Bunch Chris Cole Allan - Sten08. Koniec imperium
Szczegóły |
Tytuł |
Bunch Chris Cole Allan - Sten08. Koniec imperium |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Bunch Chris Cole Allan - Sten08. Koniec imperium PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Bunch Chris Cole Allan - Sten08. Koniec imperium PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Bunch Chris Cole Allan - Sten08. Koniec imperium - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Allan Cole & Chris Bunch
Koniec Imperium
Cykl: Sten tom 8
(Empire’s End)
Przekład: Radosław Kot
Data wydania oryginalnego 1993
Data wydania polskiego 1996
Dla wszystkich którzy tam byli
„gdy śmierć wkradła się w szeregi”
Rozdział 1
Niedobitki imperialnej floty desantowej umykały przez mroczną pustkę między
gromadami gwiezdnymi. Grupa składała się z jednego nosiciela myśliwców, dwóch
ciężkich
krążowników i jednego lekkiego oraz przypisanej im flotylli niszczycieli z
emiterami
ekranów. Pośrodku formacji chroniły się jednostki pomocnicze i transportowce
wiozące
zdziesiątkowane walką resztki Pierwszej Imperialnej Dywizji Gwardii.
Szyk zamykał potężny pancernik „Victory”, stanowiący do niedawna tylną osłonę
zgrupowania.
Na jego mostku Sten wpatrywał się w ekran przedstawiający położenie floty, ale
nie
dostrzegał ani jasnych pól oznaczających rozciągające się „z przodu” Imperium,
ani symboli
opisujących „tyły”, gdzie malała ogarnięta anarchią Gromada Altaic.
Jeszcze dwa dni temu Sten pławił się w splendorze należnym ambasadorowi
pełnomocnemu i osobistemu wysłannikowi Wiecznego Imperatora. Admirał. Posiadacz
niezliczonych odznaczeń, praktycznie wszystkich, od Krzyża Galaktycznego w dół,
łącznie z
tytułem Granda Domu Imperatorskiego. Jednym słowem bohater.
A obecnie...
Zdrajca. Renegat. No tak, i jeszcze morderca.
Gdzieś pośród widniejących na ekranie symboli krył się również ten, który
oznaczał
coraz odleglejszy wrak imperialnego pancernika „Caligula” ze zwłokami admirała
Masona i
ponad trzech tysięcy lojalnych marynarzy. Sten zabił ich, ponieważ
podporządkowali się
rozkazowi, wydanemu osobiście przez Wiecznego Imperatora, który polecał
całkowite
zniszczenie stołecznej planety Gromady Altaic. A było to naprawdę całkowite
zniszczenie,
gdyż użyto wymiatacza planet.
Szefie, coś mi przyszło do głowy.
Sten ocknął się z zamyślenia i spojrzał na Alexa Kilgoura. Alex był jego
najbliższym
przyjacielem i towarzyszem broni. Ten krępy mężczyzna, pochodzący z planety o
ciążeniu
znacznie większym od ziemskiego, o śmierci i zniszczeniu wiedział zapewne
jeszcze więcej
niż Sten.
- GA.
Ta część umysłu Stena, która zawsze wyłączała się podczas walki, by nie
przyjmować
do wiadomości wrzasków i jęków, obecnie uznała za zabawne, że obaj używają wciąż
tego
samego slangu, jaki przyswoili sobie dawno temu, w czasach służby w Sekcji
Modliszki. Był
to oddział wypełniający najbardziej utajnione i wymagające szczególnej dyskrecji
zadania,
zlecane przez samego Imperatora. GA, czyli „go ahead”, znaczyło: śmiało atakuj,
nie
przejmuj się, że wyjmą cię spod prawa, twoje życie należy do Imperatora, i tak
dalej.
- Zakładam, że nie masz zbytniego doświadczenia jako wyrzutek społeczeństwa,
ostatecznie całe dotychczasowe życie pędziłeś przerażająco bogobojnie. Możesz
więc nie
wiedzieć, iż typy w rodzaju Robbiego Roya* [* Rob Roy - ludowy bohater szkocki.]
nie
zwykły marudzić. Przystanął taki, by powąchać kwiatki i już dyndał na gałęzi.
- Dzięki, panie Kilgour. Doceniam troskę.
- Spokojnie, chłopcze. Zawsze możesz na mnie liczyć. Chyba, że siądziesz w kącie
i
zaczniesz płakać.
Sten odwrócił się od ekranu. Na mostku czekała pełna zmiana wachty, najlepsi
spośród jego długoletnich współpracowników. Same pagony niewiele mówiły o ich
randze i
umiejętnościach; bardziej niż oficerami w służbie imperialnej, byli
funkcjonariuszami
osobistej agencji wywiadowczej Stena.
Dwudziestu trzech Gurkhów, nepalskich najemników słynnych z tego, że służyli
jedynie w osobistej straży Imperatora. Ci jednak zgłosili się na ochotnika do
specjalnego
zadania: mieli strzec życia swego byłego dowódcy, Stena.
Otho i sześciu innych Bhorów. Przysadziste i kudłate monstra z długimi brodami,
żółtymi kłami i rękami do ziemi. Największą radość sprawiało im rozdzieranie
wroga gołymi
dłońmi na pół, chyba że mogli zakłócić swą działalnością jego bilans handlowy i
zrujnować
system monetarny. Biorąc pod uwagę ich merkantylne talenty, wychodziło na to
samo.
Uwielbiali też poezję, szczególnie gustując w długich i rozbudowanych sagach. Na
„Victory”
była ich jeszcze z setka.
No i osoba nimi dowodząca: Sind. Kobieta z gatunku homo, wyśmienity snajper.
Wywodziła się z upadłej już wojowniczej kultury, w której naczelnym wzorem był
przetworzony mit rycerski. Poważany dowódca liniowy.
Do tego piękna dziewczyna. Przyjaciółka i kochanka Stena.
Ale dość liczenia łebków, pomyślał Sten. Kilgour ma rację: wilk, który położy
się na
słoneczku, by posłuchać brzęczenia pszczółek, ma przed sobą przyszłość wyłącznie
jako
gustowny dywanik przed kominkiem.
- Oficer uzbrojenia?
- Sir? - Młoda kobieta już czekała.
Sten przypomniał sobie imię pani porucznik: Renzi.
- Zwołaj swoich. Kapitanie Freston - był to oficer łączności, który od dawna
służył
pod jego rozkazami - chcę... Cholera. Cofnij.
Sten przypomniał sobie, co miał powiedzieć.
- Wy oboje. I każdy zainteresowany. Słuchajcie. Zaszły pewne zmiany. Dopiero co
wypowiedziałem wojnę Imperatorowi. To mnie czyni zdrajcą. Nikt nie musi
wykonywać
moich rozkazów. Nikt, kto postanowi pozostać wierny złożonej przysiędze, nie
dozna
krzywdy. Będziemy musieli...
Jęk syreny przerwał mu wpół słowa. Pani oficer zarządziła wykonanie pierwszego
rozkazu Stena.
To była jedna odpowiedź.
Chwilę potem usłyszał drugą.
- Przepraszam, sir, ale chyba były jakieś zakłócenia na łączach - odezwał się
Freston. -
Zgubiłem się. Jakie mam rozkazy?
Sten uniósł dłoń, polecając oficerowi zaczekać.
- Najpierw systemy uzbrojenia. Pełna gotowość wyrzutni pocisków Kali i Goblin.
Któryś z naszych imperialnych przyjaciół może zechcieć zapolować na
odszczepieńca. Poza
tym „Caligula” miał cztery niszczyciele eskorty. Gdyby jakakolwiek jednostka
zaczęła nas
atakować, odpalić Goblina i zdetonować go w bezpiecznej odległości od celu jako
ostrzeżenie.
- A jeśli nie zawróci?
Sten zawahał się.
- Wtedy meldować. Żaden pocisk Kali nie może zostać odpalony bez mojego rozkazu.
Prowadzącym będę albo ja, albo pan Kilgour.
Przeciwokrętowe pociski typu Kali wyposażone były w zdalne sterowanie.
- To nie...
- To rozkaz. Wykonać.
- Ta…est.
- Komandorze Freston, proszę o bezpieczne łącze z generałem Sarsfieldem. Jest na
którymś transportowcu. - Sarsfield był dowódcą oddziałów gwardii, rangą lokował
się zaraz
po Stenie. Freston musnął kontrolki.
- I jeszcze jedno - dodał Sten. - Skończył pan Akademią Marynarki?
Tak, sir.
- Czy ma pan na sumieniu coś, co kalałoby wizerunek wzorowego kapitana? Jakieś
grzechy przeszłości? Staranowanie jachtu admirała? Polerowanie dział karbolem?
Pędzenie
bimbru? Krytykanctwo? Sodomia?
- Nie, sir.
- Świetnie. Powiadają, że prawdziwy pirat awansu doczekuje szybciej niż
stryczka.
„Victory” jest teraz twój.
- Tak jest.
- I nie dziękuj. W praktyce znaczy to tyle, że w razie czego będziesz następny w
kolejce, zaraz po Kilgourze. A właśnie, panie Kilgour?
- Tak?
- Wszyscy wolni od wachty do głównego hangaru.
- Tak jest.
Wówczas dopiero Sten zauważył, iż Alex wyjmuje rękę zza pleców. Wyglądało to
tak,
jakby właśnie masował starą ranę, otrzymaną niegdyś w caudal vertebra, jednak w
rzeczywistości pieścił palcami kolbę ukrytego pod pasem miniaturowego pistoletu,
takiego z
eksplodującymi pociskami z antymaterii. Wolał nie ryzykować: wierność wobec
Imperatora
gotów był akceptować jako pojęcie abstrakcyjne, jednak gdyby ktoś spróbował
wypełnić
ślubowanie „obrony Imperium i jego żywotnych interesów aż do ostatniej kropli
krwi”,
wówczas chętnie przyczyniłby historii męczenników. I całkiem szczerze
wychwalałby potem
ich lojalność i poświęcenie.
Ekran pojaśniał. Sarsfield.
- Orientuje się pan w sytuacji, generale?
- Owszem.
- To dobrze. W świetle ostatnich wydarzeń jest pan obecnie najwyższym stopniem
oficerem tej floty. Sugeruję, by do chwili otrzymania z dowództwa innych
rozkazów podążał
pan obecnym kursem ku najbliższym imperialnym światom. Odradzam też, i przykro
mi, że
muszę to powiedzieć, próby przeszkodzenia „Victory” w obraniu własnego kursu.
Przeciwstawimy się im wszelkimi środkami. Niemniej, jeśli moja instrukcja
zostanie przyjęta,
żadna z pańskich jednostek nie znajdzie się w niebezpieczeństwie.
Stary żołnierz skrzywił się dziwnie i zaczerpnął głęboko powietrza jakby chciał
coś
powiedzieć. Potem się rozmyślił.
- Sugestia przyjęta.
- To tyle. Koniec.
Ekran pociemniał. Sten zastanowił się, cóż takiego Sarsfield zamierzał dodać. Że
żaden z jego statków nie dysponuje nawet ćwiercią siły ognia pancernika
„Victory”? Że ich
załogi nie składają się z samobójców? A może (tutaj Sten przeklął się w duchu za
niepoprawny romantyzm) chciał życzyć szczęścia? Mniejsza z tym.
- Jamedar Lalbahadur?
- Sah!
- Zwołaj ludzi. Chcę mieć ich blisko.
- Sah!
- Kapitanie Sind, co z twoimi?
- Już przy broni - odparła Sind.
- Komandorze, pardon, kapitanie Freston, proszę przygotować szalupę kapitańską
do
wystrzelenia. Potem zorganizujemy gdzieś nową. - Ciekawe, pomyślał Sten, jak
niewiele
trzeba, aby tak miła marynarce dyscyplina straciła na znaczeniu.
- Tak jest.
- Panie Kilgour? Może powinniśmy jak ci antyczni wojacy wyrysować na podłodze
szablą linię i sprawdzić, kto ma ochotę bronić fortu Alamo?
- Z miłą chęcią - odparł Alex po krótkim wahaniu - ale ważniejsza jest chyba
sprawa
bezpieczeństwa. Najlepiej zrobię, jeśli...
- O Chryste!
Sten nie miał pojęcia, skąd u Alexa te opory, przypomniał sobie jednak coś o
wiele
istotniejszego, też zresztą związanego ze sprawami bezpieczeństwa. Miał przecież
jeszcze
dwie karty, dwa atuty można powiedzieć, pod warunkiem, że nadal były coś warte.
Rozpiął
bluzę munduru i wyciągnął małą sakiewkę, którą nosił zawieszoną na szyi. Wyjął z
niej dwa
płaskie kawałki plastiku.
- Wszyscy stan gotowości - rozkazał i szybko skierował się przez mostek do
centralnej
stacji komputera. Tam kazał dwóm operatorom poszukać sobie zajęcia gdzie
indziej,
zaciągnął osłaniającą moduł kotarę i wysunął klawiaturę.
Uruchomił system.
Ta stacja była jedną z trzech na pokładzie z bezpośrednim dostępem do ALL/UN -
centralnej imperialnej sieci, obejmując, wszystkie centrale dowodzenia na
wszystkich
światach i każdy, bez wyjątku, imperialny statek.
Miała dostęp albo i nie - Teoretycznie powinna, wszelako „Victory” został już
najpewniej pozbawiony wszelkich połączeń podobnie, jak zamilkła za sprawą
Imperatora jego
prywatna, bezpośrednia linia do kabiny Stena.
Wydawało mu się, ze minęły tygodnie, miesiące i dekady, całe epoki geologiczne,
nim
zgłoszenie sieci pojawiło się na ekranie. Mignęło i znikło.
Jego miejsce zajął napis: ACCORDANZA.
Sten podał kod statku.
Znowu długie oczekiwanie.
Już myślał, że ujrzy wizerunek wyprostowanego środkowego palca z komunikatem
BRAK DOSTĘPU, ale nie. Pokazał się komunikat ATELIER. Podsunął maszynce pierwszą
kartę czipową z programem. Długa chwila niepewności i: BORRUMBADA. Przyjęli.
Znów
ATELIER. Sięgnął po drugą kartę. Sieć przyjęła i to. No to teraz módlmy się,
żeby oba małe
dranie zrobiły, co do nich należy.
Karty z mikroczipami dostał w podarunku od Iana Mahoneya, niegdysiejszego
dowódcy w sekcji Modliszki, późniejszego admirała i najbliższego przyjaciela
Wiecznego
Imperatora, jeżeli w ogóle kogoś można nazwać przyjacielem władcy. Jednak
obecnie
Mahoney nie żył. Został oskarżony o zdradę Imperatora i uznany za winnego. Wyrok
wykonano.
Wielka szkoda, stary, pomyślał Sten, że sam nie zdążyłeś ich wykorzystać, zanim
to
Wieczne Gówno cię załatwiło. Ale zaraz przywołał się do porządku: to nie chwila
na
sentymenty.
Odchylił zasłonę i ujrzał oczekującego Alexa.
- Poszły?
- Tak jest, panie Kilgour, sir. Już w drodze, sir. Prosto do celu, sir. I czy
ktoś mógłby
podać herbatę, sir?
- Paskudna ciecz, akurat dla Angoli. Wolę coś mocniejszego - mruknął Alex i
zaciągnął szczelnie kurtynę.
Sten zaś ruszył korytarzem łączącym mostek z centralnym wyciągiem
komunikacyjnym pancernika i dalej do hangaru w pobliżu rufy. Gurkhowie bez
dodatkowych
rozkazów potruchtali za nim. Wszyscy uzbrojeni jak należy.
Sind i jej Bhorowie czekali na skrzyżowaniu szlaków. Dziewczyna skinęła na swój
oddział i na Gurkhów, by poszli przodem. Przez chwilę została sama ze Stenem na
zakręcie
korytarza.
- Dziękuję - powiedziała.
- Za co?
- Że nie pytałeś.
- O co?
- Idiota.
- Chcesz powiedzieć...
- Właśnie.
- Ale przez myśl mi nawet nie przeszło, byś mogła... znaczy...
- I masz rację. Zostaję na ochotnika. Zresztą, nigdy nie składałam ślubowania na
wierność jakiemukolwiek Imperatorowi. Poza tym potrafię rozpoznać wygranego.
Sten przyjrzał się jej bliżej. Nie wyglądała na kogoś, kto próbuje żartować dla
podbudowania morale.
- Moi przodkowie byli Jannissarami*. [* Patrz „Światy Wilka”- tom 2. Podobnie w
kwestii Bhorów.] Służyli tyranom, którzy zasłaniali się imieniem boga,
wymyślonego przez
nich samych. Przysięgałam, że jeśli zostanę żołnierzem, nigdy się do nich nie
upodobnię. W
gruncie rzeczy marzyłam o wojowaniu z takimi skurwielami, jak ci nasi prorocy.
Lub jak
Iskra. Czy Imperator.
- Dobra, już mi to kiedyś mówiłaś - mruknął Sten. - Ale zastanawiam się, czy
będziesz
jeszcze miała po temu okazję. Choćby na jeden celny strzał w ostatniej, pełnej
patosu chwili.
- Żadne takie - żachnęła się Sind. - Skopiemy mu dupę. Teraz idziemy. Pora na
kazanie.
Sten stanął na stateczniku myśliwca i spojrzał na prawie dwutysięczny tłum. Byli
tu
wszyscy załoganci „Victory” z wyjątkiem tych, którzy musieli pozostać na
stanowiskach
bojowych i przy najistotniejszych systemach kolosa. No i jeszcze resztka
personelu
ambasady; ci stali najbliżej. Tematem kazania miało być tyranobójstwo, jednak
Sten nie
spodziewał się po nim zbyt wiele. Ze wszystkich sił starał się nie spoglądać na
biegnące pod
sufitem hangaru galeryjki obsadzone już przez Bhorów i Gurkhów na wypadek, gdyby
ktoś
chciał zgłaszać swe obiekcje inaczej, niż tylko werbalnie.
- Dobra - stwierdził Pod koniec przemowy. - Tak to wszystko wygląda Naplułem
Imperatorowi w twarz. Nie może pozwolić mi zniknąć i udawać, że nic się nie
zdarzyło.
Zresztą, wcale nie zamierzam znikać. Zmilczę co dalej głównie dla tego, iż nie
spodziewam
się, aby ktokolwiek z was zamierzał podzielić mój los. Zresztą, nie trzeba
szczególnej
biegłości, aby przewidzieć dalszy bieg wydarzeń, a przecież są wśród was zapewne
i
programiści, którzy pamiętają to i owo z analizy strategicznej. Na razie mam
„Victory” i, być
może, poparcie przynajmniej garstki innych, którzy myślą podobnie jak ja. Co
oznacza, że
mogę odpowiedzieć siłą. Tak, to właśnie zamierzam. Przez większość życia
służyłem
Imperatorowi, jednak ostatecznie wszystko się posypało. Tak jak w Gromadzie
Altaic, na
przykład. Owszem, ci biedacy są krwiożerczymi dzikusami, ale przez nas zrobiło
się jeszcze
gorzej. To my zmieniliśmy tamtejszy zamęt w beznadziejny, morderczy chaos.
- Chociaż - Sten opamiętał się i ściszył głos tak bardzo, że stojący dalej
musieli tęgo
nadstawiać uszu. - Nie powinienem mówić „my”. I wy, i ja uczyniliśmy co w naszej
mocy.
Jednak to nie starczyło. Nie starczyło, bo był jeszcze ktoś, kto rozgrywał swoją
własną grę.
Imperator. Wykonywaliśmy jego rozkazy - i spójrzcie, co z tego wynikło. Nie
chciałem
pozwolić na zniszczenie całej planety dla zatuszowania sprawy. I to już chyba
wszystko, co
mogę teraz powiedzieć. Szalupa kapitańska niebawem będzie gotowa. Wróci do
reszty floty.
Macie około godziny na spakowanie się i załadunek. I tak właśnie powinniście
uczynić.
Pożyjecie o wiele dłużej, jeśli zostaniecie po stronie Imperatora niezależnie od
tego, kim jest i
czego się dopuszcza. Ja nie mam wyboru. Wy tak. Została godzina. Usuńcie się z
linii ognia.
Teraz. Natomiast ci, którzy nie mają już ochoty służyć szaleńcowi gotowemu
pogrążyć
Imperium w takim samym chaosie jak ten, który dopiero co widzieliśmy, niech
przejdą za
przegrodę hangaru. I tyle. Dziękuję za pomoc, dziękuję za służbę. Życzę
wszystkim szczęścia
niezależnie od tego, co wybiorą. Spocznij.
Sten odwrócił się. Udając zajętego rozmową z Sind, łowił jednak pilnie gwar
głosów i
tupot butów na pokładzie.
Sind nie patrzyła na niego, tylko lustrowała ładownie w poszukiwaniu
potencjalnego
napastnika.
Nagle rozmowy i kroki ucichły.
Sten obrócił się z wysiłkiem i zamrugał zdumiony.
- Pierwszy przeszedł za przegrodę twój personel dyplomatyczny - odezwała się
Sind,
nie czekając na pytanie Stena. - Całkiem ich przekabaciłeś.
- Do diabła - wykrztusił Sten.
- Bez kitu - przytaknęła Sind. - Masz chyba też ze dwie trzecie załogi. A ja
myślałam,
że w marynarce nikt nigdy nie zgłasza się na ochotnika. Tymczasem proszę,
zebrałeś całkiem
obiecującą bandę rebeliantów.
Zanim zdążył uczynić coś stosownego do sytuacji, na przykład paść na kolana i
zanieść modły dziękczynne do bogów Bhorów, którzy pobłogosławili (lub przeklęli)
ten
statek, umieszczając na jego pokładzie grubo ponad tysiąc osób z trwałym
defektem mózgu,
odezwał się komunikator.
- Sten na mostek! Sten na mostek!
W głosie mówiącego pobrzmiewało zaniepokojenie wieszczące rychłą i nieuniknioną
katastrofę.
- Na tych sześciu ekranach mamy komplet transmisji z wewnętrznej sieci
„Benningtona”. Pojawiły się, gdy tylko nawiązaliśmy łączność.
Sten spojrzał na monitory. Pokazywały stanowiska obsługi uzbrojenia. Wszystkie
były
opuszczone.
- Nie podejrzewam, aby to szło na żywo - ciągnął Freston.
Sten zerknął na główny ekran. Pośrodku widniał „Bennington”, nosiciel myśliwców
i
najcięższa jednostka we flocie Sarsfielda. Obok jaśniały dwie kreski, które
komputer
zidentyfikował jako niszczyciele. Kierowały się całą naprzód prosto na
„Victory”. Albo
Sarsfield nakazał im samobójczy atak, bo przecież żadna z tych jednostek nie
mogła równać
się z pancernikiem, albo na ich pokładach działo się coś dziwnego.
- Sześć wyrzutni Kali obsadzonych - zameldował Freston. - Cele wprowadzone, czas
odpalenia cztery sekundy.
- Powtórzcie pierwszą transmisję z „Benningtona”.
Freston przełączył boczny ekran na odtwarzanie.
Ukazał się mostek „Benningtona”, który do złudzenia przypominał wnętrze baru po
szampańskiej zabawie. Oficer na pierwszym planie miała rękę w bandażach i
podarty
mundur.
- „Victory”, tu „Bennington”. Proszę o odpowiedź na tym kanale, wąską wiązką.
Mówi komandor Jeffries. Przejęłam dowodzenie na „Benningtonie”. Oficerowie i
marynarze
tej jednostki wypowiedzieli posłuszeństwo Imperatorowi i przeszli pod moje
rozkazy.
Chcemy do was dołączyć. Proszę o odpowiedź.
Ekran zamigotał i przekaz powtórzył się od początku.
- Odebraliśmy też transmisję z jednego z niszczycieli, „Aoife”. Ten drugi to
„Aisling”.
oba klasy Emer. - Wskazał zdjęcie z katalogu flot Jane’s rzucone na sąsiedni
ekran. Sten
nawet nie spojrzał.
- Ich przekaz jest krótszy, parą zdań wystukanych na klawiaturze otwartym
tekstem.
Cytuję: „Aoife” i „Aisling” zgłaszają akces. Przechodzimy pod dowództwo Stena.
Port
macierzysty obu statków: układy Hondżo”. Gdzie w tym sens, sir?
Sens można było bez trudu odgadnąć. Hondżo słynęli w całym Imperium jako
bezwzględni kupcy. Nienawidzono ich za to serdecznie. Uznawali się za pępek
wszechświata
i nastawiali się zawsze na maksymalny zysk, wszelako potrafili też być
absolutnie lojalni
wobec tych, którym zgodzili się służyć. Przynajmniej jak długo lojalność była
wzajemna. Byli
również groźni, i to w najwyższym, graniczącym z samozagładą stopniu. Dowiedli
tego w
okresie bezkrólewia, gdy rada próbowała wykraść im zapasy AM2.
Sten słyszał plotki, że podobno od czasu powrotu Imperatora Hondżo odczuwali coś
na kształt niedosytu i twierdzili, iż nie zostali należycie wynagrodzeni w
wymiernej walucie
za wierność Imperium. Było w tym nieco racji.
- Usunąć ich namiary z głowic Kali. Nawiązać łączność, gdy tylko skończę
rozmawiać, i czekać na instrukcje - rozkazał Sten. - Sprawdzimy, jak dalece są
po naszej
stronie. A teraz dajcie mi tę Jeffries z „Benningtona”.
Połączenie nawiązano błyskawicznie, a rozmowa była krótka. Załoga na
„Benningtonie” rzeczywiście dopuściła się buntu. Kapitan zginął, pięciu oficerów
i
dwudziestu marynarzy wylądowało w izbie chorych. Wierne Imperatorowi pozostało
tylko
jakieś trzydzieści procent obsady, obecnie pod strażą.
- Oczekujemy rozkazów - zakończyła Jeffries.
- Po pierwsze - powiedział Sten, myśląc gorączkowo - witamy w naszej upiornej
bajce. Osobiście uważam, że powariowaliście. Po drugie, wszystkich lojalistów
przygotować
do przesiadki. Jeśli macie jakiś lekki prom zaopatrzeniowy, to zróbcie z niego
użytek. Gdyby
nie dało się inaczej, zdemontujcie uzbrojenie myśliwców i tam zapakujcie całe
towarzystwo.
Po trzecie, nie obsadzajcie własnych stanowisk kontroli uzbrojenia. Przepraszam,
ale w naszej
sytuacji nie możemy nikomu ufać. Po czwarte, szykujcie się na przyjęcie gości.
Po piąte,
sprzęgnijcie swój komputer nawigacyjny z naszym. Mamy kawał drogi przed sobą,
pójdziecie
w konwoju jako jednostka prowadzona.
- Tak jest. Wykonamy. Czekamy na przybycie waszego personelu. I... dziękuję.
Sten wyłączył ekran. Nie miał czasu zdumiewać się, czemu właściwie aż tak liczna
gromada idiotów postanowiła towarzyszyć mu w celi śmierci. Poszukał wzrokiem
Alexa.
Edynburczyk siedział przy głównej konsoli i wydawał się dość zadowolony z
siebie.
Ukradkiem wezwał Stena, kiwając palcem. Ten niemal jęknął, ale podszedł.
- Przepraszam, szefie. Zanim ruszymy dalej, miałbym coś do przekazania. Bo
widzisz,
chłopcze, wciąż jesteśmy bogaci.
Sten zdusił w sobie miłą, choć samobójczą chęć nakopania Alexowi. Co to ma u
diabła wspólnego z...
- Ponieważ troszkę nam się spieszy, wyłożę kwestię jak najprościej. Podczas gdy
ty
werbowałeś tych półgłówków, jak zająłem się naszymi kontami. Jednostki wyjęte
spod prawa
nade wszystko winny być wypłacalne. Tak zatem wyszukałem wszystko, co tylko było
pod
ręką i przesunąłem do tego samego banku, w którym praliśmy forsę w dawnych
dniach
Modliszki.
Sten chciał już coś powiedzieć, ale zrozumiał, że to nie chciwość kierowała
Alexem.
Każda rewolucja, podobnie jak wszelkie formy uprawiania polityki, karmi się
pieniądzem.
Brak odpowiedniej sumy kredytów doprowadził już niejeden „słuszny protest” do
upadku
równie skutecznie, jak utopijne myślenie przywódców. Aby przetrwać tę wojnę, o
jej
wygraniu nie mówiąc, Sten będzie potrzebował całej gotówki wszechświata.
Kilgour zaś wcale nie przesadzał, określając ich jako krezusów. Wiele lat temu
gdy
gnili jeszcze w więzieniu Tahnijczyków, ich dawna towarzyszka z oddziału
Modliszki,
wywodząca się z Romów Ida, zagrała ich gromadzonym na koncie żołdem i pomnożyła
go
naprawdę wielokrotnie. Sten mógł kupić sobie potem własną planetę, a Kilgour
zbudował z
pół tuzina zamków (każdy otoczony rozległymi włościami) na swojej rodzinnej
planecie
zwanej Edynburg.
- Podejrzewając, że mogą spróbować ruszyć tym śladem, zawiadomiłem Idę, by
oczekiwała naszego uroczego towarzystwa. Nim to wszystko się skończy, przyda nam
się
chyba kompania Cyganów. Aha, i dałem jeszcze cynk naszemu królowi szmuglerów,
chociaż
nie wiem, czy skrzynka kontaktowa Wilda nadal jest aktualna. I to wszystko,
szefie. A teraz,
czy masz dla mnie jakieś godziwe zajęcie? Bo podejrzewam, że tak łatwo spokoju
nam nie
dadzą, wręcz przeciwnie, raczej rychło kogoś nam tu pchną.
Ledwo to powiedział, już się poderwał, gotów do natychmiastowego działania. Sten
kiwnął aprobująco głową.
- I w tym się nie mylisz. Poza tym, Imperator też lada chwila wyśle swoje psy
gończe.
Ale mniejsza z tym. Weź połowę Bhorów i ruszaj na „Benningtona”. Upewnij się,
czy ich
intencje są szczere.
- A jeśli nie są?
- Zrobisz, co uznasz za stosowne. Jeśli to jednak pułapka, to niech im potem
będzie
przykro, nie nam. Dwie wyrzutnie Kali pozostaną w pogotowiu aż potwierdzisz, że
to
zbyteczne. Przytrzymam też eskadrę myśliwców na bliskim patrolu.
- No to ruszam. - I Kilgoura wymiotło.
Sten chętnie odetchnąłby głęboko i chwilę pomyślał, jednak czasu miał akurat
tyle, by
załatwić tylko najważniejsze sprawy. Wrócił do komandora, obecnie kapitana,
Frestona.
- Dobra, kapitanie. Słyszałeś, co zamierzamy. Sprzęgniemy wszystkie trzy
jednostki z
„Victory”. Proszę zaprogramować komputer na serię przypadkowych zmian kursu.
- Tak jest.
- Jedna eskadra myśliwców ma zająć stanowiska wokół „Benningtona”. Drugą eskadrę
oddać pod dowództwo... tej, jak jej tam, La Ciotat... Niech trzyma się jedną
sekundę świetlną
za formacją. Też sprzęgnięta z „Victory” jako straż tylna. Przy każdym skoku w
nadprzestrzeń będziemy zostawiać za sobą jeden pocisk Kali z „Benningtona”
sterowany
przez personel Renzi. Nie lubię, jak mnie śledzą.
- Tak jest.
- A teraz łącz mnie z tymi ściubigroszami z Hondżo.
- Tak, sir. Nasz port docelowy?
Sten nie odpowiedział.
Nie dlatego, by nie miał nic do powiedzenia, jednak wiedział, iż dobry
konspirator
wyjawia swoje zamiary dopiero po ich zrealizowaniu. A przyszły mu do głowy aż
dwie
rzeczy, które należało uczynić. Szczególnie, że dzięki cudownemu splotowi
nieprawdopodobnych, radujących serce zdarzeń, dysponował nie tylko pancernikiem,
ale i
zaczątkiem czegoś na kształt floty.
Pierwszy pomysł nie pociągał go zbytnio, jednak rozsądek dyktował swoje.
Ostatecznie wszyscy rebelianci marzą o jakiejś Bastylii do zburzenia. Na dobry
początek.
Druga kwestia?
Mahoney, gdy go ciągnęli na śmierć, krzyknął „Wracaj do domu”.
Sten domyślił się wreszcie, o jakim miejscu mówił Mahoney, chociaż nadal nie
miał
pojęcia, czemu i po co.
Miał jednak nadzieję, że domysł jest słuszny.
Rozdział 2
Urzędasowi o sennym spojrzeniu wbiła łokieć pod żebra, oficerowi marynarki
nastąpiła energicznie na stopę, innemu biurokracie rozlała na kałdun gorącą
kawę.
Ranett przeciskała się przez tłum z wprawą świadczącą o długiej praktyce,
chociaż
nikt zapewne nie był tu dość dobudzony, by rzecz zauważyć, a co dopiero docenić.
Na
odchodne rzucała przez ramię „Przepraszam... tak mi przykro... ale ze mnie
niezgraba...” i
natychmiast wynajdywała nowe luki w miejscach, gdzie nikt inny szpilki by nie
wcisnął. Cały
ten czas nie spuszczała z oczu ostatecznego celu wędrówki - wielkich drzwi
wiodących do
sali prasowej zamku Arundel.
Przy samym wejściu na jej drodze wyrósł jednak facet wielki jak góra, w czarnym
mundurze ze stylizowanym IS na rękawie. Druga litera oplatała pierwszą niczym
wąż.
Cudownie, pomyślała ze złością, Internal Security, pieprzona Wewnętrzna Służba
Bezpieczeństwa.
Błysnęła najsłodszym z uśmiechów, który rozbrajał zwykle wszystkich w miarę
przytomnych, heteroseksualnych samców.
- Przepraszam, jeśli można... - zaczęła i spróbowała zanurkować strażnikowi pod
ramieniem do wnętrza sali, skąd dobiegał suchy głos rzecznika.
Już zaczęli, dranie, pomyślała, ktoś mi za to zapłaci.
Ale strażnik nie ustąpił.
- Tylko dziennikarze - warknął.
- No właśnie - odparła, nie przestając czarować.
Wyjęła plakietkę potwierdzającą akredytację i przytrzymała ją przed oczami
draba.
Przyjrzał się uważnie, porównał wizerunek z obliczem właścicielki. Wszystko
metodycznie i
diabelnie powoli.
- Chyba się zgadza - mruknął i skrzywił paskudnie oblicze.
Aha, jeszcze piękniej, przebiegło Ranett przez głowę. Jeden z tych, co
nienawidzą
pismaków.
- Ale i tak nie wejdziesz
- A to czemu do jasnej…?
Bezpieczniak jakby się zawahał. Cała słodycz Ranett uleciała bez śladu, teraz
jej twarz
stężała jak sopel lodu. Tamten jednak zignorował ostrzeżenie.
- Bo takie mam rozkazy - rzucił. - Konferencja już się zaczęła... Nikt nie może
przejść,
aż się skończy.
Chwile później przestał się uśmiechać. Zaczął się koszmar.
- Złaź mi z drogi, wypierdku niedochędożony - usłyszał. - Albo zaraz mnie
wpuścisz,
albo zrobię z twoich klejnotów jajecznicę na kabanosie.
Ranett puściła język w ruch na całe półtorej minuty. Przekleństwa i
niecenzuralne
groźby przerastały wszystko, co strażnik dotąd słyszał. Został uprzedzony nawet,
że jeszcze
chwila, a dziennikarka załatwi mu audiencję u szefa izby tortur Imperatora.
Sekundy ciągnęły się niemiłosiernie, aż w końcu móżdżek mundurowego zaczął
cokolwiek kojarzyć. Przede wszystkim nazwisko widoczne na identyfikatorze. Ta
mieszająca
go z błotem kobieta była znana I to bardzo. Była wręcz legendą mediów. Była
reporterką
podczas wojny z Tahnijczykami. Przetrwała krwawe lata terroru rady. Nawet on
oglądał z
podziwem jej wielokrotnie nagradzane reportaże. Wielcy władcy i szefowie
korporacji
czmychali przed nią i jej ekipą lub płonili się niczym mali chłopcy przyłapani
na brzydkiej
zabawie pod kołdrą.
Gdy przerwała wreszcie dla zaczerpnięcia oddechu - lub w poszukiwaniu inspiracji
-
strażnik sprawnie zszedł jej z drogi. Wolałby już spotkanie z najwredniejszym
sierżantem,
opuścił zatem posterunek i nie powrócił, aż usłyszał jak drzwi się otwierają i
zaraz zamykają
z sykiem. Obejrzał się ostrożnie... i odetchnął głęboko, nieco trwożnie. Do
końca konferencji
prasowej nic mu nie grozi. I pieprzyć rozkazy.
Admirał flory Anders, szef działu operacyjnego marynarki Jego Wysokości, zaklął
w
duchu widząc Renett wślizgującą się do zatłoczonej sali. Zaraz wyłudziła od
jakiegoś
naiwniaka miejsce w fotelu przy środkowym przejściu.
Aż do teraz wszystko rozwijało się znakomicie. Otrzymawszy pierwsze wieści o
kłopotach w Gromadzie Altaic, nie czekał na rozkazy Imperatora, lecz od razu
uruchomił
własny sztab kryzysowy do współpracy z mediami.
Krytycy admirała, obecnie wszyscy jakby niemi i głusi, uważali go za zbyt
młodego
na takie stanowisko. Uchodził też za przesadnie przystojnego, co na dodatek
potrafił
wykorzystać, i gładkiego w obejściu. Na szczyty awansował raczej dzięki talentom
politycznym niż militarnym. Liczne odznaczenia bojowe zdobył obejmując
odpowiedzialne
stanowiska na świeżo zajętych terenach przeciwnika. Sceny walki odgrywał jedynie
na użytek
operatorów filmowych.
Pierwszym jego posunięciem jako szefa działu operacyjnego marynarki było
wprowadzenie nowych metod współpracy z mediami. Zasady były proste: (1)
konferencje
prasowe dotyczące sytuacji kryzysowej są dostępne jedynie dla posiadaczy
akredytacji
wydanych przez jego biuro; (2) zadawać mogli wyłącznie pytania dotyczące
„faktów”
prezentowanych na danej konferencji i (3) tylko specjalnie wyznaczonym
rzecznikom. Zaś (4)
naruszenie którejkolwiek z trzech pierwszych zasad mogło zostać potraktowane
jako
stworzenie zagrożenia dla bezpieczeństwa Imperium, a nawet jako zdrada.
Pewnych spraw nie mógł jednak przeskoczyć. Wśród gości byli dziennikarze i
publicyści równie niekiedy popularni jak największe gwiazdy telewizyjnych
seriali. Osoby te
zarabiały krocie i uchodziły raczej za instytucje, niż zwykłych śmiertelników.
Szczęśliwie większość z nich można było oswoić. Dzięki wrodzonemu geniuszowi
Anders szybko ustalił, że nawet najbardziej dokuczliwy dziennikarski giez rychło
staje się
niewolnikiem systemu, na którym żeruje. Inaczej nie ma co marzyć o sławie ani
bogactwie.
Jedna Ranett nie pasowała do tego wzoru. Była sławna, bogactw nie pragnęła. Nie
zależało jej na niczym, prócz rozgłosu, który traktowała zresztą
instrumentalnie, jako
skuteczne narzędzie umożliwiające osiąganie konkretnych, zawodowych celów.
Admirał Anders musiał zatem umieścić ją na liście zaproszonych, jednakże na
ostatniej pozycji. Po cichu zalecił też, aby nie spieszyć się zbytnio z
wysłaniem
zawiadomienia. Najlepiej uczynić to w ostatniej chwili, może nie zdąży.
A jednak zdążyła. Cholera. Mimo upiornie wczesnej pory - admirał celowo
wyznaczył
początek konferencji na dwie godziny przed świtem - wyglądała nawet na
przerażająco
przytomną. Odmiennie, niż jej ziewający koledzy, którzy tylko kiwali głowami,
wysłuchując
potulnie najeżonej ogólnowojskowym żargonem mowy ulubionego rzecznika Andersa.
- ...i to tyle, jeśli chodzi o historię i fizyczne uwarunkowania Gromady Altaic.
Zwięzłe
przedstawienie profili planetarnych i chronotabele przeliczeniowe znajdziecie w
materiałach,
które już wam przekazaliśmy - perorował rzecznik. - Otrzymaliście też krótki
szkic dotyczący
czterech dominujących tam ras: Jochian i Torków - obie rasy ludzkie oraz Suzdali
i Bogazich
- obcych. Należy zaznaczyć, ze rasą dominującą są Jochianie. Każda z tych ras
żywi
podbudowaną historycznie nienawiść do pozostałych.
W sali rozległ się szelest rozkładanych dokumentów.
- Teraz zagadnienia polityczne. Wszyscy znacie to na wylot, jednak krótko je
omówię.
Po śmierci zaufanego sojusznika Imperatora, Khaqana, zaistniała groźba anarchii.
Władca
należał do jochiańskiej większości. Niestety, nadmiar pracy i mnogość służbowych
obowiązków nie pozwoliły Khaqanowi zadbać o sukcesora. Na nowego przywódcę
Imperator
wyznaczył doktora Iskrę, słynnego jochiańskiego uczonego i wzorowego obywatela
Imperium...
Ranett zaczynała orientować się, co tu jest grane. Po nieobecnym spojrzeniu
kolegów i
koleżanek poznawała, iż jak dotąd z ust mówców nie padło nic istotnego. Jak
dotąd... A ci
nieszczęśnicy siedzieli tu już z godzinę. Godzinę pełną monotonnych przemów, bo
przecież
przed obecnie wymądrzającym się „znawcą” występowali inni, wszyscy z tymi samymi
nudnymi sprawozdaniami, z których w żaden sposób nie można było zorientować się,
że w
Gromadzie Altaic działo się ostatnio cokolwiek naprawdę bulwersującego. Tak,
założona
jakiś czas temu blokada informacyjna działała naprawdę dobrze. Ranett dopiero co
wróciła z
wyprawy, podczas której próbowała dostać się do omawianego sektora. Tuż przed
osiągnięciem celu nakazano jej wracać na Świat Centralny i było to polecenie
wydane
najwyraźniej gdzieś na najwyższym szczeblu władzy.
Przejrzała szybko zgarnięte po drodze na miejsce materiały opatrzone ogólnym
tytułem „Porządek konferencji prasowej poświęconej sytuacji kryzysowej”. Fajnie,
pierwszych kilkanaście punktów przewidywało naświetlenie tła wydarzeń. Drugi
blok
tematów to „Istota kryzysu”. Odpowiedzialny: admirał floty Anders, szef Działu
Operacyjnego Marynarki Wojennej Jego Wysokości. Potem przewidziano pytania z
sali i
odpowiedzi. Nigdzie w materiałach nie znalazła najmniejszej wzmianki, na czym
mianowicie
polegał ów kryzys, tyle tylko, że sprawa miała coś wspólnego z Gromadą Altaic.
Sądząc po
osobie szefa działu operacyjnego, chodziło zapewne o jakieś kwestie militarne.
Gdyby Ranett miała zwyczaj gwizdać w chwilach podniecenia, byłby to odpowiedni
moment. Coś tu musi solidnie śmierdzieć. Nauczyła się już dawno, że Imperium
zwykło
chwalić się sukcesami bez zwłoki, natomiast doniesienia o niepowodzeniach
pakowano
zawsze na sam koniec.
Rozglądając się po sali złowiła w przelocie spojrzenie admirała Andersa. Patrzył
na
nią z wyraźną odrazą. Świetnie! Uśmiechnęła się krzywo w odpowiedzi. Udał, że
nie
zauważył i zaczął bardzo pilnie słuchać przemowy rzecznika.
- ...największa trudność wiązała się z obecnością - mówił tenże - licznych
silnie
uzbrojonych flot dowodzonych przez istoty z kilku wysoce nieobliczalnych ras. Na
początek
zorganizowano zatem spotkanie z dowódcami sił wrogich doktorowi Iskrze.
Równocześnie
Wieczny Imperator wysłał zespoły floty mające mu pomóc w utrzymaniu pokoju.
Dowodził
nimi jeden z najzdolniejszych i najbardziej lojalnych wyższych oficerów
Imperium, admirał
Mason...
W głowie Ranett zabrzęczały dzwonki alarmowe. Czemu on tak chwali tego Masona?
I skąd czas przeszły? Po chwili dzwonki zmieniły się w ogłuszającą syrenę.
Dlaczego
rzecznik przemilczał imię tego, kto kierował wysiłkami dyplomatycznymi:
ambasadora
pełnomocnego Stena, jednej z najznakomitszych postaci z otoczenia Wiecznego
Imperatora.
Biedny drań, pomyślała Ranett zgadując, że Sten przewidziany został na kozła
ofiarnego,
może nawet czekał go wyrok. Ewentualnie było już po egzekucji.
- ...mimo wielu przeciwności, które napotkaliśmy po drodze, możemy dziś z dumą
obwieścić, iż sytuacja w Gromadzie Altaic zmierza ku normalizacji. Przywrócono
porządek i
w niedalekiej przyszłości należy oczekiwać wznowienia swobodnej komunikacji i
łączności z
gromadą.
Tak, tak, pomyślała Ranett. Wiedziała już, że to naprawdę głębokie bagno.
Wątpiła
też, by „niedaleka przyszłość” ziściła się kiedykolwiek za jej żywota.
- Na tym kończę omawianie ogólnego tła - powiedział rzecznik i uśmiechnął się
nieszczerze. - Dziękuję państwu za uwagę. Obecnie admirał Anders zapozna państwa
z
najświeższymi raportami o przebiegu wydarzeń.
Rozległy się głośne oklaski i Anders wystąpił przed front zespołu. Ranett
poczuła
zimny dreszcz. Zauważyła, iż najgłośniej klaskały sławne podpory wielkich
stacji. Ludzie czy
obcy, dla Ranett wszyscy oni wyglądali podobnie - bogate, zarozumiałe i
zadowolone z siebie
towarzystwo.
- Proszę państwa, przykry to dla mnie obowiązek, ale z całą powagą muszę was
zawiadomić, że jeden z naszych ludzi dopuścił się zdrady bezczeszcząc to, co
ja... i setki
tysięcy żołnierzy sił imperialnych uważamy za najświętsze.
Ranett aż się pochyliła. Zaczyna się, pomyślała.
- Kilkanaście godzin temu admirał Mason trafił na ślad spisku mającego obalić
Jego
Wysokość, Wiecznego Imperatora.
Wybuchła wrzawa. Anders uniósł dłoń i poczekał na ciszę.
- Knowania skryte za parawanem niepokojów w Gromadzie Altaic - podjął po chwili
-
wyszły na jaw, gdy tylko spiskowcy zaczęli działać. Admirał Mason przeciwstawił
im się z
całą mocą, i zdziesiątkował zdrajców... jednak zarówno on, jak i cała załoga
ponieśli śmierć.
Wrzawa wybuchła z nową siłą. Dziennikarze zerwali się z miejsc, wykrzykując,
jeden
przez drugiego pytania. Ranett została w fotelu i uważnie przyjrzała się
Andersowi. Lewy
policzek dziwnie mu drgał, oczy lśniły nienaturalnie. Wniosek: admirał łgał aż
się kurzyło.
Mówca znów poprosił gestem o ciszę. Raz jeszcze posłuchali., - Autorem spisku
był
ten, któremu wszyscy ufaliśmy bez zastrzeżeń. Od dawna nosił się z szalonym
zamiarem
zamordowania naszego Imperatora, by ponownie sprowadzić pasmo klęsk na
Imperium... To
ambasador pełnomocny Sten! Człowiek, którego Wieczny Imperator poważał, cenił i
darzył
zaufaniem. Ucieszy was wiadomość, że chociaż przestępca zdołał umknąć, to jednak
jego siły
zostały zniszczone lub rozproszone. Jak to się mówi, zapędzamy ich w kozi róg i
wyłapiemy
kolejno, jak ryby z saka.
Anders skończył przemowę i z właściwym sobie wdziękiem pozwolił popłynąć rzece
pytań.
- Czy są jakieś nowe informacje o losie tego łajdaka, admirale? - spytał jeden z
wyraźnie przepłacanych prezenterów.
- Nic, co mógłbym oficjalnie ujawnić - odparł Anders. - Jednak możecie być
spokojni,
że Sten i jego pomagier, Alex Kilgour, jakkolwiek długo by uciekali, nie ukryją
się przed
nami.
- Czy siły rebeliantów były jakoś uwikłane w ten spisek? - spytał ktoś inny.
- Ze względu na bezpieczeństwo Imperium nie mogę naświetlić szerzej tej sprawy.
Wspomnę jednak, że z racji swoich obowiązków Sten kontaktował się wielokrotnie z
rebeliantami.
- Czy istnieje prawdopodobieństwo, by spisek miał szerszy zasięg?
- Nie potrafię jednoznacznie zaprzeczyć, ale raczej ma charakter lokalny. Służba
Bezpieczeństwa zbada wszystkie ślady.
Nadchodzi czas polowania na czarownice, pomyślała Ranett.
- Jakie straty poniósł admirał Mason?
- Przykro mi, ale nie mogę przedstawić pełnych danych. Nadmienię jedynie, iż na
skutek tchórzliwego ataku śmierć ponieśli wszyscy na pokładzie jego okrętu
flagowego.
- Ilu stronników Stena zostało zabitych lub wziętych do niewoli?
Anders wzruszył ramionami.
- Raz jeszcze muszę powołać się na względy bezpieczeństwa. Obiecuję, że we
właściwym czasie odpowiem wam na wszystkie pytania.
Ranett sięgnęła do torby z pomocnymi przy różnych okazjach akcesoriami i dobyła
jeden ze swych ulubionych rekwizytów. Wzmacniacz.
- Admirale Anders! - huknęła wypraktykowanym tonem. - Admirale Anders!
Mówca nie mógł jej zignorować. Westchnął i wskazał na dziennikarkę.
- Czy macie jakieś dowody przeciwko spiskowcom? - spytała.
- Dowody? - zdumiał się Anders. - Wspomniałem już, doszło do próby zamachu... -
spróbował się roześmiać. - Wiem, że to wczesna pora, Ranett, ale gdybyś zwracała
uwagę na
to, co wcześniej mówiłem...
- Wszystko słyszałam, admirale - odszczeknęła się Ranett. - Ale przypuszczam, że
jeśli uda wam się schwytać tego Stena...
- Żadne jeśli! Gdy go schwytamy...
- Pan wie lepiej, admirale. Jednak tak czy tak, jeśli czy gdy, Sten i ten Alex
Kilgour
trafią w wasze ręce... jakie dowody zdrady im przedstawicie? Podczas procesu,
rzecz jasna.
Na przykład, czy podsłuchiwano ich rozmowy? Czy dysponujecie obciążającą
spiskowców
korespondencją? Czy macie świadków ich spotkań ze znanymi wrogami Imperium? Coś
z
tych rzeczy.
Anders mało się nie zapluł.
- Do diabła! Zaatakowali i zniszczyli statek admirała Masona! Jakich jeszcze
dowodów trzeba?
Ranett nie miała zamiaru przyjmować nic na wiarę.
- Uczciwy sędzia może spytać o coś więcej, niż tylko domysły - stwierdziła. -
Chyba
pan to dostrzega. Na przykład, czy może nam pan przedstawić nagrania z tego
ataku? Zapis
rozmów między mostkami jednostek. Jakikolwiek dowód.
- Znów muszę powołać się na względy bezpieczeństwa - odparł Anders. - Później to
wszystko dostaniecie.
- Czyli, we właściwym czasie? - spytała Ranett.
- Sam lepiej bym tego nie określił.
Ranett wiedziała już, że nikt nie ma najmniejszego zamiaru stawiać Stena przed
sądem. Gość nigdy nie zostanie pojmany, w każdym razie nie żywcem.
Admirał powstrzymał się od uśmiechu i zaczął wycofywać.
- Jeszcze jedno pytanie, admirale... jeśli można.
Anders stłumił jęk.
- Dobra, Ranett, ale naprawdę jedno.
- Czy ten incydent z udziałem ambasadora pełnomocnego nie świadczy o poważnych
słabościach naszej służby dyplomatycznej?
- Oczywiście, że nie. To odosobniony incydent. Jeden człowiek działający w
otoczeniu grupki degeneratów. Nic więcej.
- A sprawa Iana Mahoneya?
Anders poczerwieniał.
- Jedno nie ma nic wspólnego z drugim - warknął.
- Naprawdę? Czy Ian Mahoney również nie zajmował się sprawami Altaic? Czy nie
był w swoim czasie przełożonym ambasadora pełnomocnego Stena? Czy podobnie jak
on nie
poświęcił całego życia służbie Imperatorowi? Czy nie został skazany, z wielkimi
fanfarami,
że dodam, za zdradę i stracony? Ejże, admirale, albo dwa plus dwa równa się
cztery, albo
mamy do czynienia z nieprawdopodobnym zbiegiem okoliczności, który i tak
wskazywałby
na pewne błędy w polityce kadrowej. Lojalni i zdolni obywatele, którzy bez
reszty związali
swe kariery z walką o dobro Imperium, nie zmieniają się tak nagle w zdrajców.
Chyba, że
dzieje się jeszcze coś, o czym nas nie powiadomiono.
- Przygotowujesz wstępniak, Ranett? - jęknął Anders.
- Nie, admirale. Zadaję tylko pytania. To moja praca. Pańska polega na
udzielaniu
odpowiedzi.
- Sama próba skomentowania podobnych spekulacji byłaby niestosowna i
niepotrzebnie nadałaby im rangę, na jaką nie zasługują - stwierdził Anders,
zwracając się ku
reszcie dziennikarzy. - I ostrzegam was... Wasza koleżanka wkroczyła na obszar,
który nie
należy do zakresu dzisiejszej konferencji zwołanej na temat kryzysu. Takie
działanie zostało
zakazane. I ona, i wy, ograniczycie się na przyszłość do pytań i komentarzy
związanych
bezpośrednio z przedmiotem spotkania, zgodnie z regulaminem. Czy jasno się
wyraziłem?
Zapadła dziwna cisza. Nikt nie spojrzał na Ranett. Dość wściekła, by lekceważyć
wszystkie regulaminy świata otworzyła usta, by zadać jeszcze jedno, celowo
dokuczliwe
pytanie.
Zanim to uczyniła, spojrzała admirałowi w oczy. Nie wróżyły niczego dobrego.
Funkcjonariusz służb bezpieczeństwa zrobił krok w kierunku audytorium. Wyraźnie
czekał na
polecenie. Ranett zamknęła usta.
Uśmiechnęła się, wzruszyła ramionami i schowała nos w notatkach.
Ocalała. Później uzyska odpowiedzi na swoje pytania. Jak nie tak, to inaczej.
Konferencja dobiegła końca i wszyscy pospieszyli do wyjścia. Ranett raz jeszcze
pomyślała o Stenie.
Biedny drań. Nie ma najmniejszej szansy.
Rozdział 3
- Sami głupcy wkoło! - ryknął Wieczny Imperator. - Przepłaceni, przeżarci
dobrobytem, uśmiechnięci kretyńsko i zadufani głupcy!
Imperator wyłuszczał powody swego niezadowolenia, otoczenie zaś zgodnie trzęsło
łydkami. Była w tym otoczeniu Avri, młoda kobieta o spojrzeniu staruszki,
szefowa personelu
dyplomatycznego. Był Walsh, przystojny, ale niewyobrażalnie ograniczony
przywódca z
Dusable, obecnie główny parlamentarny chwalca Imperatora. I Anders, który
dopiero co
poszkapił się przed Ranett na konferencji prasowej. Także Bleick, szambelan
Imperatora.
Oraz tuziny innych osób, w mundurach lub po cywilnemu, wszystkie zaś miotały się
za
gospodarzem po rozległej sali lub zwieszały w pokorze głowy, gdy ten przetaczał
się obok.
Imperator podszedł do Andersa i zmierzył go spojrzeniem błękitnych oczu, obecnie
szarawych jakby i lodowatych.
- Co to miało być, admirale? Podobno jest pan ekspertem od konferencji prasowych
i
innego wciskania kitu? Bo co do spraw naprawdę wojskowych to podejrzewam, że nie
wie
pan nawet, czym rzucać: granatem czy zawleczką?
- Tak jest, sir - odparł admirał, złączył pięty i wyprężył się jak rekrut.
- A ty, Avri... Miałaś użyć mózgu, a nie tej, tam... Podsunąłem ci wszystko, jak
na
tacy, całą bajeczkę... Było tylko wykrzyczeć ją głośno.
- Tak jest, sir - rzuciła Avri i oblizała nerwowo wargi.
- Ludzie, nie mam czasu by wyjaśniać wam podstawy uprawiania polityki - sapnął
Imperator. - Ci zdrajcy, rada, wpakowali Imperium w najgorsze położenie od dwóch
tysięcy
lat. I miną chyba następne dwa tysiące, nim jakoś to wszystko uporządkuję. Muszę
uporać się
z długiem, ugłaskać skamlących sojuszników, a gdy tylko zaczynam cokolwiek
nowego,
zaraz pojawia się jakieś zdradzieckie robactwo. Moim zdaniem... a to jedyne
zdanie, które się
liczy... Sten jest najgorszy. Wyhodowałem żmiję na własnym łonie. Tyle lat...
Obdarzałem go
zaszczytami, bogactwem. I jak się odwdzięczył? Zmawiając się z wrogiem. Planując
spisek,
zamach na moją osobę. A gdy szydło wyszło z worka, tchórzliwym atakiem
zamordował
niewinnych marynarzy i jednego z najlepszych admirałów. - Imperator nieco
ochłonął.
Potrząsnął ze znużeniem głową. - Co z