Cien Hawany - PATTERSON JAMES

Szczegóły
Tytuł Cien Hawany - PATTERSON JAMES
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Cien Hawany - PATTERSON JAMES PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Cien Hawany - PATTERSON JAMES PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Cien Hawany - PATTERSON JAMES - podejrzyj 20 pierwszych stron:

JAMES PATTERSON Cien Hawany Przelozyl: Jacek Zlotnicki Data wydania polskiego: 2000 30 kwietnia 1979, Turtle Bay Kingfish i Kubanczyk obserwowali pare, spacerujaca po blyszczacym w sloncu, bialym, piaszczystym brzegu zatoczki. Z daleka widzieli tylko dwie malenkie figurki. Idealne ofiary. Po prostu idealne.Zabojcy, ukryci posrod palm i niebieskich dzikich lilii, z uwaga przygladali sie dwojgu spacerowiczom, ktorzy szli powoli, by zniknac wreszcie za zakretem brzegu. Kubanczyk zawiazal sobie na glowie czerwono-zolta chuste. Ubrany byl w wypchane na kolanach spodnie khaki. Jego stroju dopelnialy mocno zdarte, jasnopomaranczowe saperki, kupione w sklepie z militariami w Miami. Czlowiek o przezwisku Kingfish mial na sobie tylko brudne spodnie od polowego munduru armii Stanow Zjednoczonych. Twarde miesnie obu mezczyzn rysowaly sie ostro w palacych promieniach karaibskiego slonca. Swiatlo sloneczne tworzylo lsniace refleksy na powierzchni morza i polyskiwalo na klindze maczety do scinania trzciny cukrowej, wiszacej u pasa Kubanczyka. To wysluzone narzedzie mierzylo trzy czwarte metra i bylo ostre jak brzytwa. Na poludnie od kryjowki mezczyzn tkwil na rafie samotny i opuszczony wrak wielkiego szkunera "Isabelle Anne", odwiedzany tylko przez ptaki i ryby. Trzydziesci metrow dalej plaza omijala strome, czarne skaly, tworzac idealna sciezke dla spacerowiczow. Na ostrym luku lezaly wyrzucone przez fale ryby, koralowce, wodorosty, skorupki ostryg i jezowce. Zabojcy spodziewali sie za chwile ujrzec na waskiej sciezce pare wylaniajaca sie zza zakretu. Ich ofiary. Moze to jakas szara eminencja, nieprzyzwoicie bogaty premier jednego z krajow Ameryki Poludniowej? Albo polityk z USA ze swoja seksowna sekretarka, pelniaca takze obowiazki kochanki? W kazdym razie byl wart tych pieniedzy, jakie mieli otrzymac za wykonanie zadania, a takze kosztow ich podrozy i pobytu w tym spokojnym, malowniczym zakatku swiata. Wart po piecdziesiat tysiecy dolarow na glowe za robote, ktora nie trwala nawet tygodnia. Zza wystepu skalnego niespodziewanie wybieglo dwoje nastolatkow, kierujac sie wprost do zatoczki. Chudy, dlugowlosy chlopak z bogatej rodziny. Plowa blondynka w koszulce z nadrukiem "Club Mediterrean". Amerykanie. Biegnac pozbywali sie kolejnych czesci garderoby. Calkiem nadzy, popedzali sie, krzyczeli, ze ostatni przegrywa. Wreszcie zanurzyli sie w lsniacych falach. Nad ich glowami zaskrzeczala mewa. Zabrzmialo to jak beczenie kozy. Mezczyzna znany jako Kingfish wetknal w piasek drogie cygaro. Warknal niskim glosem: -Chyba nie po to przejechalismy taki kawal drogi, zeby zabic te pare gowniarzy. -Czekaj i patrz. Patrz uwaznie - napomnial go Kubanczyk. Baraszkujacy w wodzie chlopak pokrzykiwal, usilujac bez powodzenia nasladowac mewe. -Nie wytrzymam! Jest cholernie, niewyobrazalnie cudownie! - wtorowala mu szczupla blondynka. Dala nurka w spienione fale, by wynurzyc sie po chwili. Dlugie wlosy przylgnely jej plasko do glowy. Drobne, dziewczece piersi o sterczacych sutkach stwardnialy pod wplywem chlodnej wody. -Uwielbiam to miejsce! Nie rusze sie stad! Gramercy Park jest do niczego! Wschodnia Trzydziesta Trzecia ulica - pluje na nia. Juhuu! Hej! Kubanczyk powoli uniosl dlon nad blekitne lilie i kolczaste krzaczki. Pokiwal w strone zielonego samochodu, stojacego na zarosnietym wzgorzu, z ktorego roztaczal sie widok na plaze. Pojedynczy dzwiek klaksonu. Ich sygnal. Zapadla niesamowita cisza. Bicie serc, szum fal... nic wiecej. Chlopak i dziewczyna wyciagneli sie na miekkich recznikach kapielowych, by wysuszyc sie w promieniach slonca. Zamkneli oczy. Kolory pod powiekami zaczely mienic sie jak w kalejdoskopie. Dziewczyna zaspiewala: -Slonko swieci na wschodzie... Chlopak wydal nieprzyjemny, chrapliwy dzwiek. Dziewczyna otworzyla oczy i poczula silne uderzenie w czubek glowy. Okropnie zabolalo; caly swiat zawirowal wokol niej. Otworzyla usta do krzyku, ale zadlawila sie gesta, pienista krwia. Ciche echo wystrzalow rozleglo sie wsrod okolicznych wzgorz. Kule opuszczaly lufe nowoczesnego, zachodnioniemieckiego karabinka snajperskiego z predkoscia ponad kilometra na sekunde. Kingfish i Kubanczyk staneli nad cialami, lezacymi na splamionych krwia recznikach. Kingfish dotknal policzka chlopaka. Zaskoczylo go, ze dzieciak jeknal. -Chyba nie polubie pana Damiana Rose'a - powiedzial Kingfish z miekkim, francuskim akcentem. - Zaluje, ze wyjechalem z Paryza. On zostawil go przy zyciu celowo... dla nas. Umierajacy dziewietnastolatek zakaslal. Blekitne oczy zaczely zachodzic mgla. -Dlaczego? Przeciez nie zrobilismy nic zlego... - spytal. Kubanczyk uniosl wysoko maczete. Cial mocno, jakby wyrabywal sobie droge w najgestszych chaszczach, jakby chcial sciac drzewo za jednym zamachem. Swist, ciecie, zamach. Zabojca metodycznie szatkowal ciala dlugim ostrzem. Czyste, mocne ciecia. Potwornie skuteczne. Krew bryzgala na oprawce. Cialo i kosci rozstepowaly sie, nie stawiajac zadnego oporu ostrej klindze. Kaluze krwi szybko wsiakaly w piasek, pozostawiajac ciemnoczerwone plamy. Skonczywszy rzeznicka robote Kubanczyk wbil maczete gleboko w piasek. Na rekojesc nasadzil czerwona welniana czapeczke. Obaj zabojcy popatrzyli w kierunku wzgorz. W oddali ujrzeli mezczyzne, stojacego obok lsniacego, zielonego samochodu. Przystojny blondyn zachecal ich do pospiechu, machajac nad glowa niemieckim karabinkiem. Z daleka nie mogli jednak dostrzec triumfalnego usmiechu na twarzy Damiana Rose'a. WSTEP Pamietnik Damiana i Carrie Rose'ow Zwrocmy uwage na sile oddzialywania i ogromny potencjal prawdziwego, "potwornego morderstwa", dokonanego z pelna swiadomoscia, w scisle kontrolowany sposob. Z pamietnika Rose'ow 23 stycznia 1981, Nowy Jork O wpol do siodmej rano dwudziestego trzeciego stycznia, w dniu urodzin swojej jedynaczki, Mary Ellen, wysoki, ciemnowlosy, nieco krotkowzroczny mezczyzna - Bernard Siegel - rozpoczynal w Wolf Delicatessen przy Zachodniej Piecdziesiatej Siodmej ulicy w Nowym Jorku codzienne sniadanie. Zlozone bylo, jak zwykle, ze slabo scietej jajecznicy, rogalika z makiem i filizanki czarnej kawy. Po sutym posilku Siegel zlapal taksowke i pojechal pokrytymi sniezna breja ulicami na Trzecia Aleje, pod numer osiemset. Poslugujac sie kolekcja siedmiu srebrnych kluczy dostal sie do wnetrza nowoczesnego, pokrytego przyciemnionymi szybami budynku i udal sie do biur znanego wydawnictwa, dla ktorego pracowal. Wszedl do najwiekszego z "malych" gabinetow na tym pietrze. To byl jego gabinet. Mial zamiar solidnie popracowac, zanim rozdzwonia sie telefony, aby wyjsc do domu nieco wczesniej, ze wzgledu na urodziny coreczki. Konczyla wlasnie dwanascie lat. Naprzeciw przyciemnianego okna stala mloda, opalona na braz kobieta. Jej dlugie, jasne wlosy poprzetykane byly gesto bialymi nitkami siwizny. Moglo sie wydawac, ze przypatruje sie budynkowi, stojacemu po przeciwnej stronie ulicy. A moze po prostu przygladala sie swojemu odbiciu. -Po pierwsze, jak, do cholery, zdolala sie tu pani dostac? Po drugie, kim, u diabla, pani jest? Po trzecie, prosze stad natychmiast wyjsc - powiedzial Bernard Siegel. -Nazywam sie Carrie Rose - odezwala sie kobieta, zwracajac twarz w jego kierunku. Wygladala na dwadziescia osiem, moze dwadziescia dziewiec lat; byla zupelnie spokojna i opanowana. -Przyszlam tu, aby uczynic cie jeszcze slawniejszym czlowiekiem niz jestes teraz. Ty jestes Siegel, prawda? Wydawca nie mogl powstrzymac leciutkiego usmiechu, ledwo dostrzegalnego rozchylenia waskich, zacietych warg. Ta kobieta zwracala sie do niego na "ty". Niech szlag trafi tych bezczelnych, nieokrzesanych mlodych pisarzy, pomyslal. Ta tutaj chyba musiala spac w jego gabinecie, zeby sie z nim spotkac. Pewnie po to, by uszczesliwic go rewelacjami o swoim sukcesie w tegorocznej edycji konkursu talentow literackich. Siegel mruzac oczy przygladal sie Carrie Rose, a raczej pani Carrie Rose, o czym mial sie niebawem przekonac. Zonie Damiana Rose'a. Kobiecie-najemnikowi. Musial przyznac, ze jest wysoka, urzekajaco piekna i modnie ubrana. Jak z "Vogue'a". Nosila duze, szylkretowe okulary, ktore sprawialy, ze wygladala na bardziej bezradna niz prawdopodobnie byla w rzeczywistosci. Kostium w niewinnym blekitnym kolorze mial uspic jego czujnosc, tego byl pewien. Stary fortel. -No dobrze, jestem Siegel - przyznal w koncu. - Ale wcale nie jestem slawny i pani teksty sa nie na miejscu. Prosze opuscic moj gabinet. Niech pani wraca do domu i napisze jeszcze jeden szkic swojej wspanialej ksiazki. A potem prosze umowic sie na spotkanie w godzinach urzedowania przez moja... -Alez jestes slawny, Bernardzie - przerwala mu kobieta z szerokim, sztucznym usmiechem. - Jestes tak slawny, ze nawet wyjatkowo zapracowani ludzie, jak ja, narazaja sie na wielkie niewygody, aby tylko dac ci prawa do wydania ksiazki wartej milion dolarow. Ksiazki, ktora na trwale wejdzie do historii. Siegel zasmial sie drwiaco. Coz, zasluzyla sobie na to. -I wszystko to za jedyny milion dolarow? Carrie Rose tez sie rozesmiala. -Mniej wiecej. Popatrzyla uwaznie na Siegela i rozejrzala sie po pokoju. Pod scianami staly dwa nie pasujace do siebie regaly - debowy i sosnowy. Na modnym biurku z wysuwanym blatem stala maszyna do pisania Olivetti Lettera, a obok niej pietrzyl sie rowny stos bialego papieru maszynowego. Nowiutkie, lsniace okladki ksiazek wisialy przypiete do korkowej tablicy. W roznokolorowych przegrodkach lezaly rekopisy. Biuro wydawcy. Siegel postawil teczke, zsunal mokasyny i zasiadl w fotelu. Popatrzyl przeciagle na nieproszonego goscia. -No wiec, gdzie pani ma to wiekopomne dzielo? -Jeszcze go nie napisal zaden murzyn - powiedziala Carrie Rose. - Materialu literackiego dostarczy ci pamietnik, ktory prowadzilam razem z moim mezem Damianem przez ostatni rok. Niezwykly, wyjatkowy pamietnik, ktory bedzie cie kosztowal dwa miliony dolarow. Opisujemy w nim serie brutalnych zbrodni, znanych jako morderstwa spod znaku maczety. Jest tych morderstw ponad sto. Piekna kobieta powiedziala to bardzo spokojnie... "seria potwornych zbrodni, morderstw spod znaku maczety". CZESC PIERWSZA CZAS MACZETY Marzec - lipiec 1979 Smierc w Lathrop Wells ROZDZIAL 1 Damian jest zwolennikiem pogladu, ze nie dalej niz za piecdziesiat lat ludzie przeniosa sie nad morze i pod jego powierzchnie. San Dominica to tylko poczatek. Ekspedycja badawcza. Po prostu dziecinada. Ludzie, ktorzy ja stworzyli, nawet nie potrafili pojac motywow kierujacych ich dzialaniami... Trzy piate kuli ziemskiej pokrywa woda i nalezy uwzglednic znaczenie tego faktu. Z pamietnika Rose'ow 24 lutego 1979, Lathrop Wells w stanie Nevada Chevrolet impala idiotycznego rozowego koloru sunal przez bezkresna pustynie. Isadore Goldman nie bardzo wierzyl, ze dojechal juz do tego stanu. Jednak co chwila mijal blaszane tablice, ktore jakis pensjonariusz wiezienia rejonowego w Washoe ostemplowal napisem: "Wlasnosc stanu Nevada". W pewnej chwili Goldman dostrzegl nawet tubylcow: kobiete z dziecmi w podartych wysokich butach, wszyscy obwieszeni turkusowa bizuteria. Twarze mieli koloru spieczonych rogalikow. Gdzies tutaj w Mercury, w stanie Nevada, przeprowadzano proby z bomba wodorowa, pomyslal starzec. Jego umysl powedrowal daleko wstecz. Goldman przypomnial sobie, jak trudno bylo mu zaakceptowac inwazje w Zatoce Swin. Pomyslal tez o swoich niejasnych interesach z Rafaelem Trujillo w tym samym, tysiac dziewiecset szescdziesiatym pierwszym roku. Przeszlosc Goldmana... To ona doprowadzila go do dwudziestego czwartego lutego, tysiac dziewiecset siedemdziesiatego dziewiatego roku, najwazniejszego dnia w zyciu starego czlowieka. Moze najwazniejszego. Vincent "Zio" Tuch poklepal Isadore'a po kolanie. Jego drzaca dlon gesto pokrywaly plamy watrobowe. -Izzy Bizzy, co o tym myslisz? - wychrypial. - Moze mamy zawrzec jakis wielki uklad? Tak mi sie wlasnie wydaje. -Coz, robie sie za stary, zeby wciaz sie zastanawiac nad tym wszystkim - doradca od niechcenia zbyl starego, ale poteznego ojca chrzestnego. Bo tez pytanie bylo glupie, typowe dla mafiosa. Tuch poradzil mu, zeby sie wypchal - i to tez bylo dla niego typowe. Podobnie jak zapach taniego plynu do wlosow, ktorym caporegime skrapial swoj zastarzaly lupiez. Goldman uwazal to spotkanie w Lathrop Wells za szczyt absurdu. Nawet on sam byl zaskoczony. Kojarzylo mu sie to ze scena z filmu Hitchcocka. Wystarczy powiedziec, ze obie strony przybyly na farme "nie rzucajacymi sie w oczy" samochodami. Goldman przez zielonkawe szyby swojej impali policzyl przyjezdnych. Dziewieciu kierowcow, dziewiec aut: mustangi, wildcaty, hornety, cougary - trafil sie nawet volkswagen garbus. Przybylo takze siedmiu ochroniarzy, kazdy wypisz-wymaluj jak Tarzan w garniturze. W obradach mialo wziac udzial jedenastu ludzi, nie liczac jego samego oraz trzesacego sie, zgrzybialego Tucha. Na poprzednim spotkaniu ustalono, ze w Lathrop Wells nie powinna miec miejsca powtorka z Appallachii, gdzie na pustynna farme zajechalo nagle dwadziescia cadillacow fleetwood. Moglo to zwrocic uwage lokalnych strozow porzadku lub policji stanowej. Dlatego zaden z uczestnikow spotkania na pustyni w Nevadzie nie przyjechal swoim uzywanym na co dzien, wielkim, czarnym samochodem. Teraz bylo tu dwudziestu siedmiu mezczyzn w ciemnych garniturach, z wyjatkiem jednego fircyka, ubranego w pedalskie wdzianko od Gucciego oraz Frankiego "Kota" Rao z Brooklynu w Nowym Jorku, ktory mial na sobie sportowa marynarke w czarno-biala krate, rozchelstana pod szyja blekitna koszule i biale buty w stylu Binga Crosby'ego. -Smierdzacy dupek - skomentowal stary Tuch. - Dupek obwieszony blyskotkami. -Mozna sie bylo tego spodziewac - mruknal Isadore Goldman. Po raz pierwszy od ponad osmiu miesiecy zapalil papierosa i ruszyl w kierunku drzwi wejsciowych. W ciezkim, rozgrzanym powietrzu unosil sie zapach stajni. Dzieki Bogu, wnetrze bylo klimatyzowane. W niskich pomieszczeniach wiejskiego domu nawiew wzbijal tumany kurzu i czegos, co przypominalo platki zbozowe. Goldman zauwazyl, ze szef tamtych szepcze cos do swojego mlodego sekretarza, ktory przypominal dawnego gwiazdora hollywoodzkiego, Montgomery Clifta. Byl to Brooks Campbell. Wlasnie on mial pojechac na Karaiby. Drugiej stronie przewodniczyl Harold Hill, znany w branzy jako Harry Lamignat. Harold Hill spedzil prawie dziesiec lat w poludniowo-wschodniej Azji i bylo w nim cos zagadkowego. Isadore Goldman podejrzewal, ze Hill jest bardzo sprawnym zabojca, chociaz wyglada na ofiare losu. Po dziesieciu minutach trzynastu negocjatorow zasiadlo przy dlugim stole w salonie. Obie grupy zajely miejsca naprzeciw siebie. Ciemnowlosi, szczupli Europejczycy po jednej stronie. Faceci wygladajacy jak zawodowi futbolisci - po drugiej. -Na wstepie pragne przypomniec - zaczal Goldman ucinajac pogaduszki - ze na ostatnim spotkaniu, ktore odbylo sie siedemnastego stycznia, wszyscy zgodnie ustalili, ze najlepiej bedzie, jesli wykonania zadania podejma sie Damian i Carrie Rose. - Goldman zerknal na zebranych ponad szklami okularow. Jak dotad, zadnego sprzeciwu. - W zwiazku z tym - ciagnal - nawiazano kontakt z Rose'ami w paryskim hotelu "St. Louis", starej melinie handlarzy bronia. Wyznaczono im miesieczny termin na przygotowanie planu dzialania, ktory bylby do zaakceptowania dla obu stron zebranych przy tym stole. Niestety, panstwo Rose odmowili wziecia udzialu w dzisiejszym spotkaniu. Consigliore znow podniosl wzrok. Po chwili zaczal czytac dwudziestoparostronicowy dokument, przeslany przez Rose'ow. Zawieral on projekty dwoch operacji. Pierwszy z nich nosil tytul "Systematyczne zabijanie czlonkow rzadu", drugi nazwano po prostu "Maczeta". Do pisma dolaczono zestawienie, w ktorym wypunktowano plusy i minusy obu planow. Tym, co zrobilo najwieksze wrazenie na obu stronach, zebranych przy stole - a takze na samym Goldmanie - byla sumiennosc i rzetelnosc, z jaka dokonano opracowania obu projektow. Chociaz przedstawiono je jako "schematyczne", byly kompletne, bez pozostawienia najmniejszego miejsca na przypadek. Typowe dla Damiana Rose'a. -Ostateczna kwota, jakiej zadaja za wykonanie tej pracy, to milion dwiescie tysiecy - poinformowal Goldman. - Moim zdaniem to uczciwa cena. Powiem nawet, ze niezbyt wysoka... Uwazam, ze Damian Rose jest geniuszem. Zreszta ta kobieta prawdopodobnie tez. Co panowie na to? Zgodnie z oczekiwaniami, pierwsza uwaga na temat planow pochodzila od Frankiego Rao. -Czy to w pieprzonych frankach, czy w dolarach, Izzy? - zawolal nad stolem. - Te lajzy gadaja o pieprzonych dolarach, tak? Goldman zauwazyl, ze wypowiedz nowojorskiego mafiosa wyraznie zaniepokoila Harolda Hilla. Jednak mlodzieniec przypominajacy Montgomery Clifta usmiechnal sie szeroko, jak w reklamie pasty do zebow. Brooks Campbell. Punkt dla ciebie, pomyslal Isadore Goldman. Lebski chlopak. Trzeba bylo rozladowac to cholerne napiecie. Po raz pierwszy od chwili rozpoczecia spotkania jego uczestnicy rozesmiali sie. Obie strony pekaly ze smiechu. Sam Frankie Rao az sie zanosil. Gdy sie uspokoili, Goldman najpierw skinal glowa ciemnowlosemu mezczyznie, ktory z niezmaconym spokojem siedzial przy przeciwnym koncu stolu, a nastepnie szefowi drugiej strony, Haroldowi Hillowi. -Czy wymieniona kwota pokrywa wszystkie wydatki? - zapytal Hill. Mlody Campbell pokiwal glowa, jakby sam chcial zadac to pytanie. -Tak, wszelkie koszty zostaly wliczone - potwierdzil Isadore Goldman. - Panstwo Rose przewiduja rok na wykonanie zadania. Licza sie z koniecznoscia skorzystania z pomocy dwudziestu, trzydziestu profesjonalistow, nalezacych do elity najemnikow. -Tanio jak barszcz - powiedzial glebokim glosem spokojny, ciemnowlosy mezczyzna. Byl to Charles Forlenza, czterdziestotrzyletni ojciec chrzestny rodziny Forlenza. Szef wszystkich szefow. -Znalazl pan dla nas dobrych ludzi za dobra cene, Isadore. Dokladnie tak, jak myslalem... Nie znam zdania pana Hilla, ale ja jestem zadowolony z efektow panskiej pracy. -Cena jest odpowiednia za tego rodzaju operacje - zwrocil sie Hill w strone Forlenzy. - Opinia, jaka ciesza sie panstwo Rose w przypadku tak zlozonych, delikatnych zadan, jest znakomita. To mnie satysfakcjonuje. Zgoda. Tego dnia, dwudziestego czwartego lutego tysiac dziewiecset siedemdziesiatego dziewiatego roku, Stany Zjednoczone, reprezentowane przez legalnie dzialajaca firme Great Western Air Transport, zawarly jedna z najbardziej interesujacych umow w ciagu calej swojej dwustuletniej historii. Ich partnerem byla rodzina Forlenza z Zachodniego Wybrzeza. Krotko mowiac - Cosa Nostra. Dla obu stron oznaczalo to, ze beda mogly natychmiast zalatwic kilka niezbednych, choc niezbyt czystych interesow. Ani Stany Zjednoczone, ani rodzina Forlenza nie mialy zamiaru brudzic sobie rak tym, co nalezalo zrobic tego roku na Karaibach. Dlatego tak starannie wybrano wykonawcow: Damiana i Carrie Rose, pare, ktora w poludniowo-wschodniej Azji zasluzyla sobie na miano les dements. Szalency. Dwie godziny po zakonczeniu spotkania zmierzajacy do Las Vegas srebrnoszary buick wildcat zatrzymal sie na poboczu prostej jak strzelil, pustej szosy. Mlody kierowca, Melo Russo, wysiadl z limuzyny, podszedl do tylnych drzwi, otworzyl je szeroko i grzecznie poprosil swojego szefa o opuszczenie samochodu. -Co ty sobie, do cholery, myslisz? - powiedzial Frankie Rao do kierowcy, szczuplego mlodzienca w lustrzanych okularach. -Nie to nie, kit ci w ucho - odparl Melo. Wypalil trzykrotnie z pistoletu w glab samochodu. Krew bryznela na tylne szyby buicka, czerwona mgielka powoli osiadala na srebrzystoszarej tapicerce. Russo wyciagnal cialo Frankiego Rao na zewnatrz i wpakowal je do bagaznika. Podczas spotkania w wiejskim domu ustalono w tajemnicy, ze Fankie Rao stanowi zbyt duze zagrozenie dla Harolda Hilla i sympatycznego mlodego czlowieka, podobnego do Montgomery Clifta. -Tak to juz bywa - mruknal sam do siebie Isadore Goldman gdzies na pustyni w Nevadzie. ROZDZIAL 2 Pewnego razu - w czerwcu lub w lipcu - Damian wyglosil we Francji tyrade na temat naszych sukcesow w Kambodzy i Wietnamie. Gryzlo go to wyjatkowo, bo za te robote nie dostalismy ani grosza... Zabawne: siedzielismy w kafejce we francuskiej wiosce Grasse. Damian mowil po angielsku do poczciwego zamiatacza ulic, ktory nie rozumial z tego ani slowa. Opowiedzial mu ze szczegolami o naszej przygodzie na Karaibach. Genie! Demon! Non? - powiedzial na zakonczenie po francusku. Nieszczesny zamiatacz usmiechnal sie, jakby Damian byl malym, postrzelonym chlopcem... Z pamietnika Rose'ow 11 czerwca 1979, Paryz Trzy miesiace po spotkaniu w Nevadzie Damian bujal sie na hamaku w wytwornej dzielnicy Paryza, St.-Germain. Hamak byl rozpiety na kamiennym tarasie, z ktorego roztaczal sie widok na Jardin des Tuileries, Sekwane i Luwr. Tego ranka Paryz spowijala lekka mgielka, jak na obrazach Seurata. Grzejac sie w promieniach poznowiosennego slonca Rose oddawal sie jednemu ze swoich niedorzecznych nalogow: czytaniu plotkarskich gazet i czasopism. Przekartkowal "The Boys of Brasil", rzucil okiem na wstepniaki w "Enquirer", w miedzynarodowym wydaniu "Time'a" i "Soldier of Fortune". Wreszcie zgrabnie zeskoczyl z hamaka i wszedl do mieszkania, w ktorym mieszkal wraz z Carrie. Zdjal welniany sweter i drogie, kremowe spodnie z gabardyny. Zajal sie kompletowaniem typowego stroju amerykanskiego studenta zagranicznej uczelni. Wlozyl wytarte dzinsy, granatowa flanelowa koszule i buty na scietych obcasach. Na szyi zawiazal kowbojska, czerwona chustke. Lekko podmalowal oczy, a na glowe wcisnal peruke z ciemnymi, dlugimi wlosami. Tego dnia Damian Rose mial zamiar udawac studenta Sorbony. Musial kupic narkotyki w Les Halles: amfetamine, kokaine, opium. Potem mial sie spotkac z najemnikiem, znanym jako Kubanczyk. Zapinajac spodnie, Damian przeszedl przez salon, wypelniony rekwizytami teatralnymi z Broadwayu i Haymarket. Wyszedl z mieszkania i zatrzasnal drzwi. -Bonjour - powiedzial do portierki o imieniu Marie, starszej kobiety, ktora jak zwykle czytala gazete przy swietle wpadajacym przez okno korytarza. Stukajac podeszwami na marmurowych schodach zszedl na okragly, wewnetrzny dziedziniec budynku. Wsiadl do malego, czarnego kabrioletu, ktory stal na podworku. Dach zostawil otwarty, szyby boczne do polowy uniesione. Opuscil tylko oslony przeciwsloneczne i wlozyl ciemnoniebieskie okulary, jakie nosza piloci mysliwcow. Sportowy woz wytoczyl sie przez zelazna brame. Damian zanucil swoja ulubiona piosenke - slodka "Lili Marlene". Byl jasny, cieply, wiosenny dzien. Powietrze czyste jak lza. Waskie uliczki wypelnial zapach swiezo upieczonego francuskiego pieczywa. Blyszczacy czarny samochod skrecil na bulwar St.-Germain. Jadaca na rowerze mloda dziewczyna w jasnokremowej czapeczce az wyciagnela szyje, aby zobaczyc twarz mlodego czlowieka ukryta za oslona przeciwsloneczna. Ale nie zdazyla. W czerwcu siedemdziesiatego dziewiatego roku nikt nie powinien wiedziec, jak wyglada twarz Damiana Rose'a. 24 kwietnia 1979, wtorek Wyrok na trojke spod znaku maczety ROZDZIAL 3 Ksiegowosc... w przeciagu roku musielismy oplacic ponad stu roznych ludzi. Poszlo na to prawie szescset tysiecy dolarow. Placilismy falszerzom dokumentow z Brukseli, handlarzom broni ze Wschodnich Niemiec i Stanow Zjednoczonych, donosicielom, handlarzom narkotykow, kurwom, kieszonkowcom, agentom amerykanskiego wywiadu, najlepszym najemnikom, takim jak Kingfish Toone, Blinkie Thomas (Kubanczyk), Clive Lawson. I zaden z tych ludzi nie mial pojecia, co tak naprawde organizujemy na Karaibach... Z pamietnika Rose'ow Powiedzenie "Tylko wsciekle psy i Anglicy" to delikatna aluzja do faktu, ze nasze slonce moze usmazyc was na frytki. Strzezcie sie! Napis na plazy w Turtle Bay 24 kwietnia 1979, Coastown, San Dominica Wtorek. Pierwszy dzien spod znaku maczety Nie bez kozery dwudziesty czwarty kwietnia zapadl wszystkim w pamiec jako ostatni dzien najbardziej widowiskowego procesu sadowego, jaki kiedykolwiek mial miejsce na mierzacej sto dwadziescia piec kilometrow dlugosci i piecdziesiat piec szerokosci karaibskiej wyspie San Dominica. Niektore efekty pirotechniczne, towarzyszace posiedzeniu wysokiego sadu, byly wrecz trudne do opisania. Niewielka, surowa sala sadowa byla wypelniona po brzegi. Wrzalo w niej jak w ulu. Wentylatory, obracajace sie leniwie pod sufitem, podobne do tych w "Casablance", kontrastowaly z atmosfera napiecia, panujaca wsrod zebranych. Sposrod podejrzanych najwieksze, wrecz chorobliwe zainteresowanie wzbudzal pietnastoletni Leon Rachet. Mierzacy metr szescdziesiat piec mlodzieniec z czarna, poszarzala, niewatpliwie inteligentna twarza, ktora wydawala sie zarazem niewinna i okrutna. Krople potu zbieraly mu sie na koncach dlugich, czarnych warkoczykow, wygladajacych jak kawalki mokrych, postrzepionych sznurkow. Siedzaca na galerii babcia, ktora byla jego opiekunka, regularnie co piec minut przerywala postepowanie glosnym, rozdzierajacym zawodzeniem: -Leon! Moj ty niedobry chlopaku! Och, moj ty syneczku! -Jestescie bezwzglednymi mordercami - sedzia, siedemdziesieciojednoletni Andre Dowdy, oznajmil chlopakowi i stojacym obok niego dwom doroslym. - Nie wzbudzacie nawet cienia litosci, takze ty, chlopcze. Po prostu wsciekle psy... Obok Racheta stal, przestepujac z nogi na noge, dwudziestotrzyletni Franklin Smith, a po drugiej stronie Chicki Holt - majacy czternascioro dzieci z piecioma kobietami, co podkreslaly wszystkie gazety w sprawozdaniach z procesu - gapil sie na sufit i obracajace sie powoli wentylatory. Najwyrazniej nudzil sie jak mops. Osiem miesiecy wczesniej ci sami mezczyzni stali obok dychawicznego volkswagena "garbusa", przy drodze do oddalonego o poltora kilometra miasteczka New Burg. Wlasnie okradali Amerykanina, Francisa Cichoskiego, strazaka z Waltham w stanie Massachusets, ktory przyjechal tu pograc w golfa podczas wakacji. Na zakonczenie przeprowadzonego w bialy dzien napadu jeden z bandytow uderzyl bialego turyste ostrzem maczety. Cios byl smiertelny. Nastepnie krotko ostrzyzona glowe Cichoskiego odcieto i pozostawiono na drodze, gdzie lezala bezradnie, przytulona policzkiem do asfaltu. Przez nastepnych osiem miesiecy pojawialy sie rozne hipotezy, dotyczace motywow zbrodni. Pierwotnie mialo to byc morderstwo na tle rasowym, potem - z checi zysku, a nastepnie przyczyna mialy byc kolejno: seks, zadza krwi, obrzedy rytualne, muzyka soul lub reggae, choroba psychiczna. Niektorzy uwazali wrecz, ze jest to zapowiedz gwaltownego zrywu rewolucyjnego, ktory ogarnie cale Karaiby. Rzecz jasna, jeden powod wcale nie wykluczal drugiego. Wreszcie premier San Dominiki, Joe Walthey, zakonczyl dociekania nad socjologicznym podlozem tej zbrodni. -Nie ma sie co dluzej rozwodzic nad ta sprawa - powiedzial czarny demokrata dyktatorskim tonem z migajacych i trzeszczacych odbiornikow lokalnej telewizji. - Ci ludzie musza wisiec, bo inaczej spokoj nie powroci nigdy na te wyspe. Zapamietajcie moje slowa. -Francis Cichoski musi zostac pomszczony - powtorzyl trzykrotnie Walthey, zanim zniknal z ekranow telewizorow. O dziesiatej trzydziesci rano sedzia Andre Dowdy odczytal wyrok drzacym z emocji glosem: -Wszystkich trzech podejrzanych, Franklina Smitha, Donalda "Chicki" Holta i Leona Elmore Racheta uznaje sie za winnych morderstwa, zarzucanego im w akcie oskarzenia. Zostana oni przewiezieni do wiezienia w Russville i tam straceni, w terminie nie dluzszym niz siedem dni, liczac od dnia dzisiejszego. Niech Bog ma w opiece wasze dusze. Moja zreszta tez. -A takze twoje dupsko! - wydarl sie nagle Leon Rachet poprzez cisze, ktora zapanowala na sali sadowej. - Takze twoje dupsko, Dowdy! Franklin Smith skrzywil sie i powiedzial do chlopaka: -O rany, Leon, wyluzuj facet. Za dwadziescia jedenasta ciemnoszary dach wytworni rumu Pottsa uniosl sie w powietrze jak kapelusz, zerwany przez wiatr z glowy pechowego bohatera slapstickowej komedii; potem blysnelo i w przeczysty blekit nieba strzelily czerwone i pomaranczowe plomienie. Doslownie w przeciagu kilku minut wytwornia przestal istniec. Z dymem poszedl caly kwartal domow, stojacych w poblizu. Dokladnie o jedenastej dwoch bialych brygadzistow zostalo pobitych do nieprzytomnosci kijami baseballowymi w kopalni Cow Park Bauxite. Na parkingu wybito szyby w setce samochodow nalezacych do kadry kierowniczej. Napadnieto na stolowke dla kierownictwa i zabrano lub zniszczono szykowane na obiad zeberka i pieczone kurczaki. Tymczasem na sali sadowej Franklin Smith i Chicki Holt wykrzykiwali obelgi pod adresem sedziego Dowdy. Wtorowali im w tym ich amerykanscy adwokaci, ktorzy juz nawet zdazyli ochrypnac od wrzaskow. Padaly okreslenia takie jak "ciota", "zasraniec", "pizdzielec" i "wrzod na dupie". Mlody Leon Rachet stal spokojnie i tylko sie przygladal. Wyciagnal z tylnej kieszeni czarny beret i wlozyl go na spocona glowe. W wieku pietnastu lat jego idolami byli Huey P. Newton, Hajle Sellasje i Che. Dziki zgielk wciaz panowal na sali, gdy Rachet zwrocil sie do Franklina Smitha, aby ten zamknal "swoja czarna, murzynska jadaczke". O dziwo, starszy od Leona, trzydziestojednoletni Smith usluchal chlopaka. Na zewnatrz budynku sadu glosniki, zamontowane na pomalowanej we wszystkie kolory teczy furgonetce volkswagena, ryczaly glosem Boba Marleya. Marley wraz z Wailersami produkowal sie rowniez z licznych, poteznych tranzystorow, rozstawionych wzdluz zatloczonych chodnikow, przy ktorych rosly rzedy palm. Wsciekle, czarne twarze wrzeszczaly na budynek sadu tak, jakby byl on zywa istota. Zbuntowani mlodziency z tlumu niesli wizerunki przywodcy rewolucji, pulkownika "Monkey" Dreda oraz Jego Cesarskiej Wysokosci Hajle Sellasje. Male dzieci o niewinnych twarzyczkach powiewaly recznie malowanymi transparentami; na ktorych widnialy hasla: "Precz z admiralem Nelsonem!", "Precz z Lawrencem Rockefellerem!", "San Dominica to czarna republika!". Na ulicy pojawil sie szereg policjantow, kryjacych sie za plastikowymi tarczami. Ludzie obrzucali ich dojrzalymi owocami mango, zielonymi orzechami kokosowymi i malymi melonami. Ciemnoskory mezczyzna w wojskowym mundurze podbiegl do kamery i wykrzywil twarz w dzikim grymasie. -Ha! Miejcie sie na bacznosci! - wrzasnal i stal sie slawny na caly swiat. Kwadrans po jedenastej wylecialo w powietrze piec stojacych w szeregu samochodow z wypozyczalni Hertza na lotnisku Roberta F. Kennedy'ego w poblizu Coastown. O wpol do dwunastej trzech czarnych mordercow wyprowadzono na zalany sloncem portyk przed budynkiem sadu. Uspione demony San Dominiki zaczynaly sie budzic z letargu. Leon Rachet mial na sobie kwiecista koszule, twarz zaslanialy mu ciemne, przeciwsloneczne okulary. Czarny beret nasunal sobie na oko. Wygladal naprawde groznie. Najpierw usmiechnal sie szeroko i uniosl nad glowe skute kajdankami rece, jak zwycieski bokser po walce. Potem, gdy policjant popchnal go w dol bialych, kamiennych schodow, chlopak wydarl sie wnieboglosy: -Dred cie zabije, facet! "Monkey" zabije was wszystkich! Poderznie wam gardla! I tak w kolko, wciaz powtarzajac imie lokalnego rewolucjonisty. -"Monkey" Dred poderznie gardlo mojej ciotce! O jee! O jee! Nagle schludnie ubrany Murzyn stojacy w tlumie krzyknal glosno, przebijajac sie przez harmider. -Jezuu, facet! Och, Jezu Chryste! Ktos wyrzucil wysoko w gore popularna plazowa zabawke, blyszczacy w sloncu, srebrzysty krazek, ktory wirujac poszybowal nad tlumem otaczajacym skutych mordercow. Gdy pietnastoletni Leon Rachet dotarl do stop schodow, gdzie juz czekal nan czarny, policyjny rover z goscinnie otwartymi drzwiami, nagle ujrzal opadajacy krazek. W tym samym momencie bialy mezczyzna w garniturze i kapeluszu panama wysunal sie z tlumu i oddal trzy strzaly prosto w twarz oslupialego chlopaka. Carrie Rose, stojaca w duzej grupie turystow za plecami policjantow, patrzyla, jak opetany nastolatek zatacza sie i pada na chodnik. Miala nadzieje, ze kolejne akty terroru potocza sie rownie gladko jak ten, ktory nastapil przed chwila. Port lotniczy im. Roberta F. Kennedy'ego, Coastown, San Dominica Wtorek, wieczorem Za kwadrans dziesiata wieczorem Boeing 727 nalezacy do American Airlines rozpoczal lagodne podejscie do ladowania na lotnisku Roberta F. Kennedy'ego na San Dominice. Wielka, srebrzysta maszyna sunela coraz nizej nad granatowym morzem. Czerwone swiatla na koncach skrzydel i na ogonie samolotu, blyskajace regularnie w sekundowych odstepach, odbijaly sie od ciemnego lustra wody. Damian Rose, ukryty w mroku za stanowiskiem tankowania paliwa kolo pasa startowego numer dwa, przygladal sie z wielkim zainteresowaniem gladkiemu ladowaniu. Jeszcze raz powtarzal sobie w myslach kolejne punkty swojego planu. Tymczasem samolot dotknal kolami pasa startowego numer jeden. Pneumatyki lekko odbily sie i zalomotaly na betonowych plytach. Od strony glownego terminalu dobiegly dzwieki calypso, granego przez na wpolpijana orkiestre. Zapiszczaly hamulce i rozlegl sie huk silnikow, pracujacych na wstecznym ciagu. Gdy samolot znalazl sie w polowie dobiegu, Damian Rose poczul, ze musi podjac decyzje. Uniosl do ramienia kosztowny, niemiecki karabinek i za pomoca celownika optycznego ze wzmacniaczem obrazu wymierzyl w niewielkie pudelko, lezace na pasie startowym. Wystrzelil trzykrotnie. Prymitywna bomba eksplodowala pod wplywem uderzenia pociskow, rozpruwajac brzuch ladujacego samolotu. Zanim Boeing 727 zdolal sie zatrzymac, plomienie buchaly ze srodka kadluba poprzez okna, znajdujace sie na wysokosci skrzydel. Drzwi sie otworzyly i w tej samej chwili rozwinely sie pneumatyczne trapy ewakuacyjne. Przerazeni pasazerowie zaczeli opuszczac samolot. Niektorzy z nich ploneli jak pochodnie. Dwa wozy strazackie zblizaly sie do ogarnietej pozarem maszyny. Z poczatku jechaly powoli, bo ich niedoswiadczeni kierowcy nie mogli wprost uwierzyc, ze to, co widza, dzieje sie naprawde. W jednym z okien samolotu ukazala sie plonaca glowa jakiegos nieszczesnika. Po drodze dojazdowej do pasa startowego biegla biala kobieta, cala w plomieniach. Wygladala jak plonacy krzyz. Stewardessa stojaca w drzwiach samolotu trzymala sie za glowe i rozpaczliwie wzywala pomocy. Cztery godziny pozniej, gdy ogien zostal wreszcie ugaszony, okazalo sie, ze zginelo szesc osob, a ponad piecdziesiat zostalo poparzonych. Nikt nie mial pojecia, co spowodowalo katastrofe. Juz nastepnego dnia wydawalo sie, ze rozwiazanie tej zagadki jest prostsze niz mozna bylo przypuszczac. 25 kwietnia 1979, sroda Dwa trupy na plazy ROZDZIAL 4 W tysiac dziewiecset szescdziesiatym siodmym roku, gdy zajmowalismy sie rozprowadzaniem piecdziesiecio - i stumiligramowych porcji heroiny, Damian zapowiedzial, ze ma zamiar zostac najwybitniejszym przestepca na swiecie. Stwierdzil, ze swiat dojrzal juz do przybycia prawdziwego geniusza zbrodni: blyskotliwego, nieco szalonego, jak William Henry Bonney, obdarzonego urokiem Butcha Cassidy. Bardzo mi sie spodobal ten pomysl. Oczami wyobrazni widzialam juz siebie jako Katharine Ross Z pamietnika Rose'ow 25 kwietnia 1979, Turtle Bay, San Dominica Sroda. Drugi dzien spod znaku maczety Peter Macdonald, mlody czlowiek, ktory mial odegrac kluczowa role w przyszlych wydarzeniach, odbywal codzienna przejazdzke rowerowa po wysypanej tluczniem drodze nad brzegiem Turtle Bay. Krecac pedalami dziesieciobiegowego peugeota macdonalda, wspominal swoja gorna i chmurna przeszlosc. Jechal dosc szybko. Mial teraz dwadziescia dziewiec lat, wygladal mlodo i zdrowo. Byl przystojny, i to w sposob zwracajacy uwage. Mial metr osiemdziesiat wzrostu, a jego wysportowane, proporcjonalnie umiesnione cialo oslanialy teraz tylko dziurawe spodenki gimnastyczne, przyozdobione zlotym napisem "Wlasnosc Akademii Wojskowej West Point". Na nogach mial podarte tenisowki, ktore kupil w sklepie z artykulami sportowymi Hermana Speigela w Grand Rapids w stanie Michigan. Czerwono-popielate skarpetki obcieraly zrogowacialy naskorek stop. Ten malo wytworny stroj wienczyla zakurzona, pamiatkowa czapeczka baseballowa druzyny "Detroit Tigers" ze skrzywionym daszkiem, ktora wygladala tak, jakby nie zdejmowal jej od chwili swoich narodzin, co zreszta nie bylo zbyt dalekie od prawdy. Czapka ukrywala krotkie, brazowe wlosy, wystrzyzone wysoko w niemodnym stylu zwanym "West Point". W ogole caly Peter Macdonald byl jakis niedzisiejszy: silny, wysportowany, wyznawal surowe zasady moralne, mial tradycyjne poglady i duzy zapas uporu, typowego dla mieszkancow rolniczych regionow Srodkowego Zachodu. Jednak ostatnie cztery miesiace, spedzone na San Dominice, nie pasowaly do jego charakteru. Przez caly ten czas Peter pracowal jako usluzny barman, zwykly przybleda zza morza, a w dodatku zyl w grzesznym zwiazku z kobieta. Krotko mowiac - zachowywal sie jak smiec. Jazda w gorzystym terenie zmeczyla go solidnie. Komary moglyby plywac kryta zabka po zlanym potem grzbiecie Petera. Jego dziewczyna, Jane Cook, nazywala go czasem Piotrusiem Dziwakiem. Swego czasu Peter obiegl naokolo stan Michigan... bez rozglosu i desperacko, w srodku zimy, w pieciokilogramowych, gumowych butach nurka. Jeszcze dawniej bawil sie w wojsko jako najmlodszy z szostki braci Macdonald, Niezwyklej Szostki. Pozniej zostal kadetem w West Point, a jeszcze pozniej sluzyl w stopniu sierzanta Sil Specjalnych w Wietnamie i Kambodzy. Stare, dobre czasy... Wysokie chwasty laskotaly go w lydki, wiec zjechal na przeciwny pas drogi, blizej brzegu morza. Byl coraz bardziej zmeczony. Zabojczy rytm go wykanczal. Zaczynal sie lamac. Spojrzal na polyskujace w sloncu fale Turtle Bay i pomyslal, ze dobrze byloby poplywac po przejazdzce. Wziac Jane i zanurzyc sie w morzu... a potem namowic ja na spedzenie calego wieczoru w lozku. Na razie jednak ledwie zipal. Jeszcze chwila, a kolanami rozbije sobie podbrodek. Zdawalo mu sie, ze stopy na pedalach ma juz plaskie jak nalesniki. Raz-dwa, raz-dwa, raz-dwa... Splywajac potem Peter minal ostry zakret i dwadziescia piec metrow przed soba ujrzal stojacego na drodze Damiana Rose'a. Wysoki blondyn trzymal karabin oparty w zgieciu reki i patrzyl w strone morza. W pierwszej chwili Peter pomyslal, ze facet wybral sie na polowanie. Najpewniej na dzikie swinie. Zauwazyl zaparkowany nieco dalej samochod. Zielony sedan. Tablica rejestracyjna z literami CY i kilkoma cyframi. Miejscowy? Nigdy go tu nie widzial... Pewnie wynajal jedna z willi. Wygladal na zamoznego goscia. Troche tez na snoba... Na kurtce mezczyzny mignela naszywka Harrodsa i Peter nabral przekonania, ze to Anglik. Wysoki, jasnowlosy Anglik. Niesamowite. Kiedy go mijal, blondyn odwrocil sie. Wygladal jak pograzony w transie. Krzyczal cos do niego. Tylko jedno slowo: -Rowerzysta! Macdonald potraktowal to jako pozdrowienie. Pomachal w odpowiedzi i pojechal dalej. Nawet nieco przyspieszyl. Ot tak, zeby sie popisac: kiepska imitacja Davida Morelona. Jak sie pozniej okazalo, tylko dzieki temu zdolal ujsc calo. Trwalo to nie dluzej niz pietnascie sekund. Pietnascie sekund, ktore mogly zadecydowac o jego zyciu. Minal kolejny zakret nadbrzeznej drogi - rower zwawo potoczyl sie z gory, az Peterowi wiatr zaswistal w uszach. Uslyszal glosny trzask w krzakach rosnacych przy samej plazy. Pomyslal, ze to stadko koz albo dzikich swin. Jednak zamiast zwierzat zobaczyl dwoch polnagich, ciemnoskorych mezczyzn biegnacych pod gore. Jeden z nich, Kubanczyk, byl caly we krwi. Jakby celowo sie nia usmarowal. To, co Peter zobaczyl, wywolalo prawdziwa burze w CIA, a takze zaniepokoilo Cosa Nostre i rzad San Dominiki. Panstwo Rose, pracujacy za cene miliona dwustu tysiecy dolarow, raczej nie powinni pozostawiac przy zyciu jakichkolwiek swiadkow. Peter Macdonald znalazl sie w powaznych tarapatach, ale na razie udalo mu sie uciec. ROZDZIAL 5 W Paryzu, przez kilka miesiecy poprzedzajacych wyjazd na Karaiby, Damian sypial nie wiecej niz trzy, cztery godziny na dobe. Zwykle kladl sie do lozka dopiero o piatej nad ranem. Cale noce przesiadywal przed lampa, ktorej jasne swiatlo kierowal sobie prawie prosto w twarz. W ten wlasnie sposob obmyslal plan dzialania. Potem szedl spac, aby najpozniej o dziewiatej byc znowu na nogach. I dalej rozmyslac o maczetach. Z pamietnika Rose'ow Michael O'Mara z zona spacerowali powolutku. Oboje uwielbiali plaze, czlapali wiec od jednej zatoczki do drugiej. Szescdziesiecioczteroletnia Faye nucila bezwiednie dziecinna piosenke "Moze morze ci pomoze...". Z daleka widac bylo, jak para starszych ludzi skreca ostro i wchodzi na plaze Turtle Bay. -Nie masz pojecia, jaki jestem obolaly i zmeczony - powiedzial Mike, co kilka krokow podciagajac kapielowki w kolorze indygo. Czlapal jak stary kaczor chory na reumatyzm. - Te cholerne ceny w hotelu nie daja mi spokoju. Jak mozna brac za nocleg czterdziesci... zaraz... piecdziesiat? Nie, czterdziesci dolarow. No, powiedzmy, niechby brali trzydziesci za spanie. Przy tych cenach lepiej byloby juz wynajac pokoj w Coastown. A gdyby to ode mnie zalezalo, wolalbym, abysmy wrocili do domu. Faye rozesmiala mu sie prosto w twarz, a dokladniej - prosto w dlugi slupek popiolu na koncu cygara. -Jestes taki zabawny, Miguel. - Zatrzymala sie, aby podniesc czarna muszelke. Jej brzuch pod jednoczesciowym kostiumem kapielowym podskakiwal jak pilka. - Ha, ha, ha. Nie wytrzymam. Ale sie usmialam. -Smiej sie, smiej. Pokoj dwuosobowy w Coastown kosztuje trzydziesci dolarow. Ze sniadaniem. Moze tam moglbym spac spokojniej. Gdyby tak jeszcze zacisnac pasa i nie jesc obiadow... Nie byloby trudno zrezygnowac z tych kotletow z koziego miesa. Tego juz Faye nie sluchala. Mike byl jak stara, znana na pamiec, zacinajaca sie plyta gramofonowa. Siwowlosa kobieta patrzyla z rosnacym rozdraznieniem na muszelke, ktora wlasnie znalazla. -Nienawidze tych tubylcow. - Zwazyla w dloni delikatna skorupke. - Przerabiaja te cuda natury na popielniczki. Co za marnotrawstwo. W dodatku strasznie kiczowate. Mike O'Mara rzucil okiem na znalezisko zony. Nagle wydalo mu sie, ze slyszy czyjes kroki, przeniosl wiec wzrok na krzaki. Nie dostrzegl niczego, co mogloby zwrocic jego uwage. Wrzucil muszle do plecionej torby, ktora ciagnal za soba po piasku. Zaczynal sie czuc jak pracownik sluzby oczyszczania parku Fairmont. Cholerne muszelki. -Kto dostanie to cudo? - spytal spokojnym, wywazonym tonem, ktorego uzywal tylko sluzbowo, jako "dobry, stary Mike", pelen kurtuazji portier w Ritterhouse Club w Filadelfii. -Ta bedzie dla Libby Gibbs - powiedziala Faye, zatrzymujac sie nad kolejna muszla, ktora, jak jej sie wydawalo, nalezala kiedys do rozkolca. - Taak... Zostala jeszcze ciotka Betsy, Bobo, Yacky. No i mama. Mike przystanal i ochlapal sobie ramiona chlodna woda. Byly rozowe od slonca, spuchniete, zaczynaly sie na nich robic pecherze. Niech to cholera. Jezu Chryste wszechmogacy! Czy za to placi ciezkie pieniadze, by poddawac sie takim torturom? Wyprostowal sie i ujal zone za miekka, pomarszczona dlon. Niech to szlag, byl jej przeciez winien te wakacje. Nalezaly sie jej. Jakby to powiedziec... drugi miesiac miodowy? Jak zwal, tak zwal. -Faye - powiedzial - ja po prostu nie rozumiem. Czy po to przylecielismy na te wyspe, by teraz martwic sie o prezenty dla znajomych i ich rodzin? Gdyby to chociaz byla Wyspa Bozego Narodzenia... Nagle Faye O'Mara poczula ogromny smutek i zmeczenie. Pomyslala, ze jej wlasne dzieci nie dbaja o nia. Mike'owi na pewno juz na niej nie zalezy. Nikogo na calym wielkim swiecie nie obchodza jej mysli i uczucia. -Czyzbys nie bawil sie swietnie, Mike? - spytala zupelnie powaznie stara Irlandka i wyszczerzyla wielkie zeby w usmiechu. Miedzy nia a mezem trwal ciagly spor, jednak mimo to zawsze miala dla niego usmiech i cieple uczucie. Nie uslyszala odpowiedzi na swoje pytanie. Po raz pierwszy od pietnastu lat Mike O'Mara biegl. Stekal przy tym i sapal, wydawalo sie, ze kolana zupelnie mu zesztywnialy. Nie mogl wprost uwierzyc w to, co widzial na wlasne oczy. Machnal do Faye, zeby trzymala sie z daleka. -Nie podchodz tu, Faye, wracaj do hotelu - zawolal. Portier z Filadelfii znalazl maczete wbita gleboko w piasek, a obok dwoje hipisow, zamordowanych i okaleczonych przez Kubanczyka i Kingfisha Toone'a. Jednak przed nim ciala znalazlo stado glodnych, dzikich koz. ROZDZIAL 6 Zwykle zapominamy o tym, ze wiekszosc policjantow to ludzie dosc naiwni. Damian twierdzil, ze sa zupelnie nie przygotowani na zetkniecie z tworcza osobowoscia przestepcy. Ta sytuacja bedzie sie z czasem pogarszac. Dorasta generacja calkowicie pozbawiona zasad moralnych. Czyzby w niedalekiej przyszlosci grozilo nam powstanie kolejnego panstwa policyjnego? Z pamietnika Rose'ow Sroda wieczor Szybko zapadal zmierzch. Niebo nad Karaibami zrobilo sie juz granatowo-rozowe, kiedy szef policji San Dominiki przybyl na miejsce zbrodni spod znaku maczety. Bylo juz tam ze dwudziestu mniej waznych oficerow policji i wojska. Rozstawili sie na plazy jak grupa geodetow. Robili notatki. Dokonywali pomiarow. Rozkladali nosze i zolte plachty, ktore wygladaly z daleka jak plaszcze przeciwdeszczowe. Biale, tropikalne helmy policjantow plywaly w tlumie jak baloniki na zabawie karnawalowej. Szef policji, doktor Meral Johnson, zanim zabral sie do pracy, policzyl dokladnie cenne helmy na glowach swoich ludzi. Nastepnie bez slowa przecisnal sie przez gwarny krag kostiumow kapielowych, obcietych dzinsow, lysych glow, brazowych, piegowatych dekoltow, trykotowych koszulek i przewiewnych strojow. Co najmniej cztery setki przerazonych i oglupialych wczasowiczow zebraly sie na plazy w malej zatoczce. Zeby popatrzec na ciala. Zeby zobaczyc cos, w co trudno uwierzyc i cieszyc sie, ze spotkalo to kogos innego. Doktor Johnson przedarl sie przez tlum do srodka kregu i zatrzymal sie, by zlapac oddech. Zapalil czarna faje z grubym cybuchem. Amerykanie sa dzis porzadnie zaniepokojeni, pomyslal sobie, ale zaraz zrobilo mu sie glupio. Bardzo glupio. Meral Johnson, mierzacy nieco mniej niz metr siedemdziesiat piec wzrostu, wazacy sto dwadziescia piec kilogramow, wygladal niezbyt bojowo zwlaszcza jak na gliniarza. Bardziej przypominal surowego indianskiego nauczyciela, ktorym zreszta byl naprawde, niz policjanta z ksiazek Josepha Wambaugha, przystepujacego do rozwiazania zagadki makabrycznego morderstwa. Mozna go bylo wziac za wiesniaka z wyspy, ktory poleruje buty olejem palmowym, a zeby soda kuchenna. No i co z tego, pomyslal sobie Meral Johnson. Co z tego. Tak czy owak poteznie zbudowany policjant znalazl sie w kregu maczetowej grozy. Prawie natychmiast huknal na niego zdenerwowany Niemiec, dyrektor pobliskiego hotelu "Plantation Inn": -Dlaczego tak pozno pan przyjechal?! Prosze natychmiast zgasic te fajke! Doktor Johnson potraktowal dyrektora hotelu jak natretnego owada. Nie odzywajac sie ani slowem do swoich podwladnych chodzil od jednej do drugiej zoltej, gumowej plachty, ktorymi przykryto resztki cial dwojga nastolatkow. Wreszcie stanal plecami do morza i przygladal sie miejscu, w ktorym popelniono podwojna zbrodnie. Usilowal przywrocic wzburzony umysl do stanu rownowagi. Dyrektor hotelu "Plantation Inn" polecil kelnerom otoczyc kordonem ciala zamordowanych. Kelnerzy, przewaznie starsi, ciemnoskorzy mezczyzni, zarabiajacy niecale trzydziesci dolarow tygodniowo, stali na bacznosc w swoich wykrochmalonych bialych ubraniach. Kazdy z nich mial na nogach czarne, idealnie wyglansowane buty. Kazdy trzymal plonaca pochodnie, zabrana z werandy hotelowej restauracji. Wszyscy wygladali dostojnie i powaznie i z godnoscia znosili te okropna sytuacje. Sceneria byla niezwykla: ucywilizowany kolonializm otaczajacy pierwotna dzikosc. Johnson chcial to zapamietac w calosci, zanim wezmie sie do czekajacej go tej nocy ciezkiej pracy. Widok byl straszny - tragiczny, a zarazem tajemniczy. Nie widzial dotad niczego rownie przerazajacego. Doktor Johnson podszedl najpierw do niedoswiadczonego, przerazonego posterunkowego z rejonu, do ktorego nalezala Turtle Bay. Od przybycia na plaze dwudziestoosmioletni Bobbie Valentine kleczal obok gumowych placht. Wygladal raczej na zalobnika niz na policjanta. W dodatku caly czas walczyl z wzbierajacymi mdlosciami. Meral Johnson uklakl przy nim i odezwal sie do policjanta najczystsza angielszczyzna, bez lokalnych nalecialosci: -Co o tym myslisz, Bobbie? Odczekal chwile, a potem sam sobie odpowiedzial. -Mysle, ze to robota pulkownika Dreda. W kazdym razie skontaktowal sie z gazetami i wzial na siebie odpowiedzialnosc. Zanim posterunkowy zdazyl przytaknac lub zaprzeczyc, nad ich glowami odezwal sie niemiecki dyrektor hotelu. -Nazywam sie Maksymilian Westerhuis - oznajmil z naciskiem, jakby co najmniej anonsowal hrabiego. - Prowadze hotel "Plantation Inn". Tych dwoje zabitych... Masywny ciemnoskory policjant poderwal sie na nogi z zaskakujaca zwinnoscia. Jego ciemne oczy rzucaly gromy. Staral sie wygladac wyjatkowo odpychajaco. Wypowiedzial pierwsza mysl, ktora przyszla mu do glowy: -Czy chce pan zlozyc zeznania? Westerhuis cofnal sie zmieszany. -Alez skad! Zeznania? Pan raczy zartowac... -Wiec prosze nie przeszkadzac mi w rozmowie z tym policjantem. - Glos Johnsona znow brzmial cicho i lagodnie, jak zawsze. - Prosze zaczekac, panie Westerhuis. Tam, kolo panskich ludzi. Jasnowlosy, wysoki dyrektor hotelu wiecej sie nie odezwal. Odszedl, gotujac sie ze zlosci. -Faszysta - mruknal Johnson, jednak posterunkowy Valentine nie zwrocil uwagi na to celne stwierdzenie. - Musze zrobic porzadek z tym tlumem - dodal szef policji. - Trzeba bedzie wymyslic cos sprytnego. Pykajac ze swojej czarnej fajki znowu rozpoczal marsz od jednej do drugiej plachty. Ostroznie unosil je, a potem opuszczal z powrotem, uwa