13900

Szczegóły
Tytuł 13900
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

13900 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 13900 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

13900 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

DONALD E. WESTLAKE ZŁE WIEŚCI (Przełożył: Wojciech Madej) BAOBAB 2004 Chciałbym zadedykować tę powieść, z przeprosinami, wszystkim tłumaczom, którzy musieli mieć do czynienia z moim językiem w swoim języku. Postawiłem im trudne zadanie. A zatem jedna dedykacja i dwie aspiryny dla Laury Grimaldi, Jiro Kimury, Jean Each i wszystkich innych, którzy musieli włożyć w tę pracę wiele pomysłowości. Dziękuję wam. 1 JOHN DORTMUNDER był człowiekiem, któremu słońce świeciło tylko wtedy, kiedy pragnął pozostać w cieniu. Właśnie teraz, jak na rozgwieżdżonym niebie, tysiące światełek umieszczonych rzędami pod metalowym dachem wielkiej hali supermarketu nagle zaczęły popiskiwać, błyskać i mrugać, rzucając wspaniały blask na rozłożone pod nimi towary. I na Dortmundera. Ale on wiedział, że nie oznacza to otwarcia sklepu, ponieważ było dziesięć po drugiej w nocy. Waśnie dlatego znalazł się tu o tej porze. Speedshop, ogromny supermarket w rozległym pasażu handlowym w New Jersey, niedaleko Mordor, oferował głównie przedmioty warte nie więcej niż ćwierć dolara w cenie do czterech dolarów, ale były tu też działy bardziej ekskluzywne, na przykład z alkoholami i sprzętem gospodarstwa domowego. Dortmundera najbardziej interesowało jednak stoisko z aparatami fotograficznymi, gdzie można było dostać wszystko od najtańszych pstrykadeł po sterowane komputerem skomplikowane urządzenia, które same ustawiały czas i przesłonę. Dwie płócienne torby firmowe ozdobione sloganem reklamowym „SPEEDSHOP! Szybko kupujesz, szybko oszczędzasz!” zdołały pomieścić aparaty warte dziesięć tysięcy dolarów. Pewien facet z Nowego Jorku, Arnie Albright, da mu za nie, o nic nie pytając (bo wszystko będzie wiedział), tysiąc gotówką. Dziesięć minut w sklepie, nie więcej, od chwili ominięcia bramek z systemem alarmowym, i znajdzie się znów w hondzie platoon, którą pożyczył pól godziny wcześniej na pobliskim osiedlu, w drodze powrotnej do spokojnego, cichego i bezpiecznego Nowego Jorku. Niestety. Wędrował w półmroku z torbami pełnymi aparatów fotograficznych - znajdując drogę do wyjścia dzięki maleńkim lampkom nocnego oświetlenia - gdy nagle został skąpany w lodowatej powodzi białego fluorescencyjnego światła. Trudno. Musiał być jakiś czujnik ruchu czy dodatkowy alarm, którego nie zauważył. Za chwilę w tym wielkim sklepie zjawi się mnóstwo policjantów i ochroniarzy Speedshopu, wszyscy będą mieli broń i wszyscy będą szukać, zupełnie jeszcze o tym nie wiedząc, Johna Dortmundera. Ale niebawem dowiedzą się, kogo szukali. Co robić? Po pierwsze wrzucić te torby za stojak z dziecięcymi tenisówkami. Po drugie, wpaść w popłoch. A co poza tym? On zakradł się tu od zaplecza, a oni o tym na pewno wiedzą i też wejdą tamtędy. Ale wejdą również od frontu. I przy każdym wejściu postawią kogoś na straży, a cała reszta zacznie systematycznie przeczesywać sklep, jak harcerze las na podchodach. Za chwilę pojawią się w zasięgu jego wzroku, ale wtedy i on znajdzie się w zasięgu ich wzroku. Schować się? Gdzie? Nie ma gdzie. Wszystkie półki zastawione są do samej góry. Gdyby był to tradycyjny dom towarowy, mógłby przynajmniej udawać manekina w dziale z męską odzieżą, ale Speedshop nie po to oszczędza na wszystkim, żeby trwonić pieniądze na manekiny z prawdziwego zdarzenia. Tutaj były tylko jakieś korpusy, na których zawieszano ubrania, a udawanie manekina bez głowy i rąk przerastało aktorskie umiejętności Dortmundera. Rozejrzał się wokoło, mając nadzieję, że znajdzie coś na tyle miękkiego, by bezpiecznie uderzyć w to głową w przystępie paniki, i zauważył, że tuż obok jest pawilon, a w nim apteka, salon fryzjerski, wypożyczalnia kaset wideo i optyk. Optyk. Czyżby jakiś zbawienny plan pojawił się nagle w głowie Dortmundera? Chyba nie, chociaż powinien. Jako człowiek, którego na względzie mieli ustawodawcy, wprowadzając surowe kary za trzecie przestępstwo, Dortmunder uznał, że nawet najmarniejszy plan jest lepszy niż żaden. Tak się złożyło, że tego wieczoru miał w portfelu kilka fałszywych dowodów tożsamości, w tym czyjąś kartę kredytową, dlatego chyba po raz pierwszy w życiu posłużył się w sklepie dyskontowym kartą kredytową. Wcisnął ją pomiędzy drzwi i framugę. Zapadka wsunęła się na tyle, że mógł otworzyć szklane drzwi w szklanej ścianie i wejść do środka. Dopiero kiedy drzwi zatrzasnęły się za nim, zdał sobie sprawę, że nie mają z drugiej strony żadnej klamki ani gałki. Dawało się je otwierać i zamykać tylko od zewnątrz, ponieważ przepisy przeciwpożarowe i tak wymagały, by w godzinach pracy były cały czas otwarte. Uwięziony! Tak pomyślał w pierwszej chwili, ale na szczęście myślał dalej. Uwięziony. No właśnie! Pomieszczenie miało szklany front, a z boków i z tyłu białe ściany ozdobione kolorowymi zdjęciami przystojnych ludzi o kiepskim wzroku. Na wprost drzwi była szklana lada i gablota z oprawkami okularów, po jej dwóch stronach stały stoliczki z lusterkami, a przy nich krzesełka. Pod ścianami stały nieduże kanapy, na których klienci mogli oczekiwać na realizację recepty, przeglądając wyłożone na stolikach czasopisma. Jedyne światło o tej porze padało ze świetlówek umieszczonych wewnątrz oszklonych stojaków z oprawkami. Dortmunder rzucił się do kasy stojącej za ladą, ale tym razem wyjątkowo nie interesowała go kasa, lecz czytnik kart kredytowych. Znalazł czyste blankiety pokwitowań, przejechał przez czytnik kartą kredytową, która przydała mu się już przy otwieraniu drzwi, wpisał na blankiecie kwotę 139,98 dolarów - uznał, że to godziwa suma - spojrzał na nazwisko na karcie i złożył podpis z grubsza podobny do wzoru widniejącego na odwrocie: Austin Humboldt. Kopia dla klienta, kopia dla klienta, jest. Rzucił okiem, czy jeszcze nie widać policjantów, schował kopię do kieszeni, odszukał w szufladzie pod kasą plik pokwitowań i wsunął do niego rachunek pana Austina Humboldta. Z portfela wyjął wszystkie dokumenty, które nie należały do Humboldta, i schował je do butów. A potem wyszedł zza lady. Chwileczkę. Jeśli zamawiał okulary, to znaczy, że nosi okulary, prawda? Chwycił z półki jakieś okulary i włożył na nos, ale zdał sobie sprawę, że widzi w nich tak samo. Nie miały szkieł. Zaryzykować? Nie, z bliska będzie to widać, a miał przeczucie, że zaraz będą mu się przyglądać z bardzo bliska. Czas, czas, czas - nie było już czasu. Po lewej stronie jest inna półka z okularami. Sięgnął do niej, modląc się, by nie trafić na jakieś denka od butelek, w których nic nie będzie widział, i wyciągnął delikatne szylkretowe oprawki ze szkłami. Chyba zwykłe szkiełka, nie optyczne. Dobrze! Teraz mógł już wybiec zza lady, rzucić się na kanapę - nie była zbyt wygodna - wziąć ze stołu magazyn People sprzed trzech miesięcy, położyć go na piersiach i zamknąć oczy. Znaleźli go po trzech minutach. Leżał nieruchomo, starając się uspokajać myślą, że jeśli stanie się to, co najgorsze, może przynajmniej uda mu się uciec z więzienia. Usłyszał stukanie do szklanych drzwi. Nie reaguj, powiedział do siebie. Jeszcze nie teraz. Za wcześnie. Musisz swoje odespać. Walenie w drzwi, niewyraźne, stłumione pokrzykiwania. Dortmunder zerwał się jak koń na dźwięk wystrzału i zaczął wodzić wokół wzrokiem, po czasopiśmie, które spadło na podłogę, po fotografiach i wreszcie po szklanej ścianie, która stała się teraz żywym obrazem przedstawiającym gromadę policjantów z twarzami rozpłaszczonymi na szybie. Machali rękami i krzyczeli - okropny widok. Właśnie wtedy uświadomił sobie, że szkła w okularach, które założył na nos, jednak są optyczne. To były szkła do czytania, i wszystko wydawało się w nich nieco większe niż normalnie. Policjanci za szybą niestety też. Już za późno, żeby je zmienić. Trzeba działać i mieć nadzieję. Skoczył na równe nogi, podbiegł do drzwi i sięgnął do nieistniejącej gałki, ale ponieważ niezbyt dobrze widział, obtarł sobie kostki dłoni o metalową framugę. Zaczął je lizać. Policjanci cały czas stali za szklaną ścianą, wołali coś i wpatrywali się w niego. Dortmunder przestał lizać rękę i pokazał im swoją najbardziej zdumioną minę. Rozłożył ręce, wskazał na drzwi, wykonał ruch dłonią, jakby kręcił gałką, a następnie wzruszył ramionami jak Atlas, którego coś zaswędziało i musi zrezygnować ze swojej misji. Jeszcze nie zrozumieli. Wciąż krzyczeli, żeby otworzył i pokazywali drzwi, jakby on nie wiedział, gdzie są. Powtórzył zatem swój skromny repertuar gestów, a dwóch policjantów tak przycisnęło twarze do szklanej ściany, że wyglądali jak ryby w mundurach. Nareszcie się domyślili. Skoro już wiedzieli, że Dortmunder został tu zamknięty - tajemnica zamkniętego pokoju! - można było zacząć teraz zdradzać przejawy paniki. A ponieważ cały czas bał się potwornie, z ulgą przyjął możliwość okazania strachu choćby i pod fałszywymi pozorami. Zaczął zatem rzucać się jak szalony na szklaną ścianę i dawać rozpaczliwe znaki, by go uwolniono. Wskazał na zegarek - czy wy zdajecie sobie sprawę, która jest godzina? - udał, że rozmawia przez telefon - przecież czekają na niego w domu! - i wreszcie usiłował rwać sobie włosy z głowy, ale miał ich za mało, żeby je dobrze chwycić. Teraz, kiedy on zaczął szaleć, wszyscy policjanci uspokoili się. Dawali mu znaki, kiwali głowami, rozmawiali przez radiotelefony. Starali się mu powiedzieć, żeby zachował spokój. Łatwo im mówić. Otwarcie drzwi zajęło im aż piętnaście minut, bo najwyraźniej nikt z nich nie był na tyle godny zaufania, aby otrzymać od banku kartę kredytową. Przed salon optyka napływali kolejni policjanci, żeby obejrzeć to jednoosobowe zoo, a Dortmunder kontynuował swoją pantomimę, rozrzucając bezradnie ramiona i tłukąc się o ściany. Wbiegł nawet za ladę, gdzie był telefon, z zamiarem zadzwonienia do May, swojej wiernej towarzyszki życia, która smacznie spała w ich przytulnym mieszkanku na Dziewiętnastej Ulicy - czy je jeszcze kiedyś ujrzy? - żeby policjanci mogli zobaczyć, jak zrozpaczony mąż dzwoni do swojej zaniepokojonej żony, ale po podniesieniu słuchawki dowiedział się, że z tego aparatu można prowadzić tylko rozmowy miejscowe. To i lepiej. Niech May śpi. Wreszcie pojawiła się inna ekipa policyjna w specjalnych winylowych bluzach, które dawały jasno do zrozumienia, że są to supergliny, a nie krawężniki jak cała reszta. Mieli ze sobą różne dziwne metalowe narzędzia, którymi zaczęli wyłamywać drzwi. O Boże, jak im to wolno szło. Dortmunder już rozglądał się za jakąś cegłą, kiedy w końcu drzwi ustąpiły i do środka wpadło około dwudziestu policjantów. - Muszę zadzwonić do żony! - wrzasnął Dortmunder, ale ponieważ krzyczeli również wszyscy inni, nikt nikogo nie słyszał. Nagle okazało się, że jednak ktoś tam dowodzi - opryskliwy, starszy facet z wydatnym brzuchem, w innego rodzaju ważnym mundurze. - Dosyć! - ryknął. - Przymknąć się! I przymknęli się wszyscy oprócz Dortmundera, który wykorzystał ciszę, by raz jeszcze wrzasnąć: - Muszę zadzwonić do żony! Najważniejszy policjant stanął przed Dortmunderem, jakby udawał zatrzaśnięte przed nosem drzwi. - Nazwisko - powiedział. Nazwisko. Jak on się nazywał? - Austin Humboldt - powiedział Dortmunder. - Jakiś dokument? - Ależ oczywiście. Dortmunder wyciągnął portfel i zaraz upuścił go na ziemię - wcale nie musiał udawać zdenerwowania, wcale - po czym podniósł go i podał policjantowi, mówiąc: - Proszę sprawdzić samemu. Jestem tak zdenerwowany, że trzęsą mi się ręce. Policjant niechętnie wziął portfel i zaczął oglądać dokumenty, których kradzież Austin Humboldt zgłosi za sześć godzin. Po kilku minutach oddał portfel i patrzył, jak Dortmunder znów go upuszcza, podnosi, po czym chowa do kieszeni. - Pół godziny temu włamałeś się do tego budynku, przyszedłeś tutaj i drzwi się zatrzasnęły. Czego tu szukałeś? Dortmunder popatrzył na niego zdumiony. - Co takiego? - Po co przyszedłeś do optyka? - zapytał znów policjant. Dortmunder popatrzył na stojaki z oprawkami. - Po okulary! - Włamałeś się do... - Nigdzie się nie włamywałem! - Drzwi do magazynu były po prostu otwarte? - Policjant patrzył na niego z najwyższą niechęcią. Dortmunder potrząsał głową, jakby oganiał się od komarów. - Jakiego magazynu? - Wszedłeś tu przez magazyn... - To nieprawda! - Dobrze - zgodził się policjant. - Sam powiesz mi, co tu się stało. Dortmunder potarł brew i spojrzał na czubki swoich butów. - Nie wiem, co się stało. Chyba zasnąłem. - Kapitanie, kiedy przyszliśmy, on spał. O tam - powiedział inny policjant, wskazując na kanapę. - To prawda. Właśnie tam - odezwali się kolejni policjanci i też wskazali na kanapę. Jeden z policjantów stojących za szybą również wycelował palec w kanapę, chociaż nie wiedział, dlaczego to robi. Ale kapitanowi wcale to się nie spodobało. - Włamałeś się tu, żeby pospać? - Dlaczego twierdzi pan - Dortmunder wyprostował się, okazując godność uczciwego obywatela - że się tu włamałem? - A jak się tu znalazłeś? - zapytał policjant. - Przyszedłem, żeby mi zrobili okulary do czytania - oświadczył Dortmunder. - Zapłaciłem za nie kartą kredytową. Dwie pary, słoneczne i zwykłe. Powiedzieli mi, żebym usiadł tam i zaczekał. Musiałem zasnąć, ale dlaczego nie zbudzili mnie, kiedy okulary były gotowe? - Rozejrzał się wokoło, jakby dopiero teraz w pełni zdał sobie sprawę z grozy sytuacji i wykrzyknął: - Zostawili mnie tutaj! Wyszli i zamknęli! Mogłem tu umrzeć z głodu! Kapitan był wyraźnie zdegustowany. - Nie. Przyszliby rano, a przez noc człowiek nie umiera z głodu. - Ale mogłem zrobić się głodny - upierał się Dortmunder. - I jestem strasznie głodny, nie jadłem kolacji. Żona zabije mnie za to, że tak się spóźniam na kolację! Kapitan zrobił krok do tyłu, żeby lepiej przyjrzeć się podejrzanemu. - Wyjaśnijmy sobie pewne rzeczy - powiedział. - Przyszedłeś tu w ciągu dnia... - Około czwartej po południu. Wczoraj. - Kupiłeś dwie pary okularów, zasnąłeś i chcesz, żebym uwierzył, że pracownicy nie zauważyli cię i wyszli, zamykając drzwi. A zupełnym zbiegiem okoliczności dziś w nocy ktoś włamał się do tego budynku. - Ktoś się tu włamał? Nikt nie odpowiedział. Wszyscy tylko przyglądali mu się w milczeniu, więc Dortmunder znów zapytał: - Często tu się ktoś włamuje? Kapitan nie zniżył się do odpowiedzi na to pytanie. Kiedy Dortmunder powiódł wokoło wzrokiem, jeden z młodszych policjantów odezwał się: - Wcale nie tak często - ale powiedział to bez przekonania. - Ale jednak - stwierdził Dortmunder. - Czasami - przyznał młody policjant i skulił się pod nieprzyjaznym spojrzeniem kapitana. Dortmunder rozłożył ręce. - No to gdzie tu jest zbieg okoliczności? Kapitan przybliżył się do niego i przez szkła Dortmundera wyglądał teraz jak czołg z oczami. - Jak zapłaciłeś za te okulary? Gotówką? - Oczywiście, że nie - Przeklęte okulary zjechały mu z nosa i popchnął je palcem. Trochę za mocno. Auu! Oczy zaczęły mu łzawić. - Kartą kredytową. - A zatem paragon powinien wciąż tam być, prawda? - Nie mam pojęcia. - Zobaczymy - powiedział kapitan i zwrócił się do jednego ze swoich podwładnych - Poszukaj tego kwitu. - Tak jest. Trwało to tylko półtorej minuty. - Jest! - zawołał policjant, kładąc na ladzie rachunek. - To na pewno ten? - zapytał z najwyższym niedowierzaniem kapitan. - Tak, proszę pana. - Mam w kieszeni kopię, gdyby pan chciał zobaczyć - dodał usłużnie Dortmunder. Kapitan przyjrzał mu się badawczo. - Chcesz powiedzieć, że naprawdę przyszedłeś tu popołudniu i zasnąłeś? - Tak jest, proszę pana - odparł Dortmunder. - To niemożliwe - rzucił z wściekłością kapitan. - Gdzie jest w takim razie włamywacz? Musi być w budynku. Jeden z policjantów z oddziałów pomocniczych, starszy gość w jeszcze innym mundurze z epoletami, gwiazdkami i odznaczeniami, które wskazywały, że jest to bardzo ważny policjant z oddziałów pomocniczych, odchrząknął bardzo głośno i powiedział: - Tak, kapitanie. Kapitan wbił w niego wzrok. - Tak? - Krążą pogłoski, że go złapano - powiedział policjant z oddziałów pomocniczych. Kapitan zrozumiał w lot. - Chcesz mi powiedzieć, że nikt nie pilnuje wyjść? - Tak. Ludzie mówią, że włamywacz został złapany - powtórzył policjant z oddziałów pomocniczych. Dortmunder grzecznie, ale z godnością zapytał: - Kapitanie, czy mógłbym mieć małą prośbę? Żona będzie na mnie bardzo, ale to bardzo zła. Ona nie lubi, jak się spóźniam na kolację nawet dziesięć minut i... - Czego? Czego chcesz? - warknął kapitan. - Czy mógłby pan napisać kilka słów do mojej żony? - zapytał Dortmunder. - Napisać kilka słów? - wyglądało na to, że kapitan gotów jest ciężko pobić wielu ludzi, poczynając od Dortmundera. - Zjeżdżaj stąd! - No dobrze - zgodził się Dortmunder. 2 MAY nie chciała zrzędzić, ale czasami miała wrażenie, że John tak naprawdę nie potrzebuje ani gniazdka rodzinnego, ani finansowego bezpieczeństwa, ani nawet pieniędzy na czynsz za następny miesiąc. John musiał mieć nóż na gardle, być zupełnie bez grosza przy duszy, żeby zwlec się w nocy z łóżka i zarobić na kawałek chleba. Przy okazji trafiało się też masło, szynka, a nawet ciężarówka rzeźnika. Czasami faktycznie zdobywał jakieś pieniądze, choć niezbyt często. Ale i tak przeciekały mu przez palce, zanim jeszcze zdołał włożyć je do kieszeni. Chodził ze swoimi dwoma kumplami na wyścigi, gdzie konie zawsze okazywały się zawsze sprytniejsze - choćby dlatego, że to nie one stawiały na niego. John czasami opowiadał jej o tym jednym niezwykłym dniu na wyścigach, kiedy niemal wyszedł na swoje. Samo wspomnienie owego wydarzenia nawet po latach wywoływało rumieniec podniecenia na jego policzkach. Miał też znajomych, którym pożyczał pieniądze. Bo skoro ich miał, dlaczego się z nimi nie podzielić? Ale byli to ludzie, którzy po wzięciu od niego dwustu dolarów, trafiali na ogół prosto do więzienia. Dlatego May wcale nie zdziwiła się tego ranka, że wielkim triumfem Johna na występach w New Jersey okazało się to, że zdołał się wymknąć. Bez łupów, po które się wybrał, ale za to cały i zdrów. - Było ich chyba kilkuset - opowiadał. - Więcej mundurów niż na paradzie, ale udało mi się stamtąd urwać. Niewiele brakowało, a dostałbym dla ciebie zaświadczenie, że nie mogłem być na kolacji. - Ale fantów nie ma - zauważyła. - Mówisz o tych aparatach? - zapytał. Jedli właśnie śniadanie - dla niej jak zwykle czarna kawa i połówka grejpfruta, dla niego płatki kukurydziane, mleko i cukier w proporcjach 1:1:1 - dlatego czasami musieli przerywać rozmowę, żeby przełknąć. Po kolejnej pauzie powiedział: - Widzisz, May, musiałem tam udawać człowieka, który kupował okulary. Gdybym wyszedł z czternastoma aparatami fotograficznymi, wyglądałoby to trochę dziwnie. - Oczywiście - powiedziała. Nie dodała jednak, że z tego powodu nadal będzie musiała pracować jako kasjerka w supermarkecie Safeway, choć chciała rzucić tę robotę. Byłoby mu przykro, a tak rzadko miał okazję do dobrego samopoczucia, że nie chciała psuć tego nastroju. Wybrał się wczoraj zarobić trochę pieniędzy, wrócił z pustymi rękami, ale wrócił. Świetnie. - Andy dzwonił wczoraj wieczorem - dodała. Andy Kelp nie był najszczęśliwszą znajomością, jaka im się zdarzyła, dlatego John natychmiast zwiesił głowę nad miską płatków, wziął do ust całą łyżkę i dopiero wtedy zapytał: - Ghrrr? - Powiedział, że ma małą robótkę. Szybką i łatwą. - Nie ma mowy. - Nigdy nic nie wiadomo, John. - Ja wiem. - Przyjdzie dziś rano i ci wszystko opowie - powiedziała. - O której? - zapytał nerwowo, jakby rozważał szansę kolejnej ucieczki, ale w tym momencie odezwał się trzeci głos. - Dzień dobry. Cześć May, zostało trochę kawy? - Zrobiłam więcej, bo wiedziałam, że masz przyjść - powiedziała May i Andy Kelp, człowiek o żywym spojrzeniu, ostrych rysach i w czarnej wiatrówce - był październik - podszedł do kuchenki, gdzie buzował czajnik z kawą. - Właśnie mówiłam Johnowi, że dzwoniłeś. - Dzięki, May. - Andy, wciąż nie używasz dzwonka do drzwi - powiedział John. - Znam twój dzwonek - powiedział Andy, przysiadając się do nich z kawą. - Ma okropny dźwięk, obrzydliwy jak alarm samochodowy. Czy chciałbyś zaczynać dzień od słuchania czegoś tak paskudnego? - On trenuje włamania na naszych drzwiach - John poskarżył się May. - Trzeba ćwiczyć, żeby nie wyjść z wprawy - powiedział Andy. - Mnie to nie przeszkadza, John - odezwała się May. - Jeśli zadzwonił i uprzedził, że przyjdzie, to nie widzę problemu. To prawie domownik, jak kot czy pies. John popatrzył uważnie na Andy’ego jako domowego zwierzaka: zatrzymać czy oddać do uśpienia? Po kilku chwilach Andy odchrząknął i zasłaniając się filiżanką kawy, zdecydował się odezwać: - Czy May powiedziała ci, że mam małą robótkę? - Włamanie i wtargnięcie do czyjegoś domu, tak jak tutaj? - zapytał John. - Przestań, John - powiedziała May. - Nie, nic z tych rzeczy. Trzeba będzie trochę pomachać łopatą. I nawet nie jest to zupełnie niezgodne z prawem - poinformował Andy. - Pomachać łopatą? - John przełknął kawę. - Chcesz, żebym kopał rowy? - W pewnym sensie - powiedział Andy - ale nie całkiem. - To co mam kopać? - Grób - oznajmił Andy. - Tylko nie to - wtrąciła May. - Grzebanie w grobach? Jestem złodziejem, a nie hieną cmentarną - zaoponował John. - Nie chodzi o okradanie grobów - powiedział Andy - ale raczej o dokonanie pewnej zamiany. - Zamiany? - powtórzył John. May siedziała nieruchomo z oczami jak spodki, zapominając o grejpfrucie i pracy w Safeway. Nie lubiła grobów i nie przepadała też za ludźmi, którzy je rozkopują. - W Queens jest duży cmentarz - ciągnął Andy - i tam jest pewien grób. Stary grób. Facet leży tam już dość długo. - Chyba mnie to nie interesuje - powiedział John, a May potaknęła w milczeniu. - Nie będziemy wcale na niego patrzeć - uspokoił go Andy. - Nie interesuje mnie to - powtórzył John. - W ogóle nie otwieramy trumny - zapewnił Andy. - Wykopujemy ją, wyciągamy i wsadzamy do vana. - Mamy vana? - To van zleceniodawcy. - Mamy zleceniodawcę? - O tym za chwilę. Jedziemy tam vanem, a w nim jest już trumna. - Założę się, że nie jest pusta - powiedział John. - Zgadłeś. Ten facet został wykopany gdzieś na zachodzie Stanów i oni chcą go podmienić. Na tym polega numer. - No właśnie. Na czym polega ten numer? - zapytał John. - Nie jestem we wszystko wprowadzony - powiedział Andy. - Mamy do czynienia z prawdziwym zawodowcem, John. Każdy wie tylko tyle, ile musi, a my nie musimy znać wszystkich szczegółów. - Ja nie chcę znać żadnych szczegółów - oświadczył John. Jednak May otrząsnęła się już z pierwszego szoku i obrzydzenia, i okazało się, że ona chciała je poznać. - Wykopujecie trumnę z grobu i wkładacie na jej miejsce inną, tak, Andy? - Dokładnie tak - potwierdził Andy. - Ale po co? Oni są podobni? - zapytał John. - Teraz już tak - powiedział Andy. May postanowiła, że nie będzie domyślać się tego podobieństwa. - A co wy macie zrobić? Tylko wykopać tę trumnę? - zapytała. - I włożyć na jej miejsce tę drugą, a tamtą do vana. Później ona pojedzie chyba na zachód czy gdzieś tam. - I nikt nie będzie otwierał żadnej z trumien? - upewniała się May. - Na pewno nie przy nas. - Ale dlaczego my to mamy zrobić? - zapytał John. - On potrzebuje sprawdzonych ludzi z naszej branży, rozumiesz, takich, co umieją trzymać gębę na kłódkę, nie zadają zbędnych pytań ani nie zjawią się na spotkaniu z podsłuchem. A jak wszystko dobrze pójdzie, może będzie dla nas miał kolejną robotę. - To przynajmniej zdrowe zajęcie - wtrąciła May. John spojrzał na nią z niedowierzaniem. - Zdrowe? Wałęsanie się po grobach? - Ale to ruch na świeżym powietrzu - powiedziała. - A ty masz za mało ruchu. - Nie chcę mieć ruchu na świeżym powietrzu - odparł John. - Każdy z nas dostanie od niego swoją dolę - powiedział Andy. May ucieszyła się. - No widzisz, John. Odbijesz sobie za te aparaty. Andy zastrzygł uszami. - Jakie aparaty? - Zostawił je - wyjaśniła May. - Musiałem uciekać - dodał John i od razu zmienił temat. - Kim jest ten facet? - Poznałem go przez Internet - oznajmił Andy. - No wiesz... - żachnął się John. - Daj spokój, to porządny gość - upierał się Andy. - Jak tylko zrozumiał, że ze mną nie ma żartów, od razu potraktował mnie poważnie. - To świetnie. - I zaproponował mi robotę. - A jak się nazywa ten cwaniaczek? - zapytał John. - Fitzroy Guilderpost. 3 - MAMY ŁOPATY? - zapytał Fitzroy Guilderpost. - W samochodzie - odparł Irwin. - Obie? - W samochodzie - powtórzył Irwin. - A gaz łzawiący? Pistolet? Taśma? - W samochodzie. W samochodzie. W samochodzie - powiedział Irwin. - Plandeka, lina i pasy też. - Chcesz więc powiedzieć, że wszystko jest już w samochodzie? - zapytał Guilderpost. - Wszystko oprócz ciebie. - Pospieszcie się, chłopcy - powiedziała Małe Pióro. - Już, już, wszystko musi być zapięte na ostatni guzik. I na wszystkie haftki - powiedział Guilderpost. - Całe szczęście, że nie nosicie gorsetów - zauważyła Małe Pióro. - Uwielbiam twoje poczucie humoru - powiedział Guilderpost i klepnął ją w policzek, ale niezbyt mocno. Cała trójka zebrała się tuż przed północą, w pokoju motelowym na Long Island, przy granicy z Nowym Jorkiem, niedaleko od lotniska Kennedy’ego. Przebywali tu już od dwóch dni, w trzech sąsiadujących pokojach. Ten należał do Guilderposta i wciąż panował w nim porządek taki, jak w chwili, gdy Guilderpost się tu wprowadzał, a może nawet jeszcze większy, ponieważ Guilderpost poprawił telefon, który stał na szafce nocnej trochę krzywo. Jedynym świadectwem obecności Guilderposta w pokoju, nie licząc jego samego, był cieniutki laptop ustawiony na okrągłym stole pod lampą. Rzucał delikatną poświatę i snuł jakieś własne, powolne myśli. Sąsiedni pokój, należący do Irwina, już po pół godzinie wyglądał jak sklep z męską odzieżą po wybuchu. W kolejnym, zamieszkiwanym przez Małe Pióro, było wprawdzie nieco lepiej, ale wszędzie leżały porozrzucane ubrania, kosmetyki i kasety z muzyką do ćwiczeń. Guilderpost rozmyślnie umieścił Irwina w środkowym pokoju. Miał zasadę, by nigdy nie mieszać biznesu z przyjemnościami, a było to szczególnie istotne, kiedy miało się do czynienia z tak atrakcyjną porcją trutki na szczury, jak Małe Pióro. Razem stanowili bardzo osobliwe trio. Małe Pióro, dawna tancerka rewiowa, rodowita Indianka o urodzie tak posągowej, jakby jej matką była Pocahontas, a ojcem góra Rushmore. Irwin Gabel, niegdyś wykładowca na uniwersytecie, z którego musiał odejść w niesławie, wysoki i kościsty z wystającymi łopatkami, wydatnym jabłkiem Adama i szyderczym niezadowoleniem na twarzy, niegdyś działającym cuda w salach wykładowych, ale mniej przydatnym w większości pozostałych sytuacji życiowych. Jeśli chodzi o Guilderposta, czyli mózg całej grupy, wyglądał jak na szefa przystało. Korpulentny, pełen godności, z siwymi, falistymi włosami nad wyraźnie zaznaczonym bladym czołem. Chodził w trzyczęściowych garniturach i często bywał jedyną osobą w danym mieście, która miała na sobie kamizelkę. Kilka lat temu zgolił wąsy, kiedy mu osiwiały, ponieważ nie chciał wyglądać jak pedofil, którym z całą pewnością nie był. Widać było jednak, że kiedyś je miał, bo w przestrzeni pomiędzy jego mięsistym nosem i mięsistą górną wargą wyraźnie czegoś brakowało. Pocierał to miejsce od czasu do czasu palcem tak, jakby wąsy wciąż tam rosły. - Nadmierny pośpiech nie jest wskazany, Małe Pióro. Moje przedsięwzięcia zawsze kończą się powodzeniem dlatego, że umiem zadbać o najdrobniejsze szczegóły - oznajmił. - To świetnie - rzuciła Małe Pióro. - A co z tymi debilami? Pójdzie z nimi równie łatwo, jak z tamtymi z Elko? - zapytał Irwin. - Łatwiej - zapewnił go Guilderpost. - Poznałem tylko jednego, ale on ma wziąć swojego przyjaciela. Nietrudno sobie wyobrazić, jaki jest przyjaciel pana Andy’go Kelly. - Taki sam debil - powiedział Irwin. - Para durnych złodziejaszków - potwierdził Guilderpost. - Silni w krzyżu, ale słabi na umyśle. Odwalą za nas ciężką robotę. Małe Pióro chrząknęła i oznajmiła: - Tempus fugit. Guilderpost uśmiechnął się do niej. - Lubię przekonywać się, jaka jesteś wykształcona. Ale masz bez wątpienia rację, Małe Pióro. Na Manhattanie mogą być korki nawet o tej porze. Jeśli Irwin jest gotowy... - Już dawno jest gotowy - warknął Irwin. - To znakomicie - powiedział Guilderpost. Wolałby wprawdzie mieć mniej krnąbrnych pomocników, ale skąd takich wziąć? Każdy ma jakiś charakter. Dzięki swojemu pochodzeniu Małe Pióro doskonale nadawała się do swojej roli, a naukowa wiedza Irwina była bezcenna. Nie ma róży bez kolców. Wszyscy troje wyszli z pokoju Guilderposta, który pokręcił jeszcze gałką, żeby sprawdzić, czy drzwi zostały dobrze zamknięte. Czarny van econoline z fałszywymi tablicami rejestracyjnymi z Kalifornii czekał na nich przed motelem. Przy nim stał plymouth voyager Irwina z równie fałszywymi tablicami rejestracyjnymi z Południowej Karoliny. Irwin miał jechać z tyłu. Małe Pióro pomachała im i powiedziała: - Do zobaczenia przy śniadaniu. - Nie chcesz, żebyśmy wcześniej powiedzieli ci, jak poszło? - zapytał Irwin. Guilderpost uznał, że Irwin wiąże z nią jakieś plany, co świadczyło tylko o tym, jak pochopnie przyznawano ostatnio stopnie naukowe. Małe Pióro obdarzyła Irwina osobliwym uśmiechem przypominającym drobną rysę na szkle. - Chyba nie ma wątpliwości, że wszystko pójdzie dobrze? - Nie ma - oświadczył Guilderpost. - Umieścimy dziadka tam, gdzie należy, po robocie załatwimy tych dwóch, a potem jedziemy zbierać plony. - Doskonale - powiedziała Małe Pióro. 4 DORTMUNDER zupełnie nie mógł pojąć, jak dał się w to wrobić. Ale stał teraz o pierwszej w nocy na rogu Trzydziestej Siódmej i Lex i czekał, aż zawiozą go na cmentarz, gdzie miał rozkopać grób. A potem znów zakopać. To nie było zajęcie dla niego. Niewdzięczna, czarna robota. Zupełnie do niego nie pasowała. - To jest poniżej moich kwalifikacji - narzekał. - To największa gratka, jaka kiedykolwiek nam się trafiła - powiedział Andy, radując się tak, jakby grzebanie się w mogiłach było szczytem jego ambicji. - Ale to fizyczna praca - powiedział Dortmunder. - Tak - zgodził się Kelp - ale spójrz na nią z innej strony. Jest niezgodna z prawem. - Jest bardziej fizyczna niż niezgodna z prawem - powiedział Dortmunder i w tym momencie zatrzymał się przy nich czarny van econoline. Drzwi kierowcy natychmiast otworzyły się i wyjrzał z nich zażywny facet w ciemnym trzyczęściowym garniturze, białej koszuli i wąskim ciemnym krawacie. Miał przyczesane siwe włosy, gładkie jak trawniki w Connecticut, i wyglądem przypominał Dortmunderowi przedsiębiorcę pogrzebowego. - Andy! - odezwał się poważnym głosem, doskonale pasującym do tak dostojnych włosów, i wyciągnął pulchną rękę. - Cześć, Fitzroy - powiedział Kelp i wymienili uścisk dłoni. - Fitzroy, to jest John. John, to jest Fitzroy. - Siemasz. - Witam - powiedział Fitzroy z promiennym uśmiechem i podał Johnowi rękę. Była ciepła i miękka, jak filet z kurczaka. - Jesteś punktualny - zauważył Kelp. - Oczywiście - powiedział Fitzroy i dodał - Przykro mi John, ale musisz usiąść z tyłu. - W porządku. Co za różnica? - zdziwił się Dortmunder. Fitzroy otworzył jedne z tylnych drzwi vana. - Obawiam się, że będziesz niestety siedział na podłodze. - Nie szkodzi - powiedział Dortmunder i wszedł do samochodu na czworakach, czując pod palcami szorstką wykładzinę. - Usiadłeś? - zapytał Fitzroy i nie czekając na odpowiedź, trzasnął drzwiami dokładnie w chwili, gdy Dortmunder zabrał stamtąd nogi. Dortmunder oparł lewą rękę na drewnianej skrzyni zajmującej z tyłu prawie całą przestrzeń, przyjął pozycję przypominającą z grubsza kwiat lotosu i rozejrzał się w półmroku. Z tyłu nie było żadnych okien. Samochód miał szyby tylko z przodu i na przednich drzwiach. Obok Dortmundera leżały dwie łopaty, zwój liny, jakieś narzędzia, no i oczywiście ta podłużna skrzynia, na której opierał rękę, czyli... Trumna. Ciemnobrązowe drewno, sfatygowane, z poszczerbionymi mosiężnymi uchwytami, wydzielające woń ni to piwnicy, ni to szklarni, coś jakby świeżo przewróconej ziemi, jakby... no właśnie, grobu. Dortmunder zdjął rękę z trumny i położył na kolanie. To była oczywiście trumna, która zajmie miejsce tej, którą mają wykopać. A ja, pomyślał Dortmunder, jadę z nieboszczykiem na cmentarz. Wspaniale. Fitzroy i Kelp usiedli z przodu i samochód ruszył. Fitzroy skręcił w lewo w Lex, potem znowu w lewo w Trzydziestą Szóstą i zmierzał do tunelu. Między ich głowami migał od czasu do czasu jakiś fragment miasta. To jest wina May, uznał Dortmunder. Dopóki była przeciwna wzięciu tej roboty, łatwo było się opierać. Ale kiedy doszła do wniosku, że tysiąc dolarów, dokładnie tyle, ile stracił w Speedshopie, ma jednak w sobie coś magicznego, nie było już ratunku. On nie jest żadnym kopidołem ani cmentarną hieną, nie nadaje się też do pracy fizycznej, ale to nie miało dla niej znaczenia. Można było znów zdobyć tysiąc dolarów, więc on musiał to zrobić. Dobrze, zrobi to, jakoś wytrzyma i wróci z tysiącem dolarów, ale do końca życia nie tknie się łopaty. Kelp i Fitzroy siedzą sobie tam z przodu i plotą coś o użyteczności Internetu - pewnie, można dzięki niemu poznać takich ludzi jak Fitzroy Guilderpost i takich do łopaty - a tymczasem Dortmunder i ten gość w pudle nie mają sobie nic do powiedzenia. Dortmunder zorientował się, że jeśli podniesie kolana, położy na nich ręce, a na rękach oprze brodę, będzie coś widział przez okno między dwiema głowami. W tej pozycji mógł też obserwować mijane miasto w ogromnych lusterkach bocznych. A były takie wielkie, ponieważ samochód nie miał wstecznego lusterka, a nie miał go, bo z tyłu nie było szyby. Właśnie zbliżali się do tunelu. Ruch nie był duży. Głównie wielkie ciężarówki z wypisanymi z tyłu numerami telefonicznymi, żeby można było donieść na kierowcę, jeśli źle się zachowuje na drodze. Dortmunder zastanowił się, czy jakiś kapuś zadzwonił kiedykolwiek na taki numer, a potem, czy może ktokolwiek dzwonił z pochwałami, a wreszcie uznał, że jest znudzony, mimo że jeszcze nie wyjechali z Manhattanu. Przejechali tunel i Dortmunder zauważył, że w szklanych budkach policyjnych nikogo nie ma. Jakiś zatwardziały przestępca mógłby tu swobodnie zmieniać pasy. W lusterku dostrzegł jakiś samochód i zauważył, że jego prawe przednie światło jest nieco słabsze od lewego. Wtedy uznał, że musi natychmiast przerwać tę nudę. Była zabójcza. Wyprostował się, rezygnując z widoku w bocznych lusterkach i wtrącił się do rozmowy o Internecie, żeby zapytać: - Z daleka jedzie to pudło? Fitzroy spojrzał odruchowo tam, gdzie powinno być wewnętrzne wsteczne lusterko, żeby zobaczyć pasażera siedzącego z tyłu i powiedział: - Z zachodu. - To z daleka. A nie trzeba tego trzymać, bo ja wiem, na przykład w chłodni? - Nie. To ma prawie siedemdziesiąt lat. Nic tam już nie może się zepsuć - zapewnił go Fitzroy. - Też tak myślę. A ten drugi na zamianę? Też jest taki stary? - Nawet kilka lat starszy - powiedział Fitzroy. - Ale nie miej mi za złe, że nie będę ci o wszystkim opowiadał. - Chciałem tylko pogadać. - To jest fundament, tyle mogę ci powiedzieć. - Wyjechali z tunelu i znaleźli się przy punkcie opłat za wjazd na autostradę. - Wybacz. - Nie ma sprawy - powiedział Dortmunder. Mimo wszystko grzeczny facet. Fitzroy wydobył portfel i podał człowiekowi w budce banknot. Kiedy czekał na resztę, Dortmunder pochylił znów głowę i dostrzegł w lusterku, że samochód z jednym słabszym światłem bardzo wolno podjeżdża do innej bramki. Bardzo wolno. Ten kierowca na pewno ma zwyczaj szukania pieniędzy przed podjechaniem do bramki. Byt to szary plymouth voyager, osobowy van, jakim jeżdżą na ogół drużyny Małej Ligi, ale w tym siedział tylko kierowca, jakiś facet. Kiedy w końcu ruszyli, Dortmunder odezwał się: - Czyli to jest fundament? - Bez tego nie moglibyśmy przeprowadzić całej operacji - oznajmił Fitzroy. - A z tym nam się uda. Ale musimy wszystko zachować w absolutnej tajemnicy. Nie możemy ryzykować, że ktoś piśnie choćby słowo na ten temat. - Wiesz, że możesz na nas polegać. Nikomu nic nie powiemy - zapewnił Kelp. - Nie mam co do tego żadnych wątpliwości - powiedział Fitzroy i uśmiechnął się do Kelpa. Kiedy tak się uśmiechał, z profilu wyglądał raczej jak głodny wilk niż korpulentny jegomość. Po dziesięciu minutach znaleźli się w wielkiej nekropolii w Queens. Cmentarze rozmaitych religii i narodowości zgromadziły się tu niczym obozowiska na preriach Wielkich Równin. Żeby dostać się do cmentarza, na którym im zależało, musieli jechać do samego końca, zjechać z głównej drogi i zawrócić. Dortmunder, który od chwili, gdy Fitzroy przestał mówić o operacji, znów zaczął się nudzić, powrócił do swojej pozycji z brodą wspartą na kolanie i ponownie zobaczył plymoutha voyagera ze słabszym światłem. Plymouth włączał prawy kierunkowskaz, szykując się podobnie jak oni do skrętu w ten sam zjazd. Czy ten facet nas śledzi? Dortmunder zastanawiał się, czy powinien powiedzieć o tym Fitzroyowi, ale zaraz pomyślał, że Fitzroy patrzy przecież przez całą drogę w te same lusterka. Jeśli zatem jest tak ostrożny, to już zauważył ten samochód i jeśli ten ktoś nas śledzi, to Fitzroy już o tym wie. Dortmunder zaczął zastanawiać się nad tym. Skręcając w boczną uliczkę, która oddzielała dwa cmentarze, Fitzroy powiedział: - Na noc tu zamykają, co mogłoby stwarzać nam problem, bo nie chcemy, żeby ktokolwiek wiedział, że coś się tu dzisiaj działo. Na szczęście trochę dalej jest dziura w płocie. To nie nasza robota. Była już wcześniej. Może zrobili ją handlarze narkotyków albo zakochane pary. - Albo wampiry - dodał Kelp. - Słusznie - pochwalił go Fitzroy - ale nie całkiem. To raczej mogłyby być upiory. Wampiry żerują na żywych. To upiory żywią się zwłokami. - To tak jak my - zauważył Kelp. - Jemy wołowinę i inne mięso. Tym razem Dortmunder postanowił nie słuchać dłużej ich rozmowy i znów spojrzał w lusterka. Widać było tylko światła latarni, czyli plymouth musiał pojechać gdzieś indziej. Nie, jest, wyjeżdża zza rogu i gasi światła. Dziwne miejsce do parkowania. Dortmunder spojrzał przez przednią szybę. Jechali wyboistą drogą, otoczoną z dwóch stron przeszło dwumetrowym żelaznym ogrodzeniem, spoza którego przezierały nagrobki. Ulica lekko wznosiła się, a dalej, jak wydało się Dortmunderowi, znów opadała. Ale tak daleko nie pojechali. Po prawej stronie część ogrodzenia była odchylona, na tyle szeroko, by mogła tędy przejść jedna osoba, może nawet dwie, ale nie na tyle, by przejechał samochód. Fitzroy wjechał na chodnik - po co miasto kładzie chodniki na takich uliczkach jak ta? - i ustawił vana tuż przy dziurze w płocie. - Wysiądźcie z Johnem i pchnijcie ten płot, tak żebym mógł wjechać. A potem znowu postawcie go na miejsce - powiedział Fitzroy do Andy’go. - Już się robi - powiedział Kelp i otworzył drzwi. - Musisz otworzyć Johnowi tylne drzwi, bo w środku nie ma żadnej klamki - dodał Fitzroy. Mniej więcej tak jak u optyka w Speedshopie. Dortmunder obrócił się do tyłu, starając się nie opierać na trumnie bardziej niż to absolutnie konieczne. Kelp otworzył drzwi. Dortmunder wygramolił się z vana i obaj podeszli do ogrodzenia z kutego żelaza, ozdobionego metalowymi stokrotkami na wysokości pasa i głowy. Stokrotki okazały się dobrymi uchwytami. Kiedy złapali za nie, Dortmunder wyszeptał, nie poruszając ustami: - Śledził nas jakiś wóz. - Wiem - wyszeptał Kelp, też nie poruszając ustami. Płot ustąpił szybciej niż się spodziewali. Był ciężki, ale kiedy już oderwali go od ziemi, dał się przesunąć bez trudu. Przy płocie było kilka starych grobów z przekrzywionymi płytami, ale Fitzroy powoli je ominął i zatrzymał vana na żwirowej alejce. Dortmunder i Kelp ustawili fragment ogrodzenia w pierwotnej pozycji i Dortmunder powiedział, nie poruszając ustami: - On lubi całkowitą dyskrecję. - Całkowitą - odparł Kelp, nie poruszając ustami. Kiedy podeszli do vana, Fitzroy otworzył okno i powiedział: - To niedaleko stąd, więc idźcie za samochodem. - Prowadź - zgodził się Kelp. Fitzroy ruszył powoli żwirową alejką, a za nim podążyli Kelp i Dortmunder, rozmawiając bez poruszania ustami. - Niech robi, co chce - powiedział Dortmunder - aby tylko miał dla mnie tego tysiaka. - Ma dużo forsy - potwierdził Kelp. - Widziałem jego portfel, jak płacił za przejazd. - Oni nic nie zrobią, dopóki nie zamienimy tych trumien. Najpierw musimy odwalić tę robotę. - Może skorzystamy na tym. - Nie wiem - powiedział Dortmunder. - Nie lubię zadawać się z umarlakami. - Ale oni nic nie mówią. Można im ufać - odparł Kelp. Samochód zatrzymał się, a jego przednie reflektory oświetliły niewielki kamień stojący przy zapadniętym grobie. Dortmunder i Kelp odczytali napis na nagrobku: Joseph Redcorn 12 lipca 1907- 7 listopada 1930 - Długo nie pożył - zauważył Kelp. - Może to ostrzeżenie dla nas - powiedział Dortmunder. Fitzroy wysiadł z vana, otworzył drzwi z obu stron i wyjął zwiniętą plandekę. - Nie możemy zostawić żadnych śladów kopania. Położymy ją na sąsiednim grobie i będziemy rzucać na nią ziemię. Ostrożnie zdejmujcie też darń, żeby można ją było z powrotem położyć. Mogło to oznaczać, że niebawem zjawi się tu ktoś, żeby znowu wykopać tego faceta. Ale zamiast prawdziwego Josepha Redcorna wykopie tego gościa z Zachodu. Biedny Joseph leżał tu sobie od prawie siedemdziesięciu lat, a teraz musi się ewakuować, żeby ktoś inny mógł zrobić kogoś w konia. Dortmunder prawie zaczął mu współczuć. - Mówię Johnowi, że ten facet młodo umarł - powiedział Kelp Fitzroyowi. - To był Indianin. Jeden z tych, którzy pracują na wysokościach, przy budowie drapaczy chmur. To głównie Mohawkowie, ale nie tylko - poinformował go Fitzroy. - Ten był Mohawkiem? - Nie. Pochodził z mniejszego plemienia zależnego od Irokezów, Pottaknobbee. Był pracownikiem budowlanym. - Wypadek przy pracy? - zapytał Dortmunder. - Pracował przy budowie Empire State Building - wyjaśnił Fitzroy. - I pewnego dnia, w listopadzie, zaczęło padać. Pomóż mi rozłożyć tę plandekę, John. - Jasne. Kiedy rozkładali brezentową płachtę, Kelp wyjął z vana łopaty. Dortmunder rozejrzał się wokół i choć nikogo nie dostrzegł, wiedział, że ktoś tu jest w pobliżu. Wziął łopatę od Kelpa. 5 IRWIN siedział na płycie nagrobnej, ale było mu zimno w tyłek i nie miał o co oprzeć pleców. Po chwili usiadł na ziemi przed kamieniem, opierając się o niego, ale wtedy poczuł wilgoć na siedzeniu, a zimno zrobiło mu się w plecy. Wstał i oparł się o drzewo, ale kora okazała się szorstka i zaczęły go boleć nogi. W końcu znów usiadł na kamieniu. Tymczasem w świetle reflektorów vana uwijali się ci dwaj debile. Rozebrali się do pasa i potwornie umorusani rzucali łopatami ziemię na plandekę rozłożoną na sąsiednim grobie. Byli znacznie lepsi od tych dwóch debili z Newady. Pracowali z większym zapałem i byli bardziej ufni. Irwin zrobił sobie mały spacer, żeby wysuszyć spodnie na siedzeniu. Myślał o tym, że słowo „zaufanie” i Fitzroy Guilderpost w naturalny sposób zupełnie do siebie nie pasują. Ale Irwin Gabel nie jest debilem i kiedy uda mu się zakończyć współpracę z Guilderpostem, będzie miał na jej temat coś do powiedzenia. Jego wspólnicy nie zdawali sobie sprawy, że Irwin podczas każdego ich spotkania miał na sobie podsłuch. Wszystkie taśmy były przechowywane w bezpiecznym miejscu do czasu, kiedy Fitzroy Guilderpost uzna, że ich drogi muszą się rozejść. Gdyby tylko udało mu się zawrzeć sojusz z Małym Piórem... Ale ona jest tak zimna i nieczuła, że równie dobrze mógłby pogadać sobie z jednym z tutejszych nagrobków. Będzie mu jednak potrzebna, kiedy skończy się spółka z Guilderpostem. To Małe Pióro ma otrzymać majątek, a jeśli Guilderpost sądzi, że zobowiązał ją kontraktem, który wszyscy troje podpisali, to jest głupi. Niech spróbuje dochodzić swojego w sądzie. Gdyby Irwin i Małe Pióro mogli połączyć siły, życie byłoby dużo łatwiejsze i bezpieczniejsze. Guilderpost zostałby wyeliminowany i zapomniany, a Irwin już zawsze żyłby dostatnio. Miliony i odsetki od milionów napływające regularnie i bez końca, przez całe życie i jeszcze dłużej. To było warte wszystkich wysiłków, jaki wkładali w to przedsięwzięcie. Problem polegał na tym, że stosunki Małego Pióra z mężczyznami zbytnio się zawęziły w ostatnich latach. Ona oczywiście przypuszczała, że Irwin interesuje się nią na tle seksualnym, ale zdecydowanie tak nie było. W łóżku można byłoby coś popsuć. Zanim jednak nie przeciągnie jej na swoją stronę, informowanie jej o jego planach byłoby zbyt niebezpieczne. Małe Pióro prawdopodobnie wolałaby trzymać z Guilderpostem, który wymyślił całą operację, ale przecież to Irwin Gabel jest jej prawdziwym mózgiem. Jest jeszcze czas, by wszystko uporządkować. Guilderpost właśnie wykręcał samochodem, żeby mogli dokonać zamiany. Trumna Redcorna w końcu wyjrzała z grobu, dźwignięta na linach. Irwin przysunął się trochę bliżej, ponieważ teraz miał nastąpić najważniejszy moment. Nie interesowało go, jak obchodzą się z trumną Redcorna, ale z Elkhornem należało postępować bardzo delikatnie. Jego trumna musi znaleźć się w grobie bez najmniejszych wgnieceń czy zadrapań. Irwin wytłumaczył to starannie Guilderpostowi i mógł teraz mieć jedynie nadzieję, że Guilderpost równie starannie wytłumaczył to tym dwóm debilom. Tak, chyba to zrobił. Dobrze. Wyjęli trumnę z vana, położyli ostrożnie na ziemi, owinęli pasami, przymocowali liny i powoli opuścili do grobu. Doskonale. Reszta była już prosta. Zasypanie dziury zabrało dużo mniej czasu niż jej wykopanie. Kiedy tamci dwaj zaczęli na kolanach układać darń, dopasowując jej płaty jak kawałki puzzli, Irwin odwrócił się. Teraz już nie mogło stać się nic złego. Na koniec włożyli trumnę Redcorna do vana, żeby wywieźć ją na wysypisko śmieci, i byli gotowi do odjazdu. Irwin ruszył szybkim krokiem, wciąż mając nadzieję, że wysuszy w ten sposób spodnie. Wyszedł przez dziurę w płocie na ulicę Sunnyside, gdzie zostawił voyagera. Wsiadł, zawrócił i na skrzyżowaniu skręcił