnął fioletowem światłem. Ukazały się na nim fale morskie, uniosły się w górę kłęby dymu, a z mikrofonu doleciały przytłumione odgłosy wystrzałów. Wiatr odchylał w lewo dym, który zostawiał po sobie osad węglowy. Przeszło dwieście okrętów, ustawionych w 8 rzędów, przesunęło się po minjaturowych falach. Nagle z burt buchnął ogień, wszystko pokryło się gęstym dymem, a po chwili setki ukośnych gejzerów trysnęły w górę. Jednocześnie z mikrofonu rozległ się odgłos salwy. — Dosyć — wyrzekł Matapal — teraz dalej. Drugi sekretarz wyłączył ekran, — Sto osiemdziesiąt okrętów — powiedział. — Za miesiąc mniej więcej taka sama ilość będzie wykończona w dokach. — Czy może pan ręczyć za załogę? — Mamy 12.000 marynarzy, zupełnie pewnych. 12.000 waha się, zaś reszta… — Słucham pana. Prędzej. — Reszta jest usposobiona wrogo. Matapal podniósł nogi, obute w proste, ordynarne obuwie, i położył je na poręczy fotelu. Fotel bez szmeru obrócił się na śrubie. — Ma pan do dyspozycji jeszcze jedenaście minut. Drugi sekretarz podszedł do aparatu. W ciągu pięciu minut Matapal patrzał na rewję tanków i na działanie stosowanych w wojsku fal magnetycznych, które zatrzymują z odległości motory oraz paraliżują działanie żelaznych mechanizmów. Ujrzał też rewję dwunastu armij w różnych częściach świata. Armaty górskie przesuwały się przez wyżyny Himalajskie. Samochody ciągnęły zwartym szeregiem przez Sahirę; a piechota, złożona z wojsk kolonjalnych, w białych hełmach na głowie, grzęzła po kolana w żółtym piasku u stóp piramid. Kolumny wojsk francuskich w granatowych mundurach przechodziły przez zielone łąki Alzacji, a dym, unoszący się z kominów obozowych, zasłaniał jabłonie, które właśnie w tym czasie kwitły — Dosyć — rzekł Matapal — ma pan do dyspozycji tylko cztery minuty. Chcę widzieć doki. — Doki na Reginald–Simpl. Dziewięćdziesiąt okrętów. Sześćdziesiąt tysięcy robotników. Praca na dwie zmiany przez całą dobę. Sekretarz nacisnął guzik: przedmieście Reginald–Simpl ukazało się na ekranie. Wśród szarych sześciennych domów i kominów fabrycznych, wśród słupów telegraficznych, wśród wysokich ścian ze szkła i stali widać było mocne i lekkie sztachety doków i piękne dźwigi. Sekretarz znowu nacisnął guzik, i widok miejscowości zaczął się powoli przesuwać. Nagle Matapal spuścił nogi na podłogę, zerwał się z krzesła i — cały czerwony z gniewu — krzyknął: — Co to znaczy? Lewa brew drugiego sekretarza drgnęła. Matapal wstrzymał ruch panoramy. — Co to znaczy? Nie widzę dymu! Nie widzę ludzi! Nie widzę pracy? Co to znaczy? Drugi sekretarz wsunął do ust dwie pastylki miętowe, a obydwa palce wskazujące podniósł do siwiejących skroni. — Do djabła z pastylkami! — wrzasnął Matapal — proszę powiedzieć, co to znaczy! Drugi sekretarz wypluł natychmiast pastylki i zaczął bełkotać: — Nie przewidzieliśmy… nie przypuszczaliśmy, że oni… — Nie przypuszczaliście? — krzyknął groźnie Matapal. — Halifaks ręczył… — Halifaks jest osłem i łajdakiem! Lecz co pan wtedy robił? I dlaczego nie byłem w swoim czasie powiadomiony o wszystkiem? — Byłem przekonany, że Halifaks… — Tylko bez wymówek. Czas audjencji pana upłynął. Lecz wobec tak ważnych okoliczności daję panu i o minut dodatkowych. Żądania ich? W dwóch słowach! — Żądają powszechnego rozbrojenia, ośmiogodzinnego dnia pracy i wszystkich praw politycznych. — Ooo! Matapal zaczął biegać po pokoju, wymachując rękoma. — A pan co zrobił? — Nie przypuszczałem, że sprawy zajdą tak daleko. Prócz tego Halifaks… — Jeszcze jedno słowo o Halifaksie, i każę lokajowi spoliczkować pana. Kto jest organizatorem? — Komitet strajkowy zjednoczonych związków robotników ciężkiego przemysłu. — Kierownik? — Pejcz. — Liczba strajkujących? Wykaz przedsiębiorstw? Projekt likwidacji? Za pół godziny mam mieć to wszystko na biurku. A teraz żegnam pana. Drugi sekretarz chciał otworzyć pudełko pastylek, lecz nagle zatrzymał się, i ręka jego zawisła w powietrzu. Szybko odwrócił się i wyszedł z pokoju. — Nie przyjmuję dzisiaj — krzyknął Matapal do lokaja — proszę zostawić mnie samego! Jakiś czas Matapal patrzał na ekran, na którym wciąż jeszcze widać było różnobarwną panoramę doków. Na obszernych podwórzach fabrycznych, zawalonych starem zardzewiałem żelastwem, było cicho i pusto. Powietrze, zwykle przepojone dymem z tysiąca kominów, było czyste i świeże. Dwoje dzieci w wieku szkolnym — chłopczyk i dziewczynka — szli drogą. Matapal przyłożył ucho do mikrofonu i zaczął nasłuchiwać. Rozległ się słaby, delikatny dźwięk. Zdawało się, że drga cieniutka struna złota. — Założyłbym się, że to pieje kogut. Wyłączył ektan, podszedł do okna i zapalił papierosa. — Tak — odezwał się — pieje kogut, a walka dopiero się rozpoczyna. Znowu zaczerwienił się i tupnął nogą. — Halifaks… Halifaks… Te niebezpieczne brei — nie zeszłego stulecia znowu szerzą się jak zaraza i przenikają wszędzie… Czyż niedość, że wisi nad nami miecz Damoklesa w postaci Związku Republik Socjalistycznych, który zjednoczył Rosję, Niemcy, państwa Bałkańskie, Turcję i połowę Chin? Gangrena idzie dalej. Ludzkość musi przejść ciężką operację — i to jak najprędzej. Ja się do tego przyczynię. Tymczasem Pejcz po raz ostatni przeczyścił mundsztuk rozpalonym drucikiem, potem podniósł go do góry i zajrzał do środka. Zadowolenie odmalowało się na jego twarzy. Odłożył mundsztuk, wysypał z pudełka na dłoń trochę proszku, dosypał z płóciennego woreczka jeszcze innego i powoli nabił fajkę tą mieszaniną. Miał do dyspozycji jeszcze przeszło półtory godziny. Wyjął z kieszeni zapalniczkę, potarł kółko o duży palec i zapalił papierosa. — Zobaczymy — rzekł i zamyślił się. — Zobaczymy — powtórzył po chwili. — Mamy już choćby tę przewagę, że możemy walczyć, nie wychodząc z własnego mieszkania. III 11st. 8” wschodniej długości i 33 st. 7’ południowej szerokości W dwie godziny później Helena weszła lekkim krokiem do gabinetu ojca. Zatrzymała się na progu i oparła o futrynę. Twarz jej nosiła ślady łez i była mocno przypudrowana. Na podłodze leżały mapy obydwóch półkul. Profesor Grant nerwowo przesuwał się na czworakach po żółtych lądach: ciemne okulary co chwila spadały do niebieskich oceanów. Głowa profesora zwracała się wciąż ku czarnej tablicy, zapisanej kolumnami formuł matematycznych. Profesor trzymał w ręku wielki czerwony ołówek. Warcząc jak pies, który gryzie kość, zakreślał czerwonym ołówkiem lądy i wyspy, a nad zakreślonemi miejscami robił tajemnicze znaki. — Ojcze — szepnęła Helena. Piofesor nie oderwał oczu od swej dziwnej pracy. — Ojcze — rzekła głośniej — ojcze, co to znaczy? Cienkie paluszki przycisnęła do skroni. Frofesor zakreślił Afrykę, przyjrzał się temu, co było napisane na tablicy, potem wpisał pod tajemniczym znakiem jakąś liczbę i, podniósłszy okulary, które upadły na jedną z wysp oceanu Indyjskiego, mruknął pod nosem: — Tak… O co chodzi? — W tej chwili dopiero spostrzegł Helenę. — Ach, to ty? A bo widzisz… Z miną winowajcy włożył okulary, poskrobał się w nos i zaczął pokasływać. — A bo widzisz, Heleno… Moje wyliczenia są zupełnie ścisłe… Ludzkość jest skazana, lecz… Błysk nadziei zaświecił w oczach Heleny. — Lecz? — zawołała. — Co „lecz”? Mów prędzej na Boga… — Chodzi o to, że zrobiłem nowe nadzwyczajne odkrycie. Siadaj, zaraz ci wytłumaczę… Helena przekroczyła biegun północny i usiadła na Francji, trzymając nogi w Atlantyku. — Tak — odrzekła, objąwszy kolana drobnemi smagłemi rączkami. Okulary profesora upadły w Saharę Stanął na kolanach i zwycięsko potrząsnął czerwonym ołówkiem. — Jesteśmy ocaleni! Słuchaj mnie uważnie! — zawołał. Przenosił się z jednej półkuli na drugą, w zapale wymachiwał ołówkiem, sypał jak z rękawa liczbami i formułami, przesuwał wciąż okulary, denerwował się i entuzjazmował — chwilami brakło mu tchu. Wreszcie dobrnął do najważniejszego. — Zmiany na powierzchni ziemi rozpoczną się od bieguna południowego i obejmą przedewszystkiem Południową Amerykę i Australję. Te dwa lądy znikną w wodach oceanu. Hm… Doskonałe. „Wykreślam je… Jedźmy dalej. Teraz wykreślam Azję, Europę, Amerykę rółnocną i Afrykę. Po drodze wykreśliłem wyspy. Hm… Przyjrzyjmy się teraz, co zostało. Helena podniosła chusteczkę do oczu. Profesor przykucnął przed skazaną na zagładę planetą i w dalszym ciągu zwycięsko wymachiwał ołówkiem. Zdawało mu się, że ma wykład w wielkiem audytorjum New–linkolińskiego Towarzystwa Geograficznego i że wskazuje coś na mapie licznie zgromadzonej publiczności. Wpadał w coraz większy zapał. — A więc panowie i panie, fala wulkaniczna, która przeszła przez obydwie półkule, wywołała głębokie zmiany na powierzchni ziemi. Wszystkie stare lądy znikły pod wodą, na ich miejscu powstały nowe. Ale, panowie… Powiedziałem, że wszystkie lądy i wyspy znikły pod wodą. To nie jest zupełnie ścisłe. Został bowiem jeden punkt na kuli ziemskiej, który nie uległ katastrofie. Punkt ten znajduje się na 11 st. 8” wschodniej długości i 33 st. 7’ południowej szerokości. Oto jest rezultat najdokładniejszych notowań sejsmografów w ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat. Podniósł ciemne okulary na czoło, wytarł głośno nos, przeszedł na czworakach po Afryce tam i z powrotem; potem zatrzymał się i powiedział: — A teraz, szanowni państwo, spójrzmy, co, właściwie mówiąc, znajduje się w owem miejscu. Ocean Atlantycki. Proszę spojrzeć na mapę. Oto jest 11 st. 8” wschodniej długości. Ołówek profesora Granta przesunął się po południku. — A teraz, panowie i panie, musimy odnaleźć 33 st. 7’ południowej szerokości. Helena szybko pochyliła się, położyła się na równiku i powiodła po Atlantyku cienkim paluszkiem o błyszczącym różowym paznokciu. Ołówek profesora spotkał się z palcem córki. — Wyspa! — krzyknęła Helena. Profesor czerwonym ołówkiem zrobił obwódkę dodostrzegalnego punkciku na mapie, potem wstał i wyprostował się. — Tak, szanowni panowie — zaczął znowu. — Wyspa! Nie półwysep, nie płaskowzgórze, nie koryto rzeki, lecz właśnie wyspa — niewielka, okrągła — typowa wyspa na oceanie, mająca 10 kilometrów szerokości i 15 długości. Otóż to jedno jedyne miejsce pozostanie nietknięte. Helena zerwała się na równe nogi. — W takim razie nie mamy ani chwili do stracenia. Natychmiast jedziemy na tę wyspę. Profesor podniósł ołówek do góry. — Spokojnie, moje dziecko. Spokój przedewszystkiem. Nie licząc dnia dzisiejszego, mamy do swojej dyspozycji jeszcze cały miesiąc. Wszak muszę przedtem wygłosić odczyt w Towarzystwie Geologicznem. — Ależ to szaleństwo! — Co??? Oburzenie profesora nie miało granic. Jak można nazywać szaleństwem odczyt w Towarzystwie Geologicznem. — Heleno! Ośmieliłaś się ubliżyć tak poważnej instytucji, liczącej sześć i pół tysiąca wybrańców świata naukowego, wśród których ze szczególnym szacunkiem mogę wymienić nazwiska profesora Opoponaksa, twórcy nieśmiertelnej teorji o pochodzeniu różowego granitu w Grenlandji, i uczonego Francuza, Odekolona, autora wielkiej pracy naukowej o powierzchni odwrotnej strony księżyca. Helena tupnęła nóżką. — Nie wygłosisz odczytu w Towarzystwie Geologicznem. Musimy natychmiast jechać na wyspę. Profesor spojrzał ze zdziwieniem na córkę. Wargi miała ściśnięte, a w oczach malowała się stanowczość. — Jedziemy natychmiast na wyspę! Profesor potarł czoło. — Dziwi mnie twój ton — powiedział niepewnym głosem. — Nigdy nie przypuszczałem, że moja jedyna córka może być tak uparta. Zrozum, że przedewszystkiem muszę .spełnić obowiązek wobec nauki, a dopiero później będę mógł pomyśleć o sobie. Odczyt wygłoszę jutro. Helena spojrzała na niego lodowatym wzrokiem. — To znaczy, że chcesz, abyśmy zginęli? — Nie, tego nie chcę. Powtarzam, że mamy do dyspozycji jeszcze cały miesiąc. Po odczycie natychmiast wyjdziemy na wyspę. — Będzie już za późno — odrzekła. — Przecież mamy jeszcze… — Nie będziemy mieli nic: ani jednej kajuty na statku, ani kawałeczka miejsca na pokładzie, ani jednego samolotu, ani jednej motorówki, ani jednego jachtu, ani jednej szalupy, ani jednego kawałka drzewa, na którym moglibyśmy się przedostać na wyspę. Natychmiast po twoim odczycie w towarzystwie geologicznem rzuci się na wyspę ludność całej kuli ziemskiej Ludzie, szalejący ze strachu, uciekną z miast i wiosek, niszcząc wszystko po drodze. Najsilniejsi zdobędą dla siebie okręty i samoloty. Krwawe boje toczyć się będą wszędzie. Miljony słabszych zginą. Silni zawładną wyspa. Ale czyż ta piędź ziemi zmieści tyle ludzi? Oczywiście nie. I wśród oszalałego tłumu zginiemy wszyscy razem z twoim wielce szanownym profesorem Opoponaksem i uczonym Francuzem, Odekolonem. — Do licha — mruknął profesor. — Ale co ma my robić w takim razie? Helena zamyśliła się. Z okna dolatywał cudowny, słodki jak miód zapach świeżych róż. Helena potrząsnęła głową. — Wiem, co mamy robić. Tymczasem nikt nie powinien się dowiedzieć o twojem odkryciu. Dzisiaj wieczorem wyjeżdżamy do Nowego–Jorku — Do Nowego–Jorku? — Tak. Innego wyjścia nie ma. Wyjechać musimy w zupełnej tajemnicy. W kilku słowach opowiedziała ojcu, co zamierza czynić. Profesor smętnie pochylił głowę. — Tak, moje dziecię. Nic więcej nie mogę zrobić. Była godzina szósta. Ekspres do Nowego–Jorku odchodził o siódmej minut dwadzieścia pięć. — Weźmiemy z sobą tylko to, co najniezbędniejsze — powiedziała Helena. — Schowaj dobrze papiery z obliczeniami. O wszystkiem innem pomyślę sama. Podeszła do ojca i przytuliła swoją złotą główkę do jego ramienia. Profesor objął rękoma jej ciepłą, miłą twarzyczkę I cmle pocałował ją w czoło. Łzy zakręciły mu się w oczach. — A więc — zaczął, lecz wzruszenie nie pozwoliło mu mówić dalej. — Rozpoczynamy nowe życie, ojcze. Mówiąc to Helena wyszła z pokoju. IV Opinja Wana zagrożona W dwadzieścia minut później profesor z córką w ubraniu podróżnem wyszli za wrota fermy. Nikt nie widział, jak wychodzili. Lokaj i szofer, siedząc w trawie przed garażem, grali w karty. Ogrodnik Swen okopywał jabłonie w głębi ogrodu. Kucharz kłócił się w kuchni z gospodynią przed barem „Kulawa Latarnia” stała taksówka. Szofer w ciepłej kurtce i sportowej czapeczce podniósł głowę do góry i wlewał do ust wino z jabłek. Właściciel baru stał w drzwiach z miotełką i ziewał, otwierając usta od ucha do ucha. — Dobry wieczór, panie profesorze — odezwał się — założę się, że ten nicpoń szofer nie zarobi dziś od pana ani centa. Pański Ford słynie w całej okolicy. — Dobry wieczór, panie Bobs — odrzekł profesor — na ten raz przegrałby pan zakład. Mówiąc to, profesor wszedł do taksówki. Szofer rzucił monetę do szklanki, zaś szklankę rzucił właścicielowi baru Potem włożył rękawice i samochód ruszył. Helena wyjęła list z kieszeni i podała go mister Bobsowi. — Zechce pan oddać jutro ten list panu Jimmy, synowi architekta. Petem szybko wskoczyła do taksówki. Motor parsknął cztery razy i ruszył, zostawiając Bobsa w tumanie kurzu. — Stanowczo stary Grant dziwaczeje. Bobs zasłonił oczy od słońca listem i spojrzał za odjeżdżającymi. Wzruszył ramionami, potrząsnął miotełką i wszedł do baru, gdzie już rozpoczęła się bójka. W tej chwili do fermy profesora Granta wpadł na rowerze tajemniczy młody człowiek — niejaki Wan — jeden z głównych bohaterów niniejszego romansu. Zobaczywszy przed garażem murzyna, lokaja profesora, zostawił rower na trawniku, zdjął z głowy czapeczkę i zaczął powiewać nią w powietrzu. — Hej tam! Czy profesor Grant jest w domu? Lokaj rzucił w koniczynę króla trefl i siódemkę pik i szybko zerwał się z krzesła. — Profesor jest w domu. Jak pan każe zameldować? — Proszę powiedzieć, że mister Wan chce widzieć profesora w sprawie, nie cierpiącej zwłoki. Murzyn otworzył szeroko usta, ukazując białe zęby, poczem znikł w sieni. Tajemniczy Wan niecierpliwił się, chodząc po łączce tam i z powrotem. Minęło dziesięć minut. Drzwi otworzyły się na oścież, i na progu ukazał się lokaj. Nie można powiedzieć, żeby był blady. Przeciwnie, był czarny. Nawet czarniejszy niż zwykle. Białka oczu błyszczały z daleka. Podniósł do góry ręce w gumowych mankietach i zaczął wrzeszczeć: — Hallo! Swen! Bob! Mistrys Mors! Hallo! Wszyscy do mnie! Upłynęło nie więcej niż piętnaście sekund, i cała służba zebrała się przed domem. — Profesor… jeszcze pół godziny temu był w domu — (język mu się plątał) — nie ma go teraz — znikł — miss Helena też znikł? — wszyscy znikli. Czytałem papier — oto jest — leżał na biurku miss Heleny. Podał list. Wan wyrwał go z drżących rąk lokaja. Na kartce były napisane czerwonym ołówkiem następujące wyrazy: Opuszczamy na zawsze fermę. Cały majątek zostawiamy służbie na własność. Pensja z góry za dwa tygodnie leży na komodzie przed lustrem. Helena Grant. Wan wydał jęk rozpaczy. Jednym susem znalazł się przy drzwiach i rzucił się w głąb domu. Obeznany z rozkładem mieszkania Wan odrazu wszedł do gabinetu profesora. Obrzucił wzrokiem pokój, z błyskawiczną szybkością wyciągnął z biurka dwanaście szuflad, wygrzebał z kominka kupę opalonego papieru, przewrócił po drodze spluwaczkę, poszperał pod łóżkiem i zawołał ze smutkiem: — Nie ma go tutaj! Zabrał go z sobą! Włożył na głowę kraciastą czapeczkę, uścisnął rękę lokaja, wybiegł z domu i wskoczył na rower. — Nic nie szkodzi! — zawołał do osłupiałej służby — nic nie szkodzi! Wan odnajdzie go za wszelką cenę! Wan nie pozwoli popsuć swej opinji! Szybko zaczął wywijać nogami. Zatrzymał się dopiero przed Karem. — Hej, panie! Czy pół godziny temu nie przejeżdżał tędy profesor Grant z córką? Czy miał w ręku zawiniątko? Stary Bobs obrzucił Wana krytycznym wzrokiem i mruknął: — Pierwszy raz widzę tak przebiegłego detektywa. Czuję, że profesor coś przeskrobał. Potem dodał głośno: — No, a gdyby tak przechodził tędy lub przejeżdżał taksówką, coby pan powiedział? — Ale zawiniątko! zawiniątko!… — No, a gdyby miał pod pachą zawiniątko… Wan dopadł roweru. Koła zakręciły się z niezwykłą szybkością. Tuman kurzu uniósł się w górę prosto w twarz starego Bobsa. Jak szara wstęga wysuwała się szosa z pod szalejących nóg Wana. Mówił do samego siebie: — Niebieska zamknięta taksówka. Widziałem ją przed barem. Honor mój będzie ocalony! Punktualnie o godzinie siódmej minut dwadzieścia trzy profesor Grant z córką wyszli na peron dworca w New–Linkoln. Pod pachą trzymał duże zawiniątko i troskliwie tulił je do siebie. Po chwili siedzieli już w przedziale. Wiatr odchylał firanki u okien, przez które zaglądały do przedziału przydrożne sosny i jodły. Z żelaznych mostów dolatywał turkot i ogłuszał siedzących w pociągu pasażerów. Punktualnie o godzinie siódmej minut dwadzieścia siedem spocony i zziajany Wan, sapiąc ciężko, wpadł z rowerem na plecach na pusty peron dworca. — Tam do licha! Zdaje się, że się troszkę spóźniłem. Ale to nie szkodzi. Ekspres do Nowego Jorku odchodzi o dwudziestej. Przez ten czas będę mógł coś obmyśleć, aby ocalić swoją zagrożoną opinję. Oparł rower o automat do obcinania paznokci i szybkim krokiem udał się do pokoju dyżurnego komisarza policji. Helena przytuliła się do ojca. — Jutro w południe będziemy u Matapala. V Przewaga Matapala nad Pejczem — Towarzysze! Wojna została wypowiedziana. Dziś w południe rozpoczął się strajk robotników ciężkiego przemysłu Zjednoczonych Stanów Ameryki i Europy. Według ostatnich najdokładniejszych wiadomości, jakie otrzymałem, ani jeden zakład nie zdradził strajkujących! Tak przetrawiał Pejcz na wieczornem posiedzeniu komitetu strajkowego. Huc7ie oklaski towarzyszyły jego słowom. — Towarzysze! Mamy przed sobą trudne zadanie. Lecz obowiązkiem naszym jest wytrwać do końca, od tego zależy szczęście nasze i naszych dzieci. Jeżeli wytrwamy dwa tygodnie — runie wielki plan zbrojeń Matapala. (Hałas i oklaski). — Towarzysze! Zbliża się chwila, gdy schwycimy za gardło garść niegodziwców, którzy się zabarykadowali na jej avenue; zrzucimy z ich łysych głów jedwabne cylindry. (Krzyki: Dobrze! Słusznie! Niech żyje Pejcz!). — Towarzysze! Związek Republik Socjalistycznych idzie nam na pomoc! Dziś przybył do nas ich delegat, Michał! Towarzysze! Daję głos delegatowi… (Owacje. Krzyki „niech żyje!” Hałas. Podrzucanie czapek do góry) Na trybunę wszedł człowiek w skórzanej kurtce. Na piersiach miał emaljowaną czerwoną chorągiewkę. Zdjął czapkę, podniósł do góry rękę i przemówił do zebranych. Ostatni przemawiał Halifaks. — Towarzysze! — zawołał, gładząc rudawe włosy. — W zasadzie nit mam nic przeciwko temu, co mówili przed chwila towarzysze Pejcz i Michał. Chciałbym tylko postawić kilka pytań, które — aczkolwiek nie są istotne — jednak zasługują na to, aby im poświęcić trochę uwagi. (Głosy: Prosimy! Prosimy!). — Towarzysze! Jak się zapatrujecie na możliwość załagodzenia konfliktu w drodze pokojowej? Ja osobiście uważam, że to byłoby bardzo dobrze. Przecież i tak strajk nie doprowadzi do niczego, więc poco mamy darmo tracić siły. (Głosy: Uwaga! Ciszej! Halifaks żartuje!). — Właściwie mamy następujące żądania: ośmiogodzinny dzień roboczy, powszechne rozbrojenie i całkowite równouprawnienie robotników. Czy mam rację? Więc o co chodzi? Jak mi wiadomo, Matapal godzi się na ośmiogodzinny dzień pracy. Co się zaś tyczy równouprawnienia, to przecież — nie licząc kilku drobnych ograniczeń — korzystamy z wszelkich praw politycznych, mamy nawet prawo zawierania małżeństw bez zgody rady naczelnej przemysłowców, mamy prawo mieć nieograniczoną liczbę dzieci płci męskiej (a dziewczyny po kiego licha są nam potrzebne!). Sprawa powszechnego rozbrojenia jest o wiele prostsza! Niech Związek Republik Socjalistycznych rozbroi się i przyłączy do Stanów Zjednoczonych — i wszystko będzie dobrze. Czy mam słuszność, towarzysze? (Hałas. Krzyki: „Precz z nim!” Gwizdanie. Głosy. „Prosimy!”). — A więc towarzysze — mówił dalej Halifaks, gdy hałas ustał — Powiedziałem wszystko, co miałem do powiedzenia. Innych wniosków nie mam. Lecz jeśli Pejcz będzie trwał w uporze, nie biorę na siebie odpowiedzialności za skutki. Matapal nie lubi żartować. Zupełnie się nie zdziwię, jeżeli pewnego pięknego poranku w naszych wodociągach zabraknie wody, w piekarniach — chleba, w kuchniach — gazu, a w żarówkach — światła. Halifaks zeszedł z trybuny. Przeciwnicy żegnali go gwizdaniem, zaś zwolennicy okrążyli go i razem z nim zniknęli w bocznem przejściu. — Stara piosenka! — wołano za nim. — Bajeczki dla dzieci! Tchórz! Precz z nim! Niech żyje Pejcz! Zamknięto posiedzenie. — Ten człowiek nie podoba mi się — rzekł delegat Związku Republik Socjalistycznych, gdy znalazł się z Pejczem na ulicy. Pejcz odrzekł w zamyśleniu: — Jakby tu panu powiedzieć? Po części zgadzam się z panem Lecz jest już dwunasta, a mamy jeszcze dużo do omówienia. O godzinie pierwszej w nocy Matapal otrzymał fotostenogram z posiedzenia komitetu strajkowego. — Nieźle — powiedział i zrobił kilka uwag w notatniku. Zatelefonował do sekretarjatu. Jednocześnie w pięciu różnych końcach miasta pięciu telegrafistów otrzymało pięć radjotelefonogramów. Pierwsze cztery, wysłane do centralnego zarządu wodociągów, do gazowni Nr. 17, do elektrowni brooklińskiej i do trustu młynarzy, brzmiały jednakowo. „Wyłączyć z rejonu aprowizacji dzielnicę Reginald–Simpl. Straty na rachunku bieżącym Nr. 711 w Banku Zjednoczonym. Matapal”. Zaś piąty telefonogram brzmiał, jak następuje: „Do naczelnika grupy Nr. 9 Z. O godzinie piątej rano obstawić punkty na Reginald–Simpl według dyspozycji Nr. 488. Absolutna izolacja. Za ścisłe wykonanie osobista odpowiedzialność. Matapal”. O świcie mieszkańcy Reginald Simpl spostrzegli w kuchniach brak wody i gazu. „Wkrótce dowiedzieli się, że w piekarniach nie ma chleba. Prąd elektryczny był przerwany. Cała dzielnica była otoczona grupą 9 Z, zaopatrzoną w najdoskonalsze aparaty promieni fioletowych., które działały z odległości jednego kilometra i oślepiały na dwa dni każdego, kto się dostał do sfery ich działania. O godzinie dziewiątej osiemnaście aeroplanów, krążących nad Reginald–Simpl, zrzucało ulotki tej treści: Zakończcie strajk, wtedy przerwę blokadę. Zgadzam się na ośmiogodzinny dzień pracy. Matapal. Tłumy robotników wyległy na ulicę. Ni bladych twarzach malowała się stanowczość. Pejcz wszedł na .stos węgla i, wyjąwszy z ust fajkę, powiedział, zwracając się do tłumu: — Towarzysze! Przewidzieliśmy to i zrobiliśmy zapas wody i chleba. Bądźcie wytrwali. Kartki na chleb i wodę wydaje sekretarz komitetu strajkowego. Kobiety rzuciły się do gmachu komitetu strajkowego — Niech żyje strajk! — wołali jedni. — Do djabła ze strajkiem! — wołali inni. — Dlaczego daliśmy się namówić! Dlaczego nie usłuchaliśmy Halifaksa! Gdzie jest Halifaks? Chodźmy do niego! Lecz Halifaksa rigdzie nie było. — Panie Halifaksie — mówił drugi sekretarz Matapala — nie wart jest pan tak wysokiej pensji. Zakomunikował mi pan, że komitet strajkowy nie ma ani jednego kila chleba, tymczasem okazuje się, że chleba starczy na cztery dni. Co to znaczy? Halifaks zaczął gładzić rude wąsy. — Autorytet pana wśród robotników upadł. Niech go pan podniesie, a wtedy odpowiednio podniesie się pensja. O godzinie drugiej Matapal wygłosił króciutką mowę na posiedzeniu rady miljarderów. Powiedział, co następuje: — Panowie, rozpoczęliśmy walkę. W ciągu najbliższych dwóch tygodni sprawa likwidacji Związku Republik Socjalistycznych rozstrzygnie się tak lub inaczej. Mamy cztery razy większe siły niż nieprzyjaciel. Strajk będzie zdławiony. Nawołuję panów do wytrwałości i solidarności. Kurs rubla Związku Republik Socjalistycznych równa się 1? dolara. Nie mam nic więcej do powiedzenia. Ekspres New–Linkoln — Nowy–Jork zbliżał się do miasta. Profesor Grant drzemał w wagonie, oparty o poduszkę. VI Róg 5–ej Avenue i Broadway Pejcz powiedział: — Mamy mały zapas chleba i wody, lecz za to dość węgla, aby puścić w ruch elektromotor naszej stacji radjowej. Radjotelegrafista włożył na uszy słuchawki i, nastroiwszy ton prądu jak struny harfy, zaczął wystukiwać depeszę. Części anteny opromieniły się delikatnem niebieskiem światłem. W tej samej chwili wszyscy radjosłuchacze kuli ziemskiej, gdziekolwiek się znajdowali, czy w opancerzonych budkach wielkich okrętów wojennych, czy w lekkich aluminiowych kabinach samolotów, czy w eleganckich gabinetach ministerstw i redakcyj, czy w nędznych pokoikach związków zawodowych — pochwycili subtelny dźwięk niewidzialnej fali elektrycznej: — Towarzysze! Śpieszcie na pomoc! Dopuszczono się nad nami gwałtu. Matapal zamknął nas w dzielnicy Reginald–Simpl. Aprowizacji starczy tylko na trzy dni. Wyjścia strzeże grupa 9 Z. Żądajcie przerwania blokady. Jeszcze dwa tygodnie — a zwyciężymy. Wielki program nowych zbrojeń upadł. Niech żyje rewolucja wszechświatowa! Pejcz. — Pejcz telegrafuje do całego świata — zwrócił się do Matapala drugi sekretarz. — Zdaje mi się, że posunęliśmy się za daleko. Matapal wpił się w poręcz krzesła. — Zobaczymy — wycedził przez złote zęby. — Proszę wysłać kontr–radjo i komunikować mi co dziesięć minut o stanie rzeczy. Drugi sekretarz złożył głęboki ukłon. — Proszę zaczekać — Matapal zniżył głos. — Pańska opinja w tej sprawie? — Posunęliśmy się zbyt daleko. Chleb, woda, gaz — to wszystko można. Lecz wprowadzenie siły zbrojnej narusza podstawowe prawa naszego kraju. — Tak pan myśli? Matapal zapisał roś w notatniku. W tej chwili rozległy się dźwięki radjomikrofonu. Matapal włączył wzmacniacz. Z tuby doniósł się głos pierwszego sekretarza: Rozruchy w dzielnicach robotniczych. W ciągu godziny odbyło się 150 wieców protestacyjnych w różnych częściach miasta. Robotnicy żądają przerwania blokady Reginald–Simpl. Nastrój przygnębiający. Radio donosi o rozruchach w Australj1, w Anglji, w Japonji. Oczekuję dalszych dyrektyw. Matapal, trzymając tubę w ręku, wyrzekł powoli i dobitnie: — Wzmocnić ochronę banków. Zmobilizować wszystkie grupy. Gazety powinny wypuścić dodatki nadzwyczajne z wiadomością sensacyjną, któraby odwróciła uwagę ogółu od wypadków dnia. Można wysadzić w powietrze drapacz nieba na rogu 5–ej Avenue i Broadway. Straty na rachunku bieżącym Nr. 711. Wykorzystać Halifaksa. — Według rozkazu. Matapal skinął słowa. Drugi sekretarz wyszedł z pokoju. Ekspres wpadł pod szklaną kopułę dworca w Nowym–Jorku. Profesor Grant i Helena wyszli z wagonu. Była godzina trzecia minut dwadzieścia pięć; jest to godzina, gdy w Nowym–Jorku panuje zupełna cisza. Klerki siedzą jeszcze o tej porze na wysokich taboretach w klatkach betonowych i obracają korbami maszyn do liczenia, rozmawiają przez telefon lub linjują wielkie foljały stalowemi linjami. Panowie w modnych paltach wydzierają kartki z książeczek czekowych przed okienkami w bankach; jedwabne cylindry jeszcze nie opuszczają giełdy, a w kuchniach jeszcze się piecze wieprzowina nad niebieskim płomieniem gazowych kuchenek. Wbrew temu zwyczajowi, gdy profesor wyszedł z dworca, ni ulicach Nowego–Jorku panował zgiełk. Miljony ulotek spadały z aeroplanów na głowy przechodniów i na dachy zamkniętych samochodów. Mali gazeciarze pętali się pod nogami publiczności. W kolejach podziemnych, które pędziły ze świstem przez tunele, rozlegał się gwar głosów ludzkich. Była to rzecz niezwykła w Nowym–Jorku o godzinie wpół do czwartej. Na placu przed dworcem Grant spotkał demonstracje robotników gazowni. Szli zwartą ławą, niosąc nad głowami czerwone plakaty. Stropieni policjanci nieśmiało spoglądali na białe pręty, które trzymali w ręku, nie wiedząc, co z niemi robić. — Co się stało? — rzekła zaniepokojona Helena. Profesor schwycił unoszącą się nad jego głową ulotkę i przeczytał: Nawołuję wolnych obywateli Stanów do zachowania spokoju. Blokada Reginald–Simpl będzie przerwana. Pejcz pociągnięty do odpowiedzialności sądowej za sprowokowanie robotników dokowych. Matapal. Druga ulotka brzmiała, jak następuje: Matapal kłamie. Strajk w ciężkim przemyśle trwa nadal. Nawołuję robotników do wytrwania. Zwycięstwo bliskie. Pomóżcie nam zwalić blokadę. Pejcz. — Ehe — powiedział profesor Grant — zdaje się, że się tu zanosi na coś poważnego. Helena zatrzymała przejeżdżającą taksówkę i wciągnęła do niej zadumanego ojca. — 5–a Avenue, Pałac Centrum — rzuciła szoferowi. Ulice Nowego–Jorku zawirowały jak karuzela. Policjanci z prętami, chłopcy z gazetami, autobusy, rowery, kapelusze filcowe, bary, mosty, fordy, murzyniątka, automaty, składy tytoniu, pęki bananów u drzwi sklepów — wszystko to przesuwało się przed nimi z błyskawiczną szybkością. Zdawało się, że drapacze nieba spadają na szklane dachy cyrków, a koleje powietrzne — na tłumy, zebrane na placach, łamiąc po drodze pomniki i palmy. Auto przejechało Broadway i skręciło na 5–ą Avenue Samochody posuwały się tu nieprzerwanym łańcuchem, akrach pieszy był tak wielki, że osiemnastu policjantów ledwo mogło dać sobie radę z regulowaniem. Nie zdążyło auto odjechać na pół kilometra od rogu, gdy dał się odczuć niezmiernie silny wstrząs powietrza. Przechodnie poprzewracali się. Nad głowami przeleciały wielkie niebieskie okulary, zerwane z nad składu optycznego. W tej samej chwili rozległ się ogłuszający łoskot. Helena wychyliła głowę. Ujrzała przed sobą słup dymu i ognia, w którym trzeszczały żelazne belki. Niepodobna byłe zatrzymać się, gdyż wszystkie samochody zaczęły pędzić naprzód. Dwudziestopięciopiętrowy drapacz nieba, stojący na rogu 5–ej Avenne i Broadway, znikł, pozostawiając po sobie kadłub, z którego ludzie i rzeczy zostały wytrząśnięte, jak bywa wytrząsana zawartość drucianej kasy oberżysty co wieczór przed zamknięciem zakładu. Wróciwszy do przytomności, Wan przedewszystkiem spojrzał na rower. Wyglądał jak krzywa, zgięta ósemka. — Do licha! — pomyślał Wan. — Był już tak blisko! Czy warto było wydawać tyle na ekstrapociąg, żeby pierwszy lepszy walący się drapacz nieba popsuł całą sprawę! Gdzie ja go teraz znajdę? Ale trudno — muszę szukać; przecież nie mogę tak się kompromitować! Usiadł na szczątkach roweru i zatkał. W tym samym czasie profesor Grant i Helena wchodzili do poczekalni Pałacu Centrum. VII Trzy minuty dla losów ludzkości — Chciałbym się widzieć z panem Matapalem — powiedział profesor do okazałego lokaja, który wyglądał raczej jak prezes rady ministrów. — Tak, tak, musimy natychmiast zobaczyć się z panem Matapalem — dorzuciła Helena. Okazały lokaj obejrzał okiem znawcy profesora i córkę i ocenił ich razem nie więcej niż na 500.000 dolarów. Jednak ciemne okulary profesora i wąska nóżka Heleny zrobiły swoje. — Proszę — powiedział, otwierając przed nimi piękne masywne drzwi. Znaleźli się w eleganckim gabinecie, którego umeblowanie zdradzało zawód właściciela. Był prawdopodobnie królem skóry. Od stołu podniósł się starszy mężczyzna we fraku. Miał głowę okrągłą jak kula bilardowa. W palcach prawej ręki trzymał drogie cygaro. — Czcm mogę służyć? — Czy z panem Matapalem mamy przyjemność mówić? — zapytała Helena drżącym głosem. — Szanowna pani — odrzekł ze smutkiem mężczyzna we fraku — jestem tylko drugim lokajem szesnastego sekretarza pana Matapala. Proszę jednak, by państwo zechcieli wyłożyć sprawę w kilku słowach. — Szacowny panie — zaczął profesor z godnością — sprawa, z którą tu przychodzę, dotyczy losów ludzkości, i muszę o niej pomówić z samym panem Matapalem, a nie z jednym z jego lokajów. Drugi lokaj szesnastego sekretarza spojrzał niechętnie na zawiniątko, które trzymał profesor pod pachą, i powiedział grzecznie: — Zapisy wynalazców przyjmuje piąty lokaj czternastego sekretarza w środy i piątki od 10–ej do 11–ej przed południem. Helena tupnęła nóżką. — Proszę nie zapominać, że rozmawia z panem procesor Grant. Mężczyzna we fraku nacisnął guzik i powiedział przez telefon: — Przepustkę dla profesora Granta. Po chwili z automatu, stojącego na biurku, wypadła niewielka kartka lila. Mężczyzna we fraku spojrzał naprzód na profesora, później na kartkę i zadzwonił przeciągle. — Przepraszam — powiedział uprzejmie. — Zaraz państwo udadzą się bezpośrednio do szóstego sekretarza pana Matapala. Ma on w swojej kompetencji sprawy, dotyczące literatów, kompozytorów i międzynarodowych aferzystów powyżej siódmej klasy. Elegancki lokaj odprowadził profesora i Helenę do windy. — Bezpośrednio do szóstego sekretarza! — wydał rozkaz małemu murzynowi, który błyszczał srebrnemi guzikami od stóp do głowy. Winda podniosła się bez szmeru. — Bezpośrednio do szóstego sekretarza! — krzyknął murzynek basem, otwierając windę. Siwy staruszek we fraku przepuścił gości ruchem, pełnym szacunku, i zawołał cienkim, drżącym głosem: — Bezpośrednio do szóstego!… Przed profesorem i Heleną otwierały się coraz to inne drzwi. — Bezpośrednio do szóstego! — taki okrzyk wydawał każdy z dżentelmenów we fraku, stojący przed napotykanemi po drodze drzwiami. Rozwarły się ostatnie drzwi, i profesor Grant stanął przed obliczem szóstego sekretarza pana Matapala. Owinięty w szkocki pled sekretarz siedział w fotelu na kółkach. Dwaj lokaje trzymali na poduszce maleńką siwą główkę, która kołysała się na cienkiej szyjce jak kwiatek, poruszany wiatrem. Dwaj inni karmili szóstego sekretarza manną kaszką. — Jestem profesor Grant. Chcę pomówić z panem Matapalem w sprawie, dotyczącej losów ludzkości. — Sprawa nie cierpi zwłoki — dorzuciła Helena. Piąty lokaj przyłożył do ucha szóstego sekretarza słuchawkę dla głuchych. Staruszek zmarszczył twarz i poruszył się niespokojnie na gumowem kółku. Wskazując na profesora Granta łyżką, z której spływała kasza, zaczął bełkotać: — Proszę mu powiedzieć, że nie ma wolnych miejsc. Emerytur też nie ma. Pokojów też nie ma… Nic nie ma… Niech przyjdzie w środę. W oczach Heleny odmalowała się stanowczość. — Musimy natychmiast widzieć Matapala. Chodzi tu o losy ludzkości. Tupnęła nóżką. Staruszek rozpłakał się; zaczął wymachiwać łyżką i schwycił lokajów za poły fraków, jak gdyby szukając tam ratunku. — Audjencja skończona — zwrócił się do profesora szósty lokaj. Profesor rzucił z łoskotem zawiniątko, które trzymał pod pachą, usiadł na niem i oświadczył, że nie ruszy się z miejsca, dopóki nie będzie przyjęty przez Matapala. Powstało zamieszanie. Staruszek wyobraził sobie, że to anarchiści rzucili bombę; lokaje wynieśli go łkającego do drugiego pokoju, — Żądam, aby natychmiast zameldowano nas panu Matapalowi — zawołała Helena. — Co się tu stało? — zapytał groźnie wąsaty jenerał; stanął przed profesorem Grantem; zdawało się, że wyrósł z pod ziemi. — Państwo żądają widzenia z panem Mstapalem. Dobrze. Zapiszę w porządku kolejnym. 15–go września o godzinie 12–ej minut 52 będziecie państwo przyjęci. Daję na to słowo Komendanta Pałacu Centrum. A teraz poproszę o opuszczenie tego gmachu. O jeden włos doprowadzilibyście państwo szóstego sekretarza do ataku apoplektycznego. — Co? 15–go września? Ależ do tego czasu… — ugryzła się w porę w język. Widocznie stanowczość jej tak podziałała na komendanta, że wykręcił się na pięcie i podszedł do telefonu. Matapal przed chwilą otrzymał przez radjo ostatni komunikat pierwszego sekretarza. Sprawy stały nie najlepiej. Widocznie posunięto się za daleko. Pejcz nie miał zamiaru kapitulować, Przeciwnie — stawiał coraz większe żądania. Ze wszystkich końców kuli ziemskiej nadchodziły wiadomości o strajkach i rozruchach. Nad granicą chińską gromadziły się wielkie międzynarodowe armje socjalistyczne. Piąta eskadra Wielkiego Oceanu zbuntowała się. Widocznie Matapal zagalopował się w walce. Jasne było, że nic się już nie da osiągnąć drogą układów. Wieści, jakie nadsyła co kwadrans ten idjota Halifaks, są coraz gorsze. Zdaje się, że ryzyko jest już zbyt wielkie. Matapal zapalił papierosa i pomyślał ze smutkiem: — Doprawdy, trzeba z gruntu zmienić naturę ludzką, inaczej nic z tego nie będzie. Dzwonek komendanta przerwał te smętne refleksje. Matapal sięgnął po słuchawkę powolnym ruchem. W pokoju rozległ się sympatyczny baryton: — Profesor Grant… Jest bardzo zdenerwowany… Trzeba go przyjąć. Świat naukowy powie, że pan jest nieprzystępny… To wywoła plotki… — O to mu chodzi? — zapytał Matapal, ziewając. Przez ostatnie noce nie zmrużył oka. — Profesor Grant chce pomówić z panem w sprawie, która dotyczy losów ludzkości. — Trzy minuty — odrzekł Matapal — dla sprawy, która dotyczy losów ludzkości, jest to dosyć. Nazwisko profesora Granta wydało mu się znajome. — Profesor Grant… Tak, tak… Jest to ten sam geolog, który w swoim czasie zrobił nadzwyczajne odkrycie w dziedzinie przewidywań terminów trzęsienia ziemi. Matapal miał pamięć fenomenalną. — Cała ludzkość.,. Natychmiast… Osobiście… Hm .. Zobaczymy, co to będzie… VIII Słowo honoru króla królów Profesor Grant położył ostrożnie zawiniątko ni oknie, podniósł okulary na czoło, odchrząknął i, usiadłszy w fotelu naprzeciwko Matapala, wyciągnął z kieszeni wypchany pugilares. Helena poprawiła ręką włosy. Matapal siedział prosto i nieruchomo; wyglądał jak bożek pogański. Twarz nie miała żadnego wyrazu. Profesor Grant spuścił szkła na oczy, i patrząc przez nie na władcę świata, zaczął mówić. Rozwijał przed Matapalem arkusze papieru, zapisane kolumnami liczb, wyciągał pierwiastki, dokonywał obliczeń, otwierał i zamykał nawisy i zakreślał ołówkiem lądy na mapie kieszonkowej, którą trzymał na kolanach. Od czasu do czasu Matapal rzucał krótkie pytania, z których można było sądzić, że jest on doskonałym matematykiem. Dawno już minęły trzy minuty, które Matapal wyznaczył uczonemu na audjencję. Kilka razy trzeci sekretarz Matapala, siedzący przed drzwiami gabinetu z chronometrem w ręku, próbował podnieść się z krzesła. Był oburzony na tak wielkie lekceważenie czasu swego pana. Tymczasem Matapal słuchał w skupieniu przemówienia profesora, który wpadł w zapał i wymachiwał ołówkiem nad głową. Twarz Matapala zmieniła wyraz. Nie była to już maska bałwana pogańskiego. Ożywiła się, podnieciła; oczy patrzały wzrokiem bystrym, przenikliwym. Im dłużej mówił profesor, tem większy blask zapałał się w zielonawych oczach Matapala. Lekki rumieniec okrył jego blade, wygolone policzki. Wreszcie, zakreśliwszy wszystkie lądy świata, profesor zrobił obwódką dokoła wysepki na oceanie Atlantyckim. Podniósł na czoło ciemne okulary, przestał mówić i zaczął biegać po pokoju, zatrzymując się co chwila to przed Heleną, to przed Matapalem. Helena niespokojnym wzrokiem śledziła króla królów. Twarz Matapala przybrała wyraz skupienia. Wpił się palcami w poręcz krzesła. Helena z zapartym oddechem czekała, co powie ten mały pulchny człowieczek, który trzymał w swych rękach trzy piąte kuli ziemskiej, o mającej nastąpić katastrofie. Matapal nie dał czekać długo na odpowiedź. Zerwał się z miejsca, potarł ręce, potem znowu usiadł i nagle wybuchnął głośnym, nerwowym śmiechem: — Doskonale! — zawołał. — Wspaniale! Nie może być lepiej. Uderzył pięścią w stół. — Tam do licha! Ależ to jest genjalne! Dziękuje., profesorze, dziękuję! Sam los zesłał mi pana, abym mógł na nowych zasadach zorganizować ludzkość. Hura! Hura! Zechce mi pani wybaczyć, lecz jestem tak zachwycony odkryciem ojca pani, że nie mogę zapanować nad sobą. Doskonale, doskonale! Zaraz zabierzemy się do roboty. Trzeci sekretarz, usłyszawszy śmiech Matapala, zbladł jak trup i wypuścił z rąk chronometr. Matapal się śmieje! Nie mógł tego objąć swoim umysłem. Matapal, chodząc po pokoju tam i z powrotem, mówił do siebie: — Piętnaście kilometrów długości i dziesięć szerokości… Na takim obszarze można umieścić w skoncentrowanej formie wszystkie elementy przyszłego idealnego społeczeństwa. Centralna bibljoteka… stu uczonych… skład wynalazków.. Trzydziestu wybranych miljarderów… Para najlepszych monarchów… Po dwie sztuki pożytecznych zwierząt… Niewielka szkółka lokajów… Szkółka reżyserów kinowych… Modele wszystkich maszyn .. Kasyno.. — Tak, tak… Wszystko to będzie zrobione… Wytwórnia robotników niewykwalifikowanych najlepszego gatunku… — Niezupełnie rozumiem pana — przerwał nieśmiało profesor Grant. — Nie rozumie pan — odrzekł Matapal, zatrzymując się przed Grantem. — Otóż ta wyspa, kochany profesorze, będzie rozsadnikiem idealnej kultury kapitalistycznej na lądach odnowionej kuli ziemskiej, które — według przepowiedni pana — powstaną po katastrofie. Widocznie sam los chce tego. Bo cóż się dzieje teraz? Gangrena toczy ludzkość. Zguba czyha na kapitalizm. Płomienie buntu objęły świat cały. Socjalizm zbliża się i nic nie może powstrzymać tej plagi… Nagle — ta katastrofa. Ludzkość ginie. Tylko na maleńkim szmacie ziemi na oceanie Atlantyckim pozostaje miasto, w którem skupią się wszystkie elementy przyszłych form ludzkości. Otóż ja będę twórcą tych nowych form! Profesor Grant zrozumiał wreszcie. Zbladł. Wyprostował się i rzekł wyniośle: — Panie Matapal! Nigdy się na to nie zgodzę! Przypuszczałem, że pierwszą myślą pana będzie zorganizowanie ratunku, że zbuduje pan olbrzymie groble, okręty, elewatory pływające, że uprzedzi pan ludność całej kuli ziemskiej… Ocali pan masy… — Mam ocalić masy? Poco? Ażeby chwyciły mnie za gardło w tej samej chwili, gdy poczują pod nogami mocny grunt nowych lądów! O, nie, drogi profesorze! — W takim razie nie mamy o czem mówić. Zwróciłem się do pana, aby uprzedzić żywiołową panikę, aby uniknąć niepotrzebnych ofiar, aby przygotować ludzi do katastrofy, zorganizować pomoc… Liczyłem na szlachetność pana, na potęgę… A pan… Żałuję bardzo, że mówiłem o tem z panem. Heleno, chodźmy stąd! Sam uprzedzę ludzi o grożącej im katastrofie. Do widzenia, panie Matapalu! Helena szybkim ruchem zerwała się z krzesła. — Proszę zaczekać. — zawołał Matapal drżącym głosem — Proszę zaczekać! Był blady. Oczy rzucały błędne spojrzenia. Grant zatrzymał się. — Słucham pana. — Panie profesorze! Proszę usiąść. Pan mnie źle zrozumiał. Grant niepewnym ruchem położył zawiniątko na oknie i usiadł. — Pan mnie ile zrozumiał — zaczął szybko mówić Matapal. — Zamierzałem wialnie przedsięwziąć cały szereg środków dla ocalenia jak największej ilości ludzi. Ha, ha, ha’ Ale niepotrzebnie denerwuję się. Zaraz omówimy wszystko. Tylko błagam, na miłość boską niech pan nie robi tego szalonego kroku, który może mieć nieobliczalne skutki. — Da mi pan słowo honoru, że zrobi pan wszystko możliwe, aby uratować jak najwięcej ludzi bez względu na to, z jakiej sfery pochodzą? Matapal przymknął oczy. — Słowo honoru Matapala — wyrzekł i wziął do ręki pióro. Napisał kilka słów na kartce, wrzucił ją do automatu i nacisnął guzik. — W tej chwili omówimy wszystko szczegółowo. Oczy jego błyszczały złym, zielonkawym blaskiem, lecz w jednej chwili stłumił ten blask siłą woli. Do uszu obecnych doleciał wzburzony głos drugiego sekretarza: — Grupa 9 Z przeszła na stronę Pejcza. Demonstracje odbywają się w dalszym ciągu. Gazownia przyłączyła się do strajkujących. Sytuacja krytyczna. Czekam na dyspozycje. — Bzdury — odrzekł Matapal. — Znudziły mi się te głupstwa. Niech pan robi, co chce. Wyłączył aparat. — A teraz, profesorze, pomówimy o tem szczegółowo. Więc przedewszystkiem poproszę, by zechciał pan powtórzyć swe obliczenia, które doprowadziły do takich wniosków. Niech się pan przysunie do stołu. I pani też. Obawiam się, że wieje od okna. O — tak. Dziękuję. A teraz słucham pana. Grant znowu rozłożył na stole papiery i zaczął mówić. Helena patrzała na stół poprzez ramię ojca. Delikatny, ledwo dosłyszalny dźwięk dał się słyszeć z radjo–telefonu. Jak gdyby zabrzęczał komar. Nikt prócz Matapala nie usłyszał go. Niby od niechcenia Matapal nacisnął guzik na biurku. W tej samej chwili ekran aluminjowy za plecami profesora Granta błysnął niebieskiem światłem. I para wielkich nieruchomych oczu hipnotyzera ukazała się na powierzchni. Oczy te wpiły się w plecy profesora Granta. Matapal rozsunął kąciki ust, powstrzymując uśmiech. IX Oczy doktora Szwarca Wielkie nieruchome oczy z ekranu wpatrywały się usilnie w plecy profesora Granta i Heleny. Na twarzy Matapala malowało się zniecierpliwienie, które starał się ukryć. Profesor mówił w dalszym ciągu. Trzeci sekretarz ziewał nerwowo. Machnął już ręką na wszystko. Z trzech minut urobiło się trzydzieści. Normalny tryb życia Matapala był naruszony. Trzeci sekretarz opuścił głowę na sztywny gors koszuli. Profesor otarł chustką czoło i nagle, przerywając wykład, powiedział: — Jestem przemęczony… Liczby plączą mi się w głowie… Dziwna rzecz… Czy nie uważasz, Heleno, że w gabinecie mister Matapala jest bardzo gorąco? Przeniósł na córkę osowiały wzrok; nagle spostrzegł, że Helena spała mocno; głowę odrzuciła na poręcz krzesła, a ręce trzymała na biurku Matapala. Matapal siedział bez ruchu z przymkniętemi oczyma. Przerażenie ogarnęło profesora. — Co… to… znaczy? — wybełkotał sztywniejącym językiem. Matapal milczał jak posag. Profesor Grant z wysiłkiem odwrócił głowę, i wzrok jego spotkał się z wielkiemi nieruchomemi oczyma na ekranie. — Ludz… — kość… zgi… — jęknął, lecz nie dokończył zdania. W tej samej chwili głowa jego ciężko opadła na stół, i profesor zapadł w głęboki sen. Twarz Matapala zmieniła wyraz z błyskawiczną szybkością. — Brawo! — zawołał — brawo, doktorze Szwarc! Zakręcił coś przy aparacie. Oczy na ekranie zmniejszyły się i usunęły w głąb. Zarysował się między niemi nos, potem ukazały się maleńkie czarne wąsiki, potem uszy, usta, wreszcie sztywny kołnierzyk i klapy surduta. Doktor Szwarc zamknął oczy, a z głośnika rozległ się dźwięczny głos: — Zrobione, panie Matapalu. Profesor Grant nic jest już znakomitym geologiem, lecz zwykłym farmerem z przedmieścia Los Angeles, a miss Helena nie jest już córką uczonego, lecz córką zwykłego farmera. Może pan być spokojny. Ręczę za trzy dni tego stanu. — Brawo! Brawo! Będzie mi pan jeszcze potrzebny, gdyż profesor Grant powinien być farmerem w ciągu całego miesiąca. Niech się pan przygotuje do niewielkiej podróży. Będę czekać na pana: niech pan przyjdzie za dwadzieścia minut. Odbicie doktora Szwarca i robiło głęboki ukłon. Matapal wyłączył Szwarca i szybko napisał coś na kartkach. Wrzucił je do automatu, wziął do ręki słuchawkę i powiedział: — Chcę rozmawiać z mister Erendorfem. Światło błysnęło na ekranie. Ukazały się dwie palmy, kawałek szafirowego morza oraz dżentelmen, kołyszący się w hamaku. Dżentelman zbliżył się do ekranu. Twarz miał wesołą, czerstwą i zdrową. Czarne wąsiki, zakręcone kokieteryjnie do góry, odsłaniały przy uśmiechu dwa rzędy olśniewająco białych, iście włoskich zębów. — Hallo, mister Erendorf! — rzekł Matapal. — Muszę z panem jak najprędzej pomówić w sprawie, od której zależą losy ludzkości. Mister Erendorf skrzywił się i zaczął dłubać w zębach igłą. Było to jedno z dziwactw mister Erendorfa, człowieka wszechświatowej sławy. Potem splunął w mimozę i powiedział: — Jeżeli chce pan ze mną pomówić, proszę przyjechać do mnie. Nagadamy się. „Wyżerka będzie dobra. Prócz tego jest tu jedna kobitka… Słowo honoru. A na losy ludzkości niech pan gwiżdże. Słowo honoru. Powiedziawszy to, wyskoczył z hamaku, włożył ręce do kieszeni pasiastych spodni i poszedł się kąpać. — Co robić? — westchnął Matapal. — Trzeba będzie pojechać. Dobrze przynajmniej, że to po drodze. Wprawdzie mister Erendorf postąpił ze mną niezbyt grzecznie; mimo to nie mogę przecież wyrzec się tak znakomitego organizatora, specjalisty od katastrof światowych. Po dwudziestu minutach rozsunęła się ściana w gabinecie Matapala, i do pokoju wszedł doktor Szwarc. Nosił starodawne palto z peleryną, na głowie miał wysoki cylinder żałobny, a w rękach trzymał czarną walizkę. — Nie traćmy czasu, kochany doktorze. Po drodze wszystko panu opowiem. Jak długo trwać będzie sen profesora Granta i jego córki? — Trzy godziny. — W takim razie nie trzeba ich budzić. Wolę, żeby oprzytomnieli w drodze. Matapal nacisnął guzik. Trzeci sekretarz drgnął i zbudził się. Z głośnika usłyszał głos Matapala: — Wyłączyć mój gabinet na dwie doby. Muszę obmyśleć bardzo ważna sprawę. Nikogo nie przyjmuję. Żegnam. Trzeci sekretarz z osłupienia otworzył usta. Pierwszy sekretarz gorączkowo naciskał guzik. Aparat Matapala nie odzywał się. Pierwszy sekretarz zaczął się denerwować. W tej chwili otrzymał wiadomość, że jeszcze cztery grupy przeszły na stronę Pejcza: dwie artyleryjskie i dwie gazowe. Sytuacja stawała się krytyczną. Oczywiście można było puścić w ruch „maszynę wstecznego prądu”, lecz na to trzeba było mieć zgodę Matapala. — Aparat Matapala wyłączony? Co to znaczy? Pierwszy sekretarz połączył się z trzecim sekretarzem. — Co się stało? — Matapal kazał wyłączyć swój aparat na dwie doby, gdyż myśli. — Do licha! — krzyknął pierwszy sekretarz. — Sytuacja bez wyjścia. Za chwilę będę w Pałacu Centrum. Matapal kaprysi… Tłum demonstrantów groźnie kroczył po ulicy Broadway zbierając się ku 5–ej Avenue. Wan siedział na szczątkach swego roweru i rozcierał stłuczone kolano. Właśnie w tej chwili ?. dachu Pałacu Centrum wyleciał dziesięciomiejscowy samolot — torpedowiec i skierował się na Wschód. Nikt nie zwrócił na to uwagi. X Jimmy nie wahał się W nocy z jedenastego na dwunasty syn architekta z przedmieścia New–Linkoln, Jimmy Sterling, miał bardzo miły sen. Śniło mu się, że miss Helena odbiła zręcznym ruchem piłkę, gdy grali w tennisa; ręką, obnażoną do łokcia, poprawiła rudawe włosy, które wysunęły się z pod pikowej czapeczki, uderzyła rakietą sztywnie naciągniętą siatkę i powiedziała: — DowiJzenia, Jimmy. Na dzisiaj będzie dosyć. Jimmy opuścił plac tennisowy i wszedł do ogrodu. Przechodząc obok wodociągu, odkręcił kran i podstawił głowę. Po chwili wyżął mokre, zlepione na czole włosy, zakołysał się na jednej nodze, małym palcem pochwycił wieszak flanelowej marynarki, którą przedtem rzucił na trawę obok beczki z wodą; przerzucił marynarkę przez ramię, powiedział „all right” i, gwiżdżąc melodję piosenki kanadyjskiej, znikł wśród zieleni. Miss Helena patrzała za nim przez chwilę, mrużąc złote oczy; potem podniosła do góry maleńki podbródek, obróciła się na pięcie i pobiegła na spotkanie ojca, który — pocierając ręce — zbliżał się do stołu, nakrytego do śniadania pod czerwonym wzorzystym parasolem. Był dzień upalny Pszczółki brzęczały, kwiaty wydawały cudowny zapach, a uroczy głosik Heleny szeptał: „Jimmy, Jimmy”. Jimmy otworzył oczy, jasny snop światła wpadł do pokoju. — Heleno! Kocham cię — zawołał Jimmy, przeciągając się. W tej chwili zapukano do drzwi, i pokojówka podała Jimmy list — Przyniósł go dopiero co chłopiec oberżysty — powiedziała. Jimmy rozerwał kopertę. Drogi Jimmy! Zaklinam cię na wszystkie świętości, abyś natychmiast udał się na wyspę, leżącą na oceanie Atlantyckim pod 11 st. 8” wschodniej długości 33 st 7’ południowej szerokości. Nikt nie powinien o o tem wiedzieć. Proszę nie myśleć, że jest to tylko kaprys kobiecy lub chęć wypróbowania twej miłości. Jest to sprawa, o wiele poważniejsza, niż przypuszczasz. Nic więcej powiedzieć o tem nie mogę. Nigdy nie wątpiłam o twej miłości. Do widzenia. Helena Grant. — Co to znaczy? — pomyślał Jimmy. — Żart? To jest niemożliwe… Nie było żadnych wątpliwości, że list był pisany ręką Heleny. Jimmy aż nazbyt dobrze znał jej charakter pisma. Nie odróżniłby raczej fałszywego biletu studolarowego od prawdziwego niż kartki, pisanej przez Helenę, od podrobionej. A zresztą te perfumy! Na całym kwiecie ona jedna używała tej cudownej mieszaniny różnych zapachów; nikt inny nie potrafiłby tego zrobić. Nagle Jimmy nastawił uszu. Za oknem wśród krzaków agrestu ciocia Polly prowadziła rozmowę ze starym Swenem, ogrodnikiem profesora Granta. — Więc powiada pan, że oboje znikli? — doniósł się głos cioci Polly. — Tak, proszę pani, znikli. Stało się to onegdaj przed obiadem. Miss Helena zostawiła list, w którym pisze, że cały majątek przechodzi do służby. Z początku myśleliśmy, że to tylko żart, lecz dotychczas ich nie ma. — To dziwne. — Chyba. Taki godny pan, jak mister Grant… W biały dzień zaginął jak łopata w pokrzywie. — Mówiono mi o tem, lecz nie wierzyłam. Czy zrobiono już coś dla odnalezienia ich? — Zameldowaliśmy w komisarjacie. Prócz tego zaraz po zniknięciu profesora na fermę przyjechał na rowerze jakiś ananas w szkockiej czapeczce. Rozejrzał się na wszystkie strony, przysiągł, że odnajdzie profesora Granta, i odjechał… Jimmy zerwał się z łóżka. Nie miał już żadnych wątpliwości. Ubrał się szybko, wyciągnął z szuflady atlas, otworzył ocean Atlantycki, znalazł maleńką wyspę i zakreślił ją niebieskim ołówkiem. Potem zapisał w notesiku długość i szerokość geograficzną, spalił nad świecą list Heleny i zdjął z półki rozkład jazdy sterowców pasażerskich. Cały wieczór i cały następny dzień Wan włóczył się po Nowym–Jorku w poszukiwaniu profesora, lecz nigdzie go nie znalazł. Profesor przepadł jak kamień w wodę. Kilka razy wstępował na telegraf i nadawał depeszę do New–Linkoln. Był też w ajencjach policyjnych, gdzie wypełniał ankiety i zostawiał czeki. Lecz w takiem przeklętem mieście, jak Nowy–Jork, niełatwo było odnaleźć człowieka, którego znało się tylko z imienia i nazwiska oraz koloru bakenbardów. Możliwe, że w normalnych warunkach Wan natrafiłby wreszcie na ślad profesora. Lecz w tym ogólnym zamęcie, podczas demonstracyj i strajków nie pozostawało mu nic innego, jak jechać z powrotem do New–Linkoln i zbierać wiadomości w okolicy. — Zdaje mi się — mówił do siebie Wan, wychodząc wieczorem, z baru, gdzie uronił do szklanki whisky dwie wielkie łzy z powodu swej zagrożonej opinji — zdaje mi się, że właściciel baru „Kulawa Latarnia” będzie mógł mi dać jakieś wskazówki w sprawie zniknięcia profesora Granta. Wskoczył do taksówki i kazał zawieźć się na dworzec New–Linkolnski. Wszedł do przedziału, zasunął firaneczkę, spuścił szkocką czapeczkę na iewe urho i zachrapał, podskakując na skórzanych poduszkach. Tymczasem Jimmy przerzucił palto przez lewe ramię, wziął do prawej ręki niewielką walizeczkę, zwrócił się do cioci Polly i powiedział, żeby nie czekano na niego ani z obiadem, ani z kolacją, potem udał się na najbliższe lotnisko. Wan wszedł do baru „Kulawa Latarnia”, oparł się o ladę i poprosił o szklaneczkę mocnego trunku. Stary Bobs zrobił mieszaninę z whisky, araku i absyntu, wsypał do szklanki szczyptę wanilji, potem dolał z syfonu wody. Płyn zaczął musować. Stary Bobs nieufnie spojrzał na Wana podbitem okiem. — Proszę. Zdaje się, że w tych dniach przejeżdżał pan tędy rowerem? Chyba mnie pamięć nie myli? Wan wziął szklarkę z rąk oberżysty i wylał zawartość na podłogę, potem położył na ladzie bilet dziesięciofuntowy. — Mam nadzieję, że ten papierek nie wzbudza w panu szczególnego wstrętu. Słowem, niech mi pan powie, jakie ;ą pańskie przypuszczenia w sprawie zniknięcia profesora Granta, a będzie pan mógł wnieść ten papierek na swój rachunek bieżący. Stary Bobs przeniósł wzrok na papierek. — Właściwie mówiąc, niewiele wiem o tem, ale jeżeli panu tak bardzo na tem zależy, to mogę powiedzieć, że miss Helena w dzień swego tajemniczego zniknięcia wręczyła mi list dla pewnego młodego dżentelmana. — List! — krzyknął Wan. — Dla młodego dżentelmana? Jego nazwisko i adres! Stary Bobs zaczął się krzątać koło szklanek. — Mam kiepską pamięć, gdy chodzi o nazwiska i adresy… Zapominam… Wan położył na ladzie jeszcze jeden banknot. — Zresztą — odezwał się Bobs — przypominam sobie, choć nie wiem, czy sprawi panu wielką przyjemność, gdy się pan dowie, że tym młodym człowiekiem jest syn tutejszego architekta, Jimmy… Wan przewrócił murzyna, który akurat plątał mu się pod nogami, i wybiegł na ulicę. Bobs leniwym ruchem zsunął banknoty z lady do szufladki. Ciocia Polly otworzyła Wanowi drzwi. — Niestety — powiedziała — wczoraj Jimmy znikł bez śladu. Dam głowę za to, że poleciał za tą córką profesora Granta. Nie wiemy, co o tem myśleć. Pan wie, że miłość to nie żarty. Wan westchnął głęboko. — Przepraszam szanowną panią. Jadę natychmiast do Nowego–Jorku. Być może, że natrafię na jego ślad. Tem bardziej, że mi obiecano dowiedzieć się czegoś. Do widzenia! Wskoczył na rower i pojechał na dworzec, aby w dalszym ciągu ratować swoją zagrożoną opinję. Tymczasem dziesięciomiejscowy samolot — torpedowiec, który jedenastego wyleciał z dachu Pałacu Centrum, unosił się w powietrzu, robiąc od 750 do 900 kilometrów na godzinę. Zbliżał się do Europy. XI Rekord w dojeniu krów, czyli Erendorf dyktuje kropkę Dwunastego maja około drugiej po południu pasażerowie samolotu mister Matapala ujrzeli w oddali mgliste zarysy Europy, wyłaniającej się z lazurowych fal Atlantyku. Aparat zaczął się spuszczać. Na półwyspie Pirenejskim rozpościerały się miękkie ciemnozielone kobierce. Helena, profesor, Matapal i doktor Szwarc siedzieli w kajucie przy drugiem śniadaniu. Stół kołysał się z lekka. Kryształowa zastawa była przymocowana do stołu. Szybkość lotu doszła do 800 kilometrów na godzinę. — Dotychczas nie mogę zrozumieć — rzekł profesor Grant, zapalając cygaro — jak mogłem opuścić swoją wzorową fermę mleczną, najlepszą w okolicach Los Angelos, i przyjąć pańską propozycję, panie Matapalu. Wszak spędziłem tam całe swoje życie. Moje krowy słynęły w Stanach. Czy pamiętasz, Różo, łaciastą Izabellę? Nie uwierzycie państwo, gdy powiem, że dawała ona od ośmiu do dziesięciu wiader mleka dziennie. — No, tego nie powiem — odrzekła Helena — ruda Astarta była jeszcze lepsza. W maju dawała czasami więcej niż 12 wiader dziennie. Grant spojrzał znacząco na Matapala. — Moja Róża, panie Matapalu, to bardzo miła dziewczynka, choć trochę kapryśna. Trzeba przyznać, że drugiej takiej dójki nie ma w całej Ameryce. Helena zarumieniła się i spuściła oczy. — Zawsze, tatusiu, powiesz coś takiego… Doktor Szwarc roześmiał się piskliwie. Matapal spojrzał na zegarek. — Mister Johnson — zwrócił się do profesora Grań ta — cieszę się bardzo z tego, że jest pan nie tylko znawcą, ale i wielkim miłośnikiem sprawy mlecznej. Otóż teraz, gdy zaangażowałem pana na wyspę w charakterze dyrektora fachowca dla zorganizowania wzorowego gospodarstwa mlecznego, będzie pan miał okazję do zastosowania swoich niezwykłych zdolności. Grant z zadowoleniem zaczął gładzić wąsy. — Może pan hyc pewny, że nie zawiodę pokładanego we mnie zaufania i że pobierana przeze mnie pensja nie pójdzie na marne. To nie żarty 500 franków w złocie miesięcznie! Wynagradza mnie pan po królewsku! — A więc — odezwał się Matapal — wypijmy za pomyślność naszych kroków, a jednocześnie — za odnowioną ludzkość. — Hura! — krzyknął Grant, podnosząc szklankę do góry. Helena wypiła łyk i zakrztusiła się; zawstydzona zasłoniła oczy spódniczka, i, śmiejąc się piskliwie, wybiegła z kajuty. Ten drobny wypadek nie popsuł zupełnie humoru obecnym; przeciwnie nawet wniósł pewne ożywienie, i ogólna rozmowa o rasowych krowach, separatorach i dojeniu toczyła się równie ochoczo. W godzinę później samolot wylądował w Nicei. Przybyli zajęli cztery najlepsze pokoje w miljarderskiej części eleganckiego hotelu „Juljo Jurenito”, który był własnością — jak zresztą wszystko, co leżało w promieniu 100 kilometrów — pana Erendorfa, najbardziej wpływowego, popularnego i sławnego powieściopisarza w świecie. Matapal pożegnał profesora i Helenę, pozostawiwszy ich pod opieką doktora Szwarca, a sam udał się pieszo do willi Erendorfa — Pragnął zachować incognito. W wąskiem podróżnem palcie, w filcowym kapeluszu, z lornetką, przewieszoną przez ramię, wyglądał na przeciętnego miljardera, który przyjechał rozerwać się trochę w tej najstarszej i najarystokratyczniejszej miejscowości Europy. Mister Erenrdorf leżał rozwalony na kanapce. Nogi trzymał na marmurowym parapecie werandy. Z daleka zdawało się, że jego czerwone trzewiki leżą wprost na lazurowych wodach morza Śródziemnego. Jedną ręką dłubał igłą w gębach, a drugą podkręcał kokieteryjnie czarne wąsiki, jednocześnie rozprawiał się z Australją. Bowiem z Afryką rozprawił się już o 20 lat wcześniej, kiedy napisał dzieło „Zagłada Afryki”. Obie Ameryki, Azja i obydwa bieguny były przez niego pogrzebane jeszcze wcześniej. Co do Europy, to właśnie zburzenie jej, było początkiem kariery naszego obiecującego młodzieńca*. Gdy Matapal się zbliżał, Erendorf dyktował akurat w radjo–typo–dyktafon dwunasty rozdział nowej powieści, zatytułowany: „Rozdział dwunasty, w którym wielki mistrz Chara–Chiri wybiera z dwóch wielkich różnic trzecią — największą”. Erendorf dyktował, a jednocześnie 64 drukarnie w różnych końcach świata odbijały w różnych językach ten nawy sensacyjny utwór. Spostrzegłszy Matapala, Erendorf podyktował kropkę, która została natychmiast odbita w sześćdziesięciu czterech językach, i uprzejmie skinął na Matapala obsadką. M&tapal usiadł na parapecie balkonu i powiedział surowym tonera: — Niestety, marny do dyspozycji zbyt mało czasu, aby go tracić na paradoksy. Uprzedzam pana i proszę wysłuchać mnie uważnie. W kilku słowach Matapal wyłożył Erendorfowi to wszystko, czego dowiedział się poprzedniego dnia od profesora Granta. XII Dżentelmen z wyciągniętym gorsem koszuli Gdy Matapal skończył mówić, Erendorf, wzburzony, zerwał się z kanapki, uderzył się po biodrach i zawołał: — To rozumiem! To przynajmniej jest temat! Błagam pana, niech pan powtórzy… Zaraz zabieram się do pisania nowego romansu. Rzucam do djabła „Zagładę Australji”! Matapal zmarszczył czoło — Mister Frendorf, prosiłbym, żeby pan był mniej ekspansywny, ale za to poważniejszy. Pan zdaje się zapominać, że od dziś za 29 dni cała kula ziemska będzie łysa jak głowa mego pierwszego sekretarza, jeśli nie liczyć maleńkiej ciemnej brodawki nad lewem oślem uchem. Erendorf zaniepokoił się nagle. — W takim razie nie traćmy ani chwili! Uciekajmy! Niech djabli porwą ten pikantny temat. Życie jest mi droższe. Matapal obnażył osiem złotych zębów. — To przynajmniej rozumiem Teraz mówi pan jak człowiek dojrzały, nie jak dziecko. A więc zgadza się pan na następującą propozycję: zorganizuje pan na wyspie oceanu Atlantyckiego idealny ustroi kapitalistyczny, którego znawcą jest pan już od dawna? — Czy się zgadzam? Ależ oczywiście, tylko na miłość boską jedźmy tam jak najprędzej! Natychmiast! — Niestety! — westchnął Matapal — to nie takie proste… — Dlaczego? Czy nie ma pan adresu tej wyspy? — Owszem, wiem dokładnie, gdzie się znajduje; mimo to nie możemy jechać tam od razu. — Dlaczego, do djabła ciężkiego? — Wyspa ta nie należy do Stanów Zjednoczonych. Według informacyj, jakie posiadam, jest ona własnością prywatną jakiegoś emerytowanego prezydenta meksykańskiego. Mister Erendorf uderzył pięścią w parapet. — Więc o co chodzi? Napadniemy na tego byłego prezydenta; wtargniemy do jego posiadłości, jego samego weźmiemy za kołnierz i wrzucimy do oceanu Atlantyckiego… Tylko nie zwlekajmy! Proszę za mną! — Nie — odrzekł Matapal i ze smutkiem poruszył głową. — Nie możemy rozpocząć organizowania idealnego ustroju kapitalistycznego od złamania jego najświętszej zasady — prawa własności. — Do djabła z prawem własności! — wrzasnął Erendorf, kładąc marynarkę, która wisiała na gwoździu nad kanapką. — Więc co mamy robić? Zginąć? Uprzejmie dziękuję1 Zaczął wymachiwać rękami. — Niech się pan nie denerwuje! — rzekł Matapal. — Nie wszystko jeszcze stracone. Nie możemy zdobyć wyspy siłą, lecz przecież możemy ją kupić. Tylko w takim wypadku nasza przyszła organizacja oprze się na mocnej legalnej podstawie. Erendorf skrzywił się — Mam w nosie pańskie zasady! Ile to lat już powtarzam w swoich powieściach, że w ogóle nie ma żadnych zasad! Niech pan nie nudzi! Trzeba czem prędzej zagarnąć posiadłości byłego prezydenta! — Wyspę musimy kupić — odrzekł Matapal tonem stanowczym i zimnym. — Na żadne inne kombinacje się nie zgadzam. Mamy dość czasu i pieniędzy na tę niewielką tranzakcję handlową. Erendorf był zrozpaczony. — W takim razie trzeba to zrobić jak najprędzej! Przede wszystkiem trzeba zebrać wiadomości o tym, sympatycznym eks–prezydencie. — Już zebrałem. Nazwisko — Miguel–de–Santo–Madracco. Miejsce zamieszkania niewiadome. Zawód obecny — szuler. Cechy specjalne: lewe oko szklane, na podbródku blizna od uderzenia świecznikiem, utyka na prawą nogę. Lubi hazard. — Nie wie pan o nim nic więcej? — Nic. — Więc chodźmy. Stawiam sto arkuszy drukowanych na jeden wierszyk liryczny, że ów eks–prezydent przebywa w tej chwili w jednej z sal mego domu gry w Monte Carlo. — To jest myśl! — zawołał Matapal. — Oczywiście — potwierdził Erendorf, siadając wygodnie w samochodzie i podsuwając Matapalowi poduszkę. — Oczywiście! Gdzież mógłby być ten szlachetny Meksykańczyk jak nie tam? Samochód ruszy i. Zdaje mi się, że mój romans jest zbyt rozwlekły. Czas już przenieść Mmpala, Helenę, Granta, doktora Szwarć a i Erendorfa na tajemniczą wyspę na Atlantyk, tem bardziej, że czeka nas jeszcze bardzo ciekawe spot kanie Heleny z Jimmy. Prócz tego wartoby było powiedzieć coś o Wanie. Wszak opinja jego jest dotychczas zagrożona, a tymczasem romans dobiega końca. Nie mówię już o Pejczu, którego sprawy znakomicie się poprawiły, gdy cztery grupy gazowe przeszły na jego stronę. Powiem więcej: jeszcze jeden wysiłek, a władza przejdzie do rąk robotników. Ale trudno; muszę opowiadać wszystko po porządku. Postaram się streszczać. Matapal i Erendorf wyszli z samochodu, przeszli palmową aleję i po szerokich marmurowych schodach weszli do domu gry. Na każdym kroku stali lokaje w złotych liberjach. Nie zdążyli jeszcze wejść na górę, gdy nagle drzwi o — tworzyły się z trzaskiem, i piętnastu graczów, czerwonych i spoconych, rzuciło się na dół po schodach. Każdy z nich miał w ręku świecznik, którym wymachiwał na wszystkie strony. Na czele tej czeredy pędził na łeb i szyję, utykając na prawą nogę, dżentelmen z wyciągniętym gorsem, który podskakiwał na jego owłosionych piersiach. Ujrzawszy Erendorfa, poszarpany dżentelmen podskoczył do niego z błyskawiczną szybkością, drżącemi rękami objął jego pasiaste spodnie i ukrył swą żółtą twarz w marynarce pisarza. — Na litość boską… — zaczął mówić urywanym głosem. — Niech pan im powie, że to jest grzech bić się świecznikami. Oni nie mają prawa… Przecież ja nie mówię, że nie chcę płacić… To jest tylko nieporozumienie… — O co chodzi? — zapytał Matapal graczów surowym głosem. Pierwszy z graczów odpowiedział, wymachując świecznikiem: — Ten hultaj przylepił szóstkę do podszewki lewego rękawa, choć właściwie nie o to nam chodzi… Nikt z nas nie jest bez grzechu! Niech tam! Ale on nie płaci przegranej. Tutejsze zwyczaje nie tylko nie zabraniają bić za długi, lecz nawet zachęcają do tego. A pan nie ma prawa bronić takiego łajdaka. Proszę nam go wydać dobrowolnie. Gracze groźnie przysuwali się do Erendorfa. — Ja zapłacę… Słowo honoru prezydenta — zapłacę! Tylko niech oni schowają świeczniki… Dżentelmen z wyciągniętym gorsem rozpłakał się i upadł Erendorfowi do nóg. Erendorf wysunął się naprzód. — Dżentelmeni! Widzę, żeście mnie nie poznali. Przyjrzyjcie się! Jestem Erendorf, ten sam, do którego należy ta miejscowość i wszystkie miejscowe obyczaje. Ten wzburzony jegomość o oliwkowej cerze korzysta z mojej opieki, Gracze pochylili głowy przed surowym, lecz sprawiedliwym Erendorfem. — Proszę, niech pan wstanie — powiedział Erendorf do nieszczęsnego dżentelmena i znacząco spojrzał na Matapala. Dżentelmen z wyciągniętym gorsem podniósł się nieśmiało i na wszelki wypadek ukrył się za plecami Matapala. — Przegrałem wszystko, co miałem — powiedział. — Przegrałem nawet egzemplarz „Trustu D. E.”, czternaste wydanie w murzyńskiem narzeczu pumbo–jjnibo–tumbo, a przecież był to okaz bibljograficzny. W tej chwili nie mam nic w swoim majątku prócz tej przeklętej wyspy na Atlantyku pod 11 st. 8” wschodnici długości i 33 st. 7’ południowej szerokości, której nikt nie chce kupić. Oceniam ją przynajmniej na 500 funtów, z te dranie dają mi za nią tylko 18. Ta wyspa ma dla mnie wartość jako pamiątka. Prócz tego może tam są jakieś pokłady — węgiel albo nafta. Skąd ja mogę wiedzieć! — Nic nie ma na twojej parszywej wyspie prócz małp i obdartych palm kokosowych! — krzyknął jeden z graczy. — Zbierałem o mej wiadomości. Co tu dużo gadać! Albo dawaj pieniądze, albo będziesz miał za swoje! Nagle rozległ się słodki jak gruchanie gołąbka głos Matapala: — Panie eks–prezydencie Miguel–de–santo–Madracco, kupuję od pana wyspę za 1.000 funtów. Oto jest 500 funtów zadatku. Niech pan ureguluje swoje rachunki z tymi dżentelmenami, a potem udamy się do najbliższego notarjusza i spiszemy umowę. — Tysiąc funtów! — zawołał Erendorf, udając niezadowolenie. — Nie można powiedzieć, żeby to było tanio. Zresztą, bądź co bądź, jest to wyspa… W godzinę później formalności u notarjusza były załatwione. Matapał i Erendorf wracali do hotelu. W pobliżu szumiało morze, odbijając w swych falach tysiące gwiazd i światełek. Szosa cichutko usuwała się z pod kół samochodu. W ogrodzie palmowym kasyno jaśniało mnóstwem oświetlonych okien. A w kasynie eks–prezydent meksykański, przegrawszy ostatnią setkę z pieniędzy, otrzymanych za wyspę, postawił na damę pik ostatnią — jaką posiadał — rzecz wartościową — szklane oko, oszacowane na 1? dolara. Delikatny zefirek muskał z lekka rozpaloną głowę Erendorta, w której snuły się myśli o wielkiej organizacji wyspy. XIII Imię Baptysty Linola wchodzi do historji Trzeci lokaj szesnastego sekretarza mister Matapala, Baptysta Linol, przeszedł na palcach przez poczekał nic, zgasił światło i podniósł rolety. Na dworze świtało. Baptysta usiadł wygodnie w miękkim fotelu, przeciągnął się, wyjął z kieszeni puderniczkę, pilnik do paznokci, lakier, szczoteczkę do wąsów, szczoteczkę do brwi i okrągłe lusterko. Wszystkie te rzeczy, niezbędne dla trzeciego lokaja szesnastego sekretarza, Baptysta rozłożył na stole, poczem odwrócił się do światła i zaczął starannie wyciskać wągry na mięsistym nosie. W ciągu jednej doby wyskoczyło ich aż trzy. Baptysta wycisnął już dwa wągry i miał zamiar zrobić to samo z trzecim, gdy nagle niedyskretna myśl błysnęła mu w głowie: zobaczyć, co robi w swoim gabinecie o tak wczesnej porze szesnasty pan sekretarz mister Matapala. Widocznie miał bardzo dużo pracy, gdyż już drugi dzień nie wychodził z gabinetu i nie przyjmował nikogo. Baptysta nie dziwił się temu, wiedząc, że przy gabinecie jest tualeta, urządzona z komfortem, i że jedzenie sekretarz może otrzymywać z automatu, który stoi na biurku. A jednak ciekawość dręczyła go. Baptysta wycisnął trzeci wągier, lecz nie mógł dłużej zapanować nad sobą. Oglądając się na wszystkie strony, podszedł na palcach do wielkich ozdobnych drzwi i zajrzał przez dziurkę od klucza. Przy biurku nie było nikogo, — Na pewno wyleguje się na kanapie — pomyślał Baptysta — znam ja tych dygnitarzy. Przez dziurkę od klucza nie widać było kanapy. Tymczasem Baptysta miał wielką chęć zobaczyć, jak śpi pan sekretarz. Trzeba było w tym celu uchylić drzwi. Próbował to sobie wyperswadować. — Lokajowi wolno wchodzić do gabinetu tylko wtedy, gdy pan zadzwoni na niego — mówił do siebie. Lecz niestety, nic nie pomogło. Zwyciężyła ciekawość lokaja. Ryzykując stracić posadę i stanowisko, Baptysta nacisnął ostrożnie miedzianą klamkę i przekroczył próg gabinetu. Kanapa była pusta. W gabinecie nie było nikogo. — To dziwne — mruknął Baptysta. — A może pan sekretarz ma lekką niedyspozycję. Podszedł cichutko do drzwi, zawieszonych grubą portierą, i zaczął nasłuchiwać. Panowała głucha cisza. Najmniejszego szmeru, najmniejszego szelestu. — A może omdlał — pomyślał z przerażeniem. Ostrożnie uchylił drzwi. Wewnątrz było cicho i pusto. Unosił się tylko zapach heljotropu. — Co to znaczy — — zdziwił się. — Wszak nie przelazł przez ścisnę. Czary, czy co! Nie obawiając się już obecności pana, zaczął się przechadzać po gabinecie. — Trzeba by coś przekąsić — powiedział do siebie, zbliżając się do stołu. Niedarmo Baptysta miał opinję największego próżniaka i nicponia z pośród lokajów Pałacu Centrum. Spojrzał łakomie na apetyczny automat i zaczął szukać najodpowiedniejszego napisu. — „Omlet” — hm, to zbyt pospolite; „kawa” — też mi jedzenie.’ „madera” — to dobre na później; „sałata w majonezie” — co mi po tem! Ten młody człowiek z wągrami na nosie był bezwarunkowo zblazowany. Przejrzał ze dwanaście napisów, lecz nie znalazł nic nadzwyczajnego. Miał już zamiar nacisnąć guzik, nad którym był napis „indyczka z kasztanami”, gdy nagle spostrzegł z boku dziwny napis „Sic!” — Ha cóż, niech będzie Sic — mruknął do siebie. — Trzebaby skosztować kawałek tego Sicu. Na pewno jakieś świństwo. Tylko, że dotychczas nigdy go nie jadłem. Nacisnął guzik, i nagle część ściany obok kanapy rozsunęła się, i Baptysta ujrzał przed sobą drzwi. — Tam do licha! — zawołał. Ciekawość jego doszła do najwyższego napięcia. Otworzył drzwi i zobaczył schody, prowadzące na górę. Wbiegł szybko na drugie piętro i nacisnął guzik. Ściana rozsunęła się, i Baptysta znalazł się w gabinecie czwartego sekretarza. Gabinet był pusty. — Co to znaczy? Pobiegł dalej. Obszedł wszystkie szesnaście gabinetów prócz gabinetu szóstego sekretarza, który wobec podeszłego wieku jego właściciela mieścił się w oddalonej, cichej części pałacu. Wszystkie gabinety były puste. — Wydaje mi się to podejrzane — powiedział Babtysta. — Wygląda tak, jak gdyby wszyscy sekretarze Matapala drapnęli. Wszedł na szesnaste piętro i zatrzymał się przed guzikiem elektrycznym. Tutaj powinien być gabinet samego Matapala. Zimny pot wystąpił mu na czoło, lecz był już w stanie tak silnego podniecenia, że nic go nie mogło powstrzymać. — Co tam, było nie było! W ostateczności szesnaste piętro te znów nie tak wysoko dla młodzieńca z mojem zdrowiem i temperamentem. A choćby mnie mieli pobić! Co mi tam! Nacisnął guzik i wszedł. Gabinet był pusty. Z bijącem sercem podszedł do biurka Matapala. W popielniczce leżał niedopałek drogiego papierosa rosyjskiego. Papiery były rozrzucone. Baptysta szybko przejrzał niektóre. — Teraz zaczynam coś rozumieć — rzekł do siebie. — To nic innego, tylko wszyscy sekretarze zwiali wraz ze swoim szefem. Widocznie losy Matapala kiepsko stały ostatnio. Grupy gazowe przeszły na stronę Pejcza, eskadra zbuntowała się, robotnicy wszystkich gałęzi przemysłu rozpoczęli strajk. Tak, tak, mój przyjacielu Baptysto; władza, można powiedzieć, poniewiera się na podłodze jak banknot jednodolarowy, który wypadł z dziurawej kieszeni podchmielonego murzyna. Byłbym ostatnim osłem, gdybym nie skorzystał z tego. Rozsiadł się w fotelu Matapala i zadzwonił na lokaja. Drzwi otworzyły się bez szmeru, i na progu ukazał się lokaj. Spostrzegłszy Baptystę w fotelu Matapala, zbladł, zachwiał się i upadł zemdlony. Gdy oprzytomniał, Baptysta powiedział do niego: — Mój drogi Maksie, musisz się leczyć. Masz nerwy mocno stargane. Nie warto się przejmować. Siadaj. Zjesz kawałek Indyczki z kasztanami. A przede wszystkiem zamknij usta, bo mnie drażnisz. Proszę, możesz zapalić. Tymczasem w Nowym–Jorku nikt jeszcze nie wiedział o tem, co zaszło w Pałacu Centrum. Klerkowie spieszyli do biur, panienki z pudełkami wychodziły z wielkich pracowni mód, policjanci regulowali ruch na ulicach, chłopcy z gazetami pętali się pod nogami przechodniów. Tylko w Reginald Simpl panowała niezwykła atmosfera. Zebrało się tu jakie dwa miljony strajkujących. Na umówiony sygnał miały się do nich przyłączyć pozostałe osiem miljonów robotników Nowego–Jorku. Prawie wszystkie oddziały wojska stanęły po ich stronie i zapewniły strajkujących, że nie wystąpią przeciwko nim. Zwycięstwo było pewne, lecz Pejcza niepokoiła ta okoliczność, że w ciągu ostatnich dwóch dni rząd Matapala nic dawał znaku życia. Ustały rewizje, przekupstwa, rozrzucanie ulotek. A przecież Matapal nie należał do tych, którzy kapitulują. Pejcz znal nazbyt dobrze jego taktykę. Więc co się stałe? Widocznie Matapal szykuje robotnikom niespodziankę, lecz wypadki następują z taką szybkością, że nie można dłużej zwlekać z powstaniem. Plan zdobycia Pałacu Centrum był opracowany bardzo szczegółowo. O godzinie ósmej rano robotnicy przedmieścia Reginald–Simpl ruszyli w kierunku Pałacu Centrum. Po drodze przyłączyli się do nich klerkowie, modystki, chłopcy, sprzedający gazety, a prócz tego tłum zwykłych gapiów ulicznych. XIV Rząd lokajów A więc trzydziestu dwóch lokajów, znajdujących się w Pałacu Centrum, zostało automatycznie jego właścicielami, dodać tu jeszcze trzeba szóstego sekretarza, który wobec podeszłego wieku zajmował apartament w oddalonej części pałacu, oraz jenerała — komendanta, który, nie rozumiejąc, co się stało, kroczył poważnie po pustych poczekalniach, przyglądając się swemu odbiciu we froterowanych posadzkach. Najlepiej wykorzystały sytuację małe murzyniątka ze srebrnemi guzikami: nie czując nad sobą bata, porzuciły windy na łaskę losu, a same zjeżdżały sobie po poręczach schodów z góry na dół i, wydając okrzyki zachwytu, wyrażały w ten sposób pogardę dla najnowszych zdobyczy technicznych genjuszu ludzkiego. Restauracje automatyczne, stojące w gabinetach sekretarzy, były czynne bez przerwy. „Według danych biura statystycznego przy wydziale gospodarstwa domowego Pałacu Centrum po przejściu władzy w ręce lokajów w ciągu pierwszych trzech godzin była spożyta niezliczona ilość indyków nadziewanych; aby zebrać odpowiednią porcję kasztanów, trzeba było ogołocić dziesięć największych i najpiękniejszych drzew. Wino, wzięte z piwnic pałacu, zaczęto mierzyć nie na litry — jak dotychczas, lecz ilością amoniaku, wy wąchanego przez ludzi, którzy się poupijali niemiłosiernie. Baptysta Linol siedział w fotelu Matapala. Założył nogę na nogę i, spiłowując paznokcie, rozmawiał z przyjaciółmi: — Cóż to byli za nicponie ci nasi sekretarze! Nic nie robili, tylko objadali się indykami i gadali przez radjotelefon. A Matapal, ten władca świata, też był ananas! Opowiem wam kiedy o nim. Spojrzał znacząco na lokaja Maksa. — Nic dziwnego. Podejrzany syn jakiegoś króla gutaliny i królowej ekranu. Zwyczajny parwenjusz. Doprawdy, nie rozumiem cię, Maksie, jak mogłeś takiemu podawać ognia do papierosów ze dwadzieścia razy dziennie? Maks westchnął głęboko. — A co będzie, jeżeli patroni wrócą? — zapytał. — Głupstwo — odrzekł Baptysta — biorę na siebie odpowiedzialność za wszystko. A w ogóle, do djabła z patronami! Baptysta, zachwycony swoim kalamburem, przymknął oczy i umilkł. Po chwili wybuchnął śmiechem. — A co, chłopcy? Udało mi się, prawda? Do djabła z patronami! Ha, ha, ha!.. To jest gra słów. Z patronami… ha, ha, ha… do diabła! Całe towarzystwo, chcąc się przypodobać, wtórowało mu. — Chciałbym wiedzieć — zaczął mówić Maks smętnym głosem — kto nam pierwszego zapłaci pensję, jeżeli oni nie wrócą. To pytanie wywołało konsternację wśród zebranych lokajów. Baptysta starał się ich uspokoić. — Głupstwo! Co znaczy nasza pensja w porównaniu z tym małym zeszytem! Podniósł w górę książeczkę czekową, którą znalazł wśród papierosów na biurku Matapala. — Mam tutaj dziesięć podpisanych czeków na okaziciela bez wymienienia sumy. Zanim sprawa dojdzie do sądu, można będzie odebrać pieniądze. Chyba wypadnie ze sześć miljonów na każdego. Nie jest to znowu tak bardzo dużo, ale w każdym razie… W rej samej chwili wszedł do gabinetu jenerał–komendant. „Według wszelkiego prawdopodobieństwa ten waleczny wojak wracał z wędrówki po restauracjach automatycznych, gdyż nos jego świecił wszystkiemi barwami tęczy jak wełna „changeant” najlepszego gatunku. — Panowie — rzekł — tam na dole awanturuje się jakiś rudy i ponury dżentelmen nieokreślonej przynależności klasowej: może biuralista, może sufler. Żąda natychmiastowego widzenia się z drugim panem sekretarzem. Krzyczy, że Pałac Centrum jest w niebezpieczeństwie, że Pejcz zbliża się, że trzeba puścić jakąś maszynę wstecznego prądu. Zaproponowałem mu, żeby poszedł na złamanie karku, lecz on usiadł na schodach i oświadczył, że się nie ruszy. Co z nim zrobić? Baptysta zamyślił się. Tymczasem rozległ się odgłos szybkich kroków, i do pokoju wpadł Halifaks, odpychając czepiających się jego rękawów maleńkich murzynów. Spojrzał na zebranych lokajów i stanął jak wryty. — Co pan powie dobrego, panie rudawy blondynie? — zapytał wesoło Baptysta. — Jeżeli panu zaschło w gardle, może pan dostać szklaneczkę madery; a może zjadłby pan indyka z kasztanami? Halifaks oprzytomniał. — Gdzie jest sekretarz? Gdzie jest Matapal? Co się stało? — Matapal drapnął razem z sekretarzami — oznajmił Baptysta. Halifaks schwycił się za głowę. — Szaleńcy! Ale co wy tutaj robicie? Ratujcie się! Robotnicy Pejcza idą na 5–ą Avenue. Są już na Broadway. Pejcz przysiągł, że zginie lub zwycięży. Nastąpiła złowroga cisza. Nagle z ulicy doleciał groźny pomruk tłumu. Pomruk zwiększał się i przechodził w ryk. — Maszynę wstecznego prądu! — zawołał Halifaks. — Jest to jedyny środek! Dajcie ją tutaj! — Pierwszy raz słyszę o takiej maszynie — odrzekł z godnością jenerał–komendant. — Jak wygląda? Halifaks zaklął. — Dureń, nie komendant! Za mną! Jednym susem znalazł się na schodach i pobiegł na dach–lotnisko. Baptysta i inni pobiegli za nim. — Tutaj powinna być — krzyknął Halifaks, otwierając drzwi małe; budki stalowej. — Nie ma jej! Nie ma! Zabrana! Podbiegł do parapetu, spojrzał na dół i cofnął się: po ulicy ciągnęły niezliczone tłumy. — Za późno! — zawołał — zginęliśmy! Baptysta schwycił go za ramię i potrząsnął nim. — Ale właściwie… właściwie, o co chodzi? Niech pan mówi, jak należy. Halifaks wskazał na ulicę. — To są robotnicy Pejcza. Chcą zrzucić ustrój kapitalistyczny. Żądają głowy Matapala! — Jeżeli tylko to — odrzekł Baptysta — to jeszcze nic jest tak źle. Sam nie mam nic przeciwko temu. Proszę cię, Maksie, zejdź na dół do poczekalni i przynieś jakiego czerwonego materjału, z dziesięć metrów długości i tyleż szerokości. Zdaje się, że są tam takie tapety. Maks pobiegł i wrócił po chwili. — Oto jest. — Doskonale — powiedział Baptysta, — Chłopcy, zrzućcie tę idjotyczną flagę Matapala, przez którą mamy tak dużo przykrości. Dziękuję. A teraz załóżcie to czerwone… Dobrze. Mersi. — Co pan chce zrobić? — Jak to co? — zdziwił się Baptysta — wszak sami powiadacie, że ci ludzie chcą zmiany ustroju. Więc o co chodzi? Mc żerny go zaraz zmienić. Towarzysze! Do roboty! Dwaj lokaje wciągnęli w górę czerwoną płachty i zatknęli ją w tem miejscu, gdzie dotychczas wisiał sztandar Matapala. Z miljonów piersi wydarł się okrzyk. Nie było wątpliwości, że tłumy wyrażały w ten sposób swój zachwyt. — A teraz wyjdę na ulicę — oświadczył Baptysta — muszę wygłosić mowę. Wybiła moja godzina. XV Baptysta Linol przedstawia się ludowi — Oto wybiła moja godzina — pomyślał Baptysta, spuszczając się windą na dół. Rzeczywiście tak było. Włożył wielką czerwoną kokardę i wyszedł na marmurowy balkon Pałacu Centrum. Tłumy, które czekały przed pałacem, żądając głowy Matapala, wydały okrzyk podziwu. — Towarzysze! — zawołał Baptysta, podnosząc rękę do góry — towarzysze i wolni obywatele! Wśród tłumu powstał szmer. — Uwaga! Uwaga! — rozległy się głosy. Baptysta otworzył usta, nabrał do płuc spory zapas powietrza i zaczął wrzeszczeć zachrypniętym głosem: — To–wa–rzy–sze! Rząd Matapala został obalony! Hura! Huta! Hura! Szał zachwytu ogarnął tłumy. Miljony rąk, czapek, chustek poruszały się w powietrzu. Baptysta zatrzymał się na chwilę, odsapnął i zaczął mówić dalej: — Towarzysze! Matapal runął — i mnie to macie do zawdzięczenia. Ja — Baptysta Linol — zmiażdżyłem Matapala. Nie ma go już! Ratował się ucieczką! Kto chce, może się przekonać! Dały się słyszeć okrzyki: — Żądamy głowy Matapala! Śmierć Matapalowi! Śmierć Matapalowj! Baptysta zrobił rozpaczliwy gest. — Niestety. Matapal uciekł wraz ze wszystkimi sekretarzami! Lecz… W glosie jego dźwięczał triumf. — Lecz, towarzysze, udało mi się zatrzymać niecnych zauszników Matapala — w moich rękach znajdują się szósty sekretarz i jenerał–komendant. Znowu rozległ się ryk tłumów. — Towarzysze! — wołał dalej Baptysta — mamy dziś wielką uroczystość! Władza przeszła w ręce ludu! Musimy uczcić ten dzień, jak przystoi. Po pierwsze praworządności musi stać się zadość! Szósty sekretarz i jenerał–komendant będą oddani w ręce sprawiedliwości. Wyznaczyłem już nadzwyczajną komisję śledczą, która zbada stopień ich winy. Możecie być o to spokojni. Po drugie spieszę się z wami podzielić radosną nowiną: oto zostałem obrany prezesem tymczasowego rządu lokajów! Okrzyki: Hura! — Towarzysze! Czy potwierdzacie ten wybór? Baptysta zrobił ręką taki ruch, jakgdyby podawał tacę, i nagle załkał z nadmiaru wzruszeń. — Potwierdzamy! Potwierdzamy! — krzyknęło kilka głosów kobiecych. — Dlaczego nie mielibyśmy potwierdzić? Baptysta podniósł do góry dwa palce i zawołał: — Dziękują wam, towarzysze, za zaufanie, jakiem mnie obdarzacie. Przysięgam, że do ostatniej kropli krwi walczyć będę w obronie rewolucji! Życie wasze na ziemi zamienię w cudowny raj! W najbliższym czasie rząd mój wyda cały szereg dekretów, mających na celu uszczęśliwienie wszystkich obywateli Stanów. Przedewszystkiem ureguluję sprawę napiwków. Napiwek będzie wynosił 75% rachunku. Potem sprawa pokojówek. Będą miały prawo używać perfum swych pań i przyjmować co piątek kawalerów — oczywiście z warunkiem, że ci ostatni będą się zachowywać przyzwoicie. Baptysta zmarszczył czoło. — Dalej będą wydawane prawa co do murzynów. Pomimo iż nie można stawiać ich na równi z białymi, jednak trzeba im będzie dać jakie takie ulgi. Na przykład będzie im wolno jeździć we wspólnych przedziałach kolei podziemnej za oddzielna dopłatą, z której to opłaty utworzy się specjalny fundusz na zaopatrzenie w smokingi całej bez wyjątku ludności Stanów. Baptysta mówił długo i rzewnie. Płakał ze wzruszenia, ciskał się na swej trybunie jak lew i składał uroczyste przysięgi. Żądał zaufania dla siebie; podnosił ręce nad tłumem i miotał pioruny na wszystkich, którzy ośmielą się wystąpić przeciwko niemu i przeciwko republice. Słowem, był imponujący. — A teraz — rzekł na zakończenie — możecie się rozejść i z otuchą w sercu zabrać się do waszych spraw powszednich. Porządek dzienny wyczerpany. Zakomunikujecie wszystkim, że Baptysta Linol stoi na straży szczęścia ogółu. Do widzenia. Jestem bardzo zmęczony. Rozejdźcie się! W te i samej chwili Pejcz, rozpychając się łokciami na prawo i na lewo, podskoczył do Baptysty. — Ej, panie… jak tam się pan nazywa? Co to za gadanie o murzynach i smokingach? Przepraszam bardzo. Jestem Pejcz, kierownik komitetu strajkowego robotników ciężkiego przemysłu. — Bardzo mi przyjemnie — odrzekł Baptysta z godnością, wyciągając do niego rękę. — Jestem wódz Baptysta Linol. Pejcz zawahał się, lecz po chwili uścisnął wyciągniętą dłoń. Baptysta wyprostował się dumnie i, zwracając się do tłumów, zawołał: — Uwaga obywatele! Jesteście świadkami wielkiego faktu: wódz ludu, Baptysta Linol, wyciąga bratnią dłoń do kierownika ciężkiego przemysłu, Pejcza. Zanim Pejcz zdążył otworzyć usta, tłum, który jeszcze nie zorjentował się w fantastycznych wypadkach tego dnia, zaczął ryczeć z zachwytu. Ręce uniosły się do góry. Czapki latały w powietrzu. Kobiety piszczały. Niewielki jazz–band murzyński, który wracał właśnie z nocnego kabaretu, został porwany przez tłum i zagrał Marsyliankę, ten najstarszy w Europie hymn republikański — wprawdzie z domieszką shimmy. Tłum obnażył głowy. — Wszystko to jest piękne — rzekł Pejcz, gdy tłum się nieco uspokoił. — Lecz przyszedłem tu nie po to, żeby zbierać laury Dantona. — Dantona?… — zdziwił się Baptysta. — Tak, Dantona. Przyszedłem po to, żeby zdobyć ośmiogodzinny dzień pracy, rozbrojenie i równouprawnienie. Żądam gwarancji! — Dobrze! — odrzekł Baptysta uroczyście — gwarantuję! Czy to pana zadawalnia? — Hm — mruknął Pejcz. — W najbliższym czasie rozważę te sprawy wraz z moim współpracownikiem, Halifaksem. Pejcz stanął jak wryty. — Z Halifaksem? — Tak, z Halifaksem. Oto stoi tam na dachu. Proszę się przekonać naocznie. Jest on ministrem pracy w moim gabinecie Czy to pana zadawalnia? Powiedziawszy to, Baptysta padł zemdlony w objęcia stojących obok lokajów, którzy zaczęli go cucić, wachlując chusteczkami, a potem, wziąwszy pod ręce, zaprowadzili go do apartamentów Pałacu Centrum. — To ci historja! — mruknął do siebie Pejcz. — Zupełnie inaczej wyobrażałem sobie rewolucję. Coś tu jest nie w porządku. Trzeba będzie skomunikować się ze Związkiem Republik Socjalistycznych. A jaki jest stosunek tego osła do Halifaksa? To jest dość dziwne, mówiąc delikatnie… Tymczasem Wan w zamyśleniu kroczył po wzburzonych ulicach Nowego–Jorku i układał w myślach plan poszukiwań profesora Granta, który przepadł jak kamień w wodę. Wan miał w ręku jedyną nić, która mogła mu dać jakąś wskazówkę — był to numer taksówki, którą profesor jechał na rogu Broadway i 5–ej Avenue w ów nieszczęsny dzień, gdy tak nie w porę runął nagle drapacz nieba. Wan zakomunikował ten numer w komisarjacic. Obiecano mu odnaleźć szofera. Jednak dotychczas poszukiwania nie dały rezultatu. Wypadki, które następowany po sobie z błyskawiczną szybkością, zmieszały na pewien czas wszystko: ludzi, numery, adresy. W najbliższym czasie nie można było liczyć na to, że się natrafi na ślad zaginionych. Jednak Wan nie tracił nadziei. Wszak nie należało przypuszczać, że będzie miał stale pecha. Wierzył, że koniec końców los mu się uśmiechnie i honor jego będzie ocalony. XVI Jimmy na wyspie Trzeba było wyczekiwać. Nie mając nic lepszego do roboty, Wan, pełen melancholji, spoglądał na numery taksówek i, przechadzając się wśród manifestujących tłumów, kupował nadzwyczajne dodatki, wypuszczane przez trust prasowy. Zawierały one wprost fantastyczne ilości podobizn Baptysty Linola z profilu i en face. I nagle poszczęściło mu się. Zupełnie niespodzianie dostrzegł taksówkę z numerem, który właśnie w tej chwili był dla niego droższy nad wszystko na świecie. Właściwie było to tak samo nieprawdopodobne, jak gdyby na przykład meteor, zawierający dwie i pół tonny czystego złota, ominął wszystkie miejscowości kuli ziemskiej i upadł właśnie do twego, czytelniku, ogrodu owocowego. Wszak zdarza się, że chłopak biurowy wygrywa nagle 1.000.000 funtów w złocie. Wygrana padła na bilet, który chłopaczyna znalazł na podłodze w taniem kinie, A zresztą wszak wszystkie wydarzenia naszego życia są rzeczą przypadku i oczywiście nie mogę ręczyć, że romans ten stanowi wyjątek. Nie zwracając na nic uwagi, Wan rzucił się do taksówki, wymachując rękami. W każdej chwili mógł być przejechany lub skazany na zapłacenie kary za tamowanie ruchu ulicznego. Nie zastanawiał się jednak nad temi możliwościami, ponieważ trzeba było ratować honor swego zawodu. Taksówka posuwała się niezbyt szybko, a Wan posiadał dość mocne łydki. Aby nie psuć całości tego romansu, warto byłoby znowu powiedzieć parę słów o profesorze Grancie, który w nowej roli właściciela fermy czuł się wcale nieźle, i o czarującej Helenie, córce profesora. W dalszym ciągu opowiadała ona o zaletach i wadach krów, których nigdy nie oglądała z odległości, mniejszej niż dziesięć metrów. W oczekiwaniu wyjazdu na wyspę ojciec z córką zajęli w Nicei pokój we wspaniałym hotelu „Juljo Jurenito”. Warto byłoby również rzucić światło na późniejsze zachowanie się mister Matapala i Erendorfa, którzy naradzali się caluśką dobę… Wolę jednak zająć się losem Jimmy. W niespełna dwa dni Jimmy zajechał do Kapsztadtu. Nabył tam zaraz niewielką łódź z motorem elektrycznym, poczem zaopatrzywszy się w broń, produkty, mapę i dobry kompas, ruszył sam na poszukiwanie wyspy, którą mu Helena Grant wskazała w swym tajemniczym liście. Pogoda sprzyjała mu. Na oceanie panował spokój. Akumulatory funkcjonowały dobrze, a szczegółowa mapa oceanu Atlantyckiego okazała się idealną. Po upływie trochę więcej niż doby Jimmy koło południa z łatwością odnalazł wyspę. Z oddali wyspa ta sprawiała wrażenie niezamieszkanej przez łudzi. Skąpa roślinność porastała jej skalistą wulkaniczną powierzchnię. Przerzynający się w jednem miejscu przezroczysty strumyczek wpadał do oceanu. Na brzegu przechadzały się całe stada wielkich ptaków morskich, podobnych do pingwinów. Od czasu do czasu niewielkie fale obficie rzucały na nie pianę. Wysoko nad oceanem w samym środku wklęsłego błękitnego nieba zawisło gorące słońce. Jimmy czuł się niezwykle szczęśliwy. Odnalazłszy zatokę, którą uznał za najbardziej dogodną, przybił do brzegu, poczem wyciągnął łódź z wody i schował ją wśród skał, porosłych twardemi kaktusami. Posługując się akumulatorem, Jimmy zagotował herbatę w elektrycznym czajniku. Potem pokrzepił się dobrze, przerzucił przez ramię świetną strzelbę i ruszył w głąb wyspy, na którą los rzucił go tak nieoczekiwanie. W ciągu kilku godzin zwiedził całą wyspę, która miała 15 kilometrów długości i 10 szerokości. — Dziwne to jakoś — rzekł Jimmy, sadowiąc się wygodnie w słońcu na skałach. — Zaczynam się obawiać, że ktoś sobie dobrze ze mnie zakpił. A wreszcie, niechby nawet… taka długa podróż nigdy nie może zaszkodzić młodemu człowiekowi. Resztę dnia Timmy poświęcił dokładnemu badaniu wyspy. Nie dojrzał żadnych śladów ludzkich. W samym środku wyspy rosło kilka palm. Brały tam również początek dwa czy trzy strumyki, które wpadały do oceanu. Woda w nich była ciepła i miała smak siarki. Ze wszystkich stron otaczał wyspę olbrzymi błękitny, wypukły bezludny ocean Atlantycki. Zmierzch zapadał. Trzeba było pomyśleć o noclegu. Okrągły Wady księżyc jak gdyby wypływał z za oceanu. Sprawiał wrażenie puszku, który piękna dziewczyna wyjęła z błękitnego woreczka, aby upudrować się przed snem. Nad olśniewającą wodą zupełnie nisko wisiało słońce, podobne do szklanej gorejącej kuli. Majestatyczny ocean mienił się wspaniałemi różnorodnemi barwami. Wkrótce słońce stało się żółto–czerwone, a potem znikło zupełnie, pogrążając się w głębiach oceanu. Nastąpił krótko trwający zmierzch podzwrotnikowy. Na całem wybrzeżu ptaki morskie z hałasem i piskiem szykowały się do snu. Z głębi wyspy słychać było krzyk jakiegoś zwierzęcia, które zawodziło jak dziecko. Jimmy pośpieszył do miejsca, w którem schował swą łódź. Odnalazłszy w pobliżu niewielką jaskinię, zasłoniętą kamieniami, wciągnął tam swój kuferek z po ścielą i zaczął przygotowywać sobie nocleg. Najsamprzód rozstawił łóżko polowe. Nad łóżkiem zawiesił lampkę elektryczną, osłoniętą ładnym jedwabnym abażurem. Potem schował pod poduszkę dwudziestonabojowy pistolet systemu „Domblé”. Następnie raz jeszcze na wszelki wypadek obszedł jaskinię, aby przekonać się, że nie grozi mu żadne niebezpieczeństwo. Wreszcie stanął u wejścia. Noc podzwrotnikowa była duszna. Zdawało się, iż cały świat posiada tyleż gwiazd, co mały murzynek guzików. Ten mały, który pilnuje telefonu w solidnej firmie w Monchatane. Gwiazdy wielkości dolara amerykańskiego świeciły w górze. Wszędzie było ich pełno — wprost bez liku na niebie i w oceanie. Piana fal, uderzając o wystające skały, rzucała fosforyczne ognie. Światło było tak dziwne, iż Jimmy zdawało się, że jego własne ręce są zrobione z niebieskiego szkła, jakie bywa w aptekach. Jimmy ziewnął głęboko i subtelnie. Wszedłszy do jaskinii, obejrzał uważnie pistolet, położył przy samem wejściu petardy, poczem wlazł pod kołdrę. Zaledwie przeczytał kilka kartek „Królów i kapusty”, zmorzył go sen. Śniły mu się gwiazdy i Helena, która z wyciągniętemu rękami stała pośród gwiazd i karmiła je jak gołębie srebrnemi dolarami. A potem przyszedł profesor Grant, pogroził Jimmy złotym palcem i rzekł surowo: „Wstyd, młodzieńcze, nie spodziewałem się tego po tobie”. Jimmy obudził się. Dniało już. Spojrzał na zegarek — godzina wpół do dwunastej. Jimmy ubrał się i chciał iść z imbrykiem do źródła. Przy wyjściu z jaskini spojrzał na ocean i osłupiał. Cała wyspa otoczona była wielką eskadrą transatlantyckich okrętów. Było ich tam z dziesięć, a między niemi kręciły się motorówki, wyrzucając do góry całe fontanny wody. Nad olśniewającym oceanem unosił się dym węglowy. Jimmy odwrócił się: Na skale w oddaleniu dwudziestu kroków stała Helena i spoglądała na ocean. XVII Początek czarów Serce Jimmy przestało bić. Zaczerwienił się okrutnie i, zdjąwszy czapeczkę, zbliżył się do Heleny. — Heleno — rzekł. Helena drgnęła i spojrzała na niego ze zdumieniem. — Mam wrażenie, że pan się myli — odpowiedziała. Jimmy uśmiechnął się wesoło. — Rozkazała mi pani przybyć tu, spełniłem jej życzenie niezwłocznie. Dziewczyna gniewnie ściągnęła brwi. — Słuchaj; młodzieńcze, może tutaj u was panuje zwyczaj zaczepiania nieznajomych dziewcząt. Uprzedzam, że u nas w Los Angeles nikt tego nie robi. — Los Angeles? Nie rozumiem, co pani mówi. — Ma pan minę niewinnego cielątka! Helena wybuchnęła wesołym śmiechem i dodała: — Nazywam się Róża, a nie Helena. A wreszcie proszę nie myśleć, że chcę z panem zawrzeć znajomość. Gwiżdżę na to. Dobijało się o mnie z pół tuzina doborowych chłopców, i ar: i jeden mi się nie podobał Proszę wobec tego nie wmawiać sobie, że mi się pan podoba! Jimmy otworzył usta i usiadł na kaktusie. Helena roześmiała się i zasłoniła twarz spódnicą. — To ci kawaler! Akurat trafił na kaktus! No, jak się pan czuje? — Jak na szpilkach — odrzekł Jimmy, uśmiechając się niewyraźnie. Helena roześmiała się jeszcze głośniej. Uniosła łokcie do góry, przykucnęła dziwnie, poczem zerwała się i zaczęła uciekać w głąb wyspy, wycierając spódnicą łzy, które spływały jej po policzkach. Jimmy chciał biec za nią, lecz nagle zatrzymał się zdumiony. Na wyspie byli ludzie. Zobaczył ogromne domy, baraki, ogrodzenia, jakieś szyldy… Słowem miał przed oczyma miasto, podobne do tych, które w zaprzeszłem stuleciu powstawały w Kalifornji w okresie gorączki złota. Lecz tutaj te kolosalne zabudowania powstały w ciągu jednej nocy. Gdyby Jimmy nie był synem architekta, to z pewnością pomyślałby; że są to jakieś czary albo przynajmniej halucynacje. Lecz człowiek, dobrze obznajmiony ze współczesną techniką budowlaną, wiedział, że to nie dzięki czarom może powstać w ciągu jednej nocy kilkadziesiąt ogromnych domów betonowych. Części tych nowych gmachów zostały przywiezione na parostatkach, które zwartym pierścieniem otaczały wyspę. Jimmy widział na własne oczy, jak między wyspą a morskiemi olbrzymami tam i z powrotem snuły się promy motorowe, jak na samej wyspie huczały maszyny i silniki, wprawiające w ruch fenomenalnej wielkości dźwigi, które obracały w powietrzu ogromne mury betonowe z taką łatwością, jak gdyby to były karty do gry. Wszędzie wrzała praca. Monterzy w skórzanych kurtkach przesuwali dźwigi, szoferzy zajęci byli przy autach ciężarowych, cieśle wsuwali do buchających parą warsztatów ogromne belki, skąd wyciągali je równiutko pocięte i zheblowane. Niektórzy architekci szkicowali na miejscu plan powstającego miasta i sprawdzali zaraz w notatnikach, czy nie zapomniano gdzieś wybudować jakiegoś domu lub postawić muru. Obok Jimmy szybkim krokiem przeszedł bardzo zdenerwowany inżynier. „Wymachiwał planem i wołał na stłoczonych monterów. — Ej, osły! A gdzież tu macie szkółkę młodych poetów? Niechże was licho porwie! „Wszak jest oznaczona na planie. Tymczasem zamiast niej widzę przechowalnię dla rozmaitych gatunków zboża i bursę dla gwiazd kinowych! Osły! A gdzież, moi mili, kondensator Nr. 189 robotników przemysłu górniczego? Mówiąc to, inżynier zbliżył się do monterów i szybko zakreślił coś na planie płaskim żółtym ołówkiem. Monterzy podrapali się w głowę. Jimmy zdjął czapkę i również poskrobał siej za uchem. Ludzie kręcili się dokoła, lecz nikt nie zwracał na niego uwagi. Jimmy zapalił papierosa i nagle ujrzał profesora Granta, który, idąc br2egiem morza, podnosił płaskie kamyczki, i rzucał je na fale. Za każdym razem, gdy kamyk zręcznie ześlizgiwał się po fali, profesor Grant uderzał się w kolano i wykrzykiwał: — Aiej, zuch jesteś, stary Johnsonie! Rzuć jeszcze raz! Jimmy podbiegi do profesora i, stanąwszy obok niego, rzekł ze wzruszeniem. — Dzieńdobry, mister Grant! Profesor Grant podniósł ciemne okulary na czoło, obejrzał Jimmy od stóp do głów i rzekł: — Mdlisz się, młodzieńcze. Testem mister Johnson, specjalista od nabiału, zarządzający krowiarniami tej wyspy — Bardzo mi przyjemnie poznać pana. — Ależ to niemożliwe! — zawołał Jimmy z rozpaczą. — Pan kpi sobie ze mnie. Pan jest profesorem geologji, nazywa się pan Grant! Profesor Grant zaśmiał się z zadowoleniem. — Właściwie bliski pan jest prawdy. Gdyby gdziekolwiek była katedra nabiału, to może być pan pewny, że byłbym tam profesorem nauki o hodowli krów. Zaś co się tyczy mego nazwiska, to bardzo przepraszam, nie jestem żadnym Grantem. Od urodzenia noszę nazwisko Johnson, i sądzę, że go do śmierci’ nie zmienię. Jimmy schwycił go za rękaw. — Błagam pana — wyszeptał. — Dość już tego. Pan i córka pańska doprowadzicie mnie do obłędu. Profesor Grant znowu zsunął okulary i uderzył się w kolano. — Ach, przeklęta dziewczyna! Teraz już rozumiem wszystko. Zawróciła ci głowę, młodzieńcze, i nagadała głupstw. Och, ukaż to kokietka ta Róża! Lecz nie martw się, młodzieńcze, nie trać nadziei, podobasz mi się, może się jeszcze kiedyś spotkamy. Tymczasem do widzenia. Krowy na mnie czekają. Jimmy spojrzał w oczy profesora Granta. Dostrzegł w nich ten sam dziwaczny błysk, co w oczach Heleny. — To jakaś nieczysta sprawa — rzekł Jimmy do siebie — Dziwne rzeczy dzieją się dokoła mnie… XVIII Erendorf — twórca wyspy Po otrzymaniu rozkazu Matapala na piśmie i przez radio ze wszystkich końców Stanów przybyło na wyspę w ścisłej tajemnicy piętnastu sekretarzy Matapala, ośmiuset miliarderów, tysiąc królów zawodowych i dziewięciu królów dziedzicznych, osiemdziesięciu dwóch prezydentów, sześciuset jedenastu profesorów, trzystu literatów, poetów, kompozytorów i śpiewaków operowych, tyluż reżyserów kinowych, mistrzów boksu i szachistów, wynalazców i gwiazd kabaretowych, nie licząc już wzorowych lokajów, artystów kinowych, detektywów, szulerów, posiadających sztukę odmładzania i wiele setek ludzi, mających inne jeszcze mniej zaszczytne kapitalistyczne kwalifikacje. Ta nieoczekiwana mobilizacja była przeprowadzona z niebywałą szybkością i nadzwyczajną sprawnością. Posiadacze kolosalnych majątków z różnych części świata zamówili ogromną ilość transatlantyckich olbrzymów, które były zaopatrzone we wszystko, co było niezbędne na wyspie. Najlepsze aerostatki wszystkich systemów, lżejsze i cięższe, przyleciały na wyspę. Było ich sto z górą. Łoskot ich skrzydeł przypominał brzęczanie pszczół, które obsiadają przepyszne róże, dające im słodycz i wypoczynek. Oczywiście, że ludzie zebrani na wyście, byli tylko drobniutka cząstka całej ludzkości, tak samo, jak maszyny i żywność stanowiły maleńką cząstkę wszystkich bractw kuli ziemskiej. Dlatego też nikt nie zauważył, kiedy to wszystko przeniosło się na wyspę, tem bardziej, iż wyspa była położona zdała od powietrznej i wodnej linji komunikacyjnej. Matapal i Erendorf przybyli na wyspę w towarzystwie zmienionego Granta. Heleny i doktora Szwarca. Wszyscy oni stali na czele eskadry, która przywiozła niektóre gmachy, maszyny, szkółki, słowem to, co mogło stworzyć kulturę na nowych lądach odrodzonej ziemi. W ciągu pierwszych dziesięciu godzin na wyspie powstały najpotrzebniejsze gmachy. Pałac Centrum — rezydencja Matapala, willa głównego budowniczego wyspy, Erendorfa, szkoła 1okajów, elektrownia, radio, „maszyna wstecznego prądu”, laboratorjum i bursy dla wzorowych robotników ze wszystkich dziedzin przemysłu itd. Plan wyspy był już naszkicowany. Erendorf przechadzał się w swoim gabinecie i, trzymając ręce w kieszeniach pasiastych spodni lub dłubiąc w zębach igłą, wykrzykiwał w dyktafon genjalne myśli, które tłoczyły mu się do głowy. Lokaj cichutko, bez najmniejszego szmeru, wprost artystycznie zakładał w dyktafonie nowe wałki, a stare odsyłał niezwłocznie Matapalowi. Matapal siedział sobie, z nogami, założonemi na poręczy fotelu, i spokoinie przyglądał się całej pracy, której odbicie widział na srebrzystej powierzchni radjo–ekranu. Chwilami przykładał do ucha słuchawkę fonografu, który stał w sąsiednim pokoju, i słuchał tego, co mówił Erendorf nieco przyciszonym głosem. Były to czasem urywane zdania jak na przykład: „Proszę pamiętać, aby ogólna ilość robotników nie była większą ponad pięćdziesiąt procent ogólnej ilości dżentelmenów klasy rządzącej. Przeprowadzić ścisłe badania rozwoju umysłowego robotników. Odesłać zanadto uświadomionych. Tajemnice maszyn powinny być surowo zachowane. Straż może otrzymać broń starego systemu w niewielkiej ilości. Broń nowego systemu wydaje się tylko szlachcie. Na razie unikać starć z robotnikami. Proszę zwrócić szczególną uwagę na kobiety ciężarne albowiem dzieci ich będą w przyszłości pionierami nowej kultury”. Matapal od czasu do czasu kiwał głową i zapisywał coś w notatniku. — Niegłupi człowiek z tego Erendorfa. Mógłbym się śmiało założyć, że stworzymy bardzo miłe, posłuszne i pracowite społeczeństwo i z pewnością mniej będziemy mieli kłopotów niż teraz. Doprawdy, bardzo się cieszę, że za jakie trzy tygodnie wszyscy pójdą do djabła i wreszcie znikną pod wodą. Nie zasłużyli na nic lepszego. Pałac Centrum na wyspie był najdokładniejszą kopją takiegoż pałacu w Nowym Jorku. Taka była wola Matapala. Na wszystkich piętrach Pałacu pracowali już sekretarze we własnych gabinetach, otrzymując od czasu do czasu kawę i przekąski. W przerwach uwieczniali na papierze najtajniejsze plany i pomysły, każdy z zakresu swej specjalności. Wzorowi lokaje, których przywieziono na wyspę, usadowili się w czerwonych fotelach i czekali na rozkazy. Murzyniątka stały, wyprostowane, koło wind. Biuro informacyjne organizowało się w wielkim pośpiechu. Rude panny w skromnych sukniach, zapiętych na drobne guziczki aż po samą szyję, wypisywały ścisłe dane o dżentelmenach na liljowych kartkach, a o robotnikach na czerwonych, załączając wykresy ich zdolności do pracy. Biuralistki przyklejały do kartek fotografje, odciski palców, poczem układały w pudełkach w alfabetycznym porządku. Wszystkie pudełka umieszczone były w dużem ruchomem pudle. Miljarderzy, królowie i prezydenci, którzy przybyli na wyspę ze wszystkich końców Stanów Zjednoczonych, lokowaJi się w domach, wyrastających jak grzyby po deszczu. Ich tradycyjne Iraki i cylindry lśniły na tle niebieskiego oceanu, lazurowego nieba i skąpo rozrzuconych zielonych kaktusów, które znikały pod powstającemi domostwami. Na werandach kawiarni pod płóciennemi dachami siedzieli królowie kinowi i zajadali lody, a obok szachiści, pochłonięci grą, mieli oczy utkwione w szachownicę. Szulerzy w samych kamizelkach bez marynarek głośno uderza1i kulami bilardowemi i zgrywali się do nitki. Motorówki przywoziły coraz to nowe towary. Jedna z nich była naładowana krowami. Profesor Grant stał na przystani razem z Heleną i czekał na swą fermę mleczną. — Wiesz, Różo — rzekł — że mi się naprawdę spodobał ten młodzieniec, który mnie dziś rano zaczepił na brzegu. Oświadczył ci się, ha, ha, ha, zaczynasz być lwicą, to nie żarty. Helena zarumieniła się. — To jakiś dziwny chłopak. Nazwał mnie Heleną i zapewniał, że się znamy. — No — mruknął prołesor Grant — cała młodzież ma taki zwyczaj. „Pokrewieństwo duchowe, spotykaliśmy się gdzieś… pozostań moją”… i tym podobne brednie. A potem znikają najspokojniej w świecie, a dziecko trzeba oddać gdziekolwiek na wychowanie. — No, ojczulku, o mnie możesz być spokojny. Ze mną nie tak łatwo! — Cóż… Wszak nic nie mówię… Sądzę tylko, że czas byłoby już za mąż. Helena tupnęła nogą. — Wyjdę, kiedy zechcę. Możesz się o to nie troszczyć. — O, nie wątpię wcale. Każdy by chciał mieć u siebie taką, jak ty, gospodynię. Szczególniej z takim pięknym posagiem, jak folwark w Los–Angeles i pięćset krów. Helena zamilkła i westchnęła. — Bardzo dziwny młodzieniec. Zdaje mi się, że on należy do szkoły poetów mister Matapala. Myślę, że kiedyś jeszcze wpisze wiersze do mego albumu. Profesor Grant zsunął na czoło okulary i gwizdnął cichutko. — Ehe! Widzę, Różo, że ten młodzieniec nie jest ci obojętny. A otóż i nasze krowy. XIX Tuberozy i smokingi Wspaniale były pierwsze kroki Baptysty Linola w roli trybuna ludu, to też nie omieszkał wykorzystać swego stanowiska i postarał się o jak największy rozgłos i dolary. Przede wszystkiem stworzył rząd z dobrze dobranych ludzi, a sam został prezesem oraz ministrem finansów. Pozostałe teki były oddane przyjaciołom i znajomym. Na przykład tekę ministra spraw wewnętrznych wręczono Maksowi, trzeciemu lokajowi samego mister Matapala. Szef nie chciał go wziąć z sobą na wyspę, gdyż z ust jego stale zalatywał zapach baraniny. Mintisrem pracy został mianowany Halifaks (zdaniem Baptysty mianowanie to było wyrafinowanem posunięciem dyplomatycznem, obliczonem na wielką aprobatę klasy robotniczej) Tekę ministra spraw zagranicznych otrzymał znajomy maître d’hôtel, który z racji swego zawodu władał wieloma językami. Baptysta stworzył również moc nowych ministerstw: ministerstwo dobrego tonu, ministerstwo tradycji, ministerstwo sztuk pięknych, na czele którego stanął murzyn Bambala, autor popularnych foks–trotów. (Podwójna korzyść wynikała z tego mianowania: po pierwsze sztuki piękne jako takie, a po drugie minister–murzyn jako symbol swobody mniejszości narodowych). Było jeszcze z jakie dziesięć innych ministerstw. Ministrem wojny został generał–komendant, który zaraz w pierwszy dzień przewrotu złożył przysięgę Baptyście i w ten sposób uniknął aresztu i sądu. Baptysta Linol zabrał się do bardzo ścisłego skontrolowania skarbu państwa. Niestety, niewiele tam znalazł. Olbrzymia ilość złota znikła niewiadomo gdzie wraz z miljarderem, właścicielami największych banków, w których owo złoto przechowywano po ogłoszeniu konstytucji Stanów. Mimo to pieniędzy jak na początek nie było mało. Za pomocą radjo–depesz Baptysta zawiadomił ludność całej kuli ziemskiej o tem, że Matapal nie jest już u steru władzy, on sam zaś mianowany został prezesem rady ministrów w rządzie tymczasowym lokajów. Dla wzmocnienia władzy Baptysta wysłał swoich delegatów do różnych miejscowości i energicznie zabrał się do smokingów. Komisja, składająca się z czterdziestu najlepszych krawców Nowego–Jorku, podzielona została na odpowiednią ilość sekcyj i podsekcyj. Musiała ona niezwłocznie opracować plan dostarczenia smokingów dla ludności, która została wyzwolona z pod jarzma Matapala. Baptysta kilkakrotnie osobiście przewodniczył na posiedzeniach komisji. Biuletyny trustu prasowego powiadomiły o tem wszystkie państwa. Komisja z czterdziestu krawców wykonała nieprawdopodobnie wielką pracę. Ogłoszono, iż całe czarne sukno Stanów Zjednoczonych zostało sprzedane rządowi tymczasowemu. Po całym Nowym–Jorku na autach ciężarowych rozjeżdżały lotne oddziały krawieckie, zaopatrzone w odpowiednie mandaty i przemocą brały miarę z napotykanych mężczyzn w wieku od lat 18 do 94. Chcąc uczynić zadość sprawiedliwości, rozdawano kobietom i dzieciom bukiety heljotropu i banany. Baptysta Linol codziennie otrzymywał bardzo ścisłe wiadomości o akcji smokingowej, prowadzonej na wszystkich ziemiach Stanów Zjednoczonych. Warto nadmienić, że kiedy nadeszła wieść, iż jakiś Indianin z południowej Patagonji nie chciał włożyć smokingu, Baptysta Linol własnoręcznie napisał notatkę do popołudniowi go pisma, wydawanego przez trust prasowy. Notatka brzmiała: ,,Muszę zaznaczyć, że nikczemne zachowanie się Indianina, ren okropny brak uświadomienia obywatelskiego, szczerze mnie martwi. Mam nadzieję, że się jeszcze opamięta. Smoking upiększa człowieka, uszlachetnia go i czyni wykwintnym. Jeżeli Indjanin ma wągry, niech je usunie. Wolny syn niezależnych Stanów powinien posiadać smoking i nie mieć wągrów. Baptysta Linol, Wódz” W chwilach wolnych od pracy państwowej Baptysta, stojąc w aucie, rozjeżdżał po mieście. Za nim jechała z komfortem urządzona klatka, w której siedział w fotelu na kółkach szósty sekretarz Matapala. Staruszek nie rozumiał, co się dokoła niego działo, i uśmiechał się życzliwie, kiwał swą starczą głową podobną do dmuchawca. Z tyłu przywiązany mocno do siodła w celach bezpieczeństwa jechał kłusem generał–komendant. Rumaka sprowadzono dla niego specjalnie z południowej Ameryki. Generał trzymał w dłoni obnażoną szablę, a na rękojeść.” wojowniczo powiewały pióra. Procesja ta zatrzymywała się na najbardziej ożywionych ulicach. Baptysta jedną rękę kładł na głowę szofera, a drugą wyciągał do tłumu gapiów i wołał: — Obywatele! Otóż macie tu jednego z tygrysów Matapala. Pozostałe tygrysy też są w moich rękach, pokaże ich wam, kiedy uznam za potrzebne. Obywatele! Żądacie jego głowy? Doskonale. Każdej chwili mogę ją dać i przypiąć do mego smokinga jak chryzantemę. Lecz przede wszystkiem musimy stać na straży prawa i sprawiedliwości. Niechaj ten nikczemny tygrys stanie najpierw przed trybunałem lokajów. Niechaj w sądzie weźmie udział szersza publiczność i wyda surowy wyrok na tego człowieka, który jest wcielonym symbolem starego ustroju. Gapie wołali „Kura”. Szwaczki zarzucały auto Baptysty tuberozami i czułemi liścikami, które trybun ludowy z niebywałym wdziękiem oddawał swemu sekretarzowi, przycisnąwszy je uprzednio do gorsa koszuli. Ulicznicy pokazywali języki szóstemu sekretarzowi, a staruszek groźnie wymachiwał niebieską łyżką emaljowaną i szeplenił: — Nie ma wolnych posad.. Emerytur też nie ma… Nic nie ma… Audiencja skończona… Idźcie sobie… Już noc głęboka zapadła, a Baptysta Linol jeszcze nie spał. Z papierosem rosyjskim, pochodzącym z zapasów Matapala, Baptysta dyktował swej stenografistce wszystko, co mu na myśl przychodziło. Nazajutrz myśli jego ukazywały się w pismach. „Brunetce w zielonym kapelusiku, tej, która na rogu avenue 124 i 16 rzuciła mi tuberozę. Pani mnie intryguje. Proszt wyzbyć się przesądów. Dam Pani rozkosze, o jakich się Pani nie śniło. My, wodzowie, umiemy kochać”. I wiele innych myśli w tym samym rodzaju. Tak żył i pracował Baptysta Linol, pierwszy trybun ludowy i wódz powstańczych lokajów. Szczegóły można znaleźć w gazetach i wydawnictwach trustu prasowego bieżącego roku, o ile nie zginęły podczas katastrofy, która właściwie stanowi treść romansu. A teraz po tym krótkim zarysie historji chciałbym powiedzieć kilka słów o Wanie, który, zobaczywszy poszukiwany numer taksówki, wpadł wreszcie na ślad profesora Grunta. Wskoczył do taksówki i, wyrzuciwszy z niej jakiegoś starego dżentelmena, który z pewnością jechał do masażysty, rozkazał pędzić szoferowi jak najprędzej i jak najdalej. Po upływie dziesięciu minut przy stoliku niewielkiego podejrzanego szynku gadatliwy szofer opowiadał Wanowi ze wszelkiemi szczegółami, że stary gentelman w ciemnych okularach wynajął jego auto koło New–Linkolnskiego dworca. Działo się to dnia 11–go bieżącego miesiąca około trzeciej po południu. Towarzyszyła mu jakaś młoda przystojna dama. Zajechali przed Pałac Centrum. Stary dżentelmen wraz ze swoją damą opuścił auto, zapłaciwszy uprzednio dwa dolary. Potem, ściskając pod pachą jakieś dziwne zawiniątko, wszedł do pałacu. Nic więcej nie mógł szofer opowiedzieć Wanowi za jeden funt w złocie. Lecz i to mu wystarczyło. Wan rzucił się niezwłocznie na poszukiwanie, niestety, nieco spóźnione. XX Zawrotna karjera Wana Pejcz cierpliwie przeczytał wszystkie pisma trustu prasowego z datą bieżącego dnia, poczem wychylił się z poza stosów gazet i zapalił fajkę. — Dość — rzekł, wypuszczając pierwsze kłęby dymu. — Powinienem był po prostu schwycić za kołnierz tego pięknego młodzieńca i wypchnąć go z Pałacu wraz z jego smokingami i tuberozami. Jak to źle, że nie zrobiłem tego w odpowiedniej chwili. Ale wszystko stało się tak niespodzianie, że przyznani się, głowę straciłem. Wszak byłem przyzwyczajony widywać zwykle zupełnie określonego wroga — Matapala, króla królów, największego niegodziwca na kuli ziemskiej. Mimo to ten ognisty młodzieniec z wielką czerwoną kokardą na piersiach wprost mnie oszołomił. Przecież nie można zaprzeczyć, że właśnie on, a nie kto inny, zrzucił Matapala, jeżeli oczywiście tutaj… nie stało się… coś… Pejcz stanął zamyślony na środku pokoju i wypuścił nowe kłęby dymu. — Jeżeli tutaj… nie stało się… coś.. nieprzewidzianego… Pejcz dalej wypuszczał kłęby dymu i zręcznie wsunął palec w unoszące się pierścienie. — A może ten Matapal wraz ze swymi miljarderami uciekł pewnego pięknego poranku z Pałacu Centrum w niewiadomym kierunku, a wspaniały Baptysta Linol dzięki przypadkowi zrobił się władcą Stanów? Ale gdzie się ukrył Matapal? I dlaczego uciekł? Pejcz zrozumiał, że coś jest tu nie w porządku. Żadnych danych co do tego nie miał, mimo to był pewien, że przeczucia go nie mylą. — Mógłbym się za łożyć o sobotnią wypłatę, że zbliżają się groźne wypadki… No, prócz tego uważam, że reformy Baptysty Linola mogą zakończyć się katastrofą. Dopóki sprawa tyczyła się tylko smokingów, mogliśmy to jeszcze znosić. Lecz teraz okazało się, że Baptysta zgrupował w swoim gabinecie niewielką ilość przemysłowców i bankierów, którzy, zdaje się, zamierzają się cofnąć. Sprawa ośmiogodzinnego dnia roboczego dotychczas nie została załatwiona. Zbrojenie się trwa w dalszym ciągu. W tych dniach zbudowano czterdzieści wielkich okrętów wojennych. O jakiejkolwiek wolności politycznej nie ma tymczasem mowy. Dość już tego. Czas zabrać się do Baptysty Linola, dopóki nie wsiadł nam na głowę jakiś nowy król królów. To mówiąc, Pejcz pogłaskał żonę po twarzy, włożył cyklistowkę i wyszedł na ulicę. Tego dnia wieczorem minister pracy Halifaks rzekł do Baptysty: — Wyczuwam niepokój w państwie. Pejcz prowadzi szaloną agitację przeciwko pańskiemu gabinetowi. Baptysta zdziwił się. — To dziwne! Zdaje się, że zaproponowano mu przyzwoity smoking na jedwabnej podszewce. Nie rozumiem, czego jeszcze może chcieć? Wszak wszyscy jego towarzysze z komitetu strajkowego również otrzymali smokingi. Halifaks zasępił się. — Obywatelu Baptysto! Według ostatnich wiadomości, które otrzymałem przez ajencję, robotnicy zamierzają wystąpić z nowemi żądaniami w sprawie rozbrojenia, ośmiogodzinnego dnia roboczego i praw politycznych. — To mi się podoba! — zawołał Baptysta. — A to leniuchy… Może im pan ode mnie to powtórzyć,. Przecież niejednokrotnie mówiłem, że w Stanach panuje teraz zupełna swoboda. Jeżeli chcą pracować osiem godzin — to niech sobie pracują! — Tak, ale przedsiębiorcy wyrzucają ich. — Więc cóż, wszak to sprawa przedsiębiorców. Przecież nie mogę ograniczać cudzym kosztem czyjejkolwiek swobody. Lubię sprawiedliwość. A co się tyczy rozbrojenia, to przecież jest to ich prywatna sprawa. Niech się rozbrajają. My zaś będziemy się zbroić. A wreszcie zbrzydły ml te wieczne pretensje Pejcza. — Tak, ale… — Zdaje się, że pan zaprzecza? Zaczynam podejrzewać, że pan jest po stronie tych nicponiów. — Ha, hi hi — zaśmiał się Halifaks, poczem złożywszy pokłon Baptyście, dorzucił: — Zanadto cenię moja pensie, abym odważył się ryzykować. Wiem tylko, że z Pejczem trzeba jak najprędzej zrobić porządek. Bardzo niebezpieczny człowiek. Może mi pan wierzyć, jestem pewny, że Matapal uciekł dlatego, że się go bał. Baptysta zbladł. — Co pan mówi? Któż to mógł przypuszczać! Wygląda tak sympatycznie… powiedziałbym nawet — wzruszająco… Pamięta pan, jaki w ten pamiętny dzień, kiedy zostałem wodzem wobec mil jonowego tłumu wyciągnął do mnie rękę? — O nie, pan się myli. Pejcz jest pana najniebezpieczniejszym przeciwnikiem we wszystkich Stanach. Nawet z Moskwą prowadzi pertraktacje. Baptysta, przerażony, machnął ręką. — No, a może! A może… czas wyjeżdżać? Lecz nag1e, opanowawszy się, zawołał: — Co też ja mówię… Przepraszam… Czemżeż jest Pejcz w porównaniu ze mna? To dopiero! Wszak cały naród ubóstwia mnie. Przecież ja, a nie kto inny, spełniłem ten wielki czyn wyzwolenia ludu z pajęczej sieci Matapala… Ta sprawiłem smokingi wszystkim obywatelom. Ja rozdałem damom bukiety heljotropu, a dzieciom banany. Wreszcie ja przeprowadziłem prawo o zwiększeniu napiwków. Nie, o, nie, Pejcz musi zginąć. Jutro rano omówimy tę sprawę na posiedzeniu rady ministrów. A teraz może pan odejść. Muszę dziś jeszcze podyktować kilka tajnych artykułów dla trustu prasowego. Posiedzenie rady ministrów było bardzo burzliwe. Baptysta wymachiwał dzwoneczkiem i, wyciągając przed siebie lewa rękę (był to jego gest, który przeszedł do historii), mówił: — Zniszczyłem Matapala, zniszczę również Pejcza. Przed chwilą otrzymałem wiadomość, że ten niegodziwiec uciekł dzisiejszej nocy w niewiadomym kierunku. Istnieje podejrzenie, że udał się do Moskwy po dyrektywy w sprawie zlikwidowania mojego rządu. Po prostu ma zamiar mnie wyrzucić. Lecz klnę się na głowę szóstego sekretarza, że mu się to nie uda. Wstrzymam ruch kolejowy i powietrzny. Zamknę granice. Wreszcie sam stworzę nowe specjalne ministerstwo, które z najbardziej utalentowanym detektywem na czele zajmie się poszukiwaniem jego. Baptysta uderzył dzwonkiem w stół i gniewnie ściągnął brwi. Gabinet tokajów był poruszony do głębi. Nie, doprawdy trzeba przyznać, że lokaj może być doskonałym wodzem. Właśnie w chwili, kiedy po przemówieniu Baptysty opanowało ponure milczenie, do sali posiedzeń wszedł Wan. Pociągnął zlekka nosem i rzekł poważnie: — Wiadomości, które otrzymałem teraz w biurze informacyjnem, są dość ważne. Wszystko świadczy o tem, że ten człowiek znajduje się tam, gdzie Matapal. — Czy pewny jesteś tego, młodzieńcze? — spytał surowo Baptysta. — Proszę nie zapominać, że słowa pana mają kolosalne znaczenie. — O wiem o tem dobrze! — krzyknął Wan. — Od nich zależy nie tylko moja opinja, lecz i otinja… — Opinia to za mało! — gorąco zawołał Baptysta. — To nie tylko opinja, ale i szczęście całego narodu. — Może pan na rację, ale to nie zmienia sprawy. Wiem tylko, że trzeba go szukać, gdzie się obecnie obraca sam Matapal. — Stąd ten wniosek? — Skąd? Łatwo się domyśleć: miał tam jakieś konszachty z Matapalem. Baptysta zapałał oburzeniem. — Widzicie, panowie! A mówiłem wam! Teraz dobrze rozumiem — jasne, że chce połączyć się z Matapalem przeciwko mnie. Musimy natychmiast odszukać go za wszelką cenę, póki jeszcze czas. — Racja — dorzucił Wan. — Póki jeszcze czas, bo potem może być za późno. Ale ja go musze odnaleźć! Wszystko jedno, żywego czy umarłego, zanim da znać o sobie światu. Klnę się na mój honor! Baprysta miał łzy w oczach. Wyciągnął rękę do Wana i rzekł, szlochając: — Młodzieńcze jesteś szlachetnym patrjotą. Ufam ci. Działaj. Oddaję moja książeczkę czekową do twojej dyspozycji, jeżeli nic nie masz przeciwko temu, to od lei chwili mianuję cię ministrem poszukiwań. — Czyż mógłbym mieć coś mieć przeciwko temu. Broń Boże! Wszak to wielki zaszczyt dla mnie, tem bardziej, że w grę wchodzą tutaj nie tyle moje osobiste sprawy, ile… — Ile ojczyzna? Czyż tak? Patrzcie, panowie, jaki to szlachetny młodzieniec, niechaj wam świeci przykładem. Przepraszam, jak panu na imię? Zaraz otrzyma pan legitymacje ministra. Proszę, niech pan siada. Czy zjadłby pan indyka z kasztanami? — Merci — odrzekł Wan. — Zjadłbym kawałeczek. Nazywam się Wan. Wan w oczekiwaniu legitymacji i odpowiednich papierów zasiadł do indyka z kasztanami. — Winszuję panu nowego tak wysokiego stanowiska — powiedział Baptysta, wielce wzruszony. — Oto dyplom i czek na 100.000 funtów. Proszę starannie zająć się szukaniem tego niegodziwca, choć sądzę, że to nie pójdzie tak gładko. — O, mając takie pieniądze! — zawołał Wan. — Nic łatwiejszego, gdyyż ma taką wybitną powierzchowność. Te jego baczki i ciemne okulary. A ta córeczka jego? Ehe! No, pójdę już. Może mi się uda uratować opinję. Wan wykonał ręką pożegnalny ruch. — Zaraz… Zaraz… — bełkotał Baptysta. — Baczki… Ciemne okulary… Córeczka… Kogo właściwie pan ma szukać? — Kogo? Przecież to zupełnie zrozumiałe. Profesora Granta, któ… — Niegodziwcze! Miałeś śmiałość wedrzeć się tu na posiedzenie ministrów! Przecież my szukamy Pejcz?! — W takim razie drogi nasze się rozchodzą — rzekł smutnie Wan. — Piecz! Precz! Precz! — krzyczał Baptysta cieniutkim głosem. — Zwalniam pana z obowiązków ministra. Jesteś pan aferzystą. Proszę oddać mi mój czek! Płać pan za indyka! Ach, wszędzie zdrada! Wszędzie przekupstwo! Zabierzcie go stąd! Baptysta upadł w objęcia lokajów. Wan zleciał z szesnastego piętra i dopiero na środku 5–ej Avenue wstał, potarł rozbite kolano i, utykając, ruszył w kierunku 129–ej Aveue. — Doprawdy, okropnie mi się nie wiedzie — rzekł do siebie. — Wygląda na to, że moja opinja narażona jest na szwank. Trzeba jednak na wszelki wypadek iść do naczelnika i powiedzieć mu, jak idą poszukiwania. Sądzę, że on dopomoże mi jakąś pożyteczną wskazówką. O, jakżeż ciężko być ajentem takiej kłopotliwej instytucji! Pejcz leciał do Związku Republik Socjalistycznych. XXI Niejaki X Przez dwa dni następne Jimmy nie widział się ani z Heleną, ani z profesorem. Na wyspę przybywały wciąż nowe okręty. Powstawały gmachy, kina, telefony, pełno było gazet. „Wieczorem ulice były oświetlone. Wszystko świadczyło o tem, że wyspa była pilnie strzeżona przed wtargnięciem jakichkolwiek obcych elementów. Tak na przykład, pewien niewielki samolot transatlantycki, który podczas lotu przez ocean uległ rozbiciu, chciał wylądować na wyspie. Lecz natychmiast z dachu Pałacu Centrum padł na niego długi fioletowy promień. Promień ten ześlizgnął się po ciemnem zachmurzonem niebie jak wskazówka na cyferblacie i oparł się o samolot. Aparat spalił się w jednej chwili jak motyl w latarni ogrodu letniego, a czarny popiół spadł do wód oceanu. Z niektórych rozmów, podsłuchanych na ulicy, Jimmy domyślił się, że prawo pobytu na wyspie mają tylko ci, którzy posiadają specjalne legitymacje „stałych mieszkańców”, a robotnicy, zatrudnieni przy budowie, zaraz po skończeniu pracy mają być odesłani na lad. Wkrótce cała wyspa została zabudowana. Wolny od domostw pozostał tylko wąski pas wybrzeża. Było to miejsce spacerów i przystań dla promów. Mieściło się tutaj biuro kontroli, w którem rejestrowano legitymacje przybywających stałych mieszkańców i sprawdzano przepustki robotników. Jimmy miał typowy wygląd młodego amerykanina, więc nie budził podejrzeń. A jednak wolał we dnie ukrywać się w jaskini, dokąd wciągnął swoją łódź. Czasami wychodził na przechadzkę i prowadził z robotnikami wielce dyplomatyczne rozmowy, które pozwoliły mu zorjentować się w sytuacji. Dowiedział się między innemi, że wyspą rządzi niejaki dżentelmen, którego nikt nigdy nie widział. Mieszka on sobie w pałacu w samym środku wyspy. Na wyspie istnieje własna policja tajna, ministrowie, laboratorja naukowe, szkółki wzorowe, bibljoteki, kina, kasyna i pałac sportowy. Ludność wyspy żywi się zapasami, których w ogromnej ilości dostarczają parowce, zaopatrzone w wielkie chłodnie. Poza tem na wyspie znajdują się wszystkie znakomitości z całej kuli ziemskiej, poczynane od króla stalowego i kończąc na mistrzu boksu. Wyspa posiada swoje własne prawodawstwo, przepisy, nawet tradycje. Istnieje także etyka miejscowa. Nie obyło się bez podziału na klasy i trzeba zaznaczyć, że klasa kapitalistów jest nieco mniej liczna niż klasa pracujących. Trudno było coś więcej wydobyć ze zwykłych robotników o Jimmy obawiał się zagadnąć jakiegoś dżentelmena. Wobec tego postanowił wyczekiwać dalszych wypadków, któreby mogły rzucić światło na zagadkową historie wyspy. Na trzeci dzień pod wieczór Jimmy wyszedł na przechadzkę i spotkał Helenę. Szła zamyślona, ze spuszczoną głową. Przepyszne jej włosy świeciły się w słońcu jak czerwonawe złoto. Jimmy postanowił powitać ją inaczej. Zbliżył się do Heleny i rzekł: — Dzień dobry, miss Różo. Czy nie przeszkadzam? Czy mógłbym przejść się z panią? — Ach, to pan? — zawołała Helena. — Doprawdy, dopiero co pomyślałam o panu. Mam nadzieję, że dzisiaj nie będzie już pan nazywał mnie Heleną? Jimmy roześmiał się. — Heleną? Nie. Przekonałem się, że to była pomyłka. Helena spojrzała na niego figlarnie. — To dopiero! Zapewne ta pańska Helena była djablo do mnie podobna? — O, tak, lecz przekonałem się, że jednak niezupełnie. Na przykład Helena ma powyżej lewego łokcia maleńki pieprzyk… Helena zakasała rękaw i z ciekawością obejrzała łokieć. Zaczerwieniła się okrutnie. — To dziwne — wyszeptała. — I ja mam pieprzyk koło lewego łokcia. — Ale pieprzyk Heleny był delikatnego koloru wiśniowego, zadziwiająco piękny. — Ja też mam wiśniowego koloru… i też ładny… — oznajmiła Helena. — W takim razie, miss Różo, istnieje pomiędzy panią a Heleną pokrewieństwo duchowe… Usłyszawszy słowa „pokrewieństwo duchowe”. Helena zaczerwieniła się po uszy. — Nie ma pan prawa mówić tak do młodej dziewczyny… Ojciec mi wszystko opowiadał. Zawsze tak bywa, z początku pokrewieństwo duchowe, a potem trzeba oddać dziecko do zakładu wychowawczego… Za nic… Junmy roześmiał się — Tak, nie jakiż to ma stosunek… — Stosunek?! Pan chce stosunku? Nie dość, że porządna dziewczyna pozwala towarzyszyć sobie podczas spaceru? O, doprawdy, świętą miał rację ojciec, kiedy mi mówił, żebym się miała na baczności z mężczyznami. Proszę sobie iść. Pan jest uwodzicielem! — Co? Ja jestem uwodzicielem? — zawołał Jimmy. — Co pani wygaduje, czarująca Różo? Jestem tylko synem architekta i nic więcej. — A mnie się zdawało, że pan jest ze szkółki poetów. — Ze szkółki…? — A no tak… Czy pan z księżyca spadł, czy co? Na wyspie Matapala wszyscy należą do jakichś szkółek zawodowych. — Szkółki zawodowe mister Matapala? — Jimmy osłupiał. — Jak to? Więc ta wyspa należy do Matapala? Króla królów i rozkazodawcy stanów? — Tsss! — rzekła Helena. — Zdaje się, że nagadałam niepotrzebnych rzeczy. Przypuszczałam, że pan jest dżentelmenem i wie już o wszystkiem. A okazało się, że pan jest robotnikiem. — Robotnikiem… Dżentelmenem… — wyjąkał Jimmy. — Zaczynam cos rozumieć… No, jeżeli Matapal jest tu zaplątany, to sprawa jest poważniejsza, niż się wydaje. Panno Różo, a co właściwie ojciec pani robi na tej wyspie? — Ojciec zarządza fermą mleczną, którą bezpośrednio opiekuje się doktor Szwarc. — Doktor Szwarc? Jakież to zabawne! A czy pani wie, kim jest doktor Szwarc? To jest uczony wszechświatowej sławy. — Bardzo możliwe. U nas w Los Angelos więcej interesowano się królami kinowymi. A w dodatku ojciec nie czytywał gazet. Jimmy gwizdnął z cicha. — Dobrze. Potrafię milczeć. Spojrzał Helenie w oczy. Nie, nie mógł się omylić. Czyż ktokolwiek na świecie mógł mieć takie oczy ciemno–niebieskie, z czarnemi jak atrament źrenicami? Oczy, które wieczorem byty ciemne, z rana blado–błękitne, a w słońcu zupełnie złote. Tak, to z pewnością była Helena, która sama zapomniała, że nią była. — Panno Różo — rzekł Jimmy — proszę jeszcze raz pokazać mi ten pieprzyk, abym wreszcie mógł się uspokoić co do podobieństwa pani do Heleny. Helena zasłoniła się spódniczką i wybuchnęła głośnym śmiechem. — Ach, jaki z pana doświadczony uwodziciel! Niebezpieczny z pana człowiek! O, nic z tego! Zbyt dobrze pamiętam przestrogi mego ojca. — Błagam panią, panno Różo! Helena nieśmiało zakasała rękaw i z niedwuznaczną kokieterją podniosła łokieć aż pod sam nos Jimmy. Jimmy zobaczył pieprzyk i już nachylił się, aby go pocałować, ale Helena szybko wyrwała rękę. — Tss! — rzekła. — Chciałby pan, ale nie dam! Do widzenia! Czas już na mnie. Jeżeli doktor Szwarc dowie się, żem spacerowała z nieznajomym młodzieńcem, to się bardzo rozgniewa. Powiedziawszy to, odeszła; z odległości dziesięciu kroków odwróciła się do Jimmy i rzekła: — Pan mi się śnił dzisiaj. Jeździliśmy razem na nartach. Do widzenia. Wstydliwie zasłoniła twarz rękami i uciekła. Jimmy długo spoglądał, jak dziewczyna wchodziła po schodach, prowadzących z wybrzeża do miasta. — A więc to takie sprawy — pomyślał w duchu. Po spotkaniu z Heleną Jimmy zrozumiał, że dokoła niego dzieje się coś niezwykłego i tajemniczego. Nie miał już teraz wątpliwości, że Helena jest Heleną, a profesor profesorem. Trudno jednak było uwierzyć, że był to przypadek, a jak na mistyfikację był to zbyt kosztowny kawał. Wszak budowa całego miasta to nie żarty. XXII Kim był Wan? Jimmy rozumował w ten sposób: Helena i Grant znikli ze swej fermy. To fakt. Jimmy otrzymał pełen trwogi liścik do Heleny z prośbą, aby potajemnie przybył na wyspę. Przecież tak było. Jimmy przyjechał. Fakt, że przyjechał. Na wyspie spotkał Helenę. Lecz Helena powiedziała, że nie jest córką profesora, tylko farmera z Los Angelos. Nazwała się Różą i zapewniała, że Jimmy nigdy przedtem nie spotykała. Też fakt. Poza tem faktem było powstanie na bezludnej wyspie w ciągu jednej nocy całego miasta, którego zabudowanie kosztowało setki miliardów. A więc sześć faktów, nic licząc oczywiście siódmego, a mianowicie, że Jimmy nie śni i nie zwarjował. Wszystko mógł zrozumieć, ale jednej rzeczy nie mógł pojąć w żaden spośród dlaczego Helena go nie poznała i powiedziała, że się nazywa Różą. Dzięki tej okoliczności trudno mu było wyjaśnić sobie całą sytuację. Widać jakiś X życzył sobie, aby te wszystkie wydarzenia były okryte tajemnicą. Kim jest ten tajemniczy X? Odpowiedź była jasna: Matapal albo profesor Szwarc, hipnotyzer i psychjatra wszechświatowej sławy. Jimmy słyszał o nim jeszcze w dzieciństwie. A może jeden i drugi. — Teraz można działać — powiedział Jimmy. Nie mógł zasnąć po tych rozmyślaniach. A w mieście paliły się światła, grała muzyka, słychać było łoskot dynamo–maszyn i dźwigów. Fale oceanu uderzały o brzeg wyspy, na której działy się niepojęte rzeczy. Tu właśnie następuje moment psychologiczny — trzeba wreszcie uchylić rąbek tajemnicy i wytłumaczyć czytelnikowi, co to za jeden jest ten Wan i jaką rolę odgrywa ten zagadkowy młodzieniec w naszym romansie. Wan, trzymając się za stłuczone kolano, dobrnął wreszcie do 129–ej Avenue i wszedł do bramy pewnej instytucji, którą dobrze znał każdy obywatel Stanów, jako tako umiejący czytać. Wan udał się na osiemnaste piętro i, przeszedłszy kolosalnie długi korytarz, zapukał do drzwi gabinetu swego szefa. — Hallo! proszę wejść. Wan wszedł. W skromnie urządzonym gabinecie, przystosowanym do pracy, siedział przy wysokiem biurku starszy człowiek, chudy, wygolony, z fajką w ustach. Na krześle obok niego leżały skrzypce. Jego szare, o stalowym blasku oczy niedbale spojrzały na postać przybysza i zatrzymały się na gazecie, w której jakiś artykuł był podkreślony niebieskim ołówkiem. — Panie Wan, proszę usiąść — rzekł starszy pan. — Wszystko wiem. Proszę mi nic nie mówić. Nie powiodło się panu na całej linji. Profesor znikł bez śladu, chociaż pan już dwa razy jeździł do New–Linkoln. Wan nie zdziwił się wcale, albowiem aż nadto dobrze znał swego wielkiego szefa i mistrza. — Żałuję bardzo — ciągnął dalej dżentelmen z fajką — że nie mogę teraz osobiście zająć się profesorem Grantem. W tej chwili zajęty jestem demaskowaniem niegodziwca Murfi, który w tych dniach otworzył swoją filję w Bostonie. — Ależ co pan opowiada! — Tak, tak, to prawda. Zresztą można było się tego po nim spodziewać, szczególniej po tem, jakeśmy w Meksyku zastawili na niego sidła. Tak, ale wiesz, co mnie martwi, mój przyjacielu? Oczy chudego pana błysnęły. Nie śpiesząc się, oczyścił fajkę, uderzając o obcas, poczem zagrał na skrzypcach serenadę Bragi. — Martwię się, że jeżeli nie złapiemy w porę profesora Granta, te narobi on wielkiego hałasu, i wtedy stracimy najważniejsze argumenty przeciwko Murfi. Czy pan mnie rozumie? Wan przeraził się. — To może popsuć całą sprawę! — Bardzo możliwe — rzekł szef w zamyśleniu, poczem dodał, uśmiechając się przebiegle: — Chyba że mi się uda coś zrobić z tym Murfi, zanim profesor zdoła otworzyć usta. — Pan na pewno zdziwi się, jeżeli rozkażę panu wyjechać natychmiast do New–Linkoln i jak należy obejrzeć pokój Jimmy Sterlinga, który znikł niespodzianie. Pewien jestem, że tam znajdziemy rozwiązanie tajemnicy. Niech pan nie gardzi drobnemi faktami. Proszę depeszować, jeżeli zajdzie potrzeba. No, a jak panu spodobało się stanowisko ministra poszukiwań? — Więc… pan… i o tem… wie? — A jakże! — Szef wziął do ręki wieczorowe wydanie trustu prasowego i pogrążył się w zadumie. Wan zrozumiał, że audjencja była skończona. Wyszedł na ulicę i pojechał na dworzec New–Linkolnski. Po tem, co mu powiedział mistrz, otucha wstąpiła w jego serce — opinia zostania uratowana. Po wyjściu Wana szef zagrał na skrzypcach nocturne rosyjskiego kompozytora Rachmaninowa i rzekł do siebie: — Dobry chłopiec z tego Wana, ma tylko wielką wadę — jest roztargniony. Teraz ma się kłopot z taką wadą. Wan jak wicher przejechał na rowerze koło baru „Kulawa Latarnia” i zatrzymał się przed domem architekta. Dom był zabity deskami. „Co za licho!” — pomyślał Wan. Tuż obok niego przeszedł miejscowy murzyn. Wan przywołał go i, wsunąwszy do czarnej dłoni zawsze mile widzianego dolara, zapytał: — Powiedz, mój kochany, dlaczego dom architekta jest zamknięty na wszystkie spusty? Murzyn wyszczerzył swoje krowie zęby. — Jak to, więc pan nic nie wie? Po zniknięciu Jimmy architekt rozpił się, i teraz wysłano go na kurację do San–Francisco. A gospodyni, ciocia Polly, wyszła za mąż za Swena — ogrodnika profesora Granta Wyjechali obecnie w podróż poślubną samolotem „Polihymnja”. To dopiero! Wszak wszyscy o tem wiedzą — przynajmniej w promieniu 25 kilometrów. — Tem lepiej — rzekł Wan. — Uczciwie zapracowałeś tego dolara. Możesz sobie teraz wypić coś u staruszka Bobsa. Idź już. Murzyn poszedł do „Kulawej Latarni”, a Wan jednym susem przesadził płot ogrodu architekta i jak żmija zaczął się czołgać po wysokiej, wilgotnej trawie. Przedostanie się przez okno do pokoju Jimmy było dla Wana dziełem jednej chwili. Wszak obecny zawód jego polegał na sztuce przedostawania się przez ot na do różnych domów mieszkalnych. Wan bardzo dokładnie przetrząsnął cały pokój, ściśle trzymając się metody mistrza. Nic nie uszło jego uwagi. Mimo to nie natrafił na żaden ślad. W chwili, gdy zamierzał wyruszyć w powrotną drogę ze straconą na wieki opinią, wzrok jego nagle zatrzymał się na o twartym na stole atlasie geograficznym. Natychmiast przypomniał sobie mapy, jakie znalazł w gabinecie profesora Granta, i rzucił się do atlasu. Był otwarty na oceanie Atlantyckim. Chłopiec wyciągnął z kieszeni lupę i spojrzał przez nią na mapę. Z piersi jego wydarł się okrzyk zachwytu. Malutka, odosobniona wysepka, położona na zachód od Kapsztadtu, oznaczona była krzyżykiem. Wan wydarł wyspę z atlasu, starannie schował ją do pugilaresu i, nucąc jakiś taniec murzynów, wyskoczył przez okno. W niespełna pięć minut zadepeszował do swego szefa. „Natrafiłem na ślad. Lecę do Kapsztadtu, Honor mój ocalony. Proszę przesłać 5.000. W”. XXIII Powiem krótko — wynoście się ! Pewnego razu Baptysta rzekł do Halifaksa: — Drogi przyjacielu, zdaje mi się, że czas już zapewnić sobie stałą władzę. Zrobiłem wszystko, co było w mej mocy, aby pozyskać sympatję ludu, na którą w zupełności zasłużyłem. Ale robotnicy… robotnicy… Nie rozumiem, o co im chodzi. Smokingi nie zachwycają ich zbytnio, zwiększenie napiwków nie zadawalnia ich, a przygotowania do wojny ze Związkiem Republik Socjalistycznych budzą w nich oburzenie. — Tak, to prawda — westchnął Halifaks. — Kiedy byłem lokajem szesnastego sekretarza Matapala — ciągnął dalej Baptysta — doprawdy lepiej mi się działo. Wtedy przynajmniej dobrze wiedziałem, czego ode mule chcą. A teraz — nic nie wiem. Słowem trzeba coś wymyśleć! — Przejedź się pan po mieście z szóstym sekretarzem — smętnie poradził Halifaks. — Rozerwie to pana i wznieci trochę entuzjazmu rewolucyjnego, którego chwilami brak teraz w narodzie. Twarz Baptysty stała się podobną do butelki z esencją octową. — Nudne to i stare. — W takim razie może lepiej będzie urządzić przysięgę publiczną generała — komendanta. — I to już miało miejsce. — Hm… A możeby tak przyodziać posąg wolności w smoking z bronzu? — Sądziłem, że masz pan więcej rozumu. Jakiż to dureń zmusi wytworną kobietę do włożenia smokingu? Oby pan się nad tem zastanowił? Nie, to nie będzie miało powodzenia. Wtedy Halifaks zawołał: — Mam już pomysł: Zgromadzenie ustawodawcze! Baptysta schwycił się za ucho. — O, to jest myśl! Zająć olbrzymi lokal!… Wyborcy w smokingach… Czerwone kokardy… Światło magnezji… Lewa ręka na piersiach, a prawa wyciągnięta do tysięcy cylindrów. Dzięki ci, Halifaksie. Trzeba się śpieszyć, póki nie ma Pejcza. Od te; chwili dla rządu lokajów nastał okres rozkwitu. Tymczasem Pejcz leciał do Moskwy. Droga trwała zwykle 71 godzin, Pejcz jednak przebył ją w 64 godziny. 22–go maja o świcie samolot Pejcza wylądował pomyślnie na Chodynce na jednem z najwspanialszych lotnisk świata. Do dyspozycji Pejcza oddano auto Międzynarodówki. Wprost od lotniska ciągnął się gościniec, który jak strzała przeszywał wschodnią część miasta i prowadził w stronę szerokiej rzeki — Moskwy, gdzie łączył się z szeroką aleją, która dochodziła do samego śródmieścia. Pejcz oglądał Moskwę po raz pierwszy w życiu i stwierdził, że to ogromne miasto stylem, nie przypominało amerykańskiego miasta. Nie widział tutaj stupiętrowych drapaczów nieba, ani ponurych fabryk, ani przedmieści robotniczych. Auto sunęło jak przez ogród. Z obydwóch stron szosy krzewy czeremchy, obsypane kwieciem, tworzyły zwartą ścianę. Tylko gdzie niegdzie wśród gęstej zieleni sterczał dach wesołego domku lub ukazywała się polanka, którą nocny deszczyk obficie skropił. Na skrzyżowaniu szosy z szeroką aleją auto zwolniło biegu i zawróciło. Oczom Pejcza ukazała się centralna część miasta. Szkoda tylko, że auto mknęło zbyt szybko i nasz podróżnik nie zdołał rozejrzeć się, jak należy. Mimo to wrażenie było nadzwyczajne: całe miasto zbudowane było na wzniesieniach i tarasach. Pełno tam było zieleni, stali i szkła. Ciemno–niebieskie mosty powietrzne w kształcie łuków wysuwały się z zieleni drzew i ginęły w oddali w złotych promieniach wschodzącego słońca, które, kryjąc się za liljową chmurką, rzucało subtelne światło. Kopuły cerkwi połyskiwały staroświeckiem złotem, a dokoła piętrzyły się olbrzymie audytorja i biblioteki, pełne światła dzięki szklanym sklepieniom. Wśród jaskrawej zieleni parków widać było białe kolumny i altanki. Kolcie powietrzne mknęły w różnych kierunkach bez najmniejszego szmeru. Po drodze Pejcz wyminął grupę robotników, którzy zdążali na rowerach do pracy. W niespełna dwie minuty auto wjechało w sam środek tego niezwykłego miasta, które z oddali sprawiało wrażenie fantastycznego parku uniwersyteckiego. Prawie wszędzie widać było tutaj pamiątki dawnej Moskwy. Maleńkie cerkiewki,, kapliczki i przystanki tramwajowe były zachowane pod szkłem, a przed niemi na ławeczkach siedzieli sobie dozorcy i palili papierosy. Z prawej strony szerokiej alei, tam, gdzie niegdyś była ulica Wołchonka, mieścił się kolosalny gmach muzeum Wszechświatowej Rewolucji. Sklepienie jego miało kształt kopuły. Auto mknęło wciąż naprzód, i Pejcz niespodzianie ujrzał Kremlin. Wydał mu się strasznie mały ten skrzep zmaterjalizowanej historji. Nie mógł oderwać od niego oczu. Znał każde zazębienie muru kremlinowskiego, wszystkie miejsca, przebite kulami, starannie zachowane dla potomności. Jeszcze będąc dzieckiem, słyszał o nich od staruszków, widział je w kinach i na plakatach rewolucyjnych. Auto zatrzymało się dopiero przed komisarjatem. Pejcz szybko wbiegł na schody i udał się na czwarte piętro, gdzie mieściła się sekcja czynu. Jakiś starszy człowiek o zmęczonym wyrazie twarzy wyciągnął rękę i wskazał mu krzesło. — Panie Pejcz, proszę usiąść. Wiem, w jakim stanie znajdują się pańskie sprawy. — Popełniłem straszliwy błąd — rzekł Pejcz z rozpaczą. — Dałem się nabrać jak ostatni głuptas. I przez kogo? Przez lokaja Matapala! Starszy pan o zmęczonej twarzy uśmiechnął się. — Wodzowie mogą się mylić, ale proces dziejowy nie zna omyłek. Nie traćmy więc czasu na spóźnione żale. W kilku słowach poinformował Pejcza o tem, jakie siły posiada każda z walczących stron. Miał tak dokładne wiadomości, jak gdyby on sam, a nie Pejcz przyleciał dziś rano z Nowego Jorku. — W obecnej chwili — ciągnął dalej — Baptysta czyni spieszne przygotowania do konstytuanty. Termin zwołania 30–go maja. Pan zapewne nic jeszcze o tem nie wie, a jednak musi pan być tego dnia w Nowym Jorku i zachować się tak, jak nakaże panu sumienie. Co się tyczy Międzynarodówki, to na dzisiejszem posiedzeniu zostaną opracowane jak najdokładniejsze dyrektywy. Ma pan jeszcze trzy dni czasu, proszę więc zapoznać się z naszym ustrojem i wyzyskać nasze doświadczenie rewolucyjne, które może się panu bardzo przydać w niedalekiej przyszłości. Na razie mc więcej nie mam panu do powiedzenia. Jutro pomówimy o szczegółach. Pejcz pozostał w Moskwie cztery dni i 26–go wieczorem wyleciał z powrotem do Nowego–Yorku. 30–go maja z rana kolosalny gmach Pałacu Sportu, w którym miało się odbyć pierwsze zebranie konstytuanty, był wypełniony po brzegi. Zebrało się tam trzydzieści osiem tysięcy najwytworniejszych dżentelmenów ze wszystkich Stanów — wpuszczano ich po o kazaniu różowych biletów, podpisanych przez Baptystę — i pięć tysięcy najzdolniejszych statystów największego kina. Kiedy z tych ostatnich dostał po dwa i pół dolara za udział w tem przedstawieniu. Do pałacu przybyły również połączone chóry i orkiestry teatrzyków i kabaretów. Tysiące aeroplanów zrzucało na głowy przechodniów całe tonny ulotek z portretami Baptysty i przeróżnemi hasłami. Amerykanki w liczbie szesnastu tysięcy, zniecierpliwione oczekiwaniem, płakały przed wrotami Pałacu. Łoskot aparatów filmowych zagłuszał wszystkie dźwięki. Generał–komendant, mocno przywiązany do siodła południowego rumaka, był filmowany bez końca; przechodził w ten sposób do historii na wieczne czasy. Wreszcie zajechało auto Baptysty. Wódz ludu przemawiał, stojąc. Wypinając poza granice auta swą tylną część, która znacznie przytyła, wymachiwał cylindrem, podszytym kremowym jedwabiem. Murzyniątka, przyozdobione w świecące; guziki, biegły za samochodem, krzycząc jak na komendę: — Niech żyje Baptysta! Niech żyje Baptysta! Na ciężarowem aucie stenografistki zapisywały mowę wodza. Było ich szesnaście. Wreszcie Baptysta zbliżył się do Pałacu Sportu, gdzie lokaje wnieśli go na trybunę — Pasiaste pudła od kapeluszy poleciały w powietrze. Rozległy się okrzyki Amerykanek. Połyskujące w słońcu cylindry uniosły się. Jazz–bandy murzyńskie zagrały. — Obywatele! — rzekł Baptysta. — Muszę oznajmić wam dwie przyjemne nowiny. Pierwsza — konstytuanta już się zebrała, a druga — ja jestem obrany na przewodniczącego. — Baptysta skłonił się i ciągnął dalej: — Prawdę powiedziawszy, głównymi celem tej konstytuanty jest obranie mnie na stanowisko prezydenta, albowiem nie chciałbym zająć tak odpowiedzialnego stanowiska bez zgody narodu. — A–pro–bu–je–my! — krzyknęły murzyniątka. — A więc — rzekł Baptysta — skoro zostałem wybrany, chciałbym wygłosić niewielką mowę o smokingowej polityce mojego rządu. Jazz–band zagrał jakiś taniec. Podczas posiedzenia nikt nie zauważył dość wysokiego mężczyzny, który wszedł do sali w bronzowej cyklistówce. Był to Pejcz. Szybkim krokiem przedostał się do samej trybuny, gdzie stał Baptysta z podniesionemi ku górze oczyma, i rzekł niezbyt głośno: — Pan już skończył? — Nie, nie skończyłem — odparł Baptysta. — Muszę jeszcze powiedzieć kilka słów o wyroku sądowym na szóstego sekretarza, a potem o prawie napiwków. — W takim razie — rzekł Pejcz — proszę o głos w sprawie formalnej. Nazywam się Pejcz. Niech przyjrzą mi się ci, którzy jeszcze nigdy mnie nie widzieli. Nastąpiło przykre milczenie. Wentylatory brzęczały, rozpryskując granatowe iskry. — Nazywam się Pejcz, a tłumy moich sprzymierzeńców stoją koło Pałacu Sportu i wyzwalają argentyńską kobyłę z pod jarzma generała–komendanta. A teraz streszczam się: idźcie precz! — Dobrze — rzekł Baptysta, wzruszając ramionami — jeżeli pan nalega, to mogę odejść. To mówiąc, Baptysta zeszedł z trybuny i, podniósłszy kołnierz smokingu, wyszedł przez zapasowe schody na podwórko gmachu. Cala publiczność, t.j. 35.000 dżentelmanów, 5.000 statystów, połączone chóry i orkiestry, opuściły lokal Pałacu w ciagu 10 minut. W niespełna pół godziny po ich odejściu w Pałacu Sportu odbyło się pierwsze posiedzenie Komitetu Rewolucyjnego. XXIV Oczy doktora Szwarca tracą blask Jimmy założył nad swojem łóżkiem radjo i, nałożywszy na uszy słuchawkę, zaczął przygotowywać się do słuchania. O uszy jego obiły się wszystkie szmery i odgłosy całej kuli ziemskiej. Gdzieś daleko zagrano Marsyljankę, jakiś głos odezwał się: „Cena pszenicy bez zmiany… cena żyta waha się, lakier do paznokci zdrożał, potniki…” Jimmy znowu zaczął wsłuchiwać się. „Zginiemy bez węgla koło Bergen. Ratujcie”, potem „Piję za zdrowie Żeni, podziękujcie Podraźańskiemu”. „Szczególne cechy: sztuczne oko, utyka na jedną nogę, na podbródku blizna od uderzenia świecznikiem, mówi, że jest prezydentem”. Potem dekret jakiegoś rewolucyjnego komitetu Stanów. No, dalej, dalej! Jimmy chciał przejąć radjo Matapala. I nagle doleciał do niego dźwięk subtelny jak brzęczenie komara. Potem głos: — Doktor Szwarc chce z panem rozmawiać. Odpowiedź: — Proszę. Matapal przy aparacie. Co słychać? — Dziękuję. Z profesorem mało mam kłopotu, ale z panna Heleną trudno sobie dać radę. Zadziwiająco oporne nerwy. Uskarża się na jakieś sny dziwne, na rozdwojenie. W nocy płacze… — Niech pan podwoi energję. Jeszcze tylko kilka dni, a potem trzeba będzie przywrócić Ich do stanu normalnego. Potrzebny mi będzie dobry geolog dla zbadania nowych lądów, które powstaną po katastrofie. — Będę się starał zahipnotyzować ich znowu dziś wieczorem. Może mi się uda. — Do widzenia, doktorze. — Do widzenia. Jimmy rzucił słuchawkę i skoczył na równe nogi. — Nie mam ani chwili do stracenia. Teraz rozumiem prawic wszystko! Doktor Szwarc włożył czarną pelerynę i wysoki cylinder. Lubił być wykwintnie ubrany na tych codziennych poobiednich przechadzkach dokoła wyspy. Jimmy ukrył się wśród skał. Niedługo wypadło mu czekać. Wkrótce ukazały się ostro podniesione ramiona, a potem wysoka czarna postać doktora. Kroczył jak automat po skrzypiącym pod nogami żwirze. Zielonkawe oczy miał na wpół przymknięte. Zaledwie doszedł do miejsca, gdzie ukrywał się Jimmy, gdy straszne uderzenie w brodę zwaliło go z nóg. Ukazała się cyklistów k a Jimmy, a potem długie nogi doktora. Schwyciwszy przez pół czarne, nawpół żywe ciało przeciwnika, chłopiec co prędzej wciągnął je do jaskini. Kilka metrów sznura i trzy chusteczki do nosa przyśpieszyły koniec walki. W kilka chwil potem Jimmy złożył na swem łóżku długie bezwładne ciało doktora Szwarca. Helena rzuciła do wody kamyczek i westchnęła. Nie była przyzwyczajona do czekania. Niebo rzucało na ocean różowy odblask. Jimmy zbliżył się do dziewczyny i uchylił czapeczki. — Różo, proszę mi wybaczyć moje opóźnienie. Zatrzymała mnie maleńka sprawa. Helena wydęła usteczka. — Proszę tylko — rzekła — nie wmawiać sobie, że przyszłam tu dla pana. Lubię przechadzkę — i nic więcej. Jimmy ujął ją za rękę. Nie opierała się wcale i poszła z nim wolno wzdłuż wybrzeża. Słońce już zaszło, a księżyc jaśniał coraz bardziej w tem przedziwnie przejrzy śrem powietrzu. Z miasta dolatywały dźwięki orkiestry i gwar uliczny. — Panno Różo — wyszeptał Jimmy — panno Różo, chcę pani coś powiedzieć. Śniła mi się dzisiaj nasza zima linkolnska. Śnił mi się niebieskawy śnieg i złote gwiazdy latarni. Szron drobnemi paciorkami posypał pani włosy, wijące się nad różowa skronią. A potem śniło mi się zamarznięte jezioro i ukośne falangi łyżwiarzy, wybiegających z budki. Orkiestra grała. Stalowe łyżwy błyszczały jak lustro. Śnieg iskrzył się w świetle latarni, i mróz szczypał mocno. Potem śniło mi się to dziesiąte drzewo niedaleko furtki w głębi ogrodu… Pod tem drzewem… Helena zatrzymała się nagle i spojrzała na Jimmy szeroko otwartemi oczyma. Dotknęła z lekka ręką czoła i potrząsnęła głową, jak gdyby budziła się ze snu. — Tak… tak… — wyszeptała. — Niech pan się zatrzyma.. Chciałam coś powiedzieć… Wszystko mi się poplątało w głowie… Dziękuję, nie, nie wieje tutaj z, tego okna… I nagle powiodła dokoła dzikim wzrokiem. — Co to znaczy? Gdzie jest ojciec? Gdzie Matapal? Gdzie jestem? Pan tu, Jimmy? Na litość boską… — Heleno! — krzyknął Jimmy. — Heleno Grant! List pani otrzymałem. Spełniłem pani życzenie. Jimmy opowiedział wszystko, śpiesząc się i opuszczając szczegóły. — Którego dziś mamy? — gorączkowo spytała Helena. — Trzeciego czerwca. — O, Boże.. Prędzej… Za siedem dni będzie katastrofa. Gdzie jest ojciec?… Ach, Jimmy, on o niczem nie wie. Prędzej. Prędzej! W dwóch słowach opowiedziała mu o odkryciu ojca i o spotkaniu się z Matapalem, które odbyło się 11 maja w Nowym Jorku w Pałacu Centrum. Nie pamiętała więcej. Po chwili Helena, uzbrojona w rewolwer, stanęła na straży przy obezwładnionym Szwarcu, a Jimmy ruszył po profesora Granta. Grant położył się po obiedzie jako Johnson, a obudził się jako Grant. Biedak nie mógł zrozumieć, gdzie się znajduje. Przez kilka minut myślał, opuszczając i podnosząc naprzemian swoje ciemne okulary, aż nagle przypomniał sobie wszystko, nawet uporczywe spojrzenie, które widział 11 maja w gabinecie Matapala. Podniósł głowę i zbladł. Właśnie w tej chwili zauważył kalendarz ścienny z datą 3–go czerwca. Błąkając się po tych obcych pokojach, wyskoczył wreszcie na schody, a potem na podwórze. Starsza kobieta niosła mleko w niebieskiem wiaderku i, uśmiechając się życzliwie, rzekła do Grama: — Dobry wieczór, mister Johnson, dziś Walkirja dała z dwa wiadra więcej. Świetna krowa. Profesor Grant powiódł dokoła dzikim wzrokiem. — Kto pani powiedział, że nazywam się Johnson? Jestem Grant. Pani się myli, proszę mi powiedzieć, gdzie jestem. Kobieta wzruszyła ramionami. — Aj, mister Johnson, mister Johnson! Czyż mogłam przypuszczać, że kieliszek brzoskwiniowej wódeczki wywoła takie zamroczenie umysłu? — Nieprawda, jestem zupełnie przytomny, a pani jest po prostu źle wychowana. Gdzie jestem? — Gdzie? Wiadomo gdzie. To wyspa mister Matapala na oceanie Atlantyckim, a pan tu zarządza fermą mleczną. — Wyspa na oceanie Atlantyckim? Matapal? Ferma mleczna? O! Już wszystko rozumiem. Ludzkość ginie z mojej winy. Z temi słowy Grant kopnął nogą wiaderko i, wywróciwszy je, wybiegł na ulicę, gwałtownie wymachując rękami. Gdyby Jimmy nie spotkał profesora zaraz przed bramą fermy, mogłoby wyniknąć przykre powikłanie, lecz na szczęście wszystko poszło pomyślnie. Jimmy zabrał profesora do jaskini, gdzie z niecierpliwością czekała na niego Helena. Zastanowiwszy się nad sytuacją, profesor Grant powiedział: — Głupstwo zrobiłem. Matapal zawładnął wyspą, i ludzkość musi zginąć. Muszę teraz zmazać moją winę, choć może jest już za późno. Powinienem niezwłocznie dostać się na ląd i uprzedzić cały świat o zbliżającej się katastrofie. Kula ziemska posiada dużo okrętów, łódek i drzewa. Sądzę, że jeszcze sporo ludzi zdoła ocalić swe życie. Żegnajcie, dzieci. Jimmy, pod pana opieką pozostawiam Helenę. Życzę wam szczęścia. Wątpię, czy się kiedykolwiek zobaczymy. Helena tupnęła nogą. — To ja jestem wszystkiemu winna. To ja doradziłam wyjazd do Matapala. Muszę teraz jechać z tobą, ojcze, jest to moim obowiązkiem. Jimmy, słysząc to, odezwał się: — Moja motorówka może śmiało zabrać trzy osoby. Wszystkie akumulatory są w porządku, a co do mnie, to pocóżbym miał tu zostać bez Heleny, nawet dla ocalenia życia nie opłaciłoby mi się to! Helena obrzuciła Jimmy’ego czułem spojrzeniem. Późną nocą profesor Grant, Helena i Jimmy po cichutku spuścili łódź na wodę i odbili od brzegu. Ciemna sylwetka niewielkiej łodzi przecięła złocisty snop księżycowego światła i nie wzbudziła w mieszkańcach wyspy najmniejszego podejrzenia. Po dziesięciu minutach łódź wyminęła parostatki, które w dwa dni później miały odpłynąć z robotnikami, zatrudnionymi przy budowie miasta. Jechali do Kapsztadtu. W tym sądnym czasie w odległości dwudziestu sążni od wyspy wyłoniła się z oceanu jednoosobowa łódź podwodna. Wan wysunął się, rozejrzał dokoła i zajrzał do mapy. — Tak, to ona. Rzucił się do wody i dopłynął do brzegu. Spostrzegł tam ślady nóg, które prowadziły do skały. Co prędzej wyciągnął lupę, nachylił się i gwizdnął radośnie. — Ehe! Ależ to są ślady Jimmy! Mam szczęście. Teraz na pewno znajdę samego profesora Granta. A więc jest nadzieja, że ocalę moją opinję. Z temi słowy Wan pobiegł do jaskini. XXV Początek końca Zaraz po przyjeździe do Kapsztadtu profesor Grant, Helena i Jimmy udali się do sekretarza miasta. Jakież było ich zdumienie, kiedy ujrzeli na dachu pałacu sekretarza czerwoną chorągiew. Przy wejściu zatrzymał ich czerwony gwardzista. — Muszę niezwłocznie pomówić z sekretarzem miasta. — rzekł profesor Grant. — Nasz sekretarz — odrzekł wojak z godnością — już piąty dzień siedzi w więzieniu i przyjmuje tam w środy i soboty od pierwszej do drugiej po południu. Grant osłupiał. — A jego zastępca? — Jego zastępca siedzi z nim w tej samej celi. Siedzą tam również generał–komendant miejscowego garnizonu, naczelnik portu handlowego, nadzwyczajna komisja smokingowa w całym komplecie, delegat stowarzyszenia lokajów i jeszcze kilku takich samych dżentelmenów. — Niezły kawał… Nic nie rozumiem… Może zechce mi pan wytłumaczyć… — Ts! Czy pan spadł z księżyca? Wszak już od pięciu dni rządy sprawują robotnicy z Pejczem na czele. Ale gdyby pan zechciał pomówić z komisarzem Centralnego Komitetu Robotniczego, który onegdaj przyleciał do nas z Nowego Jorku, to nic łatwiejszego. Proszę tylko wymienić nazwisko i powiedzieć, w jakiej sp;awie pon przybywa, a przyjmą pana natychmiast. — Jestem profesorem Grantem, a sprawa, o której chciałem pomówić, to olbrzymia katastrofa, która grozi całej kuli ziemskiej. Czerwony gwardzista nacisnął guzik i powiedział przez aparat kilka słów. Po chwili Grant został przyjęty przez młodego robotnika, który dyktował jakieś instrukcje, dotyczące przeniesienia robotników do centralnych miejscowości. Profesor opowiedział wszystko, co uważał za konieczne. — Żałuję bardzo, profesorze — przerwał mu robotnik — ale nie mam pojęcia o geologji; uważam tylko, że musi pan natychmiast, nie tracąc chwili czasu, polecieć do Nowego Jorku do Pejcza. Dam panu aeroplan najlepszej konstrukcji. Tymczasem dziękuję za wiadomość. Zaraz wydam rozporządzenia co do wyspy Matapala. Do widzenia. Pejcz miał wykonać kolosalną pracę: miał przekształcić ustrój kapitalistyczny Stanów Zjednoczonych i Europy na ustrój socjalistyczny. Zabrał się najpierw do zorganizowania w większych miastach komitetów rewolucyjnych, potem do połączenia się ze Związkiem Republik Socjalistycznych, do ostatecznego zlikwidowania prywatnych kapitałów, do wyborów do Rad Robotniczych Delegatów it.d. Nad szklanem sklepieniem Pałacu Centrum powiewała czerwona chorągiew. Całe wnętrze Pałacu zmieniło się do niepoznania. W windach, korytarzach, w dawnych gabinetach sekretarzy, w salach przyjęć — wszędzie nożna było spotkać robotników w czapeczkach i kurtkach skonanych. Posiedzenie Komitetu Rewolucyjnego trwało trzy doby bez przerwy. Radjo czynne było 24 godziny na dobę i bez przerwy rozsyłało instrukcje i dekrety. W pośpiechu wprowadzano w życie dekret o przesiedleniu robotników do centrum. Z lotniska co dziesięć minut startowały sterowce, rozwożące komisarzy po różnych miejscowościach. Praca odbywała się bez przeszkód. Pejcz stale otrzymywał od Międzynarodówki szczegółowe wskazówki, dotyczące najdrobniejszych spraw. Oddziały armji czerwonej, które w pośpiechu utworzono z poszczególnych grup państwowych, przeszły na stronę robotników i zajęły najbardziej odpowiedzialne dzielnice Nowego Jorku. Kontrrewolucja była stłumiona, ale mimo to Pejcz był ostrożny. Wszak podczas krótkiego pobytu w stolicy Związku Republik Socjalistycznych spędził całe osiemnaście godzin w kinie i widział kolosalny film: „Wielki przewrót rewolucyjny”, który go wiele nauczył. Robotnicy wreszcie musieli ująć rządy w swoje ręce, było to wynikiem rozwoju historycznego i zakończeniem tej walki klasowej, która rozpoczęła się na początku zeszłego stulecia. Teraz nastały dobroczynne rządy ludzi pracy. Pejcz po bezsennych nocach spał na skórzanej kanapce w dawnym gabinecie Matapala. Działo się to 5–go czerwca. Profesor Grant, Helena i Jimmy w towarzystwie dwóch czerwonych gwardzistów wyszli z samolotu, który przed chwilą wylądował na dachu lotniska Pałacu Centrum. Konferencja Pejcza z profesorem Grantem trwała krótko. Imię profesora było tak znane, że to, co mówił, nie budziło żadnych wątpliwości. Prócz tego Pejcz posiadał już gorzkie doświadczenie w sprawie z lokajami, nie miał więc powodów do dalszego wahania się. Rozważywszy wszystko w myślach, rzekł przyciszonym głosem: — A więc pozostało nam tylko pięć dni. Nie ma mowy o tem, żeby udało się ocalić wszystkich, postaramy się jednak powiadomić o zbliżającej się katastrofie jak najszersze masy ludności. Zmobilizujemy wszystkie środki wodnej komunikacji. Puścimy w ruch wszystkie samoloty. Postaramy się zachować najbardziej wartościowe modele maszyn, warsztatów, plany miast i fabryk, byleby tylko nie dopuścić do tego, aby Matapal wprowadził na nowych lądach stary ustrój kapitalistyczny. Tymczasem trzeba koniecznie zdobyć wyspę Matapala i zniszczyć doszczętnie całą zarazę i wszystkie mikroby kapitalizmu. Po upływie dwóch minut radjo–stacje całego świata powtarzały okropną wiadomość o odkryciu profesora Granta. Były to pierwsze wieści o zbliżającym się końcu świata, pierwszy dokument historyczny naszej planety, początek długiego łańcucha wstrząsających wypadków, o których będzie mowa w następnych rozdziałach tego romansu. Te wieści zapoczątkowały nową erę ludzkości. Pejcz zwołał natychmiast Komitet Rewolucyjny i wygłosił krótki referat o odkryciu profesora Granta. Po upływie kwadransa przyjęto na posiedzeniu cały szereg wniosków i zarządzeń, które niezwłocznie zostały ogłoszone przez radjo. Kiedy posiedzenia miało się ku końcowi, ze wszystkich miejscowości kuli ziemskiej zaczęły napływać trwożne wieści o rozruchach, które wywołało radjo Pejcza. Trzeba było najsampierw zażegnać panikę i przygotować się do katastrofy, choć wszyscy dobrze rozumieli, że nawet najlepsze przygotowania pozwolą ocalić zaledwie dwa procent całej ludności planety. Pejcz wziął na siebie poważną misję: polecono mu wyruszyć z eskadrą dla zdobycia wyspy Matapala. — Muszę spełnić moje zadanie — rzekł Pejcz — jeżeli mi się nie uda — zginę. Z temi słowy opuścił posiedzenie. Wydał natychmiast rozkaz, aby uzbrojona eskadra ruszyła do Kapsztadtu. — Profesorze — dodał Pejcz — uważam za swój obowiązek zaprosić pana w imieniu Komitetu Rewolucyjnego na mój okręt. Uprzedzam tylko, że to nie wpłynie na ocalenie pana, dlatego, że czeka nas okrutna walka z Matapalem. W każdym razie nie zginie pan na lądzie wskutek katastrofy nawet w tym wypadku, gdyby Komitet nie zdołał zapobiec powszechnej panice. Korzystając z zaproszenia, Grant, Helena i Jimmy znaleźli się na pokładzie superdrednoughta „Jupiter”, który potem został nazwany „Międzynarodówką”. Okręt ten na czele eskadry popłynął ku wyspie. Było to dzień 7–go czerwca. XXVI Dyktafon Erendorfa Ostatnio widzieliśmy Wana w nocy z 3–go na 4 go czerwca. Szedł wtedy po śladach Jimmy. Łatwo można było przewidzieć, że ślady te doprowadzą Wana do jaskini, ukrytej wśród skał i zarośli kaktusów. Uzbrojony w maleńką latarkę Wan posuwał się naprzód za małem jaskrawem światełkiem, które rzucało cień na skały i krzewy. Nagle ujrzał jaskinię i wszedł do wnętrza. Na łóżku połowem leżał nieruchomo czarny mężczyzna, mocno skrępowany postronkiem. Na oczach miał opaskę, a usta były zakneblowane chustkami od nosa. Posłyszawszy kroki, nieznajomy skulił się jak węgorz i jęknął. Wan podskoczył do nieszczęśliwca i dwukrotnem cięciem scyzoryka uwolnił go z postronków, a z ust wyciągnął mu chustki. Mężczyzna uniósł się na łóżku. — Wet za wet — rzekł Wan — ja wyzwoliłem pana z więzów, niecił mi pan z kolei dopomoże do ocalenia mojej opinii. Słowem — gdzie jest Jimmy? Czarny mężczyzna zaklął okrutnie. — Jeżeli pan ma na myśli tego aroganckiego niegodziwca, który uderzeniem w brodę zwichnął moją szczękę, to mogę powiedzieć, że przed dwiema godzinami uciekł do Nowego Jorku wraz z profesorem Grantem i jego córką, Heleną. Wan zachwiał się. — Pan kłamie! — krzyknął, tupnąwszy nogą. — To niemożliwe! Nieprawdopodobne! To już licho wie co… Nie mogę pozwolić, aby moja opinja!… Jadę do nich! Po tym wybuchu złości Wan pobiegł na wybrzeże, skoczył do wody, dał nura i po upływie pięciu sekund zatrzasnął drzwiczki łodzi podwodnej, która wypłynęła na wody oceanu. Doktor Szwarc pobiegł natychmiast do Matapala. Matapal właśnie w tej chwili rozmawiał z Erendorfem. Wielki budowniczy wyspy przechadzał się po pokoju. Ręce wsunął głęboko do kieszeni pasiastych spodni, a w zębach ściskał mocno dziwaczną wykałaczkę. — Techniczna część udała się nadzwyczajnie. Przewidziałem wszelkie szczegóły, nie pominąłem nawet szkółki moich przyszłych czytelników, których wybrałem z pośród najbardziej wytrzymałych bezrobotnych Chińczyków. Niektórzy z nich wykazują nadzwyczajne zdolności. Na przykład młody Chińczyk Nr. 129 przeczytał w ciągu dwóch ostatnich dni sześć rozdziałów „Syndykatu zniszczenia Ameryki Południowej” i czuje się zupełnie dobrze: jest zdrów i wesół. Teraz musimy wykonać dwa główne zadania: po pierwsze co prędzej odesłać z wyspy robotników, po drugie wyszukać nazwę ula wyspy. Trochę mi niezręcznie dawać panu wskazówki, dotyczące tych drażliwych spraw, ale mojem zdaniem, warto byłoby nadać wyspie imię jej budowniczego. Wyspa Erendorf! Jak to wspaniale brzmi, nieprawdaż? Mata pal nie zdołał odpowiedzieć, gdyż w tej samej chwili do gabinetu wpadł poszarpany hipnotyzer. Podniósłszy do góry obydwie ręce, wybełkotał: — Profesor Grant uciekł z wyspy. Potem, uspokoiwszy się nieco, opowiedział wszystko. Matapal nacisnął guzik i rzekł: — Do sekretarza wojennego: proszę natychmiast zamknąć dostęp na wyspę. Ogłaszam stan oblężenia. Proszę w nocy zgasić wszystkie latarnie. Wszystkich robotników w 24 godziny odesłać na ląd. Zarządzić kontrolę nad ludnością. Sprawdzić wszystkie strzelnice i „maszynę wstecznego prądu”. „Wszystkie okręty, należące do wyspy, przyciągnąć do brzegu w porządku dyspozycji Nr 711. Skończywszy, Matapal wyłączył aparat i rzekł uroczyście: — Zaczyna się piąty akt naszej wspaniałej tragedji. Nie wątpię, że ucieczka profesora Granta sprawi nam tyleż kłopotów, co i radości. Oczywiście Pejcz zaraz zmobilizuje wszystkie swoje eskadry; mam już teraz przedsmak tego wrażenia, jakie wywoła „maszyna wstecznego prądu”. Erendorf potarł dłonie. — „Maszyna wstecznego prądu”! To temacik wcale niezły! Niezgorszy tytuł dla romansu. Niech tylko zwiększy się liczba moich Chińczyków, dam im taką książeczkę, że się zadziwią. Następnego ranka robotnicy, pracujący przy zabudowaniu wyspy, dostali hojną zapłatę i koło południa na promach i parostatkach wyruszyli w kierunku lądu stałego. Zaraz po ich wyjeździe cała eskadra Matapala, mając zawczasu ułożony plan działania, otoczyła wyspę zwartym pierścieniem. Najlepsi oficerowie gwardji Matapala bez przerwy dyżurowali koło dział dalekonośnych. Tylko cztery tysiące najbardziej zaufanych oficerów, stanowiących podstawę przyszłej klasy panującej, zdawało sobie sprawę z przeznaczenia wyspy. Pozostała ludność jako to: laboranci, bibliotekarze, monterzy, technicy, aktorzy, zapaśnicy it.d. pewni byli, że cała ta wyspa jest tylko zwykłym wybrykiem, zachcianką nad–miljardera, który się założył, że w ciągu miesiąca wybuduje na bezludnej wyspie najbardziej kulturalne miasto o niezwykłych urządzeniach technicznych. Matapal zamierzał oznajmić mieszkańcom wyspy o jej istotnem przeznaczeniu dopiero 10–go czerwca w chwili oczekiwanej katastrofy. Na ten dzień wyznaczony był uroczysty obchód, który Matapal zamierzał urządzić z całym przepychem. Erendorf zajął się opracowaniem programu uroczystości. Czynił to w wielkiej tajemnicy, gdyż chciał niespodzianie olśnić mieszkańców wyspy. Jego niezwykła fantazja pracowała bez przerwy, i wałki dyktafonu wypadały tak szybko, jak puste łuski z siedemdziesięcio–pięcio–milimetrowych dział szybkostrzelnych. Matapal był głęboko przekonany, że Pejcz zaatakuje wyspę; ta myśl tak go podniecała, że wymyślał coraz efektowniejsze szczegóły obchodu. Wieczorem 9–go czerwca w przeddzień tego pamiętnego dnia kłęby czarnego dymu węglowego przesłoniły horyzont, otaczający wyspę. XXVII Nipon ginie w falach oceanu… Formoza w płomieniach… Ósmego maja o świcie Wan wpadł do Pałacu Centrum i wskoczył do windy. Winda uniosła się do góry, i Wan zaczął obydwiema pięściami dobijać się w drzwi gabinetu Pejcza. Drzwi rozwarły się szeroko, i na progu ukazał się robotnik z cyrklem w ręku. — Panie! — krzyknął Wan. — Wiem z prywatnego źródła, że profesor Grant jest tutaj. Muszę z nim zobaczyć się natychmiast. Robotnik wzruszył ramionami. — Profesor Grant był tutaj przed czterema dniami, i — zdaje się — cały świat już wie o tem. A teraz profesor wraz z eskadrą Pejcza atakuje wyspę Matapala na oceanie Atlantyckim. O tem również powinien pan wiedzieć. — Przeciwnie, słyszę o tem po raz pierwszy! Di licha! Znowu honor mój wisi na włosku. Muszę z powrotem polecieć na tę przeklętą wyspę. To nie profesor, ale jakiś igła w stogu siana. Jak pan sądzi, czy na pewno odnajdę tam tego Granta? — Przed 10–tym czerwca zastanie go pan, a później tylko w tym wypadku, jeżeli nie zginie podczas katastrofy. — Zginie? O, za nic! Dziękuję. Lecę. Proszę mi tylko powiedzieć, czy profesor miał zawiniątko pod pachą? — A jakże, widziałem. — O!… — ryknął Wan i rzucił się na dach lotniska. — Teraz z pewnością ocalę moja opinję — zawołał, chwytając ogon rządowego samolotu, który leciał do eskadry Pejcza. Ze zręcznością młodego węża Wan wdrapał się ni wygodną aluminiową powierzchnię aparatu i, oparłszy się, jak należy, wyciągnął z kieszeni paszteciki i pól butelki wódki. Jeść mu się chciało djabelnie. Dziewiątego czerwca Helena i Jimmy stali na pokładzie „Międzynarodówki”. Okręt posuwał się bardzo szybko i pruł wysokie fale, które opadały z obydwóch stron jego dziobu. A za nimi cały ocean był czarny od dymu okrętów eskadry. Niebo było szkarłatne jak kret i rzucało purpurowy odblask na wielkie fale oceanu. — Panno Heleno — rzekł Jimmy — może to ostatni wieczór w naszem życiu. Niech pani spojrzy, jaka zorza na niebie. Jak gdyby krew całej ludzkości wypełniła ocean po brzegi. Czy pani nie odczuwa leku? Helena rzuciła na niego surowe spojrzenie. Wicher unosił jej spódniczkę jak chorągiew i rozwiewał wijące się nad skronią włosy. — Kocham pana — rzekła. — Kocham pana i, kiedy jesteśmy razem, nie boję się niczego. Ale ludzkość. Czyż naprawdę cały świat musi zginąć, a potem znowu odrodzić się według planu mister Matapala? Jakież to okropne, Jimmy! Jimmy objął czule Helenę i złożył głowę na jej ramieniu. — Helem, nie trzeba o tem myśleć. Heleno… Heleno .. Powtarzałbym twoje imię bez końca. — Umrzemy tazem, Jimmy — tkliwie i ze smutkiem powiedziała dziewczyna. Tymczasem profesor Grant przechadzał się w swojej kajucie i, bełkocząc jakieś liczby, nerwowym ruchem przesuwał swoje okulary z nosa na czoło i z powrotem. — Dziś o godzinie dziesiątej — bełkotał — rozpoczną się pierwsze wstrząsy ziemi w południowej Zelandii… Szkoda, że nie mam pod ręką odpowiednich przyrządów. Miałbym teraz niebywałą okazję do notowania pierwszych chwil trzęsienia ziemi podczas katastrofy wszechświatowej. Wkrótce w oddali ukazała się wyspa. Zamajaczyła jak złudna plama na tle zielonkawo złotej powierzchni oceanu. Eskadra wysunęła się naprzód, i okręty popłynęły dokoła wyspy, otaczając ją zwartym pierścieniem. — Niebezpiecznie jest posuwać się bliżej — rzekł Pejcz. — Zatrzymamy się tutaj do rana i dopiero o świcie zaatakujemy Matapala. Nagle zjawił się dyżurny z radjodepeszą: „W Nowej Zelandji rozpoczęły się pierwsze wstrząsy ziemi. „Wśród ludności panika”. Pejcz wszedł do kajuty Granta i podał mu depeszę. Grant szybkim ruchem podniósł okulary i potarł ręce. — Tak, tak… Z całą dokładnością… Można teraz spodziewać się trzęsienia ziemi we wschodniej Syberji i w Japonji. Możesz mi powinszować, towarzyszu Pejcz. Pejcz szybkim krokiem opuścił kajutę, poczem wszedł do kabiny, gdzie znajdowało się radjo, i połączył się z wyspą. Rozmowa przez radio z Matapalem została zachowana w pismach, które ocalały podczas katastrofy. Pejcz. Komitet Rewolucyjny Związku Socjalistycznych Stanów Zjednoczonych Ameryki i Europy żąda natychmiastowego oddania wyspy bez przelewu krwi. Amnestja zapewniona. Matapal. Po upływie piętnastu godzin będziecie się czołgać u moich nóg. Pejcz. Posiadam obecnie 312 pancerników, przeszło 18.000 sterowców i 1214 łodzi podwodnych. Zanim słońce wzejdzie, mogę was zniszczyć doszczętnie. Panie Matapalu, niech się pan nie wygłupia. Do mieszkańców wyspy Moje pertraktacje z Matapalem nie osiągnęły celu. Komitet Rewolucyjny zwraca się bezpośrednio do proletarjatu wyspy z żądaniem przejęcia władzy, zaaresztowania Matapala i przyłączenia się do zrewoltowanego proletarjatu Stanów. Matapal. Nie ma proletarjatu na mojej wyspie. Mam tylko niewolników, którzy dzielą się na klasę panującą i na producentów. W idealnem społeczeństwie kapitalistycznemu, które zostanie od jutra utworzone, otrzyma pan stanowisko młodszego montera elektro–stacji podbiegunowej Nr. 8 z pensją 12 dolarów tygodniowo za dwunastogodzinny dzień roboczy. Jeżeli pan nie będzie stawiał oporu, podwyższę pensję o 1? dolara. Pejcz. Proletarjusze wszystkich krajów, łączcie się! Matapal. ,,Maszyna wstecznego prądu” pomoże wam połączyć się. Pejcz. Uważam pertraktacje za przerwane. Komitet Rewolucyjny socjalistycznych Stanów Ameryki i Europy zrzuca z siebie wszelką odpowiedzialność za przelew krwi i winnym katastrofy czyni Matapala, dusiciela klasy robotniczej. Cudowna noc podzwrotnikowa usiała niebo gwiazdami bezliku. Sklepienie niebios było zupełnie ciemne. Woda jak gdyby płonęła i rzucała dziwne blaski. Helena i Jimmy stali na pokładzie, obejmując się czule, a na twarze ich padało niebieskawe światło. Od czasu do czasu rozlegał się trzask anten ,,Międzynarodówki”, i z masztu antenowego leciały w ciemną otchłań radjo–depesze. Hydroplany wywiadowcze bez szmeru poleciały w kierunku wyspy; nagle ukazało się nad nią sześć promieni fioletowych. Zajaśniały one wśród gwiazd w kształcie wachlarza i utworzyły sześć punkcików. Potem poprzez wicher rozległ się łoskot wybuchu, i eskadra powietrzna znikła. Pejcz zacisnął zęby. A tymczasem specjalista od rad ja przyjmował sygnały depesz. „We wschodniej Syberji lekkie trzęsienie ziemi Wśród ludności zastraszająca, panika.” „W Japonji rozpoczęły się wybuchy wulkanów. Nipon ginie w falach, Formoza w płomieniach. Miasta w gruzach. Na morzu zatonęły okrety. Panika wśród ludności zwiększa się. Położenie beznadziejne”. „Sydney. Zaobserwowano lekkie trzęsienie ziemi. W porcie toczą się krwawe walki o okręty. Rozruchy.” „Sycylja. Zjawił się człowiek, podający się za Chrystusa Biegnie za nim dziesięciotysięczny tłum kobiet Znaki szczególne: sztuczne oko, blizna na brodzie, pierś porośnięta włosami, utyka. Co robić? Prosimy o instrukcje”. Wan siedział na aluminjowej powierzchni samolotu, który z rekordową szybkością leciał do eskadry Pejcza. XXVIII Celownik na 215. Naboje wybuchowe Okropne rzeczy widział Wan z wysokości dwóch tysięcy metrów, kiedy przemycał się na rządowym samolocie. Pod jego trzewikami pomarańczowego koloru daleko na ziemi działy się niezwykłe i straszne historie. Czarne mrowiska ludzkie, ruszone z miejsca, posuwały się w jednym kierunku przez lasy, rzeki i góry, wprost do brzegów oceanu. W miastach portowych drobne czarne postaci uwijały się koło parostatków. Czasami widać było wybuchające płomienie i białe kłęby dymu. — Wygląda to na wielka wędrówkę ludów, albo też na kolosalny pokaz wielkiej firmy w celach reklamy. Szkoda, że już dawno nie czytałem żadnych pism — pomyślał Wan. Rządowy samolot minął lady i leciał nad oceanem. I tu również działo się coś niesamowitego. Całe flotylle statków, motorówek, żaglówek łodzi, łamaczów lodu, prześcigając się wzajemnie, posuwały się w tym samym kierunku, w którym leciał Wan. Pełno było samolotów i sterowców w górze i na dole. Nasz młodzieniec spostrzegł moc łodzi podwodnych, które, poruszając się w niebieskawej, przezroczystej głębi, sprawiały wrażenie rybek w akwarjum. Rządowy samolot, zda się, łykał powietrze i leciał z nadzwyczajną szybkością, wyprzedzając wszystkie samoloty i statki. Wan wzdychał chwilami i, wymachując rękoma, mówił: — Bylebym tylko odnalazł profesora Granta, a potem niech się wszystko zawali, Wszak przede wszystkiem muszę dowieść, żem godzien zaufania mego wielkiego mistrza, który teraz z pewnością gra na skrzypcach serenadę Bragi. A może przerzuca stare wycinki gazet, szukając jakiejś potrzebnej mu wiadomości. Oczy Wana błyszczały dziwnie, chwilami mogło się zdawać, że przeżyte niepowodzenia fatalnie odbiły się na jego umyśle. Samolot leciał nad oceanem bez przerwy. Noc już dawno zapadła. Miljony poruszających się światełek połyskiwały jak drobne punkciki. Dokoła uwijały się złote pszczoły samolotów. Z nad oceanu tysiące iluminatorów wysyłało promienie we wszystkich kierunkach. O świcie Wan dostrzegł niewielką wulkaniczną wysepkę, spowitą w dym i płomienie; cała purpurowa kołysała się na wodzie. Słychać było łoskot wybuchów. — To dopiero! — westchnął Wan. Matapał wszedł na dach Pałacu Centrum. Towarzyszył mu naczelnik obrony. Całą wyspę i ocean widać było jak na dłoni w promieniu 10 mil. Słońce, zda się, wynurzało się z wody i rzucało oślepiające światło. Matapal spojrzał przez lunetę, którą mu podał generał, — Eskadra Pejcza otacza nas ze wszystkich stron — rzekł Matapal. — Nie wątpię, że Pejcz da teraz ognia. Proszę wydać rozkaz, generale, żeby stacje ochronne zaczęły działać. — Rozkaz — odparł generał. W tej samej chwili Pejcz wraz z naczelnikiem artylerji wdrapał się na maszt „Międzynarodówki”. — Sam osobiście będę kierował walką — rzekł Pejcz. — Niegdyś byłem wcale niezłym instruktorem przy działach dalekonośnych. Z temi słowy Pejcz wziął słuchawkę i rzekł, nacisnąwszy guzik; — Przygotować działa dalekonośne. Natychmiast na wszystkich okrętach eskadry powstał ruch. Przeszło 1200 dział wyniesiono na pokład. — Do wyspy! — zawołał Pejcz. — Celownik na 215. Ognia! Naboje wybuchowe! Czerwone płomienie uniosły się z burt okrętów, zwróconych do wyspy. Po kilku chwilach okręty zniknęły w kłębach dymu, a niebywały łoskot wstrząsnął wzburzoną powierzchnią oceanu. Pejcz spojrzał przez lornetkę Fantastyczna wyspa pozostała w dawnem miejscu. Przed nią błysnęły w powietrzu płomienie, spowodowane wybuchami — po chwili zaleciał z daleka odgłos grzmotu. — Do licha! — krzyknął Pejcz. — Wszak nie pozwoliłem używać szrapneli. Celownik na 240. Naboje wybuchowe! Pal! I znowu dokoła okrętów ukazały się czerwone płomienie, a koło wyspy w odległości dziesięciu mil wybuchały pociski. Pejcz uderzył pięścią w poręcz. — Towarzyszu dowódco artylerji! Czy słyszał pan mój rozkaz, czy też wasi artylerzyści nie odróżniają nabojów wybuchowych od zwykłych, a może eskadra nas zdradza”‘ Dowódca artylerji schwycił słuchawkę. — Hallo! Macic rozkaz rzucania pocisków. Co się tam stało? — Strzelaliśmy wedle rozkazu. Ale nasze pociski wybuchają w powietrzu, zanim dosięgną do wyspy. W tej chwili Pejcz otrzymał radjodepeszę: „Moje placówki dobrze się trzymają. Nie psujcie niepotrzebnie nabojów. Matapal.” Pejcz ze złością krzyknął w tubę: — Odwrót! — Poczem szybko zbiegł z krętych żelaznych schodów. W rękach Matapala znalazł się zupełnie nieprzewidziany środek obrony, który całkowicie wykluczał możliwość zdobycia wyspy. Pejcz miał teraz do spełnienia jedno zadanie: ochronę okrętów przed straszliwą burzą, która miała wybuchnąć podczas katastrofy. W oczekiwaniu wypadków wszedł do kajuty Granta. XXIX Działanie „maszyny wstecznego prądu” — Matapal jest niezwyciężony — rzekł Pejcz, wchodząc do kajuty profesora Granta. — Posada on maszynę, która paraliżuje działanie naszych nabojów wybuchowych na odległości 10 kilometrów od brzegu. Musimy teraz w miarę możności ratować naszą flotę podczas katastrofy. Pejcz spojrzał na zegarek. Wskazówka stała na dziesiątej. — Za dwie godziny nastąpi katastrofa, — rzekł profesor Grant. — Mówiłem już o niej szczegółowo. Mogę tylko dodać, że ponieważ dawne lądy zginą pod wodą, a powstaną nowe, to zmiany te wywołają niebywały sztorm. Zawrze cały ocean. Fale przewyższą największe drapacze nieba Nowego Yorku. Nie wiem, czy wasze okręty zdołają się utrzymać na wodzie. Pejcz zamyślił się. — Mówiłem już z komendantem eskadry. Powiedział mi, że okręt na pełnem morzu, posiadający doświadczonych sterników, utrzyma się podczas największej burzy. Wydam rozkaz. Pejcz zawrócił nagle i wyszedł. Profesor podniósł okulary na czoło i rzekł głośno: — Po północy nie otrzymywałem żadnych wiadomości o trzęsieniu ziemi. To mnie jeszcze bardziej upewnia, że katastrofa nastąpi punktualnie o godzinie 12–ej. To bardzo, bardzo ciekawe zjawisko. Muszę koniecznie być na pokładzie. Pejcz zaczął mówić przez tubę: — Do wszystkich komendantów okrętów. Doprowadźcie ciśnienie w kotłach do maximum. Przygotujcie się do gwałtownych wstrząsów. Weźcie na pokład wszystkie hydroplany. Nie przekraczajcie dziesięciokilometrowej odległości od wyspy. Zamorzymy Matapala głodem. W tym samym czasie Matapal, story wciąż siedział na dachu Pałacu Centrum i obserwował chybione strzały, zbliżył się do niewielkiego transformatora ze stali, stojącego obok chorągwi. Wyjął specjalny klucz i otworzył go. Na marmurowej tablicy z podziałkami był kontakt i manometr, którego strzałka wskazywała granatowe zero. Matapal skreślił kilka słów na kartce i rozkazał pierwszemu sekretarzowi posłać radjodepeszę, poczem rzekł przez tubę: — Mister Erendorf, czy poczyniono przygotowania do uroczystości? — Najdrobniejsze szczegóły są przewidziane — odpowiedział budowniczy wyspy. — W takim razie proszę rozpocząć. Przyjdę zaraz do sali. Dyżurny radjotelegrafista „Międzynarodówki” usłyszał cieniutki jak brzęczenie komara głos Marapala. Pejcz przejął po chwili radjodepeszę Matapala: „Zawiadamiam, że uroczystości na wyspie już się rozpoczęły. Jednocześnie zezwalam na puszczenie w ruch „maszyny wstecznego prądu”. Proletarjusze, „łączcie się”. „Do widzenia”. Pejcz zerwał się i pobiegł na pokład. Dłoń Matapała w jasnej zamszowej rękawiczce mocno ścisnęła wyłącznik .,maszyny wstecznego prądu” i ostrożnie przesunęła go na dół. W te; samej chwili wskazówka manometru drgnęła i zatrzymała się na ostatniej podziałce — 35; kilometrów. Jej ostrze drżało. Granatowe iskry posypały się nad tablicą rozdzielczą. Matapal uroczyście uchylił cylindra i skłonił się w kierunku eskadry. Dwaj lokaje, zasłaniając się rękoma, roześmieli się. Działanie „maszyny wstecznego prądu” polegało na tem, że wszystkie żelazne przedmioty, znajdujące się w sferze jej wpływów, stawały się ciałami magnetyzowanemi. Zniecierpliwiony Wan podskakiwał na samolocie, narażając się wciąż na wpadnięcie do wody. Już dojrzał eskadrę Pejcza i okręt pancerny, „Międzynarodówkę”, na którym przebywał profesor Grant. Zdawało mu się nawet, że widzi na dziobie profesora, ściskającego pod pachą zawiniątko. — Prędzej! Prędzej! — wołał Wan, wymachując rękoma i wyciągając szyję, jak gdyby mógł w ten sposób zwiększyć fenomenalną szybkość aparatu. Teraz widział jak na dłoni, cały obraz oblężenia wyspy. Wyspa była otoczona zwartym łańcuchem okrętów wojennych. Nagle ukazała się nad nią niebieskawa iskra i bezpośrednio potem okręty eskadry poruszyły się jakoś dziwnie i, pochyliwszy się na bok, przyciągnęły się wzajemnie. W niespełna dziesięć sekund wszystkie okręty obstąpiły największy pancernik „Międzynarodówkę”, jak małe żelazne łabędzie, które dzieci przyciągają magnesami. W tej samej chwili silnik samolotu przestał działać. Rozległ się trzask, i samolot zachwiał się, Wan schwycił oburącz sterownicę, z trudem zachowując równowagę. Aparat przechylił się i zaczął spadać na dół, wirując jak karta do gry, którą szuler wyrzucił z trzydziestego piątego piętra. — Jak to?! — krzyknął Wan, czepiając się lin. — Jak to?! Więc mam zginąć teraz, kiedy jestem tak bliski celu? Za nic! Właśnie w tej samej chwili samolot przekręcił się, i Wan, szeroko rozpostarłszy ręce, wpadł do oceanu. Zrozpaczony Pejcz biegał po pokładzie jak warjat. W ciągu kilku sekund wszystkie żelazne przedmioty eskadry sczepiły się. Armaty przestały funkcjonować. Maszyny znieruchomiały. Stacja radjowa umilkła. Zatrzymały się wskazówki zegarów. Majtkowie przestali panować nad sobą i, wybiegłszy na pokład, wymachiwali rękoma. Ten granatowe kołnierze i zwisające z czapek czerwone pompony dziwnie wyglądały na tle tej paniki. Helena przytuliła się do Jimmy. Biedacy spędzili na pokładzie bezsenną noc. — Giniemy — szepnęła. Jimmy ujął czule jej głowę i patrzał w jej ukochane błękitne oczy, które dawniej często widywał we śnie, tak samo załzawione, jak teraz. Pejcz stał na okręcie i krzyczał przez tubę: — Towarzysze! Panujcie nad sobą! Panika nas zgubi! Lecz marynarze nie słuchali go. Profesor Grant poczuł silny wstrząs, wywołany zderzeniem okrętów, nie zwlekając, opuścił na nos ciemne okulary i rzucił się do drzwi. Niestety, namagnetyzowane drzwi nie chciały się otworzyć. — Kto mnie zamknął? — zawołał profesor z wyrzutem. — Ojej! Puśćcie mnie! Jak wam nie wstyd! Jak to brzydko, że nie puszczace profesora. Chciałbym popatrzeć na katastrofę. Nieborak chciał wydostać się na pokład, ale drzwi były mocno zatrzaśnięte, i nikt mu nie odpowiadał. Tymczasem Wan wpadał do oceanu, a za nim butelka whisky i paszteciki z ryżem. XXX Zalety i wady Wana Na wyspie w Pałacu Centrum zebrali się panowie i panie. Byli to członkowie przyszłej klasy panującej. Salę kryształową wypełniło aż 3.000 osób. Daremne byłyby wysiłki człowieka, któryby zechciał opisać przepych toalet pań lub fraki dżentelmenów. Dość będzie, jeżeli zaznaczę, że aż 3.000 najbogatszych ludzi świata w najpiękmejszych strojach i kosztownościach czekało na Matapala dnia 10 czerwca o godzinie 11?. Mister Erendorf błyszczał jak najsmaczniejsza oliwka, zdobiąca śledź na stole królewskim. Pozostali mieszkańcy wyspy, którzy tworzyli klasę podwładnych, zebrali się przed Pałacem Centrum. Dozór nad nimi pełnili kontrolerzy i oficerowie obrony. Kolosalny głośnik radjo–telefonu stał nad głównem wejściem Pałacu. „Wejście to było udekorowane z niebywałym smakiem, godnym wyrafinowanego gustu rzymskiego cezara. Był to znamienny dzień, pierwszy dzień nowej ery. Punktualnie o trzy kwadranse na dwunastą rozległ się wśród publiczności cichy szept. Lokaje pochylili głowy, i na wzniesieniu ukazał się Matapal. Jeszcze nie wspomniałem ani słowa o powierzchowności tego dżentelmena, choć bardziej mu się to należało niż komukolwiek zpośród naszych bohaterów. A więc w krótkich słowach naszkicuję tę postać. Matapal nosił frak i cylinder. Jego wielka głowa z małą, z lekka wysuniętą rozdwojoną bródką opierała się mocno na sztywnym kołnierzyku. Nad ponsowemi wargami rosły czarne wąsiki, podstrzyżone według mody, jaka panowała w Anglji w zeszłem stuleciu. Oczy miał nadzwyczajne: głęboko osadzone, błyszczały jak dwa zupełnie przezroczyste, zgruba oszlifowane diamenty. Nos, zaostrzony i zakrzywiony ku dołowi, czynił go podobnym do puchacza, wpatrującego się w słońce przenikliwemi, lecz nic nie widzącemi oczami. Małą, szeroką dłonią w białej rękawiczce uchylił cylinder i rzekł: — Panowie! Chciałbym powiedzieć kilka słów podczas dzisiejszej uroczystości, którą właściwie już wczoraj zapoczątkowały śmierć proletarjackiej Japonji i trzęsienie ziemi w różnych częściach świata. Od tej chwili wyspa, którą mamy zaszczyt zamieszkiwać, będzie nosiła imię mister Erendorfa, największego pisarza naszej epoki, słynnego mistrza i budowniczego. Wyspa Erendorf. Nieprawdaż, panowie, jak to pięknie brzmi? Tak mówił Matapal, a stojący obok głośnik chwytał te dźwięki. Okrzyk ten powtórzył stokrotnie. Tłum krzyknął „hura”. W sali kryształowej wystrzeliły korki, i napełniły się kielichy… Matapal wyciągnął rękę, uśmiechnął się, wykrzywiając lewą szczękę, i wziął wysoki, wąski puchar, poczerń skinął na Erendorfa, który, przyciskając rękawiczki do gorsu, kłaniał się na wszystkie strony. Kiedy wzburzone damy uspokoiły się, Matapal ciągnął dalej… Powróćmy teraz do Wana, który miał się pogrążyć w falach oceanu. Wielki mistrz jego miał rację, kiedy mówił o Wanie, że chłopak ten posiada cechy dodatnie i ujemne. Do wad Wana roczna zaliczyć jego straszną pechowość, a co się tyozy zalet, to posiadał aż dwie bardzo duże: świetnie dawał nurka i wprost genjalnie pływał. Wypłynąwszy na powierzchnię wody i przekonawszy się, że mu się nie stało nic złego, Wan potrząsnął głową jak pudel szybko zdjął marynarkę i trzewiki pomarańczowego koloru. Poczem, rozpaczliwie pracując rękami i nogami, popłynął w stronę .,Międzynarodówki”, od której, jak się przekonał, dzieliło go tylko pół mili. — Panowie — ciągnął Matapal — muszę wam teraz powiedzieć kilka słów o przyszłym idealnym ustroju kapitalistycznym, który… Wtem w sali powstało zamieszanie: dwie nagie postaci, mokre i zziębnięte, padły na kolana u stóp Matapala. Byli to dwaj mężczyźni, z których jeden rudy miał na piersiach resztki sztywnej koszuli. — Mister Matapal! — zawołał żałośnie mężczyzna ze strzępem koszuli, wstydliwie zasłaniając rękami swą nagość. — Czy mister Matapal poznaje mnie? Jestem Linol… Baptysta Linol, którego pan zapewne przez nieuwagę nie zdołał zabrać na wyspę… Lecz ja sam zjawiłem się… Właściwie przypłynąłem… Ach, panie Matapal, jestem tak nieszczęśliwy… tak nisko upadłem… ośmieliłem się nawet usiąść na pańskim fotelu… Baptysta rozpłakał się spazmatycznie. — Więcej nawet… Paliłem… pańskie… pa–pa–pa… — …pierosy — dokończył żałośnie Halifaks (drugi nagi mężczyzna). — I jeszcze… zażądałem indyka… z kasztanami.. z automatu… byłem… nawet premierem… Wybacz nam, panie? O, wybacz! Obydwaj wyciągnęli do Matapala zsiniałe dłonie. — Dobrze — odparł Mataoal, — Przebaczam wam, ponieważ mamy dziś tak wielką uroczystość. Proszę odprowadzić tych młodzieńców do szkółki lokajów. Otrzymają dwadzieścia dolarów tygodniowo z potrąceniem kosztów wypalonych papierosów i zjedzonych indyków. Możecie odejść! Wyprowadzono nagusów, damy znowu podniosły wstydliwie spuszczone oczy. — A więc panowie… — rzekł Matapal. W tej samej chwili Wan dopłynął nareszcie do ..Międzynarodówki” i, parsknąwszy kilka razy, wdrapał się na pokład. — Ej! — zawołał na majtka, który, wyciągnąwszy szyję, spoglądał przed siebie jak zahipnotyzowany. — Ej, słuchaj! Czy jest tu profesor Grant? — Idź do djabła ze swoim profesorem, czy nie widzisz, co się tu dzieje? Wan rzucił się na schody, zbiegł na dół i jak pies myśliwski, który wytropił ślad zwierzyny, wpadł do korytarza, gdzie było mnóstwo drzwi. Gdy przechodził, usłyszał nagle groźny głos profesora Granta. — Puśćcie mnie! Do licha, nie pozwolę tak kpić z wybitnego uczonego, członka akademji! To bezczelność! Wan jednym susem stanął koło kajuty. — Ach, jest pan tutaj! Nareszcie złapałem pana! Teraz nie wymknie mi się pan tak prędko! To mówiąc, Wam zaczął bębnić w drzwi. Z wewnątrz rozległo się takie samo bębnienie. To rozwścieczony profesor walił z taka mocą. — Proszę mnie puścić! — krzyczał Wan. — Proszę mnie puścić! — wołał Grant. Znowu obydwaj zaczęli walić w drzwi. — A więc panowie — zaczął Matapal, i nagle kawałek muru wytrącił mu kielich z rąk. Ściany zachwiały się. Pod ziemia rozległ się głuchy łoskot. Erendorf pociągnął nosem, poczuł zapach siarki i rzucił się ku drzwiom. Lecz było już za późno. Na gmachu Pałacu Centrum wystąpiła rysa od góry do dołu. Kolumny zaczęły się walić. Nastąpił zamęt i krzyk. — Jimmy… Czy widzisz… — Helena wskazała wyspę. Jimmy spojrzał i osłupiał. — Towarzysze! — krzyczał Pejcz przez tubę. — Spójrzcie, tam! Majtkowie rzucili się do burt okrętów. Nad wyspą unosiły się kłęby piasku i ognia. Po chwili wyspa z trzaskiem zaczęła się zapadać i nagle znikła z powierzchni oceanu jak Mefistofeles w ogrodzie Małgorzaty. Ciemne fale oceanu przykryły ją całkowicie, a ukośne promienie podzwrotnikowego słońca srebrzyły bezkresne przestrzenie wodne. W tej samej chwili namagnetyzowane żelazo straciło swą własność przyciągania. Wstrząsające .,hura” rozległo się nad eskadrą. Drzwi kajuty rozwarły się szeroko, i profesor Grant, nie zwlekając ani chwili, wyskoczył na schody i, ściskając swe zawiniątko, pobiegł na górę. — Trzymajcie go! — ryknął Wan, rzucając się za profesorem. Profesor Grant wybiegł na pokład i podskoczył do Pejcza, który jak zahipnotyzowany nie mógł oderwać oczu od miejsca, gdzie przedtem znajdowała się wyspa. — Proszę mnie wysłuchać! — zawołał Grant wzburzonym głosem — Zamknęli mnie tam. O mało co nie spóźniłem się Niech pan tak patrzy? Co? Gdzieś wyspa? — Zatonęła — odparł Pejcz. Okulary profesora zsunęły się z nosa. — Co?! Pan może uważa, że jestem kiepskim geologiem? O, pan mi jeszcze za to zapłaci! W tej samej chwili Wan podskoczył do profesora i schwycił go za rękaw. — Dzięki Bogu! Nareszcie znalazłem pana! O, teraz opinja moja będzie ocalona… Profesor zaczerwienił się. — Do licha! Co mnie obchodzi pańska opinja, teraz, gdy straciłem własny honor. — Proszę mnie wysłuchać! — zawołał Wan zdenerwowanym głosem. — Do stu djabłów! — zawołał profesor. — Dowiodę im czarno na białem, że wyspa nie mogła zatonąć. Heleno! Podaj mi mój arytmometr! Ach, co ja mówię, mam go tu pod pachą. Co za przeklęte roztrzepanie. Zaraz powtórzę moje obliczenia, które już trzykrotnie sprawdzałem… To mówiąc, szybko rozłożył papier i wyciągnął arytmometr. Wan wydał słaby okrzyk. — Nie trzeba! Na litość boską, nie trzeba! Niechże pan nie naraża na szwank mojego honoru i opinji całej firmy. To nieporozumienie! Wan wyprostował się i zaczął mówić prędko: — Wszyscy wiedzą, że firma Douglas Morton et Co. (Nowy York, 129 Avenue) słynie ze swych światowych maszyn do pisania i z arytmometrów. Jest to najuczciwsza, najdokładniejsza, od lat istniejąca fabryka, której jestem przedstawicielem. Są jednak tacy kupcy, w tej liczbie niegodziwiec Murfi, którzy utrzymują, że tak nie jest. Niestety, w danym wypadku mamy do czynienia z przykrem nieporozumieniem, które już od miesiąca staram się wyjaśnić. Nie chciałbym bowiem, aby klienci mieli mylne pojęcie o naszych maszynach. Dzięki nieuwadze głównego montera w pańskim arytmometrze Nr. 829724501 AB zamiast znaku + wstawiono znak —! na odwrót… Firma nasza przeprasza pana za ten smutny… — Moja opinja jest ocalona! — krzyknął profesor Grunt. — Zamiast znaku + znak — ! To zupełnie zmienia postać rzeczy. W takim razie wyspa zatonęła zgodnie z obliczeniami naukowemi, a wszystkie lądy wręcz przeciwnie pozostały na miejscu. — Ale na litość boską, niech pan nie opowiada nikomu o tem przykrem zdarzeniu! — zawołał Wan, zalewając się łzami. — Nasza firma zgodzi się wynagrodzić wszelkie straty, spowodowane tem nieporozumieniem. — O, — mój drogi! — rzekł Pejcz. — Chętniebyśmy postawili panu pomnik za życia, a ten arytmometr odesłali do Muzeum Socjalistycznego. Nawet firmę zwolnilibyśmy od podatków na całe 50 lat. — Widzę, że nie zawiodłem zaufania mego szefa, a opinja moja została ocalona! — zawołał Wan z triumfem. Jak widzisz, czytelniku, ten młodziutki chłopak o skłonnościach detektywa posiadał swoje maleńkie zalety i wady. Na miejscu, w któretn dawniej znajdowała się wyspa Matapala, pływał obecnie jakiś dziwny przedmiot. Kiedy go wciągnięto na pokład, przekonano się, że był to duży żółty kufer z inicjałami „P.E.”. Zachowując wszelkie środki ostrożności, majtkowie otworzyli kufer. Siedział tam wykwintny młody człowiek we fraku, a przed nim stał dyktafon. — Otóż jestem! — zawołał wesoło. — „P.E.” we wszystkich językach oznacza: — „Pan Erendorf”. Gdzie macie tutaj najbliższą redakcję? Mam moc sensacyj. Zapewne domyśliłeś się, kochany czytelniku, że Jimmy i Helena ucałowali się serdecznie. Wszak dla nikogo nie było to niespodzianką. Koniec.