13703
Szczegóły |
Tytuł |
13703 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
13703 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 13703 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
13703 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Charles Theodore Henri de Coster
PRZYGODY DYLA
SOWIZDRZAŁA
Legenda jako też bohaterskie, wesołe i sławne przygody Dyla Sowizdrzała i Jagnuszka
Poczciwca w krajach flamandzkich i gdzie indziej
KSIĘGA PIERWSZA
I
W Damrae, flamandzkim mieście, kiedy maj otwierał pąki tarninom, narodził się
Sowizdrzał, syn Claesa.
Akuszerka-kumoszka imieniem Katheline spowiła go w wygrzane pieluchy, a
popatrzywszy na główką dziecięcia wskazała błonę.
— Urodzony w czepku, pod dobrą gwiazdą! — rzekła wesoło.
Lecz i zaraz podniosła lament wskazując czarny punkcik na ramieniu malca.
— Biada! — zapłakała. — To czarny znak po diabelskim paluchu.
— Imć pan diabeł — podjął Claes — musiał wstać bardzo wcześnie, skoro zdążył
naznaczyć mojego syna.
— Nie kładł się dziś — odparła Katheline — boć dopiero pan kogut budzi kury.
I wyszła zostawiwszy dziecię na rękach Claesa.
Za czym świt rozdarł nocne obłoki, jaskółki poskrzekując śmignęły tuż nad łąkami, a
słońce ukazało na widnokręgu twarz purpurową, ogniem rozjarzoną.
Claes otwarł okno powiadając do Sowizdrzała:
— Synu mój w czepku urodzony, oto jaśnie wielmożny pan Słońce kłania się
flamandzkiej ziemi. Patrz w nie, ile tylko zdołasz, a jeśli kiedy ugrzęźniesz w wątpliwościach
nie wiedząc, co począć, by dobrze uczynić, proś słońce o radę; jest jasne i ciepłe; bądź
uczciwy, jak ono jest jasne, a dobry, jak ono jest ciepłe.
— Claesie, mój mężu — ozwała się Soetkin — gadasz do głuchego; chodź tu, synku,
pożyw się.
I matka podała nowonarodzonemu swoje piękne flasze, którymi obdarzyła ją natura.
II
Kiedy Sowizdrzał pił zapamiętale, w polach i lasach zbudziły się ptaki.
Claes wiązał chrust przypatrując się, jak małżonka daje piersi Sowizdrzałowi.
— Żono — zapytał — zrobiłaś zapas tego smacznego mleka?
— Konwie są pełne — odrzekła — ale to nie cieszy mnie jakoś.
— Smutno coś mówisz w tak radosnej chwili.
— Bom pomyślała, że nie ma ani szeląga w skórzanym trzosiku, co tam wisi na ścianie.
Claes wziął trzosik, lecz daremnie nim potrząsał: miedziaki, choćby najlichsze, nie
zadzwoniły na „dzień dobry". Zafrasował się. Ale pragnąc pocieszyć małżonkę, zagadnął:
— Czemu się niepokoisz? Nie mamyż to w skrzyni placka, który wczoraj podarowała
nam Katheline? A tam widzę kawał wołowiny, którą co najmniej przez trzy dni będziesz
przerabiać na wyborne mleko dla malca. A czy ten wór bobu, tak miluchno rozsiadły w kącie,
zwiastuje nam głód? Czyżby ta faska pełna masła była tylko widmem? A może fantomami są
te pułki jabłek, uszykowane wojowniczo na strychu, po jedenaście w każdym rzędzie? Czy
nie prorokuje nam szacownego pijaństwa ta baryła brugijskiego cuyte, kryjąca w swoim
kałdunie trunek orzeźwiający?
— Trzeba nam będzie — odparła Soetkin — gdy poniesiemy chłopca do chrztu, czterech
groszy dla księdza, a na ucztę florena.
Tu weszła Katheline niosąc gruby pęk ziół przeróżnych:
— Obdarowuję dziecię w czepku urodzone anżeliką, co uchroni je, gdy dorośnie, przed
rozpustą; koprem, co odegna odeń diabła...
— A nie masz — zagadnął Claes — ziela przyciągającego floreny?
— Nie.
— No, to zobaczę, czy nie ma ich w kanale — oznajmił.
I wyszedł zabrawszy wędkę i sieć, pewien zresztą, iż nie spotka nikogo, albowiem do
oosterzon — tak nazywają we Flandrii słońce świecące o szóstej rano — była jeszcze
godzina.
III
Claes poszedł nad Kanał Brugijski, nie opodal morza. Tu wetknął przynętę na haczyk, a
zanurzywszy wędkę, zarzucił sieć. Jakiś chłopczyna, odziany przyzwoicie, spał na drugim
brzegu jak suseł, sporządziwszy sobie posłanie z muszel małżów.
Zbudzony hałasem, jaki czynił Claes, chciał uciec przeląkłszy się, czy nie zdybał go
któryś ze strażników gminy, aby spędzić z posłania i zaprowadzić do steen, jako niecnego
włóczęgę.
Ale uspokoił się poznawszy Claesa, ten zaś krzyknął:
— Chcesz zarobić sześć groszy? To nagoń mi rybę! Usłyszawszy to chłopak wlazł do
wody ukazując
brzuszynę dobrze już napęczniałą, a uzbroiwszy się w wiązkę długich pierzastych trzcin
napędził rybę Claesowi.
Skończywszy połów Claes wyciągnął wędkę i sieć, a następnie przeszedł po śluzie do
chłopca.
— Aha! — rzekł — na imię ci Jagnuszek, przezywają cię dla twojego łagodnego
charakteru Poczciwcem, a mieszkasz na ulicy Czaplej, za kościołem Najświętszej Panny.
Czemuż to, choć mały jeszcze, a odziany chędogo, wysypiasz się pod gołym niebem?
— Cóż robić, mości węglarzu! — odparł chłopczyna. — Mam w domu siostrę o rok
młodszą, która przy lada kłótni spuszcza mi tęgie lanie. A ja nie śmiem wygrzmocić jej w
zamian po plecach, bo mógłbym, mój panie, ją skrzywdzić. Wczoraj przy wieczerzy byłem
bardzo głodny, jąłem tedy wycierać palcami dno misy po wołowinie z bobem, a siostrzyczka
zechciała podzielić ze mną ten specjał, którego z ledwością starczyło dla mnie. Zobaczywszy,
jak się oblizują (sos był smakowity), chyba się wściekła, bo z okrutnym impetem wytrzaskała
mnie po gębie i tak mi dopiekła, żem uciekł z domu.
Claes zapytał, co jego rodzice robili w czasie tej utarczki. Jagnuszek Poczciwiec
odpowiedział:
— Pan ojciec walił mnie w jedno ramię, a pani matka w drugie, oboje zaś krzyczeli:
„Oddaj jej, tchórzu!" Ale ja, nie chcąc uderzyć dziewczynki, uciekłem.
Nagle Jagnuszek zadrżał jak osika i pobladł. I Claes zobaczył, jak nadchodzi rosła baba,
obok niej zaś drepcze chuda dziewczynka dzikiego wejrzenia.
— Ojej! — zawołał Jagnuszek łapiąc Claesa za portki — matka i siostrunia wybrały się tu
po mnie! Broń mnie, mości węglarzu!
— Nasamprzód — odrzekł Claes — masz tu siedem groszy w zapłatę. Chodźmy do nich,
nie bój się!
Kiedy dostrzegły Jagnuszka, popędziły ku niemu, żeby go zbić; matka, ponieważ nabawił
był ją niepokoju, a siostra — z przyzwyczajenia.
Jagnuszek krył się za plecami Claesa, wołając: — Zarobiłem siedem groszy, zarobiłem
siedem groszy, nie bijcie mnie!
Ale matka już go chwyciła w objęcia, a dziewczątko usiłowało rozewrzeć dłoń Jagnuszka
i zabrać pieniądze. Ale Jagnuszek wrzasnął:
— To moje, nie dam! I zaciskał pięści.
Tedy Claes podniósł dziewczynką za uszy, potrząsnął nią jak workiem i rzekł:
— Twój brat jest dobry i łagodny niby jagnię, jeśli więc jeszcze raz go zaczepisz, wsadzę
cię do czarnej dziury po węglu i tam nie ja wytargam cię za uszy, ale czerwony diabeł, rodem
z piekła, który ponadto rozszarpie cię pazurami, a ma długie, i zębiskami, a ma je jak widły.
Usłyszawszy to dziewczynka nie śmiała spojrzeć na Claesa ani też przybliżyć się do
Jagnuszka; schowała się za spódnicę matki. Ale wchodząc do miasta darła się wszędzie na
całe gardło:
— Węglarz mnie zbił! Węglarz ma diabła w piwnicy!
Nigdy już nie wygrzmociła Jagnuszka, ale dorósłszy wyręczała się nim, jak mogła.
Łagodny dureń ochotnie za nią pracował.
Claes sprzedał po drodze ryby gospodarzowi wiejskiemu, co zawsze odeń kupował.
Wróciwszy do domu rzekł do Soetkin:
— Oto, com znalazł w brzuchu czterech szczupaków, dziewięciu karpi jako też i w koszu
pełnym węgorzy.
To mówiąc rzucił na stół dwa floreny i dwa grosze.
— Czemuż to, mój mężu, nie chodzisz co dzień na ryby? — zapytała Soetkin.
Claes na to:
— Abym sam w sieciach mości panów strażników gminnych nie zamienił się w rybę.
IV
Claesa, Sowizdrzałowego rodzica, nazywano w Damme kolldraegerem, czyli węglarzem.
Claes miał włosy czarne, oczy błyszczące, płeć tegoż koloru co i jego towar — z wyjątkiem
niedziel i świąt, kiedy w chałupie było w bród mydła. Był nieduży, barczysty, o gębie
wesołej.
Gdy skończywszy pracę, z wieczora, szedł do którejś tawerny przy brugijskim trakcie,
aby przepłukać cuytem gardło czarne od węgla, kobiety, rozsiadłe na progach i orzeźwiające
się chłodną mgiełką, wołały przyjaźnie:
— Dobry wieczór, węglarzu! Życzymy smacznego piwka!
— Dobry wieczór! Niechże małżonek gracko was dziś ukontentuje! — odpowiadał.
Dziewczęta, co wracały z pól gromadkami, zastępowały mu drogę powiadając:
— Jakie zapłacisz rogatkowe? Dasz wstążkę szkarłatną, kolczyk złocony, ciżemki
aksamitne? A może tak wrzucisz florena do sakiewki?
A Claes obejmował jedną z nich wpół, całował jej policzki albo szyję — jeśli wargi
znalazły się bliziutko jędrnego ciała; a potem mówił:
— O resztę, moje dzierlatki, proście swoich kochanków.
I pierzchały śmiejąc się do rozpuku. Dzieci poznawały Claesa po grubym głosie i
stukaniu butów. Biegnąc ku niemu, wołały:
— Dobry wieczór, mości węglarzu!
— I wam tego życzę, aniołki! Ale nie zbliżajcie się do mnie, bo porobię z was
Murzyniątka — odpowiadał Claes.
Ale zuchwała czereda zbliżała się nie bacząc na groźbę; chwytał przeto któreś za katankę,
smarował różowy pyszczek czarnymi dłońmi i puszczał dzieciaka pokładając się ze śmiechu,
a ku wielkiej innych uciesze.
Soetkin, żona Claesa, była zacną kobieciną: ranny ptak, skrzętna mrówka.
Razem orali pode zaprzęgając się do pługa niby woły. Ciężko było ciągnąć pług, a
jeszcze ciężej bronę, gdy owo sielskie narzędzie musiało drewnianymi zęby drzeć twardą
glebę. A jednak bronowali wesoło, nucąc przy tym balladę.
Nic to, że ziemia była twarda; daremnie słońce szyło w nich najgorętszymi grotami; nic
to, że okrutnie trzeszczało im w krzyżach, gdy ciągnęli bronę uginając kolana — kiedy się
bowiem zatrzymywali, Soetkin obracała ku Claesowi słodkie lica, Claes całował to
zwierciadło tkliwej duszy i zapominali o wielkim trudzie.
V
Ogłoszono wczoraj w gminie, że Jasna Pani, małżonka cesarza Karola, jest brzemienna:
należy więc zanosić modły o poród szczęśliwy.
Katheline zjawiła się u Claesów cała drżąca:
— Czemu się smucisz, kumo? — zagadnął poczciwiec.
— Biada! — odrzekła, a głos jej rwał się. — Tej nocy widma kosiły mężczyzn niby
żeńcy trawę. Dziewczątka żywcem grzebane! Na ich ciałach tańcował kat! Kamień, co przez
dziewięć miesięcy spływał krwawym potem, rozpękł się dzisiejszej nocy.
— Boże, zmiłuj się nad nami! — westchnęła Soetkin. — Czarna to wróżba dla
flamandzkiej ziemi
— Widziałaś to we śnie czy na jawie? — spytał Claes.
— Na jawie — odrzekła Katheline.
I oto, co oznajmiła jeszcze, wybladła i zapłakana:
— Dwoje dzieciątek się narodziło: jedno w Hiszpanii, to infant Filip; drugie w kraju
flamandzkim, to syn Claesowy, którego później przezwą Sowizdrzałem. Z Filipa kat
wyrośnie, albowiem spłodził go był Karol V, ciemięzca naszego kraju. Sowizdrzał zostanie
sławnym doktorem gadek uciesznych i psot młodzieńczych, ale serce będzie miał dobre,
albowiem spłodził go Claes, dzielny wyrobnik umiejący mozolnie, uczciwie i bez niczyjej
krzywdy zapracować na chleb. Cesarz Karol i król Filip pognają konno przez życie, siejąc zło,
jako że będą wojować, łupić i popełniać jeszcze inne zbrodnie. Claes pracując przez cały
tydzień, żyjąc po bożemu, wśród ciężkiej pracy śmiejąc się miast płakać, zostanie wzorem
zacnych robotników flamandzkich. Sowizdrzał zawsze młody, bo nigdy nie umrze, będzie
uganiał po świecie, nigdzie dłużej nie zagrzawszy miejsca. Będzie hołyszem, szlachcicem,
malarzem, rzeźbiarzem — wszystkim na raz. I tak będzie wędrował po świecie chwaląc
rzeczy piękne i dobre, a na wszelkie głupstwo pyskując szyderczo. Szlachetny ludu
flamandzki, Claes jest odwagą twoją, Soetkin — twoją nieustraszoną matką, a Sowizdrzał —
twoim duchem; dziewczę miluchne i wdzięczne, towarzyszka Sowizdrzała, jak i on
nieśmiertelna, będzie twoim sercem, a baryła pękata, Jagnuszek Poczciwiec — brzuchem
twoim. Na górze zasiądą pożeracze ludu, a w dole — ofiary; w górze fruwać będą trutnie-
złodzieje, a niżej pszczoły pracowite, w niebie zaś rany Chrystusa krwią spłyną.
To rzekłszy Katheline, czarownica dobra, zasnęła.
VI
Niesiono Sowizdrzała do chrztu; raptem lunął deszcz i wybornie zmoczył dziecię. Tak to
otrzymał chrzest po raz pierwszy.
Kiedy wniesiono go do kościoła, zakrystian, a zarazem schoolmeestter, czyli bakałarz,
powiedział chrzestnym rodzicom, jako też Claesowi i Soetkin, aby stanęli wokół chrzcielnicy;
uczynili tak.
Ale w sklepieniu nad chrzcielnicą był otwór, wybity przez murarza, który zawiesić miał
lampę drewnianą, złoconą, kształtu gwiazdy. Murarz, ujrzawszy z góry chrzestnych rodziców
stojących sztywno, jakby kij połknęli, przy chrzcielnicy, z której pokrywy jeszcze nie zdjęto,
chlusnął zdradziecko kubłem wody, co spadłszy na pokrywę, rozprysła się na wsze strony.
Najwięcej dostało się Sowizdrzałowi. Tak to otrzymał chrzest po raz wtóry.
Nadszedł ksiądz dziekan — poskarżyli mu się; lecz on powiedział im tylko, by się
spieszyli, zapewniając, że to przypadek. Sowizdrzał, oblany wodą, szamotał się co sił.
Dziekan dał mu szczyptę soli, pokropił go wodą, a ochrzcił imieniem Tylbert, to znaczy:
niezmiernie ruchliwy. Tak to otrzymał chrzest po raz trzeci.
Wyszedłszy z kościoła Najświętszej Panny podążyli wprost ulicą Długą, gdzie był szynk
„Pod Różańcem z Butelek", w którym to różańcu każdy dzban stanowił Credo. Wypili z górą
siedemnaście kwart dobbel-kuytu. Albowiem po prawdzie taki we Flandrii obyczaj, że kto
zmoknie do nitki, rozpala sobie w bandziochu, by wyschnąć, ogień piwny. Tym sposobem
Sowizdrzał otrzymał chrzest po raz czwarty.
Idąc drogą w zygzak — a głowy ciążyły im bardziej niż całe ciało — znaleźli się na
kładce przerzucone przez bajorko; Katheline, jako chrzestna, niosła Sowizdrzała, a
stąpnąwszy fałszywie, wpadła w błoto razem z dziecięciem, które wtedy otrzymało chrzest
piąty.
Ale wyciągnięto je z bajorka, a w domu obmyto ciepłą wodą. Był to chrzest szósty.
VII
Tegoż dnia Jego Świątobliwa Wielmożność Karol V postanowił urządzić piękne zabawy
ku czci narodzin syna swojego. Postanowił, jak i Claes, złowić coś niecoś, lecz nie w kanale,
tylko w trzosikach i sakiewkach swoich ludów. Stamtąd to monarsze wędki wyciągają złote
kruzady, srebrne daldery, złote lewki i wszystką tę rybę cudną, która na zawołanie rybaka
zmienia się w aksamitne suknie, kosztowne klejnoty, wina przednie i delikatne jadło. Boć nie
te rzeki najrybniejsze, gdzie najwięcej wody.
Zgromadziwszy radę koronną, Jego Świątobliwa Wielmożność rzekł, iż połów odbędzie
się sposobem następującym:
Pana infanta poniosą do chrztu między dziewiątą a dziesiątą; mieszkańcy grodu
Valladolid objawiają niepomierną radość ucztując i hulając na koszt własny do rana, rynek
zaś usieją pieniędzmi dla ubogich.
Z fontann urządzonych na pięciu skrzyżowaniach ulic tryskać będzie strumieniami aż do
świtu poślednie wino, które zakupi rada miejska. W pięciu podobnych punktach rozłoży się
na rusztowaniach z desek kiełbasy, serwelatki, botargę, kiszki, ozory wołowe tudzież inne
mięsiwa — także na koszt miasta.
Mieszkańcy grodu Valladolid wystawią własnym sumptem na drodze, którędy będzie
przeciągał orszak, wielką ilość łuków tryumfalnych wyobrażających Pokój, Szczęśliwość,
Dobrobyt, przyjazną Fortunę — czyli emblematy wszystkich w ogóle darów nieba, jakie
spływają na nich pod panowaniem Jego Świątobliwej Wielmożności.
Wreszcie, prócz owych łuków pokoju, wystawi się kilka innych, zaopatrzonych w godła
nie tak już niewinne. Będą tu bowiem namalowane farbą jaskrawą orły, lwy, włócznie,
halabardy, oszczepy o rozdwojonych ostrzach, akownice, armaty, falkonety, garłacze i inne
narzędzia ukazujące obrazowo siłę i potęgę wojenną Jego Świątobliwej Wielmożności.
Co do świateł, dla iluminacji kościoła wolno będzie gildii świecarzów sfabrykować, nie
płacąc podatku, z górą dwadzieścia tysięcy świec, których ogarki przejdą na własność
kapituły.
Inne koszta cesarz ochotnie sam pokryje, okazując tym sposobem dobrą wolę: toć nie
chce zbytnio obciążać swoich ludów.
Kiedy rada miejska miała wykonać powyższe rozkazy, nadeszły z Rzymu najokropniejsze
wieści. Książę Orański, diuk Alensoński i pan von Frundsberg, cesarscy wodzowie,
wkroczywszy do świętego miasta zrabowali i złupili kościoły, kaplice i domy, nie szczędząc
nikogo — ani księży, ani mniszek, ani kobiet, ani dzieci. Ojca świętego uwięziono. Od
tygodnia rabunek nie ustawał, rajtarzy i lancknechci włóczyli się po Rzymie, nażarci jak bąki,
pijani w sztok, i potrząsając bronią szukali kardynałów, a przy tym zapowiadali, że tak ich
niżej pasa obszelmują, aby żaden nie mógł zostać papieżem. Inni, dopełniwszy już tej groźby,
przechadzali się dumnie po mieście, mając na piersi różańce unizane z okrutnie
skrwawionych paciorków wielkości włoskiego orzecha. Było w takim różańcu ziaren
dwadzieścia osiem albo i więcej. Niektóre ulice przypominały czerwone rynsztoki, gdzie
walały się trupy z szat odarte.
Gadano, że cesarz potrzebując pieniędzy umyślił wyłowić je z krwi księżej i że
poznawszy warunki traktatu, jaki jego wodzowie narzucili uwięzionemu papieżowi, zmusił
go, by oddał mu wszystkie twierdze Państwa Kościelnego, zapłacił czterysta tysięcy dukatów
i pozostawał w turmie, dopóki tych warunków nie wykona.
Z tym wszystkim Jego Cesarska Mość bolał tak mocno, iż odwoławszy radosne a
uroczyste przygotowania, zabawy i uczty, nakazał dworzanom płci obojga oblec żałobę.
Jakoż infanta chrzczono w białych pieluchach, które są pieluchami żałoby królewskiej.
Dworacy i dworki uznali to za nieszczęsną wróżbę.
Zaraz po ceremonii Jaśnie Mamka ukazała infanta oczom dworskiej szlachty płci obojga,
aby wedle zwyczaju złożono mu życzenia i dary.
Pani de la Coena zawiesiła mu na szyi kamień czarny, bardzo skuteczny przeciw
truciźnie, mający kształt i wielkość orzecha laskowego, oprawny w złoto. Pani de Chauffade
ustroiła go w jedwabną tasiemkę opadającą dziecku na brzuszek, u której końca dyndał
orzech turecki — przyspiesza on i ułatwia trawienie; imć pan van der Steen z Flandrii
ofiarował kiełbasę na pięćdziesiąt łokci długą i grubą na pół łokcia, zanosząc pokorne prośby,
aby Jego Książęca Wysokość poczuwszy tylko jej woń zapragnął — z gandawska —
clauwertu: boć kto lubi piwo warzone w tym czy owym mieście, nie może nienawidzić
piwowarów; imć pan koniuszy, Jakub Krzysztof z Kastylii, ozdobił nożyny jaśnie
wielmożnego infanta zielonym jaspisem, błagając, aby zawsze nosił ów kamień, który
przydaje chyżości. Obecny przy tym Jan de Paepe, trefniś, rzekł:
— Podarowałbyś mu lepiej, mości panie, róg Jozuego, jako że gdy zabrzmiał ten
instrument, całe miasta pierzchały przed onym mężem. Kto żyw, mężczyźni, kobiety, dzieci,
gnał na oślep i gdzie indziej się osiedlał. Po cóż pan infant ma się uczyć biegania? Na to
stworzony, aby gnać innych przed sobą.
Nieutulona wdowa po Florisie van Borsele, co był panem Veere w zelandzkim kraju,
obdarzyła Jaśnie Oświeconego Filipa kamieniem czyniącym, jak powiadała, mężczyzn
kochliwymi, a białogłowy niepocieszonymi.
Ale dziecię stękało niby ciotek.
W tymże czasie Claes wkładał w rączki syna wiklinową grzechotkę opatrzoną
dzwoneczkami, a huśtając go w ramionach, powiadał:
— Dzwonki, dzwoneczki rozdzwonione, bądźcie zawsze na czapce tego ludzika,
albowiem królestwo pomyślności do błaznów należy.
I Sowizdrzał śmiał się.
VIII
Claes wyłowił pokaźnego łososia i zjadł go w niedzielę zaprosiwszy do kompanii
Soetkin, Katheline i małego Sowizdrzała — lecz Katheline jadła tyle, co wróbel.
— Kumo — rzekł Claes — czy flamandzkie powietrze takie teraz posilne, że
odetchnąwszy nim czujesz się, jakbyś zjadła kawał mięsa? Kiedyż to będziemy tak żyli?
Deszcz zamieni się wtedy w smaczną zupę, grad — w bób, a śniegi jako niebiańskie frykasy
będą krzepić ubogich podróżnych...
Katheline potrząsnęła głową i ani dudu.
— Patrzcie mi — ozwał się znowu Claes — jaka to kuma zbolała. Czym się gryziesz?
A Katheline cichutko, jakby wietrzyk szemrał:
— Zły... gdy noc czarna zapadnie... Słyszę, jak zapowiadając swoje przybycie pokrzykuje
niczym rybitwa... Drżąca modlę się do Najświętszej Panny, daremnie... Nie masz dla niego
ani ścian, ani płotów, ani drzwi, ani okien. Wśliźnie się wszędzie jak duch... Skrzypi
drabina... Jest przy mnie na strychu, gdzie sypiam. Ogarnia mnie ramionami jak marmur
zimnymi i jak marmur twardymi... Lica lodowate, pocałunki wilgotne jak śnieg... Ziemia
kołysze chałupą, chałupa buja się jak czółno na wzburzonym morzu...
— Winnaś — doradził Claes — bywać co dnia na mszy, abyś za sprawą Pana Jezusa
miała siłę przepędzić widmo. To fantom przybyły z czeluści.
— I taki piękny! — odparła.
IX
Sowizdrzał, odstawiony od piersi, rósł niby topólka.
Claes całował go rzadziej, afekt ojcowski przejawiał się szorstkością; nie chciał
rozpaskudzać chłopaka.
Gdy Sowizdrzał wróciwszy do domu żalił się, że w bójce oberwał guza, Claes bił syna,
ponieważ malec nie pobił innych — i tak edukowany Sowizdrzał dorównał dzielnością
lwiątku.
Pod nieobecność Claesa Sowizdrzał prosił zawsze Soetkin o parę groszy na grę. Soetkin
zżymała się powiadając:
— Jeszcze czego! Lepiej byś siedział w domu i wiązał chrust!
Widząc, że nic nie wskóra, Sowizdrzał darł się jak orzeł, a wtedy Soetkin czyniła wielki
hałas myjąc w drewnianym szafliku kociołki i miski — i udawała, że nie słyszy. Sowizdrzał
płakał, a dobra matka, zapominając o rzekomej surowości, podchodziła do chłopca i tuliła go,
pytając:
— Wystarczy ci denarek?
Uważcie, że denar wartał podówczas groszy siedem.
Tak to kochała go zbytnio i, kiedy Claesa nie było, Sowizdrzał królował w domu.
X
Jednego ranka Soetkin postrzegła, że Claes opuściwszy głowę pałęda się po kuchni,
zatopiony w rozmyślaniach.
— Co ci dolega, mój mężu? — zagadnęła. — Jesteś blady, zły, roztargniony.
Odpowiedział cicho, warcząc niby pies:
— Mają wznowić okrutne cesarskie zarządzenia. Śmierć znowu się wzbije nad
flamandzką ziemię. Donosiciel otrzyma pół majątku ofiary, jeśli ów majątek nie przeniesie
stu karolusów.
— E, toć jesteśmy biedni — rzekła.
— Biedni — odparł — lecz nie na tyle, co trzeba. Są ludzie podli, sępy i kruki karmiące
się trupami, ludzie, którzy nas oczernią po to, żeby podzielić z Jego Świątobliwą
Wielmożnością kosz węgla tak samo, jak oskarżyliby nas chcąc podzielić z nim wór
karolusów. Cóż miała biedna Tanneken, wdowa po krawcu Sisie, którą w Heyst żywcem
pogrzebano? Biblię łacińską, trzy złote floreny i trochę statków z cyny angielskiej, których
zazdrościła jej sąsiadka. Johannę Martens spalono jako czarownicę — nasamprzód pławiono
ją w wodzie, a że wypłynęła, uznano to za czary. Miała trochę nędznych gratów, siedem
złotych karolusów w jedynym trzosiku, a donosiciel zechciał połowę. Dość! Mógłbym ci tak
wyliczać do jutra, ale co tam! Życie we Flandrii, moja kumo, stanie się nieznośne przez te
cesarskie edykty. Niebawem co noc wóz śmierci będzie turkotał po ulicach i usłyszymy, jak
siedzący na nim szkielet będzie się wiercił, sucho kośćmi grzechocząc. Soetkin rzekła:
— Nie straszyłbyś mnie, mój mężu. Cesarz jest ojcem Brabantu i Flandrii, a jako ojciec
zaleca się wielkodusznością, łagodnością, cierpliwością i miłosiernym sercem.
— Traciłby na tym zbyt wiele — odparł Claes — bo dziedziczy skonfiskowane dobra.
Nagle zabrzmiała trąba i zgrzytnęły cymbały herolda miejskiego. Claes i Soetkin, niosąc
kolejno Sowizdrzała na rękach, pobiegli razem z ciżbą ludu tam, gdzie grano.
Stanęli przed ratuszem. Tutaj konni heroldowie dęli w trąby i walili w cymbały, burmistrz
dzierżył rózgi sprawiedliwości, prokurator gminy siedząc na koniu trzymał oburącz list
cesarski i gotował się, by przeczytać go zebranemu ludowi.
Claes usłyszał wyraźnie, iż od tego momentu zabroniono, wszystkim w ogóle i każdemu
w szczególności, drukować, czytać, posiadać i rozpowszechniać pisma, książki i rozprawy
heretyckie Marcina Lutra, Joannesa Wycleffa, Joannesa Husa, Marciliusa de Padua,
Aecolampadiusa, Ulricusa Zwyngliusa, Philippusa Melanchtona, Franciscusa Lambertusa,
Joannesa Pomeranusa, Ottona Brunselsiusa, Justusa Jonasa, Joannesa Puperisa i Gorcianusa;
tyczy się to również Nowego Testamentu tłoczonego u Adriana de Berghes, Krzysztofa de
Remondy i Joannesa Zel, albowiem edycje te roją się od błędów herezji luterskiej, jako też
innych, wykazanych i potępionych przez fakultet teologiczny Akademii Lowańskiej.
„Idem zabrania się rzeźbić i kazać rzeźbić wizerunki, które w sposób wszeteczny
przedstawiałyby Boga, błogosławioną Marię Pannę i świętych; zabrania się takoż niszczyć,
tłuc i zamazywać figury i konterfekty wystawione ku czci tudzież pamięci Boga, Najświętszej
Dziewicy Marii i świętych od Kościoła uznanych.
Ponadto — głosił ordonans — niech nikt nie poważy się mędrkować czy dysputować w
materii Pisma świętego, choćby dana kwestia liczyła się do wątpliwych, jeżeli nie jest
teologiem uznanym i zatwierdzonym przez którąś sławną Akademię."
Jego Świątobliwa Wielmożność zapowiadał, ustanawiając różne kary, iż podejrzani nie
będą nigdy mogli sprawować szacownych urzędów. Mężczyzna, który dwakroć błąd
popełniwszy, nadal upierać się przy nim będzie, zginie spalony ogniem wolnym lub ostrym,
w słomianej kopie albo przywiązany do słupa — stosownie do wyroku sędziego. Szlachcic
albo zacny mieszczanin umrze ścięty mieczem, chłop — na szubienicy, a niewiasta —
żywcem pogrzebiona. Głowy ich, dla przykładu, mają być zatykane na palach. Cały ich
majątek, jeśli leży na terenie cesarskich włości, będzie konfiskowany na dobro cesarza.
Jego Świątobliwa Wielmożność przyznaje donosicielowi połowę fortuny straconego, jeśli
fortuna ta nie przeniesie stu liwrów złotych monetą flamandzką — w każdym poszczególnym
wypadku. Cesarz obróci swoją część na dzieła zbożne i miłosierne, jak to już był uczynił, gdy
Rzym zrabowano.
Claes, Soetkin i Sowizdrzał odeszli zasmuceni.
XI
Rok był pomyślny, przeto Claes kupił za siedem florenów osła i dziewięć korcy grochu, a
jednego ranka siadł na owo bydlątko. Sowizdrzał ulokował się z tyłu, za ojcem. I na tym to
wierzchowcu odjechali, aby pokłonić się imć panu Josse Claesowi, starszemu bratu
Sowizdrzałowego rodzica, przemieszkującemu niedaleko Meyburga, w niemieckim kraju.
Josse — w sile wieku człek prostoduszny, łagodny i litosierny, zgorzkniał ma starość,
doznawszy różnych zawodów; krew odmieniła mu się w żółć czarną, znienawidził bliźnich i
żył samotnie.
Osobliwie się radował, gdy udało mu się przywieść do bójki dwóch rzekomo
wypróbowanych przyjaciół; temu z nich, który skuteczniej ogrzmocił drugiego, wręczał sześć
groszy.
Lubił także zwoływać do izby paradnej, dobrze ogrzanej, kumoszek siła, co najstarszych i
najswarliwszych, a częstował je wtedy grzankami i winem korzennym.
Tym, co przekroczyły sześćdziesiątkę, dawał wełnę, aby w kącie robiły pończochę,
zalecając przy tym, żeby nigdy nie obcinały pazurów. Zdumiałbyś się słuchając, jak te stare
sówska wetknąwszy druty pod pachę bulgotały, mlaskały, poskrzekiwały zjadliwie, kaszlały i
pluły zatrutą śliną, szarpiąc po społu dobrą sławę bliźniego.
Kiedy zagrzały się już należycie, Josse ciskał w ogień szczotkę, która smaląc się
zapaskudzała raptem powietrze.
Wtedy kumoszki, gadając jedna przez drugą, poczynały debatować, która z nich
nasmrodzić mogła, i oskarżały się wzajem; a jako że nie przyznawała się żadna, brały się za
kudły — Josse tymczasem rzucał nowe szczotki w ogień, a po podłodze rozsypywał
drobniutko pocięte włosie. Gdy już nic nie widział, taka bowiem była wściekła kotłowanina,
dym gęsty i kurzu unoszącego się wysoko mnóstwo, posyłał po dwóch swoich parobków, za
strażników gminy przebranych, którzy machając tęgimi kijami w prawo i lewo wyganiali
stare prukwy niby stado rozjuszonych gęsi.
A Josse popatrując na plac boju znajdował strzępy kiecek, majtek, koszul i spróchniałe
zębiska. I bardzo melancholicznie powiadał sobie: — Zmarnowałem dzień, bo żadna nie
straciła w tej bójce ozora.
XII
Będąc już w okręgu bajliwa meyburskiego, Claes jechał przez lasek; bidet po drodze
skubał osty; Sowizdrzał rzucał czapeczką za motylami i chwytał ją nie zeskakując z oślego
grzbietu. Claes jadł kromkę chleba obiecując sobie zrosić ją w najbliższej karczmie. Posłyszał
z dala sygnaturkę i gwar ciżby ludzkiej — gdy wszyscy na raz gadają.
— To — rzekł — pewnikiem jakaś pielgrzymka i wielu musi być panów pielgrzymów.
Trzymaj się mocno, mój mały, żeby cię nie strącili z naszego kłapoucha. Zobaczmyż, co to
takiego! Nie leń się, mój bideciku, wio!
I osioł puścił się w cwał.
Wynurzywszy się z lasku zbiegł w dół ku przestronnej dolinie, którą od zachodu okalała
rzeka; pod stokiem wschodnim widniała kapliczka z obrazem Matki Boskiej na szczycie, u
stóp świętej Panny umieszczono dwie figurki, a każda z nich wyobrażała byka. Na schodach
kaplicy stała liczna kompania; pustelnik uśmiechnięty szyderczo ciągnął sznur sygnaturki;
pięćdziesięciu drabów dzierżyło zapalone świece; muzykanci mieli trąbki, bębny, rożki,
piszczałki, skalmeje i kobzy; była też i spora gromada wesołków, a każdy z nich trzymał
oburącz żelazne pudło pełne żelastwa — ale wszyscy w tym momencie zachowywali się
cicho.
Pięć tysięcy, a może i więcej, pielgrzymów, w szyszakach, z witkami w ręku,
maszerowało zwartą kolumną, po siedmiu w rzędzie. Nowi zjawiali się takoż ustrojeni i
uzbrojeni, a dołączając się czynili okropną wrzawę. Następnie defilowali siódemkami pod
kapliczką, podając witki do poświęcenia, przy czym każdy otrzymywał z rąk drabów świecę,
płacąc w zamian pół florena pustelnikowi.
A procesja ta była tak długa, że gdy dopalały się świece pierwszych, świece ostatnich
przygasały, albowiem knot tonął w nadmiarze rozpuszczonego łoju.
Claes, Sowizdrzał i osioł osłupieli na widok tylu przeciągających brzuchaczów;
niezwykła była tu bandziochów rozmaitość: szerokie, pnące się pod brodę, podłużne,
stożkowate, zaczepne, jędrne albo też obwisające flaczasto na swoją naturalną podporę. I
każdy pielgrzym był w szyszaku.
Były tam szyszaki z czasów trojańskich, były podobne do frygijskich czapek, a na innych
znowu pyszniły się kity z czerwonego włosia; pyzaci brzuchacze, choć nigdy nie wzbiliby się
w przestworza, mieli szyszaki z rozpostartymi skrzydłami; inni jeszcze ozdobili hełmy
liściem sałaty tak anemicznym, że pogardził nim ślimak.
Ale też wielu miało szyszaki tak zaśniedziałe i stare, jak gdyby pochodziły z epoki
Gambriviusa, króla Flamandów i piwa, który to monarcha żył na dziewięćset lat przed
narodzeniem Pańskim i paradował w garncowym kuflu, aby miał czym pić, gdyby nie było
kubka pod ręką.
Nagle zabrzmiały, jęknęły, huknęły, trzasnęły, zaskamlały, rozdźwięczały się dzwonki,
kobzy, skalmeje, bębny i zaklekotało żelastwo. Hałas ten piekielny był dla pielgrzymów
hasłem: obrócili się siódemkami ku sobie i jak na wezwanie jeden podetknął pod sam nos
drugiemu płonącą świecę. Wszyscy tedy jęli kichać jak z armaty. Za czym poszły w ruch
witki. Okładali się wzajem od stóp do głów, bezlitośnie, bez miłosierdzia. Inni znów
pocwałowali ku adwersarzom sposobem tryka, prąc naprzód szyszakiem wciśniętym aż po
ramiona — i tak oślepieni wpadli na siódemkę rozjuszonych pielgrzymów, którzy
potraktowali ich szkaradnie.
Inni jeszcze, płaksiwi i tchórzliwi, lamentowali z racji otrzymanych ciosów, a gdy tak
mamrotali boleściwe ojczenaszki, runęło na nich lotem błyskawicy czternastu pielgrzymów,
co tarmosząc się wzajem powaliło nieszczęsnych beksów i jęło deptać po nich zapamiętale.
A pustelnik śmiał się do rozpuku.
Inne siódemki, przypominając winne grona, kulały się z góry aż nad rzekę, i tam jedni
okładali drugich, bynajmniej nie ochłonąwszy z wściekłości.
A pustelnik śmiał się do łez.
Ci, którzy zostali przed kaplicą, podbijali sobie wzajem oczy, wybijali zęby, wyrywali
włosy, darli kaftany i portki.
A pustelnik zaśmiewając się mówił:
— Odwagi, przyjaciele, kto mocniej bije, ten dzielniejszy w amorach! Najbitniejszych
pokochają najpiękniejsze białogłowy! O Najświętsza Dziewico z Rindbisbels, tutaj dopiero
widzi się chłopów jurnych!
Claes tymczasem zbliżył się do pustelnika; Sowizdrzał, pokładając się ze śmiechu,
wrzeszczał i oklaski- -wał celne ciosy.
— Mój ojcze — spytał — za jakież to ciężkie grzechy ci nieboracy muszą okładać się tak
okrutnie?
Ale pustelnik nic nie słysząc krzyczał:
— Wałkonie! Opuszcza was odwaga! Skoro zmęczyły się pięści, od czegóż nogi? Boże
miły! Po to macie nogi, żeby zmykać jak zające? Bo widzę i takich! Co wykrzesze ogień z
kamienia? Drugi kamień, który w kamień uderzy! Cóż pobudzi męskość u starców, jeśli nie
zacna bójka, suto przyprawiona samczą wściekłością?
Na te słowa poczciwi pielgrzymi ruszyli znów do boju trykając się szyszakami, waląc
pięściami i kopiąc. Powstała tak okropna kotłowanina, że i stuoki Argus dojrzałby w tumanie
kurzu tylko tę lub ową kitkę szyszaka.
Nagle pustelnik uderzył w sygnaturkę. Zamilkły bębny, piszczałki, trąby, kobzy i
skalmeje, ucichł łoskot żelastwa. Był to sygnał pokoju.
Pielgrzymi podnieśli rannych. Niektórym wyłaził z gęby ozór złością opuchły. Ale
niewpychany palcem, wrócił sam na swoje zwykłe miejsce pod podniebieniem. Najtrudniej
było ściągnąć szyszaki tym, którym wbiły się one aż na kark: daremnie kręcili łbami — tak
samo jakbyś próbował trząść zielone śliwki.
A tymczasem pustelnik powiadał:
— Zmówcie Ave i wracajcie do małżonek. Za trzy kwartały będzie tyleż dzieci w
bajliwstwie naszym, ilu tu dzisiaj potykało się walecznych mężów.
Pustelnik zaintonował Ave i wszyscy mu zawtórowali. I dźwięczała sygnaturka.
Za czym pustelnik, pobłogosławiwszy ich w imieniu Najświętszej Panny z Rindbisbels,
rzekł:
— Odejdźcie w pokoju!
Jakoż odeszli wrzaskliwie, popychając się i śpiewając aż do Meyburga. Wszystkie baby,
stare i młode, wyległy, oczekując ich, na próg, oni zaś wkroczyli do domów niby żołdacy, co
wzięli miasto szturmem.
Dzwony meyburskie biły jak na alarm; chłopcy gwizdali, krzyczeli i grali na rommel-
potach.
Kufle, puchary, kubki, szklanice, flasze i miarki rozdzwoniły się cudnie. A wino
strumieniami lało się w gardziele.
W czasie tego dzwonienia, gdy wiatr od miasta przynosił urywany śpiew mężczyzn,
kobiet i dzieci, Claes zagadnął pustelnika, pytając, na jaką to łaskę niebios liczą ci ludzie
poczciwi, że tak okrutnym oddają się igraszkom.
— Widzisz przecie na tej kapliczce dwie rzeźbione figury, z których każda wyobraża
byka. Owóż umieszczono je tam na pamiątkę cudu, jakiego dokonał święty Marcin
zamieniwszy dwa woły w dwa byki, a sprawił jeszcze, że się pobodły. Potem wysmarował im
pyski świecą i smagał witką oba bydlątka przez godzinę i dłużej.
Wiedząc o tym cudzie, zaopatrzyłem się w brewe
papieskie, a kosztowało mnie to słono, i osiedliłem się tutaj.
Od tego czasu wszystkie stare pryki i wszyscy brzuchacze z Meyburga i z okolic, którym
patronuję jako kaznodzieja, są święcie przekonani, że podetkawszy sobie pod nos świecę,
będącą namaszczeniem, i pobiwszy się kijami — to znów siła męska — skaptują Matkę Bożą.
Żony przysyłają tutaj podeszłych mężów. Dzieci po tej pielgrzymce spłodzone są porywcze,
zuchwałe, okrutne, zwinne i wyrastają na znakomitych żołdaków.
Nagle pustelnik zaczął z innej beczki:
— To nie poznajesz mnie?
— Poznaję — odpowiedział Claes. — Jesteś Josse, brat mój.
— Ano właśnie — zgodził się pustelnik. — Ale cóż to za jeden ten malec, który
wykrzywia się do mnie?
— To twój synowiec — objaśnił Claes.
— Powiedz no, jaka jest różnica między mną a cesarzem Karolem?
— Ogromna — odparł Claes.
— Nie tak bardzo — rzekł Josse — gdyż on przywodzi bliźnich do tego, by wzajem się
zabijali, a ja, żeby się bili; obaj zaś czynimy to dla profitu i przyjemności.
Potem zaprowadził ich do pustelni, gdzie pili i ucztowali jedenaście dni bez wytchnienia.
XIII
Rozstając się z bratem Claes dosiadł osła, a Sowizdrzała posadził za sobą. Gdy
przejeżdżał przez rynek meyburski, pątnicy zgromadzeni tu licznie, a tworzący grupki, wpadli
we wściekłość, jęli wygrażać kijami i nagle wrzasnęli jak jeden mąż: „Nicponiu!" —
albowiem Sowizdrzał opuszczając porteczki i zadzierając koszulę prezentował mężom bożym
swoje drugie lico.
Claes widząc, że grożą jego synowi, spytał:
— Cóżeś im uczynił, że tacy ci nieradzi?
— Kochany tatku, siedzę na ośle nie zaczepiając nikoguteńko, a oni wrzeszczą, żem
nicpoń.
Tedy Claes posadził go przed sobą.
Z tej znów pozycji Sowizdrzał jął pokazywać pielgrzymom język, oni zaś złorzecząc
pokazywali mu pięść i wzniósłszy kije chcieli obić Claesa i osła.
Ale Claes, by ujść rozjuszonym, pogonił osła piętami, a gdy adwersarze gonili ich do
utraty tchu, mówił do syna:
— Urodziłeś się chyba pod bardzo nieszczęsną gwiazdą, boć siedzisz przede mną nie
wadząc nikomu, a oni chcieliby cię sprać na kwaśne jabłko.
A Sowizdrzał śmiał się — i tyle.
Jadąc przez Leodium Claes dowiedział się, że biedna ludność tam zamieszkała cierpi głód
okropny i że oddano ją pod jurysdykcją oficjałów, to znaczy sądu złożonego z duchownych.
Biedacy podnieśli rokosz domagając się chleba i trybunałów świeckich. Kilku ścięto albo
powieszono, innych wygnano poza granice kraju, tak wielką była podówczas łaskawość pana
de la Marok, książęcia-arcybiskupa, eminencji dobrotliwego.
Claes napotkał po drodze wygnańców opuszczających miłą Dolinę Leodyjską, a na
drzewach pod miastem ujrzał wisielców. Ponieśli karę, albowiem byli głodni. Zapłakał nad
nimi.
XIV
Claes na ośle swoim wrócił do domu przywożąc dar od brata Josse: wór grosza i puchar z
angielskiej cyny — a wtedy nastały w chałupie obżarstwa niedzielne i uczty codzienne,
Wciąż bowiem jadano bób i mięso.
Claes często napełniał dobbel-kuytem i wychylał ogromny puchar.
Sowizdrzał jadł za trzech i pilnował półmisków, niby wróbel kupy ziarna.
— Patrzcie no — ozwał się Claes — zjada też i solniczkę.
Sowizdrzał odrzekł:
— Skoro solniczka, tak jak u nas, jest zrobiona z ośrodki chleba, trzeba ją czasem zjeść,
póki nie sczerstwieje, bo inaczej zalęgnie się w niej robactwo.
— Czemu — spytała Soetkin — ocierasz wytłuszczone ręce o porteczki?
— Żeby mi nigdy nie przemokły do gołego zadka — objaśnił Sowizdrzał.
Na to Claes pociągnął tęgi łyk piwa z cynowego puchara. Sowizdrzał zagadnął ojca:
— Dlaczego pijesz z takiego wielkiego pucharzyska, a ja mam tylko taki marny
kubeczek?
Claes odpowiedział:
— Bom twój ojciec, a tutaj baes. Sowizdrzał na to:
— Pijesz od lat czterdziestu, a ja dopiero od dziewięciu, minął twój czas picia, nadszedł
mój, przeto mnie się należy puchar, tobie zaś kubeczek.
— Synu, kto próbowałby do baryłeczki wlać kufę, wylałby piwo do rynsztoka.
— Mądrze więc uczynisz wlewając swoją baryłeczkę do mojej kufy, bom większy od
tego puchara — odpalił Sowizdrzał.
Claes, ukontentowany, pozwolił malcowi wychylić swój puchar. Tak to Sowizdrzał
nauczył się przymawiać o trunek.
XV
Spod fartucha Soetkin przezierało nowe macierzyństwo; Katheline też była brzemienna,
ale ze strachu nie wychodziła za próg chałupy.
Jednego razu nawiedziła ją Soetkin:
— Boże mój — mówiła z boleścią przygrubiała Katheline — i cóż ja pocznę z biednym
owocem wnętrzności moich? Trzebaż go zadusić? Wolałabym umrzeć. A jeśli straż mnie
pojma, niezamężną, gdy urodzi się dziecię, każą mi jako wszetecznicy zapłacić dwadzieścia
florenów i osmagają publiczne na rynku.
Soetkin rzekła jej na pocieszenie kilka słów kojących, a rozstawszy się z nią wróciła
zamyślona do domu. Jakoż powiedziała pewnego dnia do Claesa:
— Czybyś mnie zbił, mój mężu, gdybym zamiast jednego dziecka miała dwoje?
— A bo ja wiem — odparł Claes.
— Ale gdyby to drugie dziecię nie wyszło z mojego łona, a było, tak jak u Katheline,
dziełem nieznajomego, kto wie, czy nie diabła?...
— Diabły — na to Claes — niecą ogień, sieją pożogę i śmierć, ale nigdy nie robią dzieci.
Wziąłbym dziecko Katheline jako swoje.
— Naprawdę?
— Rzekłem.
Soetkin pobiegła z wieścią do Katheline. Katheline, nie zdoławszy zataić ukontentowania,
wykrzyknęła w zachwycie:
— Przemówił, zacne człeczysko, przemówił za zbawieniem mojego nędznego ciała! Bóg
mu za to pobłogosławi i pobłogosławi diabeł — dodała przejęta drżeniem — jeśli to on cię
stworzył, biedna kruszyno, co poruszasz się w moim łonie.
Soetkin urodziła chłopaka, a Katheline dziewczynkę. Oboje poniesiono do chrztu jako
dzieci Claesa. Synowi Soetkin dano imię Hans i dziecię zaraz umarło, córce Katheline dano
imię Nele, a dziecię uchowało się wybornie.
Piło likwor życia z czterech flasz: dwie należały do Katheline, a dwie do Soetkin. I obie
kobiety spierały się bez żółci, która z nich ma karmić dziecko. Ale choć Katheline wzdragała
się przed tym, musiała wysuszyć w sobie pokarm, aby jej nie pytano, skąd go wzięła, nie
będąc matką.
Kiedy córeczkę Katheline, maleńką Nele, odstawiono od piersi, Katheline wzięła dziecko
do siebie i nie puściła do Soetkin, póki nie zaczęło nazywać jej matką.
Sąsiedzi chwalili Katheline, że będąc zamożną żywi dziecko Claesów, którzy jak zwykle
groszem nie śmierdzieli i pracowali ciężko na chleb.
XVI
Jednego ranka Sowizdrzał siedział sam w chałupie i z nudów krajał ojcowski trzewik,
przerabiając go na stateczek. Umieścił był już w podeszwie maszt główny i dziurawił
przyszwę, aby wetknąć maszt przedni, kiedy nagle ujrzał w drzwiach, co sięgały tylko do
połowy futryny, głowę i pierś jeźdźca jako też i łeb koński.
— Jest tam kto? — spytał jeździec.
— Jest — odrzekł Sowizdrzał — półtora człowieka i łeb koński.
— Jak to? — zdziwił się jeździec.
— A no tak; cały człowiek to ja; pół człowieka — to ty, a jest także łeb twojego
wierzchowca.
— Gdzie twoi rodzice? — spytał obcy. Na to Sowizdrzał:
— Ojciec kopie pod kimś dołki, a matka wyszła, żeby nam przynieść wstyd albo stratę.
— Wytłumacz, bo nie rozumiem. Sowizdrzał wyjaśnił:
— Ojciec teraz kopie w polu doły, i to jak najgłębsze, aby powpadali w nie myśliwi, co
depczą zboże. Matka poszła pożyczyć pieniędzy; jeśli potem odda za mało, przyniesie nam
wstyd; jeśli odda za dużo, przyniesie nam stratę.
Obcy zapytał następnie, którędy ma jechać.
— Tamtędy, gdzie gęsi się pasą — oznajmił Sowizdrzał.
Odjechał, ale wrócił w momencie, gdy właśnie Sowizdrzał przerabiał drugi ojcowski
trzewik na galerę z wioślarzami.
— Oszukałeś mnie — rzekł. — Tam, gdzie gęsi się pasą, jest bagno i topiel, zdatne tylko
dla ptactwa brodzącego.
Na to Sowizdrzał:
— Nie mówiłem ci, żebyś jechał tam, gdzie gęsi brodzą, ale tam, gdzie się pasą.
— Pokaż mi przynajmniej — powiedział obcy — która droga idzie do Heyst,
— We Flandrii chodzą piesi, a nie drogi — odparł Sowizdrzał.
XVII
Jednego razu Soetkin powiedziała do Claesa:
— Trapię się mocno, mój mężu: trzy dni minęło, jak Dyl wyszedł z domu; nie wiesz aby,
gdzie się obraca?
Claes odrzekł smutno:
— Tam, gdzie psy bezpańskie, na jakimś gościńcu, z takimi jak on świszczypałami. Bóg
nas pokarał okrutnie takim dziecięciem. Gdy się narodził, widziałem w nim pociechę naszych
lat sędziwych, jedno więcej narzędzie w domu; myślałem, że wyuczę go rzemiosła, a tu
złośliwy los wyuczył go złodziejstwa i zbijania bąków.
— Nie bądź tak surowy, mój mężu — odparła Soetkin — nasz syn ma dopiero lat
dziewięć, to i wietrznik z niego, zwyczajnie jak dzieciuch. Nie trzebaż, aby w tych
włóczęgach zrzucił, niby drzewo, łuszczynę, zanim ustroi się liśćmi, które u ludzi zwą się
uczciwością i cnotą? Złośliwy jest, wiem o tym wybornie, ale ta złośliwość wyjdzie mu
później na dobre, kiedy miast posługiwać się nią przy płataniu psot szkaradnych, uszlachetni
ją i spożytkuje przy pracy. Natrząsa się ochotnie z bliźniego, ale później zapewni mu to trwałe
miejsce w jakim wesołym bractwie. Śmieje się bez przestanku, ale lico kwaśne, nim dojrzeje,
złą jest wróżbą. Biega — toć każdy musi biegać, kiedy rośnie; ani myśli pracować, bo jeszcze
nie osiągnął wieku, gdy człek czuje, że praca jest obowiązkiem; a jeśli czasem spędzi noc i
dzień, ba — nawet trzy dni poza domem, to tylko dlatego, że nie wie,
o jaką boleść nas przyprawia, bo to złote serce i kocha nas.
Claes, kiwając głową, nic nie odpowiadał, Soetkin, gdy zasnął, popłakiwała samotnie. A
rankiem, myśląc, że syn jej zachorzał gdzieś na drodze, stawała w progu
i patrzyła, czy nie wraca; a że nikt się nie pokazywał, siadała w oknie wyglądając na
ulicę. I nieraz, gdy posłyszała lekki krok jakiegoś chłopczyny, serce kołatało jej mocno; ale
kiedy się pojawiał, kiedy przekonywała się, że to nie Sowizdrzał, roniła łzy — matka bolesna.
A tymczasem Sowizdrzał zabawiał się z podobnymi mu ladaco na sobotnim jarmarku w
Brugii.
Widywało się tu szewców i łataczów obuwia, posiadających osobne kramy; krawców i
handlarzy sukien; miesevangerów z Antwerpii, którzy posługując się tresowanymi sowami
łapią nocą sikory; rakarzów łowiących psy; przekupniów drobiu; takich, co sprzedają kocie
skórki na rękawice, serdaczki i kaftany; kupujących wszelakiego autoramentu, a byli to
mieszczanie i mieszczki, parobcy i dziewki, zarządcy piekarń królewskich, szafarze;
wieśniacy i wieśniaczki sprzedawali nabiał, kupczyło się tu wszystkim — „dobra kupia łatwie
najdzie dobrego kupca" — a wedle jakości towaru podnoszono albo znów obniżano jego
cenę; wrzask, rwetes.
W rogu wznosił się piękny namiot ustawiony na czterech palach. U wejścia drab jakiś z
równinnych okolic miasta Alost, w kompanii dwóch mnichów, co handlowali tu
błogosławieństwami, pokazywał za dwa grosze ciekawym nabożnikom kostkę z ramienia
świętej Marii Egipcjanki. Ryczał i pobekiwał wynosząc zasługi rzeczonej świętej, a nie
pominął przy tym ballady, co głosi, jak to Maria Egipcjanka, nie mając pieniędzy, przeprawiła
się przez rzekę zapłaciwszy piękną naturalną monetą, świadoma, że gd