DONALD E. WESTLAKE ZŁE WIEŚCI (Przełożył: Wojciech Madej) BAOBAB 2004 Chciałbym zadedykować tę powieść, z przeprosinami, wszystkim tłumaczom, którzy musieli mieć do czynienia z moim językiem w swoim języku. Postawiłem im trudne zadanie. A zatem jedna dedykacja i dwie aspiryny dla Laury Grimaldi, Jiro Kimury, Jean Each i wszystkich innych, którzy musieli włożyć w tę pracę wiele pomysłowości. Dziękuję wam. 1 JOHN DORTMUNDER był człowiekiem, któremu słońce świeciło tylko wtedy, kiedy pragnął pozostać w cieniu. Właśnie teraz, jak na rozgwieżdżonym niebie, tysiące światełek umieszczonych rzędami pod metalowym dachem wielkiej hali supermarketu nagle zaczęły popiskiwać, błyskać i mrugać, rzucając wspaniały blask na rozłożone pod nimi towary. I na Dortmundera. Ale on wiedział, że nie oznacza to otwarcia sklepu, ponieważ było dziesięć po drugiej w nocy. Waśnie dlatego znalazł się tu o tej porze. Speedshop, ogromny supermarket w rozległym pasażu handlowym w New Jersey, niedaleko Mordor, oferował głównie przedmioty warte nie więcej niż ćwierć dolara w cenie do czterech dolarów, ale były tu też działy bardziej ekskluzywne, na przykład z alkoholami i sprzętem gospodarstwa domowego. Dortmundera najbardziej interesowało jednak stoisko z aparatami fotograficznymi, gdzie można było dostać wszystko od najtańszych pstrykadeł po sterowane komputerem skomplikowane urządzenia, które same ustawiały czas i przesłonę. Dwie płócienne torby firmowe ozdobione sloganem reklamowym „SPEEDSHOP! Szybko kupujesz, szybko oszczędzasz!” zdołały pomieścić aparaty warte dziesięć tysięcy dolarów. Pewien facet z Nowego Jorku, Arnie Albright, da mu za nie, o nic nie pytając (bo wszystko będzie wiedział), tysiąc gotówką. Dziesięć minut w sklepie, nie więcej, od chwili ominięcia bramek z systemem alarmowym, i znajdzie się znów w hondzie platoon, którą pożyczył pól godziny wcześniej na pobliskim osiedlu, w drodze powrotnej do spokojnego, cichego i bezpiecznego Nowego Jorku. Niestety. Wędrował w półmroku z torbami pełnymi aparatów fotograficznych - znajdując drogę do wyjścia dzięki maleńkim lampkom nocnego oświetlenia - gdy nagle został skąpany w lodowatej powodzi białego fluorescencyjnego światła. Trudno. Musiał być jakiś czujnik ruchu czy dodatkowy alarm, którego nie zauważył. Za chwilę w tym wielkim sklepie zjawi się mnóstwo policjantów i ochroniarzy Speedshopu, wszyscy będą mieli broń i wszyscy będą szukać, zupełnie jeszcze o tym nie wiedząc, Johna Dortmundera. Ale niebawem dowiedzą się, kogo szukali. Co robić? Po pierwsze wrzucić te torby za stojak z dziecięcymi tenisówkami. Po drugie, wpaść w popłoch. A co poza tym? On zakradł się tu od zaplecza, a oni o tym na pewno wiedzą i też wejdą tamtędy. Ale wejdą również od frontu. I przy każdym wejściu postawią kogoś na straży, a cała reszta zacznie systematycznie przeczesywać sklep, jak harcerze las na podchodach. Za chwilę pojawią się w zasięgu jego wzroku, ale wtedy i on znajdzie się w zasięgu ich wzroku. Schować się? Gdzie? Nie ma gdzie. Wszystkie półki zastawione są do samej góry. Gdyby był to tradycyjny dom towarowy, mógłby przynajmniej udawać manekina w dziale z męską odzieżą, ale Speedshop nie po to oszczędza na wszystkim, żeby trwonić pieniądze na manekiny z prawdziwego zdarzenia. Tutaj były tylko jakieś korpusy, na których zawieszano ubrania, a udawanie manekina bez głowy i rąk przerastało aktorskie umiejętności Dortmundera. Rozejrzał się wokoło, mając nadzieję, że znajdzie coś na tyle miękkiego, by bezpiecznie uderzyć w to głową w przystępie paniki, i zauważył, że tuż obok jest pawilon, a w nim apteka, salon fryzjerski, wypożyczalnia kaset wideo i optyk. Optyk. Czyżby jakiś zbawienny plan pojawił się nagle w głowie Dortmundera? Chyba nie, chociaż powinien. Jako człowiek, którego na względzie mieli ustawodawcy, wprowadzając surowe kary za trzecie przestępstwo, Dortmunder uznał, że nawet najmarniejszy plan jest lepszy niż żaden. Tak się złożyło, że tego wieczoru miał w portfelu kilka fałszywych dowodów tożsamości, w tym czyjąś kartę kredytową, dlatego chyba po raz pierwszy w życiu posłużył się w sklepie dyskontowym kartą kredytową. Wcisnął ją pomiędzy drzwi i framugę. Zapadka wsunęła się na tyle, że mógł otworzyć szklane drzwi w szklanej ścianie i wejść do środka. Dopiero kiedy drzwi zatrzasnęły się za nim, zdał sobie sprawę, że nie mają z drugiej strony żadnej klamki ani gałki. Dawało się je otwierać i zamykać tylko od zewnątrz, ponieważ przepisy przeciwpożarowe i tak wymagały, by w godzinach pracy były cały czas otwarte. Uwięziony! Tak pomyślał w pierwszej chwili, ale na szczęście myślał dalej. Uwięziony. No właśnie! Pomieszczenie miało szklany front, a z boków i z tyłu białe ściany ozdobione kolorowymi zdjęciami przystojnych ludzi o kiepskim wzroku. Na wprost drzwi była szklana lada i gablota z oprawkami okularów, po jej dwóch stronach stały stoliczki z lusterkami, a przy nich krzesełka. Pod ścianami stały nieduże kanapy, na których klienci mogli oczekiwać na realizację recepty, przeglądając wyłożone na stolikach czasopisma. Jedyne światło o tej porze padało ze świetlówek umieszczonych wewnątrz oszklonych stojaków z oprawkami. Dortmunder rzucił się do kasy stojącej za ladą, ale tym razem wyjątkowo nie interesowała go kasa, lecz czytnik kart kredytowych. Znalazł czyste blankiety pokwitowań, przejechał przez czytnik kartą kredytową, która przydała mu się już przy otwieraniu drzwi, wpisał na blankiecie kwotę 139,98 dolarów - uznał, że to godziwa suma - spojrzał na nazwisko na karcie i złożył podpis z grubsza podobny do wzoru widniejącego na odwrocie: Austin Humboldt. Kopia dla klienta, kopia dla klienta, jest. Rzucił okiem, czy jeszcze nie widać policjantów, schował kopię do kieszeni, odszukał w szufladzie pod kasą plik pokwitowań i wsunął do niego rachunek pana Austina Humboldta. Z portfela wyjął wszystkie dokumenty, które nie należały do Humboldta, i schował je do butów. A potem wyszedł zza lady. Chwileczkę. Jeśli zamawiał okulary, to znaczy, że nosi okulary, prawda? Chwycił z półki jakieś okulary i włożył na nos, ale zdał sobie sprawę, że widzi w nich tak samo. Nie miały szkieł. Zaryzykować? Nie, z bliska będzie to widać, a miał przeczucie, że zaraz będą mu się przyglądać z bardzo bliska. Czas, czas, czas - nie było już czasu. Po lewej stronie jest inna półka z okularami. Sięgnął do niej, modląc się, by nie trafić na jakieś denka od butelek, w których nic nie będzie widział, i wyciągnął delikatne szylkretowe oprawki ze szkłami. Chyba zwykłe szkiełka, nie optyczne. Dobrze! Teraz mógł już wybiec zza lady, rzucić się na kanapę - nie była zbyt wygodna - wziąć ze stołu magazyn People sprzed trzech miesięcy, położyć go na piersiach i zamknąć oczy. Znaleźli go po trzech minutach. Leżał nieruchomo, starając się uspokajać myślą, że jeśli stanie się to, co najgorsze, może przynajmniej uda mu się uciec z więzienia. Usłyszał stukanie do szklanych drzwi. Nie reaguj, powiedział do siebie. Jeszcze nie teraz. Za wcześnie. Musisz swoje odespać. Walenie w drzwi, niewyraźne, stłumione pokrzykiwania. Dortmunder zerwał się jak koń na dźwięk wystrzału i zaczął wodzić wokół wzrokiem, po czasopiśmie, które spadło na podłogę, po fotografiach i wreszcie po szklanej ścianie, która stała się teraz żywym obrazem przedstawiającym gromadę policjantów z twarzami rozpłaszczonymi na szybie. Machali rękami i krzyczeli - okropny widok. Właśnie wtedy uświadomił sobie, że szkła w okularach, które założył na nos, jednak są optyczne. To były szkła do czytania, i wszystko wydawało się w nich nieco większe niż normalnie. Policjanci za szybą niestety też. Już za późno, żeby je zmienić. Trzeba działać i mieć nadzieję. Skoczył na równe nogi, podbiegł do drzwi i sięgnął do nieistniejącej gałki, ale ponieważ niezbyt dobrze widział, obtarł sobie kostki dłoni o metalową framugę. Zaczął je lizać. Policjanci cały czas stali za szklaną ścianą, wołali coś i wpatrywali się w niego. Dortmunder przestał lizać rękę i pokazał im swoją najbardziej zdumioną minę. Rozłożył ręce, wskazał na drzwi, wykonał ruch dłonią, jakby kręcił gałką, a następnie wzruszył ramionami jak Atlas, którego coś zaswędziało i musi zrezygnować ze swojej misji. Jeszcze nie zrozumieli. Wciąż krzyczeli, żeby otworzył i pokazywali drzwi, jakby on nie wiedział, gdzie są. Powtórzył zatem swój skromny repertuar gestów, a dwóch policjantów tak przycisnęło twarze do szklanej ściany, że wyglądali jak ryby w mundurach. Nareszcie się domyślili. Skoro już wiedzieli, że Dortmunder został tu zamknięty - tajemnica zamkniętego pokoju! - można było zacząć teraz zdradzać przejawy paniki. A ponieważ cały czas bał się potwornie, z ulgą przyjął możliwość okazania strachu choćby i pod fałszywymi pozorami. Zaczął zatem rzucać się jak szalony na szklaną ścianę i dawać rozpaczliwe znaki, by go uwolniono. Wskazał na zegarek - czy wy zdajecie sobie sprawę, która jest godzina? - udał, że rozmawia przez telefon - przecież czekają na niego w domu! - i wreszcie usiłował rwać sobie włosy z głowy, ale miał ich za mało, żeby je dobrze chwycić. Teraz, kiedy on zaczął szaleć, wszyscy policjanci uspokoili się. Dawali mu znaki, kiwali głowami, rozmawiali przez radiotelefony. Starali się mu powiedzieć, żeby zachował spokój. Łatwo im mówić. Otwarcie drzwi zajęło im aż piętnaście minut, bo najwyraźniej nikt z nich nie był na tyle godny zaufania, aby otrzymać od banku kartę kredytową. Przed salon optyka napływali kolejni policjanci, żeby obejrzeć to jednoosobowe zoo, a Dortmunder kontynuował swoją pantomimę, rozrzucając bezradnie ramiona i tłukąc się o ściany. Wbiegł nawet za ladę, gdzie był telefon, z zamiarem zadzwonienia do May, swojej wiernej towarzyszki życia, która smacznie spała w ich przytulnym mieszkanku na Dziewiętnastej Ulicy - czy je jeszcze kiedyś ujrzy? - żeby policjanci mogli zobaczyć, jak zrozpaczony mąż dzwoni do swojej zaniepokojonej żony, ale po podniesieniu słuchawki dowiedział się, że z tego aparatu można prowadzić tylko rozmowy miejscowe. To i lepiej. Niech May śpi. Wreszcie pojawiła się inna ekipa policyjna w specjalnych winylowych bluzach, które dawały jasno do zrozumienia, że są to supergliny, a nie krawężniki jak cała reszta. Mieli ze sobą różne dziwne metalowe narzędzia, którymi zaczęli wyłamywać drzwi. O Boże, jak im to wolno szło. Dortmunder już rozglądał się za jakąś cegłą, kiedy w końcu drzwi ustąpiły i do środka wpadło około dwudziestu policjantów. - Muszę zadzwonić do żony! - wrzasnął Dortmunder, ale ponieważ krzyczeli również wszyscy inni, nikt nikogo nie słyszał. Nagle okazało się, że jednak ktoś tam dowodzi - opryskliwy, starszy facet z wydatnym brzuchem, w innego rodzaju ważnym mundurze. - Dosyć! - ryknął. - Przymknąć się! I przymknęli się wszyscy oprócz Dortmundera, który wykorzystał ciszę, by raz jeszcze wrzasnąć: - Muszę zadzwonić do żony! Najważniejszy policjant stanął przed Dortmunderem, jakby udawał zatrzaśnięte przed nosem drzwi. - Nazwisko - powiedział. Nazwisko. Jak on się nazywał? - Austin Humboldt - powiedział Dortmunder. - Jakiś dokument? - Ależ oczywiście. Dortmunder wyciągnął portfel i zaraz upuścił go na ziemię - wcale nie musiał udawać zdenerwowania, wcale - po czym podniósł go i podał policjantowi, mówiąc: - Proszę sprawdzić samemu. Jestem tak zdenerwowany, że trzęsą mi się ręce. Policjant niechętnie wziął portfel i zaczął oglądać dokumenty, których kradzież Austin Humboldt zgłosi za sześć godzin. Po kilku minutach oddał portfel i patrzył, jak Dortmunder znów go upuszcza, podnosi, po czym chowa do kieszeni. - Pół godziny temu włamałeś się do tego budynku, przyszedłeś tutaj i drzwi się zatrzasnęły. Czego tu szukałeś? Dortmunder popatrzył na niego zdumiony. - Co takiego? - Po co przyszedłeś do optyka? - zapytał znów policjant. Dortmunder popatrzył na stojaki z oprawkami. - Po okulary! - Włamałeś się do... - Nigdzie się nie włamywałem! - Drzwi do magazynu były po prostu otwarte? - Policjant patrzył na niego z najwyższą niechęcią. Dortmunder potrząsał głową, jakby oganiał się od komarów. - Jakiego magazynu? - Wszedłeś tu przez magazyn... - To nieprawda! - Dobrze - zgodził się policjant. - Sam powiesz mi, co tu się stało. Dortmunder potarł brew i spojrzał na czubki swoich butów. - Nie wiem, co się stało. Chyba zasnąłem. - Kapitanie, kiedy przyszliśmy, on spał. O tam - powiedział inny policjant, wskazując na kanapę. - To prawda. Właśnie tam - odezwali się kolejni policjanci i też wskazali na kanapę. Jeden z policjantów stojących za szybą również wycelował palec w kanapę, chociaż nie wiedział, dlaczego to robi. Ale kapitanowi wcale to się nie spodobało. - Włamałeś się tu, żeby pospać? - Dlaczego twierdzi pan - Dortmunder wyprostował się, okazując godność uczciwego obywatela - że się tu włamałem? - A jak się tu znalazłeś? - zapytał policjant. - Przyszedłem, żeby mi zrobili okulary do czytania - oświadczył Dortmunder. - Zapłaciłem za nie kartą kredytową. Dwie pary, słoneczne i zwykłe. Powiedzieli mi, żebym usiadł tam i zaczekał. Musiałem zasnąć, ale dlaczego nie zbudzili mnie, kiedy okulary były gotowe? - Rozejrzał się wokoło, jakby dopiero teraz w pełni zdał sobie sprawę z grozy sytuacji i wykrzyknął: - Zostawili mnie tutaj! Wyszli i zamknęli! Mogłem tu umrzeć z głodu! Kapitan był wyraźnie zdegustowany. - Nie. Przyszliby rano, a przez noc człowiek nie umiera z głodu. - Ale mogłem zrobić się głodny - upierał się Dortmunder. - I jestem strasznie głodny, nie jadłem kolacji. Żona zabije mnie za to, że tak się spóźniam na kolację! Kapitan zrobił krok do tyłu, żeby lepiej przyjrzeć się podejrzanemu. - Wyjaśnijmy sobie pewne rzeczy - powiedział. - Przyszedłeś tu w ciągu dnia... - Około czwartej po południu. Wczoraj. - Kupiłeś dwie pary okularów, zasnąłeś i chcesz, żebym uwierzył, że pracownicy nie zauważyli cię i wyszli, zamykając drzwi. A zupełnym zbiegiem okoliczności dziś w nocy ktoś włamał się do tego budynku. - Ktoś się tu włamał? Nikt nie odpowiedział. Wszyscy tylko przyglądali mu się w milczeniu, więc Dortmunder znów zapytał: - Często tu się ktoś włamuje? Kapitan nie zniżył się do odpowiedzi na to pytanie. Kiedy Dortmunder powiódł wokoło wzrokiem, jeden z młodszych policjantów odezwał się: - Wcale nie tak często - ale powiedział to bez przekonania. - Ale jednak - stwierdził Dortmunder. - Czasami - przyznał młody policjant i skulił się pod nieprzyjaznym spojrzeniem kapitana. Dortmunder rozłożył ręce. - No to gdzie tu jest zbieg okoliczności? Kapitan przybliżył się do niego i przez szkła Dortmundera wyglądał teraz jak czołg z oczami. - Jak zapłaciłeś za te okulary? Gotówką? - Oczywiście, że nie - Przeklęte okulary zjechały mu z nosa i popchnął je palcem. Trochę za mocno. Auu! Oczy zaczęły mu łzawić. - Kartą kredytową. - A zatem paragon powinien wciąż tam być, prawda? - Nie mam pojęcia. - Zobaczymy - powiedział kapitan i zwrócił się do jednego ze swoich podwładnych - Poszukaj tego kwitu. - Tak jest. Trwało to tylko półtorej minuty. - Jest! - zawołał policjant, kładąc na ladzie rachunek. - To na pewno ten? - zapytał z najwyższym niedowierzaniem kapitan. - Tak, proszę pana. - Mam w kieszeni kopię, gdyby pan chciał zobaczyć - dodał usłużnie Dortmunder. Kapitan przyjrzał mu się badawczo. - Chcesz powiedzieć, że naprawdę przyszedłeś tu popołudniu i zasnąłeś? - Tak jest, proszę pana - odparł Dortmunder. - To niemożliwe - rzucił z wściekłością kapitan. - Gdzie jest w takim razie włamywacz? Musi być w budynku. Jeden z policjantów z oddziałów pomocniczych, starszy gość w jeszcze innym mundurze z epoletami, gwiazdkami i odznaczeniami, które wskazywały, że jest to bardzo ważny policjant z oddziałów pomocniczych, odchrząknął bardzo głośno i powiedział: - Tak, kapitanie. Kapitan wbił w niego wzrok. - Tak? - Krążą pogłoski, że go złapano - powiedział policjant z oddziałów pomocniczych. Kapitan zrozumiał w lot. - Chcesz mi powiedzieć, że nikt nie pilnuje wyjść? - Tak. Ludzie mówią, że włamywacz został złapany - powtórzył policjant z oddziałów pomocniczych. Dortmunder grzecznie, ale z godnością zapytał: - Kapitanie, czy mógłbym mieć małą prośbę? Żona będzie na mnie bardzo, ale to bardzo zła. Ona nie lubi, jak się spóźniam na kolację nawet dziesięć minut i... - Czego? Czego chcesz? - warknął kapitan. - Czy mógłby pan napisać kilka słów do mojej żony? - zapytał Dortmunder. - Napisać kilka słów? - wyglądało na to, że kapitan gotów jest ciężko pobić wielu ludzi, poczynając od Dortmundera. - Zjeżdżaj stąd! - No dobrze - zgodził się Dortmunder. 2 MAY nie chciała zrzędzić, ale czasami miała wrażenie, że John tak naprawdę nie potrzebuje ani gniazdka rodzinnego, ani finansowego bezpieczeństwa, ani nawet pieniędzy na czynsz za następny miesiąc. John musiał mieć nóż na gardle, być zupełnie bez grosza przy duszy, żeby zwlec się w nocy z łóżka i zarobić na kawałek chleba. Przy okazji trafiało się też masło, szynka, a nawet ciężarówka rzeźnika. Czasami faktycznie zdobywał jakieś pieniądze, choć niezbyt często. Ale i tak przeciekały mu przez palce, zanim jeszcze zdołał włożyć je do kieszeni. Chodził ze swoimi dwoma kumplami na wyścigi, gdzie konie zawsze okazywały się zawsze sprytniejsze - choćby dlatego, że to nie one stawiały na niego. John czasami opowiadał jej o tym jednym niezwykłym dniu na wyścigach, kiedy niemal wyszedł na swoje. Samo wspomnienie owego wydarzenia nawet po latach wywoływało rumieniec podniecenia na jego policzkach. Miał też znajomych, którym pożyczał pieniądze. Bo skoro ich miał, dlaczego się z nimi nie podzielić? Ale byli to ludzie, którzy po wzięciu od niego dwustu dolarów, trafiali na ogół prosto do więzienia. Dlatego May wcale nie zdziwiła się tego ranka, że wielkim triumfem Johna na występach w New Jersey okazało się to, że zdołał się wymknąć. Bez łupów, po które się wybrał, ale za to cały i zdrów. - Było ich chyba kilkuset - opowiadał. - Więcej mundurów niż na paradzie, ale udało mi się stamtąd urwać. Niewiele brakowało, a dostałbym dla ciebie zaświadczenie, że nie mogłem być na kolacji. - Ale fantów nie ma - zauważyła. - Mówisz o tych aparatach? - zapytał. Jedli właśnie śniadanie - dla niej jak zwykle czarna kawa i połówka grejpfruta, dla niego płatki kukurydziane, mleko i cukier w proporcjach 1:1:1 - dlatego czasami musieli przerywać rozmowę, żeby przełknąć. Po kolejnej pauzie powiedział: - Widzisz, May, musiałem tam udawać człowieka, który kupował okulary. Gdybym wyszedł z czternastoma aparatami fotograficznymi, wyglądałoby to trochę dziwnie. - Oczywiście - powiedziała. Nie dodała jednak, że z tego powodu nadal będzie musiała pracować jako kasjerka w supermarkecie Safeway, choć chciała rzucić tę robotę. Byłoby mu przykro, a tak rzadko miał okazję do dobrego samopoczucia, że nie chciała psuć tego nastroju. Wybrał się wczoraj zarobić trochę pieniędzy, wrócił z pustymi rękami, ale wrócił. Świetnie. - Andy dzwonił wczoraj wieczorem - dodała. Andy Kelp nie był najszczęśliwszą znajomością, jaka im się zdarzyła, dlatego John natychmiast zwiesił głowę nad miską płatków, wziął do ust całą łyżkę i dopiero wtedy zapytał: - Ghrrr? - Powiedział, że ma małą robótkę. Szybką i łatwą. - Nie ma mowy. - Nigdy nic nie wiadomo, John. - Ja wiem. - Przyjdzie dziś rano i ci wszystko opowie - powiedziała. - O której? - zapytał nerwowo, jakby rozważał szansę kolejnej ucieczki, ale w tym momencie odezwał się trzeci głos. - Dzień dobry. Cześć May, zostało trochę kawy? - Zrobiłam więcej, bo wiedziałam, że masz przyjść - powiedziała May i Andy Kelp, człowiek o żywym spojrzeniu, ostrych rysach i w czarnej wiatrówce - był październik - podszedł do kuchenki, gdzie buzował czajnik z kawą. - Właśnie mówiłam Johnowi, że dzwoniłeś. - Dzięki, May. - Andy, wciąż nie używasz dzwonka do drzwi - powiedział John. - Znam twój dzwonek - powiedział Andy, przysiadając się do nich z kawą. - Ma okropny dźwięk, obrzydliwy jak alarm samochodowy. Czy chciałbyś zaczynać dzień od słuchania czegoś tak paskudnego? - On trenuje włamania na naszych drzwiach - John poskarżył się May. - Trzeba ćwiczyć, żeby nie wyjść z wprawy - powiedział Andy. - Mnie to nie przeszkadza, John - odezwała się May. - Jeśli zadzwonił i uprzedził, że przyjdzie, to nie widzę problemu. To prawie domownik, jak kot czy pies. John popatrzył uważnie na Andy’ego jako domowego zwierzaka: zatrzymać czy oddać do uśpienia? Po kilku chwilach Andy odchrząknął i zasłaniając się filiżanką kawy, zdecydował się odezwać: - Czy May powiedziała ci, że mam małą robótkę? - Włamanie i wtargnięcie do czyjegoś domu, tak jak tutaj? - zapytał John. - Przestań, John - powiedziała May. - Nie, nic z tych rzeczy. Trzeba będzie trochę pomachać łopatą. I nawet nie jest to zupełnie niezgodne z prawem - poinformował Andy. - Pomachać łopatą? - John przełknął kawę. - Chcesz, żebym kopał rowy? - W pewnym sensie - powiedział Andy - ale nie całkiem. - To co mam kopać? - Grób - oznajmił Andy. - Tylko nie to - wtrąciła May. - Grzebanie w grobach? Jestem złodziejem, a nie hieną cmentarną - zaoponował John. - Nie chodzi o okradanie grobów - powiedział Andy - ale raczej o dokonanie pewnej zamiany. - Zamiany? - powtórzył John. May siedziała nieruchomo z oczami jak spodki, zapominając o grejpfrucie i pracy w Safeway. Nie lubiła grobów i nie przepadała też za ludźmi, którzy je rozkopują. - W Queens jest duży cmentarz - ciągnął Andy - i tam jest pewien grób. Stary grób. Facet leży tam już dość długo. - Chyba mnie to nie interesuje - powiedział John, a May potaknęła w milczeniu. - Nie będziemy wcale na niego patrzeć - uspokoił go Andy. - Nie interesuje mnie to - powtórzył John. - W ogóle nie otwieramy trumny - zapewnił Andy. - Wykopujemy ją, wyciągamy i wsadzamy do vana. - Mamy vana? - To van zleceniodawcy. - Mamy zleceniodawcę? - O tym za chwilę. Jedziemy tam vanem, a w nim jest już trumna. - Założę się, że nie jest pusta - powiedział John. - Zgadłeś. Ten facet został wykopany gdzieś na zachodzie Stanów i oni chcą go podmienić. Na tym polega numer. - No właśnie. Na czym polega ten numer? - zapytał John. - Nie jestem we wszystko wprowadzony - powiedział Andy. - Mamy do czynienia z prawdziwym zawodowcem, John. Każdy wie tylko tyle, ile musi, a my nie musimy znać wszystkich szczegółów. - Ja nie chcę znać żadnych szczegółów - oświadczył John. Jednak May otrząsnęła się już z pierwszego szoku i obrzydzenia, i okazało się, że ona chciała je poznać. - Wykopujecie trumnę z grobu i wkładacie na jej miejsce inną, tak, Andy? - Dokładnie tak - potwierdził Andy. - Ale po co? Oni są podobni? - zapytał John. - Teraz już tak - powiedział Andy. May postanowiła, że nie będzie domyślać się tego podobieństwa. - A co wy macie zrobić? Tylko wykopać tę trumnę? - zapytała. - I włożyć na jej miejsce tę drugą, a tamtą do vana. Później ona pojedzie chyba na zachód czy gdzieś tam. - I nikt nie będzie otwierał żadnej z trumien? - upewniała się May. - Na pewno nie przy nas. - Ale dlaczego my to mamy zrobić? - zapytał John. - On potrzebuje sprawdzonych ludzi z naszej branży, rozumiesz, takich, co umieją trzymać gębę na kłódkę, nie zadają zbędnych pytań ani nie zjawią się na spotkaniu z podsłuchem. A jak wszystko dobrze pójdzie, może będzie dla nas miał kolejną robotę. - To przynajmniej zdrowe zajęcie - wtrąciła May. John spojrzał na nią z niedowierzaniem. - Zdrowe? Wałęsanie się po grobach? - Ale to ruch na świeżym powietrzu - powiedziała. - A ty masz za mało ruchu. - Nie chcę mieć ruchu na świeżym powietrzu - odparł John. - Każdy z nas dostanie od niego swoją dolę - powiedział Andy. May ucieszyła się. - No widzisz, John. Odbijesz sobie za te aparaty. Andy zastrzygł uszami. - Jakie aparaty? - Zostawił je - wyjaśniła May. - Musiałem uciekać - dodał John i od razu zmienił temat. - Kim jest ten facet? - Poznałem go przez Internet - oznajmił Andy. - No wiesz... - żachnął się John. - Daj spokój, to porządny gość - upierał się Andy. - Jak tylko zrozumiał, że ze mną nie ma żartów, od razu potraktował mnie poważnie. - To świetnie. - I zaproponował mi robotę. - A jak się nazywa ten cwaniaczek? - zapytał John. - Fitzroy Guilderpost. 3 - MAMY ŁOPATY? - zapytał Fitzroy Guilderpost. - W samochodzie - odparł Irwin. - Obie? - W samochodzie - powtórzył Irwin. - A gaz łzawiący? Pistolet? Taśma? - W samochodzie. W samochodzie. W samochodzie - powiedział Irwin. - Plandeka, lina i pasy też. - Chcesz więc powiedzieć, że wszystko jest już w samochodzie? - zapytał Guilderpost. - Wszystko oprócz ciebie. - Pospieszcie się, chłopcy - powiedziała Małe Pióro. - Już, już, wszystko musi być zapięte na ostatni guzik. I na wszystkie haftki - powiedział Guilderpost. - Całe szczęście, że nie nosicie gorsetów - zauważyła Małe Pióro. - Uwielbiam twoje poczucie humoru - powiedział Guilderpost i klepnął ją w policzek, ale niezbyt mocno. Cała trójka zebrała się tuż przed północą, w pokoju motelowym na Long Island, przy granicy z Nowym Jorkiem, niedaleko od lotniska Kennedy’ego. Przebywali tu już od dwóch dni, w trzech sąsiadujących pokojach. Ten należał do Guilderposta i wciąż panował w nim porządek taki, jak w chwili, gdy Guilderpost się tu wprowadzał, a może nawet jeszcze większy, ponieważ Guilderpost poprawił telefon, który stał na szafce nocnej trochę krzywo. Jedynym świadectwem obecności Guilderposta w pokoju, nie licząc jego samego, był cieniutki laptop ustawiony na okrągłym stole pod lampą. Rzucał delikatną poświatę i snuł jakieś własne, powolne myśli. Sąsiedni pokój, należący do Irwina, już po pół godzinie wyglądał jak sklep z męską odzieżą po wybuchu. W kolejnym, zamieszkiwanym przez Małe Pióro, było wprawdzie nieco lepiej, ale wszędzie leżały porozrzucane ubrania, kosmetyki i kasety z muzyką do ćwiczeń. Guilderpost rozmyślnie umieścił Irwina w środkowym pokoju. Miał zasadę, by nigdy nie mieszać biznesu z przyjemnościami, a było to szczególnie istotne, kiedy miało się do czynienia z tak atrakcyjną porcją trutki na szczury, jak Małe Pióro. Razem stanowili bardzo osobliwe trio. Małe Pióro, dawna tancerka rewiowa, rodowita Indianka o urodzie tak posągowej, jakby jej matką była Pocahontas, a ojcem góra Rushmore. Irwin Gabel, niegdyś wykładowca na uniwersytecie, z którego musiał odejść w niesławie, wysoki i kościsty z wystającymi łopatkami, wydatnym jabłkiem Adama i szyderczym niezadowoleniem na twarzy, niegdyś działającym cuda w salach wykładowych, ale mniej przydatnym w większości pozostałych sytuacji życiowych. Jeśli chodzi o Guilderposta, czyli mózg całej grupy, wyglądał jak na szefa przystało. Korpulentny, pełen godności, z siwymi, falistymi włosami nad wyraźnie zaznaczonym bladym czołem. Chodził w trzyczęściowych garniturach i często bywał jedyną osobą w danym mieście, która miała na sobie kamizelkę. Kilka lat temu zgolił wąsy, kiedy mu osiwiały, ponieważ nie chciał wyglądać jak pedofil, którym z całą pewnością nie był. Widać było jednak, że kiedyś je miał, bo w przestrzeni pomiędzy jego mięsistym nosem i mięsistą górną wargą wyraźnie czegoś brakowało. Pocierał to miejsce od czasu do czasu palcem tak, jakby wąsy wciąż tam rosły. - Nadmierny pośpiech nie jest wskazany, Małe Pióro. Moje przedsięwzięcia zawsze kończą się powodzeniem dlatego, że umiem zadbać o najdrobniejsze szczegóły - oznajmił. - To świetnie - rzuciła Małe Pióro. - A co z tymi debilami? Pójdzie z nimi równie łatwo, jak z tamtymi z Elko? - zapytał Irwin. - Łatwiej - zapewnił go Guilderpost. - Poznałem tylko jednego, ale on ma wziąć swojego przyjaciela. Nietrudno sobie wyobrazić, jaki jest przyjaciel pana Andy’go Kelly. - Taki sam debil - powiedział Irwin. - Para durnych złodziejaszków - potwierdził Guilderpost. - Silni w krzyżu, ale słabi na umyśle. Odwalą za nas ciężką robotę. Małe Pióro chrząknęła i oznajmiła: - Tempus fugit. Guilderpost uśmiechnął się do niej. - Lubię przekonywać się, jaka jesteś wykształcona. Ale masz bez wątpienia rację, Małe Pióro. Na Manhattanie mogą być korki nawet o tej porze. Jeśli Irwin jest gotowy... - Już dawno jest gotowy - warknął Irwin. - To znakomicie - powiedział Guilderpost. Wolałby wprawdzie mieć mniej krnąbrnych pomocników, ale skąd takich wziąć? Każdy ma jakiś charakter. Dzięki swojemu pochodzeniu Małe Pióro doskonale nadawała się do swojej roli, a naukowa wiedza Irwina była bezcenna. Nie ma róży bez kolców. Wszyscy troje wyszli z pokoju Guilderposta, który pokręcił jeszcze gałką, żeby sprawdzić, czy drzwi zostały dobrze zamknięte. Czarny van econoline z fałszywymi tablicami rejestracyjnymi z Kalifornii czekał na nich przed motelem. Przy nim stał plymouth voyager Irwina z równie fałszywymi tablicami rejestracyjnymi z Południowej Karoliny. Irwin miał jechać z tyłu. Małe Pióro pomachała im i powiedziała: - Do zobaczenia przy śniadaniu. - Nie chcesz, żebyśmy wcześniej powiedzieli ci, jak poszło? - zapytał Irwin. Guilderpost uznał, że Irwin wiąże z nią jakieś plany, co świadczyło tylko o tym, jak pochopnie przyznawano ostatnio stopnie naukowe. Małe Pióro obdarzyła Irwina osobliwym uśmiechem przypominającym drobną rysę na szkle. - Chyba nie ma wątpliwości, że wszystko pójdzie dobrze? - Nie ma - oświadczył Guilderpost. - Umieścimy dziadka tam, gdzie należy, po robocie załatwimy tych dwóch, a potem jedziemy zbierać plony. - Doskonale - powiedziała Małe Pióro. 4 DORTMUNDER zupełnie nie mógł pojąć, jak dał się w to wrobić. Ale stał teraz o pierwszej w nocy na rogu Trzydziestej Siódmej i Lex i czekał, aż zawiozą go na cmentarz, gdzie miał rozkopać grób. A potem znów zakopać. To nie było zajęcie dla niego. Niewdzięczna, czarna robota. Zupełnie do niego nie pasowała. - To jest poniżej moich kwalifikacji - narzekał. - To największa gratka, jaka kiedykolwiek nam się trafiła - powiedział Andy, radując się tak, jakby grzebanie się w mogiłach było szczytem jego ambicji. - Ale to fizyczna praca - powiedział Dortmunder. - Tak - zgodził się Kelp - ale spójrz na nią z innej strony. Jest niezgodna z prawem. - Jest bardziej fizyczna niż niezgodna z prawem - powiedział Dortmunder i w tym momencie zatrzymał się przy nich czarny van econoline. Drzwi kierowcy natychmiast otworzyły się i wyjrzał z nich zażywny facet w ciemnym trzyczęściowym garniturze, białej koszuli i wąskim ciemnym krawacie. Miał przyczesane siwe włosy, gładkie jak trawniki w Connecticut, i wyglądem przypominał Dortmunderowi przedsiębiorcę pogrzebowego. - Andy! - odezwał się poważnym głosem, doskonale pasującym do tak dostojnych włosów, i wyciągnął pulchną rękę. - Cześć, Fitzroy - powiedział Kelp i wymienili uścisk dłoni. - Fitzroy, to jest John. John, to jest Fitzroy. - Siemasz. - Witam - powiedział Fitzroy z promiennym uśmiechem i podał Johnowi rękę. Była ciepła i miękka, jak filet z kurczaka. - Jesteś punktualny - zauważył Kelp. - Oczywiście - powiedział Fitzroy i dodał - Przykro mi John, ale musisz usiąść z tyłu. - W porządku. Co za różnica? - zdziwił się Dortmunder. Fitzroy otworzył jedne z tylnych drzwi vana. - Obawiam się, że będziesz niestety siedział na podłodze. - Nie szkodzi - powiedział Dortmunder i wszedł do samochodu na czworakach, czując pod palcami szorstką wykładzinę. - Usiadłeś? - zapytał Fitzroy i nie czekając na odpowiedź, trzasnął drzwiami dokładnie w chwili, gdy Dortmunder zabrał stamtąd nogi. Dortmunder oparł lewą rękę na drewnianej skrzyni zajmującej z tyłu prawie całą przestrzeń, przyjął pozycję przypominającą z grubsza kwiat lotosu i rozejrzał się w półmroku. Z tyłu nie było żadnych okien. Samochód miał szyby tylko z przodu i na przednich drzwiach. Obok Dortmundera leżały dwie łopaty, zwój liny, jakieś narzędzia, no i oczywiście ta podłużna skrzynia, na której opierał rękę, czyli... Trumna. Ciemnobrązowe drewno, sfatygowane, z poszczerbionymi mosiężnymi uchwytami, wydzielające woń ni to piwnicy, ni to szklarni, coś jakby świeżo przewróconej ziemi, jakby... no właśnie, grobu. Dortmunder zdjął rękę z trumny i położył na kolanie. To była oczywiście trumna, która zajmie miejsce tej, którą mają wykopać. A ja, pomyślał Dortmunder, jadę z nieboszczykiem na cmentarz. Wspaniale. Fitzroy i Kelp usiedli z przodu i samochód ruszył. Fitzroy skręcił w lewo w Lex, potem znowu w lewo w Trzydziestą Szóstą i zmierzał do tunelu. Między ich głowami migał od czasu do czasu jakiś fragment miasta. To jest wina May, uznał Dortmunder. Dopóki była przeciwna wzięciu tej roboty, łatwo było się opierać. Ale kiedy doszła do wniosku, że tysiąc dolarów, dokładnie tyle, ile stracił w Speedshopie, ma jednak w sobie coś magicznego, nie było już ratunku. On nie jest żadnym kopidołem ani cmentarną hieną, nie nadaje się też do pracy fizycznej, ale to nie miało dla niej znaczenia. Można było znów zdobyć tysiąc dolarów, więc on musiał to zrobić. Dobrze, zrobi to, jakoś wytrzyma i wróci z tysiącem dolarów, ale do końca życia nie tknie się łopaty. Kelp i Fitzroy siedzą sobie tam z przodu i plotą coś o użyteczności Internetu - pewnie, można dzięki niemu poznać takich ludzi jak Fitzroy Guilderpost i takich do łopaty - a tymczasem Dortmunder i ten gość w pudle nie mają sobie nic do powiedzenia. Dortmunder zorientował się, że jeśli podniesie kolana, położy na nich ręce, a na rękach oprze brodę, będzie coś widział przez okno między dwiema głowami. W tej pozycji mógł też obserwować mijane miasto w ogromnych lusterkach bocznych. A były takie wielkie, ponieważ samochód nie miał wstecznego lusterka, a nie miał go, bo z tyłu nie było szyby. Właśnie zbliżali się do tunelu. Ruch nie był duży. Głównie wielkie ciężarówki z wypisanymi z tyłu numerami telefonicznymi, żeby można było donieść na kierowcę, jeśli źle się zachowuje na drodze. Dortmunder zastanowił się, czy jakiś kapuś zadzwonił kiedykolwiek na taki numer, a potem, czy może ktokolwiek dzwonił z pochwałami, a wreszcie uznał, że jest znudzony, mimo że jeszcze nie wyjechali z Manhattanu. Przejechali tunel i Dortmunder zauważył, że w szklanych budkach policyjnych nikogo nie ma. Jakiś zatwardziały przestępca mógłby tu swobodnie zmieniać pasy. W lusterku dostrzegł jakiś samochód i zauważył, że jego prawe przednie światło jest nieco słabsze od lewego. Wtedy uznał, że musi natychmiast przerwać tę nudę. Była zabójcza. Wyprostował się, rezygnując z widoku w bocznych lusterkach i wtrącił się do rozmowy o Internecie, żeby zapytać: - Z daleka jedzie to pudło? Fitzroy spojrzał odruchowo tam, gdzie powinno być wewnętrzne wsteczne lusterko, żeby zobaczyć pasażera siedzącego z tyłu i powiedział: - Z zachodu. - To z daleka. A nie trzeba tego trzymać, bo ja wiem, na przykład w chłodni? - Nie. To ma prawie siedemdziesiąt lat. Nic tam już nie może się zepsuć - zapewnił go Fitzroy. - Też tak myślę. A ten drugi na zamianę? Też jest taki stary? - Nawet kilka lat starszy - powiedział Fitzroy. - Ale nie miej mi za złe, że nie będę ci o wszystkim opowiadał. - Chciałem tylko pogadać. - To jest fundament, tyle mogę ci powiedzieć. - Wyjechali z tunelu i znaleźli się przy punkcie opłat za wjazd na autostradę. - Wybacz. - Nie ma sprawy - powiedział Dortmunder. Mimo wszystko grzeczny facet. Fitzroy wydobył portfel i podał człowiekowi w budce banknot. Kiedy czekał na resztę, Dortmunder pochylił znów głowę i dostrzegł w lusterku, że samochód z jednym słabszym światłem bardzo wolno podjeżdża do innej bramki. Bardzo wolno. Ten kierowca na pewno ma zwyczaj szukania pieniędzy przed podjechaniem do bramki. Byt to szary plymouth voyager, osobowy van, jakim jeżdżą na ogół drużyny Małej Ligi, ale w tym siedział tylko kierowca, jakiś facet. Kiedy w końcu ruszyli, Dortmunder odezwał się: - Czyli to jest fundament? - Bez tego nie moglibyśmy przeprowadzić całej operacji - oznajmił Fitzroy. - A z tym nam się uda. Ale musimy wszystko zachować w absolutnej tajemnicy. Nie możemy ryzykować, że ktoś piśnie choćby słowo na ten temat. - Wiesz, że możesz na nas polegać. Nikomu nic nie powiemy - zapewnił Kelp. - Nie mam co do tego żadnych wątpliwości - powiedział Fitzroy i uśmiechnął się do Kelpa. Kiedy tak się uśmiechał, z profilu wyglądał raczej jak głodny wilk niż korpulentny jegomość. Po dziesięciu minutach znaleźli się w wielkiej nekropolii w Queens. Cmentarze rozmaitych religii i narodowości zgromadziły się tu niczym obozowiska na preriach Wielkich Równin. Żeby dostać się do cmentarza, na którym im zależało, musieli jechać do samego końca, zjechać z głównej drogi i zawrócić. Dortmunder, który od chwili, gdy Fitzroy przestał mówić o operacji, znów zaczął się nudzić, powrócił do swojej pozycji z brodą wspartą na kolanie i ponownie zobaczył plymoutha voyagera ze słabszym światłem. Plymouth włączał prawy kierunkowskaz, szykując się podobnie jak oni do skrętu w ten sam zjazd. Czy ten facet nas śledzi? Dortmunder zastanawiał się, czy powinien powiedzieć o tym Fitzroyowi, ale zaraz pomyślał, że Fitzroy patrzy przecież przez całą drogę w te same lusterka. Jeśli zatem jest tak ostrożny, to już zauważył ten samochód i jeśli ten ktoś nas śledzi, to Fitzroy już o tym wie. Dortmunder zaczął zastanawiać się nad tym. Skręcając w boczną uliczkę, która oddzielała dwa cmentarze, Fitzroy powiedział: - Na noc tu zamykają, co mogłoby stwarzać nam problem, bo nie chcemy, żeby ktokolwiek wiedział, że coś się tu dzisiaj działo. Na szczęście trochę dalej jest dziura w płocie. To nie nasza robota. Była już wcześniej. Może zrobili ją handlarze narkotyków albo zakochane pary. - Albo wampiry - dodał Kelp. - Słusznie - pochwalił go Fitzroy - ale nie całkiem. To raczej mogłyby być upiory. Wampiry żerują na żywych. To upiory żywią się zwłokami. - To tak jak my - zauważył Kelp. - Jemy wołowinę i inne mięso. Tym razem Dortmunder postanowił nie słuchać dłużej ich rozmowy i znów spojrzał w lusterka. Widać było tylko światła latarni, czyli plymouth musiał pojechać gdzieś indziej. Nie, jest, wyjeżdża zza rogu i gasi światła. Dziwne miejsce do parkowania. Dortmunder spojrzał przez przednią szybę. Jechali wyboistą drogą, otoczoną z dwóch stron przeszło dwumetrowym żelaznym ogrodzeniem, spoza którego przezierały nagrobki. Ulica lekko wznosiła się, a dalej, jak wydało się Dortmunderowi, znów opadała. Ale tak daleko nie pojechali. Po prawej stronie część ogrodzenia była odchylona, na tyle szeroko, by mogła tędy przejść jedna osoba, może nawet dwie, ale nie na tyle, by przejechał samochód. Fitzroy wjechał na chodnik - po co miasto kładzie chodniki na takich uliczkach jak ta? - i ustawił vana tuż przy dziurze w płocie. - Wysiądźcie z Johnem i pchnijcie ten płot, tak żebym mógł wjechać. A potem znowu postawcie go na miejsce - powiedział Fitzroy do Andy’go. - Już się robi - powiedział Kelp i otworzył drzwi. - Musisz otworzyć Johnowi tylne drzwi, bo w środku nie ma żadnej klamki - dodał Fitzroy. Mniej więcej tak jak u optyka w Speedshopie. Dortmunder obrócił się do tyłu, starając się nie opierać na trumnie bardziej niż to absolutnie konieczne. Kelp otworzył drzwi. Dortmunder wygramolił się z vana i obaj podeszli do ogrodzenia z kutego żelaza, ozdobionego metalowymi stokrotkami na wysokości pasa i głowy. Stokrotki okazały się dobrymi uchwytami. Kiedy złapali za nie, Dortmunder wyszeptał, nie poruszając ustami: - Śledził nas jakiś wóz. - Wiem - wyszeptał Kelp, też nie poruszając ustami. Płot ustąpił szybciej niż się spodziewali. Był ciężki, ale kiedy już oderwali go od ziemi, dał się przesunąć bez trudu. Przy płocie było kilka starych grobów z przekrzywionymi płytami, ale Fitzroy powoli je ominął i zatrzymał vana na żwirowej alejce. Dortmunder i Kelp ustawili fragment ogrodzenia w pierwotnej pozycji i Dortmunder powiedział, nie poruszając ustami: - On lubi całkowitą dyskrecję. - Całkowitą - odparł Kelp, nie poruszając ustami. Kiedy podeszli do vana, Fitzroy otworzył okno i powiedział: - To niedaleko stąd, więc idźcie za samochodem. - Prowadź - zgodził się Kelp. Fitzroy ruszył powoli żwirową alejką, a za nim podążyli Kelp i Dortmunder, rozmawiając bez poruszania ustami. - Niech robi, co chce - powiedział Dortmunder - aby tylko miał dla mnie tego tysiaka. - Ma dużo forsy - potwierdził Kelp. - Widziałem jego portfel, jak płacił za przejazd. - Oni nic nie zrobią, dopóki nie zamienimy tych trumien. Najpierw musimy odwalić tę robotę. - Może skorzystamy na tym. - Nie wiem - powiedział Dortmunder. - Nie lubię zadawać się z umarlakami. - Ale oni nic nie mówią. Można im ufać - odparł Kelp. Samochód zatrzymał się, a jego przednie reflektory oświetliły niewielki kamień stojący przy zapadniętym grobie. Dortmunder i Kelp odczytali napis na nagrobku: Joseph Redcorn 12 lipca 1907- 7 listopada 1930 - Długo nie pożył - zauważył Kelp. - Może to ostrzeżenie dla nas - powiedział Dortmunder. Fitzroy wysiadł z vana, otworzył drzwi z obu stron i wyjął zwiniętą plandekę. - Nie możemy zostawić żadnych śladów kopania. Położymy ją na sąsiednim grobie i będziemy rzucać na nią ziemię. Ostrożnie zdejmujcie też darń, żeby można ją było z powrotem położyć. Mogło to oznaczać, że niebawem zjawi się tu ktoś, żeby znowu wykopać tego faceta. Ale zamiast prawdziwego Josepha Redcorna wykopie tego gościa z Zachodu. Biedny Joseph leżał tu sobie od prawie siedemdziesięciu lat, a teraz musi się ewakuować, żeby ktoś inny mógł zrobić kogoś w konia. Dortmunder prawie zaczął mu współczuć. - Mówię Johnowi, że ten facet młodo umarł - powiedział Kelp Fitzroyowi. - To był Indianin. Jeden z tych, którzy pracują na wysokościach, przy budowie drapaczy chmur. To głównie Mohawkowie, ale nie tylko - poinformował go Fitzroy. - Ten był Mohawkiem? - Nie. Pochodził z mniejszego plemienia zależnego od Irokezów, Pottaknobbee. Był pracownikiem budowlanym. - Wypadek przy pracy? - zapytał Dortmunder. - Pracował przy budowie Empire State Building - wyjaśnił Fitzroy. - I pewnego dnia, w listopadzie, zaczęło padać. Pomóż mi rozłożyć tę plandekę, John. - Jasne. Kiedy rozkładali brezentową płachtę, Kelp wyjął z vana łopaty. Dortmunder rozejrzał się wokół i choć nikogo nie dostrzegł, wiedział, że ktoś tu jest w pobliżu. Wziął łopatę od Kelpa. 5 IRWIN siedział na płycie nagrobnej, ale było mu zimno w tyłek i nie miał o co oprzeć pleców. Po chwili usiadł na ziemi przed kamieniem, opierając się o niego, ale wtedy poczuł wilgoć na siedzeniu, a zimno zrobiło mu się w plecy. Wstał i oparł się o drzewo, ale kora okazała się szorstka i zaczęły go boleć nogi. W końcu znów usiadł na kamieniu. Tymczasem w świetle reflektorów vana uwijali się ci dwaj debile. Rozebrali się do pasa i potwornie umorusani rzucali łopatami ziemię na plandekę rozłożoną na sąsiednim grobie. Byli znacznie lepsi od tych dwóch debili z Newady. Pracowali z większym zapałem i byli bardziej ufni. Irwin zrobił sobie mały spacer, żeby wysuszyć spodnie na siedzeniu. Myślał o tym, że słowo „zaufanie” i Fitzroy Guilderpost w naturalny sposób zupełnie do siebie nie pasują. Ale Irwin Gabel nie jest debilem i kiedy uda mu się zakończyć współpracę z Guilderpostem, będzie miał na jej temat coś do powiedzenia. Jego wspólnicy nie zdawali sobie sprawy, że Irwin podczas każdego ich spotkania miał na sobie podsłuch. Wszystkie taśmy były przechowywane w bezpiecznym miejscu do czasu, kiedy Fitzroy Guilderpost uzna, że ich drogi muszą się rozejść. Gdyby tylko udało mu się zawrzeć sojusz z Małym Piórem... Ale ona jest tak zimna i nieczuła, że równie dobrze mógłby pogadać sobie z jednym z tutejszych nagrobków. Będzie mu jednak potrzebna, kiedy skończy się spółka z Guilderpostem. To Małe Pióro ma otrzymać majątek, a jeśli Guilderpost sądzi, że zobowiązał ją kontraktem, który wszyscy troje podpisali, to jest głupi. Niech spróbuje dochodzić swojego w sądzie. Gdyby Irwin i Małe Pióro mogli połączyć siły, życie byłoby dużo łatwiejsze i bezpieczniejsze. Guilderpost zostałby wyeliminowany i zapomniany, a Irwin już zawsze żyłby dostatnio. Miliony i odsetki od milionów napływające regularnie i bez końca, przez całe życie i jeszcze dłużej. To było warte wszystkich wysiłków, jaki wkładali w to przedsięwzięcie. Problem polegał na tym, że stosunki Małego Pióra z mężczyznami zbytnio się zawęziły w ostatnich latach. Ona oczywiście przypuszczała, że Irwin interesuje się nią na tle seksualnym, ale zdecydowanie tak nie było. W łóżku można byłoby coś popsuć. Zanim jednak nie przeciągnie jej na swoją stronę, informowanie jej o jego planach byłoby zbyt niebezpieczne. Małe Pióro prawdopodobnie wolałaby trzymać z Guilderpostem, który wymyślił całą operację, ale przecież to Irwin Gabel jest jej prawdziwym mózgiem. Jest jeszcze czas, by wszystko uporządkować. Guilderpost właśnie wykręcał samochodem, żeby mogli dokonać zamiany. Trumna Redcorna w końcu wyjrzała z grobu, dźwignięta na linach. Irwin przysunął się trochę bliżej, ponieważ teraz miał nastąpić najważniejszy moment. Nie interesowało go, jak obchodzą się z trumną Redcorna, ale z Elkhornem należało postępować bardzo delikatnie. Jego trumna musi znaleźć się w grobie bez najmniejszych wgnieceń czy zadrapań. Irwin wytłumaczył to starannie Guilderpostowi i mógł teraz mieć jedynie nadzieję, że Guilderpost równie starannie wytłumaczył to tym dwóm debilom. Tak, chyba to zrobił. Dobrze. Wyjęli trumnę z vana, położyli ostrożnie na ziemi, owinęli pasami, przymocowali liny i powoli opuścili do grobu. Doskonale. Reszta była już prosta. Zasypanie dziury zabrało dużo mniej czasu niż jej wykopanie. Kiedy tamci dwaj zaczęli na kolanach układać darń, dopasowując jej płaty jak kawałki puzzli, Irwin odwrócił się. Teraz już nie mogło stać się nic złego. Na koniec włożyli trumnę Redcorna do vana, żeby wywieźć ją na wysypisko śmieci, i byli gotowi do odjazdu. Irwin ruszył szybkim krokiem, wciąż mając nadzieję, że wysuszy w ten sposób spodnie. Wyszedł przez dziurę w płocie na ulicę Sunnyside, gdzie zostawił voyagera. Wsiadł, zawrócił i na skrzyżowaniu skręcił w lewo. Sto metrów dalej zawrócił znowu, zatrzymał wóz, wyłączył światła i czekał, aż przejedzie van. I tym razem będzie się trzymał z tyłu. Nie byłoby dobrze, gdyby ci dwaj zorientowali się, że Guilderpost nie jest sam. 6 DRUGA TRUMNA miała jeszcze mniej przyjemny zapach niż pierwsza, bardziej błotnisty, zapewne dlatego, że całkiem niedawno została wykopana z ziemi. Poza tym różniła się niewiele i tak samo była nadszarpnięta zębem czasu. A jednak Dortmunder jeszcze bardziej niż poprzednio nie chciał mieć z nią do czynienia i odsunął się jak najdalej mógł w lewo. Kiedy znaleźli się znów na drodze szybkiego ruchu, Long Island Expressway, Andy zapytał: - A co zrobimy z panem Redcornem? - Za jakieś pół godziny dojedziemy do mostu przy zachodnim krańcu Fire Island - oznajmił Fitzroy. - O tej porze roku prawie nikt tamtędy nie jeździ, ponieważ Fire Island to letnisko. Pod mostem biegnie kanał, którym woda bardzo szybko płynie z South Bay do oceanu. - Rozumiem - powiedział Kelp. - Zrzucimy trumnę z mostu, a ona popłynie do morza i potem utonie. - Właśnie tak. A my, pomyślał Dortmunder, utoniemy od razu, w kanale. W lusterku pojawiły się znów światła voyagera. Jego kierowca wyraźnie starał się trzymać w pewnej odległości i pozostawać niezauważonym. Po drugiej w nocy nawet na Long Island Expressway ruch był niewielki. A ponieważ zrobił się jeszcze mniejszy, kiedy skierowali się na wschód, voyager musiał zwiększyć odległość od vana. Wyjechali z Queens i przekroczyli granicę hrabstwa Nassau, mijając pogrążone we śnie skupiska domów. Kiedy docierali do Sagtikos Parkway, w lusterkach było już widać tylko voyagera. Fitzroy skręcił na puściutkim jak okiem sięgnąć Sagtikos na południe i niebawem znaleźli się przy bardzo długim moście, choć nie mógł to być ten, o którym mówił Fitzroy. Nie. Ten biegł ponad zatoką Great South, długim pasem wody pomiędzy południowym brzegiem Long Island i piaszczystymi plażami. Przy jego końcu można skręcić w prawo i dojechać do Jones Beach, ale można też jechać prosto, przez znacznie mniejszy i krótszy most prowadzący do Fire Island, piaszczystej wyspy z domkami letniskowymi. Nie było tam porządnych dróg, samochodów też niewiele, dlatego most ten był rzadko używany nawet w sezonie. Od czasu, gdy minęli pierwszy most, nie było widać w lusterku żadnych świateł samochodowych, co oznaczało, że jadący za nim wóz musiał je wyłączyć. Ci ludzie bardzo się starają, pomyślał Dortmunder i uznał, że tu musi chodzić o coś więcej niż o wykiwanie dwóch facetów na tysiąc dolarów. Oni nie chcieli, żeby ktokolwiek wiedział, że Joseph Redcorn opuścił swój grób i został zastąpiony zmiennikiem. Oznacza to, że kiedy ta trumna zostanie znów wykopana, przez kogoś innego, sprawa będzie miała jakiś rozgłos i znaczenie. Ale jaki? Facet spada z Empire State Building i po siedemdziesięciu latach nagle robi się ważny? I jaki sens ma podstawienie za niego innego gościa? Dowiemy się, pomyślał Dortmunder, w końcu się dowiemy. Mniejszy most wygięty był w spory łuk i Fitzroy zatrzymał się w jego najwyższym punkcie. - Teraz musimy wrzucić to do wody - powiedział. - Andy, otwórz drzwi z tyłu. - Już się robi - powiedział Kelp i wysiadł, a Dortmunder chwycił Fitzroya lewą ręką za szyję i zaczął szukać jego pistoletu. Jedynym przestępstwem, jakiego grubas na ogół nie potrafi popełnić, jest ukrywanie broni, dlatego Dortmunder od razu się domyślił, że Fitzroy ma pistolet pod ręką, w prawej kieszeni marynarki. Na szczęście był też pod ręką Dortmundera, który szybko wyciągnął zgrabny sześciostrzałowy Smith & Wesson kaliber 32 z pokrowcem na lufę, żeby nie robił dziur w kieszeni. Dortmunder zabrał lewą rękę z grdyki Fitzroya, który dzięki temu mógł znowu zaczerpnąć tchu, i przystawił mu do głowy za prawym uchem lufę pistoletu. - Połóż obie ręce na kierownicy. Wyżej, tak, żebym mógł je widzieć - powiedział. Fitzroy wykonał polecenie. - Co ty... - ale okazało się, że ma kłopot z gardłem i musi odchrząknąć. - Co ty robisz, John? Dlaczego? - Na razie czekam, aż Andy wróci z twoim kumplem z voyagera - powiedział Dortmunder. - A potem zobaczymy, co dalej. Fitzroy próbował bezskutecznie zobaczyć twarz Dortmundera w nieistniejącym lusterku wewnętrznym. - Ale jak ty... - nagle przerwał i zaczął potrząsać głową. - Miałem szczęście - powiedział Dortmunder. - Czy teraz powiesz nam, o co w tym wszystkim chodzi? - Nie ma mowy. - Dobrze, powiesz później - oznajmił spokojnie Dortmunder. W tym momencie otworzyły się drzwi i jakiś dziwny głos zaczął bardzo szybko mówić: - Co się tu dzieje? Przecież można chyba zaparkować przy drodze i pomedytować trochę w ciemnościach. Naprawdę nie wiem, czego ode mnie chcecie. - Przyłóż mu, Andy - powiedział Dortmunder, nie spuszczając oka z Fitzroya. Głos umilkł i Kelp odezwał się: - Miał na sobie podsłuch. Fitzroy podskoczył jak oparzony. Nie bacząc na pistolet przystawiony do głowy, odwrócił się i zawołał: - Co takiego? - Nie znam tego pana - powiedział dziwny głos - i nie chcę mieć nic wspólnego z tym, co się tu dzieje. - Irwin! - wrzasnął Fitzroy. - Nagrywałeś nas, ty gnido! Nastąpiła krótka przerwa. Fitzroy spoglądał gniewnie do tyłu i w pewnym momencie napotkał wzrok Dortmundera, który uśmiechnął się przyjaźnie i wycelował w niego pistolet. - Mów dalej, Fitzroy. - Przy tobie trzeba się ubezpieczać, Fitzroy - odezwał się znów dziwny głos. - Ty parszywa gnido... - Chyba zapowiadają się tak zwane „wewnętrzne porachunki” - powiedział Kelp. - Daj go tutaj, Andy - powiedział Dortmunder i zwrócił się do Fitzroya - Kiedy tu podejdą, masz wysiąść. Fitzroy starał się ze wszystkich sił odzyskać panowanie nad sobą. - Przyjacielu - odezwał się, udając, że cały czas zachowuje spokój - nie mam pojęcia, co przyszło ci do głowy. Irwin miał tylko nas obserwować i ubezpieczać, gdyby pojawiły się jakieś problemy. - Nie ma żadnych problemów - zapewnił go Dortmunder. - Wysiadaj, Fitzroy - powiedział Kelp, otwierając drzwi vana. Dortmunder przecisnął się obok trumny i wyszedł na most. Zamknął drzwi i obszedł dookoła samochód. Kelp trzymał pistolet, który najwyraźniej musiał zabrać Irwinowi, a pozostała dwójka stała z nieszczęśliwymi minami przy barierce. Irwin był tak chudy, jak Fitzroy gruby, ale wyglądał nie lepiej. - Masz kluczyki do voyagera? - Dortmunder zapytał Kelpa. Kelp uniósł lewą rękę, by pokazać brelok z kluczykami. - Tak - powiedział, rzucając kluczyki do wody - ...i nie. - Nie! - krzyknął Irwin. - Za późno - orzekł Kelp. - Fitzroy, czy nie masz przypadkiem naszych dwóch tysięcy dolarów? - zapytał Dortmunder. Fitzroy wyglądał na zakłopotanego. - Nie całą sumę. Dortmunder wycelował w niego pistolet. - Portfel. - Czy nie moglibyśmy - zapytał Fitzroy - tego przedyskutować? - Oczywiście - odparł Dortmunder. - Powiedz mi, na czym polega ten numer? - Nie. - Dawaj portfel, Fitzroy, albo strzelę ci w kolano, a to ci się na pewno nie spodoba. Ociągając się, Fitzroy podał mu portfel. Dortmunder przeliczył banknoty, jakie w nim były i spojrzał z niesmakiem na Kelpa. - Czterysta trzydzieści siedem dolarów. - Przepraszam, John - powiedział Kelp. - Nie wiedziałem, że to taki cienias. Dortmunder schował pieniądze do kieszeni i oddał portfel, po czym zwrócił się do Irwina: - Dawaj swój. Irwin poczuł się najwyraźniej dotknięty. - Ja? Dlaczego ja? Ja nie obiecywałem ci żadnych pieniędzy! Dortmunder przybliżył się do niego. - Irwin? Pamiętasz, co było mówione przed chwilą o kolanie? Psiocząc pod nosem, Irwin spojrzał gniewnie na Fitzroya, jakby to była jego wina, wyciągnął mocno sfatygowany portfel i podał go Dortmunderowi. Ten przeliczył pieniądze, schował do kieszeni i powiedział do Kelpa: - Jeszcze jeden dziany facet. Dwa trzydzieści osiem. - Dostaniecie resztę swoich pieniędzy, na sto procent - odezwał się Fitzroy. - Nie, Fitzroy - odparł Dortmunder. - Sprawy wyglądają teraz tak, że nie możesz zrobić swojego numeru bez nas, bo doniesiemy na ciebie. - Sytuacja się zmieniła - powiedział Kelp. - I to bardzo - dodał Dortmunder. - A zatem jesteśmy teraz wspólnikami. Musisz tylko powiedzieć nam, o co w tym wszystkim chodzi. - Nigdy. - Nigdy to kawał czasu - zauważył Dortmunder. - Jedziemy, Andy. - Co wy robicie? - zawołał Fitzroy, ale ponieważ było oczywiste, co robią, nie odpowiedzieli mu. Wsiedli do vana i zawrócili na moście, podczas gdy Fitzroy i Irwin stali nieruchomo, wpatrując się w nich. Dortmunder opuścił szybę i powiedział: - Jeśli będziesz chciał z nami pogadać, wiesz jak skontaktować się z Andym. Przez Internet. - Zamknął szybę i ruszył w stronę Long Island, mrucząc pogardliwie - Przez Internet. - Wszędzie trafiają się zepsute jabłka - powiedział Kelp. - Ja jestem zepsutym jabłkiem - odparł Dortmunder - ale mnie nie znajdziesz w Internecie. - To prawda - zgodził się Kelp. - Ciebie trudno zmusić nawet do używania telefonu. Co zrobimy z tym wozem? - Dzisiaj postawimy go na parkingu przy lotnisku La Guardia. A jutro zabierzemy. A raczej ty zabierzesz, bo ty nas w to wpakowałeś. Kelp westchnął. - Dobrze, John. Dortmunder pokręcił głową. - Nie mogę się doczekać, kiedy opowiem May o tym tysiącu dolarów. 7 GUILDERPOST był zbyt wściekły, żeby wykrztusić choć słowo. Patrzył bezradnie, jak jego van odjeżdża w stronę Long Island z Josephem Redcornem, a kiedy światła samochodu znikły w mroku, wbił wzrok w Irwina. Ten z początku zignorował to spojrzenie, ale po chwili odwzajemnił je z siłą, na jaką było stać nędzną, tchórzliwą gnidę. - Jak to spieprzyłeś? - zapytał Irwin. Guilderpost z trudem powstrzymał się przed chwyceniem za tę chudą szyję. - Ja? Jak ja to spieprzyłem? - Musiałeś zrobić coś, co ich spłoszyło. - Widzieli cię! Widzieli, że jedziesz za nami! Od samego początku! - Ci debile? - Irwin usiłował drwić. Zaczynając się uspokajać - kiedy człowiek rozmawia, niestety uchodzi z niego energia - Guilderpost popatrzył znów tam, gdzie ostatni raz widział znikającego vana. - Chyba nie są takimi debilami, jak nam się wydawało. - To ludzie od łopaty, a nie uczeni. - Tak, wiem - zgodził się Guilderpost. - Mieliśmy prawo spodziewać się kogoś na poziomie tych z Newady, ale ci okazali się sprytniejsi. - Kiedy ten sukinsyn wyszedł nagle z ciemności - wycedził Irwin przez zaciśnięte zęby - i wpakował mi paluchy do nosa, nie mogłem się połapać, o co chodzi. Guilderpost wzdrygnął się. - Wpakował ci paluchy do nosa? - To boli jak cholera, mówię ci - powiedział Irwin. - Zjawił się nie wiadomo skąd, włożył mi dwa palce do nosa i zaczął mnie podnosić. - Podnosić? - Stoję na czubkach palców, a ten ciągnie mnie w górę i drugą ręką wymacuje mój pistolet - poskarżył się Irwin, przywołując bolesne wspomnienie. Guilderpost znów wpadł w furię. - A podsłuch? Teraz też nagrywasz? - Zabrał mi taśmę. Ale nic na niej nie ma, bo nie nagrywam, kiedy siedzę sam w samochodzie. - A więc aż tak mi nie ufasz? - Nikt ci nie ufa, Fitzroy, i bardzo słusznie - zauważył Irwin z pogardą. - Powiedz mi, Irwin, czy gdybyś wpadł pod autobus bez mojej winy, te taśmy trafiłyby na policję? - zapytał Guilderpost. - Skoro bym już nie żył, byłoby mi wszystko jedno. - Sądziłem, że osiągnęliśmy jednak jakiś poziom wzajemnego zaufania - powiedział raczej ze smutkiem niż ze złością Guilderpost. - Aż taki głupi nie jesteś - odparł Irwin i rozejrzał się wokoło. - Idziemy stąd, czy będziemy teraz tu mieszkać? - Gdzie twój samochód? - Tam - Irwin machnął ręką w nieokreślonym kierunku. - A tam są kluczyki - dodał, wskazując na wodę. - Nie masz w samochodzie zapasowych? - Nie. - Ale dasz radę go uruchomić, jesteś naukowcem, powinieneś wiedzieć, jak połączyć druciki, czy co tam trzeba zrobić. - Drzwi są zamknięte. - Czyli musimy się włamać do tego wozu - powiedział Guilderpost i zdecydowanym krokiem ruszył przed siebie. - Chodź. Irwin poszedł za nim. Kiedy zbliżali się do samochodu, zapytał: - Znajdziesz tego Andy’go? Nie w komputerze, tylko naprawdę. Czy uda się ustalić, gdzie on mieszka? - Nie wiem. Może. - A jeśli ci się nie uda? Guilderpost rozglądał się wokoło, ale wciąż nie mógł dostrzec voyagera. - Wtedy będziemy musieli wziąć ich na wspólników. - Oczywiście tylko na pewien czas? - Oczywiście. - Guilderpost zatrzymał się. - Słuchaj, Irwin. Nalegam, abyś przestał nagrywać i zniszczył to, co nagrałeś do tej pory. - Nie za twojego życia - powiedział Irwin. - Będziesz tak stał na środku drogi? Guilderpost ruszył znowu. - Gdzie zostawiłeś ten samochód? - Na poboczu. - Irwin, te taśmy są niebezpieczne. - Masz zupełną rację - potwierdził Irwin. - Nie zniszczysz ich? - Nie ma mowy. Ale mogę ci obiecać, że nie będę już nagrywał. W Newadzie i w Nowym Jorku jest kara śmierci, a to, co mam, wystarczy na ciebie. - Ale jesteś drań, Irwin. Teraz sobie przypominam, że w pewnych momentach byłeś bardzo małomówny. No, nareszcie jest ten wóz. Voyager stał przy drodze prowadzącej do Jones Beach. Guilderpost zaczął chodzić naokoło niego i wpatrywać się w ziemię. - A Małe Pióro? Co jej powiemy? - zapytał Irwin. Guilderpost zatrzymał się. - Zastanawiam się. Małe Pióro nie musi wiedzieć o dzisiejszym drobnym niepowodzeniu. Nie trzeba jej denerwować. A poza tym w grobie jest ten, kto miał być. I wciąż mam szansę dorwać And’ego. - Znasz jego nazwisko? - zapytał Irwin. - Nie wiem. Powiedział, że nazywa się Kelly. A ten drugi w ogóle nie podał nazwiska. - Czego ty szukasz, Fitzroy? - Kamienia - odparł Guilderpost. Irwin wzdrygnął się. - Chyba tego nie zrobisz? - Żeby dostać się do samochodu - wyjaśnił Guilderpost. Także ten pomysł nie spodobał się Irwinowi. - Chcesz rozbić kamieniem szybę w moim samochodzie? - Jeśli nie znajdę zaraz kamienia, rozwalę szybę twoim łbem - powiedział Guilderpost. - Pomóż mi szukać. 8 DO CZASU, gdy Anne Marie Carpinaw, niezwykle atrakcyjna półrozwódka pod czterdziestkę, stała się dla niego kimś ważnym, Andy Kelp nigdy nie obchodził żadnych świąt. Niezależnie od dnia Andy robił dotąd, co chciał, ale teraz oprócz zasłon w oknach i serwetek na stole pojawiły się te daty w kalendarzu i trzeba było się do nich jakoś ustosunkować. Tak było na przykład ze świętem Dziękczynienia, które w tym roku miało wypaść zdaje się w czwartek. - Przyjdą do nas ludzie - powiedziała Anna Marie. Kelp nie zrozumiał, o co chodzi. - Ludzie? Przyjdą? Żeby coś naprawić? - Przyjdą na kolację, Andy - wyjaśniła. - Przecież wiesz, co to jest świąteczna kolacja. - Wiem, co to jest kolacja - odparł Kelp. - Chcę zaprosić May z Johnem, J.C. i Tyciego. - Chwileczkę - powiedział Kelp. - To znaczy oni mają tu przyjść, żeby zjeść z nami kolację? - Oczywiście. Nie wiem, jak ty zwykle obchodziłeś święto Dziękczynienia... - Ja też nie wiem - wtrącił Kelp. - ...ale w tym roku będziemy mieli tradycyjną świąteczną kolację. Jak się okazało, nawet z kolacjami wiążą się jakieś tradycje. - Dobra - zgodził się Kelp. - A jak wygląda tradycyjna kolacja z okazji święta Dziękczynienia? - Oczywiście indyk, żurawina, słodkie ziemniaki, farsz, sos do pieczeni, brukselka, puree z cebuli, sałatka z pomarańczy i ślazu, paszteciki... - Zaraz, zaraz - przerwał jej Kelp. - Co to było? - Paszteciki. - Nie, to poprzednie. - Sałatka z pomarańczy i ślazu - powiedziała Anne Marie. - Nie jada się tego w Nowym Jorku? - Nawet w New Jersey. - Nie rozumiem, co nowojorczycy mają przeciwko daniom na słodko? - Nie pasują im - orzekł Kelp. - To bardzo źle - powiedziała Anne Marie. - Sałatka z pomarańczy i ślazu jest wielkim przysmakiem w Lancaster w stanie Kansas - Anne Marie pochodziła z Lancaster w stanie Kansas - choć kiedy teraz się nad tym zastanawiam, nie przypominam sobie, żeby była popularna w Waszyngtonie - Anne Marie pochodziła również z Waszyngtonu, gdzie jej ojciec był kongresmanem do czasu, gdy Bóg zakończył jego kadencję. - O ile mi wiadomo, w tej okolicy nikt nie jada ślazu - zauważył Kelp. - Czyli nie chcesz go nawet do ziemniaków? - Przyznaj się, że żartujesz, Anne Marie - powiedział Kelp. - A co z pomarańczami? - zapytała. - Czasami na śniadanie. Kiedy rano człowiek czuje przypadkiem, że ma dużo siły i chce się z czymś zmierzyć, pomarańcza może być. - Dobrze, że z tobą porozmawiałam. Zależy mi, żeby ta kolacja dobrze wypadła. - Może pogadaj z May - poradził Kelp. - Jasne, że to zrobię - powiedziała Anne Marie i poszła sporządzać listy - listę zakupów, listę gości, listę trunków i listę telefonów. Przez kolejne dziesięć dni przypominała też przy każdej okazji Kelpowi, że w czwartek będzie święto Dziękczynienia i że przyjdą May i John oraz J.C. i Tyci. To ciągłe przypominanie odniosło skutek, ponieważ pięć po czwartej w świąteczne czwartkowe popołudnie, kiedy zabrzęczał dzwonek, Kelp w czystej koszuli otworzył gościom drzwi. Tyci i J.C przyszli pierwsi. J.C. (Josephine Carol) Tylor aż przyjemnie opisywać. Postawna, ciemnooka brunetka o jasnej cerze, starająca się nadać sobie wygląd bezwzględnej kobiety biznesu, prowadziła bowiem kilka podejrzanych przedsięwzięć polegających na sprzedaży wysyłkowej. Miała też gdzieś na Pacyfiku własny kraj, Maylohda* [Nie pytać - przyp. autora], utworzony za pieniądze przeznaczone na rozwój Trzeciego Świata. Ta niewzruszona fasada pękała tylko w towarzystwie Tyciego i J.C stawała się przy nim inną, wcale niegroźną osobą. Tyci Bulcher to człowiek-góra z ciałem jak cysterna i głową jak armatnia kula. Wyglądał niczym bajkowe monstrum, które pożera całe wioski. - Cześć, Kelp - zagrzmiał. - Co słychać, Tyci? - powitał go Kelp. - Słychać, że macie w Nowym Jorku chamskich taksówkarzy - grzmiał dalej Tyci. Kelp spojrzał zdziwiony na J.C., która uśmiechnęła się i powiedziała: - Nie przejmuj się nim. Kilka dni odpocznie w łóżku i mu przejdzie. - To dobrze - powiedział Kelp i zamknął drzwi. Tyci rozejrzał się po pustym pokoju. - Czy nie jesteśmy za wcześnie? - Jesteście nawet kilka minut spóźnieni - zauważył Kelp. Anne Marie wyszła z kuchni ubrana w fartuszek, co Andy bardzo lubił, kiedy nie miała na sobie nic poza nim, ale tym razem była w spodniach i w bluzce. - Ależ Andy, ludzie powinni się spóźniać kilka minut, tak jest grzecznie. - Aha - mruknął Kelp i znów odezwał się dzwonek do drzwi. - Idą jeszcze grzeczniejsi - powiedział, wpuszczając May i Dortmundera. - May nie pozwoliła mi otworzyć wytrychem - poskarżył się Dortmunder. - Nie w święto Dziękczynienia - wyjaśniła May. - Nie krępuj się - powiedział do niego Kelp. May weszła do pokoju i przywitała się z pozostałymi gośćmi. - Byliśmy tu już wcześniej, ale May kazała mi zrobić spacer dookoła domu - powiedział Dortmunder. - Żeby było grzecznie, wiem - skomentował Kelp, a kiedy Dortmunder chciał dołączyć do gości, przytrzymał go i szeptem zapytał - Powiedz mi, John, czy ja przypadkiem się nie cywilizuję? Dortmunder przyjrzał mu się uważnie, zastanawiając się nad tym pytaniem, po czym pokręcił głową. - Nie, raczej nie. - To dobrze. - W ogóle nie powinieneś się tym przejmować - dodał Dortmunder i kiedy wchodzili do pokoju, rozległo się dzwonienie. Przez chwilę Kelp pomyślał, że ma oto do czynienia z przejawem jeszcze większej grzeczności, ale zaraz zdał sobie sprawę, że dzwoni telefon. - Ja odbiorę, w sypialni - zawołał głośno, żeby usłyszała go Anne Marie, i pobiegł do sypialni. Podniósł słuchawkę i zaczął z nią chodzić wkoło. - Halo? -Andy Kelp? Głos był znajomy, ale Kelp nie potrafił go skojarzyć. - Tak, a co? - Dawniej Andy Kelly? No tak. Kto to mógł być? Andy zaczął nerwowo przypominać sobie swoją przeszłość. Przestał chodzić i usiadł. - Być może. - Tu Fitzroy Guilderpost - powiedział głos w słuchawce i wtedy Kelp rozpoznał go. Tak, to był głos Fitzroya Guilderposta. Od zamiany nieboszczyków minęło już pięć tygodni. Kelp jako ten, który wpakował ich w to wszystko, zajmował się vanem z trumną w środku. Raz w tygodniu jechał pociągiem, żeby przestawić go z jednej stacji kolejowej na inną. Parkingi były tam darmowe, a samochód, który nie stoi w jednym miejscu dłużej niż tydzień, nie budzi zainteresowania policji. Van był już w Dover Plains, Croton Harmon, Poughkeepsie, Peekskill i Pawling, a Kelp zaczął się już zastanawiać, jak długo jeszcze będzie go przestawiał. Zbliżał się moment, w którym uznaliby, że Guilderpost nie odezwie się do nich, a wtedy postawiliby vana przed jakimś posterunkiem policji i niech się dzieje z nim, co chce. Ale teraz Guilderpost zadzwonił. Wyglądało na to, że te pięć tygodni spędził pracowicie jak mrówka. Znał już prawdziwe nazwisko Kelpa i zadzwonił do niego do domu. To nie było przyjemne. Kelp polubił to mieszkanie, zwłaszcza od czasu, gdy Anne Marie je urządziła, i nie chciał się wyprowadzać. Nie bardzo chciał też wyjaśniać Anne Marie, że należy się przeprowadzić. - Cześć, Fitzroy. Zastanawiałem się, co się z tobą dzieje. - Chyba nawzajem tak się zastanawialiśmy. - Mam tu święto Dziękczynienia. - Chciałem mieć pewność, że złapię cię w domu - powiedział Guilderpost. - Dopiero dwa dni temu dowiedziałem się, jak cię znaleźć. - Bardzo jestem ciekaw, jak ci się to udało. - Przez Internet - wyjaśnił Guilderpost. - Wszyscy zostawiamy ślady. Przyznaję, że twój był mniej wyraźny niż inne, ale jednak. Dzisiaj już nikt nie zdoła się ukryć. - Tak, chyba masz rację. - A oznacza to - ciągnął Guilderpost - że powinniśmy wszyscy dążyć do kompromisu, do porozumienia. Nie możemy pozwolić, żeby dzieliła nas wrogość czy złe uczucia. Nie w dzisiejszych czasach, kiedy każdy może znaleźć każdego. - Czyli ja mógłbym też znaleźć ciebie - zauważył Kelp. - Oczywiście, że tak! Nie jestem żadnym wyjątkiem. Ale czy ty masz jakiś powód, żeby mnie szukać? - W tej chwili nic nie przychodzi mi do głowy. - No właśnie. Dlatego siedzę sobie wygodnie w domu. A jak myślisz, czy ja mam jakiś powód, żeby cię szukać? - Nie, jeśli dojdziemy do porozumienia - powiedział Kelp. - A tak przy okazji, Johna też namierzyłeś? - Jeszcze nie. O nim wiem dużo mniej. Czy on ma adres mailowy? Kelp roześmiał się. - On nawet nie wie, co to jest. - Rozumiem, że nie jest entuzjastą nowoczesnych technologii. - John ma wątpliwości nawet co do silników spalinowych. - One mają jeszcze przed sobą przyszłość. - Dlatego właśnie John ma wątpliwości. Chcesz z nim pogadać? Jest tutaj. - Naprawdę? - Wiesz, to jest święto Dziękczynienia. Chcieliśmy się wspólnie zebrać, podziękować Bogu za jego dary. Zastanawialiśmy się, czy... Zaczekaj chwilę. Kelp wszedł do pokoju, gdzie Dortmunder, May, J.C. i rozparty na kanapie Tyci prowadzili jakąś rozmowę. Anne Marie musiała być w kuchni, pewnie szykowała indyka i te różności. - Wiesz kto dzwoni, John? To Fitzroy Guilderpost! - zawołał. - Nie żartujesz? - zapytał Dortmunder. - Pozdrów go ode mnie. - John cię pozdrawia - powiedział Kelp do słuchawki. - A jeśli chodzi o te dary, za które dziękujemy, to właśnie zastanawialiśmy się, czy ty jesteś jednym z nich, czy może jednak nie. - Jestem gotów zapłacić... - Zaczekaj, Fitzroy - powiedział Kelp i zwrócił się do Dortmundera. - Chyba chce pogadać o naszej forsie. Dortmunder pokręcił głową. - Chcemy wejść w ten interes. - Słyszałem, co powiedział - odezwał się Guilderpost - ale bardzo mi przykro, Andy, to niemożliwe. Mam już kilku wspólników... - To będziesz miał kolejnych, Fitzroy - przerwał mu Kelp. - Ja znam Johna. Jak się uprze, nie ma siły. Dlatego najpierw powiesz nam, na czym polega ten numer, a potem... - Nie zrobię tego! - Posłuchaj, Fitzroy. Jest jasne, że wokół tego, co kombinujesz, niedługo zrobi się szum, a wtedy i tak wszystkiego się dowiemy. Lepiej powiedz nam teraz, żebyśmy mogli sprawę przemyśleć, czy chcemy ci jakoś pomóc, czy tylko wziąć część kasy i zniknąć z twojego życia. Po krótkim milczeniu Guilderpost odezwał się. - Myślę, że powinniśmy się spotkać. - My i Irwin? A inni wspólnicy? - Jest jeszcze jeden. - Czyli jest was trzech. - Kelp przypomniał sobie ostatnie spotkanie z Guilderpostem i Irwinem, po czym spojrzał na Tyciego i powiedział: - Nas też jest trzech. - Andy! - w głosie Guilderposta słychać było dezaprobatę. - Ten facet akurat tu jest. Zaczekaj chwilę. - Kelp zwrócił się do Tyciego - Tyci, chcesz w to wejść? Głos w telefonie zapytał: - Tyci? - Za ile? - zapytał Tyci. - Dobre pytanie. Zaraz się dowiem - odparł Kelp i zapytał do słuchawki: - O jakiej kwocie mówimy, Fitzroy? - Nie mam zamiaru... - Tak mniej więcej, Fitzroy, nie musi być dokładnie. Ile? Ile zer? Po kolejnej pauzie w słuchawce rozległo się westchnienie. - Pięć. Kelp kiwnął głową i powiedział do Tyciego: - Pięć. Tyci kiwnął głową i powiedział: - Wchodzę. - Tyci wchodzi w to, czyli jest nas trzech i jeśli spotkamy się prędko, to może nie będzie więcej - powiedział Kelp do Guilderposta. - Dobrze. - Czyli kiedy i gdzie? - Muszę ustalić jeszcze pewne rzeczy. Zadzwonię do ciebie jutro o trzeciej po południu i wtedy podam ci szczegóły. - Nie bardzo mi to pasuje, Fitzroy - powiedział Kelp. - Jak pomyślę, co się stało kiedyś mojemu kumplowi... - A co mu się stało? - zainteresował się Guilderpost. - Posprzeczał się kiedyś z jakimś gościem, pogróżki i tak dalej, i tamten dzwoni, i mówi, może spotkalibyśmy się w jakimś neutralnym miejscu i omówili sprawę, a mój przyjaciel mówi, dobrze, a tamten na to, to ja zadzwonię jutro o drugiej i ustalimy szczegóły. No to mój kumpel siedział wtedy w domu i czekał, ale telefon nie zadzwonił. - Nie zadzwonił? - Nie. Ale za to dom wyleciał w powietrze. - To straszne - powiedział Guilderpost. - Tak właśnie pomyślał mój kumpel - potwierdził Kelp. - A raczej pomyślałby tak, gdyby, no wiesz. Dlatego umówmy się od razu na jutro. - Już teraz? - W ten sposób nie zdążysz niczego wykombinować. Ani my. Pamiętasz ten most, gdzie widzieliśmy się ostatnio? - Tak. - Przed wjazdem na ten most, przy drodze do Jones Beach, jest duży parking. - Wiem, gdzie to jest - potwierdził Guilderpost. - W lecie jest tam mnóstwo ludzi, ale o tej porze roku nie będzie nikogo - powiedział Kelp. - Jeśli ktoś siedzi w samochodzie na środku tego parkingu, nie można go znienacka niczym zaskoczyć i powinien czuć się bezpiecznie. - Mówisz o sobie? - zapytał Guilderpost. - Mówię o nas wszystkich, Fitzroy. Czyli jutro o jedenastej przed południem na środku tego parkingu, w sektorze szóstym? - Czy to nie za wcześnie? - Może być jeszcze wcześniej. Dziesiąta? - zapytał Kelp. - Nie, nie, nie chcę wcześniej. - Posłuchaj, Fitzroy - powiedział Kelp. - Dobrze, że zadzwoniłeś, bo miałem już dość opieki nad panem Redcornem i w przyszłym tygodniu chciałem zaparkować vana przed jakimś komisariatem. - To bardzo się cieszę, że w końcu porozmawialiśmy. - Ja też, Fitzroy. Jutro, jedenasta, parking, sektor szósty - Kelp zakończył rozmowę i odniósł słuchawkę do sypialni. Kiedy wychodził, J.C. wycelowała w niego polakierowany na czerwono paznokieć i powiedziała: - Jeśli nie powiesz nam, co to za historia, to wyrzucę cię przez okno. - Nie fatyguj się - powiedział Kelp. - Zaraz wszystko wam opowiem. W tym momencie w progu pokoju pojawiła się Anne Marie. - Kolacja. Andy, pomóż mi przynieść rzeczy z kuchni. Opowiadanie trochę się odwlokło, ale nie z winy Kelpa. Anne Marie musiała sprawdzić listę gości i przypisane im wcześniej miejsca, a wtedy okazało się, że trzeba dokonać zmian, żeby Tyci mógł się zmieścić, a raczej, żeby inni mogli się zmieścić przy stole, kiedy on usiądzie. Dlatego Tyci zajął miejsce pierwotnie przeznaczone dla głowy domu. A potem Anne Marie popatrzyła na Kelpa. - Kto pokroi indyka? - zapytała, a Kelp spojrzał na nią najbardziej pustym wzrokiem, jaki można uzyskać bez pomocy opium. - Ja dobrze kroję - odezwał się Tyci i całkiem przypadkiem okazało się, że jest to właściwy człowiek na właściwym miejscu. Kiedy Tyci kroił indyka, a Anne Marie nakładała porcje na talerze, Kelp opowiedział wszystkim całą historię. - Po co oni to robili? - zapytała J.C. - Najpierw toast - powiedziała Annę Marie. - Andy? Kazała mu kupić kilka zakorkowanych butelek czerwonego wina i teraz każdy miał przed sobą kieliszek. Kelp uniósł swój i przemówił: - Zgodnie z tradycją święta Dziękczynienia wznoszę toast. - Dobrze mówi - powiedzieli wszyscy i po spróbowaniu wina, orzekli zgodnie, że jest bardzo dobre i zabrali się do jedzenia. Wtedy J.C. znów zapytała: - Więc po co oni to zrobili? - Jeśli masz na myśli zamianę tych truposzy - odezwał się Kelp - to właśnie tego chcemy się z Johnem cały czas dowiedzieć, a oni cały czas nam tego nie mówią. A jeśli chodzi ci o coś innego, to wydaje się nam, że oni nie chcą, żeby ktokolwiek się o tym dowiedział, bo sprawa wkrótce zrobi się głośna, a wtedy ktoś mógłby ich zakablować. J.C. kręciła głową. - Robiłam różne przewały i przekręty, ale tego nie umiem rozgryźć. - Anne Marie, ten farsz jest wspaniały - powiedziała May. - To chyba dzięki jabłkom - odparła Anne Marie. - Chyba nie mamy jeszcze wystarczających informacji - powiedział Dortmunder do J.C., a po chwili zwrócił się do Kelpa - Podobno jest jeszcze jeden wspólnik? - Tak powiedział - potwierdził Kelp. - To jest naprawdę świetne, kotku - powiedział do Anne Marie. - Szkoda, że co dzień tak nie jadamy. - Jak to nie? - zaprotestowała Anne Marie. - A może ten trzeci coś wyjaśni? - zasugerowała J.C. - Doskonały sos, naprawdę doskonały i pasuje do indyka, jakby był dla niego stworzony - powiedział Dortmunder. - Przekonamy się jutro o jedenastej. - Zostało niewiele czasu, Kelp - zauważył Tyci. - Nie chciałem, żeby zdążyli coś nam wyszykować. - Nam zostało niewiele czasu. - Nie, Andy ma rację - wtrącił się Dortmunder. - Nie będziemy niczego kombinować. Po prostu porozmawiamy, a to nie wymaga wielkich przygotowań. - Może - powiedział Tyci i trącił Anne Marie w ramię, aż podskoczyła. - To znakomite żarcie, Anne Marie. Chyba wezmę dokładkę. - Bardzo proszę - uśmiechnęła się Anne Marie, kuląc się nieco. - Dobrze byłoby mieć zdalnie sterowany samochód. I bombę. Wysłać go tam i zobaczyć, co się stanie. Jeśli nic, to podjeżdżamy drugim samochodem - zasugerował Kelp. - Musisz mi dać przepis na to puree z cebuli, Anne Marie. Prawda, Tyci? - odezwała się J.C. - Tak - powiedział Tyci i zwrócił się do Kelpa - Ręczny granat i taśma. Kelp spojrzał na niego. - Zrobiłbyś to? - Już to robiłem. I za każdym razem skutkuje. Wszystkie cwaniaki natychmiast przechodzą wtedy do planu B. - Dobrze - powiedział Kelp. - A masz granat? - Wiem, jak zdobyć. - Chyba postaram się też o broń dla nas - dodał Dortmunder. - W porządku - powiedział Kelp. - A ja rano podprowadzę jakiś samochód. - Muszę wam powiedzieć, że w Lancaster w stanie Kansas rozmowy podczas kolacji w święto Dziękczynienia wyglądały zupełnie inaczej - powiedziała Anne Marie i uśmiechnęła się do gości. 9 MAŁE PIÓRO wiedziała, że musi mieć cierpliwość do tych błaznów. Dzięki nim stanie się bardzo, bardzo bogata, więc musi trzymać z nimi do chwili, gdy wszystko zostanie załatwione i nie będą jej już potrzebni. Na razie jednak wszyscy troje byli sobie nawzajem niezbędni, więc musiała zachowywać cierpliwość bez względu na to, jak staną się irytujący: Fitzroy, udający geniusza, i węszący wokół niej Irwin - choć nie wiedziała, czy interesuje go jej ciało, czy tylko pieniądze, jakie miała otrzymać. Teraz, kiedy dziadek Elkhorn znalazł się już w grobie w Queens, ona jest oczywiście najbardziej niezbędna z nich wszystkich. Do tej chwili Fitzroy mógł zastąpić ją inną Indianką, mimo że ona doskonale nadawała się do tego przedsięwzięcia. Ale teraz? Teraz mieliby mnóstwo kłopotów z wykopaniem gdzieś trzeciego ciała. A zatem mimo że wciąż byli sobie niezbędni, teraz, kiedy stała się bardziej niezbędna od reszty, Małe Pióro mogła sobie pozwolić na okazanie drobnego zniecierpliwienia, ponieważ do tej pory cały czas była cierpliwa. Mogła sobie zatem pozwolić na leciutkie podniesienie głosu, kiedy zapytała: - Chcecie im powiedzieć? - To może być konieczne - powiedział przepraszającym tonem Fitzroy. - Musimy brać taką możliwość pod uwagę. Rozmawiali tak wkrótce po telefonie Fitzroya do tego faceta, którego udało się wreszcie odnaleźć. Siedzieli w trójkę w wynalezionej przez Fitzroya niewielkiej kwaterze, która stała się bazą ich nowojorskich operacji. Pomieszczenia były ciasne, ale mieli tu przebywać raczej krótko. A jednak był to kolejny powód, dla którego Małe Pióro z coraz większym trudem zachowywała cierpliwość. I teraz jeszcze to. - Muszę dzielić się z wami - powiedziała - i teraz pojawiają się jeszcze inni? - Po pierwsze - odezwał się Fitzroy - nie dzielisz się z nami, tylko wszyscy dzielimy się między sobą. Nie zapominaj, kto wymyślił to wszystko. - Jesteś geniuszem, wiem - zapewniła go nie po raz pierwszy. - Niczego ci nie ujmuję. Ale mieliście załatwić tych facetów tak jak tych dwóch w Newadzie i od miesiąca wmawialiście mi, że tak się stało, a tymczasem okazuje się nagle, że oni nie tylko żyją, ale jeszcze mają być naszymi wspólnikami. - Tylko na pewien czas - obiecał Irwin. - Wierz mi, Małe Pióro, mnie też oni się nie podobają. A nawet - tu dotknął palcami swojego nosa - mam więcej powodów, żeby ich nie lubić, ale Fitzroy ma chyba rację. - Dziękuję, Irwin - powiedział Fitzroy i w jego głosie prawie nie było ironii. - Z nimi nie jest tak łatwo jak z tymi z Newady - ciągnął Irwin. - I niestety żyją, wiedzą o zamianie ciał i jeśli ich nie dopuścimy do spółki, nie spróbujemy się jakoś ułożyć, mogą nam narobić mnóstwo kłopotów, kiedy sprawa trafi do gazet i telewizji. - Choćby z czystej złośliwości - dodał Fitzroy. - Właśnie - potaknął Irwin. - A jeśli ich weźmiemy do spółki, to wcześniej czy później pojawi się okazja, żeby ich załatwić. - Miałeś już okazję - powiedziała Małe Pióro - tamtej nocy. - Nie doceniliśmy ich - odparł Fitzroy. - Muszę to niestety przyznać. To moja wina i biorę na siebie pełną... - Dobrze, już dobrze - przerwała mu Małe Pióro. - Nie chodzi mi o to, żeby szukać winnych. Czyli mamy się z nimi spotkać rano. Tutaj ich załatwimy? - Dlaczego nie? - powiedział Fitzroy. - Tak będzie najprościej. - Może wyszykuję coś i pozbędziemy się ich od razu - zasugerował Irwin. Małe Pióro zdziwiła się. - Chcesz wysadzić to w powietrze? Ja tu mam wszystkie swoje rzeczy. - Nie, nie - uspokoił ją Irwin. - Żadnych takich. Delikatnie. Jak wszystko dobrze pójdzie, będzie trochę krwi do wytarcia i to wszystko. - Ale nie za dużo, tak żebym nie musiała zabierać stąd rzeczy - zastrzegła Małe Pióro. 10 DORTMUNDER przeszedł Dziewiętnastą Ulicą do Trzeciej Alei i zatrzymał się na rogu. Chodniki były dość zatłoczone, ale po około trzech minutach pojawiło się coś, co jak fala dźwiękowa rozepchnęła przechodniów na boki, tworząc za sobą pustą przestrzeń przypominającą ślad motorówki na wodzie. Ale Dortmunder wiedział, że to nadchodzi Tyci, więc rozejrzał się, wypatrując eleganckiego samochodu z lekarską rejestracją. Andy Kelp zawsze wybierał samochody lekarzy, zakładał bowiem, że obcując często ze śmiercią, starają się w doczesnym życiu dbać nie tylko o siebie, ale także o swój samochód. - Jeśli chodzi o samochody - często mawiał Kelp - ufam lekarzom. Nie widząc żadnego volvo ani lincolna z lekarską rejestracją, Dortmunder odwrócił się w drugą stronę, skąd faktycznie nadchodził Tyci. Ubrany w obszerny, wełniany szynel w burooliwkowym kolorze wyglądał jak cały pluton piechoty zdobywający wzgórze podczas pierwszej wojny światowej. Ale skąd się wzięły te różowe paski opinające jego ramiona? Tyci zatrzymał się przed Dortmunderem i skinął głową. - Co słychać, Dortmunder? - Słychać, że ludzie, z którymi mamy się spotkać, podobno nie znają mojego nazwiska. - Ode mnie go nie usłyszą - obiecał Tyci. - Dzięki, Tyci. Co tam masz na tych paskach? Tyci odwrócił się i zaprezentował różowy plecaczek, w którym mogłyby się zmieścić dwa grejpfruty, ale na pewno nie dynia. Na większości ludzi plecaki takie wyglądają idiotycznie, ale w przypadku Tyciego miało się wrażenie, że wyskoczył mu na plecach jakiś nieprzyjemny pryszcz. Niewielu mężczyzn odważyłoby się pokazać w czymś takim, ponieważ obawialiby się, że zostaną wyśmiani, ale Tyci nigdy nie miał tego problemu. - Ktoś zostawił go rok temu na parterze domu J.C. i do tej pory się nie zgłosił... - Nie dziwię się. - Wziąłem go do mieszkania i wrzuciłem do szafy, bo mógł się kiedyś przydać. - Ale dlaczego akurat dzisiaj? - Nie chciałem, żeby granat wystawał mi z kieszeni. - Rozumiem - powiedział Dortmunder, a Tyci spojrzał przez jego ramię i rzucił: - Doktor już jest. Dortmunder odwrócił się i zobaczył, jak Trzecią Aleją jedzie jeden z największych pojazdów, jakie widuje się na ulicach, grand cherokee jeep laredo, którego długa nazwa i tak nie oddaje jego imponującej sylwetki. Ten miał wiśniowy kolor, wielkie opony i - tak, tak - rejestrację lekarską oraz nalepki wzywające do troski o kurczące się zasoby naturalne naszej planety. - Lubię takie wózki - zagrzmiał Tyci. - Ja też - zgodził się Dortmunder. Kelp, promienny jak świąteczny poranek, zatrzymał auto przy krawężniku. Dortmunder otworzył drzwi pasażera z przodu, a Tyci tylne. - Uważajcie na próg - ostrzegł ich Kelp. Tyci zdjął swój miniaturowy plecaczek i rzucił na tylne siedzenie, ale plecak odbił się i spadł na podłogę. Wtedy Tyci wsunął swoje potężne ciało, zajmując cały tył samochodu, a Dortmunder usiadł obok Kelpa. Kelp spojrzał na różowy plecak. - Co tam jest? - Granat - poinformował go Dortmunder. Kelp popatrzył na Dortmundera. - Aha - powiedział, i ruszyli w stronę centrum. Przyglądając się luksusowemu wnętrzu samochodu i desce rozdzielczej przypominającej tablice elektroniczne, jakie widuje się na wielkich zawodach sportowych, Dortmunder zapytał: - Jesteś pewien, że to samochód lekarza? Wygląda raczej jakby należał do kartelu narkotykowego. - Kiedy go zobaczyłem przed szpitalem, od razu wiedziałem, że muszę go wziąć. Nawet gdybym się nigdzie nie wybierał. Właścicielem na pewno jest lekarz. Nie wystarcza mu komfort, on chce być nieśmiertelny. - Ale teraz pewnie czuje się, jakby mu gacie spadły - zauważył Dortmunder. - Sześć do jednego, że nawet nie ruszy się ze szpitala - powiedział Kelp i skręcił w stronę tunelu. Był pogodny, choć zimny, listopadowy dzień i z południowego wybrzeża Long Island widać było sięgający po horyzont szarosrebrny ocean i jasne, bladobłękitne niebo. Samochodów na Parkway Ocean było niewiele, ale nawet, gdyby było ich więcej, żaden nie rzucałby się w oczy tak bardzo, jak czerwony cherokee sunący szarą drogą wzdłuż piaszczystych wydm. O brzeg Jones Beach uderzały fale, szukając czegoś, co można by porwać do wody. Od czasu do czasu mijali wjazdy na tereny parkingowe zastawione o tej porze koziołkami. W pewnej chwili Tyci pochylił się do przodu. - Dortmunder, możesz mi pomóc? - Jasne. Tyci otworzył różowy plecaczek i wydobył z niego typowy ręczny granat armii amerykańskiej, nazywany ananasem ze względu na karbowany korpus, który ma rozrywać się na drobne kawałeczki. Przy granacie umocowana jest dźwigienka z zawleczką i kółkiem. Zawleczkę wyciąga się za kółko, ale jeśli trzyma się dźwignię blisko korpusu, nic się dzieje. Dopiero kiedy się ją puści, zostaje dziesięć sekund, żeby oddalić się od granatu. W plecaczku była jeszcze szeroka taśma samoprzylepna. Tyci podał ją Dortmunderowi i powiedział: - Dwa razy dookoła. Ale pod dźwignią. - Tak, wiem. Tyci trzymał granat w lewym ręku, a Dortmunder owinął dwa razy taśmę wokół ręki Tyciego i granatu, pozostawiając dźwignię wolną. - Wygodnie? - Jakbym się z tym urodził - powiedział Tyci i wyglądał na uszczęśliwionego. Dojechali do sektora szóstego, gdzie koziołki zagradzające wjazd zostały już odsunięte na bok. Zegar, trudny do odszukania pośród wielu wskaźników na desce rozdzielczej, wskazywał dopiero 10:54, ale tamci najwyraźniej już byli na miejscu. - No to do dzieła - powiedział Tyci i wjechali przez przerwę w żywopłocie na pusty plac parkingowy. Prawie pusty, ponieważ na środku stał jasnozielony samochód kempingowy, jeden z największych, jakie się produkuje, trzynastometrowy alpine coach z Western Recreational Vehicles. - Ho ho - odezwał się Kelp. - Podjedźmy tam - powiedział Dortmunder, kiedy drzwi samochodu kempingowego otworzyły się i wyszło z niego troje ludzi. - To oni? - zapytał Tyci. - Ten gruby w trzyczęściowym garniturze to Fitzroy Guildeerpost, a ten chudy to Irwin jakiś tam albo jakiś tam Irwin. Tej lali nie znamy. Lala była wysoka i świetnie zbudowana, z czarnymi warkoczami sięgającymi prawie do pasa. Miała na sobie białą skórzaną kurtkę z frędzlami, krótką skórzaną spódniczkę i wysokie czerwone buty. Trudno było powiedzieć, czy przeznaczone są do chodzenia. - Szkoda, że poznałem już Josie - zauważył Tyci. Był jedyną osobą na świecie, który nazywał tak J.C. Taylor. - Bo ja wiem... - Kelp zawiesił głos. - Mógłbyś zapalać o nią zapałki. Kiedy podjechali bliżej, okazało się, że coś w tym jest. Lala wyglądała bardziej na robota wykonanego ze stali nierdzewnej niż na istotę ludzką. Stała z ręką na biodrze i ugiętą nogą, jakby przy najmniejszej zaczepce miała zadać cios karate. Kelp zatrzymał się i wszyscy wysiedli, żeby się przywitać. - Tyci, to jest Fitzroy Guilderpost, to Irwin, a tej damy nie znam - przedstawił ich Kelp. - Raczej nie znasz - mruknął Irwin. - Przepraszam, to jest Tyci? - zapytał ze zdziwieniem Guilderpost. - To taka ksywka - wyjaśnił Tyci. - Rozumiem - powiedział Guilderpost. - Czy mogę wam przedstawić Małe Pióro? Małe Pióro, to jest podobno Tyci, to Andy Kelp, czasami Andy Kelly, a to John. Wybacz John, ale nie znam twojego nazwiska. - To dobrze - powiedział Dortmunder. - Zaczynaj, Tyci. Tyci zrobił krok do przodu i pokazał wszystkim zebranym granat przymocowany do jego lewej dłoni, a następnie przycisnął dźwignię do granatu i wyrwał zawleczkę. Podszedł do Guilderposta, którego oczy zrobiły się bardzo wielkie, i podał mu zawleczkę. - Możesz to potrzymać? Guilderpost wpatrywał się w granat. Wszyscy troje wpatrywali się w granat. Guilderpost nie wziął jednak zawleczki, tylko zapytał: - Co ty robisz? - Wchodzę do waszego samochodu - powiedział Tyci - żeby się rozejrzeć. - Ale dlaczego z granatem? - Gdybym przypadkiem tam zasłabł, nie dam już rady trzymać tej dźwigienki, prawda? - Czy to... czy to może wybuchnąć? - zapytał Irwin. - W każdej chwili - potwierdził Tyci. - Ale dlaczego to robisz? - dopytywał się Guilderpost. - Mamy kilka powodów, żeby nie ufać wam na sto procent - odezwał się Dortmunder. - Dlatego jeśli coś się komuś stanie, stanie się wszystkim. Tyci zwrócił się do lali. - Małe Pióro, potrzymaj to. Ale nie zgub. Małe Pióro jako pierwsza z tej trójki oprzytomniała. Wzięła zawleczkę i uśmiechając się do Tyciego, powiedziała: - Widzę, że idziesz na całość już na pierwszej randce. - Taki już jestem - powiedział do niej, po czym poinformował pozostałych. - Zaraz wracam. Tyci ruszył do samochodu kempingowego, ale nagle Irwin skoczył i zagrodził mu drogę. - Zaczekaj, ja wejdę pierwszy. Może tam jest bałagan? - To wejdziemy razem - powiedział Tyci i odwracając się do Dortmundera, dodał. - Widzisz? Plan B. - Widzę - powiedział Dortmunder. Tyci i Irwin weszli do alpine’a, a Małe Pióro wykrzywiła się do Guilderposta. - Załatwimy ich, akurat. Ty nigdy ich nie przechytrzysz, Fitzroy. - Czy możemy omawiać takie sprawy na osobności? - zapytał Guilderpost rozdarty między wściekłością a zakłopotaniem. - Moim zdaniem, Małe Pióro, możemy wam się przydać - powiedział Kelp. - Chyba masz rację - powiedziała i w tym momencie otworzyły się drzwi samochodu kempingowego i wyjrzała z nich głowa Irwina. - Teren czysty - powiedział i wpadł między nich, wypchnięty przez Tyciego, który pojawił się w drzwiach. - Przyszykowali tu parę fajnych rzeczy. Na przykład drut pod napięciem w toalecie. Niezłe. Kelp pokręcił głową. - Rozczarowujesz mnie, Fitzroy. - To był pomysł Irwina. Wszystkie te pułapki to jego pomysły. - I kto wyszedł na idiotę? - zapytała retorycznie Małe Pióro. - No dobrze, dobrze - powiedział Irwin, pocierając nos. - Ale chyba teraz możemy już wejść? - A po co? - zapytał Tyci. - Tam jest mało miejsca. - Zwłaszcza dla ciebie - zauważyła Małe Pióro. - Owszem - potwierdził Tyci. - A może zostaniemy tu na świeżym powietrzu i omówimy sprawę? Ale najpierw ty Kelp i... John wyjmijcie broń i połóżcie na ziemi przy swoich nogach. - W porządku - zgodził się Dortmunder, po czym obaj wyjęli swoje pistolety i położyli na betonie. - Wy troje też - nakazał Tyci. - Dlaczego sądzisz, że mamy broń? - zapytał Guilderpost. Irwin wyjął już z kieszeni dwa pistolety i położył je na ziemi. - Daj spokój, Fitzroy, nie udawaj głupiego. Guilderpost wzruszył ramionami i położył pistolet na ziemi. - Jak dotąd, niezbyt udaje się nam to spotkanie. - Będzie lepiej - zapewnił go Tyci. Małe Pióro miała, jak się okazało, chromowanego stara kaliber 22 w kaburze na udzie. Wyciągnęła go z groźną miną i nie wypuszczając z dłoni, spojrzała na Tyciego. - Ciekawe, czy gdybym strzeliła do Andy’ego, naprawdę wysadziłbyś się w powietrze? - Narobiłabyś sobie kłopotów - odparł Tyci. - Bardzo dziwne - powiedziała Małe Pióro i kucając jak króliczek, położyła broń przy swoich butach. - Zaczynajmy - odezwał się Kelp. - Czy nie byłoby lepiej, Tyci, żebyś z powrotem włożył tę zawleczkę? - zapytał Guilderpost. - Nie, tak jest dobrze - oznajmił Tyci. - A jeśli na przykład się potkniesz? - zapytał Irwin. - To będzie z nami kiepsko - powiedział Tyci. - Małe Pióro, masz jeszcze tę zawleczkę? Małe Pióro uniosła w górę kółko koloru miedzi. - Dobrze - powiedział Tyci i zwrócił się do Gilderposta - Zaczynaj. - Proszę bardzo, ale muszę przyznać, że ten granat mnie rozprasza - oświadczył Guilderpost. - Ja zajmę się granatem, a ty mów - powiedział Tyci. - Najpierw musimy ustalić jedną rzecz - wtrąciła się Małe Pióro. - Pieniądze - odezwał się Dortmunder. - Czytasz w moich myślach - powiedziała. - Mam umowę z tymi dwoma, że dzielimy się po jednej trzeciej. I każde z nas coś w ten czy w inny sposób wnosi. Guilderpost to wymyślił, Irwin opracowuje naukowo, a ja jestem kluczem do sprawy. A teraz wy się zjawiacie i nawet mogę sobie wyobrazić, że się do czegoś przydacie, ale nie mam zamiaru mnożyć udziałów. Nie weszłam w ten interes dla jednej szóstej. - Spojrzała na Tyciego. - Będziesz trzymać ten granat do końca życia, jeśli myślisz, że ci dam udział. - Masz zapewne inny pomysł - wpadł jej w słowo Dortmunder. - Propozycję - powiedziała Małe Pióro. - Gotówka po skończonej robocie. - Bez zaliczki? - zapytał Kelp. - Nie dajemy żadnych zaliczek! - zawołał Irwin. - To wasz problem - zauważył Kelp. - Przykro mi to mówić, ale mamy dość ograniczony budżet - wyjaśnił Guilderpost. - No to słuchamy waszej propozycji - powiedział Dortmunder. - Ale niech pierwsza oferta nie będzie za niska, żebym się nie zdenerwował - dodał Tyci. Małe Pióro i Guilderpost spojrzeli na siebie, a Irwin spojrzał na nich oboje, ale żadne z nich nie chciało wymienić kwoty, którą zapewne wcześniej uzgodnili. W końcu Małe Pióro pokręciła głową i powiedziała: - Musimy zaproponować więcej. Guilderpost skinął głową. - Obawiam się, że masz rację. - Musimy dodać - ciągnęła Małe Pióro - zero na końcu. - Aż tyle? - wykrzyknął Irwin. - Czyli podnosicie z dziesięciu tysięcy na sto. Dziesięć byłoby obrazą. Cieszę się, że nie zaczęliście od tego - stwierdził Dortmunder. - Ale ani grosza więcej - powiedziała Małe Pióro. - Albo zostajemy wspólnikami tutaj i teraz, albo wrogami. - I uśmiechając się do Tyciego, dodała - Jest takie stare indiańskie powiedzenie: „jeśli w pobliżu ma nastąpić wybuch, połóż się na ziemi, a może nic ci się nie stanie”. - A jest jakieś indiańskie powiedzenie, które mówi, co zrobić, jeśli nie zdążysz się położyć? - zapytał Tyci. - My troje mamy pomiędzy sobą pisemną umowę... - odezwał się Guilderpost. - Między sobą - poprawiła go Małe Pióro. - Chyba żartujesz - powiedział Kelp do Guilderposta. - Zawarcie porozumienia na piśmie wydało nam się dobrym pomysłem - oświadczył nieco pompatycznie Guilderpost. - A mnie nigdy nie wydawało się dobrym pomysłem zapisywanie czegokolwiek - odparł Dortmunder. - Czyli nie potrzebujecie umowy? - zapytał Guilderpost. - Jeśli będziemy mieli jakieś wątpliwości, przyślemy Tyciego, żeby je wyjaśnił - zapewnił go Dortmunder. - Przecież wiemy, o czym mowa - odezwał się Kelp, uśmiechając się do Małego Pióra. - Kiedy wy już będziecie mieć tę forsę, każdy z nas dostanie po sto kawałków. - Tak jest - potwierdziła. Kelp uśmiechnął się z kolei do Guilderposta. - A teraz od dawna oczekiwana opowieść. Guilderpost kiwnął głową. - Dobrze, ale najpierw musicie wytrzymać krótką lekcję historii. - Uwielbiałem szkołę - powiedział Kelp. - A czy pamiętasz z niej - zapytał Guilderpost - wojnę z Francuzami i Indianami? - Przypomnij mi - poprosił Kelp. - Z grubsza chodzi o to, jak Francuzi stracili Kanadę. Francuscy i angielscy osadnicy walczyli ze sobą w latach 1754-1760. Tutaj wydawało się to wielkim wydarzeniem, ale był to tylko drobny odprysk tak zwanej wojny siedmioletniej, w którą zaangażowały się wszystkie potęgi europejskie, toczonej w Europie, Ameryce i w Indiach. W Ameryce obie strony sprzymierzały się z plemionami indiańskimi, które brały udział w wielu bitwach. Na północy stanu Nowy Jork żyły trzy niewielkie plemiona, które zawsze były podporządkowane pięciu dużym plemionom Ligi Irokezów. Chcąc uwolnić się spod panowania Irokezów, zawarły traktaty z angielskimi osadnikami i walczyły po ich stronie. Po kilku latach ten sojusz został odnowiony i trzy plemiona walczyły przeciw Brytyjczykom podczas rewolucji amerykańskiej. W nagrodę dostały ziemie w stanie Nowy Jork, w pobliżu granicy z Kanadą, które miały być na zawsze ich suwerennym stanem, ale biali ludzie ignorowali oczywiście wszystkie takie traktaty i żeby pozyskać drewno z tych terenów, wkroczyli na nie, pobili Indian i zabrali im ziemie. - Na tym świecie jest tyle podłości, wiecie, o co mi chodzi? - odezwał się Irwin. - Wiemy - zapewnił go Kelp. - Małe Pióro to Indianka - powiedział Dortmunder. - Zaraz do tego dojdziemy, John - ciągnął Guilderpost. - W ostatnich trzydziestu latach amerykańskie sądy naprawiły wiele takich krzywd wyrządzonych dawno temu. Indianie odzyskują swoje święte ziemie... - I stawiają na nich kasyna - wtrącił Dortmunder. - Tak, święte ziemie i kasyna bardzo pasują do siebie, jak szarlotka i lody - zauważył Irwin. - Plemiona mają tam własną władzę, własne prawa, a kasyna przynoszą wielkie dochody - dodał Guilderpost. Małe Pióro zaśmiała się, wydając dźwięk przypominający potrząsanie torby z orzechami. - Tym razem Indianom udało się wygrać. - Trzy plemiona, o których mówiłem - kontynuował Guilderpost - Pottaknobbee, Oszkawa i Kiota wygrały sprawy w sądzie w latach sześćdziesiątych i od ponad trzydziestu lat prowadzą na swojej ziemi bardzo lukratywne kasyno przy granicy z Kanadą. Plemiona te niemal całkowicie wymarły, ale teraz odradzają się, a przynajmniej dwa z nich. Kiedy tworzono rezerwat, żyło tylko troje pełnej krwi Indian Pottaknobbee, a dziś, o ile wiadomo, nie ma już żadnego. - Zaczynam łapać, o co chodzi - powiedział Dortmunder. - Anastazja - zauważył Tyci. - Właśnie - potaknął Dortmunder. - Jesteś ostatnia z plemienia Pottaknobbee - powiedział Kelp, uśmiechając się do Małego Pióra. - Zgadłeś - potwierdziła. - Ale taki numer jak z Anastazją już się nie uda. Teraz badają DNA i mogą dowieść, że to nieprawda - powiedział Tyci. - Nie, Tyci. Właśnie po to wykopywaliśmy to ciało - odezwał się Dortmunder. - Joseph Redcorn był z plemienia Pottaknobbee, prawda, Fitzroy? - Jak najbardziej - powiedział Guilderpost. - A my wyjęliśmy go i na jego miejsce włożyliśmy... - wskazał na Małe Pióro. - Mojego dziadka - powiedziała. - Istnieje umowa, zgodnie z którą Trzy Plemiona dzielą się równo zyskami z kasyna, a potem starszyzna rozdziela je między swoich ludzi. Ale przez długi czas było tylko dwóch udziałowców. Dortmunder spojrzał z uznaniem na Małe Pióro. - Jedna trzecia. Małe Pióro uśmiechnęła się promiennie. - Jedna trzecia dochodów z kasyna. Od pierwszego dnia. 11 NAWET NIE WIADOMO, kiedy przekracza się granicę Stanów Zjednoczonych. Na drodze do Dannemore w stanie Nowy Jork, w pobliżu granicy z Kanadą, miasta sławnego z więzienia stanowego Clinton, skręcasz w lewo przy dużym billboardzie z dość marnym malowidłem ukazującym kilku Indian w kanoe na jakimś jeziorze lub rzece, w otoczeniu gór porośniętych drzewami. Jest wschód albo zachód słońca, a może po prostu w górach wybuchł pożar. Na obrazie jest też napis sporządzony wielkimi literami w czarne, białe i jasnobrązowe kropki, które mają chyba imitować wężową skórę: ŚWIATOWEJ SŁAWY KASYNO SILVER CHASM Własność rdzennych Amerykanów 5 mil W nocy billboard jest jasno oświetlony i wygląda jeszcze gorzej niż w dzień. U góry i dołu tablicy dodano strzałki, które zapalają się w nocy i wskazują w lewo, gdzie biegnie dobrze utrzymana dwupasmowa droga prowadząca do dziewiczej puszczy. Jesteś w sercu rezerwatu leśnego Adirondack, ale po skręceniu w lewo opuszczasz Stany Zjednoczone Ameryki Północnej i wjeżdżasz do rezerwatu Indian Silver Chasm, siedziby plemion Oszkawa i Kiota, a do niedawna także Pottaknobbee. Są to tereny niezależne i samorządne. Jadąc krętą drogą, z początku nie widzisz nic oprócz lasu - pięknego, milczącego, niezmienionego od tysiąca lat. Jednak po minięciu któregoś z kolejnych zakrętów nagle dostrzegasz po obu stronach drogi dwa konkurujące ze sobą centra handlowe oferujące wolnocłowe papierosy, piwo, whiskey i wszystko, czego dusza zapragnie. Można też tu dostać indiańskie koce produkowane na Tajwanie, ilustrowane wydania eposu Hiawatha oraz wyrabiane w fabryczce pod Chicago maleńkie łódeczki z brzozowej kory z czerwonym stemplem „Pamiątka z rezerwatu indiańskiego Silver Chasm”. Oba centra handlowe prosperują znakomicie. Potem znowu jest gęsty las i kiedy centra handlowe zaczynają już wydawać się jakimś koszmarnym mirażem, za następnym zakrętem natrafiasz na osiedle zgrabnych domków stojących po obu stronach drogi. To jest Raj, siedziba większości Indian Kiota. (Oszkawa mieszkają na ogół w innej części lasu). Za Rajem znów jest trochę lasu, ale zaraz później otwiera się ogromna pusta przestrzeń, czyli wielki parking. Znaki kierują cię do wjazdu i zachęcają, żebyś zatrzymał się w dowolnym dostępnym miejscu, zamknął samochód i czekał. Po parkingu krążą niewielkie autobusiki, które zabierają gości i wiozą ich pół mili do kasyna, niskiego czarno-srebrnego budynku, który nieśmiało próbuje udawać chatę z bali w stylu art deco. Budynek kasyna jest ogromny, ale ponieważ jest też niski, przeważnie jednopiętrowy, z ukrytą z tyłu wyższą częścią biurową, i ponieważ otaczają go drzewa oraz gustowna roślinność, trudno się zorientować w jego rzeczywistych rozmiarach. Dopiero w środku zaczynasz sobie zdawać sprawę, że te rozległe, jasne przestrzenie ciągną się i ciągną, zajmując całe hektary. Automaty do gry w jedną stronę, stoły do blackjacka i kości w drugą. Poza tym restauracje, pokoje do gry w pokera, stoły do bakarata, bary i wiele pomieszczeń do zabaw, gdzie dzieci znajdą dobrą opiekę w czasie, gdy mama i tata będą przegrywać farmę. W kasynie nie ma pokojów hotelowych, ale w pobliżu są cztery motele i wszystkie mają dużo gości nawet w środku zimy, a będą ich miały jeszcze więcej, kiedy zarząd kasyna zrealizuje plan połączenia parkingu, moteli i głównego budynku systemem podziemnych tuneli. Zarząd kasyna składa się obecnie z dwóch ludzi. Są to Roger Fox z plemienia Oszkawa i Frank Oglanda z plemienia Kiota. Smukli, eleganccy panowie po pięćdziesiątce, czarne włosy zaczesane do tyłu, cygara w kieszeniach marynarek, na większości palców masywne pierścienie, a na krągłych twarzach niemal zawsze uśmiech zadowolenia. A dlaczego miałoby być inaczej? Kasyno zarabia ogromne pieniądze, żadne władze nie patrzą im na ręce, plemiona są zadowolone, ponieważ dostają swoje „udziały” regularnie jak w zegarku i nikt na świecie nie ma powodu ani ochoty sprawdzać, jak Fox i Oglanda zarządzają tym biznesem. Ta sielankowa sytuacja zaczęła zmieniać się w poniedziałek 27 listopada, kiedy ze Stanów Zjednoczonych nadszedł list zaadresowany po prostu: „Zarząd Kasyna, Kasyno Silver Chasm, Rezerwat Indian Silver Chasm”. Fox zjawił się tego popołudnia w biurze jako pierwszy - żaden z nich nie bywał tu rano - i przeczytał list ze zdziwieniem, niepokojem i niesmakiem. Dwadzieścia minut później, kiedy do swojego biura przyszedł Oglanda, Fox przyniósł mu list i powiedział: - Spójrz na to. Oglanda wziął list, ale widząc zafrasowaną twarz Foksa, zapytał: - Jakiś problem? - Sam zobacz. Oglanda wyjął list z koperty i zaczął czytać. Szanowni panowie, Nazywam się Małe Pióro Redcorn. Jestem półkrwi Pottaknobbee, przez moją matkę, Sarnie Oczy Redcorn, która urodziła się w wiosce Chasm w stanie Nowy Jork w pobliżu Dannemora 9 września 1942 roku. Moja babka, Harriet Mała Stopa Redcorn wyjechała z Chasm w 1945 roku, gdy otrzymała wiadomość, że jej mąż, a mój dziadek, Niedźwiedzia Łapa Redcorn zaginął w czasie działań wojennych, kiedy jego niszczyciel został zatopiony na południowym Pacyfiku. Moja babka mieszkała przez wiele lat na Zachodzie, głównie w okolicach Los Angeles, gdzie pracowała jako kelnerka i wychowywała swoją córkę, czyli moją matkę, Sarnie Oczy Redcorn. Harriet Redcorn zmarła w Kalifornii lub Oregonie około 1960 roku, ale nie znam na ten temat bliższych szczegółów. Sarnie Oczy zawarła związek małżeński z Indianinem Choctee w 1970 roku, którego jestem owocem. Żyli razem przez pewien czas w rezerwacie, ale nie było to dobre małżeństwo. Moja matka wkrótce uzyskała rozwód, powróciła do swojego nazwiska panieńskiego i nigdy już nie widziała Henry’ego Ślad Skunksa. Kiedy byłam nastolatką, moje stosunki z matką nie układały się najlepiej. Przykro mi o tym mówić, ale opuściłam ją i wyjechałam do Las Vegas, żeby zacząć samodzielne życie. Odniosłam pewne sukcesy w show biznesie w Las Vegas, ale nie miałam już kontaktu z matką. Później dowiedziałam się, że zmarła, ale nie znam okoliczności jej śmierci ani miejsca, w którym została pochowana. Wiem jednak, że jestem Pottaknobbee z klanu Redcorn, przez moją matkę Sarnie Oczy, babkę Harriet Małą Stopę Redcorn i mojego pradziadka Josepha Redcorna. W poczekalni u dentysty czytałam ostatnio artykuł w Modern Maturity, gdzie była mowa o kasynie w Siluer Chasm i o tym, że Pottaknobbee są jego współwłaścicielami, ale że nie ma już żyjących przedstawicieli tego plemienia. Ale ja jestem Pottaknobbee. Czy nie należy mi się coś od tego kasyna? Przyjechałam na wschód Stanów, żeby dowiedzieć się czegoś więcej o mojej sytuacji w Silver Chasm. Obecnie mieszkam na kempingu Whispering Pines pod Plattsburgiem, numer telefonu 555-2795. Zadzwonię do Was we wtorek po południu, mając nadzieję, że do tego czasu ten list już dotrze. Powrót do korzeni i możliwość połączenia się z moimi braćmi jest dla mnie wielkim przeżyciem. Szczerze oddana Małe Pióro Redcorn - To jest pic - powiedział Oglanda i rzucił list na biurko. - Mam nadzieję, że to pic - powiedział Fox. - Nie, Roger, słuchaj, co mówię - powiedział Oglanda, stukając palcem w list. - To jest z całą pewnością pic. A wiesz, dlaczego? - Nie. - Ponieważ jeśli ta kobieta mówi prawdę i jest półkrwi Pottaknobbee, będziemy musieli pokazać jej księgi. - O! - Fox zmarszczył brwi. - Masz rację. To jest na pewno pic. Nie ma co do tego żadnych wątpliwości. 12 - CO JA Z TEGO BĘDĘ MIAŁ? - zapytał Dortmunder. - Pieniądze - odparł Kelp. - Nie o to mi chodzi - powiedział Dortmunder. - Pieniądze to nie to, o co ci chodzi? - zapytał Tyci. - Właśnie - powiedział Dortmunder. - Nie tym razem. Siedzieli we trójkę w saloniku, ogień buzował na kominku, a przez niewielkie okna widać było głównie biel leżącego wszędzie śniegu. Znaleźli to lokum z trzema sypialniami niedaleko Chazy i wynajęli za bardzo korzystną stawkę tygodniową, ponieważ sezon narciarski w tak zwanej Północnej Krainie jeszcze się nie zaczął. Dortmunderowi wydawało się jednak, że na trawnikach, ulicach, dachach samochodów i drzewach jest już dość śniegu dla wszystkich narciarzy. Ale co on mógł o tym wiedzieć? Jedyną okazję do uprawiania zimowych sportów miał, kiedy zdarzało się, że idąc do samochodu, poślizgnął się na lodzie. (Dodatkowe punkty, jeśli niesiesz zakupy. Jeśli miałeś też piwo w butelkach, liczy się podwójnie.) Gospodarzami pensjonatu byli dwaj staruszkowie, którzy mieszkali na dole i nosili wiele grubych wełnianych swetrów i szalików. Z rumianymi, pomarszczonymi twarzami, przypominali w nich owce z pieczonymi jabłkami zamiast głów. Nazywali się Tom i Gregory i poza porą podawania obfitych śniadań z naleśnikami, jajecznicą, grzankami, bekonem, sokiem pomarańczowym i wielkimi ilościami kawy, na ogół nie opuszczali swojej części domu. Mieli służącą, francuską Kanadyjkę, rozłożystą młodą kobietę o imieniu Odile, która robiła pranie i sprzątała pokoje, podśpiewując bez przerwy „Panie Janie”. Był poniedziałek, 27 listopada, trzeci dzień ich pobytu w pensjonacie, kiedy Tom poinformował ich, że za dwa tygodnie zacznie obowiązywać stawka zimowa. Obiecali wziąć to pod uwagę, robiąc plany na przyszłość. Dortmunder, Kelp i Tyci nie mieli tu jak dotąd wiele do roboty. Pojechali na północ tego samego dnia, w którym przybyła tu trójka w samochodzie kempingowym. Ale teraz, w Whispering Pines, mieszkała w nim tylko Małe Pióro, ponieważ Guilderpost i Irwin przenieśli się do motelu pod Plattsburgiem, gdzie mogli obserwować z okna wiatr pędzący z Kanady przez jezioro Champlain prosto do ich pokojów. Wprawdzie pensjonat Tea Cosy był najwygodniejszym z trzech, jakie mieli do wyboru, z salonem, w którym nawet Tyci mógł czuć się swobodnie, ale nie chcieli, żeby Guilderpost i Irwin wiedzieli, gdzie oni są, i na narady spotykali się w motelowym pokoju Guilderposta. Dzięki drobnym kradzieżom w okolicy jakoś dawali sobie radę z płaceniem czynszu. Kradli wystarczająco dużo, żeby się utrzymać, ale nie aż tyle, by zaniepokoić miejscowe władze. Na skromne życie wystarczało. Ale czy człowiek nie powinien marzyć o czymś więcej? Właśnie dlatego, kiedy tak siedzieli w salonie, ospale, lecz dość głośno trawiąc kolejne obfite śniadanie, przed wyprawą do motelu Four Winds, gdzie mieli przeczytać list, jaki Małe Pióro wysłała do kasyna, Dortmunder wyraził swoje niezadowolenie, pytając: - Co ja z tego będę miał? - Jeśli nie chodzi ci o pieniądze - powiedział Kelp - to o co ci chodzi? - Zastanawiam się, co tu robię? - odparł Dortmunder. - Nie jestem oszustem, ani facetem od czarnej roboty. Jestem złodziejem. A tu nie ma co ukraść. Wieziemy się na Małym Piórze - wiesz, Tyci, o co mi chodzi - pakujemy się w cudzy biznes i nawet jeśli nie uda im się nas zabić - wiesz, Tyci, że na pewno nie zapomnieli o planie A, a przecież nie będziesz chodzić cały czas z granatem, nawet teraz już go nie masz - co będziemy z tego mieć? - Sto kawałków - odpowiedział Kelp. - Ale po co? Posłuchajcie. Mam swoją godność, jakieś umiejętności i pozycję, a tutaj szukam okruchów z cudzego stołu. Dlatego pytam, po co? - To bardzo dobre pytanie - zadudnił Tyci. - Żeby być zupełnie uczciwym... - zaczął Kelp. - Aż tak się nie poświęcaj. - Nie, nie, chodzi mi tylko o tę jedną kwestię - zapewnił go Kelp. - Żeby być zupełnie uczciwym, muszę przyznać, że ty, Tyci i ja jesteśmy tu przeze mnie. Nie poznałem się na Fitzroyu, a ty nie dostałeś forsy, którą miałeś dostać, żeby się odkuć za tamtą wpadkę... - Jaką wpadkę? - zapytał Tyci. - O czym wy mówicie? - Nieważne - powiedział Dortmunder. Nie chciał opowiadać Tyciemu o swoich przeżyciach w Speedshopie. - I tak - ciągnął Kelp - jedno wynika z drugiego i dlatego tu jesteśmy, bo właśnie tak wynikło. Obaj spojrzeli na niego, ale Kelp zamilkł. - Dlatego tu jesteśmy, bo tak wynikło? - zapytał Dortmunder. - Na to wygląda - powiedział Kelp. - I przypomnij sobie, że obaj chcieliśmy się dowiedzieć, co Fitzroy kombinuje, i coś z tego mieć... - Ja mogę coś z tego mieć - mruknął Tyci. - Właśnie, dziękuję ci, Tyci - podchwycił Kelp i zwrócił się znów do Dortmundera. - Potem wciągnęliśmy Tyciego, a skoro Tyci wkroczył do akcji, to na pewno będziemy coś z tego mieć. - Tyle, że czasami - odezwał się Tyci - to coś jest mniejsze niż się spodziewam. Ale wybaczam ci, Dortmunder. Zawsze ci wybaczam... - Dzięki, Tyci. - ...bo mnie rozśmieszasz - powiedział Tyci i zarechotał tak, że pensjonat Tea Cosy zakołysał się odrobinę. - Sprawa jest prosta. Ci ludzie robią przekręt. Wygląda na to, że może im się udać, a to jest kupa forsy. A tam, gdzie jest kupa forsy, Dortmunder, prędzej czy później przyda się facet, który myśli, czyli ty, i facet od czarnej roboty, czyli ja. - Nie zapominajcie o transporcie - dodał Kelp. - Właśnie miałem o tym wspomnieć - powiedział Tyci - bo pora już jechać do Four Winds i przekonać się, co w trawie piszczy. - Dobrze - powiedział Dortmunder i wstał. - Zobaczymy, czy moje zdolności na coś się przydadzą. Tyci podniósł się z kanapy, która jęknęła z wdzięczności. - I moje - powiedział. W nocy nie padało, ale wiatr pokrył jeepa płatkami śniegu. Grand cherokee laredo świetnie prezentował się również w nowym kolorze. Teraz był czarny i miał tablice rejestracyjne z Massachusetts, bez akcentów medycznych, ale na tyle wiarygodne, by nie wzbudzić podejrzeń policyjnego komputera. Kiedy odgarniali rękawiczkami śnieg z szyb samochodu, Tyci odezwał się: - Skoro czas ci się dłuży, Dortmunder, może byś ukradł całe to hrabstwo? - I co mam z nim zrobić? - Przenieść na południe. 13 MAŁE PIÓRO nie chciała być kojarzona z którymkolwiek z tych ludzi, ponieważ mogło się zdarzyć, że będzie musiała się wyprzeć znajomości z nimi, i dlatego namówiła Fitzroya, żeby przepisał na nią samochód kempingowy. Nie chciała też jeździć z Whispering Pines do motelu Four Winds taksówką ani nie pozwalała Irwinowi i Fitzroyowi - którzy tak sobie ufali, że wszędzie chodzili razem - żeby odwiedzali ją na kempingu. Po wcześniejszym umówieniu się przez telefon spotykała się z nimi w supermarkecie w Plattsburghu, dokąd przyjeżdżała taksówką. Omawiali wówczas wszystko, co trzeba, a ona kupowała sobie grejpfruty, szwedzkie pieczywo i inne niezbędne rzeczy, po czym wracała inną taksówką do Whispering Pines. Tak właśnie było dzisiaj. Taksówka numer jeden podwiozła ją do supermarketu. Małe Pióro weszła jednymi drzwiami, zawróciła i wyszła innymi, a przy wyjściu czekali już Irwin i Fitzroy w voyagerze, który od owej nocy, kiedy Irwin musiał uruchomić go bez kluczyka (o czym dowiedziała się dużo później), nigdy już nie był w pełni sprawny. Prowadził zawsze Irwin, koło niego siadał Fitzroy, a Małe Pióro z tyłu. - Wysłaliście list? - zapytała, wsiadając. Kiedy przejechali przez Plattsburgh, zbliżając się do drogi numer 9 prowadzącej do Four Winds, Fitzroy odezwał się: - Dzisiaj będą go czytać. - I zesrają się ze strachu - zauważył Irwin. - To dobrze - powiedziała Małe Pióro, mając na myśli to, że list powinien już dotrzeć, a nie to drugie. Ale mimo wszystko zaczęła się denerwować. Takie napady niepokoju nie były w jej stylu. Małe Pióro była samodzielna od czasu, gdy skończyła piętnaście lat i jako Shirley Ann Farraff opuściła dom. Jej pierwszym ideałem była Cher. Występowała w rewiach w Las Vegas, uzyskała kwalifikacje krupiera blackjacka, w gorszych czasach pracowała jako kelnerka lub sprzedawczyni w domach towarowych, ale zawsze jej się jako tako powodziło. Nie wyszła za mąż, ponieważ nie chciała polegać na mężczyźnie zamiast na sobie i nigdy się na tym nie zawiodła. Jeśli liczysz na siebie, to wiesz, czy masz do czynienia z osobą godną zaufania. A ponieważ Małe Pióro była osobą, na której Małe Pióro mogła polegać całkowicie, nie miała powodu, by się denerwować. Nie można oczywiście powiedzieć, że polegała na Fitzroyu i Irwinie, ale była z nimi związana, choć od czasu pojawienia się tych trzech facetów nie podzielała już ich wysokiego mniemania o sobie. Fitzroy wydał jej się z początku całkiem do rzeczy. Poznał ją w Reno, gdzie pracowała jako krupierka w jednym z mniejszych kasyn - liche napiwki - i po kilku grzecznościowych rozmowach, w czasie których nie mogła się zorientować, o co mu chodzi, przedstawił jej Irwina, po czym wprowadzili ją w swój plan. Kto by pomyślał, że Indianka może być warta tyle pieniędzy? Z tego powodu można było nawet pogodzić się z idiotycznym określeniem „rdzenna Amerykanka”, podobnym do „asystentki lotu”, „sprawnych inaczej” i „mniej wysokich”. Małe Pióro rozumiała od początku, że choć do realizacji swojego pomysłu potrzebowali prawdziwej Indianki, wcale nie musiała to być ona. Jest bardzo wiele kobiet z plemion Navajo, Hopi, czy Apaczów, którym dawno temu umarł dziadek. Postanowiła zatem być taką squaw, jakiej potrzebowali, przynajmniej do czasu, kiedy wszystko się rozpocznie. I rozpoczęło się. List został wysłany, z jej podpisem, adresem i historią. Czy to się uda? A może Fitzroy i Irwin czegoś nie dopatrzyli i teraz ona oberwie za to po głowie? Dopiero Andy, John i Tyci zachwiali jej wiarą w Fitzroya i Irwina. Do niedawna uważała, że jest z nimi bezpieczna, że są świetni, kiedy trzeba bezwzględni, i że nic nie jest w stanie im przeszkodzić. Zdawali sobie na przykład sprawę, że plan się nie powiedzie, jeśli będzie go znać choćby jedna postronna osoba, dlatego postarali się, żeby tych dwóch kopidołów z Nevady nigdy nie mogło pochwalić się swoją wiedzą. Małe Pióro nigdy nikogo nie zabiła i tych dwóch też nie, nawet jej przy tym nie było, ale nie miała nic przeciwko. Dwóch pijaczków. Są już w lepszym świecie. Skoro nie musiała na to patrzeć, nie ma sprawy. Ale ci nowi, to co innego. Wydawało się, że do trzech nie umieją zliczyć, a tu się okazuje, że są na swój sposób zawodowcami. Nigdy nie spotkała takich ludzi. Wyglądało na to - i to dziwiło ją najbardziej - że niczym się nie przejmowali. No może John, on zawsze wyglądał, jakby się czymś martwił, ale kłopoty najwyraźniej im w ogóle nie przeszkadzały. A obraz Tyciego z odbezpieczonym granatem z pewnością na długo pozostanie w jej pamięci. - Ciekawe, co Andy i reszta powiedzą o tym liście - odezwała się, patrząc przez szybę na szarą taflę jeziora Champlain. Fitzroy odwrócił się do niej i udał zdziwionego. - Małe Pióro? Czy nie wierzysz własnym sądom? - Własnym tak - powiedziała - ale jeśli chodzi o twoje i Irwina, chętnie poznam jeszcze inne opinie. Po tych słowach rozmowa w samochodzie się urwała. Kiedy dotarli do motelu Four Winds, stał tam już czarny jeep, zaparkowany przed pokojem Irwina. Irwin zatrzymał voyagera tuż przy nim. - To chyba ten sam jeep? - Pewnie jeszcze nie raz zmieni kolor - powiedział Fitzroy. - Ale gdzie oni są? Wysiedli z voyagera i zaczęli rozglądać się na wszystkie strony. - Może zmarzli i czekają w recepcji? - zasugerował Irwin. - I nie zobaczyli, że podjeżdżamy? - Sprawdź w swoim pokoju, Fitzroy - powiedziała Małe Pióro. Popatrzyli na nią, a potem na zamknięte drzwi pokoju Fitzroya. Guilderpost rzucił się do drzwi, wyciągając klucz, mrucząc „To niemożliwe” czy coś w tym rodzaju, a kiedy wszedł do pokoju, okazało się, że oni tam rzeczywiście są i oglądają jakiś serial. Andy i John na krzesłach, a Tyci rozparty na łóżku. - Jesteście - zauważył radośnie jak zwykle Andy i wstał. - Małe Pióro, siadaj proszę na moim krześle. John wyłączył pilotem telewizor. - Czy poprosiliście pokojówkę, żeby was wpuściła? - zapytał niepewnie Fitzroy. - A po co zawracać głowę ludziom pracy? - zapytał Andy. - Siadaj, Małe Pióro, rozgość się. Chcemy zobaczyć ten twój list. Podobają mi się te błazny, pomyślała i siadając na jego krześle, powiedziała: - Dziękuję Andy, jesteś dżentelmenem. - Dziwię się, że jeszcze go nie przeczytaliście. Jest w szufladzie - powiedział podenerwowany Fitzroy. - Nie grzebiemy w cudzych rzeczach, Fitzroy. Przecież szanujemy się nawzajem, prawda? - zapytał z udawanym oburzeniem Andy. - Tak, teraz trzymamy ze sobą - rzucił z łóżka Tyci. - Bardzo chcemy zobaczyć ten sławny list - powiedział Dortmunder. - Pokaż go im, Fitzroy - odezwała się Małe Pióro. - Zobaczymy, co powiedzą. Fitzroy najwyraźniej zrezygnował z wniesienia sprawy o włamanie i wtargnięcie. Zostali zaproszeni, więc przyszli. - Oczywiście - powiedział, podchodząc do małego biureczka. - Jestem z niego dumny. - Wyjął kopię, którą zrobili w pobliskiej drogerii. - Niestety, mamy tylko jeden egzemplarz. Tyci został tam, gdzie był, i trzymał list, a po jego bokach przycupnęli na krawędziach łóżka Andy i John. Zaczęli czytać. Irwin wykorzystał tę okazję, by zająć krzesło Johna. Kiedy skończyli, Andy podał list Fitzroyowi, mówiąc: - Jest w nim taka sympatyczna naiwność. - Dziękuję - powiedział Fitzroy. - „Powrót do korzeni jest dla mnie wielkim przeżyciem” - zadudnił Tyci. Irwin wykrzywił się w uśmiechu. - Wzruszające. - Ile z tego jest prawdą? - zapytał John. - Prawie wszystko - zapewnił go Fitzroy. Wszyscy trzej wciąż siedzieli na łóżku - wielki człowiek w środku i dwaj pozostali po bokach - wyglądając jak figury z ołtarza jakiejś dziwnej religii, ale żaden z nich nie zamierzał się ruszyć. - Czy wszyscy wymienieni w liście to faktycznie rodzina? - zapytał Dortmunder. Fitzroy spojrzał na list. - Joseph Redcorn jest prawdziwy. Poznaliście go. - Raczej wykopaliśmy go - zauważył Andy. - No właśnie. Jego synowa Harriet Mała Stopa Redcorn jest prawdziwa, a raczej była. Nie żyje, ale są dokumenty. - A Sarnie Oczy? - zapytał John. - Córka Harriet - Fitzroy kiwnął głową. - Absolutnie prawdziwa. Wszelki ślad po niej zaginął. - A jej córka? - Masz na myśli Małe Pióro - powiedział Fitzroy. - Nie. To ty masz mówić, co tu jest prawdą. - Dobrze. Sarnie Oczy faktycznie poślubiła Henry’ego Ślad Skunksa, Indianina Choctee i mieszkała z nim w rezerwacie. I rzeczywiście mieli córkę o imieniu Małe Pióro, która urodziła się w 1970 roku. Wkrótce potem małżeństwo się rozpadło. - I co było dalej? - zapytał John. Fitzroy wzruszył ramionami. - Wyjechały z rezerwatu, matka i córka. - I ona wróciła do nazwiska panieńskiego, jak jest napisane w liście? - Mało prawdopodobne - powiedział Fitzroy. - Nie zachowała nazwiska Ślad Skunksa, ale w książkach telefonicznych z lat siedemdziesiątych nie znalazłem nikogo, kto nazywałby się Sarnie Oczy Redcorn. - Zwracając się do Andy’ego, dodał - Jak wiesz, Internet jest bardzo dobry do tych rzeczy. Jeśli jest jakaś lista, Internet ją znajdzie, a stare książki telefoniczne to nic innego jak listy. Cud Internetu najwyraźniej nie robił wrażenia na Johnie. - A zatem Sarnie Oczy znikła i nie wiecie, jakiego używała nazwiska. - Podejrzewam, że ponownie wyszła za mąż - powiedział Fitzroy. - Sądzę też, że matka zmieniła nazwisko Małego Pióra, czyli Ślad Skunksa. Dziecko miało wtedy niespełna rok i trudno przypuszczać, żeby wiedziała, że kiedyś tak się nazywała. - Nie wiecie, gdzie ona jest, nie wiecie, jak się nazywa, ale powinna być w mniej więcej tym samym wieku co Małe Pióro. - Tak - potwierdził Fitzroy. - Kiedy zatem cała historia dostanie się do prasy, a tak będzie, wszystkie pieniądze kasyna odziedziczy niespodziewanie ta oto piękna dziewczyna... - Dziękuję za komplement, John - odezwała się Małe Pióro. - A jeśli - ciągnął John - prawdziwe Małe Pióro ją zobaczy i powie „zaraz, zaraz, ona to ja”, to co wtedy? - Wtedy jedynym sposobem rozstrzygnięcia takiego sporu będą badania DNA na próbce pobranej z ciała jedynego znanego krewnego Małego Pióra, czyli Josepha Redcorna. Zgadnij, jaki będzie wynik - powiedział Irwin. - A stopki? - zapytał Andy. Niemal wszyscy spojrzeli na niego zdziwieni, nie wiedząc, o co chodzi, ale Irwin wyjaśnił: - Chodzi ci o odcisk stóp dziecka wykonywany zaraz po urodzeniu dla późniejszej identyfikacji? Nie robili tego w biednym rezerwacie w 1970 roku. - A Oczy Skunksa? - zapytał Tyci. - Ślad Skunksa - poprawił go Irwin. - A jeśli on się pojawi i powie „To jest moja córeczka”? - I co z tego? - zapytała Małe Pióro. - Dziedziczę udział w kasynie po matce, a on nie ma z tym nic wspólnego. Może dam mu pracę, będzie woził busem gości z parkingu. - A jeśli powie „To nie jest moja córeczka”? - zapytał Andy. - Dlaczego miałby tak powiedzieć? Ostatni raz widział mnie, kiedy miałam dziesięć miesięcy. - A znaki szczególne, znamiona i tym podobne? - dopytywał się Andy. - Z tego, co wiem o Śladzie Skunksa, wątpię, by choć przez chwilę mógł widzieć na tyle wyraźnie, żeby cokolwiek dostrzec. Jeśli żyje, prawdopodobnie w ogóle jej nie pamięta - powiedział Fitzroy. - Numer polisy ubezpieczeniowej? - zapytał John. - Wystawiona na Shirley Ann Farraff - powiedziała Małe Pióro. - Tak się chyba kiedyś nazywałaś? - Owszem. - No i co? - Powiedz mu, Małe Pióro - odezwał się Fitzroy. - Oczywiście - rzuciła mu swoje najszczersze spojrzenie, które nie było szczególnie szczere. - Moja matka, Sarnie Oczy Redcorn urodziła mnie gdzieś w rezerwacie, ojciec nieznany, nazwała mnie Małe Pióro Redcorn. Kiedy miałam dwa lata, matka zamieszkała z Frankiem Farraffem. Chyba nie wzięli nigdy ślubu, ale matka zmieniła mi imię i nazwisko na Shirley Ann Farraff, ponieważ nie mieszkaliśmy już w rezerwacie. Kiedy miałam czternaście lat, Frank usiłował mnie zgwałcić, a ponieważ mamusia nie stanęła w mojej obronie, wyjechałam. W tym czasie miałam już ubezpieczenie społeczne, dlatego zachowałam nazwisko Shirley Ann Farraff. - Ile z tego jest prawdą? - zapytał znów John. - Wszystko od momentu, gdy matka zamieszkała z Frankiem. - Jak się nazywała twoja matka? - Doris Elkhorn, z plemienia Choctee. - Czyli jest to na pewno na twojej metryce. Małe Pióro potrząsnęła głową. - Swoją metrykę widziałam tylko raz, kiedy matka pokazywała ją, jak zaczynałam szkołę. Pamiętam, że tam było napisane: Elkhorn, dziewczynka, ojciec nieznany. W razie czego powiem, że nigdy nie widziałam swojej metryki, nie wiedziałam, kogo o nią prosić. W śledztwie mogą szukać metryki na nazwisko Farraff i nigdy nie znajdą. - Na nazwisko Redcorn też nie znajdą - zauważył John. - Jeśli zaczną grzebać w przeszłości Małego Pióra, nie zdołają znaleźć nic poza Shirley Ann Farraff. To oczywiste, że urodziła się pod jakimś innym nazwiskiem, ale nikt nie będzie w stanie dowieść, że nie brzmiało ono Małe Pióro Redcorn - powiedział Guilderpost. - Ale ona nie będzie mogła też dowieść, że tak było. - DNA - powiedział Irwin. John skinął głową i najwyraźniej zmęczony siedzeniem na jednym pośladku, wstał i otrząsnął się jak psiak. - Jak się tego wszystkiego dowiedziałeś, Fitzroy? Jak na to wpadłeś? - Siedziałem nad tym przez sześć lat. Najpierw badałem pewne holenderskie nadania ziemi nad rzeką Hudson, które poddawały w wątpliwość aktualne tytuły własności do wielu cennych nieruchomości. Właściciele zawsze odczuwali ulgę, a nawet wdzięczność, kiedy oferowałem im za niewielką cenę te papiery, co wykluczało późniejsze spory i umożliwiało im sprzedanie swoich nieruchomości, gdyby mieli kiedyś na to ochotę. Przy okazji natrafiłem na sprawę kasyna Silver Chasm i wymierające plemię Pottaknobbee. Postawiłem sobie pytanie, czy uda się znaleźć jakiegoś Indianina Pottaknobbee, któremu można by przypisać jakiegoś żywego krewnego? - Fitzroy wskazał na Małe Pióro. - I oto rezultat. John, Andy i Tyci spojrzeli na siebie. Tyci wzruszył ramionami i łóżko jęknęło, stawiając Andy’ego na nogi. - No tak, Fitzroy, to brzmi bardzo dobrze - powiedział Andy. - Dziękuję. - Czas pokaże - zauważył John. - Wszystko zależy od Małego Pióra - powiedział Fitzroy. - Dzięki za miłe słowo - odezwała się Małe Pióro. - Dasz sobie radę. O której masz ich odwiedzić? - zapytał John. - O drugiej po południu. - Czyli o szóstej powinniśmy wiedzieć, jak wygląda sytuacja? - Możemy spotkać się tu jutro o szóstej, jeśli taka jest twoja sugestia - powiedział Fitzroy. - W porządku - zgodził się John. - A jeśli nas jeszcze nie będzie, kiedy przyjedziecie... - zaczął Fitzroy. - Nie ma sprawy - wtrącił Andy. - Zaczekamy tutaj. - Nie to chciałem powiedzieć. - Chcesz, żebyśmy stali na zimnie i zwracali na siebie uwagę? - oburzył się Andy. - Na pewno nie o to mu chodziło - powiedziała Małe Pióro. - Jeśli wszyscy uważacie, że to dobry pomysł, to świetnie. Fitzroy, odwieziesz mnie? - Oczywiście, moja droga. Pożegnali się przed drzwiami, okazując sobie nawzajem serdeczność i wzajemny szacunek. Po zrobieniu zakupów w supermarkecie, Małe Pióro pojechała taksówką na kemping Whispering Pines. Spędziła spokojne popołudnie, ćwicząc przy muzyce i czytając - lubiła zwłaszcza biografie sławnych kobiet, takich jak Messalina i Katarzyna Wielka - i następnego dnia o drugiej po południu poszła do biura Whispering Pines, żeby zadzwonić do kasyna. Kiedy zamykała drzwi swojego domu na kółkach, dostrzegła, że w jej stronę idzie dwóch mężczyzn w płaszczach i ciemnych garniturach. Jeden z nich zapytał: - Panna Redcorn? Małe Pióro popatrzyła na nich. Kłopoty, pomyślała. - Tak, a o co chodzi? Człowiek pokazał odznakę. - Policja. Pani pójdzie z nami. Poważne kłopoty, pomyślała. - Dlaczego? - Jest pani aresztowana. 14 I TYM RAZEM zjawili się w motelu jako pierwsi. Kelp otworzył drzwi do pokoju Guilderposta i zasiedli tak samo jak ostatnim razem, Dortmunder z pilotem, ale teraz oglądali lokalne wiadomości o szóstej. Guilderpost, Irwin i Małe Pióro bardzo się spóźniali. Była już 18:16, kiedy Dortmunder, Kelp i Tyci dostrzegli nagle na ekranie Małe Pióro. Szła w kajdankach, prowadzona przez dwóch ludzi o zaciętym wzroku. Nie wyglądała na zadowoloną z takiego obrotu sprawy i Dortmunder bardzo jej współczuł. - Jasna cholera! - zawołał Kelp. - Kicha - dodał Tyci. - Dziś po południu na kempingu Whispering Pines aresztowano - mówił głos spikera, a kamera objęła oprócz Małego Pióra jakiś stary budynek z kamienia i cegły wyglądający na urząd - kobietę, która twierdzi, że nazywa się Małe Pióro Redcorn i jest ostatnim żyjącym członkiem plemienia Pottaknobbee, jednego z trzech właścicieli kasyna Silver Chasm. Małe Pióro i jej eskorta przecisnęli się przez tłum reporterów i znikli w starym gmaszysku. Łowcy informacji pozostali na zewnątrz. - Oskarżona o próbę wyłudzenia kobieta, znana między innymi jako Shirley Ann Farrell, została zatrzymana w areszcie Clinton. Kolejne ujęcie ponurej ściany z kamieni i cegieł, najwyraźniej zrobione późniejszym popołudniem prezentowało też dziennikarza z mikrofonem, który mówił wprost do kamery. - Dowiedzieliśmy się, że pani Farrell była do niedawna tancerką rewiową w Las Vegas. Policja ma nadzieję ustalić podstawy zgłaszanych przez nią roszczeń. Następne ujęcie pokazywało jakieś biuro wyłożone ciemną boazerią, szklane półki z pucharami, zdjęcia uśmiechniętych ludzi na ścianach, zielone lampki i dwóch szczupłych facetów po pięćdziesiątce. Jeden siedział za dużym ciemnym biurkiem z marmurowym blatem, a drugi w wiśniowym skórzanym fotelu. Jeden z nich coś mówił, ponieważ poruszały się jego usta, ale nie było go słychać. Słychać było natomiast dziennikarza. - Roger Fox i Frank Oglanda, zarządcy kasyna, którzy otrzymali od pani Farrell list z próbą wyłudzenia i przekazali go policji, mówią, że nigdy jeszcze nie zetknęli się z taką sprawą, ale nie są zaskoczeni. Wreszcie można było usłyszeć słowa jednego z nich. - Zawsze wiedzieliśmy, że ktoś może podjąć próbę dokonania takiego oszustwa i byliśmy na to przygotowani. Pragnę zapewnić naszych współplemieńców, ludzi Kiota pana Oglandy i moich Oszkawa, że ich inwestycje w naszej plemiennej własności są zabezpieczone przed zakusami wszelkich oszustów. A drugi z nich dodał: - Wiele lat temu nasze plemiona przeprowadziły szeroko zakrojone poszukiwania żyjących członków plemienia Pottaknobbee. Zgromadziliśmy w rezultacie dane na temat każdego rodu aż do samego końca i z przykrością muszę powiedzieć, że niestety nie ma już żadnych żyjących Indian Pottaknobbee. Żadnych. - Współczuję tej kobiecie. Być może ktoś wprowadził ją w błąd - powiedział Fox i uśmiechnął się nieprzyjemnie. Na ekranie znów pojawił się prezenter wiadomości. - Poszukiwania czarnej skrzynki... - Zgaś to - powiedział Tyci i Dortmunder wyłączył telewizor. Spoglądali na siebie w milczeniu, aż w końcu odezwał się Dortmunder: - Mam tylko jedno pytanie. Czy mamy jeszcze czas, żeby wrócić do Tea Cosy po nasze rzeczy, czy od razu jedziemy na południe? - Nie bądź takim pesymistą, John - powiedział Kelp. - Dlaczego? - Bo Małe Pióro nie piśnie ani słowa - wyjaśnił Tyci. - Nawet gdyby coś powiedziała, gliny przyjechałyby tu, a nie do Tea Cosy. Tyci słusznie mówi, Małe Pióro nie pęknie, możemy na nią liczyć - dodał Kelp. - Bardziej niż na tamtych dwóch - powiedział Tyci. - Chyba macie rację - zgodził się Dortmunder i westchnął, choć nie do końca z ulgą. - Wiemy już, dlaczego tak się spóźniają - zauważył Kelp. - Ciekawe, jak długo będą czekać na nią przed supermarketem? - Tak czy owak, my musimy zaczekać na nich - powiedział Dortmunder i w tym momencie otworzyły się drzwi, a w nich pojawili się Guilderpost i Irwin. Wyglądali na zatroskanych. - Nie przyszła - rzucił Irwin. - Wiemy - powiedział Dortmunder i zanim zdołał coś dodać, Guilderpost odezwał się: - Nie rozumiem. Byliśmy umówieni, czekaliśmy tam, ale nigdzie jej widzieliśmy. - Ale my ją widzieliśmy - powiedział Dortmunder i wskazał na telewizor. - W wiadomościach o szóstej. Guilderpost popatrzył na wyłączony telewizor, jakby spodziewał się zobaczyć w nim Małe Pióro, a Irwin bardziej przytomnie zapytał: - W telewizji? Dlaczego? - Została aresztowana - wyjaśnił Kelp. - Próba wyłudzenia - dodał Tyci. - Myśleliśmy, że wystąpi tam w innej roli - powiedział Dortmunder. Guilderpost wyraźnie nie mógł dojść do siebie. - Ale... co się stało? - Faceci z kasyna zadali cios wyprzedzający - powiedział Dortmunder. - Przekazali list policji i kazali jej się tym zająć. Tu wszyscy są skumplowani. Kasyno to w okolicy duży pracodawca, nie wszystkie pieniądze zostają w rezerwacie. - Załatwili ją - powiedział Tyci. - Rozumiem - Guilderpost pokiwał głową. - Spotykałem się już z takimi historiami. Znaleźć oszusta na swoim terytorium, posadzić, postraszyć i przekonać, żeby na gościnne występy pojechał gdzie indziej. - Ci faceci z kasyna nie chcą układać się z Małym Piórem, dlatego zajęła się nią policja - powiedział Dortmunder. - Poprowadzili ją nawet w kajdankach - dodał Kelp. - I pokazała to telewizja. - Chcą ją zastraszyć - powiedział Irwin. Guilderpost zmarszczył brwi. - Zastraszyć Małe Pióro? - Uśmiechnął się prawie tak nieprzyjemnie, jak człowiek z kasyna. - Każdego, kto spróbuje zastraszyć Małe Pióro, czeka przykra niespodzianka. 15 SALA BYŁA W DZIWNY SPOSÓB ZAGRACONA i zarazem pusta. Mnóstwo składanych krzeseł leżało bezładnie naprzeciwko odgrodzonego drewnianą barierką podwyższenia, na którym stał długi stół. Przez okna widać było ponury front jakiegoś innego urzędu. Na ścianach wisiały plakaty informujące o zagrożeniu pożarami, o narkotykach, o AIDS i o udzielaniu pierwszej pomocy. Przy długim stole siedzieli mężczyzna i kobieta, a kilku innych ludzi zajęło miejsca na składanych krzesłach w głębi pokoju. - Siadaj tu - powiedział jeden z policjantów do Małego Pióra, wskazując na najbliższe składane krzesło i zanim zdążyła mu powiedzieć, gdzie on może sobie usiąść, odszedł, by porozmawiać z ludźmi siedzącymi przy długim stole. A więc usiadła. Przede wszystkim była wściekła. To nie miało tak być, żeby ją od razu zgarnęli jak jakąś oszustkę. Miała być rozmowa, dialog, negocjacje. A tymczasem wyglądało na to, że bieg wydarzeń przeskoczył nagle do ostatniego rozdziału. Zabrali jej torebkę z dokumentami i teraz ten policjant w cywilu I ludzie przy stole oglądali je, potem przejrzeli jakieś papiery, a policjant pokiwał zgiętym palcem na Małe Pióro, która już wcześniej miała ochotę kopnąć go w piszczel. Powstrzymała się jednak, ponieważ wcześniej czy później ktoś musi przecież przerwać te wygłupy i potraktować ją poważnie. A może nie. Podeszła do długiego stołu i dostrzegła, że przed siedzącym tam człowiekiem stoi mosiężna plakietka z napisem: SĘDZIA POKOJU R.G. GOODY IV R.G. nie pasował do tej plakietki, ponieważ był chudym, łysiejącym człowieczkiem w wygniecionym, brązowym garniturze i przekrzywionych okularach, który w ogóle nie miał zamiaru spojrzeć na Małe Pióro. Siedząca obok kobieta w typie starej belfrzycy była zdaje się stenotypistką, ponieważ miała naszykowany papier i podkładkę. - Shirley Ann Farraff - zaczął Goody, a Małe Pióro już chciała go poprawić, ale zaraz pomyślała, że nie warto. - Zostałaś oskarżona - ciągnął Goody i cały czas patrząc w leżące przed nim papiery, wyrecytował całą listę artykułów, paragrafów i punktów, po czym zapytał: - Czy przyznajesz się do winy? - Nic nie zrobiłam - oświadczyła Małe Pióro. Goody spojrzał na stenotypistkę. - Czyli nie przyznaje się? - Tak jest, proszę pana. - Tak zanotować. - I wciąż nie patrząc na Małe Pióro, powiedział: - Twoje prawa zostały ci odczytane. - W samochodzie - potwierdziła Małe Pióro. Tak naprawdę, wymamrotane. - Masz adwokata? - Nie. Nie widzę powodu... - Stać cię na adwokata? - Co? Nie! - Czy chcesz adwokata z urzędu? - No cóż... - Nie spodziewała się tego. - Może. Goody kiwnął głową i przywołał kogoś z sali. Małe Pióro odwróciła się i zobaczyła, że zbliża się do niej, niosąc wielką sfatygowaną teczkę, kobieta w jej wieku, ale udająca własną babkę, w wąskich okularach na czubku nosa, z czarnymi włosami upiętymi mocno w kok i makijażem tak słabym, że niewart był zachodu. Miała na sobie obszerny czarny sweter, workowate brązowe spodnie i czarne sportowe buty. Skinęła szybko głową w stronę Małego Pióra, po czym odezwała się do Goody’ego. - Wysoki Sądzie, muszę naradzić się z moją klientką. - Twierdzi, że jest niewinna - powiedział Goody. - I że nie ma pieniędzy. Chcecie ubiegać się o zwolnienie za kaucją? - Wysoki sądzie - odparła kobieta - o ile mi wiadomo, pani Farraff nie popełniła dotąd żadnego przestępstwa i nie będzie stanowić zagrożenia dla społeczeństwa, tak więc jej zobowiązanie... - Oskarżona mieszka w samochodzie kempingowym, co czyni perspektywę ucieczki bardzo prawdopodobną. Pięć tysięcy dolarów kaucji - oznajmił Goody. Pięć tysięcy dolarów! Kiedy Małe Pióro usiłowała wymyślić, skąd weźmie tyle pieniędzy, „Fitzroy? Nie ma mowy”, kobieta i sędzia prowadzili rozmowę, używając takich terminów jak „pozostanie w areszcie śledczym”, „przekazanie do wyższej instancji”, „wokanda” i wielu innych, których na co dzień nie używała, aż w końcu kobieta odwróciła się, podała jej wizytówkę i powiedziała: - Porozmawiam z sędzią Higbee. Na wizytówce było napisane, że jest adwokatem i że nazywa się Marjorie Dawson. - A czy to nie jest sędzia? - zapytała Małe Pióro. - To było dopiero przedstawienie zarzutów - wyjaśniła Marjorie Dawson. - Proces będzie prowadził sędzia Higbee. Skontaktuję się z tobą po rozmowie z nim. - Ale... - zaczęła Małe Pióro, po czym ktoś chwycił ją za łokieć i wyprowadził. Po przedstawieniu zarzutów poddano Małe Pióro procedurom, które przebiegały tak sprawnie i spokojnie, że najwyraźniej były dla wszystkich czymś zupełnie normalnym, i być może nawet tak właśnie potraktowałaby je większość aresztowanych. Ale nie Małe Pióro. Dla niej był to wstrząs. Nigdy wcześniej nie była aresztowana, nie rozmawiała z podejrzliwym lub wrogo nastawionym policjantem, nigdy nawet nie dostała mandatu. Owszem, brała udział w kilku drobnych przekrętach w Newadzie, ale odgrywała w nich trzeciorzędną rolę i wymiar sprawiedliwości nigdy dotąd nie zwrócił na nią uwagi. Świat, w jakim żyli ci ludzie, opierał się na założeniach dotyczących winy i niewinności, dobra i zła oraz wolności i posłuszeństwa, które zupełnie jej się nie podobały. Ale czy miała jakiś wybór? Musiała poddać się wszystkim procedurom - zdjęcia z przodu i z profilu, odciski palców i wypełnianie długiego formularza. A potem krzepka policjantka zabrała ją do niewielkiego pokoiku na rewizję osobistą, po której okazało się, że Małe Pióro musi zamienić swoje ubranie na niezbyt dopasowaną płócienną koszulę i niebieskie dżinsy. - Nie ma tu specjalnych ubrań dla kobiet - powiedziała policjantka typowym dla wszystkich wokół, bezosobowym tonem. I zaprowadziła Małe Pióro długim korytarzem do celi. Po drodze, kiedy mijały cele więźniów, Małe Pióro zobaczyła świetlicę z betonową podłogą, kilkoma składanymi krzesłami i telewizorem nastawionym na kanał pogodowy. Wpatrywało się w niego trzech rozpartych na krzesłach więźniów w płóciennych koszulach i niebieskich dżinsach. Po obu stronach świetlicy były cele, których ściany składały się z samych prętów, żeby można było cały czas mieć więźniów na oku. Przynajmniej nie trafię tutaj, pocieszała się Małe Pióro. I zastanowiła się, dlaczego ci faceci tak interesują się pogodą. W końcu korytarza znajdowały się metalowe drzwi. Jedna z dwóch eskortujących ją policjantek nacisnęła guzik przy drzwiach, po czym rozległ się nieprzyjemny brzęczyk i drzwi się otworzyły. - Wchodź - powiedziała policjantka. Małe Pióro żałowała, że poddała się tak bez szemrania, ale teraz było już za późno na szemranie, więc weszła i zamknięto za nią drzwi. I oto znalazła się na kobiecym oddziale. Duże, podłużne pomieszczenie ogrodzone było ze wszystkich stron prętami i miało na końcu duże okno. Kiedy wyjrzała przez nie, zobaczyła stary ceglany mur i białą iglicę na tle szarego nieba. I tyle. Wyposażenie celi składało się głównie z dwóch pryczy umieszczonych na przeciwległych ścianach. Na każdej pryczy leżał cienki materac złożony na pół - grubego materaca nie da się złożyć na pół - a na nim starannie ułożone prześcieradło, zgrzebny wełniany koc, poduszka i poszewka na poduszkę. W celi stał też kwadratowy drewniany stół i dwa składane krzesła, ale nie było telewizora. W sprawie pogody będzie musiała zdać się na widok za oknem. I również w sprawie czasu, ponieważ zabrano jej zegarek. A zatem gdyby chciała mieć pewność, że rzeczywiście przebywa tu bardzo długo, będzie mogła obserwować przez okno zmiany długości cienia. Kiedy niemiły brzęczyk przy drzwiach znów się odezwał, stała akurat przy oknie i przypatrywała się światu, w którym cienie bardzo się wydłużyły, zwiastując nadejście wieczoru. Była tu już od czterech godzin. Na dźwięk brzęczyka odeszła od okna i stanęła przy stole. Drzwi się otworzyły i nieznany jej jeszcze policjant oznajmił: - Odwiedziny. Odwiedziny? Przez chwilę pomyślała, że to Fitzroy przyszedł, żeby powiedzieć, „wracamy do domu, wszystko odwołuję, byliśmy głupi, myśląc, że ten numer się uda”. Ale nie. A) Fitzroy nie zrobiłby tego. B) Fitzroy nie pokazałby się w jej pobliżu. C) Nie byli wcale głupi, próbując wykręcić ten numer. Muszą robić swoje i wszystko się uda, a ona będzie miała największy, najbielszy, najwspanialszy i najbardziej przytulny dom w całym rezerwacie, a wtedy wszystkich może mieć gdzieś. Dlatego zapytała: - A kto taki? - Pani adwokat. Marjorie Dawson. W samą porę. Małe Pióro nie ma zamiaru spędzić ani chwili dłużej w tym przeklętym miejscu. - To idziemy - powiedziała i poszli. Kiedy przechodziła przez korytarz, dostrzegła samą siebie w telewizji, jak prowadzą ją w kajdankach. Cholera! Jest po szóstej, lokalne wiadomości. Policjant otworzył kolejne drzwi. - Tutaj. Małe Pióro weszła, a on zamknął za nią drzwi. Rozejrzała się. To także była cela kobieca, ale bez krat i pryczy, choć z drewnianym kwadratowym stołem i dwoma krzesłami. Na jednym siedziała Marjorie Dawson i przeglądała rozłożone przed nią papiery. Na chwilę podniosła wzrok znad okularów i powiedziała: - Podejdź, Shirley Ann. Małe Pióro zrobiła kilka kroków i oparła dłoń na oparciu pustego krzesła. - Nazywam się Małe Pióro - powiedziała. - Siadaj, Shirley Ann - rzuciła Marjorie Dawson, ignorując jej słowa. - Nazywam się Małe Pióro - powtórzyła Małe Pióro. Marjorie Dawson spojrzała na nią jak na segregator postawiony w niewłaściwym miejscu. - Porozmawiamy o tym, jeśli masz ochotę, ale na razie usiądź. Małe Pióro usiadła, położyła dłonie na stole i czekała. Czuła, że nie będzie zbyt serdeczna dla Marjorie Dawson. - Jesteś bardzo niemądra, Shirley Ann, ale masz też sporo szczęścia - powiedziała Dawson, wpatrując się w papiery. Małe Pióro czekała. - Nie chcesz wiedzieć, dlaczego masz szczęście? - zapytała Dawson. - Wiem, że mam szczęście - odezwała się Małe Pióro - ale chciałabym się dowiedzieć, dlaczego jestem niemądra. Dawson wskazała na leżącą przed nią kopię listu Małego Pióra. - To nie jest nawet porządna próba wyłudzenia. Jeśli unikniesz wyroku... - To w ogóle nie jest próba wyłudzenia - oznajmiła Małe Pióro. Dawson pokręciła głową i pomachała palcem. - Obawiam się, że nie zdajesz sobie sprawy z powagi sytuacji. Małe Pióro obruszyła się. - Czyim pani jest adwokatem? - Twoim adwokatem, jak dobrze wiesz. Rozmawiałam z sędzią Higbee i... nie przerywaj mi! Małe Pióro złożyła ręce na piersi jak Geronimo. - Ty mówisz - powiedziała jak Geronimo - a potem ja będę mówić. - Świetnie. - Dawson wydawała się nieco zbita z tropu. Przygładziła włosy, choć wszystkie były idealnie ułożone i znów spojrzała na list Małego Pióra, jakby szukała w nim natchnienia. - To jest próba uzyskania pieniędzy na podstawie fałszywych roszczeń. Daj mi dokończyć! Rozmawiałam z sędzią Higbee, przedstawiłam twoją sprawę i... daj mi dokończyć! I nadmieniłam sędziemu Higbee, że nie byłaś dotąd notowana, że to jest twoje pierwsze przestępstwo i że mam bardzo silne podejrzenia, że ktoś cię do tego namówił. Sędzia zgodził się wypuścić cię pod warunkiem... - Znów spojrzała znad szkieł na Małe Pióro, która tym razem nie usiłowała niczego powiedzieć, lecz w milczeniu czekała na swoją kolej. - Pod warunkiem - ciągnęła Dawson - że podpiszesz oświadczenie, w którym odwołasz roszczenia zgłoszone w tym oszukańczym liście, natychmiast wyjedziesz z hrabstwa Clinton i nigdy nie wrócisz. Skończyła i przysunęła w stronę Małego Pióra jeszcze inny papier, po czym sięgnęła do swojej teczki, wyjęła gruby czarny długopis, włączyła go i podała Małemu Pióru. Małe Pióro nie wzięła go i Dawson w końcu spojrzała na nią. - Skończyła pani? - zapytała Małe Pióro. - Naprawdę musisz to podpisać - powiedziała Dawson. - Skończyła pani? Bo jeśli tak, to moja kolej. Dawson ostentacyjnie westchnęła, położyła długopis na stole i wyprostowała się. - Nie wiem, co takiego masz do powiedzenia. - Ale jeśli się nie zamkniesz, to nie usłyszysz - powiedziała Małe Pióro. Poskutkowało. Dawson popatrzyła na nią z najwyższym niedowierzaniem i skrzyżowała ręce jak Geronimo. Małe Pióro rozłożyła ręce i powiedziała: - Zachowujesz się, jakbyś miała bronić nie mnie, ale tych facetów. - Wskazała na list. - Ja jestem Małe Pióro Redcorn. Moja matka Sarnie Oczy Redcorn, babka Harriet Mała Stopa Redcorn, dziadek, Niedźwiedzia Łapa Redcorn, który zaginął na morzu podczas drugiej wojny światowej, wszyscy byli z plemienia Pottaknobbee i ja jestem Pottaknobbee. Podobnie jak mój pradziadek Joseph Redcorn, który spadł z Empire State Building. Słysząc to, Dawson zamrugała. - Robisz sobie żarty... - Pracował przy jego budowie, razem z grupą Mohawków. Mama powiedziała mi, że w naszej rodzinie zawsze uważało się, że oni go popchnęli i ja w to wierzę. Dawson przyglądała się jej badawczo. - Wierzysz też w urojone roszczenia zawarte w tym liście. - To nie są urojone roszczenia, ale fakty - powiedziała Małe Pióro. Czuła się tak urażona sposobem, w jaki ją tu traktowano, że dało jej to więcej pewności siebie niż dałaby niewinność. - Nigdy nikogo nie naciągałam. Nigdy niczego nie żądałam. Napisałam tylko, że chcę powrócić do korzeni i moich braci, a ponieważ nie znam żadnego Pottaknobbee, chciałam być znów razem z Kiota i Oshkawa. A oni mnie tak potraktowali. Jakbym była Irokezem! Dawson wyraźnie traciła rezon. - Oni są pewni, że nie ma już Indian Pottaknobbee. - Mylą się. - Cóż... - Dawson nie wiedziała, co powiedzieć. Spojrzała w swoje dokumenty, ale tam też nie znalazła pomocy. - Gdybyś była moim adwokatem, wyciągnęłabyś mnie stąd - powiedziała Małe Pióro. - Dobrze... jutro... - Jutro! - Dzisiaj nie da się już nic zrobić - powiedziała Dawson. - Nie dasz rady wpłacić kaucji... - Zastanawiałam się nad tym i mogę zastawić moją własność. Mój samochód kempingowy. Jest więcej wart niż pięć tysięcy dolarów. - Ale to też można zrobić dopiero jutro - powtórzyła Dawson. Wreszcie wyglądała na zatroskaną. - Shirley Ann, jeśli... Małe Pióro wycelowała w nią palec. - Nazywam się - wycedziła powoli - Małe Pióro, ale chyba możesz do mnie mówić „pani Redcorn”. - Kimkolwiek jesteś - Dawson usiłowała się pozbierać - jeśli podpiszesz to oświadczenie, możesz wyjść natychmiast... - I na zawsze. - Owszem, ale sprawy wyglądają tak, a widzę, że jesteś uparta, że do jutra nie da się nic zrobić. - A co zrobisz jutro? - Porozmawiam z sędzią Higbee, poproszę go, żeby spotkał się z tobą i zobaczymy, jakie będzie najlepsze wyjście z tej sytuacji. - Ale tę noc mam spędzić tutaj? - Nie można w tej chwili... - O nic nie jestem oskarżona, nic nie zrobiłam, ale mam tu spędzić noc. - Jutro... Małe Pióro wstała. Była wściekła i nie miała zamiaru tego ukrywać. - Siedzę tu od kilku godzin. Porządny adwokat poświęciłby ten czas na wydostanie mnie stąd, a nie na przekonywanie, żebym przyznała się do czegoś, czego nie zrobiłam. - Jutro... - Zrób dla mnie dzisiaj tylko jedno - powiedziała Małe Pióro. Dawson spojrzała na nią z wyczekiwaniem. - Oczywiście, jeśli tylko będzie to w mojej mocy. - Wezwij policjanta, żeby zaprowadził mnie do celi. Muszę sobie pościelić pryczę. 16 SĘDZIA F. WALLACE HIGBEE uświadomił sobie w pewnym momencie, że tak naprawdę chodzi w tym wszystkim o głupotę. Przez całe studia i w okresie prywatnej praktyki uważał, że zajmuje się prawem, ale kiedy dwanaście lat temu, w wieku pięćdziesięciu siedmiu lat, został wybrany na sędziego, zdał sobie w końcu sprawę, że całe jego wykształcenie i doświadczenie zawodowe sprowadza się do jednego: jego zadaniem jest rozpoznać i ukarać głupotę. Joe Doakes kradnie samochód, podjeżdża nim do domu swojej dziewczyny, zostawia silnik włączony, wchodzi do domu, zaczyna się awanturować, sąsiedzi wzywają policję, która przybywa, żeby wyjaśnić domową sprzeczkę, a wraca ze złodziejem samochodów. Złodziej staje przed obliczem sędziego T. Wallace’a Higbee, a ten daje mu dwa do pięciu w Dannemora. Za co? Za kradzież samochodu? Nie, za głupotę. Bobby Doakes po zażyciu różnych nielegalnych substancji uznaje, że napiłby się piwa, ale dochodzi czwarta rano i pobliski sklep jest zamknięty, więc Bobby włamuje się do sklepu, wypija kilka piw i zasypia. Rano go znajdują, a sędzia Higbee daje mu cztery do ośmiu za głupotę. Jane Doakes kradnie sąsiadowi książeczkę czekową, płaci tymi czekami w supermarkecie i drogerii, nie zwraca książeczki przez dwa dni, sąsiad odkrywa kradzież i zgłasza na policję, a Jane zostaje przyłapana na gorącym uczynku. Dwa do pięciu za głupotę. Być może, sędzia Higbee mówił sobie od czasu do czasu, w dużych miastach takich jak Nowy Jork czy Londyn działają mistrzowie zbrodni, geniusze przestępstwa, a sędziowie ogłaszając wyroki muszą kręcić głową z podziwu nad przebiegłością i wyrafinowaniem dokonanych czynów. Być może. Ale w znanym mu świecie jedynym prawdziwym przestępstwem popełnianym bez przerwy była głupota. Dlatego ludzie tacy, jak Marjorie Dawson są bardzo użyteczni. Może nie świeci najjaśniej wśród palestry, ale i tak jest bardziej inteligentna od klientów, którym towarzyszy przed obliczem sędziego Higbee. Zna procedury i ogólnie przyjęte zasady, wie jak prowadzić podsądnych, by przez swoją głupotę nie popadali w jeszcze większe kłopoty, a wszystko to robi bez narzekania na dość nędzne wynagrodzenie oferowane adwokatom z urzędu. Ona nie przysparzała problemów i z pewnością nie popełniała wyraźnych głupot. Dlaczego zatem przyszła do sędziego Higbee tego ranka, mówiąc, że trzeba wysłuchać tej Farraff? Trzeba? Wysłuchać? Shirley Ann Farraff, tancereczka z Las Vegas próbuje starego numeru wobec właścicieli kasyna Silver Chasm, żeby wyłudzić na odczepnego od nich jakieś pieniądze, ale trafia pod klucz. To jej pierwsze przestępstwo, właściciele kasyna nie chcą, by została potraktowana zbyt surowo - nie chcą też niepotrzebnego szumu wokół siebie - i sędzia Higbee podejdzie do tego aktu głupoty z wyrozumiałością, pod warunkiem, że podsądna zgodzi się dokonywać wszystkie swoje przyszłe akty głupoty w jakiejś innej okolicy. A więc w czym problem? - Powiedz mi, Marjorie - poprosił sędzia, kierując swoje białe brwi na Dawson - w czym problem? - Ona upiera się - powiedziała Marjorie - że to, co napisała w liście, jest prawdą. - Marjorie, Marjorie, oni wszyscy upierają się, że ich wymysły są prawdą - powiedział sędzia. - Oni potrafią nawet po jakimś czasie dojść do przekonania, że bali się, iż umrą na zapalenie wyrostka robaczkowego, i musieli za wszelką cenę dostać się do szpitala i właśnie dlatego jechali sto sześćdziesiąt na godzinę nieubezpieczonym pojazdem o drugiej w nocy. Marjorie kiwnęła głową. - Pamiętam ten przypadek. Ale ten, wysoki sądzie, jest inny. Obawiam się, że ona mówi prawdę. - Wierzysz jej, Marjorie? - Nikomu z nich nie wierzę, panie sędzio - powiedziała Marjorie - bo nie na tym polega moje zadanie. Ja mam uzyskać dla nich najlepszy układ, pomóc im zrozumieć, że to najlepszy układ, jaki mogli uzyskać, i skłonić ich do zaakceptowania go. - I co? - Ona się nie zgadza. - Chcesz powiedzieć, że nie podpisze tego oświadczenia? - zapytał sędzia. - Tak, wysoki sądzie. Sędzia Higbee był dużym człowiekiem i z każdym mijającym dziesięcioleciem robił się nieco większy. Kiedy się obruszał, tak jak teraz, całe jego ciało stroszyło się, a oczy przypominały dwa niebieskie słońca wschodzące zimą nad górami. - Nie podoba mi się to - powiedział. - Wiedziałam, że to panu się nie spodoba, panie sędzio. - Roger Fox i Frank Oglanda złożyli skargę - zauważył Higbee - i chcą, żeby ten problem został rozwiązany. Jeśli ta przeklęta osóbka podpisze oświadczenie, będę mógł załatwić sprawę dziś rano i wysłać ją w drogę przed lunchem, oszczędzając podatnikom prawie dwa dolary. Jeśli odmówi, będę zmuszony zatrzymać ją do procesu. - Tak jest, wysoki sądzie. - Nie sądzę, żeby Roger i Frank chcieli przyjeżdżać na proces i świadczyć przeciwko tej młodej kobiecie - powiedział sędzia - ale skoro skarga została złożona, nie widzę innej możliwości. Pani zdaje sobie sprawę, że oni jej nie zapłacą. - Jej chyba nie zależy na tym, żeby wyciągnąć od nich jakieś pieniądze i zniknąć - powiedziała Marjorie. - Ona chce tu zostać. - Marjorie, ja naprawdę nie chcę jej tutaj. - Wiem, wysoki sądzie. Ale ona mnie nie posłucha. Być może posłucha pana. - Chcesz, żebym się z nią spotkał? - Tak czy owak będzie pan musiał się z nią spotkać, albo tutaj, albo na sali sądowej. Powiedziałam jej wczoraj, że postaram się zorganizować spotkanie z panem dziś przed południem. Sędzia Higbee popadł w zadumę. W długim pochodzie głupoty, który przewinął się właśnie przed jego oczami dzień po dniu, rzadko zdarzały mu się sytuacje wymagające zastanowienia i bardzo ich nie lubił. Były kłopotliwe. - Wysoki sądzie - odezwała się znów Marjorie. - Jeśli staniemy przed panem na sali sądowej, trzeba ją będzie formalnie oskarżyć, ja będę musiała poprosić o zgodę na wpłacenie kaucji i zacznie się bardzo długi, może nawet niekończący się proces. Sędzia spojrzał na swój terminarz stojący na biurku. - Za godzinę - powiedział. - Dziesiąta trzydzieści. Nie zrobiła na nim wrażenia. Przynajmniej na pierwszy rzut oka, ponieważ później zrobiła wrażenie, ale niekoniecznie korzystne. Była efektowna, z charakterystycznymi indiańskimi kośćmi policzkowymi i gęstymi czarnymi indiańskimi włosami, ale miała jakiś wyzywający, agresywny styl, który sędzia kojarzył z określeniem „showgirl z Las Vegas”. Była w niej też jakaś nieprzyjemna twardość, nie tylko w wyglądzie, ale też w sposobie chodzenia, siadania, poruszania głową. Sędzia wiedział już, że będą z nią kłopoty. Z początku nie odzywał się, kiedy weszła z Marjorie, ponieważ chciał przyjrzeć się jej, zanim podejmie decyzję. To nie jest żadna trusia, to jasne. Nie przestraszy jej ani ten urząd, ani on sam. Noc w areszcie też zdaje się nie wywarła na niej większego wrażenia. Marjorie wskazała jej miejsce, gdzie ma usiąść - na krześle przy biurku naprzeciwko sędziego. Sama usiadła na drugim, obok niej. Sędzia Higbee pozwolił, by cisza trwała jeszcze kilka sekund. Młoda kobieta wytrzymała jego badawczy wzrok bez mrugnięcia okiem, spojrzenie za spojrzenie. Podejrzewał, że jest na coś wściekła, ale to ukrywa. Nie prezentowała nerwowej postawy typowej dla głupców, którzy deklarując niewinność, zdradzają swoją winę. Nie spieszyła się z przemowami, tylko czekała na niego. „Co nam się tu szykuje?” - pomyślał z niepokojem. - No dobrze. - Pani Farraff, pani Dawson powiedziała mi, że... - zaczął. - Nazywam się - powiedziała spokojnie, ale dobitnie - Małe Pióro Redcorn. Tak nazywałam się od urodzenia. Później, kiedy moja matka opuściła rezerwat i zamieszkała z Frankiem Farraffem, powiedziała, że musi mi zmienić imię i nazwisko, żeby ludzie się ze mnie nie śmiali. I zmieniła. A ja chcę teraz wrócić do tamtego. Zgrabne oświadczenie. Zapewne ćwiczyła je godzinami w celi. Ale niech będzie, dał jej czas na wypowiedzenie się, a teraz pora zakończyć ten występ. - Czy ma pani przy sobie swoją metrykę z tym nazwiskiem? - zapytał niemal łagodnym głosem. - Nie - odpowiedziała. - Nie mam żadnej metryki i nie wiem, jak ją zdobyć, ponieważ nie wiem, gdzie się urodziłam. - A czy nie ma gdzieś metryki, która stwierdza, że pani ojcem jest Frank Farraff? - Moja matka poznała Franka Farraffa, kiedy miałam trzy czy cztery lata - powiedziała. - I wtedy wyprowadziliśmy się z rezerwatu, bo tam nie było pracy. - Chyba nigdzie nie ma pracy dla trzyletniego dziecka? - zapytał sędzia z lodowatym uśmiechem. To był taki żart, ponieważ wiedział oczywiście, że chodziło o jej matkę. A ta kobieta ni z tego, ni z owego oznajmia: - Znalazła się taka praca. Wyrywałam chwasty. Sadzali mnie przy rządkach fasoli i pokazali, co mam wyrywać, a co zostawiać. Pamiętam, że szło mi bardzo dobrze. Sędzia wyprostował się na krześle. To nie była głupota, lecz prawda. Czy to możliwe, by ona różniła się od tych wszystkich idiotów, którzy przesunęli się przed jego obliczem? Obraz trzyletniego dziecka wyszukującego chwasty pośród fasoli wydał mu się bardzo przekonujący. No dobrze. Może jest trochę prawdy z jej życia w tej mistyfikacji, ale podstawowy fakt pozostaje niezmienny: to nieudolna oszustka, którą trzeba odpowiednio potraktować i odprawić. - A zatem nie ma pani metryki. - Wiem tylko, że urodziłam się w rezerwacie. - I jest pani pewna, że nie natrafimy na metrykę Shirley Ann Farraff? - Jeśli znajdziecie coś takiego - odparła niespeszona - możecie mnie zamknąć i wyrzucić klucz. Sędzia miał przed sobą kopię jej listu. Przejrzał go teraz i powiedział: - Pani matka to Sarnie Oczy, tak? - Tak. Moja mama nazywała się Sarnie Oczy Redcorn. - I to ona powiedziała, że pani jest z plemienia Pottaknobbee, a wymienieni tu ludzie są pani przodkami? - Tak jest, proszę pana - odpowiedziała i sędzia zauważył, że jeśli on zachowuje się wobec niej właściwie, ona również zachowuje się właściwie wobec niego. No tak. Sędzia przekonał się, że sytuacja jest bardziej skomplikowana, niż się spodziewał. Wcale nie chciał mieć do czynienia z ciekawymi sprawami, a tu niestety rysowała się taka możliwość. - Czy ma pani jakieś dokumenty, które mogłyby potwierdzić pani słowa? - Nie, proszę pana. - Dlaczego zatem ktoś miałby pani uwierzyć? - Ponieważ to prawda. Sędzia znów spojrzał na list. - Jak rozumiem, mieszka pani w Whispering Pines? - Tak, w moim samochodzie kempingowym. - Od kiedy? - Od czterech, pięciu dni. Od pięciu. - A jak długo pani tu nie było? - Tutaj? - zapytała zdziwiona. - Tutaj. Uśmiechnęła się, co złagodziło odrobinę, ale tylko odrobinę, jej wyraz twarzy i powiedziała: - Nie byłam tu nigdy. Moja mama wyjechała stąd jako mała dziewczynka, ze swoją matką. Piszę o tym w liście. Ja wracam do domu po raz pierwszy w życiu. Sędzia wycelował w nią ołówek. - Proszę uważać na słowa, pani Farraff. - Redcorn. - To nie zostało jeszcze potwierdzone. Jedyne dokumenty, jakie mam w posiadaniu, wskazują, że nazywa się pani Farraff. Dopóki nie udowodni pani, że należy się do pani zwracać inaczej, będę nadal używał nazwiska, które figuruje w pani dokumentach, w ubezpieczeniu, prawie jazdy i tak dalej. Czy to jasne? Wzruszyła ramionami. - Dobrze. Ale kiedy pan przestanie już próbować się mnie pozbyć, mam nadzieję, że wiele razy usłyszę od pana „pani Redcorn”. - Jeśli będzie to możliwe, z największą przyjemnością - zapewnił ją. - Na czym to skończyliśmy? - Pytał pan, jak długo nie było tu pani Farraff - podpowiedziała Marjorie. Uśmieszek, z jakim wypowiedziała to nazwisko, świadczył, że i ona skorzystała na triumfie sędziego. - Dziękuję, Marjorie - powiedział i zwrócił się do pani Farraff. - Jeśli nigdy tu pani nie była, a jak sądzę możemy to potwierdzić, badając miejsca pani pobytu w ciągu ostatnich, powiedzmy, dwóch lat... - Przekażę wam moje kwestionariusze podatkowe - zaproponowała. - Być może nie będzie to konieczne - powiedział i zadumał się przez chwilę nad jej pewnością siebie, po czym postukał palcem w list. - Ale muszę zapytać, skąd pani wzięła te imiona, które podobno są imionami rdzennych Amerykanów Pottaknobbee? - Mama mi powiedziała. Ale ona nazywała ich Indianami. - Naprawdę? - zdziwił się sędzia. - Skoro nie ma już na tym świecie żadnych Pottaknobbee, na co wskazują dowody, to trudno się spodziewać, by mogła pani dowieść, że ktokolwiek z nich naprawdę istniał. - Jest tam mój dziadek Niedźwiedzia Łapa, który zatonął razem ze swoim okrętem podczas drugiej wojny światowej. Czy nie ma na ten temat żadnych dokumentów? - Możliwe - mruknął sędzia. - Ale nikt z tych ludzi nie ma nawet grobu, na którym można by zobaczyć ich nazwisko - ciągnął, stukając gumką ołówka w list. - Pani matka i babka znikły, a dziadek zaginął na morzu. - Tak niestety było - powiedziała pani Farraff. - Wysoki sądzie, wczoraj pani Farraff wspomniała w rozmowie ze mną o jeszcze jednym swoim rzekomym przodku. To był chyba pani pradziadek? - zapytała Marjorie. - Owszem - skinęła zdawkowo głową w stronę Marjorie. „Te dwie niezbyt się lubią”, pomyślał sędzia. - Pani Farraff powiedziała mi, że jej pradziadek pracował przy budowie Empire State Building, z którego spadł i zginął. - Moja mama - wtrąciła pani Farraff - mówiła, że w rodzinie wszyscy uważali, że to Mohawkowie go zepchnęli i ja też tak sądzę. - Należy zatem przypuścić - powiedział sędzia - że ten przodek ma jakiś grób, który można obejrzeć, a przynajmniej istnieje dokumentacja stwierdzająca, kto jest w tym grobie. - Ponieważ nie padła żadna odpowiedź, sędzia miał czas, by zastanowić się nad tym głębiej. - Czy wiemy, jak on się nazywał? - Joseph Redcorn - powiedziała pani Farraff, jakby czekała na tę możliwość od lat. Sędzia zapisał to i powtórzył: - Joseph Redcorn. Świetnie. Wydaje mi się, że jeśli ktoś spada z Empire State Building, to powinno zachować się o tym jakieś wspomnienie. Zadzwonię do Franka Oglandy. Ale kiedy dodzwonił się do sekretarki Franka, Olgi, usłyszał: - Przykro mi, panie sędzio. Frank jeszcze nie przyszedł do biura. - Chciałbym sprawdzić pewne nazwisko - powiedział sędzia. - Sprawa jest sprzed siedemdziesięciu lat. Chodzi o kogoś, kto mógł być z plemienia Pottaknobbee. - Niestety, panie sędzio. Obawiam się, że nie mamy w kasynie takich dokumentów. - To szczególny przypadek - powiedział sędzia. - Podobno był robotnikiem budowlanym i zginął przy budowie Empire State Building. Takie wydarzenie... - Och, wiem o kim pan mówi! - wykrzyknęła Olga. - Naprawdę? - Tak, niech sobie przypomnę to nazwisko. W sąsiedniej sali jest tablica pamiątkowa. Mogę... - Tablica? - Tak. Wtedy to był prawdziwy skandal i wielu ludzi uważało, że to Mohawkowie go zepchnęli. A Mohawkowie powiedzieli, że tego nie zrobili i na znak pojednania ofiarowali trzem plemionom tablicę upamiętniającą tego człowieka. Jest miedziana, z podobizną Empire State Building, jego nazwiskiem i datami. Mohawkowie poświęcili ją jego pamięci. Ale ludzie i tak uważają, że to oni go popchnęli. - I jest ta tablica? - Tak, proszę pana. W sali obok. Mogę na nią rzucić okiem. Zaczeka pan chwilę? - Chwileczkę, Olgo. Powiedziała pani „w sali obok”. Czy do tej sali każdy może wejść? - Nie, nie. To sala konferencyjna Trzech Plemion. Tam nikomu postronnemu nie wolno wchodzić. Czyli, że pani Farraff nie mogła widzieć tej tablicy, pomyślał sędzia i zastanowił się, czy choćby o niej słyszała. - Panie sędzio? Zaczeka pan chwilę? To spojrzę na nią. - Tak, zaczekam. Chwile oczekiwania wypełnił mu utwór duetu Sonny and Cher „The Beat Goes On”. Zamknął oczy. Już wiedział, że sytuacja się komplikuje i że niebawem może skomplikować się jeszcze bardziej. - Panie sędzio? - Tak, Olgo. - Sonny and Cher przestali śpiewać. - Jestem w sali konferencyjnej. Jest ta tablica. „Joseph Redcorn, 12 lipca 1907, 7 listopada 1930. Z miłością i szacunkiem dla dzielnego człowieka od jego braci, plemienia Mohawków”. Czy w czymś pomogłam? - Ogromnie - powiedział sędzia. - Dziękuję ci, Olgo. Odłożył słuchawkę i spojrzał na młodą kobietę. Uśmiechała się, ale niezbyt przyjaźnie. - Myślę, panie sędzio - powiedziała - że pora, by zaczął pan mówić do mnie „pani Redcorn”. 17 - PYTANIE BRZMI, CO DALEJ? - odezwał się Dortmunder. Była jedenasta przed południem i znów siedzieli w pokoju Guilderposta, choć tym razem bez Małego Pióra. - Teraz Małe Pióro naprowadzi ich na Josepha Redcorna, oni zaczną szukać i natrafią na jakąś plemienną opowieść czy coś w tym rodzaju ... - powiedział Irwin. - Czy coś w tym rodzaju - rzucił Tyci ze swojego stanowiska na łóżku. Irwin pokręcił głową ze zniecierpliwieniem. - Joseph Redcorn był jedynym Pottaknobbee, który zginął przy budowie Empire State Building. Na pewno mają jakiś zapis na ten temat. - Powiedzmy, że mają - powiedział Dortmunder. - I co dalej? - Dziś jeszcze nie wpadną na pomysł z badaniem DNA - powiedział Guilderpost. - A przecież o to chodzi - wpadł mu w słowo Kelp. Irwin wyjaśnił: - Potrzebują na to trochę czasu. Gdyby Małe Pióro od razu wspomniała o DNA, byłoby niedobrze. Na razie oni przekonali się, że tacy członkowie jej rodziny istnieli naprawdę, ona mówi, że to jej rodzina, ale nie potrafi tego dowieść, i prędzej czy później ktoś powie... - Anastazja - zagrzmiał Tyci. - Właśnie - potwierdził Irwin. - Ale to musi wyjść od nich. - Dzisiaj jeszcze nie przyjdzie im to do głowy. Za dużo musieli przyswoić - dodał Guilderpost. - Dobrze, a co dalej? - dopytywał się Dortmunder. - Wypuszczają, a ona wróci do Whispering Pines i zadzwoni do nas - oznajmił Guilderpost. - Jesteś pewien? - powiedział Dortmunder. Ale Guilderpost z uśmiechem wyższości pokręcił głową. - Powie tylko jedno słowo, „przepraszam”. Że to niby pomyłka. I odłoży słuchawkę. Dortmunder pokiwał głową. - I zadzwoni jeszcze raz? Guilderpost wyglądał na zaskoczonego. - Co takiego? - Spojrzeli na siebie z Irwinem. - Jeśli będą mieli podsłuch, mogą się zorientować, że to umówiony sygnał. A jeśli chcą wiedzieć, czy ona działa sama, czy ma wspólników, założą jej podsłuch - powiedział Dortmunder. - To będzie budka telefoniczna w Whispering Pines. Tam są cztery obok siebie - uspokoił go Irwin. - No dobrze, może się uda. I co dalej? - Wszystko zgodnie z planem - powiedział Guilderpost. - Ona tu przyjedzie, żeby powiedzieć nam, jak się sprawy mają. - Nie - zaoponował Dortmunder. - Dlaczego nie? - zdziwił się Guilderpost. - Po pierwsze - powiedział Dortrmunder - jeśli ją wypuszczą, to już będziemy wiedzieć, jak się sprawy mają. Po drugie, taksówki mają kartę kursów, gdzie odnotowuje się, kiedy ruszają, dokąd jadą i kiedy kończą kurs. Policja w pół godziny zorientuje się, że Małe Pióro spędza w tym supermarkecie strasznie dużo czasu. - Ale chyba musimy z nią porozmawiać, co dalej - powiedział Irwin. Tyci chrząknął i wskazując na Dortmundera, powiedział: - Słuchajcie co mówi Do... John. - Właśnie - wtrącił się Kelp. - On jest organizatorem. On ma głowę. Guilderpost wyglądał na urażonego. - Bardzo przepraszam, ale to jest moje przedsięwzięcie. Wy trzej wprosiliście się do niego. Owszem, starczy dla wszystkich, nie ma co się kłócić o pieniądze, ale to jest moje przedsięwzięcie. - Nie o to im chodzi - powiedział Dortmunder. - Słuchaj, Fitzroy. Ty i ja robimy różne rzeczy. Ty wymyślasz, jak wmówić ludziom, że coś jest prawdą. Na przykład przekonać ich, że masz stare holenderskie nadania ziemi, które podważają ich tytuły własności. Albo wmówić, że być może żyje jeszcze jeden Pottaknobbee. Ja zajmuję się czymś innym. - Oczywiście - zgodził się Guilderpost. - A czym ty się zajmujesz? - zapytał Irwin. - Ja obmyślam, jak dostać się w miejsce, w którym nie powinno mnie być, i jak wrócić stamtąd, nie dając się złapać ani nie pozostawiając żadnych śladów. - Coś w rodzaju inwazji na Normandię - wyjaśnił Kelp - tylko na mniejszą skalę. - My staramy się to robić znacznie ciszej - dodał Dortmunder. - Do tej pory - ciągnął Kelp - tylko układaliście sobie plan, ale teraz to się już zaczęło i macie na głowie policję, prawo, Indian i wszystkich zainteresowanych. Dlatego potrzebujecie Johna. - Żeby odradził wam takie sygnały przez telefon - powiedział Dortmunder. - I nie spotykajcie się z nią bez wcześniejszego przemyślenia tej sprawy, ponieważ teraz będą już węszyć. Musimy udawać, że nas nie ma. - Chcesz zostawić Małe Pióro samą sobie? - zapytał Irwin. - Nie - odparł Dortmunder. - Ale będziemy działać tak, jakby ona była angielskim klejnotem koronnym po raz pierwszy pokazywanym w Ameryce, w Nowym Jorku, na przykład w... - Radio City Musie Hall - zasugerował Kelp. - Raczej nie - powiedział Dortmunder. - Może w gmachu ONZ? Może w Carnegie Hali. Gdzieś tam. Gdzie są strażnicy. A nasze zadanie polega na tym, żeby dostać się tam... - Do Metropolitan Museum of Art - zaproponował Tyci. - Gdziekolwiek - powiedział Dortmunder. - Musimy dostać się tam, niezależnie od tego, gdzie to u diabła jest, i wrócić, a strażnicy nie mogą nawet wiedzieć, że tam byliśmy. - Ale wrócić bez klejnotów - dodał Kelp. - Tak - ciągnął Dortmunder. - Nie mówię, że mamy porwać Małe Pióro. Chodzi mi o to, że musimy kontaktować się z nią tak, żeby nikt o tym nie wiedział, dlatego pozwólcie mi się tym zająć. - Skorzystam z tej lekcji z pokorą - zapewnił go Guilderpost. - To dobrze - powiedział Dortmunder. Ironią niewiele można było z nim zdziałać. 18 MAŁE PIÓRO wysiadła z taksówki, weszła do supermarketu, zawróciła w stronę wyjścia i w tym momencie w wejściu pojawił się Andy. Wykonał w jej stronę najbardziej niedostrzegalne skinienie głową na świecie, choć dla Małego Pióra było ono bardzo czytelne, i nie patrząc na nią, wszedł do środka. Andy wziął wózek i ona też. Ruszył wzdłuż półek, wkładając do wózka tylko kilka drobiazgów, ale oglądając bardzo wiele. Studiował opakowania płatków owsianych, wykazy witamin zawartych w poszczególnych produktach i instrukcję przygotowania mrożonego hamburgera. Małe Pióro szła za nim przez kilka minut, ale w końcu zorientowała się, że on tego nie chce, i odeszła w inną stronę. Wtedy zdała sobie sprawę, że ktoś idzie za nią. Krępy, niski człowiek, około trzydziestki, wyglądający jak Indianin z rezerwatu, w starych dżinsach wytartych od pracy i noszenia, a nie w wyniku zamysłu projektanta, i w czerwonej kraciastej koszuli, jakie noszą niektórzy mężczyźni na prowincji i niektóre kobiety w mieście. W śledzeniu ludzi nie miał chyba wielkiej wprawy. Pałętał się w pobliżu niej, a kiedy spoglądała na niego, wpadał w popłochu na stojaki. Nie brał też niczego z półki i dopiero kiedy ona zatrzymała się, natychmiast chwycił coś, co miał pod ręką i nie patrząc, wrzucił do wózka. Czy rzeczywiście potrzebował podpasek? Biedny człowiek, a wcale niestary. Małe Pióro miała już obraz sytuacji. Plemiona wysłały kogoś, żeby ją śledził i sprawdził, czy ona się z kimś kontaktuje, a Fitzroy i inni wiedzą o tym lub domyślili się, że tak może się stać i ostrzegają ją, żeby nie próbowała spotykać się z nimi tak, jak dotychczas. Zaraz potem zdała sobie sprawę, idąc powoli przez supermarket, że policja może robić to samo, ale lepiej, i ona tego tak łatwo nie spostrzeże. Co z tego wynika? Czy jest teraz zdana na siebie? Czy w ogóle może spotkać się z Fitzroyem i resztą? Robi się trochę nerwowo. Ale Andy wciąż był w supermarkecie i łaził tu i tam. Małe Pióro widziała go od czasu do czasu na końcu sali. Czyli o coś mu chodzi. Ale o co? Po piętnastu minutach, kiedy znów była w dziale z nabiałem, tym razem szukając niskotłuszczowego jogurtu - ale nie beztłuszczowego, bo odrobinka tłuszczu jest potrzebna - zatrzymał się przy niej inny wózek i Andy sięgnął ponad jej wózkiem po jogurt z miodem, orzechami, wapniem, ale bez sodu!, a kiedy odszedł, okazało się, że w jej wózku pojawiło się coś nowego. Było to czasopismo „Profilaktyka”. Karteczkę włożoną do czasopisma Małe Pióro przeczytała dopiero na kempingu. Na papeterii motelu Four Winds ktoś napisał ręcznie: Nie dzwoń. Sądzimy, że mogą cię śledzić, żeby zobaczyć, czy nie masz wspólników. Telefony w budkach na kempingu mogą być na podsłuchu. O czwartej zamów taksówkę. Za miastem jest duże centrum handlowe SavMall. Pojedź tam, kup w drogerii coś, czego potrzebujesz i wracaj. Jeśli zobaczysz kogoś, kto cię śledzi, zapamiętaj go, ale nie daj po sobie poznać, że się zorientowałaś. U nas wszystko w porządku. „A co wy mnie obchodzicie?” - pomyślała Małe Pióro. Czwarta. Znowu jazda taksówką. 19 - MAŁE PIÓRO DAJE IM NIEŹLE ZAROBIĆ - zauważył Kelp, kiedy przed wjazdem do Whispering Pines pojawiła się taksówka. Wszyscy siedzieli w voyagerze Guilderposta, gdzie było nieco więcej miejsca niż w jeepie. Samochód zaparkowali przy sklepie z alkoholem, który jak wszędzie w cywilizowanym świecie znajdował się tuż przy kempingu. Za kierownicą siedział Guilderpost, obok niego Dortmunder, a prawie całą resztę wolnego miejsca zajmował Tyci. Kelpowi i Irwinowi udało się jakoś wcisnąć mu pod pachy. Kilka chwil po wjechaniu taksówki, z kempingu wybiegł przysadzisty facet. Na chwilę przystanął, czekając niecierpliwie, aż przejadą dwie wielkie ciężarówki, jedna na północ, druga na południe, po czym podbiegł do niewielkiego pomarańczowego subaru, zaparkowanego tyłem tuż przed wejściem do sklepu alkoholowego. Dortmunder dostrzegł wcześniej ten samochód i zastanawiał się nawet, czy ktoś nie dokonuje właśnie napadu - bo jeśli nie, to dlaczego miałby tak parkować? Teraz już wiedział, dlaczego. - Ogon - zadudnił Tyci. - Od Indian - potwierdził Dortmunder. Kiedy taksówka wyjechała z kempingu i skręciła w prawo, subaru wydał z siebie charkot i ruszył za nią. - W porządku, idźmy już - odezwał się Irwin, który nie lubił siedzieć pod Tycim. - Zaczekajcie - powiedział Dortmunder i w tym momencie z krzaków rosnących wokół drewnianego płotu otaczającego Whispering Pines nagle wysunął się, jak wąż przepływający strumień, ciemnoszary chevrolet, którego wcześniej nie widzieli. - A to policja - zauważył Dortmunder. Tyci roześmiał się. - Małe Pióro ma sporą obstawę. - Czy teraz możemy już iść? - jęknął Irwin. - Tak - powiedział Dortmunder i wszyscy wysiedli z voyagera, niektórzy jacyś dziwnie przygięci, i przeszli przez drogę. Guilderpost poprowadził ich asfaltową ścieżką między sosnami i różnego rodzaju samochodami kempingowymi, a kiedy dotarli do alpine’a, wyjął klucz. - Ona zawsze zamyka. - A po co? - zapytał Kelp. - Pewnie z przyzwyczajenia - odparł Dortmunder. Z prawej strony samochodu Małego Pióra rosło kilka rachitycznych sosenek, a z lewej był kawałek wolnej ziemi i żółta linka rozciągnięta na metalowych słupkach na wysokości kolan, a za nią czworo staruszków grało w karty na stoliku ustawionym przed ich przyczepą. Spojrzeli na pięciu przybyszy, bez podejrzliwości, po prostu tak, jak się patrzy na coś, co się rusza, i Kelp pomachał do nich. - Co słychać? Gracze uśmiechnęli się i odmachali, a jeden z nich powiedział: - Wszystko w porządku. - Ale powietrze takie jakieś ostre - zauważył Kelp, podczas gdy Guilderpost wciąż manipulował kluczem. - Ta pani gdzieś pojechała - powiedziała jedna z kobiet. - Do drogerii - potwierdził Kelp i wskazał na Guilderposta, któremu w końcu udało się otworzyć drzwi. - To jej ojciec. - O - powiedzieli wszyscy, jakby właśnie poznali całą historię, po czym kiwnęli głowami, pomachali i uśmiechnęli się do Guilderposta: - Dzień dobry. Guilderpost zmusił się do uśmiechu, pomachał staruszkom i wszedł do środka, a za nim reszta. - Chyba raczej ojczym - powiedział, zamykając drzwi. 20 - KTOŚ Ml POWIEDZIAŁ, ZE JEST TU MÓJ OJCIEC - rzuciła w progu Małe Pióro, trzymając plastikową torbę z wielkim zielonym krzyżem, która wskazywała, że jej właścicielka dokonała właśnie zakupów w drogerii. - To był jeden z żartów Andy’ego - wyjaśnił Guilderpost. Małe Pióro rozejrzała się wokoło. Jej samochód kempingowy nigdy nie wydawał się tak mały. - Jak rozumiem, mam złożyć sprawozdanie. Zaczekajcie, tylko odłożę zakupy. Poszła wąskim korytarzykiem do łazienki, gdzie wyjęła kupione rzeczy, a kiedy wróciła do pokoju, Irwin wstał, wyszczerzył się w swoim wymuszonym uśmiechu - zawsze, gdy Irwin próbował się uśmiechnąć, wyglądał, jakby dręczyła go zgaga - i powiedział: - Siadaj tutaj, Małe Pióro. Andy siedział na podłodze, Tyci na kanapie, Fitzroy na drugim krześle, a John na kuchennym stołku, z nogami pod brodą. - Dziękuję, Irwin - powiedziała Małe Pióro, odwzajemniając mu fałszywy uśmiech, i usiadła. Irwin zajął miejsce na podłodze obok Andy’ego, gdzie mógł oprzeć się o ścianę, a Fitzroy zaczął rozmowę: - Miałaś przygody, Małe Pióro. - Naprawdę? - zapytała. - Przyszliśmy posłuchać. Opowiedz nam - poprosił John. - Od samego początku zagrali bardzo ostro - powiedziała - aresztowali mnie za próbę wyłudzenia i wsadzili do celi. Do szóstej wieczór nikt ze mną nie rozmawiał, a w końcu przyszedł adwokat z urzędu, który już się ułożył z sędzią i dał mi do podpisania papier stwierdzający, że bezczelnie kłamię, ale wyjeżdżam stąd i nigdy nie wrócę. - I to miał być twój adwokat - odezwał się Irwin. - Podobno. - On chciał się ciebie pozbyć - powiedział Andy. - Ona. Marjorie Dawson. - I co o niej sądzisz? - zapytał John. Małe Pióro wzruszyła ramionami. - Robi to, co każą ci, którzy jej płacą. Kiedy dostanę porządnego adwokata? Fitzroy znał odpowiedź na to pytanie. - Dopiero, kiedy zaczną mówić o DNA. Ale jak już napomkną, ty od razu powiedz „O rany, to chyba muszę znaleźć jakiegoś prawnika, który się na tym zna”. Małe Pióro zrozumiała, o co chodzi, ale mimo wszystko było to irytujące. - To znaczy, że mam nadal zadawać się z tą Marjorie Dawson. - To nie potrwa długo - zapewnił ją Irwin. - Kiedy tylko zorientują się, że nie mogą cię spławić, zaraz przyjdzie im do głowy to, co powtarza Tyci. - Anastazja - zagrzmiał Tyci. - Już się zorientowali - oznajmiła Małe Pióro. - Tę część mamy za sobą. - Jak? - zapytał Fitzroy, ale zanim zdołała mu odpowiedzieć, odezwał się John. - Nie, nie Małe Pióro. Opowiedz wszystko od początku. I opowiedziała im o wszystkim, zaznaczając, jak się wkurzyła, kiedy wsadzili ją na całą noc do celi. - Nie byłam nigdy w celi nawet przez minutę. - Przekazała im też radosną nowinę, że pradziadek Joseph Redcorn nie tylko jest pamiętany, ale że został uczczony specjalną tablicą przez Mohawków, tych, którzy prawdopodobnie zepchnęli go z rusztowania. - To świetna wiadomość! - powiedział Irwin, jakby tego nie wiedziała. - Nie miałem pojęcia o tej tablicy - dodał Fitzroy. - Niech Bóg błogosławi Mohawków. - Zabili, ale potrafili uszanować - powiedziała Małe Pióro. - I co dalej? - zapytał John. - Dawson ma rozmawiać z ludźmi w rezerwacie - odparła - i zadzwoni do mnie jutro, żeby umówić się na spotkanie. - Wtedy poruszą już kwestię DNA - zauważył Irwin. - I co dalej? - zapytał znów John. Małe Pióro przerabiała z Fitzroyem tę część wiele razy. - Powiem, „To świetny pomysł, ale chyba powinnam mieć adwokata, który się na tym zna”. - Jak go znajdziesz? - zapytał Andy. - Fitzroy już go ma. - Będzie go miał - poprawił ją Fitzroy. - Albo ją. Ale na razie nie znalazłem nikogo konkretnego. Będę dzwonił w tej sprawie dziś po południu. John spojrzał na niego. - Nie załatwiłeś tego jeszcze? - Byłoby na to za wcześnie - wyjaśnił Fitzroy. - To znasz tego adwokata, czy nie? - zapytał Andy. - Znam firmę. Feinberg. - Powiedz mi coś o nich - poprosił John. - To nowojorska firma, z której usług zawsze korzystam. Feinberg, Kleinberg, Rhineberg, Steinberg, Weinberg & Klatsch, ale znana jest jako Feinberg. - Dla mnie byłaby znana jako Klatsch - odezwał się Andy. - Dla ciebie tak - zgodził się Fitzroy - ale prawnicy nie mają tak subtelnego poczucia humoru jak ty. - Czy miałeś już z nimi do czynienia? - zapytał John. - Kilka razy. - Robią machloje? - Nie - Fitzroy uśmiechnął się. - Prawnicy nie muszą. - Oni tylko zajmują się machlojami - dodał Irwin. - Mów dalej - poprosił John. - Sytuacja jest następująca - powiedział Fitzroy. - Feinberg to duża firma prawnicza na Manhattanie. Zatrudnia setki prawników. - Nie tylko tych „bergów”? - Ci „bergowie” byli założycielami i chyba już dawno nie żyją - wyjaśnił Fiztroy. - Poszli odebrać zapłatę - dorzucił Irwin. - To z kim miałeś do czynienia? - To zależy. John wciąż potrząsał głową, jakby dokuczały mu komary. - Zależy od czego? - Od danej sprawy. W przypadku tego biznesu z ziemią rozmawiałem z jednym z szefów, który mnie znał, i kiedy wyjaśniłem, o co mi chodzi, skierował mnie specjalisty od nieruchomości w tej firmie. Kiedy zainteresowałem się ratowaniem rozbitków, skontaktował mnie ze specem od prawa morskiego. A tym razem da mi jakiegoś eksperta od DNA. - Chyba do tej firmy poszła Josie, kiedy zakładała swoje państwo - powiedział Tyci. - Znasz kogoś, kto założył państwo? - zainteresował się Fitzroy. - Chyba ze środków na rozwój? Małe Pióro chciała usłyszeć coś więcej na ten temat. - Ktoś zakłada państwo? A co to są środki na rozwój? - Tak, właśnie tak - potwierdził Tyci, ale zrezygnował z dalszych wyjaśnień. Fitzroy pokiwał głową. On wiedział, o czy mowa. - To pewnie była ta firma. Oni mają wielu specjalistów od prawa międzynarodowego. - Nie rozumiem - odezwał się Dortmunder i Małe Pióro poczuła się trochę raźniej, że nie tylko ona nie rozumie. - Mówisz tym prawnikom, jaki robisz przekręt i... - Nie, John, to nie tak - powiedział Fitzroy wyraźnie wstrząśnięty takim pomysłem. - Nie chcemy, żeby nasz adwokat miał o nas złą opinię. Ja tylko wyjaśniam to, co niezbędne, ale nigdy w życiu nie sugeruję, że mam zamiar zrobić coś niezgodnego z prawem. - Ale oni muszą wiedzieć - upierał się John. - To jest już ich sprawa - powiedział Fitzroy. - Ważne jest to, co ja mówię. - Ale dlaczego oni na to idą? Rozmawiacie sobie, ty nie mówisz wprost, że robisz przekręt, a oni to kupują? Dlaczego? - John nie przestawał się dziwić. - Bo na tym polega ich praca - wyjaśnił Fitzroy. Jego ton brzmiał łagodnie, niemal dobrodusznie i Małe Pióro zdała sobie sprawę, że obaj znają przestępczy fach, ale są z zupełnie innych bajek i nigdy się nawzajem w pełni nie zrozumieją. „Ale potrzebuję ich obu” - pomyślała. „Jeszcze jakiś czas”. - Widzisz, John - ciągnął Fitzroy - oni mają mniej szacunku dla prawa niż my. Prawnik nie jest od tego, żeby ci mówił, co jest zgodne z prawem. Tego dowiesz się od policjanta lub od sędziego. Prawnik ma ci powiedzieć, co się mimo wszystko da zrobić. - Wyobraź sobie, że jesteś Dantem i że prawo to piekło - wtrącił się Irwin. - Dobra - zgodził się John. - Twój prawnik to taki Wergiliusz, który przez to piekło bezpiecznie cię przeprowadza. - I mówicie, że nie zadaje pytań? - powiedział John. - Czy myślisz, John, że prawnicy, którzy reprezentują bossów mafii zadają pytania? - odezwał się Fitzroy. - A ci od przekrętów giełdowych? A prawnicy, którzy zajmują się sprawami o pobicie czy rozwodami? Czy naprawdę sądzisz, że oni zadają swoim klientom pytania? Po co mieliby znać odpowiedzi? - Nie chcę być wścibski, John - powiedział Irwin - ale pewnie zdarzyło ci się mieć do czynienia z prawem i miałeś adwokata. Czy kiedykolwiek zapytał cię, czy jesteś winny? - Zwykle nie było co do tego większych wątpliwości - powiedział John nieco stropiony. - Ale wiem już, o co wam chodzi. Czyli macie doświadczenie we współpracy z tymi „bergami”... - Honoraria płacę im szybko i regularnie - powiedział Fitzroy - daję im interesujące sprawy i nigdy nie stawiam ich w trudnym położeniu, sugerując, że raczej nie jestem filarem społeczeństwa. - A jak wytłumaczysz, że ten filar zna Małe Pióro? Będziesz udawał jej kawalera? - zapytał Andy. - Absolutnie nie - odparł Fitzroy i uśmiechnął się sztucznie do Małego Pióra, po czym ona odwzajemniła się tym samym. - Małe Pióro pracowała dla mojego starego przyjaciela w biznesie hotelowym na zachodzie. Tu, na wschodzie, jest samotna i bezbronna, ale jeśli udowodni swoją tożsamość, ma przed sobą wielkie perspektywy. A ja poręczam całą swoją reputacją, że udowodni. - Twoją reputacją? - zapytał John. - Tak się mówi w kancelariach prawniczych - rzucił niedbale Fitzroy. Tyci, który cały czas śledził tę rozmowę, jakby oglądał mecz siatkówki w zwolnionym tempie, odezwał się: - Czyli wszystko już załatwione. My w trójkę możemy wracać do Nowego Jorku. - Nie - powiedział John. - Ta część jest załatwiona, ale my mamy tu jeszcze co robić. - Dlaczego? - zapytał Tyci. - Ponieważ oni od początku grają bardzo ostro - powiedział John. - Indianie. Wysłali ogon za Małym Piórem. - Masz nawet dwa ogony. Indian i policję - poinformował ją Tyci. - No to ładnie - powiedziała. - Dlatego zostaniemy tu jeszcze jakiś czas i nadal będziemy bardzo ostrożni - powiedział John. - Na przykład teraz, Małe Pióro... - Założę się, że mam znowu wezwać taksówkę. - Wygrałaś. Pojedziesz do miasta, zjesz gdzieś kolację, pójdziesz do kina, a potem wrócisz. - A kiedy znów wszyscy się spotkamy? - Musisz nam opowiedzieć, o tym, co wydarzy się jutro - wtrącił się Fitzroy. Małe Pióro kiwnęła głową. - Czyli mam znowu wybrać się do drogerii. - Nie musisz - powiedział John. - Jutro widzisz się z tą Dawson? - Tak, ale nie wiem o której. - Nieważne. Kiedy wrócisz, będziesz miała towarzystwo - oznajmił John. 21 MARJORIE DAWSON nie rozumiała. Znała przecież adwokata Trzech Plemion. Był nim Abner Hicks mający biuro w Laurel Building przy Laurel Avenue. Ona sama urzędowała bardzo niedaleko, we Frost Building przy Frost Avenue. Spodziewała się nawet, że może spotka go tego ranka, kiedy szła na rozmowę z sędzią Higbee. Dlaczego sędzia zadzwonił do niej dziś przed dziesiątą, żeby przełożyć spotkanie na trzecią, „ponieważ z Nowego Jorku musi przybyć adwokat plemion”? Czyż to nie jest prosta sprawa? Albo Małe Pióro Redcorn (tak należało ją teraz nazywać) zdoła dowieść, że jest Pottaknobbee, i plemiona będą musiały ją zaakceptować, albo jej się to nie uda i pójdzie do więzienia. Dlaczego zatem plemiona potrzebują prawnika z Nowego Jorku? Po otrzymaniu tej wiadomości od sędziego, przez jego sekretarkę Hildę, Marjorie zadzwoniła do Whispering Pines, a kiedy poprosili panią Redcorn do telefonu, Marjorie powiedziała jej, żeby spotkały się we Frost Building o wpół do trzeciej. I zaczęła rozmyślać. Marjorie obawiała się nieco tego, że z Nowego Jorku, to prawie czterysta mil, ma przyjechać prawnik, żeby reprezentować w tej sprawie plemiona. Oprócz pracy w charakterze adwokata z urzędu przy lokalnym sądzie prowadziła też razem z dwójką wspólników Jimmym Hongiem i Corinne Wadamaker niewielką kancelarię, która zajmowała się takimi sprawami jak rozwody, testamenty, egzekucje komornicze i różne drobne spory, więc znała wszystkich prawników, z jakimi przychodziło jej mieć do czynienia na co dzień. Klientów traktowali oczywiście przyzwoicie, ale przede wszystkim nie utrudniali sobie nawzajem życia. Czy ten adwokat z Nowego Jorku też będzie tak się zachowywał, czy może potraktuje z góry prawnika z małego miasteczka i użyje różnych nowojorskich sztuczek, żeby ją ośmieszyć? Ale tego właśnie nie mogła zrozumieć. Po co te nowojorskie sztuczki? To powinna być bardzo prosta sprawa, zdecydowanie w ramach kompetencji Marjorie. Dlaczego zatem chcą ją zdenerwować? I dlaczego plemiona zareagowały z taką wrogością? Wprawdzie list pani Redcorn można było odczytać jako wstęp do próby wyłudzenia, ale równie dobrze mógł zostać potraktowany jako zwykły list od kogoś, kto wierzy w swoje słowa. Dlaczego Indianie nawet nie porozmawiali z tą kobietą? Dlaczego żeby ją nastraszyć, od razu przekazali list policji? Zachowują się tak, Marjorie przyznawała to z niechęcią, jakby mieli coś do ukrycia. Sprawą zajmują się Roger Fox i Frank Oglanda, szefowie kasyna, a nie rada plemienna, która chyba nawet nic o tym nie wie. Pani Redcorn skierowała oczywiście swój list do szefów kasyna, a kwestia jego własności wydawała się tu najważniejsza. A jednak Marjorie czuła, że jest tu coś niejasnego, a jeśli tak, to z pewnością nie ona ma to rozwikłać. Cinda, sekretarka jej kancelarii, zadzwoniła do niej o 14:28, żeby powiedzieć: - Przyszła pani Redcorn. - Tak, niech wejdzie - powiedziała Marjorie i wstała, by powitać swoją niezwykłą i dość niepokojącą klientkę. Która, co z satysfakcją zauważyła Marjorie, wyglądała dziś znacznie skromniej. Poprzednio pani Redcorn ubrana była jak piosenkarka ze starego westernu, choć nieco śmielej, niż pozwala na to kryterium „za zgodą rodziców”. Ale oczywiście nie wiedziała wtedy jeszcze, że zakończy ten dzień w areszcie. Tego ranka, mimo że w jej stroju wciąż dominowały akcenty westernowe, pani Redcorn miała przynajmniej czarne buty, skórzaną spódniczkę do kolan, a jej kolorowa bluzka nie była tak obcisła. Widać było jednak, że jest co najmniej tak samo niepokorna jak wczoraj, weszła bowiem ze słowami: - Wydawało mi się, że mieliśmy się spotkać rano. - Mnie też, pani Redcorn - powiedziała Marjorie. - Proszę usiąść. Zastanowimy się nad sytuacją. Pani Redcorn nadal stała. - Czy nie idziemy do sędziego? - Jesteśmy umówione na trzecią. Proszę usiąść. Dwa szaroniebieskie fotele stojące przed biurkiem były wygodne, ale bez przesady. Pani Redcorn spojrzała na nie z dezaprobatą, a następnie usiadła w jednym z nich. Marjorie zajęła miejsce na swoim obrotowym krześle, wzięła do ręki ołówek, którym zwykle bawiła się podczas rozmów prowadzonych w tym pokoju, i powiedziała: - Sędzia dzwonił do mnie dziś rano, żeby poinformować o przełożeniu naszego spotkania, ponieważ oczekuje adwokata plemion, który ma przybyć z Nowego Jorku. Jedyną reakcją było kiwnięcie głową. - Wyjaśnię, w czym problem. Otóż ja znam dotychczasowego adwokata plemion. Nazywa się Abner Hicks i ma biuro niedaleko stąd - powiedziała Marjorie. - To znaczy, że wytaczają ciężkie działa - zauważyła pani Redcorn, ale nie wyglądała na przejętą tym faktem. - Ale nie wiem, dlaczego - przyznała Marjorie. - Proszę mi powiedzieć, pani Redcorn, czy jest w tej sprawie jeszcze coś, o czym powinnam wiedzieć? Pani Redcorn uniosła głowę jak dumny ptak. - Na przykład? - Coś z pani przeszłości, co mogłoby sprawić nam kłopot, coś, co tłumaczyłoby przysyłanie tu prawnika z Nowego Jorku. Inaczej mówiąc, chodzi mi o informacje, które powinnam mieć, jeśli mam panią należycie reprezentować. Pani Redcorn wzruszyła ramionami. - Nic nie przychodzi mi do głowy. Sądzę po prostu, że oni nie mają zamiaru z nikim się dzielić. Tak boi się pani tego prawnika z Nowego Jorku? - zapytała z lekkim uśmiechem. - Nie, nie - powiedziała Marjorie. Pani Redcorn mówiła być może prawdę o swoich przodkach i być może plemiona potraktowały ją niesprawiedliwie, ale z pewnością nie jest osobą, którą łatwo polubić. Upuściła ołówek na biurko z wysokości na tyle dużej, by pokazać, że nie jest w pełni zadowolona z tej rozmowy, i powiedziała: - A zatem chodźmy do sędziego. Adwokat z Nowego Jorku wyglądał jak jastrząb, który nie jadł od tygodnia. Jego haczykowaty nos celował w ofiarę, lodowate oczy poruszały się niczym ogon podenerwowanego kota, a wielkie, sękate dłonie po powitaniu okazały się zimne. Nazywał się Otis Welles i nosił garnitur, który kosztował więcej niż samochód Marjorie, ale ubiór ten zamiast przydawać mu godności, wyraźnie tracił na wartości obleczony na jego kościstym ciele. Tej złowieszczej postaci towarzyszył Frank Oglanda, przedstawiciel Indian Kiota w zarządzie kasyna, którego dłonie okazały się z kolei nieprzyjemnie ciepłe, kiedy witał się z Marjorie, mrucząc coś i uśmiechając się szelmowsko. Przy okazji dotknął ją, a tak naprawdę pomacał, ale od niechcenia, jakby wymagała tego grzeczność. Marjorie uznała ten gest za obrzydliwy pod różnymi względami i postarała się, by to zrozumiał i nigdy więcej nie próbował tak robić, kiedy ich drogi znów się skrzyżują. I tak spotkała się cała piątka, dwoje Indian, ich adwokaci i sędzia Higbee, który rozpoczął słowami: - Frank, czy zastanowiliście się nad roszczeniami pani Redcorn? - Tak jest, wysoki sądzie - odparł Frank Oglanda. - Uważam, wysoki sądzie - głos zabrał Otis Welles - że już na wstępie musimy oświadczyć, że Trzy Plemiona nie znalazły absolutnie żadnych dowodów na poparcie tego, co twierdzi ta młoda dama. Sędzia Higbee spojrzał wymownie na Marjorie, która nie zorientowała się w porę, że nie powinna tego oświadczenia pozostawić bez komentarza, i odezwała się dopiero po chwili. - Ale nie znaleźliście też, jak sądzę, dowodów, które obalałyby te roszczenia. - Jeszcze nie - powiedział Welles. - I nigdy nie znajdziecie - rzuciła pani Redcorn. Welles spojrzał na sędziego, jakby pani Redcorn w ogóle się nie odzywała. Chyba niebawem tego pożałuje, pomyślała Marjorie, a on powiedział: - Wysoki sądzie, plemiona znalazły dokumenty dotyczące niektórych osób wspomnianych w liście tej młodej damy. - Najwyraźniej chciał uniknąć kłopotu z jej nazwiskiem, mówiąc o pani Redcorn wyłącznie „młoda dama”. Marjorie musiała przyznać, że to dobra taktyka i żałowała, że sama na to wcześniej nie wpadła. Sędzia znów na nią spojrzał, by jej przypomnieć, że ma tu pracować, a nie występować w roli obserwatora. Po namyśle Marjorie odezwała się: - Czy w liście były wymienione jakieś osoby, których tożsamości plemiona nie potwierdzają? - Nie licząc tej młodej damy - oznajmił Welles - sądzę, że nie. Sędzia Higbee spojrzał na Franka Oglandę. - Co ustaliliście, Frank? Frank miał ze sobą piękną teczkę, ciemną i elegancką, o wiele ładniejszą niż sfatygowana teczka, którą taszczyła wszędzie ze sobą Marjorie, i jeszcze bardziej błyszczącą niż droga teczka, z którą z Nowego Jorku przyjechał Welles. Z tego uroczego rekwizytu Frank wyjął kilka zszytych kartek papieru, wyglądających na kopie dokumentów. - Joseph Redcorn rzeczywiście istniał, o czym, jak sądzę, jest już wiadomo. - Odczytano mi treść tablicy przez telefon - oznajmił z powagą sędzia. - Tak - Frank przez chwilę Wyglądał na niezadowolonego, ale zaraz odzyskał rezon. - Mohawkowie zachowali się bardzo ładnie. Nie sądziłem, że potrafią mieć poczucie winy. W każdym razie - zajrzał do kolejnej kartki - Joseph Redcorn faktycznie miał syna o imieniu Niedźwiedzia Łapa, który zaginął na Pacyfiku, służąc w amerykańskiej marynarce podczas drugiej wojny światowej. - Znów przerzucił kartkę. - W 1940 roku Niedźwiedzia Łapa poślubił Harriet Małą Stopę, także z plemienia Pottaknobbee. - Następna kartka. - Harriett Mała Stopa Redcorn urodziła w 1942 roku córkę, Sarnie Oczy. - To moja mama - powiedziała pani Redcorn. Nie zwracając na nią uwagi, Frank wstał i położył kartki na biurku sędziego. - Mam więcej kopii, wysoki sądzie. Te są dla pana. - Ja również chciałabym je otrzymać - oświadczyła Marjorie. Frank uśmiechnął się do niej. - Mam i dla ciebie, Marjorie, jeśli chcesz. Dam ci później. - Dziękuję. Frank usiadł, a Welles powiedział: - Pragnę zaznaczyć, że są to informacje publicznie dostępne. Każdy może je uzyskać. Trzy Plemiona mają nawet stronę internetową, gdzie opisana jest ich historia, dane genealogiczne i inne szczegóły. - Rozumiem - zapewnił go sędzia. - Dziękuję, wysoki sądzie. Chciałbym też przypomnieć, że w latach 1970-1971 plemiona dołożyły wszelkich starań, by ustalić, czy żyje jeszcze jakiś przedstawiciel Pottaknobbees. Frank ma ze sobą również kopie pism i notatek prasowych związanych z tymi poszukiwaniami. Najwięcej trudu włożono w odnalezienie Harriet Małej Stopy Redcorn, która wyjechała na zachód i po paru latach słuch o niej zaginął. Niestety, bez skutku. Harriet Mała Stopa Redcorn i jej córka Sarnie Oczy Redcorn najprawdopodobniej nie żyją od wielu lat. - Czy ma pan świadectwa zgonu? - zapytała Marjorie. - Jakieś nekrologi? - Niestety nie - odparł Welles. - I dlatego właśnie - powiedział Frank - nasze plemiona są gotowe do zawarcia kompromisu. Być może ta... młoda dama wierzy w historię, którą nam przedstawiła. My uważamy, że jest bardzo mało prawdopodobne, by była ona Pottaknobbee, ale ponieważ zawsze pozostaje jakaś jedna szansa na milion, gotowi jesteśmy przedłożyć pewną propozycję. - Nie - powiedziała pani Redcorn. Frank spojrzał na nią w osłupieniu. - Jeszcze nie usłyszałaś jej, młoda damo. - Kiedy poprzednio byłam w tym pokoju, powiedziałam sędziemu - odparła pani Redcorn - że nie interesuje mnie żadna kwota na odczepnego. Oszkawa i Kiota to najbliżsi mi ludzie, a ja chcę do nich dołączyć i być przez nich przyjęta. Frank i Welles popatrzyli na siebie. - Czy ta młoda dama gotowa jest odstąpić od swojego rzekomego udziału w kasynie w zamian za przyjęcie do Trzech Plemion? - zapytał Welles, zwracając się do Marjorie. Zanim Marjorie zdążyła zareagować, pani Redcorn powiedziała: - A dlaczego miałabym to zrobić? - Jeśli ona chce jedynie - Welles nadal zwracał się do Marjorie - akceptacji ze strony tych plemion... - Jestem Pottaknobbee - oznajmiła pani Redcorn. - A to oznacza, że jedna trzecia kasyna jest moja. Dlaczego miałabym z tego rezygnować? - A zatem wyszło szydło z worka - powiedział Welles do sędziego, jakby pani Redcorn przyznała się do czegoś kompromitującego. - I jeszcze jedno - dodała pani Redcorn, obrzucając Wellesa zimnym spojrzeniem. - Proszę nie, pani Redcorn - wymarotała Marjorie, ale jej niesforna klientka wypaliła: - Nie jestem już młoda, a damą nigdy nie byłam. Mam imię i nazwisko: Małe Pióro Redcorn. Wciąż patrząc na sędziego, Welles powiedział: - To właśnie, jak sądzę, jest kwestią sporną. - Nazywam się Małe Pióro Redcorn - powtórzyła, spoglądając na sędziego - i chcę sprawiedliwości. - Wszyscy jej chcemy - zapewnił ją sędzia. - W naszej bardzo hojnej propozycji jest coś więcej niż sprawiedliwość. .. - odezwał się Frank. - Nie chcę o tym słyszeć - powiedziała pani Redcorn. Frank rozłożył ręce. - Wysoki sądzie... Sędzia Higbee skinął głową. - Marjorie, uważam, że powinna pani poradzić swojej klientce, by przynajmniej wysłuchała tej propozycji, zanim ją odrzuci. - Dobrze - zgodziła się pani Redcorn i złożyła ręce jak Geronimo. - Posłuchajmy tych pierdoł. - Marjorie - interweniował sędzia. - Najmocniej przepraszam, wysoki sądzie - ocknęła się Marjorie, po czym zwróciła się do swojej krnąbrnej klientki: - Nie wolno w ten sposób odzywać się przed obliczem sędziego. Pani Redcorn wyglądała na zaskoczoną. Najwyraźniej wydawało jej się, że obraża Franka, a nie sędziego. Rozłożyła ręce i spojrzała na sędziego Higbee. - Przepraszam, panie sędzio. To się już nie powtórzy. Marjorie dostrzegła, że sędzia Higbee tłumi uśmiech. - Dziękuję - powiedział i zwrócił się do Franka. - Słuchamy. - Dziękuję, wysoki sądzie - powiedział Frank, a kiedy pani Redcorn znów złożyła ręce jak Geronimo, wyjął ze swojej niezwykłej teczki kolejny kilkustronicowy dokument i położył go na kolanach. Nie patrząc na niego, oznajmił: - Trzy Plemiona gotowe są zapłacić...pani Redcorn sto tysięcy dolarów od razu, jeśli wyrzeknie się roszczeń do własności plemiennej, oraz dziesięć tysięcy dolarów rocznie przez dziesięć lat. W tej umowie sugerujemy, by zamieszkała ona gdzieś indziej, ale jeśli chce przebywać w rezerwacie Chasm, możemy to przygotować, nie ma problemu. - Dostosujemy sformułowania do życzeń drugiej strony - powiedział Welles i dodał z lodowatym uśmiechem: - Jestem pewien, że członkowie plemion będą zachwyceni, mogąc gościć u siebie tak atrakcyjną osobę i w dodatku tak dobrze sytuowaną. - Wysoki sądzie - powiedziała Marjorie - być może powinnam porozmawiać z panią Redcorn na osobności... - Nie ma potrzeby - wtrąciła Pani Redcorn. - Mniej więcej takiej oferty się spodziewałam, może nieco wyższej, ale i bardziej rozciągniętej w czasie. Nie mam zamiaru sprzedawać swoich praw za dwieście tysięcy dolarów, ani za żadną inną kwotę. Chcę jedynie, jak to już powiedziałam, panie sędzio, sprawiedliwości. - Cóż, wysoki sądzie - odezwał się Welles - obawiam się, że utknęliśmy w martwym punkcie. Jeśli pani Dawson chce w imieniu swojej klientki wnieść sprawę przeciwko plemionom, rozstrzygnie ją sąd. O kurczę, pomyślała Marjorie, zdając sobie sprawę, że nie podoła takiemu procesowi, proponowanemu przez Wellesa jak kielich z trucizną. Ale zanim zdążyła się odezwać, pani Redcorn powiedziała: - Panie sędzio, chyba musi być jakiś sposób, żebym mogła udowodnić, kim jestem. Zatrudnię prywatnych detektywów, będę rozmawiać z ludźmi z plemion, ale nie zrezygnuję. Sędzia Higbee przybrał zatroskaną, ale i surową minę. - Pani Redcorn, jest pewien sposób, by potwierdzić lub oddalić pani roszczenia, o którym od pewnego czasu myślę, ale jest kosztowny. - Bez względu na to, co to jest, znajdę pieniądze - zapewniła pani Redcorn. - Jeśli dowody będą świadczyć przeciwko pani - sędzia był teraz bardziej surowy niż zatroskany - sprawa nie skończy się tylko na kosztach. Będzie również kara za przestępstwo. - Na pewno nie będą świadczyć przeciwko mnie. - Nie wiem, co pan ma na myśli - powiedział Frank - ale jeśli ma to rozstrzygnąć nasz problem, jestem pewien, że w imieniu plemion mogę powiedzieć, zróbmy to. Bardziej ostrożny Welles dodał: - Chyba powinniśmy zaczekać, aż sędzia Higbee powie nam, o czym myśli. - Badanie DNA - powiedział sędzia i Marjorie zorientowała się, że jej klientka odetchnęła z ulgą. Nikt prócz Marjorie tego nie dostrzegł. Czekała na to, pomyślała Marjorie. Nie chciała sama z tym wychodzić, ale czekała na to. Sprawa jest bardziej skomplikowana, niż się wydaje. Reprezentuję tę kobietę, ale nie wiem, o co chodzi. - Nie rozumiem, panie sędzio. Badania DNA, czyli krwi? - zapytał Frank. - Nie. To jest metoda, przy pomocy której udowodniono, że kobieta, która podawała się za Anastazję, córkę ostatniego cara, nie była nawet spokrewniona z rodziną Romanowów - wyjaśnił mu sędzia. Frank spojrzał na Wellesa. Wyglądał na nieco zmartwionego. Boi się, pomyślała Marjorie, że pani Redcorn naprawdę jest osobą, za którą się podaje, i ta perspektywa niezbyt mu się podoba. Frank nie chce, żeby ona przyłączyła się do plemion. Ani do podziału zysków z kasyna. - Jak wiarygodne są te badania? - zapytał Frank Wellesa. - Całkowicie wiarygodne - oznajmił mu Welles i w końcu spojrzał na panią Redcorn. - Czy pani rozumie, co sugeruje sędzia? - Jeśli jest to coś, co może dowieść, że jestem Pottaknobbee, jestem za tym. - Lub zaprzeczyć. - Niemożliwe. - Czy mógłby pan, powiedzieć mi coś więcej na ten temat? - zapytał sędziego Frank. - Wiemy z pewnością o jednym Pottaknobbee - poinformował go sędzia - którego grób możemy odnaleźć i który podobno ma być krewnym pani Redcorn. To Joseph Redcorn. - Mój pradziadek. - Pobrana zostanie próbka z ciała Josepha Redcorna, prawdopodobnie z włosów - ciągnął sędzia - oraz próbka z włosów pani Redcorn. Analiza laboratoryjna DNA obu tych próbek może ustalić ponad wszelką wątpliwość, czy oni są ze sobą spokrewnieni. - Hm - mruknął Frank. Teraz już było wyraźnie widać, że jest zmartwiony. Mrugnął do Wellesa. - W zasadzie, wysoki sądzie, plemiona nie zgłaszają sprzeciwu. Ale to jest nowa metoda i chyba powinniśmy mieć możliwość skonsultowania się ze specjalistami w tej dziedzinie. - Oczywiście. - Chwileczkę - powiedział Frank. - Czy trzeba go będzie wykopać? - Tylko na tyle, żeby pobrać próbkę. Trumna zostanie otwarta, ale zapewne nikt nie będzie jej wyciągał. Frank pokręcił głową. - To niemożliwe. Sąd Najwyższy orzekł, że biali ludzie nie mogą ruszać ciał na naszej świętej ziemi. Antropologowie nie zgadzają się z tym, ale sądy zawsze stają po naszej stronie. Sędzia Higbee już od jakiegoś czasu usiłował powstrzymać tę lawinę obiekcji, i w końcu odezwał się donośnym głosem: - Frank! I Frank zamilkł. - Tak jest, proszę pana. - Zbadałem tę sprawę i okazało się, że Joseph Redcorn jest pochowany na bezwyznaniowym cmentarzu w Queens w Nowym Jorku. Frank zamrugał oczami. - Nie ma go tutaj? Dlaczego... dlaczego oni to zrobili? - Zapewne plemiona poskąpiły na opłacenie transportu ciała z tak daleka, a pracodawca zgodził się pokryć koszta pochówku, o ile odbędzie się on w Nowym Jorku. - Nie miały pieniędzy - powiedział Welles. Sędzia kiwnął głową. - Tak czy owak, rezultat jest ten sam. - No cóż - powiedział Frank. - Hm, o ile mi wiadomo, hm, to też może być święta ziemia właśnie dlatego, że on tam leży. Muszę to koniecznie omówić z radą plemiennną. - A pan Welles skonsultuje to od strony prawnej - oznajmił sędzia. - Oczywiście, wysoki sądzie. - A ja wezmę nowego adwokata - odezwała się pani Redcorn. Wszyscy spojrzeli na nią niemal tak zaskoczeni, jak Marjorie. Pani Redcorn uśmiechnęła się do niej przyjaźnie. - Robiła pani, co mogła, pani Dawson, ale w tej sytuacji potrzebuję kogoś, kto się zna na tym DNA. - Bardzo słusznie, pani Redcorn - powiedział sędzia. - Jeśli testy wypadną dla pani niekorzystnie, kara może być bardzo surowa. Nikt nie chce ponosić takich wydatków na uzasadnianie lekkomyślnych twierdzeń. - Nie jestem lekkomyślna, panie sędzio. Proszę mi wierzyć - oświadczyła pani Redcorn. - Jeśli pani sobie życzy - powiedział - mogę dać pani listę kompetentnych prawników. - Dziękuję, panie sędzio, ale mam na zachodzie kilku przyjaciół, którzy może mi pomogą. - Pani Redcorn zwróciła się do Wellesa. - Dla jakiej firmy pan pracuje? - Moja kancelaria nazywa się Holliman, Sherman, Beiderman, Tallyman & Funk - odparł. - Ale oczywiście nie będzie pani mogła skorzystać z naszych usług. - Wiem - powiedziała - i dlatego pytam. - Zwracając się do sędziego Higbee dodała z uśmiechem: - Dam sobie radę, wysoki sądzie - po czym wskazała na Wellesa. - Znajdę sobie kogoś takiego. 22 ROGER FOX nigdy nie widział swojego wspólnika tak zdenerwowanego. - Uspokój się, Frank - powiedział. - Nie będzie tak źle. - Już jest tak źle, że gorzej być nie może - mruknął Frank. - Czy ty wiesz, Roger, że oni mają sposób, żeby ustalić, czy ta przeklęta kobieta naprawdę jest Pottaknobbee? - Na podstawie tego spisu krewnych, który rozsyła? Owszem, byli tacy, ale to nie znaczy, że mają z nią coś wspólnego. - Na podstawie badania DNA - oznajmił Frank. - Muszę się napić, i ty też. Spotkali się tego popołudnia w biurze Rogera, tym, które pokazano w telewizji. Po prawej strome biurka znajdował się mahoniowy bar z lustrem (kamera go nie uchwyciła). Kiedy Frank wrócił ze spotkania z sędzią Higbee, Roger siedział wygodnie za biurkiem, ale teraz kręcił się niespokojnie na obrotowym wyściełanym krześle. - DNA? W ten sposób chyba ustala się ojcostwo. - W drugą stronę to też działa - powiedział Frank, zdejmując z chromowanej półeczki dwie szklanki do whisky z rżniętego szkła i stawiając je na mahoniowym barze. - Można również dowieść, że ktoś dokonał gwałtu - powiedział, otwierając lodówkę i dodając po dwie kostki lodu do każdej szklanki - że zadźgał kogoś - sięgnął po butelkę Wild Turkey - że miał romans z żoną szefa - nalał bardzo obfitą porcję do każdej ze szklanek - i że jej pradziadkiem jest ten cholerny Joseph Redcorn! - krzyknął i pchnął szklankę w stronę Rogera, trochę się rozlało, ale nie szkodzi, i wypił jedną trzecią swojej whisky. Roger podszedł do baru i spojrzał na Franka, ale nie wyciągnął ręki po swoją szklankę. - DNA? - zapytał. - Ano właśnie. - A co na to Welles? - Sto procent wiarygodności. - Nie, to wiem. Pytam, co jego zdaniem można z tym zrobić. Wspomniałeś o świętej ziemi Indian? - Ten sukinsyn leży w Nowym Jorku! Roger oparł obie ręce na barze. - A co on tam do cholery robi? - Kiedy ten przeklęty niedorajda spadł z rusztowania... - Podobno to Mohawkowie go zepchnęli. - Trzy Plemiona winią ich za wszystko, zawsze tak było. A on chyba po prostu był pijany - powiedział Frank i wypił kolejną jedną trzecią swojej whisky. - Ale dlaczego tam? - zapytał Roger. - Pottaknobbees i wszyscy ludzie z Trzech Plemion chowani są tu, w rezerwacie. Chyba że ktoś wyjeżdża i zrywa kontakt. - Pracodawca zgodził się zapłacić za pogrzeb - wyjaśnił Frank - pod warunkiem, że odbędzie się to w Nowym Jorku. Jak widać, tutaj nikogo to nie obchodziło. A poza tym wiesz, że wielu naszych ludzi pochowanych jest w różnych miejscach, często nie wiadomo gdzie. Roger w końcu sięgnął po swoją szklankę. - Czyli ze świętą ziemią Indian się nie uda - powiedział i napił się, ale nie aż tak łapczywie jak Frank. - Próbowałem im wmówić, że grób Redcorna jest świętą ziemią już z tego powodu, że on tam jest, ale Welles twierdzi, że to nie przejdzie. Może trochę odwleczemy w ten sposób sprawę, ale wcześniej czy później sąd każe zrobić te badania. I nie możemy za bardzo się opierać, żeby nikt nie pomyślał, że chcemy trzymać ją z daleka od nas niezależnie od tego, czy ona jest Pottaknobbee, czy nie - powiedział Frank. - Ale chcemy. - Tak, ale po cichu. - A co ona na te badania? - zapytał Roger. - Czy była na spotkaniu? - Nie może się doczekać - odparł kwaśno Frank. - „To mój pradziadek” - przedrzeźnił ją i opróżnił szklankę. - Jest zdaje się bardzo pewna siebie? - powiedział Roger. - Do diabła, Roger, nawet ja jestem coraz bardziej przekonany! Ta suka chyba rzeczywiście jest ostatnim Pottaknobbee, ale nie mam pojęcia, jak utrzymać ją z dala od tych biur. - A może by ją tak... - rzucił niezobowiązująco Roger i wziął nieco większy łyk Wild Turkey. Bardzo przyjemnie rozgrzewała. Frank pokręcił głową. - Daj spokój. Sam o tym myślałem i pewnie że moglibyśmy to zrobić. Znaleźlibyśmy tu w rezerwacie jakiegoś menela, który stuknąłby ją za pięćset doków, ale zgadnij, kto byłby podejrzany. - Chyba masz rację. - A gdyby zaczęli nas podejrzewać - ciągnął Frank - ich pierwsze pytanie brzmiałoby: „A co wy, chłopaki, macie do ukrycia?” - O Boże - westchnął Roger, dopił swoją whisky i pchnął szklankę w stronę Franka. - Nie da rady ułożyć się z nią? - Nie ma mowy - powiedział Frank, napełniając jego szklankę i dolewając sobie. - Jeszcze nie widziałem tak bezwzględnej i wyrachowanej suki. Daj jej palec, a ona weźmie całą rękę, i to twoją rękę, Roger. - To będziemy musieli... - zaczął Roger i w tym momencie zadzwonił telefon. - A to co znowu? - zapytał, spoglądając z obrzydzeniem na swoje biurko. - Lepiej odbierz - poradził mu Frank. - Mam złe przeczucia - dodał, kiedy Roger szedł do telefonu. - Myślisz, że Indianie mają swoje gangi w więzieniach? - W tych stronach? Chyba jeszcze się nie przekonałeś, co to znaczy mniejszość. Ale póki co, nie załamuj się, Frank. - Tylko nie zapomnij mi powiedzieć, kiedy już będę mógł się załamać - powiedział Frank i napił się whisky. Roger sięgnął po słuchawkę. - Tak, Audrey. - Jest tu Benny - powiedziała jego sekretarka. - Dobrze. - Dobrze? - zapytała zaskoczona. - Przyślij go tu, Audrey. - Kto tam? - zapytał Frank, mocując się z nakrętką Wild Turkey. - Benny. - Aha - powiedział Frank i otworzyły się drzwi, w których pojawił się Benny Whitefish. Benny Whitefish, przysadzisty człowiek około trzydziestki w wypłowiałych niebieskich dżinsach i czerwonej kraciastej koszuli, miał jak zwykle wygląd winowajcy, jak gdyby właśnie stłukł ci pamiątkowy wazon i miał nadzieję, że tego nie zauważysz, zanim wyjdzie. - Cześć, wuju - powiedział, ponieważ faktycznie był siostrzeńcem Rogera Foxa, synem jego skądinąd godnej szacunku siostry. Benny był tak typowym siostrzeńcem, że należało się spodziewać, iż będzie nim nawet jako staruszek, kiedy już zabraknie mu wujów. Rodzinne popychadło. - Wejdź, Benny - powitał go Roger z serdecznością, do jakiej Benny nie był przyzwyczajony. Benny zamknął za sobą drzwi, uśmiechnął się przymilnie i stanął na środku pokoju, napawając się rzadką akceptacją ze strony wuja. - Chciałem powiedzieć - Roger zwrócił się do Franka - że musimy ją jakoś skompromitować. Opóźniać sprawę, jak się da i szukać czegoś na nią. - Na przykład czego? - zapytał Frank, rozglądając się za kolejną butelką Wild Turkey. - Czegoś wstydliwego. Czegoś, co zniechęciłoby do niej naszych ludzi, nawet jeśli ona jest Pottaknobbee. Żeby wyrzucili ją bez względu na to DNA. Frank pojawił się z nową butelką. - No nie wiem, Roger. - Benny, pomóż wujkowi Frankowi otworzyć tę butelkę - nakazał Roger. - Już się robi! Frank chętnie pozbył się tego zajęcia i oparł się o kontuar. - A co takiego możemy znaleźć? Komuchów już nie ma. W Indiankę-lesbijkę też nikt nie uwierzy. Wiemy już, że nie była notowana. Dziękuję, Benny. Nalej mi trochę i zobacz, czy wuj Roger ma co pić. - Już się robi - odparł Benny i skwapliwie wykonał polecenie, a Roger zasugerował: - A może ona ma złe towarzystwo? Frank spojrzał na niego. Roger stał, trzymając szklankę jak uczestnik koktajlu, a przy nim czuwał z butelką Benny, nie wiedząc, czy ma ją odstawić, czy czekać na sposobność do ponownego nalania. Na wszelki wypadek postanowił ją trzymać. - Złe towarzystwo? - zdziwił się Frank. - Jakie złe towarzystwo? - Ktoś na pewno koło niej się kręci - powiedział Roger. - Skąd się wzięła Małe Pióro Redcorn? Tak znikąd, z całą tą historią i roszczeniami? Ktoś za nią stoi i pociąga za sznurki. Ona sama wszystkiego nie wymyśliła. Jacyś ludzie przygotowali ją do tego, ale chowają się w cieniu. Dlaczego? Ponieważ nie są dobrym towarzystwem. - Nie bardzo rozumiem - przyznał Frank. Roger znów uśmiechnął się przyjaźnie do Benny’ego. To już drugi raz jednego dnia! - Dlatego kazałem Benny’emu śledzić ją od chwili, gdy wyszła z aresztu. On zaraz nam powie, z kim ona się zadaje. No i jak, Benny? Benny wyprężył się. - Tak, wuju? Roger wykazał niezwykłą cierpliwość. - Pytam, z kim spotyka się Małe Pióro Redcorn? - Z nikim - odparł Benny. - Gdzie ta butelka, którą przed chwilą otworzyłem? - zapytał Frank. - Zaczekaj, Frank - powstrzymał go Roger. - Musimy zachować trzeźwość umysłu. Frank przybrał poważny wygląd. - Z nikim nie rozmawiała? - zapytał Roger Benny’ego. - Prawie nie rusza się z kempingu - powiedział Benny. - Czasami zamawia taksówkę, ale jedzie tylko do supermarketu albo do drogerii. Wczoraj wieczorem pojechała do Plattsburgha, zjadła sama kolację, poszła sama do kina, a potem wróciła taksówką na kemping. Dzisiaj była w towarzystwie sędziego Higbee, tej adwokat, Marjorie Dawson i wuja Franka. - Ona nie była w moim towarzystwie - zaprotestował Frank. - Nie chce mi się w to wierzyć - powiedział Roger. Benny poczuł się dotknięty. - Przysięgam na Boga, wuju! Chodziłem za nią krok w krok... - Wiem, Benny. Na pewno dobrze się spisałeś - powiedział Roger. - Naprawdę? - zapytał zaskoczony Benny. - Frank - powiedział Roger - zostaw tę butelkę i... - Ja nie mam żadnej butelki. - Ja mam, wuju! - Odstaw to, Benny. A ty Frank zostaw tę szklankę i porozmawiajmy w trójkę. - Ja też? - Tak, Benny. Przeszli na burgundowe kanapy stojące przy szklanym stoliku do kawy i Frank zapytał: - I co robimy? - Jeszcze nie wiemy - powiedział Roger - i dlatego musimy porozmawiać. Wiem tylko, że to musi być mocna akcja. 23 - NIE PODOBA MI SIĘ TO - powiedział Dortmunder. - Mówisz o pizzy? - zapytał Kelp. - Jest świetna. - Bardzo dobra - potwierdził Irwin. - Nie chodzi mi o pizzę - powiedział Dortmunder - tylko, o to co powiedziała Małe Pióro. - Ale to prawda - odezwała się Małe Pióro. - Wiem - zgodził się Dortmunder - i właśnie dlatego mi się nie podoba. Ponieważ Małe Pióro wróciła na kemping dopiero po piątej, wszyscy uznali, że powinna zamówić pizzę i piwo, choć, jak zauważyła, zamówienie było bardzo duże jak na samotną kobietę. - Odgrzewasz ją później - wytłumaczył Kelp. - I zamawiam z pepperoni, bez pepperoni, z dodatkowym serem i bez dodatkowego sera? - Masz kłopoty z podejmowaniem decyzji. Jedli zatem zamówioną pizzę, a Małe Pióro opowiedziała im o swoich spotkaniach, z Marjorie Dawson, a potem w biurze sędziego. - Nie wiem, w czym problem, John - zdziwił się Guilderpost. - Dotarliśmy przecież do DNA. - A stąd już spokojnie pożeglujemy - dodał Irwin. - Nie - powiedział Dortmunder. - Oni tak łatwo na to nie pozwolą. Od samego początku nie chcą Małego Pióra w swoim klubie. - Będą musieli oswoić się z tą myślą - powiedział Irwin. - Nie - upierał się Dortmunder. - Zachowujecie się tak, jakby to byli tacy ludzie jak ci, którym sprzedawaliście holenderskie akty własności. Ale oni nie są tacy. Z nimi nie pójdzie tak łatwo. - Nie sądzę, żeby miało to jeszcze jakieś znaczenie - powiedział Guilderpost. - Z początku narobili trochę kłopotów, zwłaszcza jej... - Nie lubię nocować w areszcie - zauważyła Małe Pióro. - Oczywiście, kochanie - zgodził się Guilderpost i zwrócił się do Dortmundera. - Ale to już mamy za sobą. Rozmawiałem dziś z moim znajomym z Feinberga i skontaktował mnie z ich specjalistą od DNA, Maksem Schreckiem. Małe Pióro zadzwoni do niego jutro rano, on zadzwoni do sędziego Higbee i wszystko potoczy się swoim torem. - Tak - potwierdził Irwin. - Teraz została już tylko analiza w laboratorium, sędzia powie, tak, próbki się zgadzają, i Małe Pióro zostanie uznana za Pottaknobbee. Witamy w kasynie. - A wy otrzymacie niebagatelną rekompensatę za wasz trud - dodał Guilderpost. - Nie podoba mi się to - powtórzył Dortmunder. - Nie podoba ci się ta rekompensata? Przecież ustaliliśmy... - Nie rekompensata - powiedział Dortmunder - tylko to, co Małe Pióro mówiła o tym spotkaniu. - Słuchajcie, co mówi Do... John. On ma nosa do takich spraw - odezwał się Tyci. - Dobrze, John - powiedział najłagodniej jak potrafił Guilderpost. - Powiedz nam, co ci się w tym nie podoba. - Wszystko - odparł Dortmunder - zaczynając od wczorajszego dnia. Nie, nawet od przedwczoraj. Dzisiaj ten Indianin pojawił się z prawnikiem, który nie jest jego adwokatem, ale człowiekiem z innej firmy, takiej jak wasz Feinberg, a to oznacza, że wypowiedzieli wojnę. A kiedy tacy ludzie wypowiadają wojnę, to nie mają zamiaru grać czysto. - Ale co oni mogą zrobić? - zapytał Irwin. - Są załatwieni. - Właśnie nad tym się zastanawiam - powiedział Dortmunder. - Gdybym był jednym z nich i chciał się pozbyć Małego Pióra, a bałbym się, że badania DNA wypadną dla mnie niekorzystnie, to co powinienem zrobić? - Zabić mnie - odezwała się Małe Pióro. - Myśleli już o tym - zapewnił ją Dortmunder - ale zdają sobie sprawę, że to byłoby grubymi nićmi szyte. Muszą wykombinować coś innego. - Może będą chcieli jeszcze negocjować i podwyższyć ofertę - zasugerował Guilderpost. - Już próbowali - zauważyła Małe Pióro. - Co zrobiłbym na ich miejscu? - ciągnął Dortmunder. - Chyba już wiem. - To, co zrobiłeś - powiedział Tyci. Dortmunder skinął głową. - I to właśnie myślę, Tyci. - Oni też to zrobią - powiedział Kelp. Dortmunder, Kelp i Tyci pokiwali smutno głowami. Guilderpost i Irwin wyglądali na zdezorientowanych. - O czym mówicie? - wyjąkał Guilderpost. - Co zrobiliśmy, żeby badania DNA wypadły na naszą korzyść? - zapytał Dortmunder. - Wsadziliśmy tam mojego dziadka - powiedziała Małe Pióro. - Czyli co bym zrobił? - znów zapytał Dortmunder. - Nie! - krzyknął Guilderpost. - Nie odważą się! - Na pewno to zrobią - powiedział Dortmunder. - To nie fair! - zawołał Irwin. - Włożyliśmy w to tyle pracy! - Już mówiłem, że ci faceci nie będą grać fair. - Musimy pilnować grobu - oznajmił Guilderpost. - Dwadzieścia cztery godziny na dobę. - Dobry pomysł - zauważył Dortmunder. - Grupka podejrzanych facetów kręci się dniem i nocą wokół jednego grobu przez dwa tygodnie. Nie sądzisz, że ktoś może zacząć się zastanawiać, o co chodzi? - To co radzisz? - zapytał Guilderpost. - Nie wiem. Zastanawiam się - powiedział Dortmunder. - Nie mogę uwierzyć, żeby ktoś wykopał człowieka z grobu i podłożył innego - powiedział Irwin. - Przecież właśnie to zrobiliśmy - odparł Guilderpost i Irwin aż się wzdrygnął. - Nie chciałbym znowu go wykopywać - powiedział Dortmunder. - Wykopać go, włożyć kogoś innego, zaczekać aż Indianie zrobią swoje, potem znów rozgrzebać grób i włożyć go z powrotem? Raz mogła mi się trafić taka paskudna fucha, ale trzy razy? Jeszcze wejdzie mi to w krew. - Zgadzam się z Johnem - oświadczył Kelp. - To, co możemy zrobić? - zapytał Guilderpost, ale nikt mu nie odpowiedział. Przez dłuższą chwilę siedzieli w milczeniu, słuchając odgłosów trawienia pizzy. Wszyscy skupieni, od czasu do czasu wzdychali. Nagle Tyci uniósł w górę dwa pudełka po pizzy. Spojrzeli na niego. - Chcesz jeszcze, Tyci? - zapytał Kelp. Tyci przełożył pudełko z lewej ręki do prawej i pudełko z prawej do lewej. - Trzeba zamienić nagrobki. Dortmunder uśmiechnął się. Ciężar spadł mu z serca. - To możemy zrobić. Dzięki, Tyci. - Ja mogę to zrobić - powiedział Tyci. - Zamienisz nagrobek Redcorna z innym? - zapytał Irwin. - Kiedy przyjdą Indianie - powiedział Dortmunder - rozkopią nie ten grób co trzeba, a potem my znów zamienimy nagrobki. - To dużo lepsze niż rozkopywanie grobu - powiedział Kelp. - I nie trzeba będzie ruszać ziemi. Po sześciu tygodniach nie powinno być już śladu, że ktoś tam grzebał - dodał Irwin. - I nie będzie, bo rozkopią inny grób - zauważył Guilderpost. - Teraz mi się to podoba - powiedział Dortmunder. 24 PIĄTEK. 1 GRUDNIA. Jedyny interesujący tydzień pracy podczas dwunastu lat sprawowania urzędu przez sędziego Higbee dobiegał, dzięki Bogu, końca. Wszystko zaczęło się we wtorek, kiedy Frank Oglanda i Roger Fox wnieśli sprawę o oszustwo i próbę wyłudzenia przeciw tej kobiecie, którą teraz trzeba nazywać Małe Pióro Redcorn. Wszystko wyglądało z początku na typowy przejaw głupoty, tym razem ze strony niejakiej Shirley Ann Farraff, do chwili, kiedy następnego dnia Marjorie Dawson zjawiła się w biurze sędziego i powiedziała, że podsądna nie akceptuje układu. Tablica pamiątkowa od Mohawków potwierdziła opowieść Małego Pióra Redcorn. W tym momencie sędzia uznał, że Roger i Frank powinni jakoś dogadać się z tą młodą damą. Nie próbować jej przekupić i spławić, ale dopuścić do kasyna. To byłoby inteligentne posunięcie i sędzia nie mógł się nadziwić, dlaczego Frank tak głupio pograł. Ale nie chciał już się nad tym zastanawiać. Lubił niespieszny rytm swojego życia, powolny przemarsz kolejnych przejawów głupoty przesuwających się co dzień przed jego obliczem jak skazani chłopi z breughlowskiej alegorii. Dlaczego zatem Roger i Frank upierają się przy tym dziwnym zachowaniu, przysparzając biednemu sędziemu Higbee takich łamigłówek? Wczoraj było wyraźnie widać, że Franka Oglandy nie obchodzi, czy ta Redcorn jest Pottaknobbee, czy nie. Chciał tylko, żeby ona znikła. To może oznaczać, że on i Roger mają coś do ukrycia. Co to może być? Kasyno jest żyłą złota. Jeszcze im mało? Czy zajmują się jakimś przemytem, korzystając z bliskości granicy, handlują narkotykami, a może fałszują księgi? Czyżby byli jednak głupi, mimo że wcale nie muszą? Czy sędzia Higbee nie powinien zastanowić się nad nimi? Nie w tym tygodniu. Dziś rano sędzia wynagrodził kilka aktów bezdennej głupoty wiktem i opierunkiem na koszt podatników, a po południu wyczerpuje się kontyngent głupoty przewidziany na ten tydzień. Hilda, jego sekretarka zaczęła mu opowiadać o telefonie od jakiegoś adwokata z Nowego Jorku, który ma zastąpić nieszczęsną Marjorie Dawson, ale nie miał zamiaru jej słuchać. - Powiesz mi o tym w poniedziałek - polecił jej, nie chcąc nawet wiedzieć, jak się nazywa ten adwokat, nie mówiąc już o sprawie, w jakiej dzwonił. Drugi cwany prawnik z Nowego Jorku, jakby sędzia nie miał już dość kłopotów. Czy zaczną się razem wymądrzać w jego sądzie? Będą stosować różne sztuczki, zarzucać sobie (i sędziemu) nieznajomość prawa, wyciągać precedensy z zamierzchłej przeszłości, wysyłać wszystkich do biblioteki prawniczej i zmuszać biednego sędziego T. Wallace’a Higbee do podejmowania jednej decyzji za drugą? Cholera by to wzięła! Dlaczego Frank i Roger nie chcą się z tym pogodzić, zakopać topór wojenny - to może nie najlepsza metafora, ale nieważne - i przełknąć to, że ona wchodzi do gry. Jej pewność co do wyniku badań DNA nie była udawana i Frank wiedział o tym równie dobrze, jak sędzia. Tymczasem przez pokój sędziowski przepłynął kojący strumień ciężkich przypadków głupoty. Wystrzelenie z pistoletu przy rodzinnej kolacji, żeby zwrócić na siebie uwagę. Zabranie samochodu sprzedanego kuzynowi, bo przypadkiem znalazła się jeszcze jedna para kluczyków, i wybranie się na całą zimę na Florydę. Wyrzucenie z baru pijanego faceta, który okazał się policjantem po służbie, i narzekanie na brutalność policji, bo tamten postrzelił sprawcę w nogę przy próbie ucieczki. Tak, o tak, tak mi grajcie. Sędzia T. Wallace kocha was wszystkich i da wam trzy do pięciu. Po południu, kiedy parada głupców już się kończyła, do sali wszedł ktoś i usiadł w tylnym rzędzie blisko drzwi. Sędzia Higbee natychmiast go zauważył, ponieważ ze swojego miejsca patrzył wprost na te drzwi, ale dostrzegłby go tak czy tak, bo go nie znał. Po kilku chwilach również inni obecni w sali wyczuli nieznajomego, mimo że siedzieli do niego plecami i musieli obejrzeć się przez ramię. Wiadomo było, że tam jest, ponieważ był obcy, a w sali sędziego Higbee nigdy nie widywało się żadnych intruzów. Sala rozpraw urządzona została w tym starym komunalnym budynku w końcu lat siedemdziesiątych i wciąż wyglądała na nieskazitelnie nową, jak w dniu otwarcia. Ławki w kolorze miodu jak w kościele, stoliki dla prokuratora i obrońcy, miejsca dla przysięgłych i stół sędziowski. Na podłodze bladoniebieskie linoleum, ściany kremowe, podwieszany sufit z panelami tłumiącymi dźwięki i jarzeniówki. W tej sterylnej, dobrze oświetlonej i poniekąd nieludzkiej przestrzeni oprócz sędziego Higbee pojawiali się ludzie należący do czterech kategorii: podsądni, prawnicy, policjanci i świadkowie. Bardzo rzadko trafiali się przysięgli, ponieważ ten system został już dawno temu zastąpiony przez bardziej skuteczną i mniej przypadkową instytucję układu z oskarżonym. Ale poza tym nikt tu nigdy nie wchodził. Kim zatem, do diabła, jest ten nieznajomy? Był dziwny. Bardzo wysoki i bardzo chudy, z pociągłą bladą twarzą, która kurczyła się pod grubymi szkłami w czarnych okrągłych oprawkach. Miał na sobie czarny garnitur, jakby trochę kusy, białą koszulę i cienki czarny krawat. Siedział skromnie, z wyprostowaną głową i ze złożonymi nogami, na których opierał blade, kościste dłonie. I całkowicie beznamiętnie obserwował wydarzenia w sali sądowej, a jego czarne oczy pobłyskiwały w świetle lamp. Na dzisiaj zostało już niewiele. Starając się ignorować tę odzianą na czarno postać siedzącą w końcu sali - choć przywodziła na myśl ślad po cięciu noża na obrazie - i nie zawracać sobie głowy pytaniami, kim może być ten człowiek i jakie nowe kłopoty się z nim wiążą, sędzia Higbee rozdzielił pozostającą w jego dyspozycji tego dnia sprawiedliwość, odprawił stuknięciem młotka ostatniego złoczyńcę do Dannemora i miał już wstawać, kiedy ze swojego miejsca ruszył w jego stronę szybkim krokiem ów nieznajomy i trzymając w górze blady palec wyraźnie prosił o uwagę. I co teraz? Sędzia Higbee pozostał na swoim miejscu, choć chwycił młotek, jakby chciał odeprzeć atak. Adwokaci przedefilowali przed nim z teczkami, a tajemniczy człowiek podszedł do sędziego i odezwał się głębokim, ale nieco pustym głosem. - Dzień dobry. Jestem Max Schreck. To nazwisko nic sędziemu nie mówiło, ale na wszelki wypadek odpowiedział. - Dzień dobry. Schreck wydawał się lekko zakłopotany. Oczy zaczęły mu mrugać jak żarówka tuż przed wypaleniem się, i powiedział: - Moja sekretarka rozmawiała z pańską sekretarką dziś rano. - O Boże - westchnął sędzia i poczuł, że serce mu zamiera - to pan jest tym nowym adwokatem! 25 BENNY WHITEFISH nigdy nie był tak podekscytowany. Intryga! Niebezpieczeństwo! Piękne kobiety! (A przynajmniej jedna piękna kobieta). Odpowiedzialność! W końcu naprawdę ważna robota dla wuja Rogera. - Nie spieprz tego - powiedział do siebie i spojrzał na swoje odbicie w lusterku wstecznym. - Dasz sobie radę - zapewnił się - będziesz wielki. I oczywiście już dawał sobie radę. Czyż nie śledził tej kobiety w sposób doskonały? Od trzech dni chodzi za nią, żeby sprawdzić, kim są jej wspólnicy. Był w supermarketach, drogeriach i w kinie, a ona nawet nie podejrzewała, że jest śledzona. To pewnie dlatego, że jestem Indianinem, mówił sobie. Mam wrodzony talent tropiciela. Szkoda tylko, że Małe Pióro Redcorn nie ma żadnych wspólników, ponieważ Benny już czekał z aparatem, żeby zrobić im zdjęcia, przekazać je wujowi Rogerowi i przekonać go, co Benny potrafi. Pocieszał się jednak, że ma prawdziwy talent do tej roboty. Wyobrażał sobie, jak idzie przez gęsty las i nie następuje na żadną gałązkę. Jeszcze ważniejsze od odkrycia tych wrodzonych umiejętności - do tej pory wszystko wskazywało, że nie ma żadnych - było jednak to, że wuj Roger i przyszywany wuj Frank obdarzyli go zaufaniem i powołali w skład komisji planowania. A może raczej sztabu wojennego? Nieważne, grunt, że się w tym znalazł. Roger i Frank naradzali się dzisiaj ze swoim sławnym adwokatem, jak odwlec badania DNA, a jednocześnie zastanawiali się, co zrobić, żeby wyeliminować zagrożenie ze strony Małego Pióra Redcorn. (Nie ją wyeliminować, to byłoby zbyt niebezpieczne, lecz zagrożenie z jej strony). To ma być jakieś mocne posunięcie, tyle tylko wiedzieli, i Benny będzie brał w tym udział. Był tak podekscytowany, że niemal nie mógł usiedzieć w swoim małym pomarańczowym subaru, ale wiedział, że musi tkwić tu cicho, cierpliwie i nieruchomo jak kot. Tak postępuje wytrawny tropiciel. I on nim jest. Znowu przyjechała do drogerii. Ależ ona robi dużo zakupów! Benny wiedział, że kobiety to lubią, ale jego matka i starsze siostry nie przepadały za tym. Wolały telewizję i chrupki. Pojechał zatem za nią znów i zaparkował przed drogerią, blisko wyjścia, obserwując drzwi sklepu, ale przede wszystkim wypatrując kolejnej taksówki. Tak to zawsze wyglądało - ona wchodziła do sklepu, po jakimś czasie podjeżdżała taksówka, a Małe Pióro Redcorn wychodziła z pakunkami i wsiadała do niej. Na początku wchodził za nią do sklepu i śledził każdy jej ruch, kiedy jednak stało się jasne, że ona tam z nikim się nie spotyka, postanowił czekać w samochodzie, żeby nie widywała go zbyt często, bo w końcu nabierze podejrzeń. Dlatego siedział w aucie i nie spodziewał się jeszcze taksówki, ponieważ Małe Pióro była w sklepie dopiero kilka minut, kiedy nagle, zupełnie nieoczekiwanie, ona wyszła. Benny przyglądał się jej, zaskoczony tą zmianą obyczajów, serce zaczęło mu walić i wyschło mu w ustach. Co się tu dzieje? Na razie nic. Wyszła przed sklep i rozglądała się bezradnie wokoło. Benny był tak skołowany jej nagłym pojawieniem się, że zapomniał odwrócić się i ona niespodziewanie spojrzała na niego. O nie! Szybko przeniósł wzrok na wystawę sklepu, ale było za późno. Ona idzie wprost do niego, w rozpiętej skórzanej kurtce, obcisłej bluzce, krótkiej białej spódniczce i wysokich czerwonych butach. Wcale nie wyglądała jak prawdziwa osoba, ale raczej jak postać z plakatów, które Benny wieszał w swoim pokoju. Matka i siostry wyśmiewały się z nich. Benny wyobrażał sobie kilka razy, że widzi Małe Pióro Redcorn w bikini, dalej nie śmiał się posunąć nawet w myślach, ale nie spodziewał się, że zobaczy ją z tak bliska. Tymczasem tak właśnie się stało. Szła w jego stronę po asfaltowym parkingu i nie miało już sensu udawanie, że jej nie dostrzega i że nie widzi jej gestu proszącego o otwarcie okna w aucie. Nie było wyjścia, więc opuścił szybę. - Przepraszam - odezwała się. Miała zaskakująco delikatny i śpiewny głos, a jej uśmiech był naprawdę bardzo miły. Benny zamrugał. Czy ona się domyśla? To dlaczego się uśmiecha? - Dzie... dzień dobry - wystękał. - Jestem taka roztrzepana - wyznała. - Nie wzięłam portmonetki. Benny kiwnął sztywno głową. - Tak? - Zrobiłam zakupy i już miałam płacić, kiedy nagle widzę, nie ma portmonetki. Nawet nie mogę zamówić taksówki, żeby wrócić do domu. - Och! - powiedział. Czy zaraz poprosi go o pieniądze? Nie. - Chyba muszę wracać na piechotę do Whispering Pines. Wiesz, gdzie to jest? Kemping? - zapytała. - Jasne - powiedział. Nie powinienem wdawać się z nią w dłuższe rozmowy, napomniał się, bo wtedy łatwiej jej będzie mnie później rozpoznać. - Nie wiem, czy mogę o to prosić, w ogóle cię nie znam, ale czy mógłbyś mnie tam zawieźć? A może czekasz na swoją dziewczynę? - Nie, nie - odparł i poczuł, że się czerwieni. Zaraz zacznie się jąkać. - Nie czekam na dziewczynę - wyjąkał. - To dziesięć minut drogi stąd. Kiedy dojedziemy, zapłacę ci tyle, ile wynosi kurs. Zrobisz to dla mnie? - roześmiała z lekkim zażenowaniem. - Kobieta w kłopocie, wiesz, jak to jest. - Chcesz, żebym cię zawiózł na ten kemping? - Będziesz tak miły? Naprawdę? Nie ma sposobu, żeby się z tego wykręcić, pomyślał. - Auto nie jest... zbyt czyste. - Nic nie szkodzi - powiedziała. - Ratujesz mi życie. Ogromne dzięki. Benny podniósł szybę, a ona usiadła obok niego, rzucając najpierw komiksy i puste puszki po napojach na tylne siedzenie. - Bardzo tutaj miło i przytulnie - powiedziała i znów uśmiechnęła się do niego, zamykając drzwi. Miej to szybko z głowy, pomyślał. Dziesięć minut i odjeżdżasz. I nie gadaj za dużo, żeby cię nie zapamiętała. - Nazywam się Małe Pióro Redcorn - powiedziała. Jej uśmiech wwiercał mu się w policzek. - A ty? Skłamać? Powiedzieć prawdę? Zdał sobie sprawę, że musi powiedzieć prawdę, bo tak na poczekaniu nie uda mu się nic wymyślić. - Benny Whitefish. - Jesteś z rezerwatu? - zapytała. - Aha. - Ja też tam będę niedługo mieszkać - oznajmiła. Czerwone światło. Zatrzymał się za półciężarówką i zaryzykował spojrzenie w jej stronę. Ona cały czas patrzyła się na niego swoimi czarnymi, błyszczącymi oczami i była tak bliziutko. Siedziała zwrócona do niego, w rozpiętej kurtce i bardzo obcisłej bluzce. Mimo że nie miała na sobie bikini, widział, że jej biust jest taki sam jak biusty na plakatach w jego pokoju. Czując, że płonie mu twarz, wbił wzrok w tył tej okropnej półciężarówki. - Będziesz mieszkać w rezerwacie? - zapytał, kiedy uznał, że zapanuje nad głosem. - Już niedługo. Jestem Pottaknobbee. - Aha. - Półciężarówka ruszyła i on też. - A tak, to jest to wymarłe plemię - powiedział. Zaśmiała się nieco chrapliwie. - Czy ja wyglądam na wymarłą? Nie miał śmiałości, by znów na nią spojrzeć, ale już znał odpowiedź. - Nie. - Chyba jestem całkiem żywa, prawda? - Aha. - Widzisz, Benny... mogę tak do ciebie mówić? - Jasne. - A ty mów do mnie Małe Pióro. - Dobrze - zgodził się, ale wątpił, by kiedyś to zrobił. - Widzisz, Benny - powiedziała - moja babcia przeniosła się na zachód wiele lat temu, kiedy moja mama była jeszcze małą dziewczynką i nikt tutaj nawet nie wiedział, że się urodziłam. Ale wreszcie wróciłam do domu. To miłe, prawda? - Aha - mruknął i zatrzymał się za tą samą półciężarówką na kolejnych światłach. Miał nadzieję, że zachowuje pełny spokój i opanowanie, ale w środku czuł burzę. Huragan Benny. A jedyna zborna myśl, jaka rodziła się w oku tego cyklonu, sugerowała mu, że może z tego przypadkowego spotkania wyniknie coś dobrego. Może kiedy tak z nią pogada i sprytnie pociągnie ją za język, dowie się, czy ona ma jakichś wspólników, czego pewni są wujowie Roger i Frank. (Ale ani przez moment nie zastanowił się, jak bez pieniędzy zapłaciła za pierwszą taksówkę). Kiedy zapaliło się zielone światło, odezwał się. - Niedługo wprowadzasz się do rezerwatu? Kiedy? - Oni muszą się upewnić, że ja to ja, a nie żadna oszustka. To potrwa kilka dni, a potem się wprowadzam. Prawda, że to wspaniałe? - Aha. - Kiedy już tam zamieszkam, może pokażesz mi okolicę. Zgadzasz się? - zapytała. - Jasne - powiedział i wyobraził sobie miny tych wszystkich wredzielców ze szkoły, którzy poniżali go cały czas, i te dziewczyny, które nie chciały z nim chodzić do kina, kiedy przespaceruje się po rezerwacie z Małym Piórem Redcorn u boku, a ona będzie uśmiechać się do niego. Latem może nawet będzie nosić bikini. - Uśmiechasz się - zauważyła. Niedobrze. - No wiesz... cieszę się, że wracasz do swoich - powiedział i dostrzegł, że ma mokre dłonie. - Mów do mnie Małe Pióro. Wpatrywał się w drogę, jakby spodziewał się, że w każdej chwili coś go na niej zaskoczy. Wziął głęboki oddech. - Dobrze, Małe Pióro. - Teraz już się zaprzyjaźniliśmy - powiedziała. - Tutaj jest kemping. Wjedź tam i skręć w prawo. Wezmę pieniądze i... - Nic nie musisz płacić - powiedział. - Jesteśmy przecież przyjaciółmi. - Znów wziął głęboki oddech. - Małe Pióro. - Dzięki, Benny - powiedziała. - Skręć w prawo. Tutaj mieszkam. Widzisz ten duży samochód kempingowy? - To twój? - zapytał. - Tak. przyjechałam nim z Newady, sama. Zaparkuj przed nim. Zatrzymał swój wóz, ale nie wyłączył silnika. - To długa droga dla jednej osoby. - Czasami się bałam - przyznała - ale myśl, że jadę do domu, do swoich, podtrzymywała mnie na duchu. O rany, dobrze byłoby naprawdę zaprzyjaźnić się z Małym Piórem. Gdyby wujowie porozmawiali z nią, przekonaliby się, jaka jest miła. Niestety im nie chodzi o to, żeby akurat ona trzymała się z daleka, ale każdy, kto mógłby dowiedzieć się, jak prowadzą kasyno. - To bardzo miłe, że tak od razu się polubiliśmy - powiedziała, nie otwierając drzwi. - Może dlatego, że jesteśmy z bliskich sobie plemion? Sama nie wiem, dlaczego tak ci wszystko opowiadam o sobie. - Lubię cię słuchać - odparł, wiedząc, że mówi prawdę, ale uznał, że to sprytne posunięcie. - Wiesz co, Benny? Skoro nie chcesz wziąć ode mnie pieniędzy, ponieważ jesteśmy przyjaciółmi, to chociaż zajdź do mnie, zobaczysz, jak mieszkam. Może napijesz się kawy? - zapytała. - Nie wiem... - zaczął, zastanawiając się, co robić. Miał już dzisiaj aż za dużo wrażeń i może lepiej będzie wracać do domu i chwilę odpocząć. Małe Pióro położyła mu dłoń na ramieniu, a jej dotyk poraził go jak ciepły prąd biegnący aż do ucha. Pochyliła się nad nim tak blisko, że do jego nozdrzy i mózgu dotarł subtelny, ale wyraźny zapach perfum. - Wejdziesz, Benny? - zapytała, uśmiechając się do niego. Przełknął ślinę. Zaczerpnął tchu. I kiwnął głową. - Tak, chętnie. 26 - WSCHÓD - powiedział Tyci. Dortmunder prawie drzemał, ale teraz odwrócił się do Tyciego, który zajmował całe tylne siedzenie jeepa, i zapytał: - Mówiłeś coś, Tyci? - Powiedziałem „wschód” - odparł Tyci. Dortmunder popatrzył w mrok. Kiedy opuszczali pensjonat Tea Cosy po kolacji, wybierając się w czterogodzinną podróż na południe, było już całkiem ciemno, a teraz dochodziła pierwsza w nocy i właśnie przejechali most Triborough, przeskakując z Bronksu do Queens. W tę późną piątkową noc po ulicach wciąż kręciło się wiele samochodów, a większość kierowców była prawdopodobnie pijana. - Wschód? - powtórzył Dortmunder. - Mówisz, że jedziemy na wschód? - Południowy wschód - powiedział Tyci. Kelp skręcił przed chwilą w drogę szybkiego ruchu łączącą Brooklyn z Queens. Dortmunder skinął głową. - Teraz jedziemy na południowy wschód. - Tak pokazuje samochód - powiedział Tyci. Dortmunder znów się odwrócił do Tyciego. - Co to znaczy „tak pokazuje samochód?” Tyci wskazał na miejsce, w którym powinna być aureola Dortmundera, gdyby ją miał, i powiedział: - Tam. Dortmunder znów spojrzał do przodu, odchylił głowę i zobaczył pod dachem jeepa coś w rodzaju czarnej skrzynki. W ciemnościach świecił się bladoniebieski napis: SE 41 Kiedy Dortmunder przyglądał mu się, SE zmieniło się na S. Droga skręciła właśnie w prawo. - Teraz jedziemy na południe. - Już rozumiesz - powiedział Tyci. - Cały czas patrzę na te literki. Prawie bez przerwy S i tylko raz N, kiedy Kelp pomylił zjazd. - Sygnalizatura była popieprzona - powiedział Kelp. Dortmunder popatrzył na profil Kelpa wyglądający w poświacie tablicy rozdzielczej jak maska na Halloween. - Jest takie słowo „sygnalizatura”? - W sam raz na te beznadziejne oznaczenia, które tam postawili - odparł Kelp. Dortmunder postanowił powrócić do pierwszego tematu i zapytał Tyciego: - A te liczby po literkach, to temperatura? Na zewnątrz? - Tak jest.* [Chodzi o temperaturę w skali Fahrenheita, odpowiadającą w tym przypadku 5 stopniom w skali Celsjusza. (Przyp. tłum.)] Zapominając o sygnalizaturze, Dortmunder zapytał Kelpa: - Wiedziałeś o tym? - O czym? - Południowy wschód - oznajmił Tyci. - O tym, że samochód pokazuje, w którym kierunku jedziesz. Na południe, wschód i tak dalej i jaka jest temperatura na zewnątrz. Tutaj widać. Kelp popatrzył w górę. - Uważaj! - krzyknął Dortmunder. Kelp w ostatniej chwili wyminął ciężarówkę i powiedział: - Nieźle, co? Temperatura i kierunek... - Bardzo pożyteczne - zauważył Dortmunder. - Takim samochodem - powiedział Kelp - można jeździć po pustyniach, w dżungli, po bezdrożach. - Aha. Ciekawe, ile takich wózków jeździło po pustyniach i bezdrożach? - zapytał Dortmunder. - Ze dwa lub trzy - powiedział Kelp i skręcił w zjazd, a Tyci rzucił: - Południe. Tym razem dojechali do cmentarzy inną drogą, dlatego trochę pobłądzili, mimo że samochód wszystko pokazywał. W końcu dotarli do Sunnyside Street i powoli podjechali do uszkodzonego fragmentu ogrodzenia. Odsunięcie płotu przy współpracy Tyciego poszło o wiele łatwiej. Kelp wjechał na cmentarz, a oni ustawili płot na miejscu i ruszyli za jeepem na piechotę. - To jeszcze kawałeczek - powiedział Dortmunder, poruszając ustami. Kelp zjechał z alejki i skierował światła na grób z podmienionym ciałem. - Musimy poszukać jakiegoś nagrobka z mniej więcej tymi samymi datami - powiedział Dortmunder. - Urodzin i śmierci? - zapytał Tyci. Kelp podszedł do nich. - Chyba nie. Ważne, żeby był w trumnie tyle, ile trzeba. - Spróbuję się do tego przymierzyć - powiedział Tyci i podszedł do nagrobka Redcorna. Pchnął go dłonią i płyta upadła na ziemię. - Ostrożnie, Tyci - powiedział Kelp. - Nie możemy tego uszkodzić. Dortmunder, który odszedł rozejrzeć się po okolicy, nagle oznajmił: - Tu jest dobry. Kelp i Tyci podeszli do niego i w milczeniu popatrzyli na nagrobek. Był bardzo podobny do nagrobka Redcorna, szeroki na stopę, wysoki na dwie, podniszczony, z zaokrąglonymi krawędziami. I widniał na nim napis: BURWICK MOODY Ukochany syn i mąż 11 października 1904- 5 grudnia 1933 - Tego dnia skończyła się prohibicja - zauważył Dortmunder. Tyci spojrzał na niego zdziwiony. - Skąd ty wiesz takie rzeczy? - Lubię, kiedy odwołują jakieś zakazy. - Zobaczcie, że to nie żona postawiła nagrobek, ale matka - zauważył Kelp. - Żona była pewnie wciąż pijana - zasugerował Tyci. - I jak myślisz, Tyci? - zapytał Dortmunder. - Damy radę go wziąć? Tyci podszedł do nagrobka Burwicka Moody’ego i bez trudu przewrócił go na ziemię. - Bułka z masłem. Złapcie we dwóch u dołu, a ja wezmę z drugiej strony. Róg płyty, za który chwycił Dortmunder, był szorstki, zimny, wilgotny i nieprzyjemny. - Trochę za dużo jest tej roboty przy grobach - mruknął, ale dźwignął płytę do góry. Była ciężka, ale dawała się unieść. Tyci szedł tyłem, oglądając się za siebie, kiedy okrążali inne groby, a Kelp i Dortmunder, podążali za nim, stękając. Mimo chłodu na czołach wystąpiły im krople potu. Przy grobie Redcorna położyli płytę na ziemi, podnieśli nagrobek Redcorna i zataszczyli go do grobu Moody’ego. Tam Dortmunder i Kelp przytrzymali płytę w pionowej pozycji, a Tyci na kolanach zaczął ubijać rękami ziemię wokół podstawy, aż w końcu nie było śladu, że ktoś tutaj grzebał. Kiedy to samo zrobili z kamieniem Moody’ego na grobie Redcorna, Tyci wstał, otrzepał ręce i kolana i powiedział: - Będziemy to musieli zrobić jeszcze raz. - W noc przed pobraniem próbek - powiedział Dortmunder. - Małe Pióro powie nam, kiedy to ma być, a Indianie na pewno będą chcieli zrobić swoje wcześniej. - Możemy już się zbierać - rzucił Kelp. - Możemy - potwierdził Dortmunder. Kiedy wracali do jeepa, Tyci odezwał się: - Ale byłby numer, gdyby się okazało, że to wcale nie jest jej dziadek. - Dlaczego miałby nie być jej dziadkiem? - zapytał Dortmunder. - Nigdy nic nie wiadomo - oznajmił Tyci. - Może została adoptowana. - Dzięki, Tyci - westchnął Dortmunder. - Już zaczynałem się odprężać. 27 RADA PLEMIENNA pełniła teraz głównie rolę komisji planowania przestrzennego. W dawnych dobrych czasach wypowiadała wojny innym plemionom, nadzorowała rozdział mięsa po polowaniu, pilnowała przestrzegania nakazów religii (połączenie kultu przodków i drzew), karała cudzołóstwo, kradzieże, zdradę i inne poważne przestępstwa oraz wykroczenia, przygotowywała egzekucje, organizowała tortury pojmanych wrogów, wprowadzała młodzieńców w świat dorosłych wojowników i aranżowała małżeństwa (na ogół z bardzo dobrym skutkiem). Obecnie zajmowała się przede wszystkim wydawaniem pozwoleń na budowę. W tym kwartale na czele Rady stał Tommy Dog z plemienia Kiota. Przedstawiciele plemion zmieniali się na tym stanowisku co kwartał, żeby sprawiedliwie i po równo dzielić się władzą i chwałą, a także dlatego, że nikt nie chciał tej cholernej posady. Ale ktoś musiał pełnić te obowiązki i w każdą pierwszą sobotę miesiąca około piętnastej szef Rady ogłaszał stuknięciem młotka rozpoczęcie posiedzenia w nadziei, że będzie quorum, czyli co najmniej siedmiu z dwunastu członków i że nie pojawią się żadne nowe sprawy. Quorum bywało czasami, nowe sprawy zawsze, a dzisiaj, w sobotę drugiego grudnia, zdarzyło się jedno i drugie. Było też niestety kilka starych spraw, w tym zaostrzający się spór pomiędzy dwoma sąsiadami. Jeden zrobił silos na odpadki naprzeciwko miejsca, gdzie drugi wykopał studnię, ale tak naprawdę nikt nie wiedział, kto był pierwszy. Sąsiedzi nie rozmawiali już ze sobą, a do innych zwracali się tylko krzycząc i żaden z nich nie chciał ustąpić. Ta zabawa stała się już tradycją pierwszej soboty miesiąca. Członkowie rady zasiedli zatem na drewnianych składanych krzesłach w obitej sękatą boazerią sali i słuchali dwóch Indian Oszkawa wyklinających na siebie nawzajem. Ale wszyscy wiedzieli, że Oszkawa są nadpobudliwi. W czasie spotkania Tommy dostrzegł, że na salę wszedł ktoś obcy i zajął miejsce w tylnym rzędzie. No może nie taki obcy - Tommy znał Bennyego Whitefisha, znał tego gnojka od urodzenia - ale tutaj był obcy, ponieważ Benny nie mógł mieć żadnych interesów do Rady, a ludzie, którzy powinni tu się pojawiać, nigdy nie przychodzili. Szczęściarze. Tommy Dog miał sześćdziesiąt trzy lata. Pracował w Stanach Zjednoczonych jako elektryk i był w swoim fachu niezły, ale ostatnio, to znaczy od jakichś dwudziestu pięciu lat wiele już nie pracował, no, tylko tyle, żeby zachować kartę związkową. Kasyno zapewniało każdemu mieszkańcowi rezerwatu tyle pieniędzy, że nikt, kto nie chciał, nie musiał pracować, ale Tommy należał do tych ludzi, którzy po pewnym czasie strasznie nudzą się bez sensownego zajęcia i dlatego od czasu do czasu bywał elektrykiem, a poza tym włóczył się po rezerwacie i patrzył na młodzież. Niektóre z tych dziewczyn, o rany, mogą człowieka wpędzić w kłopoty, jeśli przestanie na siebie uważać. Ale chodzi o to, że Tommy Dog znał Benny’ego Whitefisha, znał całą jego rodzinę i wiedział, że Benny to nieszkodliwy obibok, który nie miał więcej powodów, by być na posiedzeniu Rady niż papużka falista. Co zatem tu robił? Obawiam się, że zaraz się dowiem, pomyślał ponuro Tommy, kiedy Benny uśmiechnął się nieśmiało i pomachał do Tommy’ego z tyłu sali. Problem silosa i studni został jak zwykle przełożony do następnego posiedzenia, a prawnik miał znów sprawdzić w mądrych księgach, czy może zaproponować kolejny kompromis, który byłby zupełnie nie do zaakceptowania dla obu stron. Większość innych starych spraw została również przełożona, podobnie jak kilka nowych, choć przyznano kilka zezwoleń. Za każdym razem, gdy dochodziło do głosowania, czyli co mniej więcej trzy minuty, wszyscy przybierali uroczyste miny, Joan Bakerman, sekretarka, odczytywała wniosek do rozpatrzenia, jeden z członków Rady zgłaszał go, inny popierał, i wtedy Joan Bakerman wzywała obecnych do głosowania, wyczytując każdego z nich, a oni odpowiadali „Tak” albo „Za”. Kiedy posiedzenie się skończyło, wszyscy odchrząknęli, szurnęli krzesłami, wyprostowali spodnie (mężczyźni i kobiety), dyskretnie ziewnęli, pożegnali się i poszli w diabły. Wszyscy oprócz Tommy’ego Doga, który zobaczył, że Benny z ociąganiem podnosi się ze swojego miejsca, i wiedział już, że chwila Benny’ego nadeszła. Tak. Kiedy wszyscy wyszli, Benny przecisnął się między rzędami krzeseł i powiedział: - Witam, panie Dog. - Dzień dobry, Benny - powiedział Tommy. - Chcesz ze mną porozmawiać? - Tak, proszę pana, jeśli miałby pan jedną minutkę... - Jedną minutkę mam - odparł Tommy, dając do zrozumienia, że dwóch minut mógłby już nie znaleźć. - Siadaj. Usiedli w pierwszy rzędzie, a Benny zaczął krzywić się i patrzeć w podłogę, szczypać się w nogę i kręcić stopą. Tommy obserwował ten występ przez kilka chwil i w końcu odezwał się: - Widzę, że nie wiesz, od czego zacząć. - Chodzi o Małe Pióro Redcorn! - wyrzucił z siebie Benny. No masz. W jakie bagno wpakował się Benny? Tommy nie widział tej Redcorn w telewizji, ale widziało ją wielu innych i wszyscy byli zgodni, że to jakaś twarda sztuka. Oszustka i kombinatorka. Czy Benn’ego Whitefisha też nabrała? A z drugiej strony, dlaczego ona, czy ktokolwiek inny miałby to mu robić? Zmierzając do odpowiedzi na to pytanie, Tommy zapytał: - Poznałeś ją? - Tak - powiedział Benny i zaraz poczerwieniał, podskoczył aż jęknęło krzesło, i zawołał: - Nie! - Popatrzył na Tommy’ego, potem w bok i dodał: - Wuj Roger kazał mi ją obserwować. Tego Tom się nie spodziewał. - Obserwować ją? Co to znaczy „obserwować ją”? - Żeby się przekonać, czy nie ma wspólników - powiedział Benny i spoglądając w oczy Tommy’ego z rozbrajającą szczerością, zawołał: - Ale ona nie ma żadnych wsporników! Panie Dog, wydaje mi się, że ona mówi prawdę. Śledzę ją od kilku dni i ona nie ma żadnych wspólników. Ona chyba naprawdę jest Pottaknobbee. - Czy nie wyjaśnią tego w sądzie? - zapytał Tommy. - Tak, ale wujowie Roger i Frank nie chcą jej tutaj. Nawet jeśli ona mówi prawdę, nie chcą jej. Sami mi to powiedzieli. Wydawało mi się, że są na to za sprytni, pomyślał Tommy, za sprytni, żeby cokolwiek mówić Benny’mu Whitefishowi. - Oni po prostu chcą, żeby wszystko zostało tak, jak jest. - Oczywiście - zgodził się Benny. I w końcu wydobył z siebie: - Panie Dog - oświadczył z pełną powagą - czy mógłby pan porozmawiać z nimi? - Z Rogerem i Frankiem? - zapytał zdziwiony Tommy. - Tak. I powiedzieć im, że Rada Plemienna nie wyrzuci Małego Pióra, jeśli ona naprawdę jest Pottaknobbee. Tommy zauważył, że Benny użył jej imienia. - Chyba wszyscy powinniśmy zostawić tę sprawę sądowi. - Ale to Rada stanowi tu prawo, prawda? - Oczywiście - powiedział Tommy. - Jesteśmy suwerenni. Ale nie wiem, co Rada mogłaby zrobić w tej sprawie. Niech sąd rozstrzyga, czy ona jest Pottaknobbee, czy nie. - Panie Dog - powiedział Benny, mrugając oczami jak szalony - a może pan z nią porozmawia? Tommy nie mógł uwierzyć własnym uszom. A więc o to chodziło tej kobiecie. Dziel i rządź. - Benny - zapytał surowym głosem - czy ona prosiła cię, żebyś się do mnie zwrócił? - Ależ skąd, proszę pana! - zawołał Benny, kłamiąc bardzo żarliwie i źle. - To mój pomysł, słowo daję, panie Dog! Obserwowałem ją i śledziłem i pomyślałem w końcu, że źle ją potraktowaliśmy i może gdyby Rada... - Nie, Benny. Rada nie będzie się w to mieszać. To nie jest nasza jurysdykcja. - Już widział, jak spiera się z Rogerem Foksem i Frankiem Oglandą. Wyrzuciliby go z rezerwatu. Trzy miesiące przewodzenia Radzie nie zdołało zamienić Tommy’ego Doga w skończonego idiotę. - Wracaj i powiedz pani Redcorn, żeby zdała się na sąd, a jeśli chce porozmawiać z Rogerem i Frankiem, powinna do nich zadzwonić i się umówić. A teraz już muszę iść, bo ja się umówiłem z Millicent, że pójdziemy razem na zakupy. Radzę ci, Benny, poproś wuja Rogera, żeby kazał komuś innemu śledzić twoją przyjaciółkę, a ty trzymaj się od niej z daleka. Tommy wychodząc obejrzał się w drzwiach i zobaczył, że Benny wciąż siedzi. Pochylony, przybity, ze zwieszoną głową, ze wzrokiem utkwionym w podłogę. W tej pozycji wyglądał jak sławny posąg pokonanego Indianina, tyle że nie siedział na koniu ani nie był wysoki i szczupły. Nie trzymał też końca lancy w ziemi. Nie miał pióropusza. Ale poza tym wszystko się zgadzało - pokonany Indianin. 28 W PONIEDZIAŁEK RANO May pomyślała, że chyba żyje z emerytem. John dopiero co wrócił z północy w piątek, ale nigdy wcześniej jego obecność nie była tak odczuwalna. Gdzie nie spojrzała, on tam był, markotny, opryskliwy i znudzony do granic wytrzymałości. Nie sądziła, że ktoś, kto nie pracuje i nigdy nie pracował, potrafi tak się zachowywać, jakby go właśnie zwolnili. Ale John kręcił się po mieszkaniu bez celu i nie było to wcale zabawne. Przy śniadaniu w poniedziałek, przed wyjściem do Safeway, gdzie pracowała jako kasjerka, May postanowiła omówić ten problem razem z nim. - Co się stało, John? - Nic - powiedział. Zwiesił głowę i wpatrywał się w stojącą przed nim miskę z gruzłowatą mieszaniną płatków, cukru i mleka, która zrobiła się jakaś szara. Nigdy wcześniej jego śniadanie nie robiło się takie szare. Wziął odrobinę na łyżkę, ale nie uniósł do ust, tylko trzymał, jakby chciał zalepić tą breją jakąś dziurę. - Coś musiało się stać, bo nie jesz śniadania - powiedziała. - Jem - mruknął, ale wciąż nie podnosił ani łyżki, ani wzroku. Spojrzał w miskę jeszcze głębiej. - Przypomniało mi się, jak w sierocińcu dawali nam jedzenie w miskach, które na dnie miały różne rysunki, na przykład królika Bugsa lub Daffy’ego. Wszyscy jedli bardzo szybko, żeby zobaczyć, co im się trafiło, nawet jeśli była zupa mleczna. Ja najczęściej miałem Elmera Fudda. W ciągu ostatnich trzech dni John jeszcze aż tyle naraz nie powiedział, ale i tak mówił raczej do miski niż do May. Rzadko wspominał o swoim dzieciństwie w sierocińcu prowadzonym przez siostry Serca Krwawiącego i May wcale nie miała mu tego za złe. - Czy mam ci kupić takie miski? - zapytała. - Nie - John pokręcił głową. Puścił łyżkę, która jednak nie upadła, tylko utkwiła pod pewnym kątem w szarej mazi, i w końcu spojrzał na May. - Wiesz, chodzi mi o jakiś cel w życiu. - Nie masz żadnego celu? - Na ogół miałem - powiedział. - Zwykle wiedziałem, co robię i dlaczego to robię, a teraz tylko spójrz na mnie. - Widzę - potwierdziła. - Czy ta sprawa z Anastazją tak cię męczy? - Chodzi mi o to, co ja tutaj robię - powiedział. Łyżka powoli opadła i oparła się na krawędzi miski. - Nie mam nic do roboty. Mogę tylko siedzieć i czekać aż inni zrobią swoje, i wtedy nagle Małe Pióro ma mi dać sto tysięcy. Już w to wierzę. - Myślisz, że cię wykołuje? - Myślę, że ona wykołowałaby nawet swoją matkę - powiedział John. - Ale myślę też, że ponieważ Tyci nie lubi, kiedy się go nabiera, coś jednak z tego będziemy mieli. Wcześniej czy później. Ale na razie siedzę tutaj, a to, co ważne, dzieje się w Plattsburghu, gdzie jest zimno jak diabli. I nie ma sensu, żebym tam jechał, ponieważ nie mam tam nic do roboty, tak samo jak tutaj. - Może powinieneś rozejrzeć się za czymś innym - zasugerowała May. - Jakiś jubiler czy coś w tym rodzaju. - Chyba nie dam rady - powiedział. - Tkwię w tamtej sprawie po uszy i nie potrafię myśleć o niczym innym. Może nagle okaże się, że jestem mimo wszystko potrzebny, więc nie mogę zajmować się inną robotą. - Pokręcił głową i znów przyjrzał się uważnie swojej misce. Szara masa już przyschła. - Nigdy nie myślałem, że ci to powiem, May, ale problem w tym, i ja wiem, że to jest właśnie największy problem, że wszystko idzie za łatwo. 29 BENNY WHITEFISH, jego kuzyn Geerome Sycamore i inny kuzyn Herbie Antelope załadowali trumnę do vana wynajętego w wypożyczalni samochodów i zamknęli drzwi. Wtedy Geerome poszedł za grób i zwymiotował. Benny ucieszył się, że Geerome zwymiotował, bo oznaczało to, że jest ktoś, kto jest jeszcze większym mięczakiem niż on sam, ale ponieważ wuj Roger zlecił mu kierowanie tą robotą, powiedział wyrozumiale: - Nie przejmuj się, Geerome. To mogło się zdarzyć każdemu. - Gdzie jest woda? - zapytał Geerome, krzywiąc się potwornie. - W samochodzie - powiedział Herbie - ale nalej ją do czegoś. - Co znaczy „nalej ją do czegoś”? - Do kubka czy czegoś w tym rodzaju. - Nie mam kubka. Benny, masz kubek? - To nalej ją do nakrętki i pij z niej - powiedział Herbie. - Mam pić po parę kropel? Teraz Herbie wykrzywił się okropnie. - Nie chcę, żebyś przytykał gębę do tej butelki, rozumiesz? My też będziemy z niej pić. - Idź w cholerę - burknął Geerome i powlókł się w stronę samochodu. - Dobra, Herbie, kupimy sobie drugą butelkę w Trading Post - powiedział Benny, wymieniając nazwę swojego ulubionego centrum handlowego. - Ty kupisz - powiedział Herbie. Benny westchnął. Szef musi myśleć o wszystkim. - Dobrze, kupię, ale jedźmy już. Mieli przed sobą naprawdę paskudne zadanie i dlatego byli tacy podrażnieni. Usta Geerome’a nie wyglądały wcale gorzej niż zazwyczaj, ale teraz ich nerwy były napięte do ostateczności. W późne poniedziałkowe popołudnie nagrobki na cmentarzu Trzech Plemion rzucały niepokojące cienie, a Benny i jego ekipa właśnie skończyli rozkopywać grób. Człowiek, którego przed chwilą wykopali i włożyli do vana, nazywał się Ichabod Derek i był jednym z niewielu nieboszczyków leżących na tym cmentarzu, który nie należał do żadnego z trzech plemion. Pochodził z plemienia Lakota, ale poślubił kobietę Kiota i przeniósł się na wschód, by zamieszkać z nią w jej rezerwacie i pozostawać na jej utrzymaniu. Umarł dawno temu, około 1940 roku, ale najważniejsze było to, że w jego przypadku nie istniała nawet jedna szansa na milion, że ma w sobie krew Pottaknobbee. To znaczy DNA. To była właśnie ta mocna akcja, którą wujowie wymyślili, a Benny miał zrealizować. Wykopać Ichaboda Dereka, przewieźć go (na szczęście w pudle, przynajmniej nie musieli otwierać żadnych trumien w czasie tej ekspedycji) do Nowego Jorku i znaleźć grób Josepha Redcorna. Potem wykopać Redcorna - to miało się dziać w nocy i, co gorsza, w Nowym Jorku, gdzie jest i tak cholernie niebezpiecznie - wsadzić Dereka na miejsce Redcorna, następnie przywieźć Redcorna do Silver Chasm i włożyć do grobu Dereka, gdzie nikt go nie znajdzie. A potem mieć koszmary przez całe tygodnie. Jednego polecenia wuja Rogera Benny nie miał zamiaru wykonać, bo nie mieli zamiaru go wykonać Geerome i Herbie, a sam nie mógł przecież tego zrobić. Chodziło o zasypanie grobu po wyjęciu Dereka, co oznaczałoby, że trzeba dwa razy wydobyć całą ziemię i z powrotem ją wrzucić. Wuj Roger obawiał się, że ktoś może wpaść do tego grobu, jeśli zostanie rozkopany, ale kto chodziłby na tę najstarszą część cmentarza, choćby i za dnia? W nocy tym bardziej. Dlatego zostawili dziurę w ziemi. Zasypią ją po powrocie. Jazda do Nowego Jorku była bardzo długa i nudna, ale przynajmniej po dobrych drogach. Przez pierwsze 150 mil jechali autostradą Northway, do Albany, gdzie zatrzymali się i zjedli tyle hamburgerów i frytek, popijając je piwem, że powietrze w samochodzie przez resztę trasy nie było zbyt przyjemne. Pomimo zimna musieli jechać kolejne 150 mil z otwartymi szybami. Prowadził głównie Benny, ponieważ chciał, żeby w powrotnej drodze za kierownicą usiadł Geerome lub Herbie, a on wtedy się wyśpi. O ile uda mu się zasnąć. Od czasu, kiedy poznał Małe Pióro, miał z tym kłopoty - podobnie jak z Małym Piórem i ze swoimi tłumionymi uczuciami. Przez całą drogę, kiedy Geerome i Herbie bez przerwy oskarżali się nawzajem o psucie powietrza, Benny myślał o Małym Piórze. A właściwie myślał, że nie wie, co o niej myśleć. Wiedział, że lubi jej towarzystwo. Podobało mu się, kiedy siedział z nią w jej wielkim samochodzie, patrzył, jak się porusza i uśmiecha, słuchał jej głosu, czuł bijący od niej wspaniały zapach perfum, zupełnie nie taki, jak od tych dwóch śmierdzieli. Czy ona kiedyś pozwoli mu się pocałować? Wydawała się bardzo otwarta, ale jest w niej coś, co nakazywałoby ostrożność, i nie chciał popsuć tego, co już osiągnął. Więc może pewnego dnia ona pozwoli mu się zbliżyć, ale do tego czasu będzie tylko siedział, patrzył, słuchał, wdychał jej zapach i myślał, o ileż lepsza jest pod każdym względem od kobiet z plakatów, które miał w pokoju na ścianie. A może któregoś dnia ona dowie się, co on robił tej nocy, jak pozbawił ją jedynej szansy, by mogła dowieść, że jest Pottaknobbee, a wtedy nigdy już się do niego nie odezwie ani nie będzie chciała go widzieć. Ale co mógł zrobić? Co mógł zrobić? Na pewno nie mógł odmówić wujowi Rogerowi. I nie mógł tylko udać, że zamienia te trumny, nawet gdyby wtajemniczył w to Herbiego i Geerome’a, ponieważ badania DNA wykazałyby wówczas, że Małe Pióro jest Pottaknobbee i wuj Roger dowiedziałby się, że Benny nie wykonał zadania. Nie mógł też ostrzec Małego Pióra przed tym, co ma zrobić, ponieważ wtedy próbowałaby go powstrzymać, może nawet powiedziałaby sędziemu, o którym opowiadała Benny’emu, że jest taki miły, sprawiedliwy i że tak mu ufa, że Benny aż poczuł zazdrość o sędziego, który miał przecież ze sto lat i wcale nie znał Małego Pióra tak dobrze jak on. Było mu przykro, że jej prośba o zwrócenie się po pomoc do Rady Plemiennej, na nic się nie zdała. Benny nigdy nie zastanawiał się wiele nad znaczeniem Rady, wiedział tylko, że jest, że ludzie czasami przychodzą tam z jakimiś problemami i dostają zezwolenia na budowę, ale zawsze uważał, że jest czymś ważnym, jak rząd Stanów Zjednoczonych czy coś w tym rodzaju. Ale kiedy zobaczył pana Doga i całe to posiedzenie, zrozumiał, że Małe Pióro raczej nie znajdzie tam pomocy. Czyli kolejna możliwość została zamknięta. Jeśli wuj Roger rzeczywiście da mu, jak obiecał, tę świetnie płatną pracę w kasynie, to on pójdzie do Małego Pióra i powie jej, że bardzo mu przykro, że nie mogła zamieszkać w rezerwacie jako Pottaknobbee i zaproponuje, że zbuduje jej dom, tylko dla niej - jego tam wcale nie będzie - a ona jeśli będzie chciała, to go czasami zaprosi, to już zależy od niej. A przecież ona jest licencjonowaną krupierką blackjacka z Newady. Na pewno mogłaby dostać pracę w kasynie Silver Chasm, a ci krupierzy, których znał, zarabiali bardzo dobrze. I tak Małe Pióro zostanie pozbawiona swoich praw, nie wiedząc, komu to zawdzięcza, ale Benny wynagrodzi jej to domem w rezerwacie, pracą w kasynie i swoim towarzystwem, kiedy tylko ona sobie tego zażyczy. Uff! Nic dziwnego, że miał kłopoty ze snem. Wuj Frank Oglanda przyleciał wczoraj wyczarterowanym samolotem z Plattsbrugha na lotnisko La Guardia w Nowym Jorku, pojechał taksówką na cmentarz, gdzie był pochowany Joseph Redcorn, znalazł jego grób i zaznaczył na mapce, którą przygotował. Dowiedział się też, że cmentarz jest na noc zamykany, ale spostrzegł, że w płocie jest dziura, którą można przejść, i też naniósł to miejsce na mapkę. Potem wrócił na lotnisko, przyleciał do Plattsburgha, przyjechał swoim BMW do kasyna i wszystko opowiedział Benny’emu. - Musicie wnieść trumnę przez tę dziurę w płocie, ale do grobu jest kilka kroków. Dla takich silnych facetów, jak wy to drobiazg. To nie był drobiazg. Bez trudu znaleźli właściwy cmentarz i przy długiej, ciemnej, pustej i cichej ulicy odszukali niewielką szczelinę w płocie, gdzie zaparkowali żółtego vana. Kiedy wysiadali, było zimno i wiał nieprzyjemny wietrzyk, dokuczając im jak niewidzialny duch z cmentarza. Ale oni oczywiście nie wierzyli w takie rzeczy. Teraz musieli wyciągnąć to wielkie, ciężkie pudło z vana i przedostać się z nim przez dziurę w ogrodzeniu. Trumna była tak oślizgła i brudna, że w każdej chwili mogła wysunąć się z rąk i upaść na ziemię, co byłoby okropne. I wcale nie było łatwo nieść ją w więcej niż dwie osoby, choć ważyła tyle, że trzy miały co dźwigać. Cała akcja okazała się trudna, męcząca i dość przerażająca. Wszyscy mieli ze sobą latarki, ale ponieważ nie dało się jednocześnie trzymać latarki i trumny, prawie całą drogę przeszli po ciemku. Niebo było częściowo zachmurzone, a kiedy półksiężyc rzucający z wysoka platynową poświatę chował się za chmury, wyglądało to tak, jakby ktoś wyłączył światło. Wtedy właśnie lodowate podmuchy wiatru dokuczały im najmocniej. Kiedy dotarli do grobu Redcorna i postawili trumnę na ziemi, byli już całkowicie wyczerpani, a właściwa robota jeszcze się przecież nie zaczęła. Stękając, jęcząc i powłócząc nogami w resztkach zeschłych liści, wrócili do samochodu po łopaty i plastikową płachtę, na którą mieli rzucać ziemię, i przynieśli to wszystko w pobliże grobu. I w końcu westchnęli i zabrali się do kopania. Najlepiej im szło, kiedy dwóch kopało, a trzeci świecił latarką. Benny decydował, kiedy ten z latarką, ma zmienić kogoś przy łopacie, i nie oszukiwał, bo wiedział, że Herbie i Geerome zaczną się potwornie wykłócać, jeśli uznają, że coś jest nie tak. Robota była ciężka i bezmyślna. Kopali, kopali i kopali, aż w końcu łopata Geerome’a stuknęła o coś głucho. - Jest. - Nareszcie - powiedział Herbie. Tak, nareszcie. Była już prawie jedenasta, a przed sobą mieli wciąż mnóstwo roboty. Benny, który trzymał właśnie latarkę, pochylił się i poświecił na łopatę Geerome’a. Pod warstewką ziemi widać było ciemnobrązowe drewno. - Świetnie - powiedział. - Może odkopiemy z jednej strony i ją podważymy. - Zaraz, zaraz - odezwał się Geerome. - Teraz moja kolej przy latarce. Złaź tutaj. Herbie i Geerome stali po pas w grobie. - Nie wiem, czy powinienem tam skakać - powiedział Benny. - A jeśli uszkodzę trumnę? - Pomożemy ci zejść - zapewnił go Geerome i odłożył łopatę, żeby pokazać, że nie ma zamiaru dalej kopać. Po chwili razem z Herbiem wyciągnęli w górę ręce, a Benny pochylił się jeszcze bardziej i zsunął się na nich do grobu. O mało co wszyscy nie upadli, ale na szczęście grób okazał się na to za mały. - Dajcie mi latarkę - powiedział Geerome i w tym momencie zalało ich silne, białe światło, tak mocne, że Benny, zaskoczony i przerażony, mógł teraz zacząć liczyć ziarnka piasku na umorusanych policzkach Geerome’a i Herbiego. Silny był też głos, który dobywał się przez megafon i brzmiał niczym głos Boga. - Stać, nie ruszać się. I znieruchomieli. Zresztą znieruchomieli już chwilę wcześniej. Trzej Indianie stali obok siebie w rozkopanym grobie i patrzyli się mrużąc oczy w reflektor, za którym stało mnóstwo ludzi w ciemnych mundurach. Policja. Nowojorska policja. Z policjantami był też staruszek w wytartym swetrze i pogniecionym kapeluszu, który zagdakał, naprawdę zagdakał: - Wreszcie was przyłapałem! Myślicie, że będziecie włóczyć się tu z latarkami, a ja nic nie zauważę? Coś za często tu przychodzicie! Teraz was mam! 30 KIEDY NIE BYŁO NIC DO ROBOTY, Kelp lubił oglądać sejfy. Leżały w szafie w drugim pokoju, którego mimo że stało w nim łóżko, nie nazywał sypialnią. Anne Marie nazywała go pokojem gościnnym, ale Kelp nigdy nie spotkał tam żadnego gościa, jeśli nie liczyć karaluchów, które jednak mogą się trafić nawet w najlepszym nowojorskim apartamencie. A zatem był to po prostu drugi pokój z szafą wnękową. A w niej sejfy. W tej chwili cztery, obok siebie, leżały na podłodze. Takich sejfów raczej już się nie robi, ale w każdym lepszym domu jest przynajmniej jeden. Są okrągłe, czarne, z grubego metalu i nieco mniejsze od kręgielnej kuli. Z przodu mają stalowe drzwiczki z cyferkami, a z tyłu ucha do mocowania sejfu na kołkach wewnątrz muru. Bardzo trudno się do nich włamać. Ponieważ są okrągłe, opierają się materiałom wybuchowym, a ponieważ wykonano je z grubego metalu, nie można ich sforsować żadnym znanym narzędziem. Okrągłe drzwiczki też są grube i tak zamontowane, żeby nie dało się ich w żaden sposób podważyć. Kombinacja cyfr jest bardzo zmyślna i nie można jej rozgryźć w kilka minut. Większość złodziei natrafiając na taki sejf, rezygnuje i bierze tylko telewizor. Ale nie Kelp. Kiedy odkrywał takie cacko, wydłubywał je ze ściany, wrzucał do samochodu, zabierał do domu i w wolnych chwilach gmerał w nich. To było coś w rodzaju jego hobby, a także sposób na doskonalenie zawodowe. Po jakimś czasie udawało mu się otworzyć każdy z nich, choć ich zawartość nie miała większego znaczenia. Trafiła się tam bardzo sympatyczna biżuteria, ale również akcje nieistniejących już przedsiębiorstw, a w jednym nie było nic. Liczy się jednak nie cel, lecz dążenie. Tego ranka, około dziesiątej, kiedy Anne Marie poszła do New School na kurs historii prawa konstytucyjnego na Bałkanach, Kelp usiadł po turecku na podłodze w drugim pokoju przed otwartą szafą i manipulował coś przy jednym z sejfów. Nagle zadzwonił telefon. Kelp pochłonięty tarczą z cyframi nie bardzo chciał oglądać inne, ale nie mógł zignorować tak natarczywego dzwonienia - chyba że dzwoniło w aucie lekarza, ponieważ wtedy byłoby wiadomo, że to lekarz, który chce odzyskać swój samochód - więc westchnął, pogrzebał w kieszeni spodni i wyjął komórkę. - Halo? - zapytał podejrzliwie. Podejrzliwość była na miejscu, ponieważ dzwonił Fitzroy Guilderpost. Podniecony, zdenerwowany, w pośpiechu wyrzucał z siebie słowa: - Andy, przyjeżdżamy! Musimy się spotkać, u ciebie, zadzwoń do Johna i Tyciego, wyjeżdżamy zaraz, będziemy przed trzecią, Irwin jest gotowy, musimy się zbierać, do zobaczenia! - Fitzroy - odezwał się Kelp - o czym ty mówisz? Zapadła dłuższa cisza, aż w końcu Fitzroy zapytał: - To ty nic nie wiesz? - Jeśli sobie przypomnisz, to mi jeszcze nic nie powiedziałeś. A jeśli mi nie powiesz, o co chodzi, możesz być pewien, że nie zobaczysz mnie tu o trzeciej. - Pokazywali w wiadomościach! - krzyknął Fitzroy. - Jeśli było tutaj, to na pewno było i u was! - Może i było - zauważył Kelp - ale ja nie oglądałem wiadomości. Powiedz w końcu, co się stało. - Złapali Indian! Zabrzmiało to jak tekst z filmu o Dzikim Zachodzie, ale Kelp wiedział, że to nie cytat. - Powiedz coś więcej, Fitzroy. - Indianie - zaczął Fitzroy tak dobitnie, jakby przemawiał do głupka - zawieźli zeszłej nocy trumnę na cmentarz w Queens, żeby zamienić ciała, tak jak przewidywał John. Kelp już zrozumiał. - I złapali ich? - Na gorącym uczynku, kiedy stali we trzech w grobie nad trumną. - To bardzo złe wieści, Fitzroy - powiedział Kelp. - Wiem o tym! - Powinniśmy o tym pogadać - uznał Kelp. - I właśnie chciałem ci powiedzieć, że już jedziemy z Irwinem! - A Małe Pióro? - Ona musi tu zostać, stawiać się w sądzie. Tu jest wielka ekscytacja w związku z tym wszystkim. Kelp uznał, że to jakiś termin prawniczy i zignorował go. - Dobra, w takim razie czekamy na was. - Przez tych idiotów - powiedział Fitzroy - postawili teraz przy grobie straż. - Niedobrze. - Indianie chcieli opóźnić badania DNA - powiedział Fitzroy - a ta historia na pewno przyspieszy całą sprawę. - Aha. - W tamtej trumnie nie ma dziadka Małego Pióra. - Jest Burwick Moody. - Chyba go nienawidzę - oświadczył Fitzroy. - No wiesz, Fitzroy, on cierpi za niewinność tak, jak i my. - Nie po to podejmowałem się tego wszystkiego, żeby cierpieć za niewinność. - Tak, to trochę dziwne uczucie - zgodził się Kelp. - Dobrze, widzimy się po południu. Zadzwonię zaraz do Johna, chociaż chyba się nie ucieszy. 31 SĘDZIA F. WALLACE HIGBEE czuł się tego ranka dużo lepiej. W zeszłym tygodniu wszystko wskazywało na to, że wchłonie go mętny wir tej sprawy, którą później będą inscenizować dla studentów prawa, ale teraz, we wtorek rano, wiedział już, że wszystko będzie dobrze. Znów ma do czynienia z przypadkiem typowej głupoty. Trzy minuty po jedenastej, kiedy sędzia Higbee zajął miejsce na swoim podwyższeniu i powiódł wzrokiem po zebranych, wszyscy byli już w sądzie. Adwokaci z Nowego Jorku, Max Schreck z Feinberg, Kleinberg, Rhineberg, Steinberg, Weinberg & Klatsch ze strony tej Redcorn, oraz Otis Welles z Holiman, Sherman, Beiderman, Tallyman & Funk reprezentujący kasyno, zajęli pozycje na bocznych stołach, dzisiaj w towarzystwie swoich asystentów, też z Nowego Jorku. Z mnóstwem teczek i w czerwonych krawatach byli gotowi - a nawet bardzo chętni - by stoczyć zawiłą batalię prawną na ziemi sędziego Higbee, ale teraz wydawali mu się już bezzębnymi tygrysami. Była tam też Małe Pióro Redcorn, która, choć niełatwo przychodziło w to uwierzyć, z każdym dniem coraz bardziej wyglądała na poszukiwaczkę sprawiedliwości. Byli także Roger Fox i Frank Oglanda, których głupota w końcu odegnała chmury gromadzące się nad głową sędziego Higbee, i starali się nie wyglądać zbyt pokornie, co oznaczało pewną odmianę, ponieważ na ogół starali się nie wyglądać zbyt butnie. I była nawet skromna Marjorie Dawson, pierwszy i bardzo tutejszy adwokat pani Redcorn, błyszcząca teraz światłem odbitym od tych wspaniałych tuzów prawa. Jej obecność i prostota upewniała sędziego, że to jednak cisi obejmą ziemię. Oczywiście, kiedy wszyscy inni już umrą. Kiedy sędzia usadowił się za swoim stołem, wszyscy patrzyli na niego, a on z satysfakcją spoglądał na nich w pełnym wyczekiwania milczeniu. Nagle uniósł dłoń i pomachał zakrzywionym palcem. - Adwokaci stron - powiedział. Schreck i Welles pospiesznie wstali i ruszyli ramię w ramię w jego stronę. Schreck wysoki i chudy jak czapla, a może raczej jakiś inny, bardziej złowieszczy ptak, Welles kościsty i kanciasty jak rower treningowy, byli mało do siebie podobni ciałem, ale bez wątpienia mieli bliźniacze dusze. Żaden z nich nie ustąpi ani na jotę i nie zdradzi jakichkolwiek emocji. Sędzia Higbee znów zagiął palec, żeby obaj adwokaci podeszli jeszcze bliżej, i aby ich rozmowa mogła mieć charakter prywatny. - Panowie, sytuacja trochę się zmieniła - oznajmił. - Chciałem podnieść tę kwestię, wysoki sądzie. Poruszenie w społeczności Indian jest teraz dla wszystkich oczywiste i w ich imieniu... Sędzia uniósł dłoń. - Proszę sobie oszczędzić teraz tego przemówienia, panie Welles. Na pewno chciałby pan, żeby zostało zaprotokołowane. - Dziękuję, wysokie sądzie - odparł bez wyraźnej ironii Welles. - Ja również chciałbym odnieść się do nowej sytuacji, Wysoki Sądzie, domagając się przyspieszonego rozstrzygnięcia w tej sprawie na rzecz Małego Pióra Redcorn. Swoimi działaniami właściciele kasyna wykazali... - To nie były ich działania, tylko tych młodych ludzi - przerwał mu Welles. - Dość - odezwał się sędzia i obaj zamilkli. Popatrzył na jednego i drugiego i powiedział: - Wezwałem tu panów, ponieważ obawiam się, że emocje mogą dziś być bardzo silne, a ja wolałbym, żeby nic nie naruszało powagi i spokoju tego miejsca. Panie Welles, właśnie przerwał pan panu Schreckowi. Proszę tego więcej nie robić. A pan Schreck nie będzie przerywał panu. Kiedy będę chciał, żeby jeden z was zabrał głos, poproszę o to. Czy to jest jasne? Zanim Welles zdołał coś powiedzieć, odezwał się Schreck: - Są takie momenty, wysoki sądzie, kiedy szacowny przeciwnik popełnia omyłkę wymagającą natychmiastowego sprostowania. - Jeśli któryś z was przeszkodzi drugiemu - oświadczył sędzia - od razu zarządzę półgodzinną przerwę. I co wtedy z pańską natychmiastową odpowiedzią? Radzę po prostu robić na bieżąco notatki. - Dziękuję, wysoki sądzie - odparł Schreck bez wyraźnej ironii. - Zaczynamy - powiedział sędzia i odesłał gestem adwokatów do ich stolików, a kiedy zasiedli na swoich miejscach, przemówił: - Panie Welles, sądzę, że chciałby pan wygłosić oświadczenie w związku z niedawnymi wydarzeniami. Welles poderwał się na równe nogi. - Tak jest, wysoki sądzie, dziękuję. Jak wiadomo, właśnie złożyliśmy apelację w sądzie odwoławczym w Albany w związku z pańskim postanowieniem, że grób Redcorna w Queens nie może być uznany za świętą ziemię Indian. Twierdzimy, wysoki sądzie, że ochrona miejsc pochówku rdzennych Amerykanów zagwarantowana poprzednimi decyzjami sądu nie ogranicza się do ziem obecnie zajmowanych przez plemiona. W części naszej argumentacji odwołamy się do silnych plemiennych i religijnych uczuć, jakie Kiota i Oszkawa żywią wobec miejsc spoczynku swoich przodków. Właśnie dlatego trzech młodych ludzi z rezerwatu Silver Chasm pojechało do Queens, by zabrać swojego przodka z ziemi, którą uznali za skalaną. Ten całkowicie spontaniczny akt, dokonany bez konsultacji ze starszyzną plemienną, jest po prostu... Max Schreck szarpnął się do przodu z otwartymi ustami, ale sędzia Higbee uniósł młotek. Schreck dostrzegł to, uderzył się dłonią po ustach, cofnął i zaczął coś pospiesznie zapisywać na długich żółtych kartkach. Welles mówił dalej. - ...potwierdzeniem naszej tezy, której chcemy bronić w sądzie apelacyjnym i będzie to przedstawione dziś w Albany jako kolejny dowód świadczący na jej rzecz. Dziękuję, wysoki sądzie. Schreck zdjął rękę z ust i zmarszczył brwi w stronę sędziego Higbee, który jednak zignorował go i zwrócił się do Wellesa: - Czyli uważa pan ten akt zbezczeszczenia grobu za argument na rzecz waszej apelacji? - Tak jest, wysoki sądzie - oznajmił Welles. - Tych trzech młodych ludzi to siostrzeńcy Rogera Foksa. - Pan Fox - powiedział Welles, podczas gdy Fox starał się zachować kamienną twarz - przyznał mi, że choć po części potępia oczywiście ten młodzieńczy odruch, to zarazem jako Oszkawa odczuwa dumę z ich czynu, choćby i nierozważnego. Roger Fox starał się przybrać wygląd człowieka odczuwającego dumę. - Panie Welles, mam przed sobą raport policji z Nowego Jorku. Samochód, którym się posłużyli, został wynajęty przez pana Foksa. - Ci chłopcy poprosili go o to - odparł Welles. - Powiedzieli, że chcą pojechać na ryby. - Vanem z budą długości pięciu metrów? - zapytał sędzia. - Ile zamierzali nałapać tych ryb? - Zdaje się, że chcieli też pomóc koledze przy przeprowadzce. - Mam nadzieję, że będzie pan w stanie pokazać nam tu tego kolegę i jego meble - powiedział sędzia. - Jest jeszcze kwestia drugiej trumny, najwyraźniej wydobytej z grobu w rezerwacie. Mam raport stwierdzający, że na starej części tamtejszego cmentarza znaleziono otwartą mogiłę. - O ile mi wiadomo - oświadczył Welles - ten człowiek nie należał do Trzech Plemion, a ci chłopcy uznali, że ochrona, jaką daje ich święta ziemia, nie ma dla niego większego znaczenia. Ponieważ potrzebowali grobu w odpowiednim miejscu dla pana Redcorna, zamierzali zamienić ciała. - I w ten sposób sfałszować wyniki testów DNA, jakie miały być przeprowadzone - zauważył sędzia. Welles pokręcił głową. - Wątpię, wysoki sądzie, czy oni w ogóle słyszeli o DNA. - Ich wujowie na pewno o nim wiedzą - powiedział sędzia. - Ale to już jest zadanie dla policji w Nowym Jorku, a nie dla tutejszego sądu. Byłem po prostu ciekaw pańskich wyjaśnień w tej sprawie, panie Welles. Dziękuję. A teraz pan Schreck. Jak sądzę, chce pan złożyć jakiś przedwczesny wniosek. Max Schreck wyczuł już, skąd wiatry wieją i zrozumiał, że sąd tego ranka, mimo że w tym samym składzie i w tym samym miejscu, nie jest tym samym sądem, co w zeszłym tygodniu. Teraz był bardziej niebezpieczny. Dlatego Schreck nie zerwał się na równe nogi, ale wstał powoli, a nawet nieporadnie, i powiedział: - Nie sądzimy, wysoki sądzie, by nasz wniosek był przedwczesny, ale cieszę się, że docenia pan jego potencjał i mam nadzieję, że ktoś kompetentny będzie w stanie pana przekonać, że to jest właściwa pora, by go zgłosić. Ktoś kompetentny? Jakiś kolejny specjalista z Nowego Jorku nafaszerowany mądrymi cytatami? Sędzia Higbee przygotował się na chwile nudy. A wtedy nagle Schreck skinął na Marjorie Dawson, która uśmiechnęła się nerwowo i wstała, a Schreck usiadł. Rozumiem, pomyślał sędzia. Rzuca ją na pożarcie. Czyli ja jestem wilkiem? Uśmiechając się, jakby Marjorie była małym Czerwonym Kapturkiem, powiedział: - Dzień dobry, Marjorie. - Dzień dobry, wysoki sądzie. - Znów uśmiechnęła się i zajrzała do swoich zapisanych żółtych kartek. - Wysoki sądzie. Usiłując usunąć ciało Josepha Redcorna z jego prawowitego i przypuszczalnie ostatecznego miejsca spoczynku, szefowie kasyna... - Wysoki sądzie protes... - zawołał Welles. - Trzydzieści minut przerwy - ogłosił sędzia Higbee. Młotek opadł z hukiem i sędzia wyszedł, żeby obejrzeć w swoim pokoju odcinek serialu telewizyjnego. - Kontynuuj, Marjorie. - Dziękuję, wysoki sądzie. Usiłując usunąć ciało Josepha Redcorna z jego prawowitego i przypuszczalnie - tu urwała, przypominając sobie, że już wygłosiła raz swój marny żart - prawowitego miejsca spoczynku, szefowie kasyna wykazali ponad wszelką wątpliwość, że uważają, iż Małe Pióro jest Pottaknobbee, a ich działania podejmowane od chwili jej przybycia w tę okolicę, by zgłosić swoje roszczenia, nie wynikają z tego, iż uważają ją za oszustkę, ale z tego, że sądzą, iż mówi prawdę. Chcą nie dopuścić jej do należącego się jej udziału w kasynie, choć całkowicie zdają sobie sprawę, że ona jest Pottaknobbee. Tym samym dowiedli, że ich obecność w tym sądzie to mistyfikacja, która ma na celu zyskanie na czasie, by dać sobie szansę na podjęcie mniej legalnych kroków. Ponieważ dowiedli swojego przekonania, że Małe Pióro Redcorn jest tym, za kogo się podaje i ponieważ nikt inny nie podważa tych roszczeń, nie widzimy powodu dla dalszego rozpatrywania tej sprawy przed sądem i zwracamy się o uchylenie wszystkich zarzutów skierowanych przeciw pani Małe Pióro Redcorn. - Bardzo dobrze, Marjorie - powiedział sędzia. Teraz Marjorie uśmiechnęła się naprawdę i była zaskoczona. Sędzia zauważył, że Schreck też jest zaskoczony, ponieważ spodziewał się, że propozycja uchylenia wszystkich zarzutów ściągnie na jej autora burzę, i taki los spotkałby Schrecka: zdecydowana odmowa. Ale Schreck nie rozumiał jeszcze, że nie tylko cała polityka ma charakter lokalny, ale również całe prawo. Kiedy te bzdury się skończą, Schreck, Welles, ich asystenci, teczki i czerwone krawaty wrócą do Nowego Jorku, a sędzia T. Wallace Higbee i adwokat Marjorie Dawson będą mieli ze sobą do czynienia w tej sali jeszcze przez długie lata. - Dziękuję, wysoki sądzie - powiedziała Marjorie. - Rozumiem, że oznacza to, iż rozważy pan nasz wniosek pozytywnie. - Henry David Thoreau - sędzia zwrócił się do niej i do wszystkich zgromadzonych na sali - powiedział: „Czasami okoliczności są bardzo przekonujące, na przykład wtedy, gdy znajdujemy pstrąga w mleku”. Dziś rano z pewnością znaleźliśmy pstrąga w mleku - o tyle macie rację - ale jak dotąd nie mamy żadnego dowodu, że to Roger Fox i Frank Oglanda rozcieńczyli to mleko wodą. Jeśli przerwiesz mi, Marjorie, wznowię posiedzenie dopiero po lunchu. W Nowym Jorku muszą rozstrzygnąć, kto jest odpowiedzialny za pstrąga w dzisiejszym mleku, Marjorie, i jeśli uznają, że Fox i Oglanda, z przyjemnością zaakceptuję wasz wniosek. - Dziękuję, wysoki sądzie - powiedziała Marjorie i usiadła. Welles wstał. - Czy mogę zabrać głos, wysoki sądzie? - Oczywiście, panie Welles. - Skoro, jak sam pan zauważył, sprawa wyskoku tych trzech chłopców należy do innej jurysdykcji, a nasza apelacja rozpatrywana jest jeszcze gdzie indziej, może najlepiej będzie, jeśli wstrzymamy ten proces do zapadnięcia rozstrzygnięć w jednym lub drugim miejscu. - Nie sądzę, panie Welles, byśmy musieli na to czekać - oznajmił mu sędzia. Zwołując dzisiejsze posiedzenie, miałem na celu nakazanie natychmiastowego przeprowadzenia badań DNA. Welles wyglądał na zaskoczonego. - Ależ wysoki sądzie! Właśnie w tej sprawie złożyliśmy odwołanie! - Nie, nie w tej - poprawił go sędzia. - W waszej apelacji nie podważacie testów DNA, lecz prawo sądu do nakazania ekshumacji ciała Josepha Redcorna. Ale to już nieaktualne, panie Welles. Siostrzeńcy pana Foksa już jej dokonali, zapewne w zgodzie z zaleceniami swojej religii. Grób jest otwarty, panie Welles. Mleko się rozlało. Sędzia uśmiechnął się błogo, widząc przed sobą nieme przerażenie. Życie pośród głupców czasami bywa takie przyjemne. - Marjorie - powiedział - umów się ze swoją klientką na pobranie próbki do badań. - Tak jest, wysoki sądzie. Młotek opadł ze stukiem. 32 WSZYSCY WSTALI, w tym również Marjorie. I wszyscy, w tym Marjorie, patrzyli, jak sędzia Higbee wychodzi z sali, uśmiechając się, jak kot najedzony śmietaną. „Ale co się stało?” - zastanawiała się Marjorie. Po raz drugi zaobserwowała skrytą reakcję Małego Pióra Redcorn i znów miało to związek z DNA. Kiedy po raz pierwszy pojawił się pomysł na przeprowadzenie tych badań, Marjorie siedziała na tyle blisko Małego Pióra, że zorientowała się, iż panna Redcorn nie była nim zaskoczona. Czekała na to i poczuła ulgę i zadowolenie, choć nie przyznała tego. Marjorie nie rozumiała, o co chodzi, podobnie jak teraz, kiedy sędzia Higbee ogłosił, że badania DNA należy rozpocząć natychmiast, a Małe Pióro przeraziła się, choć też próbowała to ukryć. Czy Marjorie wymyśliła sobie to wszystko? Jak Małe Pióro mogła wyczekiwać z radością badań DNA w ostatni czwartek i bać się ich dzisiaj? „Muszę się nad tym zastanowić” - powiedziała do siebie Marjorie. Otis Welles i jego asystenci spakowali teczki, Welles wyglądał teraz jak zepsuty rower treningowy w garniturze, a Roger Fox i Frank Oglanda rzucili się oburzeni do swoich prawników z pytaniami i żądaniami. Po drugiej stronie Max Schreck uśmiechał się jak kojot, pakując swoją teczkę i szepcząc słowa zachęty do Małego Pióra, jak gdyby wydarzenia tego ranka były jego przemyślnym dziełem. Marjorie stała w milczeniu za Małym Piórem, czekając aż Schreck się odwróci, i w końcu odezwała się: - To chyba świetne wieści, prawda Małe Pióro? - Oczywiście - potwierdziła Małe Pióro, ale Marjorie zobaczyła w jej oczach paniczny strach i wiedziała, że ta kobieta chce jak najprędzej zostać sama, by się wykrzyczeć, potupać nogami i rwać włosy z głowy. Nie, jeszcze chwileczkę. - Małe Pióro - powiedziała Marjorie. - Zapraszam cię na lunch. - To bardzo miłe, pani Dawson, ale chyba muszę... - Uważam - powiedziała Marjorie - że powinnaś przyjąć to zaproszenie. Mówię to jako twój adwokat. Małe Pióro spojrzała na nią zamyślona. Marjorie dostrzegła kalkulację w jej przenikliwych oczach i nagle Małe Pióro uśmiechnęła się i powiedziała: - To świetny pomysł. Tylko my, dziewczyny. Adwokaci jadali zwykle lunch w Chez Laurentian, jedną przecznicę od gmachu sądu, dlatego Marjorie zabrała Małe Pióro trzy przecznice dalej do County Seat Diner, gdzie jadali komornicy, urzędnicy i policjanci. W Chez Laurentian część dla palaczy stanowiły dwa stoliki z tyłu, tuż przy kuchni, natomiast w County Seat Diner, to niepalący mieli wydzielone dwa stoliki w rogu sali. Kiedy czekały, aż kelnerka przyniesie kartę, Małe Pióro odezwała się: - Ten sędzia Higbee to ciekawy człowiek. - On zwykle nie musi pokazywać, na co go stać - odparła Marjorie. - Myślę, że on po prostu dobrze się bawi. Na stole pojawiła się karta i do chwili złożenia zamówień rozmowa urwała się. Wreszcie odezwała się Marjorie: - Wiesz, Małe Pióro, jestem twoim adwokatem. - Jednym z moich adwokatów. - Ale pierwszym. - Z urzędu. - Małe Pióro - powiedziała Marjorie z rozpaczą - ale zgodzisz się przynajmniej z tym, że jednak jestem twoim adwokatem? Małe Pióro wzruszyła ramionami. - Jasne. - I jako twój adwokat - ciągnęła Marjorie - jestem zobowiązana zachować w tajemnicy wszystko, co mi powiesz. Taki jest układ między klientem i adwokatem. Słyszałaś o tym? Kolejne wzruszenie ramion. - Jasne. - O ile nie powiesz, że zamierzasz popełnić jakieś przestępstwo - wyjaśniła Marjorie - a sądzę, że tak nie jest... - Może pani być tego pewna - Małe Pióro uśmiechnęła się krzywo. - Oprócz tego jednego - powiedziała Marjorie - czego i tak jako twój adwokat nie muszę zgłosić, wszystko, co mi mówisz, pozostaje wyłącznie między nami. Kiwnięcie głową. - To dobrze. - Powiedz mi zatem, w czym problem. Małe Pióro przekrzywiła głowę jak ptak, który zastanawia się, czy ma przed sobą gałązkę, czy robaka. - Jaki problem? Wszystko idzie świetnie. - Obserwowałam cię - powiedziała Marjorie. - Wiem, że nie masz o mnie dobrego zdania... - Zaraz, zaraz! - zawołała Małe Pióro, okazując zdziwienie i złość. - Skąd taki pomysł? - Nie przejmuj się tym - pocieszyła ją Marjorie - nikt mnie specjalnie nie ceni. Ale potrafię patrzeć i zauważyłam, że w czwartek, kiedy sędzia Higbee po raz pierwszy wspomniał o DNA, ty już na to czekałaś. - Uznałam, że to świetna myśl. Byłam bardzo zadowolona. - Poczułaś ulgę - oznajmiła jej Marjorie. - Już wcześniej myślałaś o DNA i czekałaś, aż ktoś inny o tym powie, ale sama nie chciałaś tego zrobić. Przypuszczam, że nie chciałaś, żeby inni uznali, że wszystko sobie zaplanowałaś. Małe Pióro wzruszyła ramionami. - Myli się pani, ale to bez znaczenia. - Chciałabym się dowiedzieć, dlaczego dzisiaj zdenerwowałaś się, kiedy sędzia Higbee powiedział, że badania trzeba zrobić zaraz? - zapytała Marjorie. Małe Pióro zmarszczyła brwi jeszcze mocniej. - Zdenerwowałam się? Ucieszyłam się, że wreszcie to się rozstrzygnie. - Wydaje mi się, że coś się stało pomiędzy ostatnim czwartkiem a dzisiejszym dniem. Wtedy uważałaś, że badania DNA rozwiążą wszystkie twoje problemy, a dzisiaj to one są dla ciebie problemem. - Bardzo się pani myli - oświadczyła Małe Pióro. Na stole zjawiło się jedzenie i kiedy kelnerka odeszła, Marjorie pochyliła się nad talerzem i powiedziała: - Masz jakieś kłopoty, Małe Pióro. Jeśli chcesz, możesz nie powiedzieć mi prawdy, wrócić do Whispering Pines i wypłakać się w samotności, ale jeszcze raz ci mówię, że jestem po twojej stronie. - Z urzędu. - Ale żeby reprezentować ciebie. - Marjorie pokręciła głową. - Małe Pióro, wiem, że na początku było nam trudno, ale i ty wiesz, że od tamtego czasu jestem naprawdę po twojej stronie. Gdybym zdradziła komukolwiek to, co mi mówisz, byłoby to niezgodne z prawem. Ty masz jakieś kłopoty. Czy mogę ci pomóc? Skąd mam wiedzieć, jakie to kłopoty, jeśli nie chcesz mi o tym mówić? Małe Pióro wgryzła się w swojego cheeseburgera, jakby już nie miała zamiaru nic powiedzieć, ale ponieważ widać było, że nad czymś się zastanawia, Marjorie postanowiła nie naciskać i zajęła się swoim lunchem. Małe Pióro napiła się trochę dietetycznej coli. - Nikt nie może mi pomóc. Marjorie odsunęła talerz, łyknęła wody sodowej i powiedziała: - Mogę spróbować. Wydawało się, że Małe Pióro zastanawia się, jak przedstawić swoją opowieść. W końcu wzruszyła ramionami i powiedziała: - Wiesz, skąd się wziął mój adwokat. Ten drugi. - Jakiś twój znajomy z Zachodu polecił go, tak przynajmniej mówiłaś. - Tak, tyle że jest to trochę bardziej skomplikowane. Ten facet jest jednym z właścicieli kasyna, w którym byłam krupierką. Między nami nigdy nic nie było, wiesz, co mam na myśli... - Wiem. - To po prostu miły facet - powiedziała Małe Pióro - więc kiedy potrzebowałam pomocy, zadzwoniłam do niego i on skontaktował mnie z pewnym człowiekiem, który nazywa się Fitzroy Guilderpost i to on skierował mnie do pana Schrecka. - Fitzroy Guilderpost. - Tak. To zabawny facet. Nie jestem pewna, ale to może być jakiś oszust. Wolałabym trzymać się od niego i jego ludzi z daleka, ale, wtedy będę znów zdana na siebie. A teraz mamy ten bałagan. - Jaki bałagan? - To nie był pomysł Fitzroya - powiedziała Małe Pióro. - On ma swoich przyjaciół i oni wszystko wiedzą, co się tutaj dzieje i jeden z nich powiedział, że Indianie zamienią ciała, żeby DNA się nie zgadzało. - On to przewidział? - zapytała zdumiona Marjorie. - To są tacy ludzie - powiedziała Małe Pióro i znów wzruszyła ramionami. - Uważali, że mi pomagają. - Chcesz powiedzieć, że oni też coś zrobili? - Zamienili nagrobki. Tego Marjorie zupełnie się nie spodziewała. - Co zrobili? - Poszli na ten cmentarz - wyjaśniła Małe Pióro - i zamienili nagrobki, mając nadzieję, że w nocy przed pobraniem próbki ustawią je z powrotem na swoich miejscach. Nie pomyśleli, że Indian mogą złapać. - Czyli nagrobek Josepha Redcorna jest teraz na jakimś innym grobie? - zapytała Marjorie. - I pilnują go. Marjorie siedziała nieruchomo, zapominając o jedzeniu. Małe Pióro uśmiechnęła się kwaśno i powiedziała: - Tak właśnie się czuję, jak pani wygląda, pani Dawson. Domyśliliśmy się, że Indianie będą chcieli odwlec badania, i mielibyśmy czas, żeby coś zrobić, ale teraz badania mają być wykonane natychmiast. - O mój Boże - westchnęła Marjorie. Małe Pióro pokiwała głową. - Tak to wygląda, pani Dawson. Ma pani dla mnie jakąś radę? 33 KONIEC Z TEA COSY. Gregory’emu było bardzo przykro, ale przyjechali narciarze i pensjonat się zapełnił. Skończyło się siedzenie w wygodnym salonie, skończyły się wystawne śniadania szykowane przez Gregory’ego i Toma, skończył się śpiew Odile „Panie Janie” przy zmianie pościeli. Dortmunder nie zdawał sobie sprawy, że będzie mu brakować Tea Cosy, w ogóle nie sądził, że będzie mu brakowało czegokolwiek z tej północnej krainy, ale jednak. Pomieszkaj zimą w motelu Four Winds nad brzegami jeziora Champlain, a również zatęsknisz za Tea Cosy. W Four Winds też było wielu narciarzy, a przynajmniej ludzi ubranych jak narciarze. Za każdym razem, gdy Dortmunder otwierał drzwi swojego pokoju, właśnie przechodził ktoś przez śnieżycę z nartami na ramieniu, w wielkich butach, ogromnych goglach i grubej wełnianej czapce. Ludzie ci przypominali błyszczące, plastikowe torby i choć zapewne niektórzy byli mężczyznami, a niektórzy kobietami, równie dobrze mogły to być niedźwiedzie alaskańskie. Kiedy ktoś ukradł jeepa grand cherokee laredo, choć może zainteresował się nim w końcu jakiś policjant, Kelp postarał się o subaru, które oprócz rejestracji lekarskiej miało też napęd na cztery koła, co bardzo przydaje się w mroźnych krainach leżących na północ od Nowego Jorku. Kelpowi auto się podobało, ale jego poprzednim właścicielem musiała chyba być lekarka mająca dzieci. Tyci narzekał, że tylne siedzenie całe się lepi. Dortmunder martwił się jednak, że ich subaru jest jedynym samochodem w promieniu stu mil, który nie ma na dachu bagażnika na narty. - Musimy ukraść komuś taki bagażnik - radził. - Nie możemy rzucać się w oczy. - Nie warto, długo tu nie zostaniemy. A może jeszcze uznasz, że powinniśmy jeździć na nartach? - powiedział Kelp. - Nie, nie zechcę - odparł Dortmunder. Przyjechali tu dziś rano, dzień po telefonie Fitzroya z wiadomością o złapaniu Indian na cmentarzu. Chcieli zobaczyć, co mogą zrobić, ale wiedzieli, że nie mogą zrobić nic. Przy Burwicku Moodym stoi straż i to z jego ciała pobrana zostanie próbka do badań, a Małe Pióro ma szansę jedną na miliard, że okaże się jego krewną. Niewielkie szanse. Po pierwszym telefonie do Kelpa Guilderpost postanowił nie przyjeżdżać z Irwinem do Nowego Jorku. Od tego momentu wysłali sobie tyle e- maili, że mogli się nabawić zwyrodnień nadgarstka, i w końcu uznali, że muszą się spotkać w szóstkę na północy. - Dlaczego oni nie mogą tu przyjechać? - narzekał Dortmunder. - Małe Pióro nie może się stamtąd ruszyć, dopóki nie będzie po wszystkim - odparł Kelp. - Już jest po wszystkim - mruknął Dortmunder, ale jednak przyszli na spotkanie. Także w motelu Four Winds nie było wolnych miejsc. Guilderpost zdołał zarezerwować im trzy pokoje, ale nie obok siebie. Ponieważ nie chcieli rozmawiać przez telefon - rozmowy przechodziły przez recepcję motelu - kiedy mieli sobie coś do powiedzenia, za każdym razem musieli ciepło ubrani wychodzić na dwór i przedzierać się przez zadymkę do innego pokoju, a potem wracać do siebie. Dortmunder naprawdę zatęsknił za salonem w Tea Cosy. Czekali na Guilderposta i Irwina, którzy podobno pojechali znaleźć jakieś spokojne i bezpieczne miejsce na spotkanie i skontaktować się z Małym Piórem tak, żeby niczego nie popsuć, jeśli w ogóle można było jeszcze coś popsuć. Tymczasem Dortmunder, Kelp i Tyci rozlokowali się w swoich pokojach i odwiedzali się od czasu do czasu, kiedy mieli sobie coś do powiedzenia, a poza tym obserwowali zmagających się z zawieją narciarzy. A jeszcze bardziej niż Tea Cosy brakowało Dortmunderowi domu. Właśnie patrzył przez okno na narciarzy, kiedy tuż przed trzecią zadzwonił telefon w jego pokoju. - Halo? - To był Guilderpost. - Cześć, John. Masz okno od frontu? - Widzę śnieżycę, samochody z bagażnikami na narty, drogę i zamarznięte jezioro. Wszystko szare - odparł Dortmunder. - To jest front - potwierdził Guilderpost. - Jeśli nie masz nic przeciwko temu, poproszę Andy’ego, żeby zaczekał z tobą w twoim pokoju, ponieważ on ma okno od tyłu. - Na co zaczekał? - Na Małe Pióro. Przyjeżdża swoim samochodem. - To faktycznie bezpieczne rozwiązanie - powiedział Dortmunder. - Sytuacja się zmieniła - oznajmił Guilderpost. - Wszyscy możemy już przestać się kryć. - Ponieważ jest już po wszystkim? - Nie. Powinna tu być za jakieś piętnaście minut. I przyjechała. Ogromny alpine zrobił koło na parkingu, żeby wszyscy wspólnicy mogli go zobaczyć, i zaparkował z dala od innych samochodów, tuż przy zamarzniętym jeziorze. Dortmunder i Kelp założyli ciepłe okrycia i ruszyli na parking. Wiatr zacinający śniegiem wpychał ich z powrotem do pokojów i Dortmunder był prawie gotów mu ustąpić. Ale z prawej strony szli już Guilderpost i Irwin, a z lewej Tyci, więc on również powlókł się przed siebie. Wielka buda alpine’a drżała przy podmuchach wiatru. Zapewne tak jak Dortmunderowi, nie było jej tu najlepiej. Kiedy wszyscy podeszli, Małe Pióro otworzyła drzwi i zabijając ręce, zawołała: - Wchodźcie prędzej. Tu jest lodowato. - Masz rację - potwierdził Dortmunder. Kiedy wchodzili do samochodu, Małe Pióro szepnęła każdemu z nich: - Mamy gościa. Ja będę mówić. Gościa? Wmaszerowali gromadnie do saloniku, zrzucili kurtki na podłogę i dostrzegli stojącą tam kobietę, która miała taki wyraz twarzy, jakby zgodziła się usiąść do pokera z nieznajomymi, ale właśnie przypomniała sobie, że nie zna zasad tej gry. Popatrzyła na nich, ale nic nie powiedziała, podobnie jak i oni. Dortmunder milczał, ponieważ uznał, że jeśli ktoś się odezwie, ta kobieta grozi wybuchem jak granat Tyciego. - To jest Marjorie Dawson. Mój adwokat. Pierwszy adwokat - oznajmiła Małe Pióro z szerokim uśmiechem. Jej adwokat? Dortmunder starał się nie patrzeć na Małe Pióro, ale co się tutaj dzieje? Ujawnia swoich wszystkich wspólników przed miejscowym prawnikiem? Pani adwokat miała około trzydziestki, ale o ile Małe Pióro była na swój sposób piękna, ona z pięknością nie miała nic wspólnego. W żaden sposób. Czarne włosy upięte w ciasny kok, twarz blada i przeciętna, ubranie workowate, przypominające kombinezon narciarski. - Usiądźcie, to opowiem wam, co się stało - powiedziała Małe Pióro. Kobiety usiadły na kanapie, a Tyci wcisnął się w krzesło, przyjmując z konieczności pozycję słonia popisującego się w cyrku. Kiedy już wszyscy siedzieli niewygodnie, Małe Pióro uśmiechnęła się szeroko i nieszczerze do wszystkich i powiedziała: - Kiedy sędzia Higbee oznajmił wczoraj, że trzeba natychmiast zrobić badania DNA, nie wiedziałam, co mam robić, i opowiedziałam o wszystkim Marjorie. I zanim ktokolwiek zdążył się odezwać (i powiedzieć coś niestosownego), dodała: - Opowiedziałam jej, że zadzwoniłam do mojego znajomego Jacka Halla z Newady i że on skontaktował mnie z panem Guilderpostem z Nowego Jorku, który znalazł dla mnie prawnika specjalistę od DNA. Powiedziałam też, że jesteście przyjaciółmi pana Guilderposta i że zainteresowaliście się moją sprawą i że ty John domyśliłeś się, że plemiona będą chciały zamienić ciała i dlatego, żeby mi pomóc, przestawiliście nagrobki, ale nie przyszło wam do głowy, że mogą złapać tych Indian. Historyjka zabrzmiała dość przekonująco. Marjorie wiedziała już, kim są ci ludzie, no, powiedzmy, a Małe Pióro zrobiła dobry początek. Nieźle. Dawson, uspokojona, że nikt jej nie zabije, odzyskała zawodową pewność siebie i zapytała: - Muszę przyznać, że macie bardzo dobrą intuicję, kto to był, ...John? - Tak, John - potwierdził Dortmunder. - Dziękuję. - Może przedstawię wszystkich - powiedziała Małe Pióro. - To jest pan Fitzroy Guilderpost, to Irwin Gabel, to Andy Kelly, to Tyci Bulcher, a to John. Wybacz, John, ale nie znam twojego nazwiska. Takiego ataku z flanki się nie spodziewał. - Diddums - powiedział, ponieważ zawsze tak mówił, zapytany niespodziewanie o nazwisko. Nie wiadomo dlaczego, ale to było jedyne nazwisko, jakie przychodziło mu do głowy. - Diddums? - zdziwiła się Marjorie. - To walijskie - wyjaśnił. - Aha, więc panie Diddums... - John. - Dobrze, John. Bardzo mądrze przewidziałeś, co zrobią Indianie, ale chodzenie na cmentarz i przestawianie nagrobków jest bardzo niebezpieczne. - I niezbyt się sprawdziło - przyznał Dortmunder. - Czy widzicie jakiś sposób takiego pokierowania sprawami, żeby pobrano próbkę z prawdziwego przodka Małego Pióra? - Kiedy i jak? Badania mają być przeprowadzone natychmiast - powiedział Dortmunder. Małe Pióro uśmiechnęła się. - Całe szczęście, że porozmawiałam z Marjorie! Mogę na nią liczyć, John. Ona jest po mojej stronie i od razu zrobiła coś, co może mi pomóc. Guilderpost, który od samego początku był wyraźnie oszołomiony, w końcu zdobył się na pytanie: - Pomóc? Ale jak ona może pomóc? - Zyskując na czasie - powiedziała Dawson. - Ależ pani Dawson, nie może pani domagać się opóźnienia badań, bo powstanie podejrzenie, że ich nie chcemy. Musimy udawać, że bardzo nam zależy, żeby przeprowadzić je jak najszybciej. - Wiem o tym - oznajmiła mu Dawson tonem kogoś, kto nie potrzebuje rad od amatorów. - Sytuacja jest taka, że pan Welles, główny adwokat plemion natychmiast odwołał się od postanowienia sędziego Higbee do stanowego sądu apelacyjnego w Albany. Pod śmiesznym pretekstem, że ci rabusie cmentarni działali bez zgody Rady Plemiennej. To nie ma żadnych szans powodzenia. - Co nam to może dać? - zapytał Kelp. - Jako pierwszemu adwokatowi Małego Pióra - wyjaśniła Dawson - przesłano mi powiadomienie o rozprawie apelacyjnej do mojego biura w Plattsburghu. A przed sądem w Albany miał pojawić się pan Schreck. Niestety przez przeoczenie zapomniałam przekazać tę informację do nowojorskiego biura pana Schrecka i kiedy pan Welles będzie przedstawiał swoje stanowisko przed sądem odwoławczym, nie będzie tam nikogo, kto wygłosiłby kontrargumenty. - Bardzo dobrze, proszę pani, bardzo dobrze - zahuczał Tyci. - Kiedy ma się odbyć ta rozprawa apelacyjna? - zapytał Guilderpost. - Właśnie się toczy - poinformowała go Dawson. - Pan Schreck dowie się o niej jutro i zażąda kolejnego posiedzenia. Powstanie opóźnienie. Dzisiaj jest środa. Nie widzę możliwości, żeby to się rozstrzygnęło w tym tygodniu. Sądzę, że macie czas co najmniej do poniedziałku, żeby rozwiązać ten problem na cmentarzu. - Nie będzie pani miała z tego powodu kłopotów? - zapytał Kelp. - Nie - odparła. - Wszyscy i tak uważają mnie za głupią, a ja bardzo skruszona będę przepraszać kogo się da. Wzruszą ramionami i pogodzą się z tym. - A zatem mamy pięć dni na znalezienie jakiegoś rozwiązania. Jestem pewna, że ktoś z was na coś wpadnie - powiedziała Małe Pióro. - A może uśpić strażników gazem? - zasugerował Irwin. - Zanim się obudzą, zamienimy nagrobki i nikt niczego nie zauważy. - Po pierwsze, oni zauważą, że spali - powiedział Kelp. - Po drugie, grób jest otwarty - powiedział Dortmunder. - Po trzecie, nie mamy żadnego gazu - powiedział Guildefpost - a ty Irwin przecież nawet nie wiedziałbyś, skąd go wziąć. - To był tylko pomysł - usprawiedliwiał się Irwin. - Ale niedobry - powiedział Dortmunder. - Skoro jednak mamy trochę czasu, to może coś wymyślimy. Dziękujemy, pani Dawson. Zapłonęła rumieńcem. - Mów do mnie, Marjorie. Zapraszam wszystkich do mnie do domu. Zamówię pizzę. 34 BENNY WHITEFISH jeszcze nigdy w życiu nie był tak przerażony. Dwie noce w nowojorskim więzieniu na wyspie Rikers, w strasznym miejscu, którego sama nazwa brzmi jak rodzaj tajemniczej kary. Jeśli nie będziesz ostrożny, spotka cię niechybnie. Benny, Herbie i Geerome, trzech indiańskich chłopczyków, nagle znalazło się w gromadzie zatwardziałych bandziorów. Mieli nadzieję, że nie zwrócą na siebie uwagi. W nocy nie spali, ponieważ musieli obserwować, co się dzieje. Czuli, jak serca im walą i podchodzą do gardła, kiedy dobiegały ich odgłosy chrapania całej tej hałastry. Zdrzemnąć mogli się tylko w dzień, kiedy tamci wstawali z łóżek i zaczynali się kręcić po swoich celach. Jedzenie nie dawało się przełknąć. Pili tylko kawę, ale przez to musieli chodzić do ubikacji, wszyscy razem. Żaden z nich nie chciał iść tam sam. Najmłodszy asystent Otisa Wellesa, bardzo drogiego adwokata z Nowego Jorku, odwiedził ich we wtorek po południu, po ich pierwszej straszliwej nocy w więzieniu, żeby oznajmić im, że następną noc też tam spędzą. Nazywał się O. Osgood Osborne i trzej zastraszeni chłopcy z dalekiego rezerwatu byli mu całkowicie obojętni. Dla niego istotna była tylko sprawa, którą trzeba załatwić i wziąć za nią honorarium, w tym także za dojazd. I nie ukrywał tego. A jednak kiedy Benny, drżąc błagał go, by wyjaśnił mu przynajmniej, co ich czeka, spełnił jego prośbę. Popełnili kilka wykroczeń i przestępstw klasy C - Benny przy tej okazji dowiedział się, że w przestępstwach, tak jak w samolotach, obowiązują klasy - i będą musieli pójść na ugodę z oskarżeniem, otrzymają wyrok w zawieszeniu lub jakiś czas pozostaną w więzieniu (w tym momencie wszyscy trzej jęknęli, czego O.O.O. nie zauważył, a przynajmniej nie zareagował). Przede wszystkim jednak należało teraz dostać się na wokandę, żeby można było stanąć przed sędzią i postarać się o zwolnienie za kaucją. Kiedy kaucja zostanie określona, wuj Roger ją zapłaci - myśl o wuju Rogerze podwajała przerażanie Bennyego - i będą mogli powrócić do rezerwatu. Opuszczą w ten sposób terytorium Stanów Zjednoczonych, co teoretycznie jest naruszeniem warunków zwolnienia za kaucją, ale pozostaną w stanie Nowy Jork, więc nie będzie problemu. O.O.O. chciał im również przekazać od wuja Rogera wiadomość, że wyprawa na cmentarz była wyłącznie ich pomysłem. Zrobili to, ponieważ są bardzo religijni i chcieli uchronić Josepha Redcorna przed dalszym spoczywaniem w nieczystej ziemi i dlatego też wybrali na jego miejsce kogoś, kto nie należał do Trzech Plemion. Badania DNA nie miały z tym nic wspólnego, a oni nawet nie wiedzą, co to jest. Nikt zatem nie namawiał ich do tego czynu i z nikim na ten temat nie rozmawiali. Czy to jest jasne? Trzech małych Indian kiwnęło skwapliwie głowami, po czym zabrano ich sprzed oblicza O.O.O. na powrót do Brygady Szatana, by mogli spędzić kolejną, bezsenną noc. Po raz drugi i ostatni spotkali się z O.O.O. w środę, o drugiej po południu, na sali sądowej w Queens, w budynku federalnym postawionym za czasów McKinleya, czyli bardzo dawno temu. Od tamtego czasu dokonywano w nim różnych przeróbek i renowacji, jak najmniejszym kosztem, aby oszczędzać pieniądze podatników i zostawić nieco dla radnego, wujka przedsiębiorcy budowlanego. Tu i ówdzie zamontowano przewody elektryczne i rury z ciepłą wodą, a nawet niedawno wywiercono otwory wentylacyjne dla klimatyzacji. W rezultacie sala sądowa wyglądała jak piwnica, choć mieściła się na drugim piętrze. Benny, Herbie i Geerome stali skruszeni za O.O.O. Gruba, mamrocząca czarna sędzina w ogóle nie podnosiła wzroku znad leżących przed nią dokumentów. Benny nie mógł zrozumieć, co ona mówi ani co się dzieje, po części z powodu sędziny i samego miejsca, ale przede wszystkim dlatego, że za nim, w ławkach dla publiczności, pośród prostytutek, alfonsów, rodziców, ludzi z bandażami na głowie i policjantów siedział też wuj Roger. A wuj Roger nie był zadowolony. Rytuał przed obliczem sądu trwał pięć minut, a rytuał przed kasą kolejne dwadzieścia. Trzech małych Indian podpisało się pod czymś, o czym nie mieli lub nie chcieli mieć pojęcia, a O.O.O. poinformował ich znudzonym głosem, co mają robić, ale nie dodał, dlaczego. Potem podał im rękę, co ich bardzo zaskoczyło, ale najpewniej też stanowiło element rytuału, ponieważ nawet przy tej okazji na nich nie spojrzał, po czym wyszedł, a na jego miejscu pojawił się wuj Roger. - Dobra robota - powiedział. Podczas drogi powrotnej, w samochodzie, wuj Roger był bardziej rozmowny. Skrupiło się to głównie na Bennym, ponieważ posadzony został obok, a Herbie i Geerome przycupnęli z tyłu niczym chórzyści. - Prosta sprawa - powtarzał wuj Roger. - To była prosta sprawa. Pójść, wykopać dziurę i zasypać. Ale nie zwracać na siebie uwagi! - Przepraszam, wuju. - Po jaką cholerę robiliście to o dziesiątej, kiedy jeszcze kręcą się tam ludzie? Byle idiota wie, że na cmentarz chodzi się o drugiej w nocy. Benny nie mógł powiedzieć prawdy, że wspólnie z Herbiem i Geeromem uznali, że chodzenie na cmentarz tak późno w nocy jest zbyt nieprzyjemne, więc odparł: - Przyjechaliśmy akurat o dziesiątej i nie pomyśleliśmy, wuju. - Nie pomyśleliście! Właśnie to mówię, że nie pomyśleliście! I świeciliście wokoło latarkami. Może jeszcze mieliście radio? - Nie! I tak przez całą drogę wuj karcił ich za bezmyślność, ale od czasu do czasu głośno zastanawiał się, co teraz zrobią, skoro przy grobie stoi straż, a przez ich głupotę sędzia wydał nakaz przeprowadzenia badań. W czasie jednej z przerw w tyradach wuja, Benny zaczął myśleć o swojej znajomości z Małym Piórem, która teraz jest pewnie załamana. Przez chwilę zastanowił się, czy to, że ona mu ufa i go lubi, mogłoby jakoś pomóc wujowi w rozwiązaniu problemu, ale w końcu uznał, że najlepiej będzie nie wspominać o znajomości z Małym Piórem. Lepiej, żeby wuj Roger się o tym nie dowiedział. Nie bądź taki wyrywny, powiedział do siebie Benny, stawiając kroczek na drodze do mądrości. Zamknij się i nie mów nic oprócz „tak jest, wuju”, „nie, wuju”, „przepraszam, wuju”. I tak zrobił. Jedno wiedział na pewno: nie chce już nigdy trafić do Rikers ani w żadne takie miejsce. 35 W MOTELU FOUR WINDS nie dostawało się takich miłych sytych śniadań, jakie podawali Gregory i Tom. W Four Winds trzeba było natomiast zakładać na siebie, co się da, wychodzić na dwór i iść przez parking do recepcji, a potem znów wejść do środka, żeby dostać się do baru, ponurego miejsca oświetlanego przez cały dzień jarzeniówkami. O 8:30 w czwartek rano Dortmunder zastał tam Kelpa i Tyciego, jak siedzieli przy stole dla sześciu osób nad filiżankami kawy. Miał niespokojną noc, ponieważ rozmyślał, co zrobić z tym zamieszaniem na cmentarzu, i kiedy pół godziny temu udało mu się przysnąć, zadzwonił Guilderpost, żeby powiedzieć, że wszyscy za trzydzieści minut spotykają się w barze, a potem jadą na południe. Trochę pomógł mu prysznic, w którym temperatura wody cały czas się zmieniała, pobudzając krążenie krwi. Chyba tylko dlatego udało mu się tu przyjść. Na powitanie wydał z siebie dziwne stęknięcie i usiadł obok Kelpa, naprzeciwko Tyciego. - Marnie wyglądasz, Dortmunder - zauważył Tyci. - Diddums - poprawił go Dortmunder. - To walijskie nazwisko. Zastanawiałem się, co możemy zrobić. Skoro mamy pięć dni, moglibyśmy czegoś spróbować. - Cztery dni - powiedział Tyci. - Jak ten czas leci - odezwał się Kelp. On też marnie wyglądał, ale Dortmunder zauważył, że tego nikt nie komentował. Kelp uśmiechnął się do Dortmundera i powiedział: - Powiedz „Chłopaki, mamy cztery dni, szykujemy występ!”. Dortmunder nie lubił zaczynać dnia od żartów. Wolał rozpoczynać go w ciszy, zwłaszcza wtedy, gdy był niewyspany. Dlatego umknął wzrokiem Kelpowi i spojrzał na papierową podkładkę służącą też za kartę dań, na której jakaś ręka postawiła kawę. - Dobra - powiedział do kawy. - Co ja jeszcze chcę? - To już zależy od ciebie, miły - powiedział mu nad uchem głos głęboki jak wieczorna whisky. Spojrzał do góry i zobaczył kobietę, która wyglądała dokładnie tak, jak kelnerka, która o ósmej trzydzieści rano zwraca się do nieznajomych „miły”. - Płatki kukurydziane. S... - zaczął. Wycelowała ołówek w przestrzeń, z grzeczności końcem z gumką, i powiedziała: - W kartonikach tam na stole, samoobsługa. - Aha. To jeszcze sok pomarańczowy. Kolejny ruch ołówka. - W dzbankach tam na stole, samoobsługa. - Aha. Dortmunder spojrzał na jej dłoń bez ołówka, w której trzymała notesik. - Tu zamawia się tylko kawę? - Jeśli chcesz, miły, zapiekankę, mogę ci przynieść. - Nie chcę zapiekanki. - Gofry, parówki, też przynoszę. - Też nie chcę. Ołówek znów się poruszył. - Tam na stole, samoobsługa - powiedziała i odwróciła się, bo właśnie weszli Guilderpost i Irwin. - Nowi klienci - powiedziała kelnerka. - Zaraz podam wam kawę, chłopaki. - To była najwyraźniej liczba mnoga od „miły”. Zanim zdążyła odejść, odezwał się Irwin. - Wiem, czego chcę. Gofry i parówki. - A ja poproszę zapiekankę z jajkami - powiedział Guilderpost. Ołówek naskrobał coś w notesiku. - Jakie jaja? - Lekko ścięte. Ołówek znów coś zapisał. Kelnerka wyglądała na zadowoloną, że trafili się jej prawdziwi klienci, a nie tylko wirtualni, jak Dortmunder. - Zaraz przyniosę wam kawę, chłopaki - powtórzyła i odeszła. Guilderpost zajął miejsce za Tycim, a kiedy Irwin chciał usiąść przy Dortmunderze, ten odezwał się: - Zaczekaj. Muszę iść do stołu. Stół samoobsługowy przygotowano chyba dla jakichś mięczaków. Pośród misek z kiwi, pojemników z jogurtem i małych kostek słodzika najbardziej męską rzeczą był tam sok pomarańczowy. Dortmunder znalazł płatki kukurydziane w malutkich kartonikach i wziął dwa. Znalazł maleńkie szklaneczki na sok i napełnił dwie. Znalazł mały dzbanuszek z mlekiem i wziął cały. Wrócił do stołu, usiadł z brzegu i zaczai otwierać kartoniki i pić ze szklaneczek. Rozrywał kartoniki z płatkami kukurydzianymi i myślał. A oni rozmawiali. - Skoro pilnują dwadzieścia cztery godzinę na dobę, to nie ma ani chwili, żeby nikogo tam nie było - zauważył przenikliwie Irwin. - W tym właśnie sęk - zgodził się Guilderpost. - Ale musimy się tam dostać - powiedział Kelp. - Musimy się tam dostać do poniedziałku i postawić na swoim miejscu nagrobek dziadka Małego Pióra. - Tam jest już dziura w ziemi - odezwał się Tyci. - Właśnie. Ten drugi grób jest rozkopany. Powinniśmy też zasypać go i doprowadzić do porządku, rozkopać nasz, a potem zamienić nagrobki - powiedział Irwin. - To zabierze z godzinę - orzekł Tyci. - Może i więcej. Nawet, jak wszyscy się za to weźmiemy. - Jedną godzinę z dwudziestu czterech, w czasie których na okrągło pilnują - dodał Kelp. Dortmunder westchnął. Ta paplanina rozpraszała go, ale była też pomocna, bo wyraźnie pokazywała, jak nie należy zabierać się do problemu. Nie chodziło o to, by zakraść się pomimo straży i doprowadzić groby do porządku. Na to było za późno. Jak zatem należy się do tego zabrać? - Kto tam pilnuje? - zapytał Irwin. - Oddziały pomocnicze? - Nowojorscy policjanci - poinformował go Tyci. - Dwóch niebieskich w wozie patrolowym, zaparkowanym tuż przy grobie. Byłem tam i widziałem. - Ja też - potwierdził Kelp. - Nie wiedziałem, Tyci, że tam byłeś. - Oni też nie - powiedział Tyci. - Mają prądnicę i reflektor. Oświetlają teren - ciągnął Kelp. - Przy tym grobie można by grać w nocny baseball. - Może udałoby się odwrócić ich uwagę? - zapytał Irwin. - Jakaś rozróba gdzieś w pobliżu. Powinni interweniować. - Zadzwonią do centrali, przyjedzie sto tysięcy innych policjantów i zwiną nas wszystkich - powiedział Kelp. - Sytuacja jest poważna - odezwał się Guilderpost. - Gdyby taka uwaga nie była poniżej mojego poziomu, powiedziałbym, że to „mogiła”. - Nie krępuj się, Fitzroy - poradził mu Kelp. - Możesz tak powiedzieć. A może spróbować od innego końca? Czy to możliwe? Dortmunder nie słuchał ich i w pewnym momencie wtrącił się: - Fitzroy, mówiłeś kiedyś o tym Internecie. Wszyscy zamilkli i spojrzeli na Dortmundera, nie wiedząc, do czego zmierza. - Tak, a co chodzi, John? - zapytał Guilderpost. - Powiedziałeś wtedy, że sprawdzałeś rodzinę Redcornów w starych książkach telefonicznych i że można to zrobić przez Internet - przypomniał mu Dortmunder. - Jeśli dane na jakiś temat są wpisane, można to znaleźć w Internecie. - A nie możesz sprawdzić, czy Burwick Moody miał jakichś potomków? - zapytał Dortmunder. Kelnerka przyniosła gofry, parówki i zapiekankę, postawiła je na stole, rzuciła dwa razy „miły” i „chłopaki”, po czym odeszła. - To jak? Możesz to sprawdzić? - dopytywał się Dortmunder. - Jeśli Moody miał jakieś dziecko, to chyba da się coś znaleźć - powiedział Guilderpost. Irwin wciąż nie rozumiał, o co chodzi. - O czym ty mówisz, John? Boisz się, że potomkowie Burwicka Moody będą się czegoś domagać? Żeby trzymać się z dala od grobu ich przodka? - Włosy - powiedział Dortmunder. Teraz miał już pewność. - Znajdujemy jakiegoś potomka Moody’go z czarnymi włosami, zdobywamy kilka jego włosów, dajemy je Małemu Pióru i kiedy będą chcieli od niej wziąć próbkę, ona da im te włosy zamiast swoich. - Wiedziałem, John, że coś wymyślisz - powiedział Kelp. - Próbki będą się zgadzać i Małe Pióro bierze pulę. - O ile uda nam się znaleźć jakiegoś potomka Moody’ego - dodał Dortmunder. Irwin roześmiał się. - Rewelacja. Absolutna dokładność testów DNA! Najpierw podkładamy lewe ciało, żeby pasowało do lewej spadkobierczyni, potem mamy fałszywe lewe ciało, a teraz chcemy znaleźć fałszywe lewe włosy. Jedna lewa próbka będzie porównana z inną lewą próbką. W tych badaniach nic nie będzie koszerne. - Właśnie o takie badania nam chodziło - zauważył Kelp. - O ile znajdziemy potomka Moody’ego - zastrzegł Guilderpost. - Postaraj się - powiedział Dortmunder. - Zrobię, co się da - powiedział Guilderpost, spoglądając na talerz. - Nie będę jadł. Muszę iść do swojego pokoju i zacząć szukać. To genialny pomysł, John. Możesz zjeść moje śniadanie, ja już idę - powiedział i wyszedł. Dortmunder zdążył już wypić swoją kawę, dwie szklaneczki soku pomarańczowego i dokończyć jeden kartonik płatków kukurydzianych. Tyci podsunął mu talerz Guilderposta. - Mało zjadłeś, Dibble. - John - poprawił go Dortmunder i spojrzał na nietkniętą porcję Guilderposta. - A niech tam - powiedział i zaczął jeść. Po chwili zjawiła się kelnerka i bez pytania dolała im kawy. Nagle spojrzała na talerz stojący przed Dortmunderem. - Trzeba było mnie poprosić, miły, to bym ci przyniosła. Dortmunder wskazał widelcem miejsce, które zajmował Guilderpost. - Pogoniło go nagle. - Tak, czasem potrafi strasznie pogonić - potwierdziła kelnerka. - Wiem coś o tym. To może potrwać. Potrwało godzinę i pięć minut. Guilderpost wrócił, uśmiechając się niepewnie, jakby nie wiedział, co myśleć o swoim odkryciu. Wszyscy zjedli już śniadanie i mieli przed sobą tylko filiżanki z kawą, której nie pili w obawie, że, kelnerka znów przyjdzie z dolewką. - No i co, Fitzroy? Znalazłeś? - zapytał Irwin. - Jakby to powiedzieć... dobre wieści i złe wieści. Dobre, bo znalazłem ją. Złe, bo nie da się do niej zbliżyć i zdobyć jej włosów. - Dlaczego? - zdziwił się Dortmunder. - Ona jest spadkobierczynią Thurbushów - powiedział Guilderpost. - Mieszka w Thurstead. - Fitzroyowi chyba się zdaje, że coś powiedział - zauważył Kelp. - Zapewne nie wiecie... - zaczął Guilderpost, ale w tym momencie zjawiła się przed nim kelnerka. - Już się lepiej, czujesz, miły? - zapytała z troską. - W pewnym sensie - odparł, nie rozumiejąc pytania. - Może napijesz się mleka, miły? - Chciałbym jeszcze raz zamówić zapiekankę. Umieram z głodu. Spojrzała na niego zdumiona. - Zapiekankę? Jaja lekko ścięte? - I kawę. Dziękuję, kotku. Kiwnęła głową i odeszła, zapominając nazwać go miłym. Guilderpost dokończył rozpoczęte wcześniej zdanie. - Zapewne nie wiecie, kto to jest Russell Thurbush. - Nie - potwierdził Dortmunder. - A ja sporo się o nim dowiedziałem kilka lat temu - powiedział Guilderpost - kiedy miałem okazję sprzedać po bardzo satysfakcjonujących cenach kilka obrazów, których autorem mógł z powodzeniem być Thurbush. - To jest malarz? - zapytał Dortmunder. - To był malarz - poprawił go Guilderpost. - Żył w latach 1901-1972 i był jedną z najważniejszych postaci szkoły Delaware River, grupy portrecistów i pejzażystów działających w okresie międzywojennym. Stał się bardzo sławny i bardzo bogaty, podróżował po Europie, malował portrety członków rodzin królewskich, zarobił mnóstwo pieniędzy, mądrze zainwestował je w okresie Wielkiego Kryzysu i kiedy przyszła druga wojna światowa i szkoła Delaware River wyszła z mody, on był już na tyle bogaty, że osiadł w Thurstead, posiadłości, którą sam sobie zaprojektował i zbudował w górach na północy New Jersey, z widokiem na rzekę Delaware. - I rodzina Moody ma z nim coś wspólnego - powiedział Dortmunder. - Russell Thurbush ożenił się z jedyną siostrą Burwicka Moody, Ellen - powiedział Guilderpost i wyjął z kieszeni kartkę z papeterii motelu, po czym naszkicował pospiesznie na niej drzewo genealogiczne. - Burwick zmarł bezpotomnie, więc zostaje rodzina jego siostry, Ellen. - A ona ma potomków - upewnił się Dortmunder. - Tak, tak - powiedział Guilderpost, studiując swoje notatki. - Same dziewczyny. Ellen i Russell Thurbush mieli trzy córki. Eileen została zakonnicą. Jak można wyczytać między wierszami, Eleanor była lesbijką. Ale była jeszcze Emily Thurbush, która mając osiemnaście lat, w 1946 roku poślubiła Allistaira Valentine’a. Miała dwie córki. Starsza, Eloise, zginęła w wieku szesnastu lat w wypadku samochodowym. Młodsza, Elizabeth Valentine, wyszła za mąż za Waltera Deigha w 1968 i z tego związku w 1970 roku urodziła się jedna córka, Viveca. Elizabeth zmarła w 1997 roku, w wieku pięćdziesięciu lat, i Viveca została jedyną dziedziczką Thurstead, gdzie mieszka ze swoim mężem, Frankiem Quinlanem i trójką ich córek, Vanessą, Virginią i Victorią. - W New Jersey - powiedział Dortmunder. - Tak. Mieszkają nad rzeką Delaware, w leśnej, górzystej okolicy ze wspaniałymi widokami, które, jak można przeczytać na stronie internetowej, Thurbush tak często uwieczniał w swych obrazach. - Czyli musimy się dostać do... - zaczął Dortmunder. - Do Thurstead - wtrącił Irwin. - Fitzroy wie, o czym mówię - powiedział Dortmunder. - Musimy się tam wślizgnąć, złapać tę Virginię czy Vivecę, wszystko jedno, zabrać jej szczotkę do włosów i zmykać. Guilderpost cały czas kręcił głową, co Dortmunderowi udawało się jakiś czas ignorować, ale w końcu Guilderpost się odezwał. - Nie. - Dlaczego nie? - Thurstead jest wpisane do rejestru miejsc o znaczeniu historycznym. Zarządza nim fundacja. Dom i teren są dostępne dla zwiedzających tylko w określonych godzinach. Oprócz obrazów o wartości setek tysięcy dolarów, pędzla Thurbusha i innych, jest tam również biżuteria, srebrne kielichy, rzadkie pozłacane sztylety i wiele innych skarbów, które Thurbush przywoził ze swoich podróży po świecie. Cały dom jest pilnie strzeżony. W jednym skrzydle mieszka rodzina Quinlan, a reszta przeznaczona jest na muzeum, ale wszystkiego pilnuje prywatna firma ochroniarska. Są też systemy alarmowe. Nie dostaniesz się do tej szczotki, John. Przykro mi. - To straszne - powiedział Irwin. - Cholernie szkoda. Byliśmy tak blisko. - Miałeś świetny pomysł, John - dodał Guilderpost - ale nie uda się go zrealizować. - John? Dlaczego się uśmiechasz? - zapytał Irwin. - Nareszcie robota dla mnie - powiedział Dortmunder. 36 PO CO CZEKAĆ W SAMOCHODZIE przygotowanym do ucieczki, skoro już nikt nie będzie uciekał? Stan Murch, krępy człowiek o szczerej twarzy i rudych włosach, siedział w czarnej hondzie accord zaparkowanej tuż obok banku. Po upływie może pięciu minut od chwili, gdy z auta wysiedli pasażerowie, zjawiły się trzy wozy policyjne. Bez sygnału. Po prostu podjechały. Dwa stanęły przed bankiem, gdzie nie wolno parkować, a trzeci przy krawężniku, przed zderzakiem hondy. Na ich widok Stan wyłączył silnik i kiedy ludzie w niebieskich mundurach zaczęli wysypywać się ze swoich wozów, zakładać czapki i wyciągać broń, Stan schował do kieszeni ogromny pęk kluczyków samochodowych i powoli wysiadł. Kiedy wokół biega tylu podnieconych ludzi z bronią, nie warto robić gwałtownych ruchów. Policjant z najbliższego samochodu spojrzał podejrzliwie na Stana, ale ten oparł się o dach hondy i wyglądał na bardzo zainteresowanego tym, co się dzieje, więc policjant porzucił podejrzenia i dołączył do swoich kolegów. Wszyscy policjanci weszli do banku, a Stan poszedł za róg ulicy. Nie znał dobrze żadnego z tych facetów i wątpił, by miał okazję poznać ich lepiej, przynajmniej w ciągu najbliższych paru lat. Ale nie powinni się spodziewać, że ich kierowca będzie nadal czekał obok wozów policyjnych, kiedy ich wyprowadzą. Mają już jedną niespodziankę, drugiej nie będzie. Bank znajdował się na samym krańcu Long Island, dlatego to policjanci z hrabstwa Suffolk dostrzegą poniewczasie kradzioną hondę accord, w której Stan siedział w skórzanych rękawiczkach - nie tylko dlatego, że to był grudzień. Gdyby policjant, który na niego spojrzał, starał się później przypomnieć sobie podejrzanego, przywołałby jedynie obraz nijakiej, bardzo bladej twarzy pod wełnianą czapką. Nawet rudych włosów nie było widać. Ale Stan i tak nie miał zamiaru przebywać dłużej w tej okolicy - i w tym hrabstwie - i dlatego, kiedy zniknął z widoku, ruszył szybkim krokiem na poszukiwanie jakiegoś samochodu. Supermarket. Z przodu i z boku asfaltowy parking. Bliżej wejścia więcej samochodów, a w dalszej części parkingu nieco mniej. To samochody pracowników, którym nie wolno zajmować lepszych miejsc, przeznaczonych dla klientów. Są teraz zajęci i nikt z nich nie wyjrzy z supermarketu, kiedy Stan będzie wybierał sobie kolejny pojazd. Zdecydował się na wóz szefa, niebieski chrysler cirrus - o wiele ładniejszy i droższy niż te wszystkie gruchoty z drugiej ręki stojące wokół niego - który udało się otworzyć już trzecim kluczykiem. Gdyby zapalając silnik zauważył, że ten cholerny wóz prawie nie ma benzyny, zostawiłby go i wziął jeden z samochodów kasjerek. Ale był zbyt zajęty innymi rzeczami, na przykład wypatrywaniem policjantów z hrabstwa Suffolk i szefa supermarketu, dlatego mrugająca kontrolka paliwa zwróciła jego uwagę dopiero, kiedy znalazł się na zjeździe na autostradę Long Island Expressway. Cholera. Do komisu używanych samochodów „Maksymilian’s”, gdzie Stan postanowił dostarczyć cirrusa, żeby nie zakończyć tego dnia na minusie, był szmat drogi. Musi wziąć benzyny za parę dolców. Trzy mile dalej były dwie wielkie stacje benzynowe, ze sklepami, myjniami i tak wysokimi słupami ogłoszeniowymi, że mogły przeszkadzać samolotom lądującym na lotnisku La Guardia. Stan zatrzymał się za najnowszym modelem mercedesa, którego kierowca, barczysty, łysy człowiek w kremowym płaszczu z wielbłądziej wełny, właśnie kończył tankować. Kiedy wysiadł z cirrusa, usłyszał charakterystyczny dźwięk ostatnich kropli wpadających do baku. Stanął przy innym dystrybutorze i zaczął czytać wszystkie informacje o rodzajach benzyny i sposobach płatności. Łysy facet założył zakrętkę na bak. Stan zdecydował się zapłacić gotówką, podobnie jak łysy, który poszedł do sklepu. Stan zaczął napełniać bak cirrusa, a potem nagle podszedł do mercedesa, usiadł za kierownicą i odjechał. Mercedes był jeszcze lepszym samochodem. I miał pełen bak. Komis samochodowy „Maximilian’s” znajdował się na ziemi niczyjej, która nie należała chyba ani do Brooklynu, ani do Queens, a z pewnością nie do hrabstwa Nassau. Za dużym parkingiem rzucał się w oczy niewielki, otynkowany na różowo budyneczek, a przed nim stały auta tak zdezelowane, że każda szanująca się budowla powinna raczej unikać tego rodzaju towarzystwa. Wokół parkingu wisiały linki z trójkątnymi plastikowymi proporczykami w jaskrawych kolorach, które miały odwracać uwagę od oferowanego złomu, podobnie jak napisy zatknięte za wycieraczkami zgromadzonych tu gruchotów: !!Superokazja!! !!Lepszy niż nowy!! !!Praktycznie darmo!! Stan March minął ten raj dla automobilowych głupców, skręcił w boczną uliczkę i po chwili wjechał na zarośnięte chwastami podwórze. Zatrzymał się przy garażach obitych białymi deskami. Wysiadł z mercedesa, przeszedł przez furtkę i po ścieżce zasypanej zeschłymi liśćmi dotarł do tylnego wejścia do różowego budynku. Wszedł do skromnego, biura wyłożonego szarą boazerią, w którym sam Max stał jak groźna bestia nad swoją sekretarką Harriet, chudą, kostyczną kobietą o zaciętej twarzy. Harriet pisała na maszynie jak robot, a Max warczał jej do ucha: - Nie chcę o was więcej słyszeć. Pieprzcie się. Maximilian Charfont. - Charfont? - zapytał Stan. - Cześć, Stan - powiedziała Harriett. - Cześć, Harriett. - Może być? - zapytał Max. - Przeczytaj mi to jeszcze raz, Harriett. Harriett zaczęła czytać list, nie wyjmując go z maszyny, a Max, postawny, starszy człowiek z obwisłymi policzkami i rzadkimi siwymi włosami, w białej koszuli i czarnej kamizelce wysmarowanej od pochylania się nad używanymi samochodami, słuchał i spacerował. Nie palił już od dawna, ale wciąż snuł się za nim jakiś eteryczny dym z cygar. - Biuro Ochrony Firm i Konsumentów, Nowy Jork. Panowie, kiedy skontaktowaliście się ze mną, wydawało mi się, że chodzi wam o dobro mojej firmy. Teraz widzę, że macie zamiar wyślizgać mnie z interesu, sprzymierzając się z malkontentami i marudami, którzy nie potrafią ani dobrze obejrzeć kupowanego samochodu, ani przeczytać standardowej umowy kupna. Agencja Royallly Mounted A-One zna tych ludzi lepiej niż wy i radzę wam sprawdzić w niej, co to za jedni. Prawo stanu Nowy Jork mi wystarczy i nie potrzebuję waszych harcerskich deklaracji, dziękuję bardzo. Na tym chciałbym zakończyć naszą korespondencję. Szczerze oddany, Maximilian Charfont. Max przestał chodzić. - Czy nie użyłem tam żadnych przekleństw? - Tak, owszem. - I co się z nimi stało? - To jest bardzo stara maszyna - zauważyła Harriett. - Z epoki wiktoriańskiej. Nie pisze brzydkich słów. Jeśli kupisz mi komputer, napiszę ci Skargę Portnoya. - Nie potrzebujesz komputera - oznajmił jej Max - a ja nie potrzebuję się skarżyć. Spojrzał na Stana i zapytał: - A ty czego chcesz? - Chciałbym zadzwonić do Mamusi, jeśli można. Max zmarszczył brwi. - Połączenie miejscowe? - Jasne - potwierdził Stan. - Myślisz, że Mamusia pojechałaby gdzieś dalej? - Nic nie myślę - powiedział Max. - Wpadasz sobie, chcesz skorzystać z telefonu, pewnie jeszcze z toalety i może masz też zamiar zostawić kilka wiadomości dla swoich bliskich? - Nie, chcę tylko zadzwonić - odparł Stan. - A na tyłach domu stoi mercedes, który mógłby ci się spodobać. - Aha. - Z pełnym bakiem - powiedział Stan do pleców Maksa. Harriet włożyła do maszyny jakiś formularz i z pasją zaczęła znów uderzać w klawisze. - Zadzwoń stamtąd, dobrze? - powiedziała. Czyli z drugiego biurka. - Oczywiście - zgodził się Stan, usiadł przy biurku numer dwa i wybrał numer telefonu komórkowego matki, który woziła ze sobą w taksówce, żeby mogli być w stałym kontakcie. - Halo! - Nie krzycz tak, Mamusiu. - Muszę krzyczeć, bo stoję za betoniarką. - Chcesz, żebym zadzwonił jeszcze raz? - Co? - Czy mam zadzwonić później? - Nie, już dobrze - powiedziała znacznie ciszej. - Przestało się kręcić. Jak ci poszło na Long Island? - Właśnie w tej sprawie... - Zaczekaj, mam kurs! - Dobra. Musiała położyć telefon na przednie siedzenie, gdzie zawsze walały się gazety i pozostałości po jedzeniu na wynos. Stan usłyszał jakiś męski głos, a potem głos Mamusi. - Proszę bardzo. - Po kilku chwilach znów wzięła telefon, bardzo ucieszona. - JFK - powiedziała. - Wszystko trochę inaczej się ułożyło - powiedział Stan. - Na Long Island? - Nie udało się. Wszyscy pozostali omawiają teraz tę sprawę z władzami, rozumiesz? - Aha. - Czyli będę jednak w domu na kolacji. - Nie, nie możesz - powiedziała. - Dlaczego? - Dzwonił John. Chce się spotkać w „O.J.”. O szóstej. - No dobrze - powiedział Stan. - Jestem teraz w „Maximilian’s”. Jak będziesz wracać z lotniska, wstąp po mnie i razem pojedziemy do „O.J.”. - Nie daj Maksowi się oszukać. - Ależ skąd - powiedział Stan i odłożył słuchawkę. - No i jak? - zapytał Maksa, który właśnie wrócił, ciągnąc za sobą wspomnienie zapachu cygarowego dymu. - Atrakcyjny, co? - Zależy dla kogo. To świeży towar? - upewnił się Max. - Zdążyłbyś w tym czasie najwyżej usmażyć jajecznicę - powiedział Stan. - Tak właśnie myślałem. A to oznacza - wyjaśnił Max - mnóstwo roboty, wymianę części, przebijanie numerów, wystaranie się o dobre papiery. To wszystko kosztuje, Stanley, i zabiera czas. Chłopaki w warsztacie będą się musieli oderwać od swojej roboty. Nie wiem nawet, czy chcę w to wejść. Ale znam cię i lubię, i wiem, że chcesz to szybko załatwić... - Wcale nie - powiedział Stan. - Mamusia ma kurs na lotnisko i zabierze mnie, wracając. Mamy więc kupę czasu, żeby to spokojnie obgadać. Dobrze się złożyło, prawda? - To widać mój szczęśliwy dzień - burknął Max. Zadzwonił telefon. Harriet podniosła słuchawkę. - Tu komis „Maximilian’s”. Caroline przy telefonie. Bardzo mi przykro, ale pan Maximilian już u nas nie pracuje. Jest na emeryturze, w Mińsku. Tak, przekażę. - Odłożyła słuchawkę i wróciła do pisania na maszynie. - To ten z maczetą - powiedziała. 37 KIEDY DORTMUNDER wszedł do „O. J. Bar & Grill” na Amsterdam Avenue, cztery minuty przed szóstą, Rollo, zwalisty, łysiejący barman malował właśnie jakąś białą pianką, a może kremem do golenia, świąteczny napis „MERY XM” na zakurzonym lustrze za ladą, a klienci zgromadzeni na końcu baru zastanawiali się nad imionami reniferów świętego Mikołaja. - Flasher, czy coś w tym stylu, nie, Lancer, nie... - mówił pierwszy klient. - Nie, zaczekaj chwilę - powiedział drugi klient. - Jedno z tych dwóch się nie zgadza. Dortmunder stanął przy ladzie na wprost Rollo, który w skupieniu, z wysuniętym nieco językiem, malował ukośną kreskę obok M. - Tak? A które? - zapytał pierwszy klient. - Chyba Flasher - powiedział drugi. W tym momencie wtrącił się trzeci klient. - Nie, Lancer. Roiło zaczął malować drugą nóżkę kolejnej litery. - Czyli że oba są złe? - zażądał wyjaśnień pierwszy klient. Czwarty klient, który obcował ze sferami niebieskimi lub z butelkami stojącymi na ladzie zrobił głęboki wdech, najwyraźniej pierwszy raz od kilku dni, i powiedział: - Rupert. Wszyscy klienci spojrzeli na niego, a Rollo zaczął malować poziomą kreskę. - Jaki Rupert? - zapytał drugi klient. - Renifer Rupert - powiedział czwarty klient. Trzeci klient zawołał z najwyższą pogardą w głosie: - Zaraz, zaraz, chodzi wam o tego z czerwonym nosem? - Tak! - To nie jest renifer! - poinformował go trzeci klient. - Naprawdę? - czwarty klient już całkowicie oprzytomniał. - To dlaczego nazywają go Rupert Renifer? - To nie jest jeden z tych reniferów - wyjaśnił trzeci klient. - To nawet nie jest Rupert - powiedział trzeci klient. - To Rodney, Rodney Czerwononosy... - Nie powinni pozwolić mu występować, chyba że we mgle. - Sam jesteś przymglony - oznajmił trzeci klient, celując palcem w czwartego. - Hej, ty! Jak mam to rozumieć? - krzyknął czwarty klient. Rollo dodał niezwykle staranny apostrof z prawej strony XMA i przerwał, by przyjrzeć się swojemu dziełu. - Jak chcesz - oświadczył trzeci klient. Czwarty klient popadł w głęboki namysł. Rollo pokręcił głową i spojrzał na Dortmundera. - Co słychać? - powiedział. - W porządku - odparł Dortmunder. Rollo potrząsnął puszką. - Teraz zostało mi najtrudniejsze. Same łuki. - R wyszło ci bardzo dobrze - powiedział Dortmunder. Rollo ucieszył się. - Ma się to czucie w ręku. - Jeden z nich chyba nazywa się Dopey - powiedział drugi klient. - Tak - potwierdził trzeci. - Wiem, który. - Kolejne dwa to zdaje się Masher i Nixon - dodał pierwszy. - Nixon! - prychnął trzeci. - Jego jeszcze nie było wtedy na świecie! - No to Masher i jakiś tam. - Donner - powiedział drugi klient. - Wiem, że tam jest Donner. - Nie, nie - zaoponował pierwszy. - Donner to miejsce, gdzie jedli ludzi. Wszyscy zainteresowali się. - Kto jadł ludzi? - zapytał czwarty klient, który postanowił nie wnosić skargi w sprawie „przymglonego”. - Jacyś inni ludzie - wyjaśnił pierwszy. - Utknęli w autobusie, w śniegu. - Nie, to nie był autobus - powiedział trzeci. - Wiem, o czym mówisz, to było dawno temu. W jednym z tych wozów osadniczych. - To nie był wóz osadniczy, ale kombi. Kiedy Rollo zaczął malować ostatnią literę, odezwał się pierwszy klient: - Kombi? Jeśli to było za dawno na autobus, to skąd wzięli kombi? - Nie mam pojęcia, Mac - odparł drugi klient. - To twoja opowieść. Kiedy Rollo skończył malować napis, pierwszy klient zawołał: - Pomyliłeś się, Rollo! Roiło popatrzył na klienta, a potem na swój napis. MERY XMA’S. Nie wyglądał na zmartwionego. - Gdzie? - „Merry” pisze się przez „a”*. [Poniżej następuje gra słów oparta na zbieżności fonetycznej „merry” (wesołe), „marry” (poślubić) i Mary (imię), przyp. tłum.] - Czyś ty zgłupiał? - odezwał się trzeci klient. - Przez „a” pisze się tylko wtedy, gdy bierze się ślub w święta. - I jeśli ona ma tak na imię - dodał czwarty klient, wywołując całkowitą konsternację. Rollo odstawił puszkę. - Myśl jest ważna, a nie litera. - Oczywiście. - Chcesz iść na zaplecze? - Tak. Wezmę jeszcze jednego burbona, wódkę, czerwone wino, piwo i sól. Mamusia też chyba wypije piwo. - Na pewno - potwierdził Rollo. Jako na wskroś profesjonalny barman, rozpoznawał swoich klientów po wyborze trunków. - Naleję ci drugiego burbona i przyślę wszystkich na zaplecze, jak przyjdą. Ty jesteś pierwszy. - Ja ich zaprosiłem - powiedział Dortmunder. Kiedy Rollo poszedł po szklanki, lód i butelkę z etykietką „Amsterdam Liquor Store Bourbon - Nasza Marka”, klienci zaczęli się spierać, które imię brzmi lepiej: Mary czy Ulisses. Uznano, że jednak Ulisses, bo tak miał na imię generał Grant. A nawet jeśli nie lepiej, to poważniej. Roiło przyniósł okrągłą metalową tacę z napisem „Rheingold Beer”, a na niej dwie zwykłe szklanki do wody, kamienną miseczkę z kostkami lodu i rzekomego burbona, który pomimo śmiałych twierdzeń na etykietce był błotnistym, brązowym płynem wyglądającym jakby go znaleziono w jednej z rzek Azerbejdżanu. - Zajrzyj do mnie przed wyjściem - powiedział. - Oczywiście - odparł Dortmunder. - Wesołych świąt. Wziął tacę i przeszedł obok klientów, których większość miała już zupełną pewność, że Nerdy nie był jednym z siedmiu krasnoludków. Dortmunder poszedł korytarzem, mijając po drodze drzwi ozdobione metalowymi sylwetkami psów z napisami „Pointery” i „Setery”, kabinę telefoniczną z nową słuchawką, i przez zielone drzwi na samym końcu wszedł do niewielkiego kwadratowego pokoju z betonową podłogą. Całe ściany od dołu do góry zastawione były skrzynkami z alkoholem, a na środku stał zniszczony okrągły stolik, którego blat pokryty był niegdyś zielonym suknem, ale zardzewiał i wyglądał jakby wylano na niego burbona Amsterdam Liquor Store i pozostawiono do wyschnięcia. Wokół stolika stało sześć drewnianych krzeseł. Kiedy Dortmunder otworzył drzwi, w pokoju było ciemno, ale gdy przekręcił kontakt, wnętrze nagle ożyło, oświetlone jedną gołą żarówką zwisającą nad stołem z blaszanego krążka na długim czarnym kablu. Dortmunder obszedł stół dookoła i usiadł na krześle naprzeciwko drzwi. Ten, kto pierwszy przychodził, zawsze zajmował to miejsce. Postawił tacę na stole, powiesił kurtkę na oparciu swojego krzesła, a następnie włożył dwie kostki lodu do jednej ze szklanek, zalał je błotnistym płynem, wziął łyk i rozejrzał się z zadowoleniem po pokoju. Niewielki, zagracony, bez okien. Co za miłe miejsce. W drzwiach pojawił się Tyci Bulcher. W ręku trzymał ledwie widoczną szklankę z czymś, co przypominało napój wiśniowy, ale nim nie było. - Coś masz na twarzy, Dortmunder - powiedział. Dortmunder dotknął swojego policzka. - Pobrudziłem się? - Nie - odparł Tyci, stawiając szklankę przy miejscu obok Dortmundera. - To wyglądało prawie jak uśmiech. - Rzucił swój szynel z pierwszej wojny światowej na podłogę i usiadł. - Skąd taka radość? - zapytał. - To do ciebie niepodobne. - Chyba właśnie pomyślałem sobie, że w końcu wiem, co robię. A może po prostu jestem w miejscu, gdzie przynajmniej powinienem wiedzieć, co robię. A może to dlatego, że nie będzie tu Fitzroya i Irwina. - A kto będzie oprócz nas? - zapytał Tyci. - Kelp, Stan March i chyba Mamusia. Tyci rozejrzał się wokół. - Przyszedłeś wcześniej i słusznie, a ja jestem o czasie. - Ja też - powiedział Kelp, wchodząc i wymachując szarą kopertą. - Przyniosłem to. Egzemplarz dla każdego. Usiadł po prawej strome Dortmundera, położył przed sobą kopertę, zdjął kurtkę i sięgnął do tacy po szklankę. - A March się spóźnia - zauważył Tyci, znany z tego, że nie lubi niepunktualnych ludzi. - Byłbym na czas - dobiegł głos z korytarza - gdybyśmy pojechali tą drogą, co mówiłem. - Stan March wszedł żwawym krokiem. - Ale nie. Jak mówią, trzeba słuchać się mamusi. I źle mówią. - Skąd miałam wiedzieć, że przed nami zdarzy się wypadek? - powiedziała Mamusia, wchodząc za synem. Oboje mieli ze sobą butelki z piwem, a March niósł też sól. Jako kierowca musiał się ograniczać z piciem i zanim wypijał swoje piwo, opadała piana, dlatego od czasu do czasu wsypywał do niego trochę soli, żeby znów się wzburzyło. - Nie chodzi o wypadek, ale o Atlantic Avenue - powiedział, stawiając szklankę i sól obok Kelpa. - Witam wszystkich - powiedziała Mamusia, siadając przy Tycim. - Każda religia i nacja - ciągnął Murch, zdejmując kurtkę - ma w grudniu jakieś wielkie święto czy coś w tym rodzaju. Przy Atlantic Avenue w Brooklynie są trzy centra handlowe specjalnie dla tych różnych nacji i wszyscy oni w grudniu robią tam zakupy, ale nawet jeden z miliona ludzi, którzy przyjechali tu z tysiąca miejsc, o których się nawet nie słyszało, nie nauczył się jeździć samochodem. - Czy możesz zamknąć drzwi? - poprosił Tyci Mamusię. - Oczywiście. To przez wypadek - powiedziała i poszła zamknąć drzwi. - Jeśli ktoś jedzie przez Atlantic Avenue w grudniu to tak, jakby nie chciał nigdzie dojechać - oświadczył March. - Już dobrze - Tyci machnął ręką. - Wcale tak bardzo się nie spóźniłeś. - Jak się jest posłusznym synem, to takie są skutki - upierał się March. Głos zabrał Dortmunder. - Przedstawię sytuację, żeby March i Mamusia wiedzieli, o co chodzi. Jest pewne miejsce, dużo towaru, na zadupiu, i musimy stamtąd wziąć trochę włosów ze szczotki. Albo z grzebienia. Murch i jego matka nadal patrzyli na Dortmundera, który jednak najwyraźniej skończył mówić. - To tyle? Mamy już wiedzieć, o co chodzi? - zapytał March. - Chyba nie czuję się w pełni poinformowana - powiedziała Mamusia. - A ty, Stanley? Murch, który zapomniał już o grozie Atlantic Avenue, pokręcił głową. - Nie, Mamusiu. Zupełnie nie. Dortmunder westchnął. - Mamy opowiadać wszystko o DNA, Indianach i tak dalej? - Chyba tak - powiedziała Mamusia. - Inaczej się nie połapię - dodał Murch. - To ja spróbuję jakoś krótko, John - zaproponował Kelp. - Proszę bardzo - zachęcił go Dortmunder. - John, Tyci i ja spiknęliśmy się z pewnymi ludźmi, którzy przygotowali numer w rodzaju Anastazji, i potrzebujemy odpowiedniej próbki DNA, którą można znaleźć na grzebieniu tam, gdzie są też różne cenne rzeczy, dlatego kiedy się tam znajdziemy, możemy wziąć wszystko. - Brzmi nieźle - zauważył Murch. - Owszem - dodała Mamusia. - Wystarczy? Zadowoleni? - zapytał Dortmunder. - Tak, teraz wszystko jasne - potwierdziła Mamusia. - Mam tutaj materiały ze strony internetowej Thurstead - oznajmił Kelp, otwierając przyniesioną kopertę. - W kolorze i za darmo. To nowy sposób na przeprowadzenie rozeznania. Wszyscy możemy teraz popatrzeć sobie na to miejsce. Na pierwszej stronie było bardzo ładne kolorowe zdjęcie imponującej rezydencji w nieco orientalnym stylu, zbudowanej z kamiennych bloków różnych rozmiarów i kolorów. Jedna ściana na przykład była różowoczerwona, a druga w kolorze zielonego groszku. Zdjęcie robiono w lecie i nad wszystkimi oknami zwieszały się fioletowo-złote markizy. Okna miały różną wielkość i kształty, a w niektórych widać było kolorowe szyby. Cały budynek pokryty był brązowym gontem, wznoszące się nad dachem trzy cebulaste kopuły pomalowano na różne odcienie granatu, i wszystko to jakoś pasowało do siebie, zapewne dlatego, że kolory były stonowane i spokojne. - Ale odlot - uznała Mamusia. - Nie pamiętam, żebym tamtędy przejeżdżał - powiedział Murch. - Gdzie to jest? - W Jersey - poinformował go Kelp. - Za rzeką Delaware. Jak spojrzysz na podpis pod zdjęciem, to zobaczysz, że tam jest park narodowy Delaware. - Pilnują tego strażnicy przyrody? - zapytał Murch. - Nie. Ten dom był tam wcześniej. Przeczytaj na drugiej stronie. Jest bardzo ładna - powiedział Kelp. Wszyscy przeczytali o tym, że Russell Thurbush, sławny malarz zaprojektował i zbudował dom na wzgórzu z widokiem na rzekę Delaware, że gromadził tam dzieła sztuki i inne cenne przedmioty, które przywoził z zagranicznych podróży, że wpisano to miejsce do rejestru miejsc o znaczeniu historycznym, i że opiekuje się nim fundacja kierowana przez prawnuczkę Thurbusha i jej męża, Vivecę i Franka Quinlanów, którzy tam mieszkają. Większość pomieszczeń na dole jest dostępna do zwiedzania z przewodnikiem, od kwietnia do listopada. - Czyli teraz jest zamknięte - zauważyła Mamusia. - To kolejny powód, żeby rozpoznać sytuację przez Internet - powiedział Kelp. Druga strona, jak zapowiedział Kelp, była bardzo ładna. Obok tekstów poświęconych sztuce, historii i architekturze był tam też akapit dotyczący zabezpieczeń: Fundacja Thurstead sama dba o bezpieczeństwo rezydencji, ale pomaga jej też policja stanowa z New Jersey. Wokół domu rozmieszczono reflektory z czujnikami ruchu, a na okolicznych drzewach zamontowano kamery, które cały czas przekazują obraz do dyżurki znajdującej się tuż przy domu. - Jak wam się to podoba? - zapytał Kelp. - Sami opowiadają, jakie mają zabezpieczenia. - Ale nie piszą, co jest wewnątrz - powiedział Tyci. - Strona trzecia. Druga strona była niemal całkowicie zadrukowana z jednym tylko zdjęciem fajki wodnej, która stanowiła część łupów zdobytych przez Thurbusha, ale połowę trzeciej strony zajmowała fotografia sali tak zapchanej obrazami w wielkich ramach, futrzanymi dywanami, bibelotami, ozdobnymi meblami i lampami, że oko z ulgą przesuwało się na następujący tekst: Pokoje prywatne zostały zmodernizowane, ale sale dostępne do zwiedzania wciąż wyglądają tak, jak w czasach Thurbusha. Dom ogrzewany jest ciepłym powietrzem i w pomieszczeniach tych nie ma nawet elektryczności. - Wszystkie zabezpieczenia są na zewnątrz - powiedział Dortmunder. - Ale całkiem niezłe - zauważyła Mamusia. - Reflektory z czujnikami, kamery na drzewach. Może powinniśmy wybrać się tam w kwietniu, kiedy będzie można to wszystko obejrzeć z bliska. - To jest właśnie problem - powiedział Dortmunder. - Zwykle tak bym zrobił, odwiedził takie miejsce raz czy dwa, może pstryknął kilka zdjęć. Tylko dlatego oglądam te wynalazki Andy’ego z Internetu, że mamy nieprzekraczalny termin. - Rozumiem, że przed kwietniem - powiedziała Mamusia. - Owszem - potwierdził Dortmunder. - Dzisiaj jest piątek, a my musimy mieć tę próbkę włosów do poniedziałku. - O rany. Chcesz to zaplanować, przygotować i zrobić w ten weekend? - zapytała. - Nie, nie chcę - powiedział Dortmunder - ale nie mamy innego wyjścia. - No to nie wiem, czy nam się uda - odezwał się Murch. - Może będziemy mieli szczęście - powiedział Dortmunder i rozejrzał się po zebranych. - Aż nie mogę uwierzyć w to, co powiedziałem. - Też jestem trochę zdziwiony - zauważył Kelp. - A może jednak - powiedział Dortmunder. - Oglądałem prognozę pogody, taką zwykłą, w telewizji, i okazuje się, że z Pensylwanii przyjdzie do nas w niedzielę pierwsza zimowa burza. Potężna. - To ma być szczęście? - zapytał Murch. - Jeszcze burza do tego wszystkiego? - Właśnie tak - powiedział Dortmunder. - Wiesz, co się dzieje, kiedy na takim odludziu szaleje burza śnieżna? Wysiada prąd. I nikt się tym nie przejmuje. 38 POGODA W NOWYM JORKU jest zawsze taka, jaka była dwa dni wcześniej w Cleveland, dlatego w sobotę rano, kiedy Kelp i Murch przylecieli z lotniska La Guardia w Nowym Jorku na lotnisko Hopkins w Cleveland, napotkali po drodze burzę, która nękała właśnie Pittsburgh, i wylądowali w wyczerpanym mieście, gdzie pojazd, który mieli zamiar pożyczyć, nie był już nikomu potrzebny. Parking komunalny, na który się wybrali, był opuszczony. Służby miejskie właśnie zakończyły dwudziestosiedmiogodzinną walkę ze śnieżną burzą i pracownicy leżeli już w łóżkach z budzikami przy uchu. Kłódki na bramie ogrodzenia parkingu nie stawiły większego oporu Kelpowi i Murchowi, którzy weszli, i zaczęli się rozglądać wśród śmieciarek, pługów śnieżnych, karawanów i dźwigów, aż w końcu znaleźli to, o co im chodziło. Był ogromny, z wielkimi kołami i czerwony. Miał też wiele żółtych, białych i czerwonych światełek zamontowanych w różnych miejscach. Kiedyś służył do wywozu śmieci na wysypiska, ale później przerobiono go na piaskarkę. Z przodu zamocowano wielki żółty pług śnieżny w kształcie litery V, a w podwoziu rurki, którymi można było wysypywać na drogę sól i piasek. Z tyłu pojazdu były dwuskrzydłowe metalowe drzwi, które otwierały się na zewnątrz, by umożliwić dostęp do wszystkich mechanizmów. Ten, kto ostatnio kierował piaskarką, był zbyt zmęczony, żeby uzupełnić paliwo, kiedy odstawiał ją na parking, dlatego Kelp i Murch musieli sforsować jeszcze jedno zabezpieczenie na pompie, żeby komputer nalał im benzynę. Zjedli jeszcze szybki lunch i przed pierwszą byli już w drodze. Z Cleveland do Port Jervis na granicy stanów Nowy Jork, New Jersey i Pensylwanii jest około czterystu mil. W normalny dzień, normalnym samochodem, jadąc drogą międzystanową numer 80, zrobiliby tę trasę w niespełna sześć godzin, ale to nie był normalny samochód i wszystko wskazywało na to, że nie będzie to również normalny dzień. Burza, którą napotkali wcześniej w powietrzu, teraz utrudniała im jazdę. Ale z drugiej strony trudno o lepsze koła, jeśli zamierza się jechać w takich warunkach. Dogonili ją w zachodniej Pensylwanii, w chwili, gdy przekraczali rzekę Allegheny. Niebo w Ohio było po burzy blade, niemal kremowe, a słabe promienie zimnego słońca odbijały się w śniegu. Kiedy minęli Youngstown i wjechali do Pensylwanii, słońce znikło zupełnie, niebo poszarzało, a śniegu było wyraźnie więcej. Na wschód od Allegheny niebo zrobiło się jeszcze ciemniejsze. Widzieli, jak wiatr wygina gałęzie drzew, a śnieg zaczyna wirować w powietrzu. Pół godziny później jechali już w burzy i Murch włączył wszystkie światełka jakie miała piaskarka. Samochody ślizgały się, ciężarówki zatrzymywały się na poboczach, widzialność spadła niemal do zera, śnieg był wszędzie, na ziemi, w powietrzu, na niebie, a oni jechali najwyżej trzydzieści mil na godzinę. - Chyba pora, żebyśmy się zastanowili, jak opuszcza się ten pług - odezwał się Murch. 39 DZIEWCZYNKI bardzo żałowały, że burza śnieżna wypadła w weekend, kiedy szkoła i tak jest zamknięta. - Nie marudźcie - powiedziała im Viveca. - Jutro będziecie miały świetną zabawę na górce. - We wtorek też byłaby świetna zabawa - odparła Victoria. Spieranie się z nimi nigdy nie miało sensu. - Mam dużo pracy - powiedziała Viveca i była to prawda. - Idźcie do szopy i weźcie tobogan, sanki i śniegowce. Zanieście wszystko do dyżurki. Kto ma tam dzisiaj służbę? - Matt - powiedziała Vanessa i wszystkie trzy dziewczynki zachichotały. Spośród wszystkich ochroniarzy on wydawał im się najbardziej atrakcyjny. - Poproście Matta o pomoc - powiedziała Viveca. - Ale nie dokuczajcie mu. Znów zachichotały i pobiegły do kuchni. Jest niedzielne, wczesne popołudnie, nadciąga burza, one siedzą tu na odludziu, a Viveca nie sprawdziła wcześniej, jakie zapasy się kończą. Jak zwykle czekała z tym do ostatniej chwili. Frank zawsze pamiętał o takich drobiazgach. Cholerny pedant. Viveca i pani Bunnion, gosposia, siedziały przy stole w kuchni. Pani Bunnion miała pojechać do Port Jervis na zakupy, ale chciała zrobić to przed zapadnięciem zmroku i nadejściem burzy, dlatego lista zakupów powstawała w dużym pośpiechu. - Mleko - powiedziała Viveca. - Mamy - odparła pani Bunnion. - Lepiej nie kupować za dużo tego, co się łatwo psuje, bo prąd może wysiąść. - Lodówka ma własne zasilanie - zauważyła Viveca - ale chyba masz rację, nie powinniśmy gromadzić za dużo. - Płatki. Tego nam brakuje. I kup jakąś smaczną zupę na jutrzejszy lunch. - Tak, proszę pani. Stosunki między nimi układały się całkiem dobrze, choć nie tak dobrze, jak przed odejściem Franka. Viveca wiedziała, że pani Bunnion uważa ją za roztrzepaną, co miało znaczenie zwłaszcza teraz, kiedy nie było mężczyzny, który trzymałby wszystko w garści, i przyznawała jej rację, ale tu było tyle roboty, nawet w zimie, kiedy nikt nie zwiedzał domu. Zwłaszcza, że nadciągała burza. Thurstead był jedynym domem, jaki znała Viveca. Urodziła się tu jako Viveca Deigh, córka Waltera i Elizabeth Deigh, wnuczka Emily i Allistaira Valentine i prawnuczka Russella Thurbusha, który zbudował tę wspaniałą rezydencję, a następnie zostawił swoim potomkom niekończące się zadanie opiekowania się nią. W pewnym sensie było to łatwe życie. Fundacja łożyła na utrzymanie muzeum i oprócz dachu nad głową, dawała też dochód dla rodziny. W sezonie różni ochotnicy pracowali nieodpłatnie jako przewodnicy wycieczek i kasjerzy, więc rodzina nie musiała nigdy oglądać nikogo z tysięcy zwiedzających, którzy co roku przewalali się przez parter domu. Renoma Russella Thurbusha oznaczała też, że członkowie jego rodziny byli mile widziani w elitach Nowego Jorku i Filadelfii. Gdyby jej na tym zależało, Viveca mogłaby co tydzień uczestniczyć w otwarciu jakiegoś muzeum. Ale jednocześnie - Frank musiał odczuwać to silniej niż ona - Thurstead był swego rodzaju więzieniem o łagodnym rygorze, bezterminową służbą. Frank miał dyplom MBA, ale nie było tu dla niego biznesu do prowadzenia, ponieważ wszystkim zajmowała się fundacja. Rodzina nie mogła nigdy wyjechać na dłużej z domu i nie wolno im było też na własną rękę dokonywać w nim żadnych przeróbek czy modernizacji, jakie typowe rodziny na ogół robią w swoich typowych domach. Nic dziwnego zatem, że Frank chciał mieć własne mieszkanie w Nowym Jorku, i własną pracę w Standard Chemicals, oraz własne życie, które aktualnie dzielił, jak sądziła Viveca, z pewną kobietą o imieniu Rachel. Ich próbna separacja trwała już drugi rok. W ciągu roku Frank często ich odwiedzał w Thurstead, a w lecie dziewczynki jeździły do niego do Nowego Jorku. Viveca zdawała sobie sprawę, że Frank nie kłamał, mówiąc że zostawił nie tyle ją, co Thurstead, ale przecież, do cholery, czuła się zostawiona. - Nic więcej nie przychodzi mi do głowy - powiedziała, podsuwając listę zakupów pani Bunnion. - Damy sobie radę - powiedziała pani Bunnion, wzięła listę i wyszła. Damy sobie radę. Viveca wstała od stołu, czując się trochę niewyraźnie, być może z powodu zbliżającej się burzy. Przeszła do salonu z wielkimi oknami i widokami, które tak zachwyciły niegdyś Russella Thurbusha. Czterysta akrów ziemi należące do fundacji obejmowało cały wschodni stok góry i teren na południe od niego. Okna salonu wychodziły na zbocze ostro spadające wprost do głębokiego wąwozu rzeki. Po drugiej stronie widać było już skaliste oblicze Pensylwanii. Czerwony ford explorer pani Bunnion pojawiał się i znikał, zmierzając krętą drogą do wjazdu na autostradę. W jednym z okien salonu wprawiono bładożółtą szybę, dzięki której nawet w taki dzień jak dzisiaj było pogodnie. Przez to okno czerwień explorera wydawała się jaskrawsza, a czerń drzew głębsza. Viveca westchnęła. Damy sobie radę. Damy sobie radę, ponieważ nic się nigdy nie wydarzy. Ciekawe która z jej córek zostanie skazana na to życie? Czuła się jak księżniczka z bajki zamknięta w wieży, na co dla samotnej matki z trójką dzieci było raczej za późno. Jej książę raz już ją uratował, ale teraz mieszkał w Nowym Jorku z kobietą o imieniu Rachel. A znad Pensylwanii nadciągały burzowe chmury. 40 BURZA DOTARŁA DO PORT JERVIS o ósmej wieczorem, ale Kelpowi i Murchowi to się nie udało. Dortmunder, Tyci i Mamusia wynajęli pokoje w motelu na południowych obrzeżach miasta, który, jak zapewnił ich recepcjonista, zapełni się narciarzami, jak tylko przejdzie ta burza. - Wtedy już nas tu nie będzie - oznajmił mu Dortmunder. Zjedli wczesną kolację w pobliskiej restauracji, po części dlatego, by mieć to już z głowy, kiedy przyjadą Kelp i Murch, ale głównie z tego powodu, że Mamusia „wkurza się”, jeśli Murch nie zje wcześnie kolacji, a nikt nie chciał, żeby Mamusia była wkurzona. Przed ósmą, tuż przed nadejściem burzy, zgromadzili się w pokoju Dortmundera, opłaconym kartą kredytową wystawioną na nazwisko Livingston Van Peek, i czekali na Murcha i Kelpa. Czekali. W motelu była telewizja kablowa, więc nie musieli oglądać już programów ogólnokrajowych, ale z kolei trudno im było znaleźć coś, co odpowiadałoby wszystkim. Siedzieli zatem przed telewizorem i patrzyli bez szczególnego zainteresowania na różne programy. Od czasu do czasu ktoś, kto miał najbardziej dosyć, tego co właśnie oglądali, wstawał, podchodził do okna i mówił „Ale śnieży” lub „Ciągle sypie” lub „Zobaczcie, jak kurzy. Nie wyznaczyli sobie żadnego terminu, ale było po prostu nudno. Wystarczy, że Kelp i Murch zjawią się przed świtem, co najmniej godzinę przed świtem, a wszystko będzie mogło przebiec zgodnie z planem. Mieli zamiar odciąć prąd i telefon w Thursetad. Wiedzieli, że taka rezydencja na pewno ma też własny generator, ale generatory tego typu nie są w stanie dostarczyć dość prądu nawet na potrzeby zwykłego domu. Do czego zatem w Thurstead wykorzystają tę odrobinę zasilania? Lodówka, hydrofor, zapalniki w piecach, kilka lamp. Umieszczone na zewnątrz czujniki ruchu mogą pozostać włączone, ale raczej nie. A gdyby nawet, nie miało to znaczenia. Plan zakładał, że zostaną dostrzeżeni z domu. Ale prąd i telefon będą wyłączone, co oznaczało, że dyżurka ochroniarzy zostanie zamknięta, a wszyscy przebywający w Thurstead zgromadzą się na mniejszej niż zwykle przestrzeni. O to właśnie chodziło Dortmunderowi, a przynajmniej taki był plan. O jedenastej wieczór zrezygnowali z dobrodziejstw telewizji kablowej, żeby obejrzeć wiadomości lokalne, które w całości poświęcono szalejącej burzy. Pokazywano dramatyczne obrazy drzew leżących na samochodach, nieustraszonych reporterów, którzy smagani śnieżycą mówili wprost do widza, krążące pługi śnieżne, ambulanse mrugające czerwonymi światłami i jakiegoś wesołka, który informował o warunkach narciarskich. O jedenastej czterdzieści dwie, jak wskazywał zegarek przykręcony do stolika przy łóżku, zadzwonił telefon. Dortmunder odebrał, a w słuchawce odezwał się głos Kelpa. - Muszę przyznać, że to była niezła zabawa. - Ale trochę was przytrzymało. - Trzeba było widzieć, co działo się z innymi. - Wszystko gotowe? - Tak. Kiedy wyjdziecie, idźcie do końca uliczki. Zaraz tam będę. - Dobrze. Kelp i Murch nie mogli zatrzymać się w tym motelu, ponieważ nie mieli pojazdu, który mogliby wpisać w kartę, a skoro nie mieli pojazdu, jak się tu dostali? Dlatego Kelp poszedł do recepcji, żeby skorzystać z telefonu, i teraz mieli spotkać się na zewnątrz. Później, po skończonej robocie, Kelp nielegalnie zamieszka w pokoju Dortmundera, a Murch u Tyciego. - Weź ze sobą jakiś smar. Tylne drzwi nam skrzypią - powiedział Kelp. - Dobrze. - I nożyce. - Do cięcia drutów? Już nie potrzeba - oznajmił Dortmunder. - Ale musimy przeciąć te... wiesz. - Pół godziny temu powiedzieli w wiadomościach, że w tej okolicy nie ma prądu i wysiadły telefony. Burza odwaliła za nas robotę. 41 DZIEWCZĘTA chciały koniecznie zobaczyć tego wieczoru w telewizji „Nowe przygody Marii Dziewicy i siedmiu krasnoludków na biegunie północnym”, które zaczynały się o ósmej, ale ledwie krasnoludki wsiadły do nowiutkiego volkswagena garbusa - jasnoczerwonego - zabrakło prądu. - Cholera - powiedziała Viveca, zdając sobie sprawę, że będzie teraz musiała znaleźć dziewczynkom jakąś rozrywkę. Zapadły ciemności, ale niemal wszystko w domu działało jak wcześniej, ponieważ zapasowe zasilanie włączyło się automatycznie, kiedy wysiadł prąd. Telewizor niestety nie należał do sieci niezbędnych urządzeń, którą instalowano wiele lat temu, kiedy w domu nie było jeszcze tylu dzieci. A szkoda. Dzisiaj stałoby się zapewne inaczej. Matt, byczek z ochrony, poszedł do domu o szóstej i dlatego to Hughie, tęgi, opryskliwy, starszy człowiek, niegdyś nowojorski policjant, który bardzo nie lubił być niepokojony, przyszedł teraz z dyżurki i gderał pod nosem, świecąc latarką. - Telefon też wysiadł - obwieścił, wspinając się na schody. Viveca zapaliła już latarenkę i trzymała ją za kółko, stojąc u szczytu schodów. Poza tym w domu nie było żadnych świateł, choć mieli jeszcze świece i latarki. - Na pewno jutro rano nas odśnieżą - powiedziała, kiedy Hughie zdejmował kurtkę i wieszał ją na drewnianym kołku przy drzwiach kuchni. - Zna pan Uno? Hughie spojrzał na nią z rozdrażnieniem. Ale zawsze tak patrzył. - Czy co znam? - To taka gra - powiedziała Viveca. - Bardzo fajna, naprawdę. - Gramy w nią zawsze, kiedy wysiada światło - wyjaśniła Virginia. - Wtedy się nie nudzimy. - Jeśli pan nie chce, wcale pan nie musi - powiedziała groźnie Viveca. Hughie zdaje się zaakceptował tę możliwość, ale nic z tego. Im więcej graczy, tym przy Uno weselej, a Hughie był w tym momencie w domu osobą najbardziej przypominającą mężczyznę i nie można było go zostawić w spokoju. Hughie musiał zagrać w Uno. Wszyscy przeszli do salonu, Viveca z latarenką przodem, za nią Virginia, Vanessa i Victoria, a z tyłu, złorzecząc coś pod nosem, Hughie. Viveca zawiesiła latarenkę pod żyrandolem, a dziewczynki uprzątnęły stolik i ustawiły go pod światłem. Hughie przyniósł krzesła, a Viveca wyciągnęła pudełko z Uno z komódki stojącej przy kanapie. Wszyscy w końcu zasiedli, trzy razy wyjaśnili Hughiemu zasady, i zaczęli grać. Pierwsza godzina upłynęła bardzo przyjemnie. Hughie przejawił niespodziewanie ducha rywalizacji, a jego zrzędliwość okazała się całkiem dobrotliwa. Nie po raz pierwszy Viveca poznawała lepiej ochroniarza podczas gry w Uno, kiedy nie było prądu. Druga godzina trochę się wlokła, choć nikt nie chciał jeszcze tego przyznać. Za oknami szalała burza. Na dworze panowały egipskie ciemności, ale słychać było, jak wiatr zacina śniegiem w dach i okna. Ale w środku czuli się bezpiecznie. Jeśli ktoś chciał się umyć, w łazience była woda. Żeby się nie nudzić, mieli Uno. A Hughie pójdzie spać do gościnnego pokoju. W trzeciej godzinie dziewczynki zaczęły ziewać, a Hughie wykazywał oznaki otępienia, które mogło oznaczać, że zgłębił już tajniki Uno i gotów jest podjąć nowe wyzwania. Nikt jednak nie chciał iść spać, a nie mieli nic innego do roboty, jak siedzieć w kółko przy świetle latarenki. A skoro już tu siedzieli, mogli równie dobrze grać w Uno. O północy Viveca powiedziała: - Wystarczy. Pora do łóżek. - Jeszcze jedną rundkę - powiedziała, jak zawsze w takiej sytuacji, Vanessa. - Hughie rozda jeszcze raz - oznajmiła Virginia. - Świetnie - powiedziała Victoria. Znów ją przegłosowały. - Ale to już ostatnia rundka - zgodziła się Viveca, udając, że to jej pomysł. - Dobrze - powiedział Hughie. Byli właśnie w połowie ostatniego rozdania, kiedy nagle za oknem ukazał się niezwykły widok. Jakiś pojazd mrugający czerwonymi, białymi i żółtymi światełkami wspinał się powoli na wzgórze i zmierzał w stronę domu. - On nie da rady - zawołała Viveca. - Dzisiaj nikt nie przejedzie tej drogi. - To jest pług śnieżny - poinformował ich Hughie na podstawie swojego wieloletniego doświadczenia ze służby w nowojorskiej policji. Wstał od stołu z widoczną radością, że udało mu się skończyć z Uno przed czasem, podszedł do jednego z okien - nie tego z żółtą szybą - i powiedział: - Ten pług jedzie tutaj. - Ale oni nigdy tego nie robią - powiedziała Viveca, stając przy oknie. - To wygląda na jakąś dużą maszynę do odśnieżania autostrad. Jerry ze stacji benzynowej przetrze nam drogę jutro, po burzy. - Podjechał - powiedział Hughie. - Wyjdę zobaczyć, co się dzieje. - Wszyscy pójdziemy - powiedziała Vanessa, rzucając karty na stół i zrywając się na równe nogi. - Nie ma mowy - powstrzymała ją Viveca. - Nie będziecie wychodzić na taką burzę. - Mamusiu, proszę - odezwała się Virginia. - Staniemy tuż przy drzwiach - dodała Victoria. - Nie ma mowy - powtórzyła Viveca. 42 - CHCIAŁABYM MIEĆ TAKA TAKSÓWKĘ - powiedziała Mamusia. - Klientom trudno byłoby wsiadać - zauważył Murch. - Nie chodzi mi o klientów - odparła. Siedzieli we dwoje w ciepłej kabinie piaskarki przebijającej się pod górę krętą drogą do Thurstead. Dortmunder, Kelp i Tyci przechodzili tymczasem niewyobrażalne męki, siedząc w otwartej skrzyni z tyłu, ale mieli przecież za tę wycieczkę zarobić mnóstwo pieniędzy. Śnieg był gęsty i mokry, ale dla piaskarki nie miało to znaczenia. Poważną przeszkodą na takiej stromej drodze mógłby okazać się dla niej tylko lód. Z początku jechali w ciemnościach, widząc wokół siebie tylko pokrytą śniegiem drogę i las, ale w pewnej chwili Mamusia dostrzegła jakąś bladą poświatę, jakby zamglone światło na poddaszu. - To chyba to - powiedziała. Murch wpatrywał się w drogę, żeby nie zjechać z niej w tak gęstym śniegu. - Chyba co? - zapytał, kręcąc kierownicą i dodając co chwila gazu. - Tam coś się świeci - powiedziała Mamusia. - Jakby jakieś duszki. - To dobrze - oznajmił Murch. - Dobrze, że mają światło, bo będziemy im mogli powiedzieć, że je zobaczyliśmy. Dortmunder, Kelp i Tyci niczego nie widzieli i niczego nie próbowali zobaczyć. Przywarli do kabiny piaskarki, ponieważ za jej osłoną wiatr był chyba o milę na godzinę słabszy, a śnieg zacinał z częstotliwością o siedem płatków na minutę mniejszą. Wzięli ze sobą koce z motelu, żeby owinąć w nie cenne łupy, ale teraz sami się nimi opatulili i wyglądali jak ośnieżone bele bielizny, których zapomniał wziąć kierowca pralni. Za każdym razem, gdy piaskarka podskakiwała, a podskakiwała cały czas, obijali się o siebie i metalową ścianę kabiny. - Dortmunder - zaryczał Tyci przez koc. - Jak już będzie po wszystkim, to pogadamy o tym twoim planie. Ale wiał taki wiatr, że Dortmunder go nie usłyszał. - To światło się porusza - zauważył Murch. - Strasznie to wygląda - powiedziała Mamusia. - Jak duch. Mogli już dostrzec prawie cały dom, ale przed oczami mieli to, co widzieli na wydrukach ze strony internetowej Thurstead. Światło widoczne na piętrze zaczęło się poruszać i przesuwać między oknami. Niektóre szyby były kolorowe i wydawało się, że są to sygnały dla jakiegoś statku zagubionego na morzu. Właśnie w takiej burzy. - Zobaczyli nas - powiedział Murch - i schodzą na dół. - To dobrze. Analiza materiałów z Internetu wykazała, że drzwi z prawej strony budynku prowadzą do korytarza, za którym są schody na górę do części mieszkalnej. Trochę dalej na tej samej ścianie było wejście na parter. Nie główne, ale boczne, do dawnej kuchni. Murch podjechał pod dom i zatrzymał piaskarkę przodem przy pierwszych drzwiach, a tyłem przy drugich. Drzwi prowadzące do części mieszkalnej otworzyły się i wyszedł z nich jakiś mężczyzna w wełnianej czapce i dużej zielonej kurtce, po czym poświecił latarką w kierunku piaskarki. Za nim stanął ktoś w drzwiach z jakąś latarenką. W jej świetle mężczyzna wyglądał jak policjant. Jak były policjant. Emerytowany. - Mają tu policjanta - powiedziała Mamusia. - Widzę - potwierdził Murch. - Dobra, nie ma co tu siedzieć - powiedział i otworzył drzwi. Dortmunder, Kelp i Tyci wysunęli się z koców, powoli, ostrożnie, trochę jak motyle wydobywające się z kokonów, ale nie za bardzo. Otrzepali się i trzymając koce na plecach, podeszli cicho do tylnych drzwi piaskarki, których zawiasy niedawno zostały przesmarowane substancją o nazwie WD-4O. Dortmunder ostrożnie otworzył lewe drzwi, których nie można było dostrzec z wejścia do domu i powoli zsunął się na ziemię, którą już pokrył śnieg, mimo że Murch przed chwilą ją odśnieżył. Zaczął przysłuchiwać się rozmowie. Murch wyszedł z kabiny i pomachał do policjanta. - Co słychać? - krzyknął. - Wejdź - odkrzyknął były policjant, bardziej rozkazując niż zapraszając, i wprowadził Murcha do domu. Przekraczając próg, Murch rzucił okiem w lewo, gdzie dostrzegł ciemną sylwetkę Dortmundera kuśtykającą jak Frankenstein do drugich drzwi. W korytarzu stała kobieta z latarenką, a przy niej trzy dziewczynki, zapewne jej córki. Powinien być też jakiś ojciec, ale to na pewno nie ten były glina, który jest tu ochroniarzem. Może ojciec utknął gdzieś w mieście. - Bry wieczór - powiedział wszystkim Murch. Matka wyglądała na zdumioną, a może nawet wystraszoną. - Nic nie rozumiem. Nigdy nie odśnieżacie tej drogi - powiedziała. - Nie, ale zabrałem do samochodu jedną panią - wyjaśnił - i zobaczyłem tu światło. Wszyscy popatrzyli w stronę piaskarki, a były policjant zapytał: - Masz jakąś panią w kabinie? - Samochód jej się zepsuł na drodze - powiedział Murch. - Chyba by tam zamarzła. Zabrałem ją, ale mam jeszcze godzinę odśnieżania do końca zmiany, a ta buda nie nadaje się dla niej. Pomyślałem, że może mógłbym zostawić ją tu na godzinę. - Chcesz ją u nas zostawić? - zapytał były policjant. - Tylko na godzinkę, potem wrócę i odwiozę ją do Port Jervis. Ale nie mogę teraz tego zrobić, bo mam trasę do wykonania. Jest ciemno i zimno, a w okolicy oprócz was nikogo nie ma. - Oczywiście, że może tu zostać - powiedziała Viveca. - To wspaniałe, że ją uratowałeś. - Chyba by tam nie wytrzymała - powiedział Murch. - Zaraz ją przyprowadzę. Dortmunder, Kelp i Tyci zeszli schodami do salonu, skąd widać było pobłyskującą światełkami piaskarkę. Usiedli na chwilę na zabytkowych krzesłach, żeby odpocząć. Musieli zaczekać, aż piaskarka odjedzie. Ogrzewanie na dole było włączone, ale na pół gwizdka, ponieważ nikt tu nie mieszkał. Utrzymywano tylko taką temperaturę, żeby rury nie zamarzły. Zwykle uznaliby, że jest raczej chłodno, ale po przejażdżce w otwartej skrzyni piaskarki było im tu wprost gorąco. Gorąco. - Bardzo wam dziękuję - powiedziała Mamusia do domowników zgromadzonych u stóp schodów. - I bardzo dziękuję tobie, młody człowieku - powiedziała do syna, który stał już przy wyjściu. - Taką mam pracę, proszę pani - oznajmił skromnie. - Ale muszę wracać do roboty. - Pomachał do wszystkich i poszedł do piaskarki. Odjechał za wzgórze, zaparkował przy drodze i położył się na drzemkę. Za godzinę obudzi go alarm w ręcznym zegarku i wtedy wróci. Dortmunder ocknął się i zobaczył światła piaskarki znikające za wzgórzem. Zamknął oczy i nagle podskoczył. Zasnął! Niewiele brakowało. Jak tylko usiadł po ciemku w tym wygodnym fotelu, od razu przysnął. A gdyby tak spał do powrotu Murcha, a nawet jeszcze dłużej? Co wtedy? Kelp i Tyci na pewno by go obudzili. Nic by się nie stało. Tyci chrapał. Dźwięk był niski, ale potężny. Coś w rodzaju odgłosu, jaki dobiega z jaskini, w której składa się w ofierze dziewice. Piaskarka odjechała i w pokoju zrobiło się zupełnie ciemno. Dortmunder wstał i przyjrzał się, na ile mógł w tych ciemnościach, swoim towarzyszom. Spali obaj, tyle że Kelp trochę ciszej. Dortmunder podszedł do Kelpa, potrząsnął go za ramię i szepnął: - Andy, obudź się. - Jasne - powiedział Kelp. Tyci chrapał. - Mówię poważnie, obudź się. - Już - powiedział Kelp. - Obudź się, otwórz oczy, a może nawet wstań - poprosił go Dortmunder. Tyci chrapał. - Oczywiście - powiedział Kelp. Dortmunder zrezygnował i podszedł do Tyciego. - Tyci, musimy wstać i ukraść mnóstwo rzeczy. Tyci otworzył oczy, rozejrzał się i powiedział: - Jest noc. - Ale w Thurstead - przypomniał mu Dortmunder. - Włamaliśmy się tu. - Albo zakradliśmy się - powiedział Tyci i z trudem wstał. - Kiedy się włamujesz, a kiedy zakradasz? - Kiedy mam okazję - odparł Dortmunder. Tyci znów się rozejrzał. - Tu jest zupełnie ciemno. Nic nie widzę. Zaczekaj. Po chwili zapaliło się światełko. Mieli ze sobą latarki przystosowane do nocnej roboty, ze szkiełkiem oblepionym czarną taśmą izolacyjną. Tyci właśnie zaświecił swoją i przesunął wąziutkim strumieniem światła po precjozach znajdujących się w salonie. - Gdzie jest Kelp? - zapytał. - Tam. Śpi - oznajmił Dortmunder. Tyci klepnął Kelpa w głowę. - Wstawaj - powiedział. I Kelp wstał. - Uwielbiam Uno - powiedziała Mamusia. Przedstawiła się jako Margaret Crabtree, dlatego Viveca mówiła do niej Margaret, a wszystkie trzy dziewczynki, bardzo grzeczne i dobrze wychowane, zwracały się do niej „pani Crabtree”. Były policjant Hughie jeszcze nie wiedział, jak ma do niej mówić. - Margaret - powiedziała Viveca - dla dziewczynek to już późna pora. - Ale to jest wyjątkowa noc - powiedziała Mamusia. - Burza i wszystkie te przygody. - Zależało jej, żeby wszyscy byli w jednym miejscu i rozmawiali, a nie sami w swoich pokojach, skąd mogli usłyszeć jakieś hałasy z dołu. - Mamusiu, proszę - powiedziały na różne sposoby dziewczynki i Viveca ustąpiła. - No dobrze, ale jeszcze tylko chwilkę. - Tak - odezwał się były policjant. - Tylko chwilkę. Jeśli wyjeżdżasz na jakąś sponsorowaną imprezę, dostajesz niemal zawsze podręczną torbę z logo organizatora, która ma ci przypominać o tym wydarzeniu za każdym następnym razem, kiedy będziesz jej używać. Ale czy używasz później takich toreb? Jedynym pożytkiem z czternastej torby jest to, że można do niej schować pozostałe trzynaście. Ci, którzy tak nie robią, mówią, że mają mało miejsca w szafach. Ale jeśli jest się zawodowym włamywaczem, takie torby bardzo się przydają. Sale na parterze Thurstead wypełnione były wieloma cennymi przedmiotami, dużymi i małymi, ale ze względu na okoliczności trzech włamywaczy świecących teraz przyciemnionymi latarkami poszukiwało wyłącznie tego, co było cenne i małe zarazem. Każdy z nich miał tylko dwie torby podręczne. Obrazy wiszące na ścianach mogły być warte fortunę, ale ponieważ nie przetrwałyby podróży z tyłu piaskarki, musiały niestety pozostać na miejscu. Ale złoto na pewno przetrwa, zwłaszcza w podręcznej torbie. Podobnie jak biżuteria, marmur i kość słoniowa. Tyci miał w lewym ręku torbę z napisem „Mistrzostwa Kraju w Scrabble’u 1994”, a w prawej torbę z wieloma napisami „Holland America Line”. Kelp, nieco bardziej wykształcony, wziął torby z napisem „Towarzystwo Biblioteczne hrabstwa Rockland” i „Książki od Warnera”. Dortmunder miał torby z napisami „Temporis Vitae Libri” i „Saratoga”. Nie spieszyli się z ich napełnianiem. Mieli całą godzinę i nie chcieli dźwigać, czegoś, co okazałoby się potem niedostatecznie cenne. Przy podejmowaniu decyzji pomocne okazywało się doświadczenie w kontaktach z lombardami. Od czasu do czasu konsultowali się ze sobą, na przykład w sprawie sztyletu z rękojeścią wysadzaną rubinami, wiele przedmiotów pozostawiali, ale nie wszystkie. - Czy mogę przeprosić na chwilę? - zapytała Mamusia. - Oczywiście - odparła Viveca. Wstając, Mamusia zapytała cicho: - A gdzie tu można tego, no, skorzystać? - Proszę iść do mojej łazienki - powiedziała Viveca. - Zaraz na lewo, a potem pierwsze drzwi na prawo, przez sypialnię. - Niech pani weźmie moją latarkę - powiedział Hughie. - Dziękuję - powiedziała Mamusia i oddaliła się. W sypialni podeszła do toaletki, na której leżała szczotka do włosów. Wyjęła z kieszeni torebkę foliową i zebrała wszystkie włosy ze szczotki. Na chwilę weszła jeszcze do łazienki i niebawem dołączyła do grających w Uno. Torby były już pełne i stały rzędem przy drzwiach. Zostało trochę czasu, więc Dortmunder, Tyci i Kelp postanowili pooglądać sobie zbiory Thurstead jak prawdziwi zwiedzający. - Powinniśmy tu kiedyś przyjechać ciężarówką z przyczepą - powiedział Tyci. - Chyba by to zauważyli - odparł Dortmunder. - Albo helikopterem - odezwał się Kelp. - Stan umie latać helikopterem, pamiętacie? - Helikopter zauważyliby jeszcze prędzej niż ciężarówkę z przyczepą - powiedział Dortmunder. - A w taką ciężarówkę można więcej naładować - powiedział Tyci. - Możemy udawać, że kręcimy film w plenerze - zasugerował Kelp. - Weźmiemy dużą ciężarówkę i pożyczymy alpine’a od Małego Pióra, że to niby przebieralnia dla gwiazd, ukradniemy gdzieś kamerę i jakieś reflektory. - I co dalej? - zapytał Dortmunder. - Nie wiem - odparł Kelp. - To ty jesteś od układania planów. Ja ci tylko rzucam ogólny pomysł. - Dzięki - powiedział Dormunder. - Ziewacie już, dziewczynki - powiedziała Viveca. Hughie też ziewał, ale Viveca nie chciała o tym mówić. - Mamo, proszę. - Tak, młode damy - powiedziała Margaret Crabtree - chyba pora spać. Jest za piętnaście pierwsza, prawda? - Tak - potwierdził Hughie i ziewnął od ucha do ucha. - No właśnie - powiedziała Margaret. - Założę się, że zaraz uśniecie. - Ja bym się o to nie zakładał - powiedział Hughie. - Ale muszę powiedzieć paniom „dobranoc”. - Nie róbcie sobie ze mną kłopotu - powiedziała Margaret. - Zaczekam tu na tego miłego młodego człowieka i zgaszę latarenkę, jak będę wychodzić. Viveca, która wcale nie była śpiąca, powiedziała: - Nie, ja jeszcze posiedzę, pogadamy sobie. Hughie, wiesz, gdzie jest gościnny pokój. Hughie zaryczał, ziewając, że wie. Dziewczynkom też bardzo chciało się spać i już tylko raz dla porządku poprosiły mamę, żeby nie kazała im się kłaść, po czym poszły, tak jak Hughie, do łóżek. Viveca zostawiła latarenkę pod żyrandolem i wraz z Margaret usiadły na wygodnych krzesłach, skąd można było wypatrywać wracającego pługu śnieżnego. - Miałaś niezłą przygodę - powiedziała Viveca. - Tak, nie spodziewałam się tego - potwierdziła Margaret. - Mam nadzieję, że twój mąż nie utknął gdzieś w śniegu. Nagle Viveca zaczęła płakać. - Jego tu nie ma - powiedziała i odwróciła twarz, żeby Margaret nie zauważyła jej łez. Ale zauważyła. - Viveca? Co ci jest? Czy z nim niedobrze? Jest w szpitalu? - zapytała z zatroskaniem. Viveca otarła dłonią oczy. - Jesteśmy w separacji. - Zostawił cię? - To jest separacja - powtórzyła Viveca. - Czyli on się odseparował - uznała Margaret. - Jak mógł cię zostawić? - Tak naprawdę to bardziej zostawił ten dom niż mnie. - Nie rozumiem - powiedziała Margaret. Viveca tak długo tłumiła w sobie ten żal, że poczuła ulgę, mogąc zwierzyć się komuś, kogo nie zna i nigdy już nie zobaczy, kto w każdej chwili może odjechać stąd pługiem śnieżnym. - Ten dom zbudował mój pradziadek - wyjaśniła. - Był sławnym malarzem. Teraz jest tu muzeum, od kwietnia do listopada ludzie mogą je zwiedzać, tam na dole. A my tu mieszkamy i wszystkim musimy się zajmować. - Ale dlaczego ty? - zapytała Margaret. - Dlaczego nie ktoś inny z rodziny? - Jestem jedynaczką. Margaret kiwnęła głową. - I twój mąż uznał, że nie chce tu mieszkać. - Znienawidził ten dom - powiedziała Viveca. - Nudził się tu i czuł jak w klatce. Miał poczucie, że marnuje życie i musiałam się z nim zgodzić. - I sobie po prostu poszedł, zostawiając cię z dziećmi. Bardzo ładnie. - To nie tak - powiedziała Viveca. - Cały czas widuje się z dziewczynkami, one jeżdżą do niego na weekendy do miasta. - Do Nowego Jorku? - Tak. - Ma tam dla nich dość miejsca? - Tak. Margaret pokręciła głową. - To co ty tutaj robisz? - Tu zawsze mieszkała moja rodzina - wyjaśniła. - Od czasu, kiedy pradziadek zbudował ten dom. - A co by się stało jakbyś wyjechała? - Jakbym wyjechała? Nie, to niemożliwe. - Dlaczego nie? - Tak zostałam wychowana. - Ale przecież bez ciebie ten dom się nie zawali. - Nie. Wszystkim opiekuje się fundacja. - Czyli tkwicie tu jak eksponaty na wystawie - zauważyła Margaret. - Nie musicie nosić strojów kolonialnych? - Pradziadek nie żył aż tak dawno - powiedziała Viveca. - No dobrze, to jakieś ubiory z czasów prohibicji. Nosicie je? - Nie, nie nosimy żadnych kostiumów. My nawet nie widzimy zwiedzających. Oni są na dole, a my na górze. O, słyszałaś to? Margaret spojrzała zdziwiona. - Co takiego? - Jakiś hałas na dole - powiedziała Viveca. - Nic nie słyszałam - oświadczyła Margaret. Viveca nachyliła się i ściszyła głos. - To myszy. Margaret zainteresowała się. - Naprawdę? - W zimie harcują na dole, bo nikt tam nie mieszka. - Aha. Opowiedz mi o twoim mężu, jak mu tam... - Frank. - Niech będzie i Frank. Powiedział, że zostawia dom, a nie ciebie? - Tak i wiem, że to prawda. - A ty chcesz, żeby wrócił, czujesz się jak gówno, przepraszam, czujesz się paskudnie, i nie jesteś w stanie zapanować nad dziećmi, bo nawet nad sobą nie umiesz, i nie wiesz co dalej. Dobrze mówię? - Tak - potwierdziła Viveca. Ta starsza mądra kobieta zna się na życiu. - Dobra - powiedziała starsza mądra kobieta. - Powiem ci, co masz zrobić. Jak wam już włączą telefon, zadzwoń do tego Franka i powiedz mu: „Kochanie, wynajmij ciężarówkę i zabierz nas wszystkich z tego mauzoleum”. - Nie wiem, Margaret. - Powiedz mu tak - ciągnęła Margaret. - „Separacja się skończyła. Albo wynajmujesz ciężarówkę, albo adwokata. Będziemy żyć razem albo się rozwodzimy. A jeśli ma być rozwód...” - Żadne z nas nie chce rozwodu - powiedziała Viveca. - Jestem tego pewna. - To świetnie. Ale gdyby on przypadkiem chciał - on nie mieszka sam w Nowym Jorku? - Nie - szepnęła Viveca. - Tacy są mężczyźni - stwierdziła Margaret. - A zatem jeśli ma być rozwód... chyba dobrze mu się powodzi? - Tak. Jest dyrektorem w firmie chemicznej. - Jeśli zatem będzie rozwód - oznajmiła Margaret - sama wynajmij ciężarówkę i wyjeżdżaj stąd w cholerę. Zabierz dziewczynki, jedź dokąd chcesz, poznaj jakiegoś faceta i niech Frank nie wie, gdzie jesteś. Viveca zaśmiała się. - Jest mój pojazd - powiedziała Margaret, wyglądając przez okno. Obie kobiety wstały. - Dziękuję ci, Margaret - powiedziała Viveca. - Nie ma za co. Pamiętaj, jak tylko włączą ci telefon, dzwoń do Franka. - Zadzwonię - Viveca uśmiechnęła się. - I powiem mu, że byłam głupia, pozwalając, żeby ten dom nas rozdzielił. - Bez przesady, nie oddawaj tak pola. Pertraktuj. No, muszę już iść - powiedziała Margaret. Viveca wzięła latarenkę i poszły w stronę kuchni. - Trafię do wyjścia - powiedziała Margaret. - Nie masz pojęcia, jak jestem ci wdzięczna, Margaret - powiedziała Viveca. - Ach, ja mam taki niewyparzony język - żachnęła się Margaret. - Niech Bóg cię błogosławi - powiedziała Viveca i pocałowała ją w policzek. - Daj spokój, nie ma o czym mówić - rzuciła Margaret i pospieszyła do wyjścia. - Nigdy nie zapomnę tego wieczoru, Margaret - powiedziała Viveca. Margaret spojrzała na nią dziwnie. - To dobrze. Murch zobaczył, że drzwi otwierają się i zatrzymał piaskarkę. Wysiadł z wozu i z lewej strony dostrzegł trzy skulone sylwetki, okutane w koce i truchtające z torbami w stronę tyłu samochodu. W drzwiach pojawiła się Mamusia, pomachała do syna, a potem odwróciła się i zawołała: - Pamiętaj, że masz zadzwonić! Jedyne światło pozostało na górze i teraz bujało się jak latarnia, którą w dziewiętnastym wieku dawano znaki pociągom. Mamusia zamknęła drzwi i ruszyła w stronę piaskarki. Kiedy usiedli już w kabinie, Murch zapytał: - O co chodziło? - Miałyśmy rozmowę. - Aha. Po dziesięciu sekundach usłyszeli stukanie w blachę kabiny i na ten znak Murch wrzucił bieg, wykręcił i zaczął zjeżdżać ze wzgórza. - Wiesz - odezwała się Mamusia - chyba udało mi się tu dzisiaj zrobić coś dobrego. - Chyba wszystkim nam się to udało - powiedział Murch. - A tak, tak. Dwa dni później Viveca, pani Bunion, Vanessa, Virginia i Victoria stłoczone w czerwonym fordzie pojechały do Nowego Jorku, do Franka, który wcześniej usunął wszelkie ślady obecności Rachel. W następnym miesiącu fundacja zatrudniła małżeństwo - byłego policjanta Hughiego i jego żonę Helen - które zamieszkało na górze rezydencji i miało się nią opiekować. W kwietniu, kiedy pomieszczenia na dole udostępniono znów do zwiedzania, niektóre starsze panie oprowadzające wycieczki po Thurstead zauważyły, że tego i owego brakuje, ale żadna z nich o tym nie zameldowała. Jedne uznały, że Viveca wzięła ze sobą kilka drobiazgów, a dlaczego by nie, a inne, że to fundacja po cichu wyprzedaje mniej cenne drobiazgi, żeby pokryć część wydatków, a dlaczego by nie. Nikt nie zauważył, że tu się ktoś włamał. Ani nawet, że się zakradł. A jednak przestępstwo doskonałe jest możliwe. 43 MAŁE PIÓRO nie wiedziała, co robić. Był poniedziałek, prawie południe i wszystko szło zgodnie z planem, a jednak nic nie szło zgodnie z planem. Ta część, która wynikała z planu Marjorie Dawson, sprawdziła się znakomicie. Jej niedopatrzenie, kiedy nie wysłała zawiadomienia o apelacji do biura pana Schrecka w Nowym Jorku, spowodowało opóźnienie badań DNA, dzięki czemu Fitzroy, John czy ktokolwiek inny mieli trochę czasu, żeby wymyślić coś w związku z otwarciem grobu Burwicka Moody. Ale co by to miało być, tego Małe Pióro już nie wiedziała. To prawda, że John, kiedy razem z innymi wyjeżdżał stąd w czwartek, był niemal radosny i pewny siebie, mówiąc, że wreszcie jest robota dla niego, tak jak Clark Kent, który mawiał „To jest robota dla Supermana”. To także prawda, że Andy dał znać Fitzroyowi w piątek wieczór, że wszystko będzie dobrze, i jeszcze raz wczoraj, że dzisiaj ktoś przyjedzie z Nowego Jorku. Ale od tamtego czasu Fitzroy nie mógł się skontaktować z Andym ani z pozostałymi - z Johnem nigdy nie można było się skontaktować - co zatem to wszystko znaczy? Czy rzeczywiście dzisiaj ktoś przyjedzie? Kto? I co z tego wyniknie? Małe Pióro, Marjorie, Fitzroy i Irwin siedzieli w samochodzie kempingowym, stłoczeni wokół telefonu komórkowego Marjorie jak pierwsi osadnicy przy ognisku. Max Schreck, wciąż urażony „pomyłką” Marjorie, dzwonił przed dwudziestoma minutami z Albany, żeby powiedzieć, że apelacja Trzech Plemion została oddalona i można już rozpocząć badania DNA. W tym celu z biura prokuratora okręgowego przyjedzie dziś ktoś na kemping między dwunastą a pierwszą w południe, żeby wziąć próbkę włosów. A była już 11:30 i co teraz? - Co teraz? - zapytała wprost Małe Pióro. - Musimy mieć nadzieję - powiedziała Marjorie - że ktoś, John, Andy czy ktokolwiek, przyjedzie tu i będzie miał jakieś rozwiązanie naszego problemu. - A gdyby Małe Pióro została porwana? - zasugerował Irwin. Wszyscy spojrzeli na niego. - Nie rozumiem, Irwin - powiedziała podejrzliwie Marjorie. Od czasu zjedzenia wspólnie pizzy wszyscy byli ze sobą po imieniu. - Skoro ona w każdej chwili może być warta miliony dolarów, ktoś mógł ją porwać tej nocy i zostawić list z żądaniem okupu. Możemy powycinać litery z czasopism i zrobić taki list. A zatem ona znikła i nie można przeprowadzić badań DNA. - Po pierwsze - powiedziała Marjorie - musielibyśmy wezwać policję, i jeśli oni odkryją, że to oszustwo, a tak się stanie, wszyscy pójdziemy do więzienia. - Po drugie - odezwała się Małe Pióro - gdzie ja mogę się schować w tym lesie, żeby mnie nie znaleźli w ciągu dwudziestu minut? - Po trzecie - dodał Fitzroy - do kogo skierowany ma być ten list? - Do plemion - powiedział Irwin. Wszyscy roześmiali się gromko. - Do plemion! - wykrzyknął Fitzroy. - Oni jeszcze dopłacą porywaczom, żeby zatrzymali sobie Małe Pióro! - To był tylko taki pomysł - wyjaśnił Irwin. - Ale niedobry - oznajmiła mu Marjorie, zrobiła to jednak delikatnie. - Ciągle nie wiem, co mam robić, kiedy przyjdzie tu ten człowiek z biura prokuratora okręgowego? - zapytała Małe Pióro. - Może już powinnam stąd uciekać. - Nie, Małe Pióro - powiedziała Marjorie. - Nie rób tego. - Nie wolno tracić nadziei - dodał Fitzroy. - Przecież nie mogę dać moich włosów, ponieważ sędzia Higbee wsadzi mnie do więzienia, jak próbka nie będzie się zgadzać - powiedziała Małe Pióro. - Co mam robić... Pukanie do drzwi. Wszyscy podskoczyli jak spłoszone sarenki, tylko Fitzroy podskoczył jak spłoszony bawół. - O nie! - zawołała Małe Pióro. - Już przyszedł! - A może to Andy, czy ktoś taki - zasugerowała Marjorie. - Jeśli to człowiek od prokuratora, to nie powinno nas tu być - zauważył Fitzroy. - Chowamy się do sypialni - powiedział Irwin i wszyscy znikli z widoku. - A ja muszę do łazienki - zajęczała Małe Pióro. - I to zaraz. Pukanie powtórzyło się. - Już otwieram - powiedziała. Co robić? Przerażona i wściekła, że wpakowała się w tę kabałę, otworzyła drzwi i zobaczyła jakiegoś nieznajomego. Barczysty o szczerej twarzy, rudy i jakiś dziwnie spokojny, jakby zapukał tu zupełnie przypadkiem. - Kim pan jest? - wykrztusiła z siebie. - Małe Pióro? - zapytał. - Jestem Stan. Od Andy’ego. - Od Andy’ego! Proszę wejść. Stan wszedł, a Małe Pióro zamknęła za nim drzwi i zawołała do innych: - W porządku! To nasz człowiek! Wszyscy wyszli z ukrycia i Fitzroy spojrzał podejrzliwie na Stana. - Nasz? A kto to taki? - Stan - powiedział Stan. - Poprosili mnie, bo najlepiej jeżdżę. Gdyby nie śnieg, byłbym tu wczoraj, a niestety nie mam już pługa. - Czy masz dla nas jakąś wiadomość? - zapytała Marjorie. - Nie - oznajmił Stan. - Ale mam to. - Wyciągnął z kieszeni torebkę foliową i podał ją Małemu Pióru. Małe Pióro spojrzała z obrzydzeniem. W torebce było kilka pasemek czarnych włosów. - Co to jest? - Twoje DNA. - Czy to jest... czy to jest z grobu? Stan wyglądał na zdegustowanego. - Z grobu? A co mielibyśmy robić w grobie? To od jednej pani z New Jersey. Z jej szczotki. Fitzroy oniemiał. - Dostaliście się do Thurstead? - Pewnie. Czemu nie? - Ale - Fitzroy z trudem znajdował słowa - oni tego bardzo pilnują. Tam jest mnóstwo dzieł sztuki. - Pewnie, że tak - potwierdził Stan. - Ale fachowiec sobie poradzi. A my przecież jesteśmy fachowcami. Małe Pióro otworzyła torebkę i wyjęła większość włosów. Były nieco cieńsze niż jej, ale czarne i prawie tak samo proste. Zaczęła układać je w równe pasemko, a inni rozmawiali dalej. - To znaczy okradliście Thurstead? - zapytał Irwin. - Byliśmy tam - powiedział Stan. - Ja nie słyszę tego wszystkiego - oświadczyła Marjorie. - A jak was złapie policja? Wtedy mogą i nas znaleźć - zaniepokoił się Fitzroy. - Chyba nawet nas nie szukają - powiedział Stan. - W gazetach nic nie ma na ten temat. Była taka burza, że mogą minąć całe tygodnie, zanim się zorientują. - W porządku - odezwała się Małe Pióro. Wszyscy spojrzeli na nią, a ona przyłożyła sobie ułożone przed chwilą pasemko włosów do głowy. - Jesteś pewna, że ten od prokuratora uwierzy, że to twoje włosy? - zapytał Fitzroy. - Jeśli nie masz wprawnych rąk, nie dostaniesz licencji krupiera blackjacka w Newadzie - powiedziała Małe Pióro. Znów stała się bardzo pewna siebie. - Mogą już przychodzić po tę próbkę. - Czy mógłbym przed wyjściem skorzystać? - zapytał Stan. - Chce pan wracać jeszcze dzisiaj? To kawał drogi - powiedziała Marjorie. - Tak się składa. Kumple na mnie czekają. Musimy sprzedać coś, co właśnie wpadło nam w ręce, a przy podziale kasy powinni być wszyscy - poinformował ją Stan. - To mogę skorzystać? - Z łazienki? - upewniła się Małe Pióro. - Jasne. Tam w korytarzyku. - Dzięki. - Zbieramy się, Irwin - powiedział Fitzroy. - Słusznie - odparł Irwin. - Dokąd? - zapytała Małe Pióro. - Pojedziemy za naszym nowym przyjacielem, Stanem - powiedział Fitzroy. - Doprowadzi nas do naszych byłych wspólników. - Byłych - potwierdziła Małe Pióro. - Mam nadzieję, że zastaniemy ich przy podziale kasy - dodał Irwin. 44 - ON WCALE SIĘ NIE SPIESZY - zauważył Irwin. Siedział za kierownicą voyagera, a obok niego Fitzroy. Jechali na południe, w pewnej odległości za czerwoną toyotą lexus, którą prowadził kurier Stan. - To my też nie będziemy się spieszyć - powiedział Fitzroy, uśmiechając się z wyższością jak ktoś, kto zajrzał do prawidłowych odpowiedzi przed wykonaniem testów. I tak właściwie było. Nareszcie wszystko miało się dobrze ułożyć. Jego prosty, ale bardzo opłacalny plan podstawienia dziedziczki majątku należnego Indianom Pottaknobbee kilka razy prawie zawiódł, były komplikacje przez tego Kelpa, Tyciego Bulchera i Johna jak mu tam, choć raz czy dwa nawet się przydali. Tak czy owak pomysł był jego i miał się sprawdzić. Małe Pióro dowiedzie swoich praw i otworzy skarbiec kasyna dla siebie i swoich wspólników. Szczęśliwy dzień. Fitzroy nie miał oczywiście wątpliwości, że trzeba będzie trochę postraszyć Małe Pióro, żeby nie zapomniała o swoich wspólnikach, ale wiedział, że on i Irwin potrafią użyć wszelkich metod perswazji, jakie okażą się konieczne. A z tymi debilami, Fitzroy chętnie przejął to określenie od Irwina, wreszcie rozliczy się na zawsze. Oprócz broni krótkiej, którą mieli jak zwykle przy sobie, wieźli też pod fotelami pistolety maszynowe i Fitzroy był pewien, że użyją ich jeszcze tego dnia. Nie tylko pozbędą się tych nieproszonych wspólników, ale jeszcze zgarną ich łupy, bo podobno udał im się niezły skok. Dlaczego przy okazji nie miałoby coś trafić do jego kieszeni? Jedynym zmartwieniem był Irwin i te jego przeklęte taśmy. Dopóki one istnieją, istnieć musi też Irwin. Po załatwieniu tych debili i zainstalowaniu Małego Pióra w kasynie Fitzroy będzie mógł zająć się Irwinem. I nie miał wątpliwości, że także ten problem da się rozwiązać. Tymczasem, w ten zimny i słoneczny dzień, jedenastego grudnia w poniedziałek, kiedy Małe Pióro wręczała cudze włosy wysłannikowi prokuratury, Fitzroy i Irwin jechali na południe w odpowiedniej odległości za czerwoną toyotą, której kierowca wyraźnie nie spieszył się, by dotrzeć do swoich kompanów, i nawet nie przekraczał dozwolonej prędkości. Po dwóch godzinach dojechali do Albany, skręcili z Northway w Thruway i niebawem lexus zaczął mrugać prawym kierunkowskazem. - Tu jest parking przy autostradzie - odezwał się Irwin. - To dobrze - powiedział Fitzroy. - Już od pewnego czasu chciałem się zatrzymać na chwilę. - Musimy też zatankować - oznajmił Irwin. - Jak będziesz w toalecie, wezmę benzynę. - Kupię też coś do picia i jakieś ciastko, jeśli naszego przyjaciela Stana nie będzie w pobliżu - powiedział Fitzroy. - Ale masz wrócić na czas - napomniał go Irwin. - Jak on ruszy, to jadę za nim z tobą lub bez ciebie. - Spokojnie, zdążę z powodzeniem - zapewnił go Fitzroy i Irwin zatrzymał się na parkingu przed barem szybkiej obsługi. Zobaczyli, że Stan siedzi w aucie i rozmawia przez telefon, nie zwracając uwagi, na to, co się wokół niego dzieje. - Zdaje raport - powiedział Irwin. - Umawia się na spotkanie - dodał Fitzroy. Stan skończył rozmowę, wysiadł z toyoty, zaniknął ją i poszedł do baru. - Dobrze - powiedział Fitzroy. - Zdecydował się na lunch. - Weź mi jakieś ciastko i butelkę wody sodowej - poprosił Irwin. - Wezmę. Irwin podjechał do dystrybutorów paliwa, a Fitzroy wszedł do budynku i udał się do męskiej toalety pełnej narciarzy z dziećmi. Przecisnął się przez tłumek dzieciaków i wszedł do kabiny, gdzie spędził jakiś czas, przysłuchując się dobiegającemu z zewnątrz gwarowi. Hałas jak w ptaszarni. W końcu zebrał się do wyjścia, włożył kurtkę, otworzył drzwi i nagle wyrósł przed nim Tyci Bulcher. Tyci popchnął go tak, że Fitzroy z powrotem usiadł na sedesie, a Tyci wszedł do środka i zamknął za sobą drzwi. Tak naprawdę nie było tam miejsca dla nich dwóch. Fitzroy już miał to powiedzieć, może nawet zaprotestować, kiedy Tyci chwycił go dwoma palcami za grdykę tak, jak bierze się najbardziej dorodne winogrono z talerza. Fitzroy znieruchomiał z szeroko otwartymi oczami i ustami, a Tyci zaczął mówić: - John ma dobre serce i prosił, żebym cię nie zabijał, jeśli mnie nie zdenerwujesz. Będę miał przez to więcej kłopotów, ale trudno, powstrzymam się. Masz zamiar mnie denerwować? Fitzroy nie próbował wykrztusić nawet słowa. Gardło bolało go potwornie. Teraz już zrozumiał, dlaczego Stan się nie spieszył i do kogo dzwonił. Fitzroy nerwowo pokręcił głową. Nie, na pewno nie chce zdenerwować Tyciego. - To dobrze - Tyci puścił grdykę Fitzroya, ale bolało nadal. Oparł się o drzwi i powiedział: - Daj mi kurtkę. Może zostawiłeś tam spluwę. Fitzroy bez pytania podał mu kurtkę. - Rzuć na podłogę - powiedział Tyci. - Pobrudzi się. - Są większe problemy - zauważył Tyci. Fitzroy rzucił kurtkę, a Tyci kopnął ją pod drzwi, gdzie natychmiast pochwyciły ją jakieś ręce i wyciągnęły na zewnątrz. - A teraz sweter - nakazał Tyci. - Na dworze jest strasznie zimno - przypomniał mu Fitzroy. Zamiast odpowiedzi Tyci znów wyciągnął dwa palce, ale tym razem nie chwycił go za grdykę, lecz pstryknął w czoło. W głowie Fitzroya rozległ się dźwięk przypominający gong orientalnej świątyni. Zdjął sweter i podał go Tyciemu, który znów wskazał na podłogę. Fitzroy rzucił sweter, a Tyci kopnął go do tyłu. - Koszula. - Tyci, co ty... Dwa palce znów zawisły w powietrzu i Fitzroy zaczął pospiesznie rozpinać guziki koszuli. - Niezłe mieliście te maszynówki pod fotelem, Fitzroy - powiedział Tyci. - Odpinaj. - Widziałeś je? - zdziwił się Fitzroy. - Wcale nie mieliśmy zamiaru ich używać. - Wiem - powiedział Tyci. - A gdzie jest Irwin? - zaniepokoił się nagle Fitzroy. - Teraz jest owinięty taśmą izolacyjną i leży wygodnie w kontenerze z płaszczami przeciwdeszczowymi. - Z płaszczami? - Jadą razem do Oregonu - oznajmił Tyci. - Za jakieś pięć dni będą na miejscu. Kiedy koszula poleciała na podłogę, Fitzroy powiedział: - Irwin jest mi potrzebny. - A mnie nie - odparł Tyci. - Buty. - Buty? - Buty. Fitzroy przez chwilę zastanawiał się, czy nie zaoponować, ale zaraz zabrał się do sznurówek. Miał teraz poważniejsze zmartwienia niż buty. - Irwin ma taśmy, które mogą być dla mnie bardzo niebezpieczne. - Kopnij buty pod drzwi. Fitzroy kopnął buty pod drzwi. - Jeśli zniknie, one zostaną przekazane policji. - Skarpety. - Tyci, czy ty nie rozumiesz? Jeśli Irwin... Tyci uniósł dwa palce. - Z tego wynika, że masz kłopoty. To dobrze, że wyjeżdżasz. - Ja wyjeżdżam? - Skarpety, Fitzroy. Skarpety powędrowały pod drzwi. - Podkoszulek. - Tyci, ile jeszcze? Chcesz mnie tu zostawić gołego? - Nie, Fitzroy - zapewnił go Tyci. - Nie jesteśmy tacy podli jak niektórzy. A teraz kopnij koszulkę i za jednym zamachem ściągaj szorty i majtki. Śmiało. - Będę krzyczał - oświadczył Fitzroy. Tyci przyjrzał mu się z zainteresowaniem. - Spróbuj. Te dzieciaki i tak robią straszny hałas. A jak długo uda ci się krzyczeć, Fitzroy? I sam powiedz, co się wtedy stanie? Fitzroy upokorzony starał się wytłumaczyć sobie, że któregoś dnia odpłaci za to wszystko, ale nie bardzo mu się udawało przywołać taki obraz. Zdjął resztę tego, co miał na sobie i usiadł skulony, drżący z zimna i goły. Po chwili pod drzwi ktoś wsunął jakieś ubranie, jaskrawoczerwone. - No proszę. Co my tu mamy? - powiedział Tyci z zadowoleniem. - Przymierz to, Fitzroy. Był to jednoczęściowy drelich, wielokrotnie prany, na którym z tyłu widniały wielkie białe litery C Z K H. - Co tu jest napisane? - zapytał Fitzroy. - Centralny Zakład Karny Hudson. Średni rygor. Faceci są tam nieprzyjemni, ale czasami kogoś oszczędzają. Tak, jak ja ciebie teraz. Zakładaj to, Fitzroy. „Chcą wsadzić mnie do więzienia” - pomyślał zrozpaczony Fitzroy. Jak oni to mają zamiar zrobić? - Wpakujecie mnie tam? - Co? - Tyci zarechotał wydobywając z siebie dźwięk przypominający sekcję perkusyjną orkiestry. - Nie, my chcemy, żebyś się zgubił, a nie znalazł. Tobie chyba też na tym zależy. Wstawaj, chłopie, zapnij się, dobrze, odwróć się, ręce do tyłu. Fitzroy poczuł na przegubach chłód metalowych kajdanek. - A teraz prowadzimy więźnia - oznajmił Tyci. - Tyci, tak się nie traktuje kogoś, kto nigdy... W głowie znów zadzwonił mu gong i Tyci popchnął go do wyjścia. Przed drzwiami stali Andy, John i Stan, zasłaniając kabinę wszystkim ojcom i ich synkom. Tyci szturchnął Fitzroya w plecy i cała piątka przemaszerowała przez toaletę, bar i parking, odprowadzana przez zafascynowanych tym widokiem ludzi. Sprawa była jasna. Oto przewożono więźnia, pewnie do Nowego Jorku, żeby złożył zeznania w sprawie jakiejś potwornej zbrodni. Jest tak niebezpieczny, że pilnuje go czterech funkcjonariuszy w cywilu. Kogo ma prosić o pomoc? Ten wredny Irwin jedzie z płaszczami przeciwdeszczowymi do Oregonu, a turyści nie pomogą w ucieczce tak groźnemu przestępcy. Cholera. Zaprowadzili go na parking ciężarówek, z dala od ciekawskich oczu, i najwyraźniej także jego czekała podróż. Wielkie ciężarówki stały obok siebie w długich rzędach i wokół nikogo nie było. Żadnych świadków. Fitzroy marzł w gołe stopy i zastanawiał się tylko, dokąd go wyślą? Andy szedł z jego prawej strony, John z lewej, a Tyci i Stan z tyłu. - Andy, czy jest jakaś szansa, żebym zaapelował do lepszej części twojej natury? - zapytał Fitzroy. - Jasne - powiedział Andy. - Już ci się to udało. Dlatego powiedzieliśmy Tyciemu, żeby cię bez potrzeby nie zabijał. I bardzo się cieszę, że nie musiał tego zrobić. Rozumiesz, o co mi chodzi? Fitzroy westchnął. To były dobre wieści. A mogły być złe. - Dokąd ja jadę, Andy? - Spodoba ci się tam - zapewnił go Andy. - Widzisz tę wielką ciężarowe? Tę srebrną? - Tak. - Tam jest dwóch kierowców, mają w kabinie łóżko, jadą non stop. A z tyłu są kartony, duże, bo tam są piłki. Będziesz jechał w luksusie, Fitzroy. Na mięciutkich piłeczkach. - Ale dokąd, Andy? - Do San Francisco oczywiście. Zanim się spostrzeżesz, będziesz na miejscu, Fitzroy. 45 - WIESZ ZA CO NIE LUBIĘ ARNIEGO ALBRIGHTA? - zapytał Dortmunder. - Za wszystko. - Musi mieć jakieś zalety - powiedział Stan. - Chyba nie ma - upierał się Dortmunder. - Arnie Albright to jedyny facet, jakiego znam, który nie ma żadnych zalet. On ma same wady. Po wyprawieniu Fitzroya i Irwina w podróż wracali w dwa samochody. Stan i Dortmunder w toyocie, a Kelp i Tyci za nimi w jakimś ciemnozielonym bentleyu lekarza. Jechali na Osiemdziesiątą Dziewiątą Ulicę, gdzie mieszkał Arnie Albright, jedyny znany Dortmunderowi paser, który nie siedział w tym momencie w więzieniu, ani nie był policjantem dokonującym kontrolowanego zakupu. (Jak się ma do czynienia z kontrolowanym zakupem, trzeba wiedzieć, kiedy przestać być klientem takiego punktu. Płacą zawsze dobrze, bo przecież wiadomo, że policja nie zedrze z człowieka skóry. A i w okolicy jest bezpiecznie. Jeśli zatem nie trafi się na dzień, w którym zwijają już interes, nie ma się czego bać.) Problem polegał na tym, że kiedy sprzedawało się kradzione rzeczy Arniemu Albrightowi, on musiał niestety przy tym być. - Nie rozumiem - narzekał Dortmunder - dlaczego Andy nie może tam pójść. Zna go tak samo dobrze jak ja. - Andy mówi, że zna go bardzo słabo - powiedział Stan. - Nikt nie przyznaje się, że go zna - zauważył Dortmunder, ale wiedział, że nie wykręci się z tego. Spotkanie z Arnie Albrightem było nieuchronne, jak zderzenie Ziemi z asteroidem na filmie science-fiction. Samochody zjechały z autostrady przy Dziewięćdziesiątej Szóstej, minęły przejście podziemne budowane już od trzech pokoleń, pojechały na wschód na Broadway, a potem na południe do Osiemdziesiątej Dziewiątej. Skręcając zauważyli, że van wciąż stoi tam, gdzie go zostawili. Niebieski econoline z białymi akcentami na bokach oraz napisem: RYBNE CENTRUM HANDLOWE ERSTWHILE zał. 1947 J. Erstwhile, założyciel Samochód miał rejestracje firmowe, co oznaczało, że nie odholują go, co wcześniej czy później spotyka wszystkie inne auta. Nie został znaleziony tak jak lexus czy bentley, ale był pożyczony od znajomego Kelpa, niejakiego Jerry’ego Ersthwile’a, marnotrawnego wnuka Jake’a założyciela. Ponieważ był teraz wyładowany różnymi przedmiotami odzyskanymi z Thurstead i ponieważ nie wiedzieli dokładnie, jak długo będzie musiał stać bez opieki przy krawężniku, chcieli mieć samochód, który nie zwracałby na siebie niczyjej uwagi, i jak dotąd, wybór okazywał się trafny. Kiedy go mijali, Stan powiedział: - Mam już dosyć tej toyoty. Chyba, że potrzebujesz jej do czegoś. - Nie. - Nie ma tu żadnych odcisków palców? - Moich nie - odparł Dortmunder, pokazując dłonie w rękawiczkach. - To dobrze - powiedział Stan i zaparkował przy hydrancie przeciwpożarowym, ponieważ w odległości kilku mil nie było żadnego miejsca, na którym wolno byłoby parkować. Najwyraźniej także Kelp miał dosyć bentleya, ponieważ zaparkował przy następnym hydrancie i wszyscy czterej wyszli na chodnik. - John, my tu się trochę pokręcimy, ale tak żeby nie rzucać się w oczy, a ty idź pogadaj z Arnim - powiedział Kelp. Dortmunder miał w sobie zbyt wiele godności, by wymigiwać się z tego przy wszystkich, więc, jak niegdyś generał Mac Arthur, powiedział tylko: - Ja tu wrócę - i poszedł do mieszkania Arniego, położonego nad solarium, które kiedyś było wypożyczalnią wideo, a jeszcze wcześniej księgarnią. Po drodze Dortmunder przypominał sobie różne spotkania, jakie miał w ostatnich latach z Arnie Albrightem, jak na przykład to, podczas którego Arnie powiedział: „Taką mam osobowość. Nie spieraj się ze mną, Dortmunder, bo ja wiem lepiej. Nadeptuję ludziom na odciski. Nie dyskutuj” albo kiedy wyjaśnił: „Wiem, jaka ze mnie kanalia. Kiedy ludzie w tym mieście rezerwują stolik w restauracji, upewniają się, czy nie będzie tam Arniego Albrighta”. Co dziwne, Dortmunder wiedział, że Arnie traktuje go jak kogoś w rodzaju przyjaciela. Powiedział nawet kiedyś: „Ty przynajmniej mnie okłamujesz. A ja jestem tak podły, że inni nie mogą się doczekać, kiedy mi to powiedzą”. I chyba była to prawda. Dortmunder miał nadzieję, że Arnie jest zdrowy. Arnie od czasu do czasu zapadał na drobne dolegliwości, każda następna bardziej obrzydliwa od poprzedniej. Ostatnio, kiedy okoliczności zmusiły Dortmundera do kontaktu z Arniem, chorował on na coś tak paskudnego (ze wszystkich porów sączyła mu się jakaś papka), że podobno lekarz kazał mu krzyczeć o symptomach z drugiego pokoju. Niech Arnie będzie dzisiaj przynajmniej zdrowy, modlił się w duchu Dortmunder do Kogolwiek, Kto Mógłby Tego Wysłuchać. Dortmunder wszedł do niewielkiego przedsionka, nacisnął dzwonek i zaczekał na warknięcie Arniego przez domofon. Ale rozległ się brzęczyk i drzwi od razu się otworzyły. Dortmunder pchnął drzwi i jednocześnie cofnął się. Nikt nie wrzasnął „Kogo tam diabli niosą?” Policja. Muszą tam być. Podobnie jak większość paserów, Arnie miewał od czasu do czasu naloty grasujących band policyjnych, które okazywały się bardzo zaborcze i nie chciały, by cywile mieszali się do ich operacji. Czy Arniemu właśnie złożono taką wizytę? I czy policjant mówi w tym momencie „Wpuść ich, Arnie, zobaczymy, kto do ciebie przychodzi?” Czy mówiąc krótko, była to pułapka? - Halooo! Ktoś zawołał z góry. Czyżby to był Arnie? Dortmunder nie mógł powstrzymać ciekawości i pchnął szerzej drzwi. Kiedy spojrzał do góry, zobaczył, że u szczytu schodów, stoi Arnie, siwy, suchy z bulwiastym nosem, i się uśmiecha. - Arnie? - zapytał Dortmunder, nie dowierzając własnym zmysłom. - Ależ to John Dortmunder! - krzyknął Arnie z widocznym zachwytem. - Wchodź, wchodź, Johnie Dortmunder, tak dawno cię nie widziałem! Dortmunder wszedł do korytarza, a drzwi same się za nim zamknęły. Przypatrywał się uważnie, ale nie mógł dostrzec za Arnim nikogo, kto trzymałby mu pistolet przy głowie. - Czy to ty, Arnie? - zapytał. - W nowym wcieleniu, Johnie Dortmunder! - oznajmił Arnie i pomachał do niego. - Wchodź, to ci wszystko opowiem. - Mamy trochę towaru w vanie - powiedział Dortmunder. - Za chwilę, za chwilę. Muszę założyć płaszcz. Ale najpierw zajdź z wizytą na górę. Z wizytą? U Arniego Albrighta? Zastanawiając się, czy nie znalazł się przypadkiem w jakimś równoległym świecie, Dortmunder wszedł po schodach, a uśmiechnięty Arnie cofał się przed nim jak przyjazny wampir. - Zajdź na minutkę, Johnie Dortmunder - powiedział nowy Arnie, wchodząc tyłem do swojego mieszkania. - Może filiżankę herbaty? - Słuchaj, Arnie - powiedział Dortmunder, przestępując próg - na ulicy czekają ludzie, wiesz, przy vanie, chcą ci pokazać, co mamy. - Oczywiście - zgodził się Arnie - nikomu nie każemy czekać. Chwileczkę, tylko wezmę płaszcz. Mieszkanie Arniego, skromnie umeblowane z dużymi brudnymi oknami, przez które nic nie było widać, ozdabiała głównie kolekcja kalendarzy. Ściany upstrzone były styczniami z całego dwudziestego wieku z obrazkami dziewcząt w krótkich spódniczkach zadzieranych przez wiatr, kotkami z kłębkami wełny w wiklinowych koszykach, parowcami i mnóstwem innych rzeczy. Mnóstwem. Kiedy Arnie poszedł po płaszcz do sypialni, Dortmunder popatrzył na stycznie, oraz na kilka majów i listopadów (zbiór niekompletny) i zawołał za nim: - Arnie? Co jest z tym twoim nowym wcieleniem? Arnie wrócił, wciągnął na grzbiet postrzępiony czarny płaszcz, na którym nie pozwoliłoby się spać nawet bezpańskiemu kotu, i powiedział: - Pamiętasz, jak widzieliśmy się ostatnim razem, coś mnie dopadło. - Pamiętam. Trochę chorowałeś. - powiedział ostrożnie Dortmunder. - Wyglądałem jak po torturach - powiedział Arnie, bardziej precyzyjnie. - Mój lekarz nie chciał już mnie oglądać, a nawet słuchać. Powiedział, że przeze mnie zamknęli poczekalnię w lecznicy. Skierował mnie do lekarza dyżurnego, wiesz, to taki lekarz, do którego odsyłają cię, kiedy ich nie ma. - Czyli prawie zawsze - powiedział Dortmunder. - No właśnie. I ten facet, ten lekarz dyżurny, okazał się całkiem w porządku, on chyba jest na zwolnieniu warunkowym, i wyleczył mnie z tego świństwa. Powiedział: „Coś panu powiem, pan jest po prostu obrzydliwy”, a ja na to „Wiem, doktorze, nie musi mi pan tego mówić. Ze mną tak trudno wytrzymać, że czasem nawet golę się tyłem do lustra”, a on kazał mi brać te pigułki, no i biorę je. - Jakie pigułki? Prozac? - Prozac to przy tym jak cienka herbatka przy zacierze. Nie wiem, czy to jest legalne, ale jeśli tak, to nie mam pojęcia, dlaczego inne rzeczy są nielegalne. - Ale swoje robi? - zapytał Dortmunder. - Nie jesteś już ohydny. - Nie, nie, Johnie Dortmunder - powiedział Arnie. - Jestem tak samo ohydny, jak byłem, zauważysz to, kiedy się otrząśniesz z pierwszego wrażenia, ale po prostu już mnie to nie złości. Zaakceptowałem siebie. To wszystko zmienia. - To świetnie, Arnie - powiedział Dortmunder, choć już nie z takim entuzjazmem. Chyba będzie musiał okłamywać nowego Arniego tak, jak okłamywał starego. Arnie jeszcze raz zaprezentował Dortmunderowi swój nowy uśmiech, choć jego zęby po staremu nie były w najlepszym stanie. - A zatem, Johnie Dortmunder, tak ci się ostatnio powodzi, że przywozisz mi cały van towaru? - Właśnie. Mamy tam na dole trochę różności - powiedział Dortmunder. - Czy będzie mi potrzebna moja lupa? - Może się przydać. - A polaroid? - Też. - A moja waga do złota? - Zaczynam się zastanawiać, czy nie powinniśmy wjechać ci tym vanem do mieszkania - powiedział Dortmunder. - Już dobrze, Johnie Dortmunder. Zejdziemy na dół i zobaczymy, co tam macie. I zeszli, żeby zobaczyć, co tam mają. A na dole trzech facetów kręciło się przy vanie Erstwhile’a, gdzie na szczęście nie dostrzegły ich dotąd żadne siły prawa i porządku. - Cześć, Andy Kelp - powiedział Arnie, schodząc po schodkach ze swoim najlepszym nowym uśmiechem. - John Dortmunder nie powiedział mi, że będzie tu tylu starych znajomych. Kelp zamrugał, zdumiony. - To ty, Arnie? - Ale chyba nie wszyscy się znamy - poprawił się Arnie, spoglądając na pozostałych dwóch. - Johnie Dortmunder, przedstaw mnie swoim kumplom. - To jest Arnie - powiedział Dortmunder. - A to Stan i Tyci. - Jak się macie? Nie podaję ręki - oznajmił Arnie ku ogólnej uldze - ponieważ wiem, że niektórzy boją się zarazków. Nawet ja boję się zarazków, i mam swoje powody, o których nie musimy tu rozmawiać - powiedział znów ku ogólnej uldze. - Wierzcie mi, nie wszystkie moje doświadczenia są miłe. A to, jak sądzę, jest ten van. Pierwszy doszedł do siebie Dortmunder. - Tak, Andy ma kluczyk do bagażnika. - Tak, tak - powiedział Kelp. - Pewnie, że tak. - Sięgając do kieszeni, spojrzał wymownie na Dortmundera za plecami Arniego. „Co mu jest?” Dortmunder przewrócił oczami i pokręcił głową. „Nie pytaj”. Kelp otworzył lewe skrzydło drzwi vana, żeby przechodnie nie widzieli, co jest w środku. Arnie pochylił się, żeby tam zajrzeć, ale nagle znieruchomiał i wciągnął powietrze. - Dorsz. Nie, halibut. Nie, zaczekajcie, okoń. - Arnie, nie sprzedajemy ryb - powiedział Dortmunder. - Wiem - rzucił Arnie przez ramię. - Po prostu próbuję swój nowy węch. Te pigułki mają taki efekt uboczny, że wyostrzają mi powonienie, co w moim przypadku, jak wiesz, nie musi być dobrodziejstwem. Ale niech popatrzę, co tutaj mamy. - Oczywiście - zachęcił go Dortmunder. Arnie wszedł do vana i zaczął gwizdać. Jeśli to nie był Schoenberg, to na pewno fałszował. - Twój przyjaciel chyba wszedł na nową drogę - zauważył Tyci. - Ja mogę go nawet pilotować - dodał Stan. - To jest ulepszona wersja Arniego - zapewnił ich Dortrmunder. - Faktycznie, jest lepszy niż był - powiedział Kelp. - A w każdym razie inny. - On się leczy u lekarza - wyjaśnił Dortmunder. - Wszyscy znają mój stosunek do lekarzy - powiedział Kelp, a Arnie wysiadł z vana, wciąż pogwizdując. Nagle przestał gwizdać, skinął na wszystkich i powiedział: - Straszny misz-masz tam macie. - Wszystko pochodzi z jednego miejsca - zaznaczył Tyci. - Być może - zgodził się Arnie - ale wcześniej zbierano to gdzie się dało. - Facet był kolekcjonerem - wyjaśnił Dortmunder. - No widzisz. Dobrze, część tych rzeczy mogę opchnąć ludziom z antykwariatów, część musi wyjechać z kraju i wrócić jako przedmioty o wartości muzealnej, a część trzeba przetopić na cokolwiek. W każdym razie powinno być nieźle. Warte zachodu. - Ile? - zapytał Dortmunder. - Powiedziałem, że może być nieźle. Znasz mnie Johnie Dortmunder, ja daję najlepszą cenę. Nawet teraz, kiedy ludzie być może są w stanie ze mną wytrzymać, przynajmniej przez chwilę, nawet teraz, kiedy może nie musiałbym już dawać najlepszej ceny, nawet teraz, moje nawyki są tak silne, a moje usposobienie tak miłe, że wciąż daję najlepszą cenę - oznajmił Arnie. - Bardzo dobrze - powiedział Dortmunder. - Ale nie dzisiaj - dodał Arnie. - A poza tym nie potrzebuję vana. - Nie chodzi o vana - powiedział Kelp. - Muszę go oddać. Arnie pokiwał głową. - Rozumiem, Andy, że ty nim jeździsz. - Tak - potwierdził Kelp. - Dam ci adres w Queens - powiedział Arnie. - Hurtownia armatury łazienkowej. Pojedziesz tam i zapytasz o Maureen. Ja zadzwonię do niej, a ona przygotuje jakąś skrzynię, żebyście mogli to wszystko wyładować i potem od czasu do czasu, kiedy spuścimy trochę tego towaru, będziecie coś dostawać. - A dzisiaj? - zapytał Stan. - Dzisiaj mogę wam dać cztery kawałki jako zaliczkę. - Dlaczego tylko zaliczkę? - zapytał Tyci. - Bo nie mam na górze więcej gotówki - powiedział Arnie. - Chodź ze mną, Andy Kelp, dam ci ten adres i pieniądze, i pokażę ci nowe kalendarze, oko ci zbieleje. Wziąłem jeden ze szpitala, nie dasz wiary, na obrazku jest poczekalnia pogotowia. - Aha - powiedział Kelp. Dortmunder uśmiechnął się od ucha do ucha. - Tak, Andy, idź z nowym Arnim, my tu zaczekamy. - A może wszyscy zajdziecie na herbatkę ziołową? - zaproponował Arnie. - Nie, dziękujemy - powiedział Stan. - Musimy mieć oko na vana. - No dobrze - zgodził się Arnie. - To na razie. Chodź, Andy. Kelp rzucił im przez ramię gniewne spojrzenie i poszedł za Arnim do budynku. - Czy to jest przemiana osobowości? - zapytał Tyci. - Nie jestem pewien - powiedział Dortmunder. - To chyba tak, jak z kurtką. Możesz mieć niebieską, ale możesz i zieloną. Arnie ma akurat zieloną, ale to jest wciąż Arnie. - To prawda - przyznał Tyci. - Złą stroną tego fachu jest to, że trzeba stykać się z różnymi ludźmi. Kelp wybiegł z budynku. - Powiedziałem mu, że mam spotkanie ze swoim księgowym. Chodźcie tu bliżej, mam te pieniądze. - Czy powinniśmy ich dotykać? - zapytał Stan. - Dał mi je w plastikowej torebce - powiedział Kelp i wyciągnął zza pazuchy torebkę. - Zaraz je ... Przez minutę, czy dwie, kiedy mijali ich pochłonięci własnymi sprawami przechodnie, Kelp wyjmował banknoty z plastikowej torebki i rozdawał. - No to mamy po kawałku na głowę - powiedział na koniec. Dortmunder schował pieniądze do kieszeni. - Wreszcie mam swój tysiąc dolarów - powiedział. - May się ucieszy. 46 W ŚRODĘ Małe Pióro nie mogła już wytrzymać. W poniedziałek Fitzroy i Irwin pojechali rozwiązać spółkę z tamtymi trzema, a z biura prokuratora okręgowego po próbkę włosów zjawiła się bardzo sympatyczna kobieta z nieforemnymi biodrami. Małe Pióro z wprawą iluzjonisty udała, że odcina sobie kosmyk, i wręczyła go jej, a Marjorie Dawson przyglądała się tej scenie poszarzała ze strachu. Potem kobieta od prokuratora poszła, zabierając ze sobą próbkę w innej plastikowej torebce, zapieczętowanej nawet bardziej oficjalnie niż powiadomienie z urzędu skarbowego, a dalej już nic się nie działo. Na wynik badań w laboratorium trzeba czekać co najmniej tydzień, a zatem nie było co robić. Ale co się dzieje z Fizroyem i Irwinem? Ani widu, ani słychu. We wtorek i dzisiaj Małe Pióro zostawiła im wiadomość w motelu Four Winds, ale odpowiedź nie nadeszła. Co się stało? W środę trudno było już to wytrzymać. Kiedy Fitzroy i Irwin wyjeżdżali w poniedziałek przed południem, zamierzając śledzić Staną, żeby trafić za nim do kryjówki tamtych trzech, Małe Pióro odczuwała niejasne wyrzuty sumienia, wiedząc co się szykuje. Nie znaczy to, że polubiła Tyciego, Andy’ego i Johna, ale jakoś przywykła do nich i miała o ich zdolnościach lepszą opinię niż Fitzroy i Irwin. Wcale nie uważała, że Fitzroy i Irwin tak łatwo sobie z nimi poradzą. Coś musiało się stać. No właśnie, co się stało? Kto był górą w tym starciu? Dlaczego nikt się z nią nie kontaktuje? Nie bardzo mogła sobie już pozwolić na ciągłe jeżdżenie taksówkami. W każdej chwili miała stać się bardzo bogata, ale teraz ledwo przędła. Okazało się, że samochodem kempingowym wcale nie tak łatwo się przemieszczać. Kiedy już postawi się go gdzieś i rozbije obozowisko, trudno ruszać się nim dwa czy trzy razy dziennie, żeby robić zakupy w mieście. A zatem Małe Pióro tkwiła sama w tym dziwnym lokum, nie mając pojęcia, co i kiedy się wydarzy. Nie wiedziała, czy sprawy przybierają pomyślny obrót, czy wręcz przeciwnie. I w środę nie mogła już tego znieść. Było po drugiej po południu, kiedy ktoś zastukał do drzwi samochodu kempingowego. Do tej pory Małe Pióro upadła już tak nisko, że spędzała dni, oglądając telewizję, i nienawidziła się za to. Wspominała z nostalgią dobre stare czasy w Newadzie, kiedy była krupierką blackjacka w podrzędnych kasynach, zbywała podpitych gości i jeździła swoim małym niebieskim neonem. Sprzedała go, kiedy przenosiła się na wschód Stanów. Pokazywano akurat jakiś talk show. Jego bohaterowie, para w separacji, nie zdążyli się jeszcze pobić, kiedy rozległo się pukanie i Małe Pióro zdała sobie z pewnym zakłopotaniem sprawę, że tak naprawdę wolałaby nie ruszać się sprzed telewizora. Bardziej chciała się dowiedzieć, co zaraz stanie się w życiu tych dwojga niż w jej własnym. - Dość już tego - powiedziała do siebie, wyłączyła gniewnym gestem telewizor i pospieszyła do drzwi. To był Andy. Andy z jakąś kobietą pod czterdziestkę, atrakcyjną, ale nie wyzywającą, w kurtce z lisów, uśmiechającą się niepewnie, jakby obawiała się, że Małe Pióro należy do stowarzyszenia obrońców zwierząt. - Cześć - powiedziała Małe Pióro, uznając, że skoro Andy żyje, Fitzroy i Irwin przegrali. - Co słychać, Małe Pióro - powitał ją Andy. - Chciałbym ci przedstawić Anne Marie Carpinaw. - Cześć - powiedziała Anne Marie Carpinaw. - Dużo o tobie słyszałam. - A ja o tobie nic - powiedziała Małe Pióro, rozumiejąc już, dlaczego nie odbierała od And’ego żadnych erotycznych sygnałów. - Wejdź i opowiedz mi o sobie. - Dzięki. Po jakichś pięciu minutach, w czasie których zdjęli wierzchnie ubrania i przyjęli propozycję wypicia kawy, Małe Pióro powiedziała: - Co się dzieje, Andy? - Nie mam pojęcia - powiedział Andy. - Przyjechałem tu, żeby dowiedzieć się, co z badaniami DNA. Zadzwoniliśmy do Gregory’ego i Toma, wiesz tych z Tea Cosy, i okazało się, że jakiś facet złamał nogę i odwołał rezerwację, dlatego pomyśleliśmy z Anne Marie, że wyskoczymy na kilka dni na północ. - Ale nie na narty? - zapytała Małe Pióro. - Jeździłam kiedyś jako młoda dziewczyna - powiedziała Anne Marie - ale zobaczyłam, że uda zamieniają mi się w twarde szynki i uznałam, że wolę życie towarzyskie po nartach niż same narty. Małe Pióro pokiwała głową. - Też to wolę. Skoro Andy mówi o DNA przy tobie, rozumiem, że jesteś we wszystko wtajemniczona. - Jasne - powiedział Kelp. - Pościelowe pogaduszki, wiesz, jak to jest. - Nie wiem, dlaczego tak się mówi. Kiedy gadamy, nie ma żadnej pościeli, a jak już ścielimy, to nie gadamy - oświadczyła Anne Marie. - Tak się po prostu mówi - wyjaśnił Andy. - Chciałabym wiedzieć, co się stało z Fitzroyem i Irwinem? - zapytała Małe Pióro. - Musieli wyjechać - poinformował ją Andy. Małe Pióro spodziewała się tego. - Na zawsze? - Tak, oni już nie... - Andy urwał i pokręcił głową. - Ale nie w tym sensie. Wiesz, „na zawsze” może mieć różne znaczenie. - Wiem. - Oni na zawsze zrezygnowali z tej konkretnej operacji, ponieważ nagle okazało się, że mają pilne sprawy na zachodzie, i pojechali. - Są na zachodzie - powtórzyła Małe Pióro. - Są w drodze - oznajmił Andy. - A co u ciebie? - Mam już klaustrofobię - powiedziała Małe Pióro - i wariuję tutaj. Nic się nie dzieje i tak będzie do następnego tygodnia, dopóki nie przyjdą wyniki badań DNA. Zostawiałam wiadomości w motelu, bo nie wiedziałam, co się dzieje, ale mam nadzieję, że nie sądzicie, że knułam coś z nimi. - My rozumiemy, Małe Pióro, że byłaś tylko bezradnym pionkiem w rękach tych facetów i wiemy, że będziesz zadowolona z nowej sytuacji. „Bezradny pionek” to nie był wizerunek, jaki chciała mieć Małe Pióro, ale mniejsza z tym. - Dziękuję, Andy, już jestem zadowolona. - Pomyśleliśmy, że może znajdziemy jakąś miłą restaurację, jedną z tych na stoku, usiądziemy sobie, coś zjemy i popatrzymy, jak narciarze się przewracają. Co ty na to? - zapytał Andy. - Bardzo chętnie - odparła Małe Pióro. - To świetnie - powiedział Andy i wstał. - Wpadniemy po ciebie o siódmej. - Będę czekać. Przy drzwiach Anne Marie uśmiechnęła się do Małego Pióra. - Tak czułam, że się zaprzyjaźnimy. Małe Pióro wiedziała, że oznacza to „nawet nie próbuj spojrzeć na mojego faceta”. - Oczywiście - zapewniła ją. 47 A CO Z FITZROYEM GUILDERPOSTEM i Irwinem Gabelem? No cóż, po pierwsze, kiedy w końcu dotarli do San Francisco i Portland, byli już porządnie głodni. I niestety trochę też zapaskudzeni. Próbowali oczywiście zwrócić na siebie uwagę krzykiem za każdym razem, kiedy ich ciężarówki zatrzymywały się, ale płaszcze przeciwdeszczowe i gumowe piłki wszystko tłumiły i dopiero przy rozładunku zostali odkryci i, by tak rzec, uratowani. W przypadku Fitzroya ratunek przybrał początkowo formę aresztowania, ponieważ wszystko wskazywało na to, że jest zbiegłym więźniem. Obawiając się taśm Irwina, Fitzroy nie chciał wyjawiać swojej prawdziwej tożsamości, ale kiedy z Centralnego Zakładu Karnego Hudson w Swell Haven w stanie Nowy Jork przyszedł do policji w San Francisco faks informujący, że żadnego więźnia im nie brakuje, Fitzroy musiał poddać się badaniu odcisków palców i ujawnić przesłuchującym, kim jest. Okazało się, że taśmy wprawdzie nie wypłynęły, ale wypłynęły za to nakazy aresztowania wydane przez Kalifornię w związku z różnymi oszustwami, jakich Fitzroy dokonał w tym stanie kilka lat temu (dlatego właśnie przeniósł się na wschodnie wybrzeże), i nakazy te wcale nie były przedawnione. Zgody na zwolnienie za kaucją nie było, wyrok skazujący w końcu zapadł i Fitzroy znalazł się w niewielkim, ale chwilami słonecznym pomieszczeniu, gdzie mógł zacząć spisywać swoje wspomnienia. Jeśli chodzi o Irwina, to nie powierzył swoich taśm zaufanemu przyjacielowi z bardzo prostego powodu - Irwin nie miał żadnych zaufanych przyjaciół. Zamierzał ukrywać taśmy do czasu, gdy trzeba będzie nimi postraszyć Fitzroya. Ponieważ Fitzroy przedwcześnie dowiedział się o ich istnieniu, fakt ten pozwolił Irwinowi uwierzyć, że przetrwa jako jego wspólnik. Teraz spółka była skończona, prawie tak samo jak Irwin. Fitzroy i taśmy przestały być dla niego takie ważne. Po wydobyciu z płaszczy, obmyciu wężem i krótkiej hospitalizacji, Irwin w końcu mógł opowiedzieć historię, którą wymyślił podczas wielu godzin podróży przez Missouri, Nebraskę i kolejne stany. Podczas postoju autobusu, którym jechał, został porwany przez przyjaciół zazdrosnego męża. Nie, nie chce wnosić oskarżenia, ani nawet nie zdradzi nazwiska tego człowieka, żeby oszczędzić kłopotów damie. Chce tylko się najeść i wyjść ze szpitala. Kiedy wszystko to mu się udało, ściągnął swój skromny dobytek z pensjonatu, w którym mieszkał w Nowym Jorku, do pensjonatu w Portland, ponieważ nie miał najmniejszej ochoty znów spotkać Tyciego, Andy’ego i Johna. Kto wie, co tym razem przyszłoby im do głowy? Dzięki fałszywym, ale wiarygodnym dokumentom, które przyszły wraz jego rzeczami z Nowego Jorku, dostał posadę nauczyciela chemii w szkole i gdyby nie nakryto go z piętnastoletnią uczennicą na tylnym siedzeniu samochodu na szkolnym parkingu, bez wątpienia pracowałby tam nadal. 48 SĘDZIA T. WALLACE HIGBEE określiłby siebie, gdyby ktoś go o to poprosił, jako ostrożnego optymistę. Wydawało mu się, że ta niezwykle interesująca sprawa Pottaknobbee zmierza wreszcie do zakończenia. Wyniki badań DNA czekały już na niego, kiedy przyszedł do swojego biura w poniedziałek rano, osiemnastego grudnia, tydzień po pobraniu próbek, i sędzia natychmiast wezwał strony, by stawiły się na sali sądowej o 15:30. Była to najwcześniejsza pora, jaką mógł wyznaczyć, żeby zdążyć jeszcze uporać się z mnóstwem przypadków głupoty, jakie nagromadziły się przez weekend. I oto wszyscy się stawili. Przy stole po lewej stronie siedziały Trzy Plemiona reprezentowane przez Rogera Foksa, Franka Oglandę i Otisa Wellesa, któremu tym razem towarzyszył tylko jeden asystent. Roger i Frank wyglądali na bardzo zmartwionych, a Welles wyglądał jak adwokat. W pierwszym rzędzie miejsc dla publiczności siedziało czterech członków Trzech Plemion, spośród których sędzia Higbee rozpoznał tylko Tomm’ego Doga. Nie dlatego, że Dog stawał kiedykolwiek przed obliczem sędziego, by poświadczyć swoją głupotę, ale dlatego, że kiedy mu się chciało pracować, był elektrykiem, całkiem niezłym, i położył jakieś kable, kiedy sędzia budował sobie kryty basen. Przy okazji sędzia zanotował sobie: „Więcej pływać”. Wszyscy zebrani z uwagą przypatrywali się, jak sędzia Higbee sporządza notatkę. Przy drugim stole, po prawej stronie, siedziała Małe Pióro Redcorn, poważna, jak na sytuację przystało, i niezwykle pewna siebie. Była z nią Marjorie Dawson, zdenerwowana tak, jakby chodziło o jej DNA, oraz Max Schreck, który spoglądał zza swoich wielkich czarnych okularów z takim zadowoleniem, jakby właśnie skończył ucztować na trupie. Za nimi wszystkimi, na miejscach dla publiczności, siedzieli ich kibice, zbieranina, jakiej sędzia jeszcze tu nie widział. Dość przeciętnie wyglądająca para, jakiś wielki potwór w czarnym garniturze przypominający cały orszak żałobników oraz nędznie ubrany, zgarbiony facet o tak dobrze znanym sędziemu Higbee spojrzeniu winowajcy. Sędzia od razu się zorientował, że ten człowiek bywał dotąd na sali sądowej tylko w roli oskarżonego. No tak, pomyślał. Teraz, kiedy jest już po wszystkim, ujawnił się gabinet cieni pani Redcorn. Rozczarowujący: sędzia miał nadzieję choć raz w życiu zetknąć się z geniuszem zbrodni. Pora zaczynać. - Poprosiłem was tutaj - powiedział niezbyt precyzyjnie - żeby oznajmić, iż mam już wyniki testów, które pozwalają z całą pewnością stwierdzić, że pani Małe Pióro Redcorn jest potomkiem Josepha Redcorna i Indianką Pottaknobbee, a zatem należy do Trzech Plemion. Pani Redcorn uśmiechnęła się promiennie, ponieważ nie miała co do tego wątpliwości. Marjorie Dawson prawie omdlała, ponieważ miała ich wiele. Max Schreck wodził wokoło głodnym wzrokiem. „Konsternacja” to jedyne możliwe określenie nastroju, jaki zapanował przy drugim stole, przynajmniej jeśli chodzi o Rogera i Franka. Welles wstał i oznajmił: - Wysokie sądzie, będziemy naturalnie domagać się ponownych badań w laboratorium przez nas wskazanym. - A ja naturalnie - powiedział sędzia - odrzucę ten wniosek. - Podnosząc plik papierów z wynikami badań, dodał: - To nie było prywatne laboratorium, panie Welles, lecz placówka federalna i nie mam zamiaru kwestionować jej raportu. - Wysoki sądzie, placówki federalne w pewnych przypadkach w przeszłości... - zaczął Welles. - Nieprawda - oświadczył sędzia. - Były pomówienia, ale nie było takich przypadków. Jeśli chce pan odwołać się od mojej decyzji, proszę to zrobić, ale nie zmieni to jej skutków. Pani Redcorn. Małe Pióro starała się utrzymać powagę, ale nie zdołała powstrzymać uśmiechu. - Tak, wysoki sądzie. - Czy ma pani księgowego? Do odpowiedzi wstał Schreck. - Do jutra do pierwszej będziemy mieć księgowych, wysoki sądzie. - Do pierwszej po południu? - Oczywiście, wysoki sądzie. - Panie Welles, jutro o pierwszej po południu pańscy klienci muszą być gotowi do okazania pani Redcorn i jej księgowym wszelkich niezbędnych dokumentów i ksiąg rachunkowych kasyna. - Wysoki sądzie, kasyno znajduje się na ziemi należącej do Trzech... - Panie Welles, jeśli pańscy klienci opóźnią jutro tę procedurę choćby o sekundę po pierwszej, wsadzę ich do więzienia, na terenie Stanów Zjednoczonych, za lekceważenie postanowień sądu. Pani Redcorn, Indianka Pottaknobbee, członek Trzech Plemion stawiła się przed tym sądem, by uzyskać zadośćuczynienie i sąd uznał, że jest kompetentny to rozstrzygnąć. Tommy Dog wstał i odezwał się ze strachem i determinacją: - Wysoki sądzie? A co to takiego? Sędzia Higbee kilka razy wymownie zmarszczył swoje ogromne, siwe brwi. Jakieś komplikacje? - Wysoki sądzie - powiedział Tommy Dog. - Jako szef Rady Plemiennej w tym kwartale pragnę oświadczyć, że plemiona z wielkim zadowoleniem akceptują wyniki tych badań. Przyjmujemy pannę Redcorn i jesteśmy szczęśliwi, że nie wszyscy Pottaknobbee zmarli. Powitamy ją z otwartymi ramionami. Znam co najmniej dwóch, którzy uważają inaczej, pomyślał sędzia, spoglądając na przerażone twarze Rogera i Franka. - Dziękuję, panie Dog, jestem zbudowany pańskim oświadczeniem - powiedział i spojrzał na swoją notatkę: „Więcej pływać”. No właśnie. - Posiedzenie zakończone - powiedział i poszedł do domu popływać. 49 GDZIE JEST ROGER? Frank nie miał pojęcia, gdzie on może być. Żadnego. A do diabła z nim. Ale to zawsze jest pod ręką, pomyślał Frank, schylił się po kolejną butelkę Wild Turkey i nagle myśl mu się urwała. Ale butelkę znalazł. Trzymając ją, wyprostował się powoli, żeby znów nie zakręciło mu się w głowie, postawił ją ostrożnie na mahoniowym barze i postanowił skupić się na otwarciu tej cholernej whisky. O drugiej nad ranem bezsennej nocy po tym przeklętym posiedzeniu sądu Frank przyszedł do biura Rogera, a nie do własnego, z trzech powodów. Po pierwsze, chciał porozmawiać z Rogerem, którego jednak tu nie było. A gdzie on jest? Po drugie, w tym biurze był barek z butelkami Wild Turkey. A po trzecie, tu właśnie trzymali księgi rachunkowe. Księgi prowadzono w sposób tradycyjny - nie tylko dlatego, że kasyno rozpoczynało działalność tuż przed upowszechnieniem się komputerów. Frank i Roger prowadzili interesy w szczególny sposób, i dlatego zawsze uważali, że wszechobecność komputerów powinna kończyć się na granicy rezerwatu. Z komputerów i tak znika połowa tego, co się do nich wpisuje, ale kiedy zjawiają się federalni, okazuje się, że jednak jest w nich wszystko, a zwłaszcza to, co próbowałeś skasować. Dlatego lepiej trzymać się ksiąg. Wszystkich. Wszystkich trzech zestawów ksiąg rachunkowych. Trzy zestawy były niezbędne, ponieważ zależnie od okoliczności Frank i Roger mieli różne potrzeby. Musieli mieć jeden zestaw rzetelny, ponieważ przynajmniej oni powinni orientować się w rzeczywistej sytuacji. Ale tych ksiąg nie należało nikomu pokazywać, ponieważ było w nich mnóstwo śladów tego, co Roger i Frank robili z pieniędzmi. Kasyno było wprawdzie zwolnione od podatków federalnych, ale mieli na karku również inne instytucje, które interesowały się wielkością sprzedaży alkoholu i wyrobów tytoniowych, zyskami z hazardu i tak dalej. Ci wścibscy urzędnicy reprezentowali głównie stan Nowy Jork, ale węszyli tu także ci z Ottawy, ponieważ rezerwat rozpościerał się również na terytorium Kanady. Dla nich wszystkich był drugi zestaw ksiąg, w którym przychody i rozchody miały w miarę realny charakter, tyle że po stronie wydatków, zamiast różnych prywatnych potrzeb Franka i Rogera, wpisywano pozycje bardziej oficjalne. Byli jeszcze Indianie, którym Roger i Frank od czasu do czasu musieli zdawać sprawozdanie ze swojej służby. Była to czysta formalność i nigdy nie mieli z tym większych problemów, ponieważ nikt nie chciał przeszkadzać kurze w znoszeniu złotych jaj. Do tych celów nie nadawał się ani pierwszy, ani drugi zestaw ksiąg, zawierający zbyt wiele informacji o przepływie gotówki. Plemiona szybko zorientowałyby się, że dostają tylko połowę należnych im pieniędzy, dlatego dla nich i tylko dla nich, przygotowany był zestaw ksiąg numer trzy. Mieli więc trzy zestawy ksiąg rachunkowych. Rzetelne, spreparowane i fałszywe. I wszystkie znajdowały się w biurze Rogera, ponieważ tu był sejf. A tak przy okazji, gdzie, do diabła, jest Roger? Frank uważał, że pozostaje im tylko jedno wyjście, jednak wcześniej chciał omówić ten pomysł z Rogerem. Ale gdzie on teraz jest? Właśnie, gdzie jest stary Roger? W domu go nie ma, a przynajmniej nie było go dwie godziny temu, kiedy Frank dzwonił tam kolejny raz i rozmawiał z coraz bardziej zdenerwowaną żoną Rogera, Anne, która powiedziała w końcu: - Frank, przestań już tu wydzwaniać. Jego tu nie ma i nie wiem, gdzie jest, a kiedy przyjdzie, wezmę na niego kij bejsbolowy. Możesz mu to powiedzieć, jak go zobaczysz. - No dobrze - wystękał, wiedząc już, że nie powinien więcej dzwonić do domu Rogera. Ale gdzie on jest? Tutaj. Roger wpadł w pośpiechu, jeszcze w płaszczu. - Roger! - wykrzyknął Frank. Roger spojrzał na niego surowo. - To nie pora na picie. Frank popatrzył na niego zdumiony. - Jeśli to nie jest pora na picie, to kiedy do diabła przyjdzie na to pora? - Kiedy będziemy bezpieczni - oznajmił Roger. - Bezpieczni? A jak możemy być bezpieczni? Nie pamiętasz, że ta przeklęta kobieta przychodzi jutro oglądać księgi! - Dzisiaj - powiedział Roger, spoglądając na zegarek. - Dzisiaj - zgodził się Frank. - Wreszcie! - zawołał, kiedy w końcu udało mu się otworzyć tę cholerną butelkę. - Napij się, Roger. - Nie. Frank na chwilę powstrzymał się przed napełnieniem swojej szklaneczki. - Roger, oni chcą zajrzeć w księgi. Czy ty wiesz, co to oznacza? - Bardzo dobrze wiem, co to oznacza - powiedział Roger. - Ten sędzia... - Nie przejmuję się tym sędzią, ani żadnym prawnym gównem. Tak naprawdę to powinniśmy bać się plemion - powiedział Roger. - Wiem, Roger. - Kiedy się dowiedzą, co robiliśmy, zabiją nas. Zabiją nas bez zbędnych pytań. - To jest bardzo prawdopodobne - zgodził się Frank, nalewając sobie whisky. - Bardzo prawdopodobne. - Właśnie skon... - zaczął Roger. Ale Frank nie skończył. - Wiesz co musimy zrobić, Roger? Czekałem tu, żeby to z tobą omówić. Uważam, że powinniśmy spalić te księgi. Wszystkie trzy zestawy. Po prostu spalić. - Nie. - Musimy, Roger. Nikt nie może ich zobaczyć. - I co im powiesz? - zapytał Roger. - Że zaprószyłeś ogień z papierosa? - Powiemy, że znikły i że nie mamy pojęcia, co się z nimi stało. Niech sobie szukają wszędzie, gdzie chcą. - Taki numer nie przejdzie - powiedział Roger. - Jedyne, co nam pozostaje, Frank, to ulotnić się. - Ulotnić się? To znaczy zniknąć stąd? - Ulotnić się właśnie to znaczy - potwierdził Roger. Frank wiedział, że Rogerowi i Anne ostatnio nie układa się najlepiej i że Roger może bez problemu uciec, jeśli będzie to oznaczać również ucieczkę od Anne, ale sytuacja Franka była inna. Jego małżeństwo było zgodne, dzieciaki miłe i nie miał od czego uciekać. - Nie, Roger - powiedział. - Tu jest moje miejsce. Ja żyję tutaj. - I tutaj umrzesz - oznajmił mu Roger - prawdopodobnie powieszony na latarni. Frank, czy ty nie zdajesz sobie sprawy, do czego zdolnych jest kilka tysięcy rozwścieczonych Kiota i Oszkawa? - Tak, oni mają gorące głowy - potwierdził Frank. A potem napił się Wild Turkey. - Właśnie skończyłem - Roger wrócił do rozpoczętego wcześniej zdania - czyścić nasze rachunki bankowe i przeniosłem wszystkie nasze pieniądze. Wyjeżdżam z rezerwatu na zawsze, do Kanady, a jutro opuszczam Kanadę samolotem. Długo byliśmy wspólnikami, Frank. Mówię ci, że tak trzeba zrobić. Odstaw tę cholerną szklankę i jedź ze mną. Będziemy bogaci i szczęśliwi, na jakiejś wyspie. Frank poczuł wielki żal. - Nie chcę wyjeżdżać z Silver Chasm. Tu jest mój dom, Roger. - Masz ostatnią szansę, Frank - powiedział Roger. Frank pokręcił głową. - Nie mogę. Dlatego muszę spalić te księgi. - No to powodzenia - powiedział Roger i wyciągnął dłoń. - Dobrze nam się wiodło, Frank. - Owszem. Uroczyście uścisnęli sobie ręce i Roger wskazał na szklankę Franka. - Na twoim miejscu nie piłbym już. - Na moim miejscu wypiłbyś dużo więcej - powiedział Frank i napił się. Kiedy odstawił szklankę od ust, był już w biurze sam. Roger poszedł. „Czy wywinę się z tego?” - pomyślał. - „A co mogę innego zrobić?” - Roger zawsze był światowcem, jeździł na długie wakacje, uczył się francuskiego. A Frank lubił spokojne, domowe życie. Czy uda mu się nadal wieść taki żywot po tym nieszczęściu? „Powinniśmy byli zaryzykować i ją zabić”. Nagle zaczął tęsknić za sobą samym, tak jakby odszedł razem z Rogerem. Brakowało mu siebie. Odstawił szklankę i wyszedł z biura, żeby przejść się po kasynie. Lubił to robić niemal codziennie, przyglądać się swoim włościom i patrzeć, jak gracze napełniają swoimi pieniędzmi jego kieszenie. I teraz znów wybrał się na taką przechadzkę, może ostatni raz, choć oczywiście miał nadzieję, że nie ostatni. Tej zimowej poniedziałkowej nocy ruch w kasynie był niewielki, ale nie szkodzi, coś jednak się dzieje. Działa jeden stół blackjacka, jeden do gry w kości, nikogo nie ma przy ruletce. A przy rzędach automatów trzech czy czterech graczy. Restauracje już zamknięte, kawiarnia czynna, ale pusta. Frank zastanowił się, czy nie napić się kawy, ale zrezygnował. Pora zabrać się do roboty. Wrócił do biura Rogera, wyciągnął na środek pokoju wielki mahoniowy stół z miedzianą tarczą na blacie. Podszedł do sejfu ukrytego za biurkiem Rogera, uklęknął przy nim, otworzył i wyjął te wszystkie ciężkie tomy - czarne prawdziwe, czerwone dla urzędników i zielone dla Indian - zapełnione drobnym, niezgrabnym pismem. Ale przecież nie spalą się wszystkie naraz. Będzie musiał otworzyć segregatory i wyjmować po kilka stron, które będzie podrzucał do ognia, jaki rozpalił na stole. Przysunął sobie krzesło, postawił na podłodze obok szklankę i butelkę, i zaczął wkładać kolejne kartki do niewielkiego ogniska płonącego na środku stołu. Kiedy się obudził, paliło się już całe biuro. Frank popełnił błąd. Wcześniej popełnił ich już wiele, ale ten był najpoważniejszy. Otworzył drzwi biura. Zapomniał zupełnie, choć dobrze o tym wiedział, że tak jak w większości kasyn w Ameryce, pomiędzy północą i ósmą rano na pozbawione okien parkiety kasyna tłoczy się powietrze wzbogacone nieco tlenem. Niewiele - tyle tylko, żeby gracze czuli się rześko, żeby mieli dobre samopoczucie i nie chcieli wychodzić. Żeby nie chciało im się spać. Wystarczy odrobinę więcej tlenu. Frank otworzył drzwi biura, chcąc wezwać ochronę, by ugasiła pożar, ale wtedy ogień wyskoczył zza jego pleców, żeby połączyć się z tlenem. Frank natychmiast stanął w płomieniach, paliło się na nim ubranie i włosy, a nieliczni o tej porze pracownicy i klienci kasyna rzucili się do ucieczki, żeby ratować własne życie. Wszyscy wybiegli z budynku - również płonący Frank, który gdy tylko znalazł się na zewnątrz, zanurkował w najbliższej pryzmie śniegu i tarzał się w niej dość długo. Kiedy wstał, kasyna już nie było. 50 DORTMUNDER przeszedł przez Dziesiątą Ulicę z rękami w kieszeniach i spuszczoną głową, wpatrujące się w swoje buty. Zimny, nieprzyjemny wiatr wiał mu w twarz. Przeleciał przez cały kontynent, żeby dmuchnąć mu w nos, a potem pognać dalej na wschód, w stronę Long Island, oceanu i Europy, gdzie też jest mnóstwo ludzi, którym można dokuczyć. Ale na razie był jeszcze problemem dla Dortmundera, choć chyba najmniejszym ze wszystkich. Niedziela, 31 grudnia, czwarta po południu. Ten bardzo marny rok wreszcie odchodził i Dortmunder szedł, zmagając się z nieprzyjemnym wiatrem, żeby rozliczyć się z nim ostatecznie. Zmierzał teraz w stronę skrzyżowania Dziesiątej i Czwartej Ulicy w Greenwich Village, jedynego chyba miejsca na świecie, gdzie przecina się Dziesiąta Ulica z Czwartą. Miało to być ostatnie spotkanie w sprawie kasyna. Ostatnie - i być może najgorsze. Skrzyżowanie było już blisko, a na jego rogu, po prawej stronie stał dobrze mu znany samochód kempingowym. Czy facet, który siedzi na krawężniku, wciśnięty pomiędzy tylne koło alpine’a i sygnalizator świetlny, to przypadkiem nie Kelp? Tak, owszem. To Kelp wezwał go na to spotkanie. Wyglądało na to, że nie bardzo mógł się porozumieć z Małym Piórem w ostatnich dniach i trzeba było zorientować się, o co chodzi. Dortmunder wiedział tylko, że kasyno doszczętnie spłonęło. Pokazywali to w wiadomościach telewizyjnych, nawet w paśmie ogólnokrajowym, ponieważ w dzisiejszych czasach nie dzieje się nic, kiedy w pobliżu nie ma przypadkiem co najmniej trzech kamer wideo gotowych do filmowania. Przy kasynie Silver Chasm znaleźli się ze swymi kamerami turyści i jego pracownicy. Obok wykonanych drżącą ręką zdjęć upadających ścian i pędzących kul ognia, znalazły się też profesjonalne ujęcia ukazujące bardzo zdumioną Małe Pióro, która po ostygnięciu popiołów jako ostatnia Pottaknobbee i osoba ogromnie fotogeniczna szybko znalazła się w centrum uwagi. Ale po czterech dniach także i ona znikła z publicznego widoku i Dortmunder nic więcej nie wiedział. Aż do wczoraj, kiedy Kelp zadzwonił, żeby mu opowiedzieć, co działo się później. Po tygodniu milczenia Małe Pióro zaczęła dzwonić na koszt rozmówcy do Kelpa, jedynego wspólnika, którego zdołała znaleźć. Rozmowy te okazały się jednak bardziej denerwujące niż konstruktywne nie tylko dlatego, że Kelp musiał za nie płacić, ale również z tego powodu, że zamawiała je z rezerwatu, od kogoś, kto nazywał się podobno Dog i wziął ją jako udokumentowaną Pottaknobbee pod swój dach, kiedy zabrakło jej pieniędzy. W tym domu musiała uważać, na to, co mówi, co oznaczało, że nie mogła powiedzieć wiele, i Kelp szybko zaczął sobie życzyć, żeby w ogóle przestała dzwonić. Jak wyjaśnił Dortmunderowi, w końcu zrobił dyskretną aluzję do tej sytuacji: „Jeśli nie masz nic do powiedzenia, to dlaczego to ciągle mówisz?” - Utknęłam tu, Andy - powiedziała. - Nie mam pieniędzy, ani nie mam dokąd iść. Gdyby kasyno stało, mogłabym podjąć pracę jako krupierka, ale gdyby stało, nie musiałabym brać takiej roboty. - A potem dodała szeptem: - Chyba dostanę jakiś czek na Boże Narodzenie. To ma być prezent od plemion, bo teraz jestem jedną z nich. Mam nadzieję, że wtedy wystarczy mi na benzynę i będę mogła przyjechać, żeby omówić z wami sytuację. I oto był już sylwester, bo dopiero wczoraj udało jej się wyrwać od nowych krewnych, i Kelp, który właśnie wstawał z krawężnika, zorganizował spotkanie. - Zrobione - powiedział. Miał pobrudzone ręce i lewy policzek. - Co zrobione? - zapytał Dortmunder. - Pobrudziłeś się na twarzy. - Umyję się w samochodzie - Kelp wskazał miejsce, w którym siedział. - Podłączyłem kabel do słupa, żebyśmy mieli światło i ogrzewanie bez konieczności włączania silnika. Niestety nie ma tu studzienki ściekowej. Chodź, ciekaw jestem, co nam powie Małe Pióro. - Ja też - zgodził się Dortmunder. - To znaczy chętnie posłucham, ale bez płacenia za to - powiedział Kelp i zastukał do drzwi. Małe Pióro trochę się zmieniła. Wciąż wyglądała jak zabawka z westernowego kompletu, ale już po dniu zabawy w piaskownicy. - Trzeba było od razu wchodzić - powiedziała. - Wesołego Nowego Roku - powiedział ponuro Dortmunder. - Myślisz, że będzie wesoły? Wejdź, jest zimno. Dziękuję, Andy, za prąd. - Bardzo proszę - powiedział, wszedł za Dortmunderem, zamknął za sobą drzwi i wtedy ktoś zapukał. - To duże miasto - zauważyła Małe Pióro. - Ciągle coś się dzieje. - To pewnie Tyci - powiedział Kelp i poszedł umyć twarz. Otworzyła drzwi. - Szczęśliwego Nowego Roku - mruknął Tyci i zaczął wchodzić do środka. - Jeszcze jeden z życzeniami - powiedziała Małe Pióro. - Mam nadzieję, że tym razem nie wziąłeś granatu. - Jak chcesz, mogę po niego wrócić. - Nie trzeba - powiedziała. - Mam piwo, jeśli chcecie. Chcieli, po czym usiedli, Tyci na kanapie, Kelp i Małe Pióro na krzesłach, a Dortmunder na kuchennym stołku. - Teraz powiedz na spokojnie, Małe Pióro, co się dzieje na północy? - zapytał Kelp. - Pada śnieg. - Dzięki. - I niewiele więcej - dodała. - Kasyno spalone na amen. Roger Fox uciekł, a z nim wszystkie pieniądze kasyna. - Cała dostępna gotówka? - upewnił się Dortmunder. - Wszystko - powiedziała Małe Pióro. - Ostatni dzień Fox spędził bardzo pracowicie. Wyczyścił wszystkie konta bankowe, emerytalne i wszystko, na czym zdołał położyć łapy, pieniądze odłożone na podatki, po prostu wszystko. Dlatego kasyno zbankrutowało i jest winne kupę forsy. Wyśledzili te pieniądze na wyspach Turks i Caicos, ale do tego czasu on znów zniknął. Pieniędzy nie ma, Foksa nie ma i nikt go już nigdy nie znajdzie. - Ale ten drugi jest chyba w więzieniu - powiedział Dortmunder. Małe Pióro uśmiechnęła się cierpko. - Frank Oglanda błagał, żeby go zamknęli, bo Indianie chcieli go powiesić. Trzeba było wezwać federalnych, żeby go stamtąd wydostać. - Szkoda, że Indianie nie mają rakiet ziemia-powietrze - odezwał się Tyci. - Oni też żałują - powiedziała Małe Pióro. - Teraz wszyscy mówią, że jak tylko zacznie się proces, zwalą się tłumnie na salę sądową. Może by nawet i tak zrobili, ale nie będą mieli na to czasu. - Dlaczego? - zapytał Dortmunder. - I teraz przechodzimy do prawdziwego problemu - powiedziała Małe Pióro. - Nie tylko kasyno przepadło, ale jeszcze okazało się, że Fox i Oglanda byli tak zachłanni, że nawet nie ubezpieczyli go do pełnej wartości, więc odbudowa potrwa jakiś czas. To dobra rzecz, jeśli ludzie mają pracę. Tak mi się zdaje. - Odbudowa potrwa jakiś czas - powtórzył jak echo Kelp. - Ile to jest jakiś czas? - Szacują, że osiem lat. Zapanowała ogólna konsternacja. - Dlaczego aż tyle? - zapytał Dortmunder. - Budowa kasyna jest bardzo kosztowna - wyjaśniła Małe Pióro. - Plemiona nie mają pieniędzy, nie ma ubezpieczenia, a Fox i Oglanda spłacili tak niewiele kredytu, który wzięli na budowę, że banki więcej nie dadzą. Wszyscy się składają, ale to musi trochę potrwać. - Niech pożyczą od kogoś - zasugerował Kelp. - Problem w tym - powiedziała Małe Pióro - że każdy, kto chce zainwestować w kasyno, musi być prześwietlony przez rząd, żeby było wiadomo, że to nie mafia. A ponieważ większość ludzi, którzy chcą zainwestować w kasyno, jest z mafii, potrzeba trochę czasu, żeby wykazać, że to nieprawda. - Ile? - zapytał Dortmunder. - Mówiła, że osiem lat - przypomniał Kelp. - Jak wszystko gładko pójdzie - dodała Małe Pióro. - Wszystko gładko pójdzie - powtórzył spokojnie i z namysłem Dortmunder, jakby zastanawiał się, co znaczą te pięknie brzmiące słowa. - Czyli wychodzi na to - powiedział Tyci - że my nie dostaniemy pieniędzy, ponieważ ty nie dostałaś, a ty nie dostaniesz, bo nie ma już kasyna. - To brzmi jakoś bardzo nieodwołalnie, kiedy to tak mówisz, Tyci - zauważył Kelp. - Jak ja się w to wplątałem? - zapytał z groźną miną Tyci. - To Fitzroy - pospieszyła z odpowiedzią Małe Pióro. - Fitzroy i Irwin nas w to wpakowali. - Nie zapominajmy o Oglandzie i Foksie - dodał Kelp. - Chyba ja też przyjdę tłumnie na ten proces - oznajmił Tyci. - A ja spróbuję zapomnieć o całej tej sprawie, jeśli mi się uda - oświadczył Dortmunder. - Jutro zaczyna się całkiem nowy rok. Wierzę, że będzie lepszy i na początek jadę do Jersey, bo zostawiłem tam kilka aparatów fotograficznych. - Wiem, że chciałeś mnie prosić, żebym jechał z tobą, tylko zapomniałeś, ale niestety jestem zajęty. Prosto stąd jadę do szpitala St. Vincent. Spojrzeli na niego. - Jesteś chory? - zapytała Małe Pióro z niepokojem, jakby chciała iść po lizol. - Nie, potrzebny mi samochód - wyjaśnił Kelp. - Anne Marie chce, żebyśmy pojechali jutro do Kansas, ma mnie poznać z jakimiś ludźmi. Tyci stęknął i przeciągnął się. - Jest sylwester. Jadę do Brooklynu, znajdę dobry bar i może trafi się jakaś rozróba. - A ty, Małe Pióro? - zapytał Dortmunder. - Wracasz na północ? - Za kilka dni - odparła. - Chcemy trochę rozejrzeć się po mieście, zobaczyć to i owo. - My? - zapytał Kelp. - Cóż, jeśli skończyliśmy rozmawiać o interesach, zawołam go. - Odwróciła się i krzyknęła przez ramię: - Benny! W drzwiach pojawił się Benny Whitefish, w garniturze i krawacie, które miał na sobie w sądzie, ale twarz nad tym ubiorem była już zupełnie inna. Uśmiech skromny i wdzięczny, jak u zwycięzcy loterii, który nie wiedział, że bierze w niej w udział. - Cześć - powiedział i pomachał im niewyraźnie. Dortmunder, Kelp i Tyci nie mieli nic do powiedzenia. Małe Pióro obdarzyła ich swoim nieodgadnionym uśmiechem i powiedziała: - Benny jest teraz moim obrońcą, prawda, Benny? - Aha - powiedział Benny i przełknął ślinę tak nerwowo, że grdyka mu podskoczyła jak piłeczka golfowa. - To bardzo miłe - zdołał wydobyć z siebie Dortmunder. - Potrzebuję obrońcy - powiedziała Małe Pióro. - Benny, przynieś precelki, zrobimy sobie imprezę. Benny pomaszerował wykonać polecenie.