Charles Theodore Henri de Coster PRZYGODY DYLA SOWIZDRZAŁA Legenda jako też bohaterskie, wesołe i sławne przygody Dyla Sowizdrzała i Jagnuszka Poczciwca w krajach flamandzkich i gdzie indziej KSIĘGA PIERWSZA I W Damrae, flamandzkim mieście, kiedy maj otwierał pąki tarninom, narodził się Sowizdrzał, syn Claesa. Akuszerka-kumoszka imieniem Katheline spowiła go w wygrzane pieluchy, a popatrzywszy na główką dziecięcia wskazała błonę. — Urodzony w czepku, pod dobrą gwiazdą! — rzekła wesoło. Lecz i zaraz podniosła lament wskazując czarny punkcik na ramieniu malca. — Biada! — zapłakała. — To czarny znak po diabelskim paluchu. — Imć pan diabeł — podjął Claes — musiał wstać bardzo wcześnie, skoro zdążył naznaczyć mojego syna. — Nie kładł się dziś — odparła Katheline — boć dopiero pan kogut budzi kury. I wyszła zostawiwszy dziecię na rękach Claesa. Za czym świt rozdarł nocne obłoki, jaskółki poskrzekując śmignęły tuż nad łąkami, a słońce ukazało na widnokręgu twarz purpurową, ogniem rozjarzoną. Claes otwarł okno powiadając do Sowizdrzała: — Synu mój w czepku urodzony, oto jaśnie wielmożny pan Słońce kłania się flamandzkiej ziemi. Patrz w nie, ile tylko zdołasz, a jeśli kiedy ugrzęźniesz w wątpliwościach nie wiedząc, co począć, by dobrze uczynić, proś słońce o radę; jest jasne i ciepłe; bądź uczciwy, jak ono jest jasne, a dobry, jak ono jest ciepłe. — Claesie, mój mężu — ozwała się Soetkin — gadasz do głuchego; chodź tu, synku, pożyw się. I matka podała nowonarodzonemu swoje piękne flasze, którymi obdarzyła ją natura. II Kiedy Sowizdrzał pił zapamiętale, w polach i lasach zbudziły się ptaki. Claes wiązał chrust przypatrując się, jak małżonka daje piersi Sowizdrzałowi. — Żono — zapytał — zrobiłaś zapas tego smacznego mleka? — Konwie są pełne — odrzekła — ale to nie cieszy mnie jakoś. — Smutno coś mówisz w tak radosnej chwili. — Bom pomyślała, że nie ma ani szeląga w skórzanym trzosiku, co tam wisi na ścianie. Claes wziął trzosik, lecz daremnie nim potrząsał: miedziaki, choćby najlichsze, nie zadzwoniły na „dzień dobry". Zafrasował się. Ale pragnąc pocieszyć małżonkę, zagadnął: — Czemu się niepokoisz? Nie mamyż to w skrzyni placka, który wczoraj podarowała nam Katheline? A tam widzę kawał wołowiny, którą co najmniej przez trzy dni będziesz przerabiać na wyborne mleko dla malca. A czy ten wór bobu, tak miluchno rozsiadły w kącie, zwiastuje nam głód? Czyżby ta faska pełna masła była tylko widmem? A może fantomami są te pułki jabłek, uszykowane wojowniczo na strychu, po jedenaście w każdym rzędzie? Czy nie prorokuje nam szacownego pijaństwa ta baryła brugijskiego cuyte, kryjąca w swoim kałdunie trunek orzeźwiający? — Trzeba nam będzie — odparła Soetkin — gdy poniesiemy chłopca do chrztu, czterech groszy dla księdza, a na ucztę florena. Tu weszła Katheline niosąc gruby pęk ziół przeróżnych: — Obdarowuję dziecię w czepku urodzone anżeliką, co uchroni je, gdy dorośnie, przed rozpustą; koprem, co odegna odeń diabła... — A nie masz — zagadnął Claes — ziela przyciągającego floreny? — Nie. — No, to zobaczę, czy nie ma ich w kanale — oznajmił. I wyszedł zabrawszy wędkę i sieć, pewien zresztą, iż nie spotka nikogo, albowiem do oosterzon — tak nazywają we Flandrii słońce świecące o szóstej rano — była jeszcze godzina. III Claes poszedł nad Kanał Brugijski, nie opodal morza. Tu wetknął przynętę na haczyk, a zanurzywszy wędkę, zarzucił sieć. Jakiś chłopczyna, odziany przyzwoicie, spał na drugim brzegu jak suseł, sporządziwszy sobie posłanie z muszel małżów. Zbudzony hałasem, jaki czynił Claes, chciał uciec przeląkłszy się, czy nie zdybał go któryś ze strażników gminy, aby spędzić z posłania i zaprowadzić do steen, jako niecnego włóczęgę. Ale uspokoił się poznawszy Claesa, ten zaś krzyknął: — Chcesz zarobić sześć groszy? To nagoń mi rybę! Usłyszawszy to chłopak wlazł do wody ukazując brzuszynę dobrze już napęczniałą, a uzbroiwszy się w wiązkę długich pierzastych trzcin napędził rybę Claesowi. Skończywszy połów Claes wyciągnął wędkę i sieć, a następnie przeszedł po śluzie do chłopca. — Aha! — rzekł — na imię ci Jagnuszek, przezywają cię dla twojego łagodnego charakteru Poczciwcem, a mieszkasz na ulicy Czaplej, za kościołem Najświętszej Panny. Czemuż to, choć mały jeszcze, a odziany chędogo, wysypiasz się pod gołym niebem? — Cóż robić, mości węglarzu! — odparł chłopczyna. — Mam w domu siostrę o rok młodszą, która przy lada kłótni spuszcza mi tęgie lanie. A ja nie śmiem wygrzmocić jej w zamian po plecach, bo mógłbym, mój panie, ją skrzywdzić. Wczoraj przy wieczerzy byłem bardzo głodny, jąłem tedy wycierać palcami dno misy po wołowinie z bobem, a siostrzyczka zechciała podzielić ze mną ten specjał, którego z ledwością starczyło dla mnie. Zobaczywszy, jak się oblizują (sos był smakowity), chyba się wściekła, bo z okrutnym impetem wytrzaskała mnie po gębie i tak mi dopiekła, żem uciekł z domu. Claes zapytał, co jego rodzice robili w czasie tej utarczki. Jagnuszek Poczciwiec odpowiedział: — Pan ojciec walił mnie w jedno ramię, a pani matka w drugie, oboje zaś krzyczeli: „Oddaj jej, tchórzu!" Ale ja, nie chcąc uderzyć dziewczynki, uciekłem. Nagle Jagnuszek zadrżał jak osika i pobladł. I Claes zobaczył, jak nadchodzi rosła baba, obok niej zaś drepcze chuda dziewczynka dzikiego wejrzenia. — Ojej! — zawołał Jagnuszek łapiąc Claesa za portki — matka i siostrunia wybrały się tu po mnie! Broń mnie, mości węglarzu! — Nasamprzód — odrzekł Claes — masz tu siedem groszy w zapłatę. Chodźmy do nich, nie bój się! Kiedy dostrzegły Jagnuszka, popędziły ku niemu, żeby go zbić; matka, ponieważ nabawił był ją niepokoju, a siostra — z przyzwyczajenia. Jagnuszek krył się za plecami Claesa, wołając: — Zarobiłem siedem groszy, zarobiłem siedem groszy, nie bijcie mnie! Ale matka już go chwyciła w objęcia, a dziewczątko usiłowało rozewrzeć dłoń Jagnuszka i zabrać pieniądze. Ale Jagnuszek wrzasnął: — To moje, nie dam! I zaciskał pięści. Tedy Claes podniósł dziewczynką za uszy, potrząsnął nią jak workiem i rzekł: — Twój brat jest dobry i łagodny niby jagnię, jeśli więc jeszcze raz go zaczepisz, wsadzę cię do czarnej dziury po węglu i tam nie ja wytargam cię za uszy, ale czerwony diabeł, rodem z piekła, który ponadto rozszarpie cię pazurami, a ma długie, i zębiskami, a ma je jak widły. Usłyszawszy to dziewczynka nie śmiała spojrzeć na Claesa ani też przybliżyć się do Jagnuszka; schowała się za spódnicę matki. Ale wchodząc do miasta darła się wszędzie na całe gardło: — Węglarz mnie zbił! Węglarz ma diabła w piwnicy! Nigdy już nie wygrzmociła Jagnuszka, ale dorósłszy wyręczała się nim, jak mogła. Łagodny dureń ochotnie za nią pracował. Claes sprzedał po drodze ryby gospodarzowi wiejskiemu, co zawsze odeń kupował. Wróciwszy do domu rzekł do Soetkin: — Oto, com znalazł w brzuchu czterech szczupaków, dziewięciu karpi jako też i w koszu pełnym węgorzy. To mówiąc rzucił na stół dwa floreny i dwa grosze. — Czemuż to, mój mężu, nie chodzisz co dzień na ryby? — zapytała Soetkin. Claes na to: — Abym sam w sieciach mości panów strażników gminnych nie zamienił się w rybę. IV Claesa, Sowizdrzałowego rodzica, nazywano w Damme kolldraegerem, czyli węglarzem. Claes miał włosy czarne, oczy błyszczące, płeć tegoż koloru co i jego towar — z wyjątkiem niedziel i świąt, kiedy w chałupie było w bród mydła. Był nieduży, barczysty, o gębie wesołej. Gdy skończywszy pracę, z wieczora, szedł do którejś tawerny przy brugijskim trakcie, aby przepłukać cuytem gardło czarne od węgla, kobiety, rozsiadłe na progach i orzeźwiające się chłodną mgiełką, wołały przyjaźnie: — Dobry wieczór, węglarzu! Życzymy smacznego piwka! — Dobry wieczór! Niechże małżonek gracko was dziś ukontentuje! — odpowiadał. Dziewczęta, co wracały z pól gromadkami, zastępowały mu drogę powiadając: — Jakie zapłacisz rogatkowe? Dasz wstążkę szkarłatną, kolczyk złocony, ciżemki aksamitne? A może tak wrzucisz florena do sakiewki? A Claes obejmował jedną z nich wpół, całował jej policzki albo szyję — jeśli wargi znalazły się bliziutko jędrnego ciała; a potem mówił: — O resztę, moje dzierlatki, proście swoich kochanków. I pierzchały śmiejąc się do rozpuku. Dzieci poznawały Claesa po grubym głosie i stukaniu butów. Biegnąc ku niemu, wołały: — Dobry wieczór, mości węglarzu! — I wam tego życzę, aniołki! Ale nie zbliżajcie się do mnie, bo porobię z was Murzyniątka — odpowiadał Claes. Ale zuchwała czereda zbliżała się nie bacząc na groźbę; chwytał przeto któreś za katankę, smarował różowy pyszczek czarnymi dłońmi i puszczał dzieciaka pokładając się ze śmiechu, a ku wielkiej innych uciesze. Soetkin, żona Claesa, była zacną kobieciną: ranny ptak, skrzętna mrówka. Razem orali pode zaprzęgając się do pługa niby woły. Ciężko było ciągnąć pług, a jeszcze ciężej bronę, gdy owo sielskie narzędzie musiało drewnianymi zęby drzeć twardą glebę. A jednak bronowali wesoło, nucąc przy tym balladę. Nic to, że ziemia była twarda; daremnie słońce szyło w nich najgorętszymi grotami; nic to, że okrutnie trzeszczało im w krzyżach, gdy ciągnęli bronę uginając kolana — kiedy się bowiem zatrzymywali, Soetkin obracała ku Claesowi słodkie lica, Claes całował to zwierciadło tkliwej duszy i zapominali o wielkim trudzie. V Ogłoszono wczoraj w gminie, że Jasna Pani, małżonka cesarza Karola, jest brzemienna: należy więc zanosić modły o poród szczęśliwy. Katheline zjawiła się u Claesów cała drżąca: — Czemu się smucisz, kumo? — zagadnął poczciwiec. — Biada! — odrzekła, a głos jej rwał się. — Tej nocy widma kosiły mężczyzn niby żeńcy trawę. Dziewczątka żywcem grzebane! Na ich ciałach tańcował kat! Kamień, co przez dziewięć miesięcy spływał krwawym potem, rozpękł się dzisiejszej nocy. — Boże, zmiłuj się nad nami! — westchnęła Soetkin. — Czarna to wróżba dla flamandzkiej ziemi — Widziałaś to we śnie czy na jawie? — spytał Claes. — Na jawie — odrzekła Katheline. I oto, co oznajmiła jeszcze, wybladła i zapłakana: — Dwoje dzieciątek się narodziło: jedno w Hiszpanii, to infant Filip; drugie w kraju flamandzkim, to syn Claesowy, którego później przezwą Sowizdrzałem. Z Filipa kat wyrośnie, albowiem spłodził go był Karol V, ciemięzca naszego kraju. Sowizdrzał zostanie sławnym doktorem gadek uciesznych i psot młodzieńczych, ale serce będzie miał dobre, albowiem spłodził go Claes, dzielny wyrobnik umiejący mozolnie, uczciwie i bez niczyjej krzywdy zapracować na chleb. Cesarz Karol i król Filip pognają konno przez życie, siejąc zło, jako że będą wojować, łupić i popełniać jeszcze inne zbrodnie. Claes pracując przez cały tydzień, żyjąc po bożemu, wśród ciężkiej pracy śmiejąc się miast płakać, zostanie wzorem zacnych robotników flamandzkich. Sowizdrzał zawsze młody, bo nigdy nie umrze, będzie uganiał po świecie, nigdzie dłużej nie zagrzawszy miejsca. Będzie hołyszem, szlachcicem, malarzem, rzeźbiarzem — wszystkim na raz. I tak będzie wędrował po świecie chwaląc rzeczy piękne i dobre, a na wszelkie głupstwo pyskując szyderczo. Szlachetny ludu flamandzki, Claes jest odwagą twoją, Soetkin — twoją nieustraszoną matką, a Sowizdrzał — twoim duchem; dziewczę miluchne i wdzięczne, towarzyszka Sowizdrzała, jak i on nieśmiertelna, będzie twoim sercem, a baryła pękata, Jagnuszek Poczciwiec — brzuchem twoim. Na górze zasiądą pożeracze ludu, a w dole — ofiary; w górze fruwać będą trutnie- złodzieje, a niżej pszczoły pracowite, w niebie zaś rany Chrystusa krwią spłyną. To rzekłszy Katheline, czarownica dobra, zasnęła. VI Niesiono Sowizdrzała do chrztu; raptem lunął deszcz i wybornie zmoczył dziecię. Tak to otrzymał chrzest po raz pierwszy. Kiedy wniesiono go do kościoła, zakrystian, a zarazem schoolmeestter, czyli bakałarz, powiedział chrzestnym rodzicom, jako też Claesowi i Soetkin, aby stanęli wokół chrzcielnicy; uczynili tak. Ale w sklepieniu nad chrzcielnicą był otwór, wybity przez murarza, który zawiesić miał lampę drewnianą, złoconą, kształtu gwiazdy. Murarz, ujrzawszy z góry chrzestnych rodziców stojących sztywno, jakby kij połknęli, przy chrzcielnicy, z której pokrywy jeszcze nie zdjęto, chlusnął zdradziecko kubłem wody, co spadłszy na pokrywę, rozprysła się na wsze strony. Najwięcej dostało się Sowizdrzałowi. Tak to otrzymał chrzest po raz wtóry. Nadszedł ksiądz dziekan — poskarżyli mu się; lecz on powiedział im tylko, by się spieszyli, zapewniając, że to przypadek. Sowizdrzał, oblany wodą, szamotał się co sił. Dziekan dał mu szczyptę soli, pokropił go wodą, a ochrzcił imieniem Tylbert, to znaczy: niezmiernie ruchliwy. Tak to otrzymał chrzest po raz trzeci. Wyszedłszy z kościoła Najświętszej Panny podążyli wprost ulicą Długą, gdzie był szynk „Pod Różańcem z Butelek", w którym to różańcu każdy dzban stanowił Credo. Wypili z górą siedemnaście kwart dobbel-kuytu. Albowiem po prawdzie taki we Flandrii obyczaj, że kto zmoknie do nitki, rozpala sobie w bandziochu, by wyschnąć, ogień piwny. Tym sposobem Sowizdrzał otrzymał chrzest po raz czwarty. Idąc drogą w zygzak — a głowy ciążyły im bardziej niż całe ciało — znaleźli się na kładce przerzucone przez bajorko; Katheline, jako chrzestna, niosła Sowizdrzała, a stąpnąwszy fałszywie, wpadła w błoto razem z dziecięciem, które wtedy otrzymało chrzest piąty. Ale wyciągnięto je z bajorka, a w domu obmyto ciepłą wodą. Był to chrzest szósty. VII Tegoż dnia Jego Świątobliwa Wielmożność Karol V postanowił urządzić piękne zabawy ku czci narodzin syna swojego. Postanowił, jak i Claes, złowić coś niecoś, lecz nie w kanale, tylko w trzosikach i sakiewkach swoich ludów. Stamtąd to monarsze wędki wyciągają złote kruzady, srebrne daldery, złote lewki i wszystką tę rybę cudną, która na zawołanie rybaka zmienia się w aksamitne suknie, kosztowne klejnoty, wina przednie i delikatne jadło. Boć nie te rzeki najrybniejsze, gdzie najwięcej wody. Zgromadziwszy radę koronną, Jego Świątobliwa Wielmożność rzekł, iż połów odbędzie się sposobem następującym: Pana infanta poniosą do chrztu między dziewiątą a dziesiątą; mieszkańcy grodu Valladolid objawiają niepomierną radość ucztując i hulając na koszt własny do rana, rynek zaś usieją pieniędzmi dla ubogich. Z fontann urządzonych na pięciu skrzyżowaniach ulic tryskać będzie strumieniami aż do świtu poślednie wino, które zakupi rada miejska. W pięciu podobnych punktach rozłoży się na rusztowaniach z desek kiełbasy, serwelatki, botargę, kiszki, ozory wołowe tudzież inne mięsiwa — także na koszt miasta. Mieszkańcy grodu Valladolid wystawią własnym sumptem na drodze, którędy będzie przeciągał orszak, wielką ilość łuków tryumfalnych wyobrażających Pokój, Szczęśliwość, Dobrobyt, przyjazną Fortunę — czyli emblematy wszystkich w ogóle darów nieba, jakie spływają na nich pod panowaniem Jego Świątobliwej Wielmożności. Wreszcie, prócz owych łuków pokoju, wystawi się kilka innych, zaopatrzonych w godła nie tak już niewinne. Będą tu bowiem namalowane farbą jaskrawą orły, lwy, włócznie, halabardy, oszczepy o rozdwojonych ostrzach, akownice, armaty, falkonety, garłacze i inne narzędzia ukazujące obrazowo siłę i potęgę wojenną Jego Świątobliwej Wielmożności. Co do świateł, dla iluminacji kościoła wolno będzie gildii świecarzów sfabrykować, nie płacąc podatku, z górą dwadzieścia tysięcy świec, których ogarki przejdą na własność kapituły. Inne koszta cesarz ochotnie sam pokryje, okazując tym sposobem dobrą wolę: toć nie chce zbytnio obciążać swoich ludów. Kiedy rada miejska miała wykonać powyższe rozkazy, nadeszły z Rzymu najokropniejsze wieści. Książę Orański, diuk Alensoński i pan von Frundsberg, cesarscy wodzowie, wkroczywszy do świętego miasta zrabowali i złupili kościoły, kaplice i domy, nie szczędząc nikogo — ani księży, ani mniszek, ani kobiet, ani dzieci. Ojca świętego uwięziono. Od tygodnia rabunek nie ustawał, rajtarzy i lancknechci włóczyli się po Rzymie, nażarci jak bąki, pijani w sztok, i potrząsając bronią szukali kardynałów, a przy tym zapowiadali, że tak ich niżej pasa obszelmują, aby żaden nie mógł zostać papieżem. Inni, dopełniwszy już tej groźby, przechadzali się dumnie po mieście, mając na piersi różańce unizane z okrutnie skrwawionych paciorków wielkości włoskiego orzecha. Było w takim różańcu ziaren dwadzieścia osiem albo i więcej. Niektóre ulice przypominały czerwone rynsztoki, gdzie walały się trupy z szat odarte. Gadano, że cesarz potrzebując pieniędzy umyślił wyłowić je z krwi księżej i że poznawszy warunki traktatu, jaki jego wodzowie narzucili uwięzionemu papieżowi, zmusił go, by oddał mu wszystkie twierdze Państwa Kościelnego, zapłacił czterysta tysięcy dukatów i pozostawał w turmie, dopóki tych warunków nie wykona. Z tym wszystkim Jego Cesarska Mość bolał tak mocno, iż odwoławszy radosne a uroczyste przygotowania, zabawy i uczty, nakazał dworzanom płci obojga oblec żałobę. Jakoż infanta chrzczono w białych pieluchach, które są pieluchami żałoby królewskiej. Dworacy i dworki uznali to za nieszczęsną wróżbę. Zaraz po ceremonii Jaśnie Mamka ukazała infanta oczom dworskiej szlachty płci obojga, aby wedle zwyczaju złożono mu życzenia i dary. Pani de la Coena zawiesiła mu na szyi kamień czarny, bardzo skuteczny przeciw truciźnie, mający kształt i wielkość orzecha laskowego, oprawny w złoto. Pani de Chauffade ustroiła go w jedwabną tasiemkę opadającą dziecku na brzuszek, u której końca dyndał orzech turecki — przyspiesza on i ułatwia trawienie; imć pan van der Steen z Flandrii ofiarował kiełbasę na pięćdziesiąt łokci długą i grubą na pół łokcia, zanosząc pokorne prośby, aby Jego Książęca Wysokość poczuwszy tylko jej woń zapragnął — z gandawska — clauwertu: boć kto lubi piwo warzone w tym czy owym mieście, nie może nienawidzić piwowarów; imć pan koniuszy, Jakub Krzysztof z Kastylii, ozdobił nożyny jaśnie wielmożnego infanta zielonym jaspisem, błagając, aby zawsze nosił ów kamień, który przydaje chyżości. Obecny przy tym Jan de Paepe, trefniś, rzekł: — Podarowałbyś mu lepiej, mości panie, róg Jozuego, jako że gdy zabrzmiał ten instrument, całe miasta pierzchały przed onym mężem. Kto żyw, mężczyźni, kobiety, dzieci, gnał na oślep i gdzie indziej się osiedlał. Po cóż pan infant ma się uczyć biegania? Na to stworzony, aby gnać innych przed sobą. Nieutulona wdowa po Florisie van Borsele, co był panem Veere w zelandzkim kraju, obdarzyła Jaśnie Oświeconego Filipa kamieniem czyniącym, jak powiadała, mężczyzn kochliwymi, a białogłowy niepocieszonymi. Ale dziecię stękało niby ciotek. W tymże czasie Claes wkładał w rączki syna wiklinową grzechotkę opatrzoną dzwoneczkami, a huśtając go w ramionach, powiadał: — Dzwonki, dzwoneczki rozdzwonione, bądźcie zawsze na czapce tego ludzika, albowiem królestwo pomyślności do błaznów należy. I Sowizdrzał śmiał się. VIII Claes wyłowił pokaźnego łososia i zjadł go w niedzielę zaprosiwszy do kompanii Soetkin, Katheline i małego Sowizdrzała — lecz Katheline jadła tyle, co wróbel. — Kumo — rzekł Claes — czy flamandzkie powietrze takie teraz posilne, że odetchnąwszy nim czujesz się, jakbyś zjadła kawał mięsa? Kiedyż to będziemy tak żyli? Deszcz zamieni się wtedy w smaczną zupę, grad — w bób, a śniegi jako niebiańskie frykasy będą krzepić ubogich podróżnych... Katheline potrząsnęła głową i ani dudu. — Patrzcie mi — ozwał się znowu Claes — jaka to kuma zbolała. Czym się gryziesz? A Katheline cichutko, jakby wietrzyk szemrał: — Zły... gdy noc czarna zapadnie... Słyszę, jak zapowiadając swoje przybycie pokrzykuje niczym rybitwa... Drżąca modlę się do Najświętszej Panny, daremnie... Nie masz dla niego ani ścian, ani płotów, ani drzwi, ani okien. Wśliźnie się wszędzie jak duch... Skrzypi drabina... Jest przy mnie na strychu, gdzie sypiam. Ogarnia mnie ramionami jak marmur zimnymi i jak marmur twardymi... Lica lodowate, pocałunki wilgotne jak śnieg... Ziemia kołysze chałupą, chałupa buja się jak czółno na wzburzonym morzu... — Winnaś — doradził Claes — bywać co dnia na mszy, abyś za sprawą Pana Jezusa miała siłę przepędzić widmo. To fantom przybyły z czeluści. — I taki piękny! — odparła. IX Sowizdrzał, odstawiony od piersi, rósł niby topólka. Claes całował go rzadziej, afekt ojcowski przejawiał się szorstkością; nie chciał rozpaskudzać chłopaka. Gdy Sowizdrzał wróciwszy do domu żalił się, że w bójce oberwał guza, Claes bił syna, ponieważ malec nie pobił innych — i tak edukowany Sowizdrzał dorównał dzielnością lwiątku. Pod nieobecność Claesa Sowizdrzał prosił zawsze Soetkin o parę groszy na grę. Soetkin zżymała się powiadając: — Jeszcze czego! Lepiej byś siedział w domu i wiązał chrust! Widząc, że nic nie wskóra, Sowizdrzał darł się jak orzeł, a wtedy Soetkin czyniła wielki hałas myjąc w drewnianym szafliku kociołki i miski — i udawała, że nie słyszy. Sowizdrzał płakał, a dobra matka, zapominając o rzekomej surowości, podchodziła do chłopca i tuliła go, pytając: — Wystarczy ci denarek? Uważcie, że denar wartał podówczas groszy siedem. Tak to kochała go zbytnio i, kiedy Claesa nie było, Sowizdrzał królował w domu. X Jednego ranka Soetkin postrzegła, że Claes opuściwszy głowę pałęda się po kuchni, zatopiony w rozmyślaniach. — Co ci dolega, mój mężu? — zagadnęła. — Jesteś blady, zły, roztargniony. Odpowiedział cicho, warcząc niby pies: — Mają wznowić okrutne cesarskie zarządzenia. Śmierć znowu się wzbije nad flamandzką ziemię. Donosiciel otrzyma pół majątku ofiary, jeśli ów majątek nie przeniesie stu karolusów. — E, toć jesteśmy biedni — rzekła. — Biedni — odparł — lecz nie na tyle, co trzeba. Są ludzie podli, sępy i kruki karmiące się trupami, ludzie, którzy nas oczernią po to, żeby podzielić z Jego Świątobliwą Wielmożnością kosz węgla tak samo, jak oskarżyliby nas chcąc podzielić z nim wór karolusów. Cóż miała biedna Tanneken, wdowa po krawcu Sisie, którą w Heyst żywcem pogrzebano? Biblię łacińską, trzy złote floreny i trochę statków z cyny angielskiej, których zazdrościła jej sąsiadka. Johannę Martens spalono jako czarownicę — nasamprzód pławiono ją w wodzie, a że wypłynęła, uznano to za czary. Miała trochę nędznych gratów, siedem złotych karolusów w jedynym trzosiku, a donosiciel zechciał połowę. Dość! Mógłbym ci tak wyliczać do jutra, ale co tam! Życie we Flandrii, moja kumo, stanie się nieznośne przez te cesarskie edykty. Niebawem co noc wóz śmierci będzie turkotał po ulicach i usłyszymy, jak siedzący na nim szkielet będzie się wiercił, sucho kośćmi grzechocząc. Soetkin rzekła: — Nie straszyłbyś mnie, mój mężu. Cesarz jest ojcem Brabantu i Flandrii, a jako ojciec zaleca się wielkodusznością, łagodnością, cierpliwością i miłosiernym sercem. — Traciłby na tym zbyt wiele — odparł Claes — bo dziedziczy skonfiskowane dobra. Nagle zabrzmiała trąba i zgrzytnęły cymbały herolda miejskiego. Claes i Soetkin, niosąc kolejno Sowizdrzała na rękach, pobiegli razem z ciżbą ludu tam, gdzie grano. Stanęli przed ratuszem. Tutaj konni heroldowie dęli w trąby i walili w cymbały, burmistrz dzierżył rózgi sprawiedliwości, prokurator gminy siedząc na koniu trzymał oburącz list cesarski i gotował się, by przeczytać go zebranemu ludowi. Claes usłyszał wyraźnie, iż od tego momentu zabroniono, wszystkim w ogóle i każdemu w szczególności, drukować, czytać, posiadać i rozpowszechniać pisma, książki i rozprawy heretyckie Marcina Lutra, Joannesa Wycleffa, Joannesa Husa, Marciliusa de Padua, Aecolampadiusa, Ulricusa Zwyngliusa, Philippusa Melanchtona, Franciscusa Lambertusa, Joannesa Pomeranusa, Ottona Brunselsiusa, Justusa Jonasa, Joannesa Puperisa i Gorcianusa; tyczy się to również Nowego Testamentu tłoczonego u Adriana de Berghes, Krzysztofa de Remondy i Joannesa Zel, albowiem edycje te roją się od błędów herezji luterskiej, jako też innych, wykazanych i potępionych przez fakultet teologiczny Akademii Lowańskiej. „Idem zabrania się rzeźbić i kazać rzeźbić wizerunki, które w sposób wszeteczny przedstawiałyby Boga, błogosławioną Marię Pannę i świętych; zabrania się takoż niszczyć, tłuc i zamazywać figury i konterfekty wystawione ku czci tudzież pamięci Boga, Najświętszej Dziewicy Marii i świętych od Kościoła uznanych. Ponadto — głosił ordonans — niech nikt nie poważy się mędrkować czy dysputować w materii Pisma świętego, choćby dana kwestia liczyła się do wątpliwych, jeżeli nie jest teologiem uznanym i zatwierdzonym przez którąś sławną Akademię." Jego Świątobliwa Wielmożność zapowiadał, ustanawiając różne kary, iż podejrzani nie będą nigdy mogli sprawować szacownych urzędów. Mężczyzna, który dwakroć błąd popełniwszy, nadal upierać się przy nim będzie, zginie spalony ogniem wolnym lub ostrym, w słomianej kopie albo przywiązany do słupa — stosownie do wyroku sędziego. Szlachcic albo zacny mieszczanin umrze ścięty mieczem, chłop — na szubienicy, a niewiasta — żywcem pogrzebiona. Głowy ich, dla przykładu, mają być zatykane na palach. Cały ich majątek, jeśli leży na terenie cesarskich włości, będzie konfiskowany na dobro cesarza. Jego Świątobliwa Wielmożność przyznaje donosicielowi połowę fortuny straconego, jeśli fortuna ta nie przeniesie stu liwrów złotych monetą flamandzką — w każdym poszczególnym wypadku. Cesarz obróci swoją część na dzieła zbożne i miłosierne, jak to już był uczynił, gdy Rzym zrabowano. Claes, Soetkin i Sowizdrzał odeszli zasmuceni. XI Rok był pomyślny, przeto Claes kupił za siedem florenów osła i dziewięć korcy grochu, a jednego ranka siadł na owo bydlątko. Sowizdrzał ulokował się z tyłu, za ojcem. I na tym to wierzchowcu odjechali, aby pokłonić się imć panu Josse Claesowi, starszemu bratu Sowizdrzałowego rodzica, przemieszkującemu niedaleko Meyburga, w niemieckim kraju. Josse — w sile wieku człek prostoduszny, łagodny i litosierny, zgorzkniał ma starość, doznawszy różnych zawodów; krew odmieniła mu się w żółć czarną, znienawidził bliźnich i żył samotnie. Osobliwie się radował, gdy udało mu się przywieść do bójki dwóch rzekomo wypróbowanych przyjaciół; temu z nich, który skuteczniej ogrzmocił drugiego, wręczał sześć groszy. Lubił także zwoływać do izby paradnej, dobrze ogrzanej, kumoszek siła, co najstarszych i najswarliwszych, a częstował je wtedy grzankami i winem korzennym. Tym, co przekroczyły sześćdziesiątkę, dawał wełnę, aby w kącie robiły pończochę, zalecając przy tym, żeby nigdy nie obcinały pazurów. Zdumiałbyś się słuchając, jak te stare sówska wetknąwszy druty pod pachę bulgotały, mlaskały, poskrzekiwały zjadliwie, kaszlały i pluły zatrutą śliną, szarpiąc po społu dobrą sławę bliźniego. Kiedy zagrzały się już należycie, Josse ciskał w ogień szczotkę, która smaląc się zapaskudzała raptem powietrze. Wtedy kumoszki, gadając jedna przez drugą, poczynały debatować, która z nich nasmrodzić mogła, i oskarżały się wzajem; a jako że nie przyznawała się żadna, brały się za kudły — Josse tymczasem rzucał nowe szczotki w ogień, a po podłodze rozsypywał drobniutko pocięte włosie. Gdy już nic nie widział, taka bowiem była wściekła kotłowanina, dym gęsty i kurzu unoszącego się wysoko mnóstwo, posyłał po dwóch swoich parobków, za strażników gminy przebranych, którzy machając tęgimi kijami w prawo i lewo wyganiali stare prukwy niby stado rozjuszonych gęsi. A Josse popatrując na plac boju znajdował strzępy kiecek, majtek, koszul i spróchniałe zębiska. I bardzo melancholicznie powiadał sobie: — Zmarnowałem dzień, bo żadna nie straciła w tej bójce ozora. XII Będąc już w okręgu bajliwa meyburskiego, Claes jechał przez lasek; bidet po drodze skubał osty; Sowizdrzał rzucał czapeczką za motylami i chwytał ją nie zeskakując z oślego grzbietu. Claes jadł kromkę chleba obiecując sobie zrosić ją w najbliższej karczmie. Posłyszał z dala sygnaturkę i gwar ciżby ludzkiej — gdy wszyscy na raz gadają. — To — rzekł — pewnikiem jakaś pielgrzymka i wielu musi być panów pielgrzymów. Trzymaj się mocno, mój mały, żeby cię nie strącili z naszego kłapoucha. Zobaczmyż, co to takiego! Nie leń się, mój bideciku, wio! I osioł puścił się w cwał. Wynurzywszy się z lasku zbiegł w dół ku przestronnej dolinie, którą od zachodu okalała rzeka; pod stokiem wschodnim widniała kapliczka z obrazem Matki Boskiej na szczycie, u stóp świętej Panny umieszczono dwie figurki, a każda z nich wyobrażała byka. Na schodach kaplicy stała liczna kompania; pustelnik uśmiechnięty szyderczo ciągnął sznur sygnaturki; pięćdziesięciu drabów dzierżyło zapalone świece; muzykanci mieli trąbki, bębny, rożki, piszczałki, skalmeje i kobzy; była też i spora gromada wesołków, a każdy z nich trzymał oburącz żelazne pudło pełne żelastwa — ale wszyscy w tym momencie zachowywali się cicho. Pięć tysięcy, a może i więcej, pielgrzymów, w szyszakach, z witkami w ręku, maszerowało zwartą kolumną, po siedmiu w rzędzie. Nowi zjawiali się takoż ustrojeni i uzbrojeni, a dołączając się czynili okropną wrzawę. Następnie defilowali siódemkami pod kapliczką, podając witki do poświęcenia, przy czym każdy otrzymywał z rąk drabów świecę, płacąc w zamian pół florena pustelnikowi. A procesja ta była tak długa, że gdy dopalały się świece pierwszych, świece ostatnich przygasały, albowiem knot tonął w nadmiarze rozpuszczonego łoju. Claes, Sowizdrzał i osioł osłupieli na widok tylu przeciągających brzuchaczów; niezwykła była tu bandziochów rozmaitość: szerokie, pnące się pod brodę, podłużne, stożkowate, zaczepne, jędrne albo też obwisające flaczasto na swoją naturalną podporę. I każdy pielgrzym był w szyszaku. Były tam szyszaki z czasów trojańskich, były podobne do frygijskich czapek, a na innych znowu pyszniły się kity z czerwonego włosia; pyzaci brzuchacze, choć nigdy nie wzbiliby się w przestworza, mieli szyszaki z rozpostartymi skrzydłami; inni jeszcze ozdobili hełmy liściem sałaty tak anemicznym, że pogardził nim ślimak. Ale też wielu miało szyszaki tak zaśniedziałe i stare, jak gdyby pochodziły z epoki Gambriviusa, króla Flamandów i piwa, który to monarcha żył na dziewięćset lat przed narodzeniem Pańskim i paradował w garncowym kuflu, aby miał czym pić, gdyby nie było kubka pod ręką. Nagle zabrzmiały, jęknęły, huknęły, trzasnęły, zaskamlały, rozdźwięczały się dzwonki, kobzy, skalmeje, bębny i zaklekotało żelastwo. Hałas ten piekielny był dla pielgrzymów hasłem: obrócili się siódemkami ku sobie i jak na wezwanie jeden podetknął pod sam nos drugiemu płonącą świecę. Wszyscy tedy jęli kichać jak z armaty. Za czym poszły w ruch witki. Okładali się wzajem od stóp do głów, bezlitośnie, bez miłosierdzia. Inni znów pocwałowali ku adwersarzom sposobem tryka, prąc naprzód szyszakiem wciśniętym aż po ramiona — i tak oślepieni wpadli na siódemkę rozjuszonych pielgrzymów, którzy potraktowali ich szkaradnie. Inni jeszcze, płaksiwi i tchórzliwi, lamentowali z racji otrzymanych ciosów, a gdy tak mamrotali boleściwe ojczenaszki, runęło na nich lotem błyskawicy czternastu pielgrzymów, co tarmosząc się wzajem powaliło nieszczęsnych beksów i jęło deptać po nich zapamiętale. A pustelnik śmiał się do rozpuku. Inne siódemki, przypominając winne grona, kulały się z góry aż nad rzekę, i tam jedni okładali drugich, bynajmniej nie ochłonąwszy z wściekłości. A pustelnik śmiał się do łez. Ci, którzy zostali przed kaplicą, podbijali sobie wzajem oczy, wybijali zęby, wyrywali włosy, darli kaftany i portki. A pustelnik zaśmiewając się mówił: — Odwagi, przyjaciele, kto mocniej bije, ten dzielniejszy w amorach! Najbitniejszych pokochają najpiękniejsze białogłowy! O Najświętsza Dziewico z Rindbisbels, tutaj dopiero widzi się chłopów jurnych! Claes tymczasem zbliżył się do pustelnika; Sowizdrzał, pokładając się ze śmiechu, wrzeszczał i oklaski- -wał celne ciosy. — Mój ojcze — spytał — za jakież to ciężkie grzechy ci nieboracy muszą okładać się tak okrutnie? Ale pustelnik nic nie słysząc krzyczał: — Wałkonie! Opuszcza was odwaga! Skoro zmęczyły się pięści, od czegóż nogi? Boże miły! Po to macie nogi, żeby zmykać jak zające? Bo widzę i takich! Co wykrzesze ogień z kamienia? Drugi kamień, który w kamień uderzy! Cóż pobudzi męskość u starców, jeśli nie zacna bójka, suto przyprawiona samczą wściekłością? Na te słowa poczciwi pielgrzymi ruszyli znów do boju trykając się szyszakami, waląc pięściami i kopiąc. Powstała tak okropna kotłowanina, że i stuoki Argus dojrzałby w tumanie kurzu tylko tę lub ową kitkę szyszaka. Nagle pustelnik uderzył w sygnaturkę. Zamilkły bębny, piszczałki, trąby, kobzy i skalmeje, ucichł łoskot żelastwa. Był to sygnał pokoju. Pielgrzymi podnieśli rannych. Niektórym wyłaził z gęby ozór złością opuchły. Ale niewpychany palcem, wrócił sam na swoje zwykłe miejsce pod podniebieniem. Najtrudniej było ściągnąć szyszaki tym, którym wbiły się one aż na kark: daremnie kręcili łbami — tak samo jakbyś próbował trząść zielone śliwki. A tymczasem pustelnik powiadał: — Zmówcie Ave i wracajcie do małżonek. Za trzy kwartały będzie tyleż dzieci w bajliwstwie naszym, ilu tu dzisiaj potykało się walecznych mężów. Pustelnik zaintonował Ave i wszyscy mu zawtórowali. I dźwięczała sygnaturka. Za czym pustelnik, pobłogosławiwszy ich w imieniu Najświętszej Panny z Rindbisbels, rzekł: — Odejdźcie w pokoju! Jakoż odeszli wrzaskliwie, popychając się i śpiewając aż do Meyburga. Wszystkie baby, stare i młode, wyległy, oczekując ich, na próg, oni zaś wkroczyli do domów niby żołdacy, co wzięli miasto szturmem. Dzwony meyburskie biły jak na alarm; chłopcy gwizdali, krzyczeli i grali na rommel- potach. Kufle, puchary, kubki, szklanice, flasze i miarki rozdzwoniły się cudnie. A wino strumieniami lało się w gardziele. W czasie tego dzwonienia, gdy wiatr od miasta przynosił urywany śpiew mężczyzn, kobiet i dzieci, Claes zagadnął pustelnika, pytając, na jaką to łaskę niebios liczą ci ludzie poczciwi, że tak okrutnym oddają się igraszkom. — Widzisz przecie na tej kapliczce dwie rzeźbione figury, z których każda wyobraża byka. Owóż umieszczono je tam na pamiątkę cudu, jakiego dokonał święty Marcin zamieniwszy dwa woły w dwa byki, a sprawił jeszcze, że się pobodły. Potem wysmarował im pyski świecą i smagał witką oba bydlątka przez godzinę i dłużej. Wiedząc o tym cudzie, zaopatrzyłem się w brewe papieskie, a kosztowało mnie to słono, i osiedliłem się tutaj. Od tego czasu wszystkie stare pryki i wszyscy brzuchacze z Meyburga i z okolic, którym patronuję jako kaznodzieja, są święcie przekonani, że podetkawszy sobie pod nos świecę, będącą namaszczeniem, i pobiwszy się kijami — to znów siła męska — skaptują Matkę Bożą. Żony przysyłają tutaj podeszłych mężów. Dzieci po tej pielgrzymce spłodzone są porywcze, zuchwałe, okrutne, zwinne i wyrastają na znakomitych żołdaków. Nagle pustelnik zaczął z innej beczki: — To nie poznajesz mnie? — Poznaję — odpowiedział Claes. — Jesteś Josse, brat mój. — Ano właśnie — zgodził się pustelnik. — Ale cóż to za jeden ten malec, który wykrzywia się do mnie? — To twój synowiec — objaśnił Claes. — Powiedz no, jaka jest różnica między mną a cesarzem Karolem? — Ogromna — odparł Claes. — Nie tak bardzo — rzekł Josse — gdyż on przywodzi bliźnich do tego, by wzajem się zabijali, a ja, żeby się bili; obaj zaś czynimy to dla profitu i przyjemności. Potem zaprowadził ich do pustelni, gdzie pili i ucztowali jedenaście dni bez wytchnienia. XIII Rozstając się z bratem Claes dosiadł osła, a Sowizdrzała posadził za sobą. Gdy przejeżdżał przez rynek meyburski, pątnicy zgromadzeni tu licznie, a tworzący grupki, wpadli we wściekłość, jęli wygrażać kijami i nagle wrzasnęli jak jeden mąż: „Nicponiu!" — albowiem Sowizdrzał opuszczając porteczki i zadzierając koszulę prezentował mężom bożym swoje drugie lico. Claes widząc, że grożą jego synowi, spytał: — Cóżeś im uczynił, że tacy ci nieradzi? — Kochany tatku, siedzę na ośle nie zaczepiając nikoguteńko, a oni wrzeszczą, żem nicpoń. Tedy Claes posadził go przed sobą. Z tej znów pozycji Sowizdrzał jął pokazywać pielgrzymom język, oni zaś złorzecząc pokazywali mu pięść i wzniósłszy kije chcieli obić Claesa i osła. Ale Claes, by ujść rozjuszonym, pogonił osła piętami, a gdy adwersarze gonili ich do utraty tchu, mówił do syna: — Urodziłeś się chyba pod bardzo nieszczęsną gwiazdą, boć siedzisz przede mną nie wadząc nikomu, a oni chcieliby cię sprać na kwaśne jabłko. A Sowizdrzał śmiał się — i tyle. Jadąc przez Leodium Claes dowiedział się, że biedna ludność tam zamieszkała cierpi głód okropny i że oddano ją pod jurysdykcją oficjałów, to znaczy sądu złożonego z duchownych. Biedacy podnieśli rokosz domagając się chleba i trybunałów świeckich. Kilku ścięto albo powieszono, innych wygnano poza granice kraju, tak wielką była podówczas łaskawość pana de la Marok, książęcia-arcybiskupa, eminencji dobrotliwego. Claes napotkał po drodze wygnańców opuszczających miłą Dolinę Leodyjską, a na drzewach pod miastem ujrzał wisielców. Ponieśli karę, albowiem byli głodni. Zapłakał nad nimi. XIV Claes na ośle swoim wrócił do domu przywożąc dar od brata Josse: wór grosza i puchar z angielskiej cyny — a wtedy nastały w chałupie obżarstwa niedzielne i uczty codzienne, Wciąż bowiem jadano bób i mięso. Claes często napełniał dobbel-kuytem i wychylał ogromny puchar. Sowizdrzał jadł za trzech i pilnował półmisków, niby wróbel kupy ziarna. — Patrzcie no — ozwał się Claes — zjada też i solniczkę. Sowizdrzał odrzekł: — Skoro solniczka, tak jak u nas, jest zrobiona z ośrodki chleba, trzeba ją czasem zjeść, póki nie sczerstwieje, bo inaczej zalęgnie się w niej robactwo. — Czemu — spytała Soetkin — ocierasz wytłuszczone ręce o porteczki? — Żeby mi nigdy nie przemokły do gołego zadka — objaśnił Sowizdrzał. Na to Claes pociągnął tęgi łyk piwa z cynowego puchara. Sowizdrzał zagadnął ojca: — Dlaczego pijesz z takiego wielkiego pucharzyska, a ja mam tylko taki marny kubeczek? Claes odpowiedział: — Bom twój ojciec, a tutaj baes. Sowizdrzał na to: — Pijesz od lat czterdziestu, a ja dopiero od dziewięciu, minął twój czas picia, nadszedł mój, przeto mnie się należy puchar, tobie zaś kubeczek. — Synu, kto próbowałby do baryłeczki wlać kufę, wylałby piwo do rynsztoka. — Mądrze więc uczynisz wlewając swoją baryłeczkę do mojej kufy, bom większy od tego puchara — odpalił Sowizdrzał. Claes, ukontentowany, pozwolił malcowi wychylić swój puchar. Tak to Sowizdrzał nauczył się przymawiać o trunek. XV Spod fartucha Soetkin przezierało nowe macierzyństwo; Katheline też była brzemienna, ale ze strachu nie wychodziła za próg chałupy. Jednego razu nawiedziła ją Soetkin: — Boże mój — mówiła z boleścią przygrubiała Katheline — i cóż ja pocznę z biednym owocem wnętrzności moich? Trzebaż go zadusić? Wolałabym umrzeć. A jeśli straż mnie pojma, niezamężną, gdy urodzi się dziecię, każą mi jako wszetecznicy zapłacić dwadzieścia florenów i osmagają publiczne na rynku. Soetkin rzekła jej na pocieszenie kilka słów kojących, a rozstawszy się z nią wróciła zamyślona do domu. Jakoż powiedziała pewnego dnia do Claesa: — Czybyś mnie zbił, mój mężu, gdybym zamiast jednego dziecka miała dwoje? — A bo ja wiem — odparł Claes. — Ale gdyby to drugie dziecię nie wyszło z mojego łona, a było, tak jak u Katheline, dziełem nieznajomego, kto wie, czy nie diabła?... — Diabły — na to Claes — niecą ogień, sieją pożogę i śmierć, ale nigdy nie robią dzieci. Wziąłbym dziecko Katheline jako swoje. — Naprawdę? — Rzekłem. Soetkin pobiegła z wieścią do Katheline. Katheline, nie zdoławszy zataić ukontentowania, wykrzyknęła w zachwycie: — Przemówił, zacne człeczysko, przemówił za zbawieniem mojego nędznego ciała! Bóg mu za to pobłogosławi i pobłogosławi diabeł — dodała przejęta drżeniem — jeśli to on cię stworzył, biedna kruszyno, co poruszasz się w moim łonie. Soetkin urodziła chłopaka, a Katheline dziewczynkę. Oboje poniesiono do chrztu jako dzieci Claesa. Synowi Soetkin dano imię Hans i dziecię zaraz umarło, córce Katheline dano imię Nele, a dziecię uchowało się wybornie. Piło likwor życia z czterech flasz: dwie należały do Katheline, a dwie do Soetkin. I obie kobiety spierały się bez żółci, która z nich ma karmić dziecko. Ale choć Katheline wzdragała się przed tym, musiała wysuszyć w sobie pokarm, aby jej nie pytano, skąd go wzięła, nie będąc matką. Kiedy córeczkę Katheline, maleńką Nele, odstawiono od piersi, Katheline wzięła dziecko do siebie i nie puściła do Soetkin, póki nie zaczęło nazywać jej matką. Sąsiedzi chwalili Katheline, że będąc zamożną żywi dziecko Claesów, którzy jak zwykle groszem nie śmierdzieli i pracowali ciężko na chleb. XVI Jednego ranka Sowizdrzał siedział sam w chałupie i z nudów krajał ojcowski trzewik, przerabiając go na stateczek. Umieścił był już w podeszwie maszt główny i dziurawił przyszwę, aby wetknąć maszt przedni, kiedy nagle ujrzał w drzwiach, co sięgały tylko do połowy futryny, głowę i pierś jeźdźca jako też i łeb koński. — Jest tam kto? — spytał jeździec. — Jest — odrzekł Sowizdrzał — półtora człowieka i łeb koński. — Jak to? — zdziwił się jeździec. — A no tak; cały człowiek to ja; pół człowieka — to ty, a jest także łeb twojego wierzchowca. — Gdzie twoi rodzice? — spytał obcy. Na to Sowizdrzał: — Ojciec kopie pod kimś dołki, a matka wyszła, żeby nam przynieść wstyd albo stratę. — Wytłumacz, bo nie rozumiem. Sowizdrzał wyjaśnił: — Ojciec teraz kopie w polu doły, i to jak najgłębsze, aby powpadali w nie myśliwi, co depczą zboże. Matka poszła pożyczyć pieniędzy; jeśli potem odda za mało, przyniesie nam wstyd; jeśli odda za dużo, przyniesie nam stratę. Obcy zapytał następnie, którędy ma jechać. — Tamtędy, gdzie gęsi się pasą — oznajmił Sowizdrzał. Odjechał, ale wrócił w momencie, gdy właśnie Sowizdrzał przerabiał drugi ojcowski trzewik na galerę z wioślarzami. — Oszukałeś mnie — rzekł. — Tam, gdzie gęsi się pasą, jest bagno i topiel, zdatne tylko dla ptactwa brodzącego. Na to Sowizdrzał: — Nie mówiłem ci, żebyś jechał tam, gdzie gęsi brodzą, ale tam, gdzie się pasą. — Pokaż mi przynajmniej — powiedział obcy — która droga idzie do Heyst, — We Flandrii chodzą piesi, a nie drogi — odparł Sowizdrzał. XVII Jednego razu Soetkin powiedziała do Claesa: — Trapię się mocno, mój mężu: trzy dni minęło, jak Dyl wyszedł z domu; nie wiesz aby, gdzie się obraca? Claes odrzekł smutno: — Tam, gdzie psy bezpańskie, na jakimś gościńcu, z takimi jak on świszczypałami. Bóg nas pokarał okrutnie takim dziecięciem. Gdy się narodził, widziałem w nim pociechę naszych lat sędziwych, jedno więcej narzędzie w domu; myślałem, że wyuczę go rzemiosła, a tu złośliwy los wyuczył go złodziejstwa i zbijania bąków. — Nie bądź tak surowy, mój mężu — odparła Soetkin — nasz syn ma dopiero lat dziewięć, to i wietrznik z niego, zwyczajnie jak dzieciuch. Nie trzebaż, aby w tych włóczęgach zrzucił, niby drzewo, łuszczynę, zanim ustroi się liśćmi, które u ludzi zwą się uczciwością i cnotą? Złośliwy jest, wiem o tym wybornie, ale ta złośliwość wyjdzie mu później na dobre, kiedy miast posługiwać się nią przy płataniu psot szkaradnych, uszlachetni ją i spożytkuje przy pracy. Natrząsa się ochotnie z bliźniego, ale później zapewni mu to trwałe miejsce w jakim wesołym bractwie. Śmieje się bez przestanku, ale lico kwaśne, nim dojrzeje, złą jest wróżbą. Biega — toć każdy musi biegać, kiedy rośnie; ani myśli pracować, bo jeszcze nie osiągnął wieku, gdy człek czuje, że praca jest obowiązkiem; a jeśli czasem spędzi noc i dzień, ba — nawet trzy dni poza domem, to tylko dlatego, że nie wie, o jaką boleść nas przyprawia, bo to złote serce i kocha nas. Claes, kiwając głową, nic nie odpowiadał, Soetkin, gdy zasnął, popłakiwała samotnie. A rankiem, myśląc, że syn jej zachorzał gdzieś na drodze, stawała w progu i patrzyła, czy nie wraca; a że nikt się nie pokazywał, siadała w oknie wyglądając na ulicę. I nieraz, gdy posłyszała lekki krok jakiegoś chłopczyny, serce kołatało jej mocno; ale kiedy się pojawiał, kiedy przekonywała się, że to nie Sowizdrzał, roniła łzy — matka bolesna. A tymczasem Sowizdrzał zabawiał się z podobnymi mu ladaco na sobotnim jarmarku w Brugii. Widywało się tu szewców i łataczów obuwia, posiadających osobne kramy; krawców i handlarzy sukien; miesevangerów z Antwerpii, którzy posługując się tresowanymi sowami łapią nocą sikory; rakarzów łowiących psy; przekupniów drobiu; takich, co sprzedają kocie skórki na rękawice, serdaczki i kaftany; kupujących wszelakiego autoramentu, a byli to mieszczanie i mieszczki, parobcy i dziewki, zarządcy piekarń królewskich, szafarze; wieśniacy i wieśniaczki sprzedawali nabiał, kupczyło się tu wszystkim — „dobra kupia łatwie najdzie dobrego kupca" — a wedle jakości towaru podnoszono albo znów obniżano jego cenę; wrzask, rwetes. W rogu wznosił się piękny namiot ustawiony na czterech palach. U wejścia drab jakiś z równinnych okolic miasta Alost, w kompanii dwóch mnichów, co handlowali tu błogosławieństwami, pokazywał za dwa grosze ciekawym nabożnikom kostkę z ramienia świętej Marii Egipcjanki. Ryczał i pobekiwał wynosząc zasługi rzeczonej świętej, a nie pominął przy tym ballady, co głosi, jak to Maria Egipcjanka, nie mając pieniędzy, przeprawiła się przez rzekę zapłaciwszy piękną naturalną monetą, świadoma, że gdyby młodemu przewoźnikowi zarobić nie dała, zgrzeszyłaby przeciwko Duchowi Świętemu. Mnisi potakiwali głowami na znak, że drab mówi prawdę. Obok nich babsko grube, czerwone na gębie a lubieżne jak Astarte, dęło z zapałem w lichą kobzę; tej zaś muzyce wtórowała dziewuszka miluchna śpiewając jak skowronek; ale nikt nie słuchał. Nad wejściem do namiotu dyndał, przymocowany sznurami za uszy do dwóch tyczek, szaflik pełen rzymskiej wody święconej — jak wieściło grube babsko, a dwaj mnisi przytakując kołysali głowami. Sowizdrzał zadumał się popatrując na szaflik. U jednego z pali namiotu uwiązany był osioł, którego częściej żywiono sianem niż owsem; opuściwszy łeb spoglądał w ziemię, nie licząc, by nagle zrodziła oset. — Koledzy — rzekł Sowizdrzał wskazując palcem grubą babę, dwóch mnichów i osła, w którym nurtował smętek — skoro państwo śpiewają tak pięknie, sprawmyż, aby bidecik zatańcował. To rzekłszy udał się do najbliższego kramu, kupił mielonego pieprzu za sześć groszy i natarł nim ośle podogonie. Osioł, gdy pieprz go zapiekł, zajrzał sobie pod ogon, aby poznać przyczynę tak niezwyczajnej gorącości. Sądząc, że wlazł mu tam płonący diabeł, chciał umknąć przed nim: jął więc ryczeć, a wierzgając targnął z całych sił palikiem. Przy pierwszym wstrząsie woda święcona wylała się z cebra zawieszonego między żerdziami, mocząc namiot i tych, co w nim byli. Za moment namiot klapnął, przykrywając wilgotnym całunem tych, którzy słuchali dziejów świętej Marii Egipcjanki. A Sowizdrzał i jego koledzy posłyszeli, jak spod płótna wydobywa się zgiełk szkaradny, stękanie i lament, albowiem nabożnicy, oskarżając się wzajem o katastrofy przyczynę, wpadli w białą pasję i wzięli się do pięści, piorąc bez miłosierdzia. Płótno wzdymało się na kłębowisku walczących. Sowizdrzał, gdy tylko dostrzegł kształt okrągły, kłuł weń szydłem. A wtedy pod płótnem robił się tartas jeszcze większy, kułaki sypały się jeszcze obficiej. Radował się tedy mocno, lecz uradował się już nad wszelkie wyobrażenie, zobaczywszy osła, który uciekał wlokąc za sobą płótno, szaflik i pal, podczas gdy baes namiotu, jego połowica i córeczka czepiali się tego bagażu. Osioł, nie mogąc już biec, unosił pysk i rycząc bez ustanku, zaglądał sobie pod ogon, by sprawdzić, czy nie wygasa ogień piekący. Nabożnicy toczyli bój niestrudzenie; mnisi, nie dbając o nich, zbierali pieniądze, które spadły z tacek, a pomagał w tym zakonnikom Sowizdrzał — nie bez profitu własnego i z nabożeństwem przykładnym. XVIII Gdy tak w złośliwości wesołej rósł nasz łotrzyk, syn węglarza, boleściwa latorośl arcydostojnego monarchy wegetowała licho a melancholicznie. Dworacy i dwórki widywali, jak ów charłak ciągnął po komnatach i korytarzach zamku Valladolid ciałko wątłe i nogi chwiejne. Głowa za duża, porośnięta włosem jasnym i szczeciniastym, z ledwością na nikczemnym korpusiku utrzymać się mogła. Poszukiwał bez przerwy ciemnych korytarzów, przesiadywał tam godzinami wyciągnąwszy daleko kulasy. Jeśli który lokaj nadepnął mu na nie przez nieuwagę, kazał go chłostać i z kontentacją słuchał krzyków ofiary, lecz nie śmiał się nigdy. Nazajutrz urządzał gdzie indziej takąż pułapkę: przyczajał się w korytarzu, wystawiając nogi. Damy, magnaci, paziowie, biegnąc albo i nie, potykali się, przewracali, kaleczyli. Sprawiało mu to również kontentację, lecz nie śmiał się nigdy. Kiedy ktoś zawadziwszy o te dostojne kulasy nie przewrócił się, infant wrzeszczał, jak gdyby go uderzono, był kontent, że napędził komuś strachu, lecz nie śmiał się nigdy. Jego Świątobliwa Wielmożność dowiedziawszy się o tych psotach zapowiedział, by na infanta nie zważano; jeśli nie chce, żeby deptano mu po nogach, niech nie wystawia ich tam, którędy biegają dworacy. Zirytowało to Filipa, lecz nic nie rzekł; widywano go już tylko w słoneczne dni letnie, gdy na dziedzińcu grzał drżące charławe ciało. Jednego dnia Karol powróciwszy z wojennej wyprawy ujrzał tak Filipa, nękanego melancholicznym humorem. — Mój synu — ozwał się — wielce różnisz się ode mnie! W twoim wieku lubiłem łazić po drzewach i ścigać wiewiórki; spuszczano mnie na sznurze na szczyt skały spiczastej, gdziem wybierał orlęta z gniazda. Mogłem w takich igraszkach zostawić skórę, ale stwardniała tylko. A gdym polował, dziki zwierz uciekał w knieje, zoczywszy mnie zbrojnego w zacną arkebuzę. — Ach! — westchnął infant — brzuch mnie boli, panie ojcze. — Wino z Paksaretu — oznajmił Karol — jest na to nadzwyczaj skutecznym remedium. — Nie cierpię wina; głowa mnie boli, panie ojcze. — Mój synu — odpowiedział Karol — trzeba pobiegać, poskakać, pobaraszkować, jak to czynią twoi rówieśnicy. — Nogi mam sztywne, panie ojcze. — Jakżeby miało być inaczej, skoro tyle posługujesz się nimi, co posługiwałbyś się drewnianymi. Każę cię przywiązać do dziarskiego konika. Infant rozbeczał się. — Nie przywiązuj mnie, panie ojcze! — rzekł. — Krzyż mnie boli. — Czyżby więc — zagadnął Karol — bolało cię wszędzie? — Nigdzie by mnie nie bolało, gdybym miał święty spokój — oświadczył infant. — Czy ty myślisz — zniecierpliwił się cesarz — że póki twojego królewskiego życia będziesz się wałkonił niby jakiś uczony klecha? Tym to mędrkom potrzebna — żeby mogli paćkać pergamin inkaustem — cisza, samotność, skupienie; tobie zaś, synu miecza, potrzebna krew gorąca, oko rysie, przebiegłość lisia, siła herkulesowa. Po cóż się żegnasz? Do kroćset! Nie przystoi lwiątku małpować baby klepiącej różańce! — Anioł Pański, Wasza Dostojność — objaśnił infant. XIX Maj i czerwiec były tego roku prawdziwie kwietnymi miesiącami. Nigdy jeszcze nie widziano we Flandrii głogów tak aromatycznych, nigdy jeszcze w ogrodach nie kwitło tyle róż, jaśminu i przewierścienia. Kiedy wiatr dął od Anglii gnając na wschód wonie tej rozkwieconej ziemi, każdy, osobliwie zaś w Antwerpii, powiadał niuchając wesoło: — Czujecie ten wonny wiatr flamandzki? Tedy pracowite pszczoły wysysały miód z kwiecia, robiły wosk, znosiły jajka po ulach za ciasnych na liczne roje. Ileż pracowitej muzyki pod błękitem bezchmurnym, okrywającym tą bogatą ziemię! Fabrykowano ule z łoziny, trzciny, słomy, a także z plecionego siana. Koszykarze i bednarze tępili na nich narzędzia. A stolarze już od dawna nie mogli wydołać zamówieniom. Roje liczyły po trzydzieści tysięcy pszczół i po dwa tysiące siedemset trutniów. Kołacze były tak wyborne, że dla rzadkiej ich smakowitości ksiądz dziekan z Damme wysłał jedenaście cesarzowi Karolowi — w podziękę, iż monarcha nowymi edyktami wskrzesił świętą inkwizycję. Spałaszował je Filip, lecz nie posłużyły mu wcale. Dziady, żebracy, wagabundzi — całe to bractwo łachmaniarskie wałkoniów i łotrzyków, włóczące swoje próżniactwo po drogach i przenoszące choćby szubienicę nad jakikolwiek uczciwy zarobek, ściągnęło, przynęcone słodyczą miodu; czatowali na swoją część. Włóczyli się tłumnie nocami. Claes sporządził był ule rozmaite, żeby przynęcić roje; niektóre były już pełne, inne świeciły pustką, oczekując pszczół. Gdy był zmęczony, wyręczał się Sowizdrzałem, ten zaś ochotnie zastępował ojca. Owóż jednej nocy Sowizdrzał schronił się przed chłodem do ula i tu, skulony w kilkoro, wyglądał przez okienka. Były dwa — u góry. Zasypiając już, usłyszał, jak trzeszczą krzaki żywopłotu, i usłyszał też głosy dwóch mężczyzn, których wziął za opryszków. Spojrzawszy w okienko zoczył dwóch drabów, obaj mieli długie włosy i długie brody — chociaż broda była oznaką szlachectwa. Łażąc od ula do ula, podeszli do Sowizdrzałowego, a dźwignąwszy go orzekli: — Weźmiemy ten, bo najcięższy. I podłożywszy pod ul kije, wynieśli go. Sowizdrzałowi nie smakowała podróż taką lektyką. Noc była jasna, złodzieje milczeli jak zaklęci. Co pięćdziesiąt kroków przystawali, żeby odsapnąć, i znowu puszczali się w drogę. Idący przodem mamrotał z wściekłością, że musi dźwigać ciężar tak potężny; idący z tyłu postękiwał melancholijnie. Albowiem istnieją na świecie dwa gatunki podłych wałkoniów: jedni złoszczą się na pracę, a drudzy stękają, gdy pracować wypadnie. Sowizdrzał z nudów ciągnął za włosy złodzieja, co postępował na przedzie, a za brodę — złodzieja, który szedł z tyłu; jakoż poirytowany tą zabawą złośnik rzekł do mazgaja: — Przestań ciągnąć mnie za włosy, bo inaczej tak cię uczęstuję pięścią po łbie, że wlezie ci między żebra i będzie wyglądać przez nie jak opryszek przez więzienne kraty. — Nigdy bym sobie na to nie pozwolił, mój przyjacielu — odparł mazgaj — to ty raczej ciągniesz mnie za brodę. Złośnik na to: — Nigdy w kudłach brudasów na wszy nie poluję! — Mości panie — odparł mazgaj — nie potrząsaj ulem tak mocno; moje biedne ręce o mało mi nie pękną. — Skoro już nadpękły, to ci je poutrącam do reszty — oznajmił złośnik. Zrzuciwszy pas, postawił ul na ziemi i poskoczył do towarzysza. Jęli okładać się wzajem, jeden klął szkaradnie, a drugi błagał o litość. Słysząc, jak sypią się razy, Sowizdrzał wyszedł z ula, zaciągnął go do pobliskiego lasu, żeby potem zanieść do domu, i wrócił do Claesa. Tak to, gdzie się dwóch bije, tam spryciarz korzysta. XX Mając lat piętnaście Sowizdrzał ustawił w Damme na czterech kołkach namiocik, głosząc, że z tym momentem każdy będzie mógł zobaczyć w pięknej ramie splecionej z siana, kim jest obecnie, jako też i przyszłość swoją. Gdy zjawił się jurysta, pyszny i własną ważnością nadęty, Sowizdrzał wytykał głowę z ramy i strojąc miny niczym stara małpa powiadał: — Sędziwa morda zgnić może, lecz nie zakwitnąć; nie jestemże twoim zwierciadłem, panie pysku doktorski? Jeśli klientem był barczysty żołdak, Sowizdrzał krył się i zamiast lica pokazywał w ramie ogromny talerz pełen mięsiwa i chleba i powiadał: — Poszatkują cię w bitwie, poszatkują drobniutko; co mi dasz za tę wróżbę, żołnierzyku- żarłoku, żołnierzyku-opoju? Gdy staruch jakiś, nie umiejący szanować własnej siwizny, przyprowadzał Sowizdrzałowi młodą żonę, Dyl chował się także, pokazywał w ramie drzewko o gałęziach obwieszonych trzonkami nożów, szkatułeczkami, grzebieniami, przyborami do pisania — wszystko to z rogu — i wołał: — Skądże się, o panie czcigodny, wzięły te śliczne cacuszka? Czy aby nie zrodziło ich rogowe drzewo, pospolite w ogródkach starych mężów? Któż teraz powie, że z rogaczów nie ma w rzeczypospolitej żadnego pożytku? I Sowizdrzał ukazywał w ramie, obok drzewka, swoją twarz młodą. Słysząc to staruch sierdził się i prychał, ogarnięty samczą wściekłością, ale jego pieszczotka łagodziła go głaszcząc i z uśmiechem podchodziła do Dyla: — I cóż mi pokażesz w moim zwierciadle? — pytała. — Zbliż się jeszcze! — odpowiadał Sowizdrzał. Była mu powolna, a on wtedy całował ją, gdzie mógł. — Twoje zwierciadło — mówił — to stercząca młodość, co mieszka w jaśnie wielmożnych panach rozporkach. I pieszczotka odchodziła nie poskąpiwszy mu dwu florenów. Mnichowi spaśnemu i o wardze obwisłej, który chciał poznać przyszłość, Sowizdrzał mówił: — Jesteś szafą, a w niej szynka; będziesz piwnicą, która napełni się piwskiem, jako że sól do pijaństwa ciągnie, prawda, gruby brzdyniu? Dawaj dwugroszaka, bom nie zełgał! — Mój synu — odpowiadał mnich — nigdy nie nosimy przy sobie pieniędzy. — Ale za to pieniądze ciebie noszą — odpowiadał Sowizdrzał — bo wtykasz je między podeszwy. Daj mi twój trepek! Mnich na to: — Mój synu, to dobro klasztorne. Ale niech będzie, skoro tak trzeba, wyciągnę cztery grosze, żebyś miał za fatygę. Mnich dał mu je, a Sowizdrzał przyjął z wdzięcznością. Tak to pokazywał swoje zwierciadło mieszkańcom Damme, Brugii, Blanikenberghu, a nawet Ostendy. I zamiast do nich po flamandzku: „Ik ben u lieden spiegel" — jestem waszym zwierciadłem, skracał powiadając: „Ik ben ulen spiegel" — jak się to mówi dziś jeszcze w Oost- i West-Vlaanderen (w zachodniej i wschodniej Flandrii). Stąd przezwisko Ulenspiegel — Sowizdrzał. XXI Wzrastając rozlubował się we włóczędze po jarmarkach i odpustach. Gdy spotkał kogoś, kto grał na oboju, gęślach czy kobzie płacił dwa grosze za naukę gry na rzeczonych instrumentach. Ale najpiękniej i najuczeniej wygrywał na rommelpot, instrumencie złożonym z garnka, pęcherza i twardej słomki. Oto jak się nim posługiwał: z wieczora obciągał garnek zmoczonym pęcherzem, w środek pęcherza wtykał słomkę, ściskał mocno sznurkiem tam, gdzie było kolanko, i umieszczał ją tak, aby dotykała dna garnka, za czym na brzegu garnka napinał ów pęcherz bardzo mocno — byle nie pękł. Rano pęcherz, już suchy, wydawał, gdy było weń uderzyć, odgłos bębenka; jeśli zaś poskrobało się go słomką, skrzypiał lepiej niźli wiola. I Sowizdrzał, zbrojny w ów garnek — to grający, to znowu szczekający jak brytan — wyśpiewywał pod drzwiami domów kolędy, a towarzyszyły mu dzieci, z których jedno nosiło papierową gwiazdę z płonącą świeczką w środku. A bywało to zawsze w Trzech Króli. Kiedy do Damme przyjeżdżał malarz, aby portretować klęczących kompanionów którejś gildii — wszystkich na jednym płótnie — Sowizdrzał, pragnąc zapoznać się z jego pracą, prosił artystę, żeby pozwolił mu rozcierać farby, a za całą zapłatę brał tylko: kromkę chleba, dwa grosze i miarkę piwa. Trudniąc się rozcieraniem studiował sposoby mistrza. Gdy artysta wychodził, próbował malować na jego wzór, ale wszędy pakował szkarłat. Spróbował również namalować wizerunek Claesa, Soetkin, Katheline i Nele, malował kufle i oplatane butle. Oglądając te dzieła Claes przepowiedział, że jeśli wytrwa, floreny posypią mu się obficie do sakiewki, albowiem będzie wykonywał szyldy na speel-wagen — czyli wozach kuglarskich krążących po Flandrii i Zelandii. Jednego razu przybył mistrz murarskiej i snycerskiej sztuki, aby sporządzić u Najświętszej Panny w prezbiterium taką stallę, w której dziekan, człek już leciwy, mógłby w potrzebie siadać, choć wydawałoby się, że stoi. Sowizdrzał nauczył się wtedy rzezać w drzewie i ciosać kamień. Sowizdrzał wyciął pierwszy trzonek noża, używany powszechnie w Zelandii. Był to trzonek o kształcie wydłużonej klatki. Wewnątrz grzechotała trupia główka; koniec był ozdobiony figurką warującego psa. Oba te emblematy oznaczają: „Ostrze wierne do śmierci." I tak to poczęła się sprawdzać wróżba Katheline: Sowizdrzał okazał się malarzem, rzeźbiarzem, hołyszem i szlachcicem — wszystkim na raz, jako że Claesowie pieczętowali się z dziada pradziada trzema srebrnymi kuflami umieszczonymi na tarczy koloru bruinbieru. Ale że Sowizdrzał nie wytrwał w żadnym rzemiośle, Claes oświadczył mu, iż jeśli zabawa taka potrwa dłużej, przepędzi go z chałupy. XXII Wróciwszy z wojny cesarz zapytał, czemu syn jego, Filip, nie wyszedł, żeby mu się pokłonić. Arcybiskup, guwerner infanta, objaśnił, że pupil jego pokazać się nie raczył, albowiem Jak powiada, miłuje tylko księgi i samotność. Cesarz zaciekawił się, gdzie Filip teraz przebywać może. Guwerner oznajmił, że trzeba go szukać po wszelkich ciemnych dziurach. Co też uczynili. Minąwszy komnat wiele, trafili wreszcie do komórki, gdzie posadzki nie było, komórki oświetlonej małym okienkiem. Tutaj ujrzeli przywiązaną do kołka wbitego w ziemię małpkę niedużutką i miluchną, którą ktoś przysłał z Indii, aby Jego Wysokość radował się jej figlami i skokami. Pod słupkiem dymiły drwa, czerwone jeszcze, a w komórce unosił się przykry odór spalonej sierści. Koczkodanik tyle wycierpiał zdychając w ogniu, że drobne jego ciałko nie przypominało kształtem zwierzęcia, lecz kawał korzenia węźlastego i skręconego; na pyszczku rozwartym, jak gdyby wieszczącym o śmierci, widniała krwawa piana, łzy ciekły jeszcze z oka. — Kto to zrobił? — spytał cesarz. Guwerner odpowiedzieć nie śmiał, obaj tedy milczeli, zasmuceni, gniewni. Nagle ciszę tę przerwał czyjś lekki kaszel wydobywający się z mrocznego kąta za nimi. Jego Cesarska Mość obejrzawszy się postrzegł Filipa: infant, ubrany czarno od stóp do głów, ssał cytrynę. — Don Filipie — rzekł — chodź tu i pokłoń mi się! Infant ani się ruszył i tylko popatrywał na ojca lękliwie i z całkowitą obojętnością. — Tyś to spalił tutaj to zwierzątko? — zagadnął cesarz. Infant spuścił głowę. A cesarz: — Skoro byłeś na tyle okrutny, żeś to uczynił, miej chociaż odwagę się przyznać. Na to infant ani słowa. Jego Cesarska Mość wyrwał mu cytrynę, cisnął ją na ziemię i byłby sprał infanta szczającego ze strachu, gdyby arcybiskup nie zatrzymał monarszej ręki szepnąwszy: — Jego Książęca Wysokość będzie kiedyś z zapamiętaniem palił heretyków. Cesarz uśmiechnął się i obaj wyszli zostawiając infanta samego z małpką. Ale inni, nie będąc bynajmniej małpami, umierali w płomieniach. XXIII Nadszedł listopad przynosząc zimność lodowatą, wśród której dychawiczni charkają flegmą do syta. To także miesiąc, kiedy chłopcy baraszkują gromadnie po polach brukwi, kradnąc ile wlezie ku wielkiej złości wieśniaków, którzy daremnie gonią ich z widłami i kijami. Owóż jednego wieczoru Sowizdrzał wracając z takiej włóczęgi posłyszał tuż obok, w załomie płotu, skomlenie. Nachyliwszy się zobaczył psa leżącego na kupie kamieni. — A cóż ty, psino, robisz tutaj tak późno? — rzekł. Pogłaskawszy zwierzę uczuł pod ręką grzbiet zmoczony, a myśląc, że pieska utopić chciano, przytulił go, żeby rozgrzać. W drzwiach domu powiedział: — Przynoszę rannego, co z nim zrobić? — Opatrzyć — odparł Claes. Sowizdrzał położył psa na stole. Claes, Soetkin i Dyl ujrzeli w świetle lampy luksemburskiego gryfonka z poranionym grzbietem. Soetkin obmyła rany, nasmarowała maścią i owiązała lnianym płatkiem. Sowizdrzał zaniósł zwierzątko do swojego łóżka, choć Soetkin chciała je wziąć do siebie lękając się, jak powiadała, by Sowizdrzał, co zawsze wiercił się w betach niby diabeł w kropielnicy, nie skrzywdził gryfonka przez sen. Ale Sowizdrzał postawił na swoim i tak skutecznie kurował zwierzątko, że po tygodniu pacjent uwijał się raźno, okazując wielką butę — małym pieskom właściwą. Schoolmeester, czyli bakałarz, nazwał go Tytus Bibulus Schnouffius: Tytus — na pamiątkę pewnego zacnego rzymskiego cesarza, który chętnie w dom psy bezpańskie przyjmował; Bibulus — jako że piesek przepadał, niczyim opój urodzony, za bruinbierem; Schnouffius — albowiem węsząc wtykał ciągle nos w szczurze i krecie nory. XXIV Przy końcu ulicy Najświętszej Panny rosły naprzeciw siebie, po dwóch stronach głębokiej wody, dwie wierzby. Sowizdrzał przeciągnął między nimi linę, na której w niedzielę po nieszporach tańcował dość zręcznie, by tłum wagabundów oklaskiwał go i chwalił głośno. Po czym zeskoczywszy na ziemię okrążył wszystkich z miseczką, która wnet napełniła się pieniędzmi, lecz on wysypał je w fartuch Soetkin, zatrzymując dla siebie jedenaście groszy. Następnej niedzieli chciał znów zatańczyć na linie, lecz kilku małych nicponiów, zazdroszcząc mu zręczności, nacięło ją — i Sowizdrzał, wykonawszy kilka skoków, chlupnął w wodę, albowiem sznur pękł. Gdy płynął do brzegu, nicponie, którzy sznur nacięli, poczęli wołać: — Gdzież twoja zwinność niezawodna, Sowizdrzale? To nie dasz nura na dno stawu, tancerzu nieoszacowany, by karpie nauczyć tańca? A Sowizdrzał wyszedłszy z kąpieli i otrząsając się krzyknął donośnie, chłopcy bowiem oddalili się w obawie przed cięgami: — Nie bójcie się nic! Bądźcie tu w niedzielę, a pokażę wam sztuki na linie i podzielę się z wami zarobkiem. W niedzielę nicponie sznura nie przecięli, a tylko sprawowali czaty, by ktoś go nie ruszył, jako że zebrała się ciżba wielka. Sowizdrzał rzekł im: — Niech każdy z was da mi swój trzewik, mały czy duży, wezmę je i założę się, że będę tańczył. — Co dostaniemy, jeśli przegrasz? — zapytali. — Czterdzieści miarek bruinbieru — odpowiedział — a jeśli wygram, dacie mi sześć groszy. — Zgoda! — odparli. I każdy dał mu swój trzewik. Sowizdrzał włożył je w fartuch, który miał na sobie i z tym ciężarem tańcował na linie — choć nie bez trudu. Psotnicy zawrzasnęli stojąc na dole: — Gadałeś, że będziesz tańcował w naszych trzewikach, włóż je przeto i dotrzymaj zakładu! — Nie mówiłem, że włożę wasze trzewiki, ale że wezmę je ze sobą i tańczył będę. Owóż tańczę, a one ze mną, w moim fartuchu. Nie widzicie? Po cóż tedy wybałuszacie żabie ślepska? No, płacić mi sześć groszy! Lecz oni wygwizdawszy go wrzasnęli, by zwrócił im trzewiki. Sowizdrzał jął ciskać jeden po drugim, na kupę. Wynikła z tego bójka zaciekła, żaden bowiem nie mógł poznać swojego trzewika i wziąć go z kupy nie powaśniwszy się z drugim. A Sowizdrzał zlazł z drzewa i pokropił walczących — bynajmniej nie wodą. XXV Mając lat piętnaście infant pałędał się, jak to u niego było w zwyczaju, po korytarzach, schodach i komnatach ziarnkowych. Ale najczęściej widywano go, jak czyhał nie opodal pomieszkań fraucymeru, aby psuć robotę paziom, co podobnie jak on czatowali w korytarzach niby koty. Inni na dziedzińcu zadarłszy nos w górę wyśpiewywali czułe romance. Słysząc to infant wychylał się z okna i straszył biednych paziów, bo miast bogdanki słodkich oczu widzieli jego pysk blady. Była między dwórkami szlachcianka flamandzka z Dudzeele pod Damme; ciało jej przyrównałbyś do ślicznego owocu, bo, jędrne i w miarę dojrzałe, wabiło soczystością, a i liczko miała cudne: oczy zielone, włosy rude, całe w drobniusieńkjch puklach, lśniące niczym złoto. Wesołego też była humoru, a w miłości zagrzewając się łacno, przed nikim nie taiła afektu do pewnego fortunnego pana kondycji wysokiej, który w jej pięknych włościach korzystał z niebiańskiego przywileju nieskrępowanych amorów. Był i tu jeden pan urodziwy i dumny, którego kochała. Nawiedzała go co dnia w oznaczonej godzinie — Filip zwęszył to. Usiadłszy pod oknem na ławce wpatrywał się w ową damę bacznie, gdy przechodziła. Wykąpała się akurat, oko jej płonęło, usta rozchylały się miluchno, idąc szeleściła śpiewnie suknią z żółtego brokatu. Infant nie podnosząc się z ławy rzekł: — Nie mogłabyś, mościa pani, zatrzymać się na moment? Niecierpliwa niby klacz, którą zatrzymano w skoku, gdy biegnie do pięknego ogiera rżącego na błoniach, odpowiedziała: — Każdy tutaj musi być waszej książęcej wysokości powolny. — To siadaj, mościa pani, przy mnie. Za czym spoglądając na nią chutliwie, a zarazem surowo i chytrze, ozwał się: — Wyrecytuj, mościa pani, Pater po flamandzku; nauczono mnie kiedyś, alem zapomniał. Nieboraczka jęła tedy odmawiać Pater, on zaś przerywał strofując, aby nie klepała zbyt szybko. Tak to zmusił biedulę, aby wyrecytowała ojczenaszów dziesięć — gdy ją właśnie piliło do całkiem innych pacierzy. Po czym jął prawić dusery: mówił jej, że ma włosy piękne, płeć rumianą, oczy świetliste — ale nie odważył się wspomnieć ani o pulchnych ramionach, ani o piersi krągłej, ani o niczym takim. Gdy sądziła, że już odejść może, i rozglądała się po dziedzińcu, gdzie czekał jej kochanek, Filip zapytał, czy wie dobrze, jakie są cnoty niewieście. Że zaś nie odpowiadała w obawie przed pomyłką, wypalił jej kazanie i tak zakończył: — Cnoty białogłowskie to czystość, dbałość o honor niewieści i życie skromne. Doradził jej też, aby odziewała się przyzwoicie], kryjąc wdzięki bardziej osobiste. Skinąwszy potakująco głową, odrzekła: — Oby kochanka Waszej Hiperborejskiej Wysokości spowijała się raczej w dziesięć skór niedźwiedzich niźli w łokieć muślinu. I zeźliwszy go tą odpowiedzią czmychnęła, kontenta. A jednak płomień młodości zapłonął też i w piersi infanta, lecz nie był to ów płomień gorący, który silne dusze przywodzi do znakomitych czynów, nie był to i płomień łagodny, co tkliwe serca do łez przywodzi — był to płomień ciemny, z piekła rodem, gdzie na pewno rozniecił go szatan. I jarzył się w stalowych oczach Filipa tak, jak zimą księżyc lśni w szybach trupiarni. I okrutnie go palił. Czując, że nie kocha nikogo, biedny mruk nie śmiał nadskakiwać damom; lazł tedy do ustronnej komórki albo do ciasnej komnatki bielonej wapnem, oświetlonej wąskimi oknami — a że tutaj zwykle żarł ciastka, muchy zlatywały się hurmem i żarły okruchy. A pan infant, pieszcząc sam siebie, rozgniatał owady wolno, systematycznie, wsparłszy głowę o szyby — zabijał je setkami, dopóki palce nie zaczęły mu drżeć, zmęczone krwawym zajęciem. I smakował szkaradnie w tej okrutnej rozrywce, albowiem lubieżność i okrucieństwo to dwie ohydne siostry. Opuszczał tę kryjówkę smutniejszy niźli wprzódy, a kto żyw uciekał, jeśli mógł, przed tym książęciem o licach tak wybladłych, jakby karmił się grzybkami pieniącymi się w ranach. I cierpiał boleściwy książę, bo złe serce — to boleść. XXVI Piękna szlachcianka wyruszyła jednego dnia z Valladolid, zdążając na swój zamek Dudzeele, we Flandrii. Oto co zobaczyła jadąc przez Damme w kompanii grubego szafarza: pod murem chałupy siedział piętnastoletni wyrostek i dął w kobzę. Naprzeciw niego piesek rudy nie gustując widać w tej muzyce — wył melancholijnie. Słońce świeciło jasno. Obok wyrostka stała miluchna dziewuszka zaśmiewając się, gdy tylko pies zawył żałośniej. Piękna dama i gruby szafarz popatrzyli mijając chałupę: Sowizdrzał dął, Nele śmiała się, a Tytus Bibulus Schnouffius wył. — Szkaradniku — rzekła dama do Sowizdrzała — czemuż drażnisz tego biednego rudzielca? Niech lepiej wyć przestanie. Ale Sowizdrzał, spoglądając na nią, tym dzielniej zadął w kobzę. A Bibulus Schnouffius zawył melancholiczniej, a Nele roześmiała się jeszcze głośniej. Szafarz rozsierdziwszy się powiedział do damy wskazując Sowizdrzała: — Gdybym natarł pochwą rapiera to nędzarskie nasienie, przestałoby dudlić. Sowizdrzał zerknąwszy na szafarza nazwał go, dla bandziocha potężnego, Janem Papzakiem i znów jął dąć w kobzę. Szafarz podążył ku niemu wygrażając pięścią, lecz Bibulus Schnouffius poskoczył i użarł grubasa w łydkę; przewrócił się tedy ze strachu, wrzeszcząc: — Ratunku! Dama uśmiechnęła się do Sowizdrzała i rzekła: — Nie mógłbyś, kobziarzu muzykalny, powiedzieć mi, czy nie odmieniła się droga wiodąca z Damme do Dudzeele? Sowizdrzał, nie przerywając muzyki, skinął głową i spojrzał na damę. — Czemuż to przyglądasz mi się tak bacznie? — spytała. Lecz on, wygrywając ciągle, wybałuszał oczy, jakby porwany zachwyceniem. Rzekła więc: — Nie wstyd ci, młokosie, spoglądać tak na białogłowę? Sowizdrzał, zarumieniwszy się trochę, zadął znowu i spojrzał jeszcze natarczywiej. — Pytałam cię — podjęła — czy nie zmieniła się droga z Damme do Dudzeele? — Nie zieleni się już, odkąd pozbawiłaś ją szczęścia noszenia cię, pani — odparł Sowizdrzał. — A może byś mnie poprowadził? — zagadnęła dama. Ale Sowizdrzał jak siedział, tak siedział i tylko gapił się na damę. Ona zaś, choć pokazał jej się jako wielki wartogłów, złożyła wszystko na karb młodości i przebaczyła mu łacno. Wstał i skierował się do domu. — Dokądże to? — spytała. — Idę odziać się w najpiękniejsze suknie. — Idź! — przyzwoliła dama. I siadła na ławie przy progu; szafarz usiadł obok. Chciała pogawędzić z Nele, lecz Nele ani dudu; była zazdrosna. Sowizdrzał wrócił umyty, odziany w barchet. Zacnie nasz chłopak prezentował się w tym niedzielnym stroju. — To naprawdę odchodzisz z tą piękną damą? — spytała Nele. — Wrócę niebawem — odpowiedział Sowizdrzał. — A gdybym tak poszła miast ciebie? — zagadnęła Nele. — O nie, zbyt wielkie na gościńcu błoto — odrzekł. — Czemuż to — spytała dama, zniecierpliwiona i również zazdrosna — czemuż to, dziewczyneczko, chciałabyś go zatrzymać? Nele na to ani słowa i tylko łzy ciężkie trysnęły jej z oczu; spojrzała na piękną damę ze smutkiem i złością. I w czworo puścili się drogą: dama, niby królowa, siedziała na białej klaczy okrytej czarnym aksamitnym czaprakiem; szafarzowi bandzioch podskakiwał w marszu; Sowizdrzał prowadził za uzdę klacz damy, a Bibulus Schnouffius dreptał obok, z ogonem butnie zadartym. Wojażowali tak już czas jakiś, ale Sowizdrzałowi było nieswojo; milczał jak ryba i tylko wdychał woń łechciwą będźwinu, którym pachniała dama, zerkał na jej śliczne flakoniki z wonnościami, na klejnoty rzadkie, fintifluszki przerozmaite, na liczko słodkie, oczy błyszczące, piersiki gołe, włosy, co w promieniach słonecznych lśniły niby złota korona. — Czemuż to takiś małomówny, mój chłopczyno? — spytała. Nie odpowiedział nic. — No, ale że język twój w trzewikach nie mieszka, pójdziesz do kogoś niosąc mu wieść ode mnie, prawda? — To zależy. — Trzeba — rzekła dama — abyś pożegnał mnie tutaj i puścił się do Koolkercke, to znaczy w przeciwnym kierunku, niż wiatr wieje. Powiesz tam szlachcicowi odzianemu na pół czarno i na pół czerwono, żeby dziś nie czekał na mnie, ale przyszedł w niedzielę do mojego zamku, o dziesiątej wieczór, furtką. — Nie pójdę! — oświadczył Sowizdrzał. — A czemuż to? — Nie pójdę, i basta! — powtórzył Sowizdrzał. Na to dama: — Cóż to cię ugryzło, koguciku-złośniku, skądże takie niezłomne postanowienie? — Nie pójdę, i już! — odparł Sowizdrzał. — A za florena też byś nie poszedł? — Nie! — A za dukata? — Nie! — A za karolusa? — Nie! — powtórzył Sowizdrzał. — Choć — przydał z westchnieniem — wolałbym go niż figę z makiem w trzosiku mojej matki. Dama uśmiechnęła się, a po chwili wykrzyknęła nagle: — Zgubiłam sakiewkę, piękną, rzadką, jedwabną, wyszywaną perełkami! W Damme wisiała mi jeszcze u paska! Sowizdrzał nie ruszył się, ale szafarz poskoczył ku niej: — Waszmość pani — rzekł — nie posyłajcie tego urwipołcia na poszukiwanie. Przepadnie, i tyle go zobaczycie. — Któż więc pójdzie? — spytała dama. — Ja, nie bacząc na mój wiek sędziwy — odparł. I poszedł. Dzwoniono na południe, upał doskwierał okrutny, wokół ani żywego ducha; Sowizdrzał jak milczał, tak milczał, ale zdjął nowy kaftan, aby dama mogła siąść w cieniu pod lipą, nie obawiając się wilgotnej trawy. Stał naprzeciwko wzdychając. Spojrzawszy nań ulitowała się nad tym chłopaczyskiem lękliwym; zapytała przeto, czy nie nuży go stanie na zbyt młodych nogach. Nie odpowiedział ani słowa, a gdy zachwiał się i o mało nie upadł, podtrzymała go i przyciągnęła do siebie, akurat na obnażone piersi — ułożył się tu tak ochotnie, iż uznała, że zgrzeszyłaby okrucieństwem radząc mu, by szukał sobie innej poduszki. Tymczasem szafarz powrócił i oznajmił, że sakiewki nie znalazł. — Bom już ją sama znalazła — oświadczyła dama — kiedym zeszła z konia. Odpięła mi się od paska i przyczepiła do strzemienia. A teraz — rzekła do Sowizdrzała — prowadź nas prosto do Dudzeele i powiedz, jak się nazywasz. — Moim patronem jest święty Tylbert, to znaczy: chyży w nogach, jeśli wypadnie biec po coś dobrego; nazywam się Claes, a przezywają mnie Sowizdrzał. Gdybyś raczyła, pani, spojrzeć w moje zwierciadło, przekonałabyś się, że nie ma na całej flamandzkiej ziemi kwiecia śliczniejszego, wdzięczniejszego i wonniejszego, niż ty jesteś. Dama pokraśniała z kontentacji, a na Dyla nie rozgniewała się wcale. A Soetkin i Nele opłakiwały jego długą niebytność. XXVII Wracając z Dudzeele Sowizdrzał spotkał u miejskich rogatek Nele opartą plecami o słup. Obskubywała kiść winogron ciemnych. Chrupiąc jagodę po jagodzie gasiła pragnienie i delektowała się orzeźwiającym sokiem, to pewne, ale nie pokazywała po sobie żadnej radości. Przeciwnie, wydawała się nadąsana i obrywała jagody ze złością. Taka była zbolała, liczko miała takie zniechęcone, smutne, a zarazem i słodkie, że Sowizdrzał, litując się miłośnie, zakradł się z tyłu i pocałował ją w szyję. A ona w zamian prasnęła go z impetem w gębę. — Ojej, aż mnie zamroczyło! — wykrzyknął. Rozszlochała się wtedy. — Cóż to, Nele — rzekł — będziemy teraz ustawiać fontanny u miejskich rogatek? — Idź sobie! — odparła. — Ależ odejść mi nie podobna, skoro tak płaczesz, moja miła. — Nie jestem twoja miła i nie płaczę. — Owszem, nie płaczesz, tylko woda płynie ci ze ślepków. — Pójdziesz sobie czy nie? — rzekła. — Nie. Trzymała fartuszek drżącymi rączynami i targała konwulsyjnie płótno, a rosiły je łzy obfite. — Nele — zagadnął Sowizdrzał — rozpogodzi się niebawem, prawda? A patrzył na nią uśmiechnięty, rozkochany. — Czemu pytasz o to? — Bo kiedy słońce świeci, deszcz nie pada. — Wynoś się do swojej pięknej damy! Ma suknię brokatową, a naśmiała się z ciebie, oj, naśmiała. Wtedy Sowizdrzał zanucił: Kiedy płacze moja miła, Serce mi się kraje. Miodem dla mnie jest jej uśmiech, Łza — perłą się zdaje. Kocham ją o każdej porze I stawiam jej wino, Lowanijskie dobre wino, Gdy Nele się śmieje. — Człecze niegodny — rzekła — wciąż natrząsasz się ze mnie. — Nele, jestem człekiem godnym, bo familia moja szlachecka, familia ławników, ma w herbie trzy srebrne kufle na tarczy koloru bruinbieru. Prawdaż to, Nele, że we flamandzkim kraju kto sieje pocałunki, zbiera po gębie? — Nie odzywam się do ciebie. — To czemuż otwarłaś usta, żeby mi to powiedzieć? — Gniewam się. Sowizdrzał, szturchnąwszy ją leciuteńko w plecy, powiedział: — Całuj niegodziwą, szturchańca dostaniesz; szturchaj niegodziwą, wypłaci kochaniem. Kochajże mnie, moja miła, bom cię szturchnął. Nele odwróciła się ku niemu. Otwarł ramiona, a ona rzuciła się w nie, mówiąc przez łzy: — Nie pójdziesz już tam nigdy, prawda, Dylu? Lecz on nic nie odpowiedział, bo tulił z przejęciem jej biedne drżące paluszki i scałowywał łzy gorące, które płynęły z oczu Nele niby ciężkie krople deszczu przygnanego burzą. XXVIII W tej dobie Gandawa, miasto szlachetne, odmówiła pieniężnej pomocy, której zażądał od niej cesarz Karol, jej syn. Pomóc zresztą nie mogła, bo Karol już wcześniej dobrze wyszlamował był ją z gotowizny. Za tę zbrodnię tak wielką cesarz postanowił ukarać ją osobiście. Albowiem jeśli syn matkę kijem po plecach wygrzmoci, matka wtedy najboleśniej odczuje plagi. Franciszek Długonosy, wróg cesarza, sam się zaofiarował, że przepuści go przez Francję. Karol się zgodził; owóż nie tylko tam go nie pojmano, lecz jeszcze fetowano i cackano się z nim, jak to z cesarzem. Bo kiedy trzeba wspomóc się wzajem przeciw ludowi, książęta ochotnie zawrą sojusz natury wyższej. Karol zabawił długo w Valenciennes niczym żadnych dąsów nie okazując. Gandawia, jego matka, żyła przeto spokojnie, ufna, że cesarz, jej syn, odpuści, iż postąpiła wedle prawa. Karol zjechał pod mury miasta w cztery tysiące koni. Towarzyszył mu Alba, jako też i książę Orański. Lud ubogi i drobni rzemieślnicy udaremniliby chętnie tę synowską wizytę i chętnie zwołaliby pospolite ruszenie złożone z osiemdziesięciu tysięcy gandawczyków i mieszkańców okolicznych równin, ale sprzeciwili się temu hooghpoorterzy, czyli bogaci mieszczanie, bojąc się, aby plebs nie zatryumfował. A przecież Gandawa mogła była poszatkować swojego syna i jego cztery tysiące koni. Kochała go jednak, a nawet i drobni rzemieślnicy odzyskali zaufanie. Karol miłował ją też, ale dla pieniędzy, które miał już od niej w skrzyniach — ale łaknął tego złota jeszcze więcej. Zawładnąwszy miastem rozstawił wszędzie posterunki wojskowe, a na całą Gandawę dniem i nocą wysyłał ronty. Za czym z wielką paradą wydał wyrok na miasto. Co najznaczniejsi mieszczanie musieli z powrozem na szyi podążyć przed tron i publicznie wyznać swoją winę; otrąbiono, że Gandawa dopuściła się przestępstw najkosztowniejszych, którymi są: nielojalność, pogwałcenie traktatów, nieposłuszeństwo, bunt, rebelia i obraza majestatu. Cesarz obwieścił, iż unieważnia wszelkie przywileje, prawa, swobody i wszystkie pomniejsze fawory, jakimi kiedykolwiek miasto obdarował; mając na uwadze przyszłość i stanowiąc o niej, jak gdyby był Panem Bogiem, nakazał, aby dziedzice jego objąwszy władzę przysięgali, że podstawą tutejszych ich rządów będzie li tylko Concessio Carolina — statuty narzucające gandawczykom niewolę. Zrównał z ziemią opactwo Świętego Bawona, aby wznieść tam twierdzę, skąd mógłby do woli dziurawić kulami łono matki. A jako dobry syn, któremu do spadku pilno, skonfiskował Gandawie cały majątek: dochody, domy, działa, amunicję i zapasy gromadzone na wypadek wojny. Uznawszy, że miasto jest nazbyt warowne, rozkazał zburzyć: wieżę Czerwoną, basztę Jamy Ropuszej, Braampoort, Steenpoort, Waalpoort, Ketelpoort, jako też wiele budowli cudnych, rzeźbionych tak sztucznie, że przypominały klejnoty z kamienia. Gdy później cudzoziemcy nawiedzający Gandawę mówili między sobą: „Jak to być mogło, że dziwy rozpowiadano o tym mieście ponurym i nieozdobnym?", gandawczycy oznajmiali: „Cesarz Karol odarł miasto z jego piękniej przepaski." A gdy to powiadali, żarł ich wstyd i złość. A zburzywszy bramy cegłę z nich woził na budowę swojej twierdzy. Chciał zubożyć Gandawę, żeby już nigdy nie mogła pracą, industrią i pieniędzmi sprzeciwiać się jego pysznym planom; wymusił tedy, by zapłaciła odmówione sumy, których żądał był na pomoc — czterysta tysięcy karolusów jednorazowo, prócz tego zaś co roku sześć tysięcy w charakterze renty wieczystej. Pożyczyła mu kiedyś pieniędzy, który to dług miał spłacać rentą: sto pięćdziesiąt funtów w srebrze. Wymusił, aby zwrócono mu dowody wierzytelności — i tak uiściwszy się z długów, naprawdę porósł w pierze. W niejednym przypadku Gandawa okazywała mu pomoc i serdeczne przywiązanie, lecz on zatopił sztylet w jej piersi: szukał krwi, nie znalazłszy dość mleka. Potem spojrzawszy na Roelandta, dzwon piękny, kazał powiesić na jego sercu tego, kto bił na alarm — wzywając miasto, ażeby broniło praw swoich. Nie ulitował się nad Roelandtem, językiem matki swojej, którym przemawiała ona do Flandrii; Roelandtem, dzwonem dumnym, co sam wołał: Als men my slaet dan is't brandt Als men my luyt dan is't storm in Vlaenderlandt. Kiedy dźwięczę, to na pożar, Kiedy dzwonię, to dlatego, że nad Flandrię idzie burza. Uznawszy, że jego matka za głośno gada, zdjął dzwon. A mieszkańcy równin orzekli, iż Gandawa zmarła, bowiem syn rodzony wyrwał jej język żelaznymi kleszczami. XXIX Było to wiosną. Któregoś dnia słonecznego i rzeźwego, gdy ziemia jurzy miłośnie, Soetkin szyła przy otwartym oknie, Claes nucił sobie pod nosem, a Sowizdrzał stroił Tytusa Bibulusa Schnouffiusa w sędziowski biret. Psiak wymachiwał łapami, jak gdyby odczytywał wyrok — ale zamiarem jego było tylko strącić czapeczkę. Raptem Sowizdrzał zamknął okno i wpadłszy do izby jął skakać po stołach i stołkach usiłując dotknąć rękami powały. Soetkin i Claes domyślili się, że harcując tak, próbował schwytać ptaszka ślicznego i maluchnego, który piszczał ze strachu i trzepał skrzydełkami przywarłszy do belki w rogu. Sowizdrzał byłby już ułowił ptaszynę, gdyby nie ofuknął go Claes: — Po co tak wyskakujesz ? — Żeby go złapać — oznajmił Sowizdrzał — wsadzić potem do klatki, karmić ziarnem i wyuczyć, by dla mnie śpiewał. A ptaszek, okropnie zatrwożony, fruwał po izbie uderzając łebkiem o szyby. Sowizdrzał jak skakał, tak skakał, póki Claes nie położył mu ciężko dłoni na ramieniu: — Złapże go — powiedział — wsadź do klatki, wyucz, by śpiewał dla ciebie, ale ja też wsadzę cię do klatki zamykanej na mocne żelazne pręty i też śpiewać wyuczę. Lubisz biegać, ale więcej nie będziesz; marznąc będziesz siedział w cieniu, a na słońcu — w upał. A potem, której niedzieli, wyjdziemy zapomniawszy cię nakarmić i wracając w czwartek zastaniemy Dyla umarłego z głodu, gotowiutkiego do trumny. Soetkin zapłakała, Sowizdrzał wyrwał się ojcu. — Co robisz? — spytał Claes. — Otwieram ptaszkowi okno. I zaraz też ptak, a był to szczygieł, wyfrunął oknem, ćwierknął radośnie, śmignął w powietrze niby strzała, po czym siadłszy na najbliższej jabłoni, wygładził sobie skrzydła dziobkiem, otrząsnął się, a poirytowany, zwymyślał Sowizdrzała jak najszkaradniej w ptasim języku. Claes rzekł mu wtedy: — Mój synu, nigdy nie pozbawiaj wolności ani człowieka, ani zwierzęcia, bo wolność to największy skarb na świecie. Dozwól każdemu wygrzewać się na słońcu, gdy zmarznie, a chronić się w cień, gdy mu gorąco. I niech Bóg osądzi Jego Świątobliwą Wielmożność, który najpierw spętał we Flandrii wolność wiary, obecnie zaś uwięził Gandawę, miasto szlachetne, w klatce poddaństwa. XXX Filip poślubił Marię Portugalską, której włości przydał do korony hiszpańskiej; a spłodził jej don Carlosa, wariata, okrutnika. Wcale nie kochał żony! Królowa chorzała wskutek połogu. Nie ruszała się z łoża mając przy sobie damy dworu, między którymi była księżna Alba. Filip zostawiał ją często w samotności, bo chodził przyglądać się, jak palą heretyków. Takoż czyniła księżna Alba, Jaśnie Akuszerka królowej. W tym czasie inkwizycja pojmała rzeźbiarza flamandzkiego, katolika. Mnich jeden odmówił mu za drewnianą figurę Najświętszej Panny zapłaty, o którą ugodzili się już wcześniej, a wtedy rzeźbiarz uderzył dłutem twarz figury, oznajmiając, iż woli zniszczyć swoje dzieło, niźli przystać na tak marną cenę. Mnich doniósł, iż ów artysta jest obrazoburcą — tedy po bezlitosnych torturach miał być żywcem spalony. Na torturach przypalono mu stopy. Odzianego w sanbenito prowadzono z więzienia na stos; idąc krzyczał: — Utnijcie mi nogi! Utnijcie mi nogi! Filip słysząc z dala krzyki był kontent, lecz nie śmiał się woale. Fraucymer królowej Marii opuścił ją, aby asystować przy spaleniu; po chwili wymknęła się też i księżna Alba, słysząc bowiem krzyki flamandzkiego rzeźbiarza zapragnęła obejrzeć widowisko — i zostawiła królowę samą. Zjawił się Filip w otoczeniu wysokich dostojników, książąt, hrabiów, koniuszych i dam. Rzeźbiarza przywiązano na długim łańcuchu do pala wbitego pośrodku płonącej kręgiem faszyny i słomy, które miały piec ofiarę na wolnym ogniu — gdyby zechciał, nie odchodząc od słupa, uniknąć ognia ostrego. Przypatrywano się ciekawie, jak — niemal nagi — starał się umocnić siłę ducha przeciw żarowi ognia. W tymże czasie królowej Marii, spoczywającej w łożu, zachciało się pić. Ujrzała w płaskiej misie pół melona. Zwlókłszy się z łoża wzięła melon i zjadła go do cna. Miąższ melona był zimny, uderzyły więc na nią poty i zaraz dostała dreszczy — a leżała na podłodze nie mogąc się ruszyć. — Ach! — rzekła — rozgrzałabym się, gdyby ktoś zaniósł mnie do łóżka. I posłyszała wtedy głos nieszczęsnego rzeźbiarza: — Utnijcie mi nogi! — Ach! — rzekła królowa Maria — czy to pies wyje zwiastując mi śmierć? W tymże momencie rzeźbiarz, widząc wokół tylko wrogie hiszpańskie twarze, pomyślał o Flandrii, ziemi zacnych mężów; skrzyżowawszy przeto ramiona i ciągnąc za sobą długi łańcuch postąpił ku gorejącej słomie i faszynom. Zatrzymał się przed nimi, wołając: — Oto jak Flamandowie umierają w przytomności katów swoich! Nie mnie utnijcie nogi, lecz im, którzy biegają, by dopuszczać się zbrodni! Niech żyje Flandria! Flandrio, żyj wiecznie! I damy aplauz mu dały, a wzruszone tak dumną postawą jęły prosić o łaskę. Umarł. Królowa Maria drżała na całym ciele, płakała, szczękała zębami z zimna, jako też i ze strachu przed śmiercią, a gdy sztywniały jej ręce i nogi, rzekła: — Zanieście mnie do łóżka, niechże się rozgrzeję. Umarła. I tak się spełniła wróżba Katheline, wiedźmy dobrej: Filip siał wszędzie śmierć i łzy i wszędzie przelewał krew. XXXI Sowizdrzał i Nele kochali się tymczasem serdecznie. Było to akurat pod koniec kwietnia; ukwiecone drzewa, ziele nabrzmiałe sokiem — oczekiwały Maja, który przychodzi na ziemię w asyście pawia krasnego niczym bukiet i każe śpiewać słowikom po chaszczach. Sowizdrzał i Nele wałęsali się często we dwoje po drogach. Nele, przylepiona do Sowizdrzałowego ramienia, obejmowała je z całej siły. Sowizdrzał, podobając sobie tę zabawę, ogarniał często kibić Nele ramieniem, aby, jak mawiał, nie przewróciła się. Była szczęśliwa, ale milczała jak zaklęta. Łagodny wiatr wlókł po drogach wonie łąk; w dali szumiało morze rozleniwione słońcem; Sowizdrzał puszył się niczym młody diabeł, Nele przypominała młodziutką świętą z raju, wstydzącą się mocno rozkoszy swojej. Wsparłszy główkę na Sowizdrzałowym ramieniu chwytała chłopaka za ręce i tak wędrowali — całował wtedy jej czoło, jagody i ustka miluchne.. Lecz ona milczała jak zaklęta. Po kilku godzinach było im gorąco, chciało im się pić — pili więc mleko u chłopa, lecz ono nie gasiło wcale ich pragnienia. Siadali nad rowem na murawie. Nele wybladła, zadumana, Sowizdrzał z lękiem spoglądał na nią. — Smutnyś? — pytała. — Tak. — A czemu? — Nie wiem, ale te jabłonie i wiśnie całe w kwiatach, to powietrze ciepłe i jakby nasycone piorunowym ogniem, te stokrotki różowiejące, co rozwijają się na łąkach, tarnina, tu niedaleko, w żywopłotach, bielutka... Któż mi powie, dlaczegom taki pomieszany, dlaczegom wciąż gotów zasnąć albo umrzeć? A serce moje wiali tak mocno, gdy słyszę, jak ptaki budzą się wśród drzew, kiedy widzę jaskółki, co niedawno wróciły; wtedy chciałbym iść dalej niźli słońce i księżyc. I raz mi zimno, a raz gorąco. Ach, Nele, pragnąłbym albo nie istnieć wcale, albo obdarzyć tysiącem istnień tę, która by mnie pokochała... Lecz ona milczała jak zaklęta i tylko, uśmiechając się radośnie, popatrywała na Dyla. XXXII W Zaduszki Sowizdrzał wyszedł z kościoła Najświętszej Panny otoczony rówieśnikami, takimiż jak on ladaco. Jagnuszek Poczciwiec zbłąkał się między nich, niby jagnię między wilki. . Hojny Jagnuszek zaprosił ich do szynku, albowiem w każdą niedzielę czy święto dostawał od matki sześć groszy na własne wydatki. Jakoż podrałował z kolegami „In den rooden schildt" — „Pod Czerwoną Tarczę" — do Jana van Liebeke, który podał im dobbele knollaert, warzony w Courtrai. Zagrzani trunkiem, jęli gwarzyć o modłach, a wtedy Sowizdrzał oświadczył bez ogródki, że msza żałobna nie zmarłym, ale li tylko księżom przynosi profit. W gromadzie był judasz: doniósł, że Sowizdrzał jest heretykiem. Nie pomogły ani łzy Soetkin, ani zabiegania Claesa — Sowizdrzał został pojmany i uwięziony. Siedział przez miesiąc i trzy dni w okratowanym lochu, nie widując nikogo. Dozorca zjadał mu trzy czwarte strawy. Tymczasem zbierano informacje, rozpytując i przyjaciół, i wrogów. Ustalono jedynie, iż jest kpiarzem szkaradnym, który choć bez przerwy naigrawa się z bliźniego, nigdy nie wyrzekł złego słowa ani o przejasnym Panu Bogu, ani o Przynajświętszej Dziewicy, ani o wielmożnych panach świętych. Dlatego wyrok był łagodny — jako że mogli nieborakowi napiętnować lica rozpalonym żelazem i osmagać go do krwi. Zważywszy jego wiek młody, sędziowie skazali go jedynie na to, by w najbliższej procesji, jak wyjdzie z kościoła, Dyl wziął udział krocząc za księżmi w koszuli, boso, z obnażoną głową i trzymając świecę. Było to w dzień Wniebowstąpienia. Kiedy procesja już wracała, Dyl musiał zatrzymać się przed kruchtą kościoła Najświętszej Panny wołając: — Dzięki, słodki Panie Jezu! Dzięki, wielmożni panowie księża! Modły wasze są miłe duszom czyśćcowym, a nawet je rzeźwią: albowiem każda zdrowaśka jest kubłem wody wylanym im na grzbiet, a każde Pater beczułką. I lud słuchał go z nabożeństwem wielkim, podśmiewając się w kułak. W Zielone Świątki musiał znów iść za procesją — w koszuli, boso, z obnażoną głową i dzierżąc świecę. Gdy procesja wracała, stanął w kruchcie i z uszanowaniem świecę trzymając, oświadczył nie bez kilku min szyderczych, lecz jasno i wyraźnie: — Jeśli modły chrześcijan wielką ulgę duszom czyśćcowym przynoszą, to modły księdza dziekana do Najświętszej Panny, męża świątobliwego, który nienagannie wszelkich cnót przestrzega, łagodzą ogień tak skutecznie, że raptem odmienia się w sorbet. Ale czarci, katowie, nie dostają ani kropelki. I lud słuchał go z nabożeństwem ogromnym, podśmiewając się w kułak, a dziekan uśmiechał się z kontentacji, po księżemu. Za czym Sowizdrzał został wygnany z kraju flamandzkiego na trzy lata, pod warunkiem, iż udawszy się z pielgrzymką do Rzymu, wróci zaopatrzony w rozgrzeszenie papieskie. Za ten wyrok Claes musiał zapłacić trzy floreny; ale dołożył jeszcze florena synowi i sprawił mu strój pielgrzymi. Sowizdrzał odchodził strapiony mocno, ściskając Claesa i zapłakaną Soetkin — matkę zbolałą. Odprowadzili go drogą spory kawał, w kompanii sporej gromady mieszczuchów i mieszczek. Gdy wracali do chałupy, Claes powiedział żonie: — Okrutnie to, moja miła, dawać młokosowi tak ciężką karę za kilka słów nieopatrznych. — Płaczesz, mój mężu — odrzekła Soetkin — kochasz go bardziej, niż to okazujesz, albowiem twoje szlochanie jest płaczem męskim, płaczem lwa. Lecz on zmilczał. Nele zaszyła się w spichrzu, aby nikt nie widział, że i ona też płacze za Sowizdrzałem. Szła z daleka za Soetkin, Claesem i znajomymi; kiedy jej ukochany samotnie puścił się drogą, pobiegła ku niemu, a rzucając mu się na szyję rzekła: — Spotkasz tam siła pięknych dam! — Może i pięknych, ale nie tak świeżych jak ty, bo wysmażonych na słońcu. Długo wędrowali gościńcem; Sowizdrzał szedł zadumany powtarzając: — Już wy mi zapłacicie za te wasze msze żałobne! — Jakie msze i kto zapłaci? — spytała Nele. Sowizdrzał na to: — Wszyscy dziekani, proboszcze, klerycy, wytrykusy tudzież inne wyższe i niższe kościelne małpy, faszerujące nas bzdurą. Gdybym był pracowitym rzemieślnikiem, skradliby mi, wysyłając mnie na tę pielgrzymkę, owoc trzyletnich trudów. A tak biedny mój ojciec płacić musi. Ale zwrócą mi oni za trzy lata stokroć więcej, ja też im wyśpiewam mszę żałobną w ich monecie. — Daj pokój, Dylu! Ustatkuj się, bo inaczej spalą cię żywcem — upominała go Nele. — Jestem z amiantu — odpowiadał. I rozstali się: ona — we łzach, on — urażony i wściekły. XXXIII Idąc przez Brugię, a był to dzień wtorkowego jarmarku, ujrzał kobietę, którą wiódł kat, jego pachołki i tłum bab rozwrzeszczanych i miotających na nią co najbrudniejsze obelgi. Stanik miała przybrany czerwonymi szmatkami, na szyi jej wisiał kamień sprawiedliwości i żelazne łańcuchy — Dyl wniósł tedy, że ona kobieta kupczyła, ku własnemu profitowi, młodym i jędrnym ciałem swoich córek. Powiedziano mu, że na imię jej Barbara, jest żoną niejakiego Jazona Darue, a w tym stroju wiodą ją z placu na plac, aż powróci na Rynek, gdzie już dla niej rusztowanie gotowe. Sowizdrzał podążył za przeklinającym tłumem. Gdy przyszła na Rynek, wpędzono ją na rusztowanie, przywiązano do słupa, a kat położył przed nią wiązkę trawy i grudkę ziemi: symbol grobu. Ktoś oznajmił Sowizdrzałowi, że w więzieniu już oćwiczono ją batem. Gdy odchodził, spotkał Henryka le Marischal, żebraka-włóczykija, którego wieszano w kasztelanii WestYpres: pokazywał jeszcze ślady stryczka widniejące wokół szyi. Oto co powiadał: „Ocaliłem się, dyndając już w powietrzu, tylko dzięki temu, żem pomodlił się serdecznie do Najświętszej Panienki z Hal. Jakoż, a cud to najprawdziwszy, kiedy odeszli bajliwowie i pachołki sprawiedliwości, stryczek, co już od początku nie dusił mnie wcale, pękł, a jam rymnął na ziemię zdrów i cały." Lecz Sowizdrzał dowiedział się później, iż ów nicpoń był tylko mniemanym Henrykiem Marischal: draba jakiegoś puszczono na wolność, by szerzył to kłamstwo, zaopatrzony w pergamin, który podpisał był ksiądz dziekan z Hal — zawiadujący kościołem Najświętszej Panny. Owoż bajda ta ściągała do rzeczonej świątyni tłumy mniej albo więcej znakomitych kandydatów na szubienicę, a dziekan kazał sobie dobrze płacić. I długo jeszcze Najświętszą Pannę z Hal zwano Orędowniczką Wisielców. XXXIV W tymże czasie inkwizytorowie i teologowie wyłożyli po raz wtóry cesarzowi Karolowi: że Kościół tonie; że wszyscy gardzą jego autorytetem; że wprawdzie cesarz odniósł wiele zwycięstw przesławnych, ale zawdzięcza je modłom świata katolickiego, który potęgę cesarską wysoko na jej tronie podtrzymuje. Któryś arcybiskup hiszpański zażądał, aby ścięto sześć tysięcy głów i spalono tyleż ciał, gdyż tym sposobem wykorzeni się z Niderlandów jadowitą luterańską herezję. Jego Świątobliwa Wielmożność orzekł, iż to nie wystarczy. Jakoż biedny i wystraszony Sowizdrzał widział, którędy tylko przechodził, głowy na pal powbijane, dziewczęta rzucane w workach żywcem do rzeki, nagich mężczyzn przykrępowanych do koła i bitych z całej mocy żelaznymi sztabami, kobiety w dołach przysypywane ziemią, po której tańcował kat, aby zmiażdżyć im żebra. Spowiednik, co wymuszał skruchę na ofierze, zarabiał za każdym razem dwa soldy. Widział, jak w Lowianium kaci palili trzydziestu luteranów na raz, rozniecając stos prochem armatnim. W Limburgu widział całą rodzinę — byli tam mężczyźni i kobiety, córki i zięciowie — prowadzoną na miejsce kaźni: śpiewali psalmy. Starzec krzyczał, kiedy go palono. I Sowizdrzał, wystraszony, zbolały, wędrował przez nieszczęsny kraj. XXXV W polu otrząsał się niby ptak albo pies z łańcucha spuszczony; serce jego krzepił widok drzew, łąk i jasnego słońca. Czwartego dnia przybył pod Brukselę, do potężnej gminy Uccle. Gdy mijał austerię „Pod Trąbą", znęcił go niebiański zapach frykasików. Zagadnął małego wagabundę, co nos zadarłszy niuchał z lubością woń sosów, na czyją cześć wiali w niebo tyle biesiadnego kadzidła. Objaśnił mu, że Bractwo Zacnej Gęby ma zebrać się po nieszporach, ażeby święcić rocznicę wyzwolenia gminy, którego dokonały ongi tutejsze białogłowy i dziewczęta. Sowizdrzał widząc z dala tykę ustaloną papegayem, a wokół niej kobiety zbrojne w łuki, spytał, czy białogłowy zaciągają się teraz do łuczników. Wagabunda niuchając woń sosów objaśnił, że czasu Dobrego Książęcia te same łuki, będąc w rękach kobiet z Uccle, wysłały ponad stu zbójców na kwaśne piwko do Abramika. Sowizdrzał ciekaw był szczegółów, tedy wagabunda powiedział mu, że pary z gęby nie puści, dopóki się nie naje i nie napije, bo głodny i spragniony — chyba że Sowizdrzał da mu dwa grosze, aby się pokrzepił. Sowizdrzał ulitował mu się i dał. Otrzymawszy dwa grosze wagabunda wśliznął się do austerii „Pod Trąbą" niby lis do kurnika, a wracając, tryumfalnie dzierżył pół kiełbasy i potężny bochen. Nagle Sowizdrzał usłyszał cudną muzykę bębenków i wiol i ujrzał wielką gromadę tańcujących kobiet, a między nimi śliczną mieszczkę ze złotym łańcuchem na szyi. Wagabunda podjadłszy sobie uśmiechał się z ukontentowania, Sowizdrzałowi zaś oznajmił, iż młoda i śliczna mieszczka jest królową strzelania z łuku; na imię jej Mietje; żona to imć Renonckela, gminnego rajcy. Za czym jął się domagać od Sowizdrzała sześciu groszy na piwo; Sowizdrzał nie odmówił. Tak to najadłszy się i napiwszy włóczęga siadł w słońcu na gołej ziemi i dłubał paznokciem w zębach. Kiedy łuczniczki zobaczyły Sowizdrzała w sukniach pielgrzymich, zawiodły tan wokół niego mówiąc: — Witaj, piękny pielgrzymie. Z daleka wędrujesz, pielgrzymku młodziutki? Sowizdrzał na to: — Z Flandrii, kraju pięknego i bogatego w kochliwe dziewczęta. I pomyślał smętnie o Nele. — Cóżeś zawinił? — spytały przerywając pląsanie. — Nie śmiem się przyznać, tak wielką jest moja wina. Ale mam też inne rzeczy, niemałe, o nie. One w śmiech i dalej pytać, czemu podróżuje o kiju, z biesagami i w kapeluszu zdobnym w muszelki. — Bom — oznajmił łżąc po trosze — powiedział, że msze żałobne są korzystne dla księży. One na to: — Przynoszą im denary brzęczące, ale są korzystne i dla dusz czyśćcowych. — Nigdym nie był w czyśćcu — odrzekł Sowizdrzał. — Nie zjadłbyś czego z nami, pielgrzymie? — zagadnęła najwdzięczniejsza z łuczniczek. — Zjadłbym w waszej kompanii, a potem zjadłbym ciebie i każdą po kolei, bo jesteście kąskami królewskimi, smakowitszymi niż ortolany, drozdy i bekasy. — Bóg cię snadź żywi — odparły — bo to zwierzyna cenna. — Jak i wy, moje dzierlatki. — Niech i tak będzie, tylko że nas nie kupisz. — A czy i nie dostanę? — Tak, ale po gębie; to nasz traktament dla śmiałków. Jeśli będzie trzeba, wymłócimy cię jak żyto. — Dziękuję pięknie! — Chodź do stołu — rzekły. Podążył za nimi na dziedziniec austerii, rad widzieć naokoło tyle młodziuchnych liczek. Wtem ujrzał, jak z wielką paradą, ze sztandarem, trąbą, fletem i bębnem wkroczyli na dziedziniec członkowie Bractwa Zacnej Gęby, nosząc godnie wesołe miano konfraterni swojej. A że przypatrywali mu się ciekawie, kobiety oznajmiły, iż to pielgrzym, którego przygarnęły po drodze, albowiem gębę ma zacną, tak samo jak ich mężowie i narzeczem. Zapragnęły, by siadł z nimi do uczty. Oni zaś nie sprzeciwili się bynajmniej, a jeden rzekł: — Pielgrzymie pielgrzymujący, zechcesz pielgrzymować wśród sosów i frykasików? — Włożę siedmiomilowe buty — odrzekł Sowizdrzał. Wchodząc już do sali biesiadnej, spostrzegł na paryskim trakcie dwunastu wędrownych ślepców. Gdy go mijali skarżąc się na głód i pragnienie, pomyślał, że dzisiejszego wieczoru zjedzą królewską kolację na koszt dziekana z Uccle i na pamiątkę mszy żałobnych. Przystąpiwszy do nich, ozwał się: — Macie tu dziewięć florenów, podjedzcież sobie. Czujecie woń frykasików? — Jeszcze jak! — odrzekli. — Pachną na pół mili, ale cóż nam było do tego. — Najecie się teraz, mając dziewięć florenów — pocieszył ich Sowizdrzał, lecz nie dał im ani grosza. — Niech ci Bóg błogosławi! — odrzekli. I wprowadzeni przez Dyla siedli wokół małego stolika, a tymczasem Bractwo Zacnej Gęby sadowiło się z żonami i córkami przy stole wielkim. Pewni swoich dziewięciu florenów, rozprawiając o nich, zawołali dumnie traktiera: — Gospodarzu, daj nam do jedzenia i picia, co tylko masz najlepszego! Traktier usłyszawszy, jak mówią o dziewięciu florenach, pomyślał, że mają je w swoich mieszkach — spytał tedy, czego by żądali. Wykrzyknęli gadając jeden przez drugiego: — Grochu ze słoniną, bigosiku z wołowiną, z cielęciną, z baraniną i z kurczęciem... A może te serdelki dla psów robicie?... Który tam zwietrzył, przechodząc, kiszki krwawe i pasztetowe, nie złapawszy ich za kark?... Widywałem je, mój Boże! kiedy oczy moje były mi jeszcze świecami... A gdzież są koekebakkeny na aderlechckim masełku?... Śpiewają w piecu soczyste, chrupiące i rodzą tęsknotę za morzem piwa... Któż mi podetka pod nos jajka na szynce albo szynkę na jajkach, to czułe rodzeństwo, gębie przyjazne?... Gdzie jesteście choesele niebiańskie, pływające, mięsa dumne pośród amoretek, kogucich grzebieni, cielęcego mleczka, wołowych ogonów, nóżek baranich i mnóstwa cebuli, pieprzu, goździków i gałki muszkatołowej, a wszystko to gotowane na parze, w trzech miarkach białego wina, będącego tu sosem?... Kto was ku mnie przywiedzie, boskie kiszki, tak wyborne, że łykając je człek milknie?... Przybywacie prosto z Luyleckerlandu, żyznego kraju szczęsnych wałkoniów zlizujących sosy nieśmiertelne... Ach! Gdzieżeście, zwiędłe liście ostatnich jesieni?... Dać mi tu udziec z bobem!... A mnie świń pióropusze, czyli ich uszka!... A mnie różaniec z ortolanów: każdy bekas niech tu stanowi Pater, a każdy kapłon tłusty — Credo! Traktier odpowiedział grzecznie: — Zrobię wam omlet z jaj kopy, wetknę w tę górę żarcia pięćdziesiąt krwawych gorących kiszek, aby łyżki wasze trzymając się tych słupów nie zbłądziły. Przyniosę wam dobbel peterman, aby pod górą przepłynęła rzeka. Ślinka pociekła z ust biednym ślepcom; rzekli: — Przynieś nam górę, słupy i rzekę. A bracia Zacnej Gęby oraz ich panie siedząc w kompanii Sowizdrzała przy stole mówili, że dzień ten jest dla ślepców dniem obżarstwa niewidzialnego i że nieborakom umyka tym sposobem połowa przyjemności. Kiedy traktier i kuchcików czterech wniosło omlet umajony pietruszką i kaparami, zgłodniali ślepcy rzucili się na przysmak i byliby się nim ubabrali po łokcie, gdyby nie rozdzielił go sprawiedliwie, każdemu do miski. Łuczniczki litowały się patrząc, jak ślepcy żarli i sapali z ukontentowania, tacy bowiem byli wyposzczeni, że łykali kiszkę niczym ostrygi. Dobbel peterman spływał im do żołądka kaskadami, niby strumień z gór wysokich. Wyczyściwszy miski do cna zażądali koekebakkenów, ortolanów tudzież innych specjałów. Ale gospodarz przyniósł im tylko potężną michę kości wołowych, cielęcych i baranich, pływających w smakowitym sosie. Ani myślał wygadzać ślepcom tak, jakby sobie tego życzyli. Kiedy tak maczając chleb w sosie nurzali ręce po łokcie i wyławiali jedynie kostki kotletów, kości cielęce, golenie udźców, a nawet i szczęki wołowe, każdy wyobraził sobie, że sąsiad zwędził mu całe mięso — jęli przeto wściekle walić się wzajem kośćmi po fizjonomiach. Bracia Zacnej Gęby, naśmiawszy się do woli, podrzucili miłosiernie część uczty swojej na półmisek nieboraków: jakoż gdy który szukał kości wojennej, trafiał to na drozda, to na kurczę, to na skowronka albo i dwa skowronki, a tymczasem łuczniczki, odchylając ślepcom głowy do tyłu, lały im brukselskie wino prosto w gardziel, oni zaś macając wokół, by zbadać, skąd płyną te strumienie ambrozji, chwytali tylko kieckę, ale kiedy próbowali ją przytrzymać, umykała raptem. Weselili się biedacy pijąc, jedząc i śpiewając. Poniektóry zwietrzywszy miluchną niewiastkę biegał po sali jak opętaniec, urzeczony miłością, ale chytra zwodziła go, chowając się za którymś z Bractwa Zacnej Gęby i mówiąc: „Pocałuj mnie!" Co też czynił, ale miast kobiecego liczka całował czyjąś twarz brodatą. I spotykał się z szorstką odprawą. Bracia Zacnej Gęby śpiewali, ślepcy śpiewali także. A wesołe kumoszki uśmiechały się z tkliwej kontentacji widząc ich radość. Gdy minęły godziny obżarstwa, baes rzekł: — Najedliście się, podpili sobie, a teraz dawajcie siedem florenów. Każdy poprzysiągł, że nie ma ich w mieszku, zapewniając, iż ma je sąsiad. Skutkiem tego znów przyszło między nimi do bójki: usiłowali kopać się wzajem, okładać kułakami, ten i ów trykał głową, daremnie jednak — albo na los szczęścia, gdyż bracia Zacnej Gęby widząc tę zabawę, rozdzielali przeciwników. I razy sypały się w próżnię, a tylko baes niechcący oberwał po pysku, rozsierdziwszy się bowiem, obszukiwał ślepców, lecz znalazł jedynie stary szkaplerz, siedem groszy, trzy guziki od portek i różańce. Postanowił tedy zamknąć ich w chlewie i trzymać o chlebie i wodzie, póki ktoś nie zapłaci za nich, co winni. — Zgodzisz się — spytał Sowizdrzał — bym poręczył za nich? — Tak, jeśli ktoś poręczy za ciebie — odparł baes. Zacne Gęby już to uczynić miały, lecz Sowizdrzał powstrzymał je: — Ksiądz dziekan poręczy, idę do niego. Wspominając msze żałobne udał się do dziekana i opowiedział mu, jak to baes austerii „Pod Trąbą", opętany przez diabła, rozprawia tylko o świniach i ślepcach: świnie pożerają ślepców, a ślepcy pożerają świnie pod przeróżnym kształtem bezbożnym — pieczeni tudzież frykasików. Gdy przyjdzie nań moment opętania, baes niszczy w domu wszystko; Sowizdrzał błaga więc, aby dziekan pofatygować się raczył i uwolnił nieszczęśliwca od złośliwego demona. Dziekan przychylił się do prośby powiadając, że zaraz przyjść nie może, albowiem robi właśnie rachunki kapitulne, z których stara się wyciągnąć i dla siebie profit. Widząc, że dziekan się niecierpliwi, Sowizdrzał oznajmił, iż powróci z małżonką baesa, by duchowny pomówił z nią osobiście. — Przyjdźcie oboje — zgodził się dziekan. Sowizdrzał wrócił do baesa i rzekł: — Pogadałem z dziekanem, zaręczy za ślepców. Pilnuj ich teraz, a baesine pójdzie ze mną i dziekan powtórzy jej to, co mnie powiedział. — Idź, żono — rzekł baes. Baesine poszła z Sowizdrzałem do dziekana, co wciąż rachował szukając swojego profitu. Gdy weszła, a za nią Sowizdrzał, ksiądz machnął niecierpliwie ręką na znak, by się wynieśli, mówiąc: — Uspokój się, za dzień lub dwa pomogę twojemu mężowi. A Sowizdrzał podążając ku austerii „Pod Trąbą" mruczał pod nosem: — Zapłaci siedem florenów i będzie to moja pierwsza msza żałobna. I tyle go widzieli, jako też i ślepców. XXXVI Znalazłszy się nazajutrz na gościńcu pośród ciżby wielkiej udał się za nią i dowiedział się niebawem, iż był to dzień pielgrzymki do Alsembergu. Ujrzał stare żebraczki wędrujące boso, tyłem, za florena, którego płaciły im wielkie damy, aby wyjednały dla nich odpuszczenie grzechów. U skraju drogi niejeden pątnik opychał się smażonym mięsem i żłopał bruinbier, a umilała mu to obżarstwo muzyka gęśli, kobzy i wioli. A dym wybornych frykasików wzbijał się w niebo słodkim kadzidłem jedzenia. Lecz inni pielgrzymi — chamy, hołota, głodomory — płaceni przez Kościół, szli tyłem za sześć soldów. Człeczyna niepokaźny, łysy jako kolano, z oczami wybałuszonymi, wejrzenia dzikiego, podrygiwał idąc tyłem i klepał różaniec. Sowizdrzał ciekaw, czemu pielgrzym ów tak małpuje krewetkę, stanął przed nim i jął uśmiechając się podskakiwać do tegoż taktu. Gęśle, piszczałki, wiole i kobzy, postękiwania i mamrotania pielgrzymów były w tym tańcu muzyką. — Janie van den Duivel — rzekł Sowizdrzał — czy w taki sposób wędrujesz, aby fajtnąć tym niezawodniej? Człeczyna nic nie odpowiedział i dalej klepał różaniec. — A może — ciągnął Sowizdrzał — chciałbyś policzyć przydrożne drzewa? Czy zamierzasz porachować też i liście? Człeczyna odmawiając właśnie Credo dał znak Sowizdrzałowi, by milczał. — A może — zagadnął Sowizdrzał wciąż podskakując przed pielgrzymem i wciąż go przedrzeźniając — ogarnięty jakimś nagłym szaleństwem idziesz inaczej niż wszyscy? Ale kto chce z wariata wydobyć mądrą odpowiedź, sam nie jest mądry. Nieprawdaż, mości łysku? Człeczyna milczał dalej, Sowizdrzał dalej podskakiwał takie wybijając hołubce, że droga dudniła niby drewniana skrzynia. — A może — pytał Sowizdrzał — jesteś niemową? — Ave Maria — modlił się człeczyna — gratia plena et benedicius fructus ventris tui Jesu. — A może też jesteś i głuchy? — dopytywał się Sowizdrzał. — Zobaczymy; podobno głusi nie słyszą ani pochwał, ani obelg. Przekonajmyż się, czy bębenki w twoich uszach są ze spiżu, czy z błony? Gzy myślisz, latarnio bez ogarka, kukło wyobrażająca wędrowca, żeś podobna do ludzi? Bywa tak, kiedy lalę ukręcić z gałganów. Ale gdzie kiedy widziano taki pysk żółtawy, łeb łysy, jeśli nie na szubienicy? Nie byłeś ty wisielcem? I Sowizdrzał tańczył, a człeczyna, sierdząc się już, biegł tyłem, rozzłoszczony, i z tajoną wściekłością mamrotał różaniec. — A może — mówił Sowizdrzał — nie rozumiesz narzecza górno-flamandzkiego? To będę gadał w języku dolno-flamandzkim: jeśliś nie jest żarłokiem, jesteś opojem; jeśliś nie jest opojem, wodochlaju, cierpisz na paskudne zatwardzenie; jeśliś nie jest zatwardzeńcem, masz bez ustanku rozwolnienie; jeśliś nie jest rypałą, jesteś kapłonem; jeśli istnieje wstrzemięźliwość, nie przelewa się od niej twój bandzioch kufiasty, a gdyby pośród miliona mężczyzn zaludniających ziemię znalazł się tylko jeden rogacz, byłbyś nim ty. Tu Sowizdrzał fajtnął na tyłek, nakrywając się nogami, albowiem człeczyna tak go wyrżnął pięścią niżej nosa, że zobaczył, świec tysiące. Za czym padłszy nań zdradziecko, nie bacząc na ciężar brzucha, jął walić, gdzie popadło: grad kułaków posypał się na chudzinę- Sowizdrzała. Biedak wypuścił swój kij pielgrzymi. — Dowiedz się w tym sposobie — mówił człeczyna — że nie wolno naprzykrzać się porządnym ludziom odbywającym pielgrzymkę. Albowiem, uważ to, idę tak, jak nakazuje zwyczaj, do Alsembergu błagać Najświętszą Marię Pannę, aby żona moja poroniła, gdyż poczęła, kiedym był w podróży. Kto chce dostąpić łaski tak wielkiej, musi, obróciwszy się o dwadzieścia kroków od domu, iść tyłem, nic nie mówiąc, aż do schodów kościoła. Popsułeś mi wszystko, trzeba zacząć od nowa. Sowizdrzał podniósłszy swój kij rzekł: — Pomogę ci, łotrze, który chciałbyś wysługiwać się Najświętszą Panną w ten sposób, aby zabijała płód w łonie matek. I tak tęgo wyłoił mu skórę, iż obmierzły rogacz padł bez zmysłów na ziemię. A tymczasem stękania pielgrzymów, dźwięki piszczałek, wiali, gęśli i kobz unosiły się wciąż do nieba, towarzyszyła im zaś, niby kadzidło, przeczysta woń smażonego mięsiwa. XXXVII Claes, Soetkin i Nele gwarzyli przy kominku, pielgrzym pielgrzymujący z ust im nie schodził. — Obyś, córuchno — rzekła Soetkin — zdołała go na zawsze tutaj utrzymać siłą wdzięku twojej młodości, — Niestety! — odpowiedziała Nele. — Nie potrafię! — Gdyż ma on w sobie — ozwał się Claes — siłę przeciwną, która każe mu biegać bez odpocznienia, i przystaje tylko po to, żeby głód nasycić. — Brzydki szkaradnik! — westchnęła Nele. — Szkaradnik owszem — odparła Soetkin — ale nie brzydki. Mój syn nie ma wprawdzie twarzy greckiej ani rzymskiej, ale nic mu to nie szkodzi, przeciwnie; Flandria mu dała nogi śmigłe, po Frankach z Brugii ma oko bystre i piwne, a nos i wargi ukształtowały mu dwa lisy, doktory znamienite subtelnych a sztucznych fortelów. — A kto mu dał ręce leniwe i stopy nazbyt skore do pogoni za wszelką rozrywką? — spytał Claes. — Jego serce zbyt młode — odrzekła Soetkin. XXXVIII W owym czasie Katheline wyleczyła ziołami wołu, trzy barany i wieprza, których właścicielem był niejaki Speelman, lecz nie udało jej się wyleczyć krowy Jana Beloena. Ten oskarżył ją o czary. Oświadczył, jakoby rzuciła urok na zwierzę, albowiem dając mu zioła głaskała je i przemawiała doń, z pewnością językiem diabelskim, boć porządna chrześcijanka nigdy nie powinna gadać do bydlęcia. Pomieniony Jan Beloen przydał, że jest sąsiadem Speelmana, któremu wykurowała wołu, barana i wieprza, jego zaś krowę uśmierciła, na pewno za instygacją Speelmana, ścierpieć nie mogącego, iż jemu, Beloenowi, ziemia uprawiana staranniej rodzi lepiej niźli grunta Speelmanowe. Pieter Meulemeester, hulaka i rozpustnik, a takoż i Jan Beloen złożyli świadectwo, iż Katheline uchodzi w Damme za czarownicę, ona to więc, niezawodnie, zabiła krowę: jakoż nieszczęsną pojmano, uwięziono — i zapadł wyrok, aby ją torturować, póki nie przyzna się do występków i zbrodni. Badał ją pewien ławnik, bez ustanku wściekły, gdyż od rana do nocy pił wódkę. Kazał tedy, w swojej i członków vierschare przytomności, położyć Katheline na ławie tortur pierwszego stopnia. Kat obnażył ją całkiem i zgolił jej wszystkie włosy, szukając wszędzie znamienia diabelskiego. Nic nie znalazłszy przykrępował ją sznurami do ławy tortur. Rzekła przeto: — Wstyd mi, bom naga w obecności mężczyzn. O Najświętsza Panno Mario, ześlij mi śmierć! Kat zarzucił jej więc mokre płótno na piersi, brzuch i nogi, a podniósłszy ławę, począł wlewać do żołądka ofiary gorącą wodę, w takiej ilości, że brzuch rozdął się niepomiernie. Za czym ławę opuścił. Rajca spytał oskarżoną, czy zechce przyznać się do winy. Zaprzeczyła gestem. Tedy kat dolał jeszcze ukropu, lecz Katheline zwymiotowała wszystek. Wówczas, na wniosek cyrulika, zdjęto jej więzy. Nie mogąc przemówić biła się w piersi na znak, że ukrop ją poparzył. Zaczekawszy, aż odpocznie po pierwszej torturze, ławnik rzekł: — Wyznaj, żeś jest czarownicą i że zauroczyłaś krowę. — Nie przyznam się do niczego — odparła. — Miłuję wszelką gadzinę, na ile mi tylko pozwala mdłe serce moje, i raczej skrzywdziłabym siebie niźli bydlątko, które nie umie się bronić. Lecząc krowę użyłam potrzebnych ku temu ziół. — Zadałaś jej trucizny — odparł — bo krowa zdechła. Na to Katheline: — Panie ławniku, choć jestem tutaj w twojej mocy i pod twoją władzą, ośmielę się powiedzieć, że bydlę zdechnąć potrafi od choroby tak samo, jak umiera od niej człowiek mimo asystencji cyrulików i doktorów. I przysięgam na Chrystusa Pana, co raczył umrzeć na krzyżu za grzechy nasze, żem nie chciała pokrzywdzić tej krowy, ale wykurować ją zwykłymi leki. Na to ławnik, rozjuszony: — Małpo diabelska, przestaniesz łgać tak uparcie, gdy cię posadzimy na innej ławie tortury! I wypił szklanicę gorzałki. Kat posadził Katheline na wieku dębowej trumny, ustawionej na kozłach. Wieko trumny tortur ma kształt dachu o kalenicy jak nóż ostrej. Suty ogień płonął na kominku, gdyż było to akurat w listopadzie. Katheline siedzącą na trumnie i na drewnianym ostrzu obuto w nowe trzewiki skórzane, zbyt ciasne, i przysunięto do ognia. Kiedy uczuła, jak ostrze trumny zaopatrzone w spiczasty kół wraża jej się w ciało i gdy skóra trzewików skurczyła się od gorąca — krzyknęła: — Cierpię okropne katusze! Kto mi zada trucizny czarnej? — Przysuńcie ją jeszcze bliżej do ognia! — powiedział rajca. I zwracając się do Katheline: — Ile razy dosiadłaś miotły, by pojechać na sabat? Ile razy zniszczyłaś ziarno w kłosie, owoc na drzewie i płód w łonie matki? Ile razy powaśniłaś śmiertelnie dwóch braci, ileś razy uczyniła dwie siostry nieprzejednanymi rywalkami? Katheline chciała przemówić, ale nie mogła; poruszyła tylko rękami na znak, iż ani razu. Tedy ławnik: — Nie bójcie się, zacznie gadać, jak tyko poczuje, że jej sadło czarownicy topi się w ogniu. Przysunąć ją jeszcze bliżej! Katheline krzyknęła. Rajca rzekł: — Proś diabła, żeby cię chłodził. Uczyniła taki ruch, jak gdyby chciała zdjąć trzewiki dymiące od żaru. — Proś diabła, żeby cię rozzuł — powiedział rajca. Wybiła dziesiąta: o tej porze ów okrutnik wściekły jadał obiad; wyszedł z pisarzem i z katem zostawiając Katheline samą, tuż przy ogniu, w przybytku tortur. Wrócili o jedenastej; Katheline siedziała sztywno, nieruchomo; pisarz ozwał się: — Pewnie umarła. Ławnik rozkazał katu rozzuć Katheline i zdjąć ją z trumny. Kat nie mógł ściągnąć trzewików, rozciął je więc: ukazały się stopy szkarłatne i okrwawione. A rajca dumając o swoim obiedzie, patrzył na nią i milczał jak ryba; niebawem jednak odzyskała zmysły i padła na ziemię, skąd mimo wysiłków, podnieść się nie zdołała; rzekła do ławnika: — Chciałeś mnie kiedyś poślubić, ale teraz już przepadło na zawsze. Cztery razy trzy, to liczba święta, a trzynasty to mąż. Rajca próbował przemówić, ale mu nie dała. Rzekła: — Milcz! Ma on słuch subtelniejszy niż archanioł, co rachuje w niebie bicia serc ludzi sprawiedliwych. Czemuż tak późno przychodzisz? Cztery razy trzy to liczba święta, zabij tych, co mnie pożądają. Rajca rzekł: — Przesypia się z diabłem. — Zwariowała nie wytrzymawszy tortur zbyt bolesnych — ozwał się pisarz. Katheline odprowadzono do więzienia. Czwartego dnia rada miejska zebrała się w vierschare i po długich deliberacjach Katheline skazano na stos. Kat i jego pachołcy powiedli ją na rynek Damme, gdzie wzniesiono stos, na który weszła. Na placu był prewot, herold i sędziowie. Trąba miejskiego herolda po trzykroć zabrzmiała, on zaś zwracając się do ludu oznajmił: — Magistrat miasta Damme ulitowawszy się nad niewiastą imieniem Katheline raczył darować jej najsroższą z kar tutejszych, aby jednak wiedział każdy, iż jest ona czarownicą, włosy jej zostaną spalone, zapłaci dwadzieścia złotych karolusów grzywny i będzie wygnana na lat trzy z terytorium Damme — gdyby zaś wróciła przed tym terminem, odrąbie się jej nogę. I lud przyklasnął onej łagodności surowej. Kat przywiązał tedy Katheline do słupa, włożył jej na głowę coś na kształt peruki z pakuł i podpalił. Pakuły smaliły się długo, Katheline płakała i krzyczała. Za czym odwiązano ją, a poza granice okręgu Damme wywieziono, jako że stopy miała spalone. XXXIX Sowizdrzał był natenczas w Bois-le-Duc, mieście brabanckim. Tameczni rajcy chcieli mianować go swoim wesołkiem, lecz odmówił tej godności, powiadając: — Pielgrzymowi pielgrzymującemu nie wolno nigdzie błaznować na stałe, a tylko po karczmach i drogach. W tymże czasie Filip, który był też i królem angielskim, zjechał, aby obejrzeć przyszłe swoje dziedzictwo — Flandrię, Brabant, Hainaut, Holandię i Zelandię. Liczył sobie wtedy lat dwadzieścia dziewięć; w oku jego szarawym czaiła się cierpka melancholia, posępna obłuda i okrutne zdecydowanie. Lico miał zimne, głowa, porosła szczecią ryżawą, tkwiła sztywno na karku, sztywno też trzymał się w szczupłych ramionach i na chuderlawych nogach. Gadał wolno i bełkotliwie, jakby miał kluski w gębie. Nawiedził — pośród nieustannych turniejów, igrzysk i biesiad — wesołe księstwo Brabantu, bogate hrabstwo Flandrii tudzież inne swoje lenna. Wszędzie przysięgał, że swobód nie naruszy, ale kiedy w Brukseli klął się na Ewangelię, że Złotą Bullę Brabancką zachowa, rękę chwycił mu kurcz tak ostry, że musiał cofnąć ją od świętej księgi. Podążył do Antwerpii, gdzie na jego cześć wybudowano dwadzieścia trzy łuki tryumfalne. Miasto wydało dwieście osiemdziesiąt siedem tysięcy florenów, płacąc za owe łuki, jako też za suknie tysiąca osiemset siedemdziesięciu dziewięciu kupców odzianych w aksamity szkarłatne — za przepyszną liberię czterystu szesnastu pachołków i za świetny strój jedwabny czterech tysięcy mieszczan ubranych jednako. Żacy wszystkich niemal miast niderlandzkich urządzili przerozmaite zabawy. W Tournai oglądano Księcia Miłości otoczonego błaznami płci obojga, a jadącego na maciorze imieniem Astarte; w Lilie — Króla Błaznów, który szedł za koniem trzymając go za ogon; w Valenciennes— Księcia Rozrywek, co z upodobaniem rachował pierdnięcia swojego osła; w Arras — Opata Radości, który ciągnął brukselskie wino z flachy kształtu brewiarza: ucieszna była to lektura; w Ath — Opata Beneficjantów, który miał za całe beneficjum dziurawą koszulę i ciżmy nielepsze, ale za to dzierżył kiełbasę, stanowiącą beneficjum wyborne dla jego bandziocha; gdzie indziej — Prewota Wartogłowów: był to chłopczyna jadący na wystraszonej kozie, co dreptała między tłumem, który, bo taki już kozi los, nie szczędził jej szturchańców; w Quesnoy — Opata Srebrnej Misy, który, jadąc konno, udawał, że siedzi w misie i wołał: „Nie masz bydlęcia tak wielkiego, którego nie ugotowałbyś na ogniu!" I urządzano niewinne błazeństwa wszelakiego rodzaju, lecz nie rozchmurzyły one i nie udobruchały króla. Tegoż wieczoru margraf Antwerpii, burmistrze, starszyzna wojskowa i co dostojniejszy kler debatowali, jakim by tu sposobem rozbawić króla Filipa. — Nie słyszeliście, moi panowie, o niejakim Pierkinie Jacobsenie, trefnisiu miejskim z Bois-le-Duc? Słynie on ze swoich błazeństw. — Tak — odpowiedzieli. — Tedy — ciągnął margraf — sprowadźmyż go nie czekając i niechże wywinie jakiego pięknego kozła, bo nasz trefniś ma w nogach ołów. — Sprowadźmyż nie czekając! — powtórzyli. Przybywszy do Bois-le-Duc wysłannik z Antwerpii dowiedział się, iż Pierkin Jacobsen śmiejąc się bez pomiarkowania odwalił kitę; ale zatrzymał się na jakiś czas w mieście inny wesołek zwany Sowizdrzał. Wysłannik odszukał go w tawernie, gdzie zajadając frykasik z małżów naszywał jakiemuś dziewczątku spódniczkę muszlami. Sowizdrzał nie posiadał się z radości: umyślny, wysłannik antwerpskiej gminy, zjawił się po niego na pięknym rumaku z Veurn-Ambacht, wiodąc drugiego za uzdę. Nie zsiadając z konia wysłannik zapytał, czy potrafi wykoncypować jakiś nowy figiel, którym rozśmieszyłby króla Filipa. — Mam ich całą kopalnię pod czupryną — oznajmił Sowizdrzał. Odjechali. Konie jak wicher pędziły do Antwerpii, niosąc Sowizdrzała i umyślnego. Sowizdrzał stanął przed obliczem margrafa, dwóch burmistrzów i panów rajców. — Co zamierzasz uczynić? — spytał margraf. — Pofruwam — oświadczył Sowizdrzał. — I jakże ty się weźmiesz do tego? — spytał margraf. — Mości panie — zagadnął Sowizdrzał — co warte mniej od pękniętego pęcherza? — Nie wiem — odpowiedział margraf. — Sekret wydany — objaśnił Sowizdrzał. Tymczasem heroldowie zabaw, siedząc na pięknych koniach ustrojonych w czapraki z aksamitu szkarłatnego, rozjeżdżali po wszystkich ważniejszych ulicach, placach i placykach, wygrywając na trąbie i bijąc w bęben. Obwieścili signorkom i signorkinom, że trefniś rodem z Damme będzie fruwał nad bulwarem w przytomności króla Filipa siedzącego na podium wraz ze swoją znakomitą, szlachetną i sławną kompanią. Naprzeciw estrady był dom pobudowany w stylu włoskim: pod okapem dachu biegła rynna. Okno strychu wychodziło na rynnę. Tego dnia Sowizdrzał jeździł po ulicach na ośle. Obok niego biegł pachołek. Sowizdrzał miał na sobie piękną suknię z jedwabiu szkarłatnego, dar od panów ławników. Na głowie jego tkwiła czapeczka, także szkarłatna, uszyta w kształt oślich uszu, z których każde miało u końca dzwoneczek. Szyję zdobił łańcuch miedzianych medali z wytłoczonym herbem Antwerpii. Rękawy sukni miały na łokciach szpice, u których dźwięczało po jednym złoconym dzwoneczku. Ciżmy o złoconych czubach opatrzone były także dzwoneczkami: na każdym czubie jeden. Osioł, w szkarłatnym jedwabnym czapraku, miał przytroczone do zadu, z obu stron, tarcze herbowe Antwerpii, które wyhaftowano cienką złotą nicią. Pachołek potrząsał oślim łbem, który trzymał w jednej ręce; w drugiej dzierżył gałązkę, u której końca dyndał dzwonek, jaki uwiązujemy krowom pasącym się w lesie. Zostawiwszy na ulicy pachołka i osła, Sowizdrzał ukazał się w rynnie. Tu, potrząsając dzwoneczkami, otwarł szeroko ramiona, jak gdyby miał frunąć. Za czym nachyliwszy się ku królowi Filipowi, zawołał: — Myślałem, że w Antwerpii nie ma prócz mnie żadnego błazna, widzę jednak, iż miasto roi się od nich. Gdybyście mi oznajmili, że pofruniecie, nie uwierzyłbym; a wyście uwierzyli, kiedy błazen powiedział wam, że frunie. O błazny! Jakże mi latać, skoro nie mam skrzydeł? Jedni śmieli się, drudzy przeklinali a wszyscy zgodnie orzekli: — Choć błazen, ma rację. Ale król Filip siedział sztywno niby król kamienny. A rajcy szeptali między sobą: — Takiej mordy, wiecznie skwaszonej, nie rozjaśniłbyś żadnym igrzyskiem. Nie warto się było wysadzać. Zapłacili Sowizdrzałowi trzy floreny i zmusili, by oddał suknie z jedwabiu szkarłatnego. Sowizdrzał poszedł. „Czymże są trzy floreny w kieszeni młokosa? Pigułą śniegu rzuconą w ogień, pełną butelką postawioną przed trzema wytrawnymi opojami. Trzy floreny! Liście spada z drzew i odrasta, ale trzy floreny, ulotniwszy się z kieszeni, nigdy już tam nie wrócą; motyle ulatują, gdy kończy się lato, a floreny też, choć jeden waży dwie sestercje, asów dziewięć." Tak to medytując Sowizdrzał przyglądał się bacznie swoim trzem florenom. — Jaką dumną minę — mruknął — ma po tej stronie monety cesarz Karol w pancerzu, w szyszaku, z mieczem w jednej ręce, a w drugiej z jabłkiem wyobrażającym tę naszą biedną ziemię. Jest z bożej łaski cesarzem Rzymian, królem hiszpańskim etc., i jakiż dla naszego kraju jest łaskawy ten cesarz pancerny. A po drugiej stronie wybito herby książęcia, hrabiego etc..., godła przeróżnych jego włości i tę piękną dewizę: Da mihi virtutem contra hostes tuos — natchnij mnie walecznością, bym zwyciężył wrogi twoje. Waleczny był, to prawda, gnębiąc protestantów, którym miał co konfiskować; dziedziczy teraz po nich. Ach, gdybym był cesarzem Karolem, rozkazałbym bić floreny dla wszystkich — każdy byłby bogaty, nikt by więc nie pracował. Daremnie jednak wpatrywał się w śliczny pieniądz: pofrunął do krainy bankructwa, a kufle i butelki dzwoniły mu na pożegnanie. Gdy Sowizdrzał pokazał się na rynnie, odziany w jedwab szkarłatny, nie dostrzegł Nele, która stojąc w ciżbie uśmiechała się do niego. Przemieszkując teraz w Borgerhout, pod Antwerpią, domyśliła się snadnie, że skoro w przytomności króla Filipa miał pofrunąć jakiś wesołek, mógł nim być tylko Sowizdrzał, jej najmilszy. Kiedy szedł gościńcem dumając niemądrze, nie słyszał za sobą czyichś szybkich kroków — uczuł jednak, gdy czyjeś dłonie przywarły mu do oczu. Po zapachu rozpoznał Nele. — Tyś to? — spytał. — Tak, to ja. Gonię za tobą od momentu, gdy wyszedłeś z miasta. Chodź ze mną! — A gdzie Katheline? — Nie wiesz o tym, że torturowano ją niesprawiedliwie, jako czarownicę, a potem wygnano z Damme na trzy lata; że spalono jej stopy i palono jej pakuły na głowie. Mówię ci to, żebyś się nie przestraszył, bowiem od tego okrutnego cierpienia zwariowała. Czasem całymi godzinami ogląda sobie stopy powiadając: „Hanske, mój diable ukochany, spójrz, co uczyniono z twoją miłą." A jej biedne nogi to dwie rany. Albo płacze mówiąc: „Inne kobiety mają mężów, mają kochanków, a ja żyję na tym świecie niby wdowa." Tłumaczę jej wtedy, że ten jej Hanske ją znienawidzi, jeśli będzie mówić o nim przy kimkolwiek oprócz mnie. I słucha mnie, powolna jak dziecko, chyba że zobaczy krowę albo wołu, bo wtedy przypomina sobie tortury; ucieka pędem, niesposób jej zatrzymać, nie jest dla niej przeszkodą ani płot, ani strumień, ani rów; gna tak, dopóki nie padnie z wyczerpania na zakręcie drogi, pod murem obejścia wiejskiego, gdziekolwiek; zabieram ją wtedy i opatruję jej stopy, bo krwawią. I tak sobie myślę, że kiedy na głowie palono jej pakuły, spalono i mózg. I oboje posmutnieli dumając o Katheline. Podeszli do niej: siedziała na ławie w słońcu, pod murem domu. Sowizdrzał rzekł: — Poznajesz mnie? — Cztery razy trzy to liczba święta, a trzynaście — to Thereb. Kto jesteś, dziecię tego złego świata? — Jestem Sowizdrzał, rodzili mnie Soetkin i Claes. Kiwnęła głową — poznała go; a potem skinęła nań palcem i nachyliwszy mu się do ucha: — Gdybyś, Sowizdrzale, spotkał tego, czyje pocałunki są niby śnieg, powiedz mu, żeby wrócił. Za czym wskazując opalone włosy: — Chora jestem; zabrali mi rozum, ale kiedy on się zjawi, napełni mi głowę, całkiem teraz pustą. Słyszysz? Dzwoni jak dzwon; to dusza moja kołacze do drzwi, chcąc uciec, gdyż gore. Jeśli Hanske nadszedłszy nie zechce mi wypełnić głowy, powiem mu, by nożem wydłubał w niej dziurę; dusza tam uwięziona, kołacząca, by wyjść, dokucza mi okrutnie... i umrę, tak. Nie sypiam już wcale, oczekuję go wciąż, musi napełnić mi głowę, tak. I padając jęknęła. A chłopi, którzy wracali z pola na obiad, jako że dzwon kościelny obwieszczał im południe, mijali Katheline powiadając: — To głupia. I czynili znak krzyża. Nele i Sowizdrzał płakali. Ale trzeba mu było udać się w dalszą pielgrzymkę. XLI Pielgrzymując najął się podówczas na służbę do niejakiego Josse, przezwanego kwaebakker, czyli piekarz odęty, bo zawsze miał kwaśną gębę. Kwaebakker dał mu za cały wikt trzy bochny czerstwego chleba na tydzień, a za mieszkanie — poddasze, gdzie deszcz zacinał i wiatr hulał do woli. Traktowany paskudnie, Sowizdrzał płatał mu różne psoty — między innymi była taka: Kto piecze chleb do dnia, musi nocą przesiać mąkę. Owóż jednej nocy księżycowej Sowizdrzał, nie chcąc pracować po ciemku, zażądał stoczka. Na co kwaebakker odpowiedział mu: — Przesiewaj przy księżycu. Posłuszny Sowizdrzał obsiał skrupulatnie mąką świetliste plamy, które księżyc kładł na podłodze. Rankiem kwaebakker przyszedł zobaczyć, jak spisał się sługa. Sowizdrzał przesiewał jeszcze, a pan jego powiedział: — Cóż to, dostajemy mąkę za darmo, żeś rozsypał ją po ziemi? — Przesiałem mąkę przy księżycowym świetle, jak mi pan kazał — odparł Sowizdrzał. Na to piekarz: — Ośle koronny! Mówiłem, żebyś przesiewał przy księżycu. — Sądziłem więc, że mam obsiać mąką plamy księżycowego światła — odpowiedział Sowizdrzał. — Zmiotę mąkę do worka. — Za późno już — odparł kwaebakker — aby rozczynić ciasto, wymiesić i wstawić do pieca. Na to Sowizdrzał: — Baesie, ciasto sąsiada jest już gotowe, w młynie; mam je zwędzić? — Idź pod szubienicę — odpowiedział kwaebakker — i przynieś, co tam znajdziesz. — Idę, baesie. Pobiegł tam, gdzie stały szubienice, a znalazłszy uschniętą rękę złodzieja, przyniósł ją kwaebakkerowi, mówiąc: — Oto ręka magiczna, która czyni niewidzialnym każdego, kto ją nosi przy sobie. Nie chciałżebyś od tej chwili ukrywać swojego szkaradnego usposobienia? — Oskarżę cię w gminie — odpowiedział kwaebakker — a wtedy zobaczysz, żeś naruszył prawo pańskie. Kiedy stanęli obaj przed burmistrzem, kwaebakker jął recytować różaniec Sowizdrzałowych przewin, a wtedy Sowizdrzał wybałuszył oczy. Widząc to baes rozzłościł się tak, że przerywając ową litanię spytał: — Co ty robisz? Sowizdrzał na to: — Mówiłeś, że oskarżysz mnie takim sposobem, że zobaczę. Staram się zobaczyć i dlatego wytrzeszczam oczy. — Zejdź mi z oczu! — wrzasnął piekarz. — Aby ci zejść z oczu — odpowiedział Sowizdrzał — musiałbym w nich być, a gdybyś je zamknął, musiałbym chyba wyłazić dziurami w nosie. Burmistrz pomyślawszy, że to dzień jarmarku głupstwa, odprawił obu. Sowizdrzał i kwaebakker wyszli razem; kwaebakker zamierzył się kijem na Sowizdrzała, lecz ten uchyliwszy się rzekł: — Skoro, baesie, kijami chcesz przesiać mąkę moją, weźże sobie otręby: to twoja złość; a ja zatrzymam najprzedniejszą część mąki: to wesołość moja. — A potem wypiąwszy nań goły tyłek: — To — przydał — jest otwór pieca; może chciałbyś się ogrzać? XLII Pielgrzymujący Sowizdrzał chętnie zostałby rozbójnikiem, gdyby nie lękał się zbytnio więzienia i szubienicy. Jednego razu wędrował przypadkiem drogą wiodącą do Audenaerde, w którym to mieście stał garnizon flamandzkich rajtarów, co mieli je bronić przed oddziałami francuskimi, pustoszącymi te strony jak szarańcza. Dowódcą rajtarów był pewien kapitan — rodem Fryzyjczyk, a nazwiskiem Kornjuin. Rajtarzy także buszowali po tym kraju równinnym, łupiąc lud, który, jak utarł się zwyczaj, z dwóch stron szarpano. Wszystko ich nęciło: kury, kurczęta, kaczki, gołębie, cielaki i wieprze. Jednego dnia — gdy wracali obładowani łupem — Kornjuin i jego przyboczni spostrzegli Sowizdrzała śpiącego pod drzewem i śniącego o frykasikach. — Z czego żyjesz? — zagadnął go Kornjuin. — Nie żyję, ale przymieram głodem — padła odpowiedź. — Czym się trudnisz? — Pielgrzymuję za grzechy, przyglądam się, jak pracują inni, tańczę na linie, sporządzam konterfekty lubych dzierlatek, rzeźbię trzonki nożów, prztykam w rommelpot i gram na trąbce. Sowizdrzał nadmienił tak śmiało o trąbie, dowiedział się był bowiem, że wakuje miejsce strażnika audenaerdzkiego zamku; starzec, który pełnił tę godność, umarł niedawno. Tedy Kornjuin: — Będziesz trębaczem miejskim. Sowizdrzał zgodził się. Ulokowano go na najwyższej z wież obwarowania, w izdebce, po której hulały wszystkie wiatry z wyjątkiem południowego, co zawadzał tam jedynie skrzydłem. Nakazano mu trąbić na alarm, gdy tylko dostrzeże nadciągającego wroga: dlatego musiał mieć zawsze umysł jasny, a wzrok niczym nie zmącony — jakoż zapowiedziano mu, że przekarmiany ani zbytnio pojony nie będzie. Kapitan i jego żołdacy mieszkali w wieży, ucztując od rana do nocy na koszt równinnego kraju. Zarżnięto i zjedzono tam niejednego kapłona, co zawinił tylko swoją tłustością. A Sowizdrzał, o którym wciąż zapominano, musiał kontentować się chudą polewką, toteż nie w smak mu były wonie sosów. Francuzi pojawili się pewnego razu i zrabowali mnóstwo bydła — ale Sowizdrzał nie zatrąbił. Kornjuin poszedł do niego na górę i rzekł: — Czemuś nie zatrąbił?. . Sowizdrzał na to: — Bo mnie do stołu swojego nie prosicie. Nazajutrz kapitan rozkazał urządzić wspaniałą biesiadę dla siebie i swoich rajtarów, lecz o Sowizdrzale znów zapomniano. Mieli już rozpocząć obżarstwo, gdy Sowizdrzał zatrąbił na alarm. Kornjuin i jego ludzie, myśląc, że wpadli Francuzi, porzucają mięsiwa i wino, siadają na koń, wyjeżdżają galopem z miasta — ale w polu spotkali jedynie wołka przeżuwającego na słońcu; zwędzili go tedy. W tym czasie Sowizdrzał obombał się winem i obżarł mięsem. Kapitan wracając ujrzał go w drzwiach sali biesiadnej, uśmiechniętego i stojącego na chwiejnych nogach. Rzekł mu: — Kto trąbi na alarm nie dostrzegłszy wroga, a nie trąbi dostrzegłszy go, zdrajcą jest nikczemnym. — Mości kapitanie — odparł Sowizdrzał — w mojej wieży tak mnie rozdymają wiatry ze wszech stron wiejące, że wyfrunąłbym jak pęcherz, gdybym zadął w trąbę, aby sobie ulżyć. Ale każ mnie powiesić innym razem: kiedy będzie ci trzeba oślej skóry na bęben. Kornjuin odszedł zmilczawszy. Niedługo potem przyniesiono wieść do Audenaerde, że arcyłaskawy cesarz Karol nawiedzi to miasto, otoczony świtą jak najskromniejszą. Z tej racji ławnicy wręczyli Sowizdrzałowi okulary, aby z daleka Jego Świątobliwą Wielmożność mógł wypatrzyć. Sowizdrzał miał po trzykroć zatrąbić, gdy tylko cesarz pokaże się nie opodal Luppeghem, o ćwierć mili od Borgpoort. Dzięki temu mieszczanie zadzwoniliby w porę, przygotowali ognie sztuczne, wstawili mięso do pieca albo nadziali je na rożen i odszpuntowaliby beczki wina. Jednego dnia, kiedy wiatr dął od Brabantu, a niebo było pogodne, Sowizdrzał dostrzegł przed południem na drodze, która wiedzie do Luppeghem, liczną drużynę kawalerów na ognistych rumakach. Pióra toczków łopotały na wietrze. Ten i ów trzymał chorągiew. Kawaler, jadący dumnie na czele, miał czapkę ze złotogłowiu zdobną wspaniałym pióropuszem. Odziany był w brunatny aksamit z haftem pstrym. Wsadziwszy na nos okulary Sowizdrzał poznał cesarza Karola V, który zdążał do Audenaerde — chciał bowiem dozwolić mieszczanom, aby ufetowali go najprzedniejszym winem i najdelikatniejszym mięsiwem. Jechali stępa, rozkoszując się rześkim chłodkiem, który pobudza apetyt, ale Sowizdrzał pomyślał, że wszędy obżerają się po dziurki w nosie, nie umrą przeto, jeśli dzień jeden pozostaną na czczo. Owóż przyglądał się nadjeżdżającym gościom i nie trąbił. Zbliżali się, gawędzili żartobliwie, a tymczasem Jego Świątobliwa Wielmożność zazierał sobie w brzucho badając, czy będzie tam dość miejsca na obiad u rajców z Audenaerde. I pokazywał po sobie zdziwienie tudzież nieukontentowanie, że ani jeden dzwon nie obwieszcza dostojnej wizyty. Za to kmieć jakiś wpadł do miasta oznajmiając, że widział niedaleko francuski oddział konny, który gna do Audenaerde, aby wszystko wyjeść i złupić. Jakoż odźwierny zamknął bramę i wysłał pachołka zatrudnionego w gminie, aby uprzedził innych stróżów miejskich. A rajtarzy ucztowali nie wiedząc o niczym. Jego Cesarska Mość był już bliziutko, srodze poirytowany, że nie słyszy ani bijących dzwonów, ani grzmiących dział, ani popierdujących arkebuz. Daremnie wysilając ucho, pochwycił tylko dźwięk wieżowego kuranta, co wydzwaniał godzinę. Stanąwszy przed zamkniętą bramą, jął się dobijać pięściami, aby otwarto. A świta cesarska, poirytowana jak i Najjaśniejszy Pan, mamrotała zjadliwie. Odźwierny wrzasnął z wału, iż jeśli nie przestaną hałasować, otrzeźwi ich kartaczami, bo to na niecierpliwość remedium skuteczne. Na to Dostojny Pan ze złością: — O wieprzu ślepy! Nie poznajesz swojego cesarza? A odźwierny: Że wieprz pomniejszy nie zawsze najbardziej od złota kapie; że wie skądinąd, iż Francuzi są urodzonymi kpiarzami — albowiem cesarz Karol wojując teraz we Włoszech nie może dobijać się do bram Audenaerde. Tedy Karol i jego świta podnieśli jeszcze większą wrzawę oznajmiając: — Jeśli nie otworzysz, każemy cię nadziać na włócznię i upiec, ale przedtem zeżresz swoje klucze. I taki czynili tartas, że stary żołnierz wyjrzał ze zbrojowni, gdzie chowano działa, a wytknąwszy nos ponad mur: — Mylisz się — rzecze do stróża — bo to nasz cesarz; poznaję go doskonale, choć zestarzał się od czasu, jak porwał stąd na zamek Lallaing Marię van der Gheynst. Odźwierny zemdlał ze strachu, a żołnierz wziął klucze i otworzył bramę. Cesarz zapytał, czemu tak długo czekać musiał; żołnierz wyjaśnił, a Pan Dostojny kazał zamknąć bramę i przywołać rajtarów Kornjuina, gdy zaś nadbiegli, zlecił im, aby maszerowali na przedzie, waląc w bębny i dmąc w piszczałki. Niebawem dzwony odezwały się po kolei i rozhuśtały się na dobre. Wśród ich grania Pan Dostojny wkroczył na rynek z całym cesarskim rumorem. Burmistrze i ławnicy byli w ratuszu; Jan Guigelaer, ławnik, wyszedł, żeby zobaczyć, kto tak hałasi; wrócił do sali obrad wołając: — Keyser Karel is alhier! Cesarz Karol na rynku! Burmistrze, ławnicy i rajcy, mocno tą nowiną nastraszeni, wypadli z ratusza, aby in corpore pokłonić się cesarzowi, a tymczasem pachołkowie rozbiegli się po mieście nawołując, żeby przygotowano fajerwerki, pieczono drób i odbijano beczki wina. Mężczyźni, kobiety i dzieci uwijali się po ulicach krzycząc: — Keyser Karel is op't groot markt! Karol, rozsierdzony jak diabli, zapytał obu burmistrzów, czy nie zasłużyli na szubienicę uchybiwszy respektowi należnemu cesarskiej osobie. Burmistrze odpowiedzieli, że zasłużyli, to prawda, ale Sowizdrzał, trębacz wieżowy, zasłużył jeszcze bardziej, gdy tylko bowiem gruchnęła wieść o najdostojniejszej wizycie, dano mu wyborne okulary i nakazano, by po trzykroć zatrąbił ujrzawszy orszak cesarski. Ale się nie pofatygował. Cesarz, nie udobruchawszy się wcale, kazał przyprowadzić Sowizdrzała. — Czemu — zagadnął — mając okulary tak znakomite, nie zatrąbiłeś, gdym przybywał? To mówiąc przesłonił ręką oczy, bo słońce się jarzyło, i popatrzył na Sowizdrzała. On zaś również przesłoniwszy ręką oczy oznajmił, iż od chwili gdy spostrzegł, że Jego Świątobliwa Wielmożność patrzy przez palce, nie chciał posługiwać się okularami. Cesarz powiedział, że go powieszą, odźwierny miejski powiedział, że to wyrok sprawiedliwy, a burmistrze tak się tą srogością przerazili, że nie powiedzieli ani słowa — aby przyświadczyć albo się sprzeciwić. Wezwano kata i jego hyclów. Przynieśli nową drabinę i nowy stryczek, złapali Sowizdrzała za kołnierz i popędzili przed sobą. Szedł spokojnie, modląc się, a za nim maszerowało stu rajtarów Kornjuina. Żołnierze dogryzali mu szkaradnie. Lecz lud, co szedł również, powiadał: — Zbytnie to okrucieństwo skazywać na śmierć młokosa za tak błahą przewinę. A tkacze, bardzo liczni i uzbrojeni, powiadali: — Nie dopuścimy, by Sowizdrzała powieszono; to sprzeciwia się audenaerdzkiemu prawu. Gdy wszyscy przybyli tam, gdzie stały szubienice, Sowizdrzałowi kazano wejść na drabinę i kat założył mu stryczek. Tkacze zgromadzili się wokół szubienicy. Był tu i prewot: siedział na koniu opierając o końską łopatkę rózgi sprawiedliwości, którymi miał na rozkaz cesarza dać znak, aby wykonano egzekucję. Cały lud zebrany wołał: — Łaski! Łaski dla Sowizdrzała! A Sowizdrzał mówił z drabiny: — Litości, Cesarzu Arcyłaskawy! Cesarz uniósłszy rękę rzekł: — Jeśli ten nicpoń poprosi mnie o coś, czego nie mógłbym spełnić, daruję mu życie! — Mów, Sowizdrzale! — zakrzyknął tłum. — Wasza Świątobliwa Wielmożność — ozwał się Sowizdrzał — nie będę prosił ani o pieniądze, ani o ziemię, ani o życie, lecz tylko o rzecz jedną, jeśli Wasza Cesarska Mość, śmiem to rzec, nie rozkażesz mnie, zanim odejdę do krainy dusz, ani chłostać, ani łamać kołem. — Obiecuję — rzekł cesarz. — Proszę więc, abyś Wasza Cesarska Mość, zanim mnie powieszą, pocałował mnie w tę gębę, którą nie gadam po flamandzku. Cesarz wybuchnął śmiechem, zaśmiał się i lud cały; za czym odparł: — Prośby twojej spełnić nie mogę, przeto, Sowizdrzale, nie zawiśniesz. Ale skazał burmistrzów i ławników, aby nosili przez pół roku okulary na potylicy, albowiem, jak powiedział, skoro mieszkańcy Audenaerde nie widzą przodem, niechże przynajmniej widzą tyłem. A Sowizdrzał odszedł po cichu, zabierając woreczek pieniędzy, którymi obdarzyły go kobiety. XLIII Będąc w Leodium na targu rybnym Sowizdrzał podążył za spaśnym młodziankiem, który pod pachą niósł siatkę pełną drobiu wszelakiego, a drugą siatkę napełniał wątłuszami, pstrągami, węgorzami i szczupakami. Poznał Jagnuszka Poczciwca. — Co tu robisz, Jagnuszku? — zapytał grubasa Sowizdrzał. — Wiadomo ci, jak bardzo lubię Flamandów w tych miłych leodyjskich stronach: uprawiam więc tu moje amory. A ty? — Szukam pana, któremu bym służył za chleb. — To nader suche pożywienie — skrzywił się Ja- gnuszek. — Byłoby lepiej, gdybyś ciągnął z misy do gęby różaniec ortolanów, ozdobiony drozdami stanowiącymi Credo. — A możeś bogaty? — zagadnął Sowizdrzał. — Odumarli mnie rodzice jako też i siostrunia, co bijała mnie na kwaśne jabłko; odziedziczyłem po nich fortunkę i żyję tu z jedną służącą ślepą na jedno oko, wielkim od frykasików doktorem. — A nie odnieść by ci tego drobiu i ryb? — Dobrze — zgodził się Jagnuszek. I jęli obaj pałędać się po targowisku. Nagle rzekł Jagnuszek: — Wiesz ty, dlaczegoś głupi? — Nie. — Bo nosisz drób i rybę w ręku zamiast w brzuchu. — Gadaj sobie, Jagnuszku, ale odkąd nie mam chleba, ortolany ani spojrzą na mnie. — Będziesz je jadł, Sowizdrzale, bo wezmę cię na służbę, jeśli przystanie moja kucharka. Kiedy szli, Jagnuszek pokazał Sowizdrzałowi śliczną, miluchną i pięknej kondycji panienkę, całą w jedwabiach, która drepcząc po rynku strzelała słodkim oczkiem do Jagnuszka. Stary ojciec idąc za nią dźwigał dwie siatki: w jednej były ryby, a w drugiej dziczyzna. — Tę poślubię — ozwał się Jagnuszek wskazując dziewczątko. — E, znam ją — Sowizdrzał na to — pochodzi z Zotteghem, Flamandka, mieszka na ulicy Vinaved'Isle, a sąsiedzi powiadają, że jej matka zamiast niej zamiatała ulicę przed domem; ojciec prasuje jej koszule. Lecz Jagnuszek nic nie odrzekł i tylko ucieszył się: — Spojrzała na mnie. Jagnuszek mieszkał nie opodal Pont-des-Arches, poszli do niego, zastukali do drzwi. Otworzyła im służąca ślepa na jedno oko. Sowizdrzał zobaczył babę starą, tykowatą, bez żadnych zewnętrznych urozmaiceń, i ponurą. — Sanginko — rzekł Jagnuszek — chcesz, aby pomagał ci ten chłopiec? — Wezmę go na próbę — oznajmiła. — No to bierz, ale niech popróbuje cudów twojej kuchni. Sanginka położyła tedy na stole trzy krwawe kiszki, potężny bochen chleba i postawiła kwartę piwa. Gdy Sowizdrzał jadł, Jagnuszek poskubywał kiszkę. — Wiesz ty, gdzie mieszka dusza? — zagadnął. — Nie wiem, Jagnuszku — odrzekł Sowizdrzał. — W brzuchu — objaśnił Jagnuszek — aby wciąż pobudzać nasz apetyt i bez przerwy w naszym ciele odnawiać siły życiowe. A kto jest najlepszym towarzyszem? Wszelkie jadło zdrowe i delikatne, a przede wszystkim wino mozelskie. — Tak — zgodził się Sowizdrzał — kiszki to miła kompania dla duszy samotnej. — Zjadłby jeszcze, dajże mu, Sanginko — powiedział Jagnuszek. Sanginka podała Sowizdrzałowi tym razem kiszki pasztetowe. Gdy się opychał, Jagnuszek zadumał się i rzekł: — Kiedy umrę, brzuch mój umrze ze mną, i tam, w czyśćcu, będę się musiał głodzić paradując z bandziochem oklapłym i pustym. — Krwawe kiszki wydały mi się lepsze — oznajmił Dyl. — Zećpałeś pół tuzina — burknęła Sanginka — i więcej nie dostaniesz. — Jak widzisz — ozwał się Jagnuszek — traktarnent będziesz miał niezły: będziesz jadł to samo co ja. — Trzymam cię za słowo — odparł Sowizdrzał. Sowizdrzał ucieszył się, że będzie na Jagnuszko- wym wikcie. Przełknięte kiszki natchnęły go taką energią, że tegoż jeszcze dnia wypucował wszystkie kotły, patelnie i rynki — lśniły jak słońce. Jedząc dobrze w tym domu, nawiedzał z ochotą piwnicę i kuchnię, a strych pozostawiał kotom. Któregoś dnia Sanginka chciała upiec dwoje kurcząt — zleciła tedy Sowizdrzałowi, by kręcił rożen, a sama poszła na targ po zioła aromatyczne na przyprawę. Kiedy kurczęta się upiekły, Sowizdrzał zjadł jedno. Wróciwszy Sanginka rzekła: — Były dwa kurczaki, a widzę tylko jednego. — Otwórz drugie oko, a zobaczysz oba — odparł Dyl. Wybiegła, rozsierdzona, i poskarżyła się Jagnuszkowi; zszedłszy więc do kuchni, rzekł: — Czemu to natrząsasz się z mojej sługi? Było dwoje kurcząt. — Nie przeczę, Jagnuszku, ale kiedym się tu najął, oświadczyłeś, że będę jadł i pił to samo co ty. Była para kurcząt, zjadłem tedy :jedno, a ty zjesz drugie; moja radość już minęła, ciebie radość czeka; nie jesteśże szczęśliwszy ode mnie? — Tak — uśmiechnął się Jagnuszek — ale spełniaj dokładnie wszystko, co ci zleci Sanginka, żeby trudy twoje zmniejszyły się o połowę. — Nie zawiodę cię, Jagnuszku — obiecał Dyl. I odtąd każde zlecenie Sanginki wykonywał tylko w połowie; jeśli posłała go po dwa wiadra wody — przynosił jedno; jeśli kazała mu natoczyć piwa z baryłki, wlewał po drodze pół garnka w gardziel własną — i tak było ze wszystkim. Wreszcie Sanginka, zniecierpliwiona figlami, oznajmiła Jagnuszkowi, że jeśli ten nicpoń w domu zostanie, ona nie zagrzeje tu miejsca ani chwili dłużej. Jagnuszek rzekł tedy do Sowizdrzała: — Musisz mnie opuścić, mój synu, choć dobrze ci tutaj, boś potłuściał na gębie. Słyszysz? Kogut pieje, a że jest druga po południu, wróży nam deszcz. Nie chciałbym cię wypędzać w niepogodę, ale pomyśl, mój synu, że Sanginka, dzięki swoim frykasom, strażniczką jest mojego życia; nie mogę przystać, aby mnie porzuciła, bo kto wie, czy bez niej nie umarłbym wkrótce. Idź tedy, mój chłopcze, na miłość boską, i weź, abyś nie nudził się w drodze, te trzy floreny i różaniec serdelków. I Sowizdrzał odszedł skwaszony, żałując Jagnuszka i jego kuchni. XLIV Listopad był w Damme i gdzie indziej, ale zima spóźniała się jakoś. Ani śniegu, ani deszczu, ani przymrozków; słońce iskrzyło się od rana do wieczora, nie blednąc; dzieci tarzały się w kurzu gościńców i ulic; w godzinie wypoczynku, po wieczerzy, kupcy, kramarze, złotnicy, kołodzieje tudzież wyrobnicy wychodzili na próg i przyglądali się niebu wciąż błękitnemu, drzewom, którym liście nie opadały, bocianom strażującym na kalenicy dachu, jaskółkom, co ani myślały odlatywać. Róże zakwitły trzy razy, a po raz czwarty wypuściły pąki; noce były ciepłe, słowiki nie przestawały śpiewać. Ludzie z Damme powiadali: — Zima umarła, spalmy zimę. I zrobili olbrzymią kukłę o pysku niedźwiedzim, brodzie z wiórów i o gęstej lnianej czuprynie. Ustroili ją w białe czechło i spalili z wielką paradą. Claesa trawiła melancholia: nie błogosławił nieba wciąż błękitnego i jaskółek, co ani myślały odlatywać. Albowiem w Damme używano teraz węgla tylko do kuchni, a że każdy miał zapas, nie przychodził po zakup do Claesa, który przejadł już był z tego powodu wszystkie swoje oszczędności. Jeśli tedy węglarz, stojąc w progu, poczuł koniuszkiem nosa chłodniejszy powiew, mówił: — O, może wreszcie nadlatuje mój chleb! Ale chłodny powiew zanikał, niebo wciąż było błękitne, a liście ani myślały opadać. Mimo to Claes nie sprzedał za połowę ceny zapasu, który zgromadził na zimę, skąpcowi nazwiskiem Grypstuiver, staremu handlarzowi ryb. I niebawem w chałupie zabrakło chleba. XLV Ale król Filip nie był głodny i jadł ciastka, siedząc przy swojej żonie Marii Brzydkiej, z królewskiej familii Tudorów. Nie czuł żadnej miłosnej skłonności do tego chorowitego chudzielca, rachował jednak, że zapłodniwszy ją, obdarzy naród angielski monarchą hiszpańskim. Mdliło go od tego związku, bo i żeń tu kamień brukowy z rozżarzoną głownią. Dogadali się jednak na tyle, żeby topić i palić setkami biednych protestantów. Jeśli Filip bawił trafunkiem w Londynie, jeśli nie wymknął się w przebraniu, ażeby łajdaczyć się po zamtuzach, pora spania łączyła oboje małżonków. Wtedy królowa Maria, odziana w cienkie płótno z Tournai obszyte irlandzką koronką, wspierała się plecami o wezgłowie łoża małżeńskiego, a Filip stał przed nią sztywno, jakby kij połknął, i wypatrywał u niej oznaka zwiastującej macierzyństwo; ale nic nie dostrzegłszy złościł się, milczał i oglądał sobie paznokcie. Wtedy ta strzyga bezpłodna przemawiała czule i oczyma, którym usiłowała nadać słodkie wejrzenie, błagała lodowatego Filipa o mdłość. Łzy, narzekania, pokorne prośby — nie wzdragała się przed niczym, aby uzyskać cieplejszą pieszczotę od męża, który nie kochał jej wcale. Próżno, składając dłonie, czołgała się u jego stóp; próżno, niby wariatka, płakała i śmiała się na przemian, aby go rozmiękczyć — ani śmiech, ani łzy nie kruszyły kamienia, bo kamieniem było to serce twarde. Daremnie, przypominając chutliwego węża, oplatała go ramionami, tuląc płaski biust do wąskiej piersi, gdzie żyła karłowata dusza tego króla z królów; tyle się ruszył co kamień przydrożny. Siliło się to brzydactwo nieszczęsne na wdzięk; nawoływała męża wszelakimi pieszczotliwymi imionami, jakie kobieta oszalała z miłości nadaje swojemu wybranemu; a Filip oglądał sobie paznokcie. Czasami burknął: — Może byś tak miała dzieci? Wtedy głowa Marii opadała na pierś. — Czy to z mojej winy — mówiła — jestem bezpłodna? Ulituj się nade mną; żyję w opuszczeniu jak wdowa. — Dlaczego nie masz dzieci? — pytał Filip. Wtedy królowa padała na kobierzec niby piorunem rażona. W oczach jej były tylko łzy, a płakałaby krwią, gdyby mogła — biedna strzyga. Tym sposobem Bóg mścił się na katach, co zaściełali trupami angielską ziemię. XLVI Rozeszła się wszędy nowina, że cesarz Karol ma pozbawić mnichów dziedzictwa po tych, co umierali w klasztorze — zamysł ten okropnie zirytował papieża. Sowizdrzał wałęsał się nad brzegiem Mozeli dumając, że cesarz wszędzie znajduje swój profit — bierze sukcesję, a familianci nieboszczyka nawet jej nie oglądają. Usadowiwszy się tuż nad wodą, zarzucił wędkę z zacną przynętą. Za czym gryząc przypleśniały i czerstwy razowiec pożałował, iż nie ma wina z Romanii, aby go zrosić; ale też i pomyślał, że nie zawsze można mieć to, czego się pragnie. I krusząc chleb do wody powiadał sobie, że kto nie dzieli posiłku z bliźnim, nie jest godzien, by jeść. Zjawiła się płotka; obwąchawszy zrazu kruszynę, potrąciła ją pyszczkiem i rozdziawiła go naiwnie, sądząc na pewno, że chleb sam weń wpadnie. I gdy gapiła się tak do góry, połknął ją raptem zdradziecki szczupak śmignąwszy ku niej jak strzała. Szczupak rozprawił się tak samo z karpiem, co łapał muchy krążące ponad falą — niebaczne na niebezpieczeństwo. Nażarłszy się tedy zawisł pośrodku, między dnem a taflą wody, gardząc maleńkimi rybkami, co zresztą wiały przed nim, ile sił w płetwach. Gdy odbywał tę poobiednią sjestę, nadpłynął migiem drugi szczupak, żarłoczny, wygłodniały, z rozwartą paszczą i niby piorun spadł na niego. Wywiązała się wściekła walka; gryzły się z podziwu godnym zapamiętaniem; woda zabarwiła się krwią. Szczupak nażarty słabo odpierał ataki szczupaka wygłodniałego; z tym wszystkim, oddaliwszy się trochę, nabrał rozpędu i pomknął niby pocisk ku adwersarzowi, co czekał nań z rozdziawioną paszczą — i wciągnąwszy mu łeb do połowy, chciał się od niego uwolnić, lecz nie pozwalały kły zagięte. I oba jęły się szamotać żałośnie. Sczepione nie dostrzegły mocnego haczyka, uwiązanego na jedwabnej nici, który wynurzywszy się z głębin utkwił pod płetwą szczupaka nażartego; i tak obu przeciwników wyciągnięto z wody i bez nijakiego szacunku rzucono na murawę. A Sowizdrzał zarzynając ich powiedział: — Czyżby, szczupaczki moje miluchne, jeden z was był cesarzem, a drugi papieżem, co pożerają się wzajemnie, ja zaś ludem, który w godzinie wyznaczonej od Boga łapie was na haczyk, kiedy staczacie boje? XLVII Tymczasem Katheline, przemieszkująca nadal w Borgerhout, wałęsała się wciąż po lasach i polach i wciąż mówiła: — Hanske, mój mężu, palono mi ogień na głowie; wydłubże w niej dziurę, aby dusza wyjść mogła. Biada! Kołacze bez ustanku, a każde uderzenie sprawia mi ból piekący. A Nele pielęgnowała ją w szaleństwie, dumając ze smutkiem o swoim ukochanym Sowizdrzale. A w Damme Claes wiązał swój chrust, sprzedawał węgiel i co i raz zapadał w melancholię myśląc o wygnańcu Sowizdrzale, który nierychło jeszcze miał wrócić do chałupy. Soetkin przez cały dzień tkwiła w oknie wyglądając, czy nie nadchodzi syn jej, Sowizdrzał. On zaś, przybywszy w okolice Kolonii, nabrał ochoty, by zostać ogrodniczkiem. Zaofiarował więc swoje usługi Janowa de Zuursmoel, którego, kiedy jeszcze był kapitanem lancknechtów, o mało nie powieszono — od tego czasu konopie, zwane natenczas po flamandzku kennip, przejmowały go wstrętem nieopisanym. Jednego razu Jan de Zuursmoel, wyszczególniając Sowizdrzałowi jego obowiązki, zaprowadził go w głąb ogrodu i tam ujrzeli za płotem, u sąsiada, morgę zielonych kennip. I Jan de Zuursmoel zapowiedział Sowizdrzałowi: — Ilekroć napotkasz tę szkaradną roślinę, masz ją bezcześcić haniebnie, ona to bowiem wysługuje się kołom do łamania ludzi i szubienicom. — Będę bezcześcił — obiecał Sowizdrzał. Pewnego dnia, gdy Jan de Zuursmoel siedział przy stole z kilkoma przyjaciółmi smakoszami, kucharz powiedział do Sowizdrzała: — Skocz no do piwnicy i przynieś zennip. Zennip — po flamandzku: musztarda. Psotny Sowizdrzał, udając, iż usłyszał kennip, a nie zennip, zbezcześcił haniebnie w piwnicy garnek pełen zennip, za czym przyniósł go i śmiejąc się w kułak postawił na stole. — Czemu się śmiejesz? — spytał Jan de Zuursmoel. — Czy myślisz, że mamy nosy kamienne? Zjedzże ten zennip, skoroś go tak przyprawił. — Wolę kotlety z rusztu z cynamonem — odpowiedział Sowizdrzał. Jan de Zuursmoel zerwał się, aby go zbić. — Napaskudził mi do garnka z musztardą! — oznajmił. — Baesie — odparł Sowizdrzał — nie pamiętasz, jak to jednego dnia poszedłem za tobą na skraj ogrodu? Tam zapowiedziałeś mi pokazując zennip: „Ilekroć napotkasz tę szkaradną roślinę, masz ją bezcześcić haniebnie, ona to bowiem wysługuje się kołom do łamania ludzi i szubienicom." Pohańbiłem ją, baesie, pohańbiłem najzelżywiej; nie będziesz tedy grzmocił mnie za posłuszeństwo. — Mówiłem kennip, a nie zennip! — wrzasnął rozwścieczony Jan de Zuursmoel. — Baesie, mówiłeś zennip, a nie kennip — odparł Sowizdrzał. Długo się kłócili. Sowizdrzał przemawiał pokornie, a Jan de Zuursmoel skrzeczał jak orzeł, i wreszcie kennip, zennip, zemp, kemp, kemp, zemp pomieszały mu się, niby jedwabne nitki w skręconym paśmie. A goście, śmiejąc się jak diabli, jedli kotlety po dominikańsku i amoretki inkwizytorskie. Ale Sowizdrzał musiał opuścić Jana de Zuursmoel. XLVIII Nele wciąż się martwiła — i swoimi sprawami, i szaleństwem matki. Sowizdrzał wstąpił w służbę do krawca, który rzekł mu: — Masz tak szyć, abym nic nie widział. Sowizdrzał ukrywszy się w beczce wziął się do szycia. — Nie tegom chciał! — zawołał krawiec. — Wlazłem w beczkę, przeto mnie chyba nie widzisz? — ozwał się Sowizdrzał. — Chodź tu, siądź na stole i szyj tak drobno, żebym nie widział ściegu; uszyj kurtkę na wzór tego wilka. Wilkiem nazywano chłopski spencerek. Sowizdrzał wziął spencerek, pociął go w kawałki i zeszył tak, że przypominał wilczy pysk. Zobaczywszy to krawiec krzyknął: — Cóżeś zrobił, u diabła? — Wilka. — Kpiarzu niegodziwy — powiedział krawiec — mówiłem o wilku, to prawda, ale czy nie wiesz, że wilkiem nazywamy chłopskie spencerki? W jakiś czas potem rzekł majster: — Chłopcze, nim pójdziesz spać, obrzuć nitką rękawy u tego kaftana. Sowizdrzał powiesiwszy kaftan na gwoździu przez całą noc darł nici na strzępy i rzucał nimi w rękawy kaftana. Rano wszedł krawiec. — Nicponiu — powiedział — jakiegoż to znowu spłatałeś mi figla? — Gdzież tu jaki figiel? Przez całą noc obrzucam nicią rękawy, jak mi pan kazał. — A ja dlatego wyrzucam cię na ulicę; zobaczysz, czy wytrzymasz tam długo. XLIX A Nele, jeśli mogła zostawić Katheline pod troskliwą opieką u któregoś z zacnych sąsiadów, wyprawiała się samotnie daleko, bardzo daleko, aż do Antwerpii albo w inne strony, szukając wciąż, wypatrując wciąż przyjaciela swojego Sowizdrzała to nad brzegami Skaldy — w łodziach u flisów, to na drogach pełnych kurzu. Sowizdrzał zaszedłszy do Hamburga w dzień targowy ujrzał wszędzie kupców, a między nimi kilku starych Żydów utrzymujących się z lichwy i tandeciarstwia. Sowizdrzał zapragnął także parać się handlem, a zobaczywszy na ziemi trochę końskiego łajna, zaniósł je na swoją stancję, którą miał w niszy miejskich obwarowań. Wysuszywszy łajno, kupił czerwonego i zielonego jedwabiu, porobił maleńkie woreczki, napełnił je łajnem i każdy zawiązał kokardką, jak gdyby zawierały piżmo. Z deszczułek zbił skrzyneczkę płaską bez wieka — i zawiesiwszy ją sobie u szyi na starych sznurkach, poszedł na targ. Była oczywiście wypełniona woreczkami. Wieczorem, aby je oświetlić, zatknął pośrodku płonący stoczek. Kiedy pytano go, co sprzedaje, odpowiadał tajemniczo: — Powiem, ale gadajmy ciszej. — I cóż to takiego? — pytali nabywcy. — To ziarna prorocze, przysłane prosto z Arabii do Flandrii, a preparowane bardzo sztucznie przez mistrza Abdul Medila z wielkiej familii Mahometa. Niektórzy tedy powiadali między sobą: — To Turczyn. Lecz inni: — Nie Turczyn, ale pielgrzym flamandzki; nie poznajecież po mowie? A mizeraki, obdartusy i łachmaniarze przystępowali do Sowizdrzała mówiąc: — Daj nam kilka proroczych ziarek! — Owszem, ale jak mi dacie kilka florenów — odpowiadał Sowizdrzał. I mizeraki, obdartusy i łachmaniarze odchodzili jak niepyszni mówiąc: — Uciechy tego świata są tylko dla bogaczów. Owe ziarna do sprzedania wkrótce zasłynęły na rynku. Mieszczanie powiadali między sobą: — Chodzi tam jeden Flamand, co ma ziarna prorocze, święcone w Jeruzalem na grobie Pana Naszego Jezusa Chrystusa; ale podobno sprzedawać ich nierad. I wszyscy mieszczanie zbiegli się do Sowizdrzała wołając o ziarna. Ale Sowizdrzał, pragnąc grubego zarobku, odpowiadał, że nie dojrzały jeszcze; a miał na oku dwóch Żydów bogatych, co pałędali się po rynku. — Chciałbym się dowiedzieć — powiadał któryś mieszczanin — co będzie z moim statkiem żeglującym po morzu. — Pożegluje aż do nieba, jeśli fale będą dość wysokie — oznajmił Sowizdrzał. Inny mówił pokazując swoją córkę, miluchną i czerwieniącą się po uszy: — Na pewno będą z niej ludzie, prawda? — Z każdego będą ludzie, bo tak wymaga natura — oświadczył Sowizdrzał, widział bowiem przed chwilą, jak dziewczę wsuwało klucz swojemu kawalerowi; ten zaś, dmąc się z ukontentowania, rzekł do Sowizdrzała: — Panie kupcze, sprzedajże mi jeden woreczek wróżebny, bym wiedział, czy sam zasnę tej nocy. — Napisano — odparł Sowizdrzał — że kto sieje żyto umizgów, zbiera potem rogi. Kawaler żachnął się: — Do kogo pijesz? — Ziarna życzą ci — Sowizdrzał na to — szczęśliwego mariażu i połowicy, która nie ustroiłaby cię w kapelusz Wulkana. Wiesz, co to za nakrycie głowy? — I tonem kaznodziejskim: — Albowiem ta, co na rynku matrymonialnym wypłaca zadatek, oddaje później innym cały towar za darmo. Tedy dziewczę, udając z rozmysłem pewność siebie, zagadnęło: — Czyżbyś widział to wszystko w tych woreczkach proroczych? — Widziałem też tam i klucz — szepnął jej Sowizdrzał. Lecz kawaler i tak odszedł klucz zabrawszy. Nagle Sowizdrzał dostrzegł, jak złodziej odczepił u masarza łokciową kiełbasę i ukrył pod peleryną. Ale kupiec nic nie zauważył. Złodziej rad wielce podszedł do Sowizdrzała i spytał: — Cóż tam sprzedajesz, proroku-puszczyku? — Woreczki, z których się dowiesz, że cię powieszą za zbytni pociąg do kiełbas — objaśnił Sowizdrzał. Usłyszawszy to złodziej czmychnął, a kupiec okradziony krzyczał już: — Trzymaj, łapaj złodzieja! Ale spóźnił się. Dwaj Żydzi bogaci słuchali z nadzwyczajną uwagą pogwarek Sowizdrzała, a potem przystąpili doń i rzekli: — Czym to handlujesz, Flamandzie? — Woreczkami. — A co zobaczyć można dzięki tym ziarnom proroczym? — Przyszłość, tylko possać je trzeba. Żydzi jęli naradzać się między sobą, a starszy rzekł do młodszego: — Może dowiemy się, kiedy nadejdzie nasz Mesjasz; ogromna byłaby to dla nas pociecha. Kupmyż jeden woreczek. Po ile sztuka? — spytali. —- Pięćdziesiąt florenów — oznajmił Sowizdrzał. — Jeśli mi tyle nie dacie, zabierajcie się stąd, i to prędko. Bo i z ptaszka gnój nie fraszka. Widząc u Sowizdrzała taką stanowczość, wyliczyli żądane pieniądze, zabrali jeden woreczek i podążyli tam, gdzie deliberować zwykli, a za moment zgromadziła się już w owym miejscu Żydów hurma, wypenetrowawszy, że jeden ze starców nabył sekret, dzięki któremu dowie się, kiedy przyjdzie Mesjasz, i wszystkim tę nowinę otrąbi. Wiedząc w czym rzecz, zapragnęli possać za darmo wróżebny woreczek; ale najstarszy, imieniem Jehuda, postanowił zrobić to osobiście. — Synowie Izraela — ozwał się trzymając woreczek — chrześcijanie szydzą z nas, wypędzają nas z ludzkiej społeczności, okrzykują łotrami. Filistyni chcieliby nas poniżyć, wdeptując w ziemię; plują nam w twarz, albowiem Bóg zerwał cięciwy łuków naszych i przed oczyma naszymi jarzmem potrząsnął. Długoż jeszcze, o Panie, o Boże Abrahama, Iza- aka i Jakuba, będą spadać na nas nieszczęścia, lubo czekamy dni szczęśliwych i światłości, co mroki rozedrze? Kiedyż, boski Mesjaszu, zstąpisz na ziemię? Kiedyż to chrześcijanie zaczną się chować po jaskiniach i norach, drżąc ze strachu przed tobą, co powstaniesz w glorii wspaniałej, aby ich pokarać? A Żydzi zawołali: — Przybywaj, Mesjaszu! Ssij, Jehudo! Jehuda possał i zakrztusiwszy się krzyknął żałośliwie: — Mówię wam prawdę szczerą, że to tylko gówno, a pielgrzym flamandzki jest łotrem! Wtedy hurma Żydów poskoczywszy ku Jehudzie otwarła woreczek — przekonali się, co zawierał, i wypadli z wściekłością, by na rynku szukać Sowizdrzała, lecz on nie czekał na nich. L Człek jeden z Damme, nie mogąc zapłacić Claesowi za węgiel, podarował mu najlepszy ze swoich sprzętów: była to kusza i strzał do niej tuzin, naostrzonych wybornie. Jakoż Claes, gdy nie miał co robić, strzelał z kuszy; zabił w ten sposób i udusił w garnku niejednego zająca, który nazbyt miłował kapustę. Jadł wtedy łakomie, a Soetkin mówiła patrząc na wyludniony gościniec: — Dylu, mój synu, czyżbyś nie czuł, jak pachną; sosy? Z pewnością jest głodny. I zadumana głęboko, chciała mu zachować część uczty. — Jeśli jest głodny — odpowiadał Claes — to jego wina; niech wróci, a podzieli nasz posiłek. Claes miał gołębie; lubił ogromnie, gdy wokół niego ćwierkały piegże, szczygły, wróble tudzież inne ptaszęta śpiewające a gadatliwe. Strzelał więc z ochotą do jastrzębi i krogulców, pożeraczy ptasiego ludu. Ówóż któregoś dnia, gdy odmierzał węgiel na podwórku, Soetkin wskazała Claesowi wielkiego ptaka szybującego wysoko nad gołębnikiem. Claes wziął kuszę i rzekł: — Niech diabeł pomoże Waszej Krogulczej Mości! I naciągnąwszy kuszę stał na podwórzu śledząc każde poruszenie ptaka, aby go nie chybić. Niebo prószyło jasnością przedwieczorną. Claes mógł dostrzec jedynie czarny punkt. Wysłał strzałę i na podwórko spadł bocian. Claes bardzo się zmartwił; ale Soetkin jeszcze bardziej i wykrzyknęła: — Zły człecze, zabiłeś ptaka bożego! Podniosła bociana, a widząc, że jest ranny jedynie w skrzydło, pobiegła po maść i smarując ranę mówiła: — Bocianie, mój przyjacielu, nieostrożnieś uczynił, ty, którego kochamy, szybując wysoko niby jaki znienawidzony jastrząb. Dlatego bywa, że lud szyje strzałami w niewłaściwą stronę. Bardzoż cię boli twoje biedne skrzydło, bocianie, który znosisz opatrunek cierpliwie, poznałeś bowiem w naszych rękach ręce przyjaciół? Wylizawszy się bocian jadł, czego tylko zapragnął; ale nade wszystko przenosił ryby, które Claes łowił dlań w kanale. Ilekroć ptak boży zoczył nadchodzącego Claesa, otwierał dziób szeroko. Łaził za Claesem jak pies, ale chętniej pozostawał w kuchni, grzejąc sobie pierś przy ogniu, a gdy Soetkin gotowała obiad, poszturchiwał ją dziobem w brzuch, jak gdyby mówiąc: „Nie masz tam czego dla mnie?" I przyjemnie było patrzeć, jak po chałupie kręci się na długich nogach ten poważny wysłannik fortuny. LI Tymczasem powróciły złe dni; Claes smutno pracował w polu sam, gdyż nie było roboty na dwoje. Soetkin siedziała sama w chałupie, przyrządzając na wszelkie sposoby bób — żywili się nim codziennie — by dogodzić apetytowi męża. Śmiała się i śpiewała, aby nie martwił się widząc jej troskę. Bociek stał przy Soetkin, na jednej nodze, trzymając dziób pod skrzydłem. Jakiś konny zajechał przed chałupę; był cały w czerni, chudy jak szczapa i nieopisanie smutny. — Jest tam kto? — zapytał. — Niech Bóg błogosławi Waszą Melancholiczność — ozwała się Soetkin — ale czyż jestem duchem, że widząc mnie pytasz, czy zastałeś kogoś? — Gdzie twój ojciec? — zagadnął przybysz. — Jeśli mój ojciec nazywa się Claes, jest tam w polu; sieje zboże. Obcy odjechał, a Soetkin martwiła się nadal, miała bowiem po raz szósty iść do piekarza i prosić o chleb - na kredyt. Wróciwszy z pustymi rękami, osłupiała: Claes tyumfujący i promienny jechał do domu konno, a czarno ubrany właściciel konia szedł obok trzymając uzdę. W jednej ręce Claes dzierżył z dumą skórzany wór, jak się zdawało, pełen, opierając go na udzie. Zeskoczywszy z konia uściskał nieznajomego, poklepał go wesoło i potrząsając worem zawołał: — Niech żyje mój brat Josse, pustelnik zacny! Niechże Bóg utrzymuje go w radości, tłustości, weselu i zdrowiu! To od Jossego błogosławieństwo, od Jossego dobytek, od Jossego zupy z omastą! Nie skłamał bociek! I położył wór na stole. Na to Soetkin żałośnie: — Mój mężu, nic dziś nie włożymy do gęby, piekarz odmówił mi chleba. — Chleba? — powiedział Claes i otwarłszy worek wysypał zeń złoto, co strugą popłynęło po stole — chleba? Masz tu chleb, masło, mięso, wino i piwo! Szynki, kości ze szpikiem, pasztety z czapli, ortolany, pulardy, kosy, jak u wielkich panów! Piwo w baryłkach i wino w beczkach! Głupcem będzie piekarz, który odmówił nam chleba, boć już nic nigdy u niego nie kupimy. — Skąd to, mój mężu? — spytała Soetkin myśląc, że śni. — Posłuchaj i ciesz się! — odparł Claes. — Katheline, sprzykrzywszy sobie margrabstwo Antwerpii jako miejsce wygnania, udała się pieszo, wiedziona przez Nele, aż do Meyburga. Tam Nele oznajmiła mojemu bratu Josse, że choć pracujemy ciężko, zdarza nam się głodować. Wedle tego, co powiedział mi przed chwilą ten zacny wysłannik — tu Claes wskazał przybysza odzianego w czerń — Josse porzucił świętą religię rzymską i przyjął luterańską herezję. Czarny człek wtrącił: — Ci są heretykami, którzy czczą nadal Wielką Ladacznicą. Albowiem papież jest przeniewiercą i handlarzem rzeczy świętych. — Ach — przeraziła się Soetkin — nie mówcież, mój panie, tak głośno, bo spalą nas wszystkich. — Owóż — ciągnął Olaes — Josse tak powiedział temu zacnemu wysłannikowi: „Skoro zaciągam się pod chorągiew Fryderyka Saskiego i przyprowadzam mu pięćdziesięciu zbrojnych, nie potrzebuję wyruszając na wojnę tylu pieniędzy, które, w razie nieszczęścia, odziedziczyłby jaki opryszek, lancknecht. Przeto — rzekł — zawieź Claesowi, mojemu bratu, tych siedemset florenów złotymi karolusami, pobłogosław go w moim imieniu i zapowiedz, by żył w cnocie i pamiętał o zbawieniu duszy," — Tak — ozwał się nieznajomy — czas już, albowiem Bóg odda każdemu wedle uczynków jego i każdemu wedle zasług wymierzy nagrodę albo karę. — Mości panie — na to Claes — niechże mi będzie wolno, póki to nie nastąpi, weselić się dobrą nowiną; racz pozostać u nas, uraczymy cię wybornymi flakami, mnóstwem karbonad, szyneczką, którą widziałem dopiero co u masarza, jakże pulchną i apetyczną, taką krąglutką, że na jej widok zębiska wylazły mi na stopę z gęby. — Biada! — zawołał przybysz. — Głupcy się weselą, kiedy Bóg spogląda na ich drogi. — E tam, panie wysłanniku — powiedział Claes — nie podjadłbyś sobie z nami? Nie napiłbyś się czego? Na to człek ów: — Nadejdzie czas, gdy wierni będą mogli radować lusze swoje rozkoszami ziemskimi: niech tylko padnie wielki Babilon! Soetkin i Claes uczynili znak krzyża, obcy jął zbierać się do odjazdu. Claes rzekł tedy; — Skoroś umyślił odjechać nie przyjąwszy gościny, dajże ode mnie bratu mojemu, Josse, pocałunek pokoju i czuwaj nad nim w bitwie. — Uczynię to. I odjechał, a Soetkin pobiegła po zakupy, aby uczcić fortunne zdarzenie. Owego dnia bocian dostał na wieczerzę dwie płotki i łeb kabliona. Niebawem dowiedziało się całe Damme, że Claes, ubogi, stał się dzięki hojności swojego brata, Josse, Claesem bogatym, a ksiądz dziekan głosił, iż Katheline rzuciła niechybnie urok na Jossego, albowiem Claes, otrzymawszy na pewno furę złota, nie sprawił Najświętszej Pannie i najlichszej sukienczyny. Claes i Soetkin byli szczęśliwi: Claes pracował w polu albo sprzedawał węgiel, a Soetkin krzątała się dzielnie koło gospodarstwa. Ale wciąż się trapiła i wciąż wyglądała na drogę wypatrując oczy za synem swoim, Sowizdrzałem. I wszyscy troje smakowali w szczęściu, które zesłał im Bóg, czekając na to, co mieli zgotować im ludzie. LII Tegoż dnia cesarz Karol otrzymał z Anglii epistołę, w której syn pisał mu tak: Panie Ojcze, Źle mi, bo muszę przemieszkiwać w kraju, gdzie przeklęci heretycy roją się jak pchły, liszki albo szarańcza. Nie starczyłoby ognia i miecza, aby uwolnić od tego robactwa pień życiodajny, jakim jest Kościół święty, matka nasza. I jakby nie dość mi było tego ambarasu, to jeszcze na dodatek Angielczycy nie uznają we mnie króla, a jedynie małżonka swojej królowej nie mającego bez niej żadnych praw do rządzenia. Dworują sobie ze mnie powiadając w ohydnych pamfletach (nie znajdziesz autora ani drukarni), że papież mi płaci, abym skazując bezbożnych na stos i szubienicą, siał nieład i budził ferment w królestwie; a kiedy chcę ściągnąć z nich szybko jaką kontrybucję, albowiem, złośliwością powodowani, zostawiają mnie częstokroć bez pieniędzy, odpowiadają w obmierzłych paszkwilach, żem winien zwrócić się o nie wprost do Szatana, dla którego pracuję korzyści. Członkowie Parlamentu przepraszają lub jeżą się, bym ich nie ugryzł — ale nic nie dają. A mury Londynu są oblepione karykaturami, gdzie wyobrażają mnie jako parycyda, gotowego zadźgać Waszą Cesarską Mość, aby wziąć po Nim sukcesję. Ale wiadomo Ci, Panie Ojcze, że choć żywię uprawnione ambicje i nadzieje, życzę Waszej Cesarskiej Mości długiego i szczęśliwego panowania. Rozpowszechniają także w stolicy rycinę sztychowaną na miedzi, nazbyt ,już misternie, gdziem wyobrażony następująco: gram na klawesynie za pośrednictwem łap kocich; koty zamknięte są w pudle instrumentu, ogony ich wystają przez okrągłe otwory, gdzie umocowano je żelaznymi sztabkami. Człowiek jakiś, to niby ja, przyżega te ogony rozpalonym żelazem, na skutek czego koty walą łapami w klawisze, miaucząc wściekle. Wyobrażono mnie tak szkaradnym, że patrzyć na siebie nie mogę. I jeszcze na domiar się śmieję. A wiesz, Panie Ojcze, że nigdy nie pozwalam sobie na tę świecką radość. Owszem, to prawda, próbowałem rozerwać się zmuszając te koty do miauczenia, alem nie śmiał się wcale. W swoim języku, języku rebeliantów, zarzucają mi, żem wykoncypowawszy ten klawesyn popełnił okrucieństwo — a przecie zwierzęta nie mają duszy, każda więc osoba, w szczególności zaś królewska, może ku rozrywce zabawiać się nimi, choćby nawet od tego zdychały. Ale ci Angielczycy tak się głupio w zwierzętach lubują, iż traktują je lepiej niźli służbę; stajnie i psiarnie to u nich pałace, a niektórzy magnaci sypiają wespół ze swoim koniem, na tej samej ściółce. Na domiar szlachetna moja królewska małżonka jest bezpłodna; powiadają — i krwawa to dla mnie zelżywość — że to moja wina, a nie tej pani, skądinąd zazdrosnej, nieokrzesanej i chutliwej nad wszelkie wyobrażenie. Panie Ojcze, błagam co dzień Boga, żeby w miłosierdziu swoim dał mi jakiś inny tron, choćby turecki, dopóki nie obejmę tego, na który mnie wzywa godność moja, jako syna Waszej przesławnej i odnoszącej wszędzie zwycięstwa Cesarskiej Mości. Podpisano: Fil Cesarz odpowiedział takim oto listem: Panie Synu, Wielkie są utrapienia Twoje, to prawda, ale staraj się znosić je cierpliwie, póki nie otrzymasz świetniej-szej korony. Oznajmiłem już najbliższym, żem postanowił opuścić Niderlandy jako też inne moje włości, zdając sobie sprawę, iż coraz bardziej cierpiący na podagrę i coraz starszy nie zdołam odeprzeć skutecznie Henryka II Francuskiego, albowiem Fortuna sprzyja młodzi. Pomyśl też, iż jako król angielski trzymasz w szachu Francję, wroga naszego. Doznałem szkaradnej porażki pod Metzem, utraciwszy czterdzieści tysięcy żołnierza. Musiałem uciekać przed elektorem saskim. Jeśli Bóg nagłym jakimś zrządzeniem, łaskawością i dobrą wolą nie przywróci mi dawnej siły, będę musiał, Panie Synu, zrzec się królestw moich przekazując je Tobie. Bądźże tedy cierpliwy, a tymczasem spełniaj gorliwie swój obowiązek walcząc z heretykami — i nie szczędząc nikogo: ani mężczyzn, ani kobiet, ani dzieci, albowiem ku niemałej boleści mojej doniesiono mi, że Pani Królowa częstokroć ułaskawiać ich raczy. Twój kochający ojciec Podpisano: Karol LIII Wędrując tak długo, że pokaleczył sobie nogi do krwi, Sowizdrzał spotkał w biskupstwie mogunckim wóz naładowany pielgrzymami, którym zajechał aż do Rzymu. Stanął więc w owym mieście, a zszedłszy z wozu zoczył na progu austerii miluchną szynkareczkę, co uśmiechnęła się, gdy spojrzał na nią. Wyciągnąwszy dobrą wróżbę z tej wesołości rzekł: — Nie dałabyś, gosposiu, przytułku pielgrzymowi pielgrzymującemu, albowiem przybywszy w porę, porodzę odpuszczenie grzechów moich. — Dajemy stancję każdemu, kto płaci. — Mam w sakiewce sto dukatów —. zełgał Sowizdrzał, gdyż miał tam tylko jeden — i chciałbym przepuścić wespół z tobą dukata pierwszego, pijąc butelkę starego rzymskiego wina. — Wino w świętym mieście mamy tanie — odrzekła. — Wejdź i wypij za solda. Pili razem tak długo i wysuszyli gruchając tyle flasz, iż karczmarka musiała zlecić słudze, by podawała trunki klientom, sama zaś ukryła się z Sowizdrzałem w salce bocznej, wykładanej marmurem i chłodnej, niby zimą. Opierając głowę o jego ramię spytała, kim jest. Sowizdrzał oznajmił: — Jestem imć pan de Geeland, hrabia de Gavergeëten, baron de Tuchtendeel, i mam w Damme, gdziem się urodził, dwadzieścia pięć morgów księżycowego światła. — A cóż to za ziemia? — spytała ciągnąc z pucharka Sowizdrzałowego. — To ziemia, którą się zasiewa ziarnem ułudy, niedorzecznych rojeń i niespełnionych obietnic. Ale ty, miła karczmareczko, nie urodziłaś się przy świetle księżyca, bo płeć masz bursztynową, a oczy lśniące niby perły. Ciemnawe złoto włosów twoich to kolor słońca; Wenus niezazdrosna obdarzyła cię pulchnymi ramionami, piersią roztańczoną, toczoną ręką i delikatnymi dłońmi. Zjemy dziś we dwoje wieczerzę, co? — Piękny flamandzki pielgrzymie — zagadnęła — po coś tu przybył? — Żeby pogadać z papieżem. — O Jezu! — zdumiała się składając ręce. — Pogadać z papieżem! Urodziłam się tutaj, alem nigdy tego nie dokazała. — A ja dokażę. — Ale — spytała — czy wiesz, gdzie go spotkać, jak wygląda, jakie są jego zwyczaje i tryb życia? — Słyszałem w drodze, że na imię mu Juliusz III, że rypała z niego, człek rozpustny, wesoły i rozwiązły, a w gębie cięty. Gada gładko. Słyszałem też, jakoby powziął przyjaźń osobliwą do półbłazna, żebraka czarnego, niechlujnego i nieokrzesanego, co prosił o jałmużnę chodząc z małpą; owóż zasiadłszy na papieskim tronie zrobił go kardynałem i choruje z utrapienia, jeśli nie zobaczy go bodaj dzień jeden. — Napij się jeszcze i mów ciszej — rzekła. — Słyszałem też — ciągnął Sowizdrzał — jakoby zaklął jak żołdak: „Al dispetto di Dio, potta di Dio!", nie znalazłszy kiedyś pawia na zimno, którego kazał sobie zostawić na wieczerzę. I powiedział tak: „Ja, wikary boży, mam prawo kląć z powodu pawia, bo mój pan rozzłościł się raz o jabłko!" Jak widzisz, pieszczotko, znam papieża i wiem, co to za jeden. — Tak, tak, ale nie rozgaduj innym. A że nie zobaczysz go, za to ręczę. — Pogadam z nim. — Jeśli tego dokażesz, dam ci sto florenów. — Już je mam w trzosiku! Nazajutrz, choć go nogi bolały, wybiegł na miasto i dowiedział się, że papież będzie dnia tego odprawiał mszę u Świętego Jana Laterańskiego. Sowizdrzał udał się tam, stanął tak, by papież mógł go widzieć, i za każdym razem, gdy Ojciec święty podnosił do góry kielich czy hostię, Dyl odwracał się tyłem do ołtarza. Służył do mszy papieskiej kardynał o gębie smagłej, złośliwego wejrzenia i przysadzisty. Cały czas na ramieniu siedziała mu małpa, a komunię dawał ludowi czyniąc najróżniejsze gesty wszeteczne. Szepnął papieżowi o zachowaniu Sowizdrzała, toteż Ojciec święty wysłał po mszy czterech żołdaków na schwał, jakich widujemy w krajach wojowniczych, aby pojmali pielgrzyma. — Jakiej jesteś wiary? — spytał papież. — Tej samej, Ojcze Przenajświętszy, co i moja gospodyni — odrzekł Sowizdrzał. Papież kazał sprowadzić karczmarkę. — W co wierzysz? — zagadnął. — W to samo, co Wasza Świątobliwość — odparła. — I ja też — przydał Sowizdrzał. Papież spytał, czemu odwracał się tyłem do Przenajświętszego Sakramentu. — Bom sądził, żem nie godzien patrzyć na niego — objaśnił Sowizdrzał. — Pielgrzymem jesteś? — zagadnął papież. — Tak, przyszedłem z Flandrii, aby prosić o grzechów odpuszczenie. Papież pobłogosławił go i Sowizdrzał odszedł razem z karczmarką, która wyliczyła mu sto florenów. Z tym miluchnym ciężarem opuścił Rzym i podążył do flamandzkich krajów. Ale musiał wprzódy zapłacić siedem dukatów za odpust wypisany na pergaminie. LIV W tymże czasie dwaj bracia premonstranci przybyli do Damme, aby handlować odpustami. Mieli na sobie, oprócz habitu swojego zgromadzenia, piękną koszulę przybraną koronkami. Stojąc na progu kościoła w dzień pogodny, a jeśli lato — w kruchcie, otrąbiali swoją taryfę: za sześć groszy miedzianych, za grosz srebrny, za pół funta paryskiego, za siedem, za dwanaście florenów albo karolusów oferowali dwieście, trzysta, czterysta lat odpustu; stosownie do ceny można było otrzymać odpust połowiczny albo zupełny, całkowite odpuszczenie najokropniejszych zbrodni — nawet i takiej, jeśli komu kiedy przyszła ochota zgwałcić Najświętszą Panienkę. Ale za tę zbrodnię buliło się florenów siedemnaście. Klientowi, który zapłacił, wręczali skrawek pergaminu, gdzie była wypisana liczba lat odpustu. Poniżej czytało się takie słowa: Jeżeli nie chcesz lat tysiące Smażyć się w czyśćcu lub gotować, Jeżeli nie chcesz gorzeć w piekle Przez wieczność całą, Kupuj odpusty, łaski, indulty — Kosztują tanio, A Bóg ci twój grosz odda. Zbiegali się zewsząd kupujący, robili po mil dziesięć. Jeden z poczciwych zakonników wygłaszał często kazania do ludu; gębę miał kwitnącą, dźwigał bez fatygi trzy podbródki i bandzioch. „Nieszczęsny! — powiadał wpatrując się bacznie w któregoś z wiernych — nieszczęsny! Otoś już w piekle! Ogień pali cię okrutnie, albowiem gotują cię w kotle pełnym oliwy, gdzie przyrządzają olie-koekjes dla Astarte; jesteś tylko kiełbaską na patelni Lucyfera, pieczenią na brytfannie Guilguirotha, głównego diabła; jako że najsampierw ćwiartują cię w kawałki. Popatrz na tego zatwardziałego grzesznika, który wzgardził odpustami; spójrz na tę misę pulpetów; on to, jego ciało bezbożne, cielsko potępione, zostały zeń jeno kuleczki. I jaki sos! Siarka, smoła i dziegieć! I tak tych wszystkich grzeszników zjadają, aby wciąż odradzali się do ponownej boleści. I tam zaprawdę jest płacz i zgrzytanie zębów. Ulituj się, Boże miłosierny! Tak, otoś w piekle, nieszczęsny potępieńcze, i cierpisz te wszystkie katusze. Gdy ktoś da za ciebie denara, czujesz raptem ulgę w ręce prawej; gdy dorzuci jeszcze pół, obie ręce wydobyłeś z ognia. Ale co z resztą ciała? Ktoś dał florena, i oto spada rosa indultu. O chłodzie rozkoszny! I przez dziesięć dni, sto dni, tysiąc lat, stosownie do zapłaty, nie jesteś ani pieczenia, ani elie-koekiem, ani pulpetem! A jeśli nie tyczy się to ciebie, grzeszniku, czyż nie ma w tajemnych czeluściach ognia biednych dusz twoich krewniaków, małżonki umiłowanej albo jakiego miluchnego dziewczęcia, z którym grzeszyłeś ochotnie?" To rzekłszy mnich trącał łokciem towarzysza, co stał obok dzierżąc tacę srebrną. Wtedy braciszek spuszczając oczy potrząsał z namaszczeniem tacą i w ten sposób wabił pieniądze. „Nie masz aby — ciągnął mnich — w tym okropnym ogniu syna, córki albo jakiego umiłowanego dzieciątka? Lamentują, płaczą, wołają cię. Pozostaniesz głuchy na te głosy żałośliwe? Nie potrafisz; twoje serce lodowe roztaje, ale będzie cię to kosztować karolusa. I spójrz: karolus brzęknął o ten metal podły... (tu braciszek znowu potrząsał tacą) w ogniu robi się dziura i biedna dusza unosi się, wyfruwa którymś wulkanem. I oto wydostała się na świeże, wolne powietrze! Gdzież się podziały męki w płomieniach? Morze tuż, tuż, zanurza się w nim, pływa na plecach, na brzuchu, kołysze się z falą lub nurkuje. Posłuchaj, jak krzyczy z radości, spójrz, jak igra na fali. Aniołowie radują się spoglądając na nią. Oczekują jej. Lecz ona chce bawić się jeszcze, zapragnęła odmienić się w rybę. Nie wie, że tam u góry są kąpiele najsłodsze, wonne, gdzie pływają kawałki cukru bielutkiego i zimnego jak lód. Wynurza się rekin, ale ona się go nie boi. Siada na jego grzbiecie, lecz on tego nie czuje; chce pojechać na nim w morskie głębiny. Pokłoni się tam aniołom wodnym, którzy z koralowych kociołków jedzą waterzoey i świeżutkie ostrygi na talerzach z perłowej macicy. I jakże ją tam serdecznie przyjmują, jak fetują i pieszczą; lecz aniołowie z góry wciąż ją przyzywają. W końcu widzisz, jak pokrzepiona i szczęśliwa wzbija się nucąc niby skowronek ku błękitom, aż do najwyższego nieba, gdzie Bóg tronuje w glorii swojej! Spotyka tu swoich wszystkich ziemskich przyjaciół i krewnych, okrom tych, co wzgardziwszy odpustami i Kościołem świętym, matką naszą, płoną na dnie czeluści piekielnych. I tak zawsze, zawsze, zawsze, po wieki wieków, pośród wszechpiekącej wieczności! Lecz inna dusza jest blisko Boga, chłodzi się w słodkiej kąpiołce i chrupie cukier lodowaty. Kupujcie indulty, bracia moi! Mamy za kruzady, za floreny złote i za suwereny angielskie! Lecz i koprowiną nie gardzimy! Kupujcie, kupujcie, bo to kram święty! Każdy coś tu znajdzie, bogaty i biedny, ale — straszne to nieszczęście, bracia najmilsi — kredytu dawać nie możemy, albowiem kupować nie płacąc gotowizną to ciężki grzech w oczach Pana." Zakonnik milczący potrząsał tacą. Floreny, kruzady, dukaty, grosze srebrne, soldy i denary sypały się ostro niby grad. Claes, będąc teraz bogatym, zapłacił florena za dziesięć tysięcy lat odpustu. Mnisi wetknęli mu skrawek pergaminu. Przekonawszy się niebawem, że w Damme pozostało już tylko trochę łachudrów, których na indulty nie stać, obaj mnisi podążyli do Heyst. LV Odziany w suknie pielgrzymie, dokładnie wyczyszczony z grzechów, Sowizdrzał opuścił Rzym, a idąc wciąż prosto przed siebie zawędrował do Bambergu, gdzie najlepsze jarzyny pod słońcem. Wstąpił do oberży, a wesoła karczmarka rzekła mu: — Zjecie zapewne, paniczu, jeśli macie pieniądze. — Tak; a za ile zjeść można? Na to karczmarka: — Przy stole szlacheckim jada się za sześć florenów, przy stole mieszczańskim — za cztery, a przy stole rodzinnym — za dwa. — Im drożej, tym korzystniej dla mnie — odrzekł Sowizdrzał. Zasiadł tedy przy stole szlacheckim. A gdy napchał się porządnie, gdy swój obiad zrosił winem reńskim, powiedział do karczmarki: — Kumo, podjadłem jak należy za sześć florenów, dajże mi je. A karczmarka na to: — Dworujesz sobie ze mnie? Płać, coś winien! — Baesino miluchna! nie wyglądasz na złą dłużniczkę; przeciwnie, widzę w tobie tyle rzetelności, uczciwości i miłości bliźniego, że zapłacisz mi bodaj osiemnaście florenów, a nie sześć, któreś winna. O, jakież ty masz śliczne oczy! Poraziły mnie jak słońce, dur miłosny wybujał we mnie wyżej, niźli perz w zaniedbanym ogródku. Na to karczmarka: — Durzyć się nie będę, a twój perz mam gdzieś; płać i wynoś się. — Wynieść się i nigdy już cię nie ujrzeć! Wolałbym zaraz paść trupem! Baesino, słodka baesino, nie zwykłem jadać za sześć florenów, ja, biedny powsinoga wędrujący borem, lasem; nażarłem się, zaraz wywieszę język niby pies na słońcu; racz mi zapłacić, uczciwiem zarobił tych sześć florenów, ciężko pracując szczękami; daj mi je, a wypieszczę cię, wycałuję, wyściskam z wielkim zapałem, jakim przejmuje wdzięczność: dwudziestu siedmiu kochanków razem nie ukontentowałoby cię tak skutecznie. — Za te floreny? — spytała. — Chciałażbyś, abym jadł za darmo? — Nie — odrzekła broniąc się jego natarczywości. — Ach! — westchnął goniąc ją — twoja płeć jest jak śmietanka, włosy jak bażant uzłocony na rożnie, wargi jak wiśnie! Jestże apetyczniejsza od ciebie? — I ty, szkaradniku bezczelny — rzekła z uśmiechem — dopominasz się jeszcze o sześć florenów? Bądź kontent, żem cię nakarmiła za darmo. — Gdybyś wiedziała, ile mi się jeszcze zmieści! — Wynoś się, póki mój mąż nie wróci! — Będę łagodnym wierzycielem, daj mi tylko florena, bym mógł się napić po drodze, — Masz, obrzydliwcze! I dała mu go. — A pozwolisz mi wrócić? — spytał Sowizdrzał. — Pójdziesz sobie czy nie? — Pójść mógłbym tylko w twoje ramiona, luba pieszczotko, odejść to co innego: to nie ujrzeć więcej twoich ślicznych oczu. Jeśli zatrzymać mnie raczysz, będę jadł co dzień tylko za florena. — Nie ma tu gdzie kija? — rzekła. — Weź mój! Roześmiała się; lecz musiał odejść. LVI Podówczas Jagnuszek Poczciwiec osiedlił się znowu w Damme; w leodyjskim kraju pieniła się herezja, niespokojnie tam było. Małżonka podążyła za nim ochotnie, albowiem leodyjczycy, urodzeni kpiarze, natrząsali się z Jagnuszkowej dobroduszności. Jagnuszek zachodził często do Claesa, który znów, jako człek teraz majętny, nawiedzał tawernę zwaną „Blauwe-Torre", gdzie wybrał był stół dla siebie i swoich kompanów. Przy sąsiednim stole siadywał pociągając skąpo z półkwarcia niejaki Josse Grypstuiver, starszy gildii kupców rybnych: był to sknera, kutwa, żywiący się wędzonym śledziem i bardziej miłujący grosiwo niźli zbawienie duszy. Claes nosił w torbie skrawek pergaminu, na którym zapisano jego dziesięć tysięcy lat odpustu. Jednego dnia siedział pod „Blauwe-Torre" w kompanii Jagnuszka Poczciwca, Jana van Roosebeke i Mathysa van Assche — a był tam i Josse Grypstuiver. Claes pił za trzech; Jan van Roosebeke rzekł mu tedy: — To grzech tyle chlać! Claes na to: — Za jeden kufel zbyteczny przypiekają tylko pół dnia. A ja mam w torbie dziesięć tysięcy lat odpustu. Kto chce lat sto, aby bez bojaźni mógł lać piwsko do brzucha? Zakrzyknęli wszyscy: — Po ile sprzedajesz? — Kwarta za setkę, ale za muske conyn daję sto pięćdziesiąt. (Muske conyn to porcja królika.) Ten i ów z pijących postawił Claesowi kufel piwa, inny znów — szynkę, a Claes odcinał dla każdego cieniutki paseczek pergaminu. Ale nie Claes jadł i pił za cenę odpustów, lecz Jagnuszek Poczciwiec — a żarł i chlał tyle, że pęczniał w oczach; Claes tymczasem kręcił się po tawernie sprzedając swój towar. Grypstuiver obrócił ku niemu skwaszony pysk: — Miałbyś na dziesięć dni? — Nie, bo jakże mi wyciąć takie niepokaźne kawalątko? Wszyscy się roześmieli, a Grypstuiver przełknął złość. I Claes podążył do chałupy, a Jagnuszek szedł za nim zataczając się, jakby nogi miał z waty. LVII Z końcem trzeciego roku wygnania Katheline wróciła do Damme i domu swojego. Szaleństwo jednak nie minęło i wciąż powiadała: „Ogień na głowie, dusza kołacze, wydłub dziurę, żeby wyjść mogła!" I jak dawniej uciekała zawsze widząc krowy czy barany. A siadłszy na ławie, pod lipami, za chałupą, potrząsała głową i nie poznawała ludzi z Damme, co przechodzili mówiąc: „Widzicie? Głupia." A tymczasem Sowizdrzał, wędrując drogami i dróżkami, wyszedł na gościniec i tutaj zobaczył osła w uprzęży skórzanej nabijanej mosiężnymi ćwieczkami. Łeb zwierzęcia ustrojono kutasikami i wisiorkami z czerwonej włóczki. Kilka starych bab, stłoczonych wokół osiołka, skrzeczało chóralnie: — Nikomu nie wolno wziąć tego bydlęcia, albowiem to biegus ohydny wielkiego czarownika, barona de Rais, spalonego żywcem za to, że ośmioro dzieci zabił diabłu na ofiarę. — Kumy, drapnął tak prędko, że nikt nie zdołał go schwytać. Diabeł wlazł w niego i opiekuje się nim. — Boć, gdy zmęczony zatrzymał się na drodze, pachołkowie gminni próbowali go pojmać, lecz on ryczał i wierzgał tak okrutnie, że zbliżyć się nie śmieli. — I to nie osioł ryczał, ale diabeł. — Tak to pozwolono mu skubać oset i nie wytoczono mu procesu ani też nie spalono żywcem jako czarodzieja. — Tchórze ci mężczyźni, oj, tchórze! A chociaż gardłowały jak najęte, brały nogi za pas, gdy osioł zastrzygł uszami lub też omiótł sobie ogonem boki; pierzchały z wrzaskiem i po chwili wracały poskrzekując i ujadając cieniutko. Ów manewr powtarzał się przy każdym oślim ruchu. Sowizdrzał śmiał się patrząc na nie. — Ach! — rzekł — ciekawość niepomiarkowana i wieczne gadanie płyną niby rzeka z babskiej gęby, zwłaszcza jeśli baba jest w leciech, bo u młódki to rzadsze: przeszkadzają jej w tym różne miłosne zatrudnienia. Potem patrząc na bidecika: — Ten rumak czarodziejski — rzekł — jest szybki i na pewno nie podrzuca w biegu. Będę na nim jeździł albo go sprzedam. I nic nie mówiąc przyniósł miarkę owsa, nakarmił bydlątko, skoczył mu zręcznie na grzbiet i ściągając uzdę obrócił się na północ, południe, wschód i zachód i z dala pobłogosławił wiedźmy. One zaś, mdlejąc ze strachu, klękły i tegoż dnia rozeszła się wieść, iż pod wieczór anioł w pilśniowej czapeczce z bażancim piórem zjawił się, pobłogosławił je wszystkie i zabrał czarodziejskiego osła — a było to szczególne wyróżnienie od Boga. Sowizdrzał jechał na ośle między tłustymi łąkami, gdzie harcowały nie spętane konie, a krowy i jałówki przeżuwały grzejąc się leniwie w promieniach słonecznych. I nazwał go Jef. Osioł zatrzymał się wesół bardzo i jął skubać na obiad osty. Czasami jednak drżał na całym ciele i bił się ogonem po bokach odganiając żarłoczne gzy, co także chciały zjeść obiad, ale mięsny. Sowizdrzał był smętny, ponieważ kiszki grały mu marsza. I powiadał do osła: — Byłbyś, mości bidecie, bardzo szczęśliwy, gdybyś mógł tylko jadać tłuste osty, jak to właśnie czynisz, i gdyby nikt nie zakłócał spokojności twojej przypominając ci, żeś jest śmiertelny, to znaczy urodzony po to, by cierpieć wszelakie paskudztwa. Tak samo jak i ty — ciągnął zaciskając kolana — człek w Świętym Pantoflu ma swojego gza, a jest nim pan Luter; a i Jego Cesarska Mość Karol ma także gza swojego: to imć Fan Franciszek I, król, co ma nos bardzo długi, ale jeszcze dłuższy miecz. Tedy wolno i mnie, biedakowi tułającemu się jako Żyd jaki, mieć, mości bidecie, gza swojego. Boże miły! Wszystkie moje kieszenie dziurawe, a każdą dziurą wymykają się na rozbędę śliczne moje floreny, dukaty, daldery, uciekają niby legion myszy przed paszczą kota. Nie wiem, dlaczego pieniądze nie kwapią się do mnie, chociaż chciałbym mieć ich mnóstwo. Fortuna widać nie jest, jak mówią, kobietą, gdyż lubi tylko brudnych sknerów, którzy w kufrach i kasach zamykają tę wietrznicę na dwadzieścia spustów i nigdy nie dozwalają jej wytknąć przez kraty choćby czubeczka złotego noska. Oto giez, co mnie gryzie i drażni, i łaskocze nie pobudzając do śmiechu. Nie słuchasz, mości bidecie, myślisz tylko o tym, żeby się napaść. O żarłoku napełniający bandzioch, uszy twoje są głuche na skargę czyjegoś pustego żołądka! Słuchaj, rozkazuję! I spuścił mu tęgie lanie. Osioł rozryczał się. — No to jedźmy, skoroś zaśpiewał. Lecz osioł jakby wrósł w ziemię: postanowił zapewne zjeść wszystkie osty rosnące przy drodze. I spisywał się gracko. Widząc to Sowizdrzał zszedł na ziemię, naciął garść ostów, wsiadł na kłapoucha i przystawiwszy mu bukiet ów do pyska powiódł go za nos aż do włości landgrafa heskiego. — Mości bidecie — mówił po drodze — biegniesz za moim bukietem ostów, choć to kęs lichy, a zostawiasz za sobą całą drogę pełną tego smakowitego zielska. Tak postępują wszyscy ludzie: jedni wąchając bukiet sławy, który Fortuna podtyka im pod nos, drudzy — bukiet miłości. U kresu drogi spostrzegają jak i ty, że to, za czym gonili, jest fraszką i że zostawili za sobą coś ważnego: zdrowie, pracę, odpoczynek i domowe wygody. Tak z osłem gawędząc Sowizdrzał zajechał przed zamek landgrafa. Dwaj kapitanowie arkebuźników grali w kości na schodach. Jeden z nich, olbrzym rudy, spojrzał na Sowizdrzała, co siedział skromnie na Jefie obserwując grę. — Czego chcesz, wygłodniała facjato pielgrzymia? — zagadnął. — Jestem wygłodniały, to prawda, ale pielgrzymuję po niewoli. — Skoroś głodny — odparł kapitan — zeżryj stryczek, co dynda niedaleko na szubienicy przeznaczonej dla włóczęgów. — Mości panie kapitanie, gdybyś mi dał ten cudny sznur złoty, który masz na kapeluszu, uwiesiłbym się zębami na tłustej szynce dyndającej nie opodal u pasztetnika. — Skąd przybywasz? — spytał kapitan. — Z Flandrii. — Czego chcesz? — Pokazać jego landgrafskiej mości swoją sztukę malowania. — Skoroś jest malarzem flamandzkim, wejdź, a zaprowadzę cię przed pańskie oblicze. Stanąwszy przed landgrafem Sowizdrzał skłonił mu się trzy albo i więcej razy. — Niech mi Wasza Wysokość wybaczy — powiedział — że w zuchwalstwie swoim ośmielam się złożyć u szlachetnych stóp Waszej Miłości malowidło, którem wykonał dla niego. Miałem honor sporządzić wizerunek Najświętszej Panny w szatach cesarskich. Malowidło to — ciągnął — spodoba się zapewne Jego Wysokości, w tym zaś przypadku dołożyłbym najpilniejszych starań, aby wznieść się na fotel ze szkarłatnego aksamitu, gdzie za życia przesiadywał nieodżałowany malarz Waszej Miłości. Pan landgraf przypatrzył się obrazowi; był piękny. — Mianuję cię — rzekł — naszym malarzem; siadaj w tym fotelu. I ucałował go radośnie w oba policzki; Sowizdrzał siadł. — Dawnom nie widział takiego oberwańca — rzekł pan landgraf obrzuciwszy go spojrzeniem. Sowizdrzał na to: — Jakże ma być inaczej, Wasza Wysokość? Jef, mój osioł, jadał na obiad osty, ale ja od trzech dni żyję tylko nędzą i zapachem nadziei. — Zaraz dostaniesz na wieczerzę najlepsze mięsiwa — odpowiedział landgraf — ale gdzie twój osioł? Sowizdrzał na to: — Zostawiłem go na rynku, naprzeciw pałacu Waszej Miłości; byłbym bardzo rad, gdyby Jef przenocował w stajence, miał podściółkę i paszę. Pan landgraf posłał zaraz pazia nakazawszy mu, aby o Sowizdrzałowego osła miał wielkie staranie. Wkrótce nadeszła pora wieczerzy — wspaniałą wydano ucztę. Mięsiwa dymiły, wino lało się strumieniami w gardziele. Sowizdrzał poczerwieniał jak piwonia, a pan landgraf też; Sowizdrzał weselił się, lecz pan landgraf nad czymś dumał. — Malarzu mój — ozwał się nagle — będziesz musiał mnie sportretować, bo wielka to pociecha dla książęcia śmiertelnego przekazać swoją fizys potomności. — Wielmożny Panie Landgrafie — odparł Sowizdrzał — twoja przyjemność jest dla mnie rozkazem, wydaje mi się jednak, mnie, nędznemu, że Wasza Dostojność nie zazna wielkiej pociechy w przyszłych stuleciach. Trzeba, żeby na tym konterfekcie towarzyszyła Waszej Miłości szlachetna małżonka, pani landgrafinia, damy dworu i panowie szlachta jako też najdzielniejsi kapitanowie i oficerowie, pomiędzy którymi Dostojni Państwo jaśnieć będziecie niby słońc dwoje pośród latarni. — Racja, mój malarzu — odrzekł landgraf — a ileż będę musiał zapłacić za pracę tak wielką? — Sto florenów z góry, a jak nie, to inaczej. — Płacę z góry — zgodził się pan landgraf. — Panie wspaniałomyślny — rzekł Sowizdrzał — napełniłeś lampę oliwą, zapłonie ku twojej chwale. Nazajutrz poprosił, aby pan landgraf kazał przedefilować tym wszystkim, których należy uhonorować portretowaniem. Stawił się tedy książę na Luneburgu, dowódca lancknechtów, którzy byli w służbach landgrafa. Grubas ów z trudnością pchał przed sobą bandzioch wyładowany mięsiwem. Podszedłszy do Sowizdrzała szepnął mu na ucho: — Jeśli na konterfekcie nie odejmiesz mi połowy sadła, każę cię powiesić moim żołnierzom. I poszedł dalej. Stawiła się po nim dama znamienita, garbata, o piersiach obwisłych i płaskich niby dwa miecze sprawiedliwości. — Panie malarzu — ozwała się — jeśli nie odejmiesz mi garbu, nie podwoisz go, a podwojonego na front nie przeniesiesz, każę cię poćwiartować jako truciciela. I poszła dalej. Stawiła się dwórka jasnowłosa, jędrna i miluchna — lecz brakowało jej trzech zębów pod górną wargą. — Panie malarzu — oznajmiła — jeśli nie wymalujesz mnie uśmiechniętej, pokazującej trzydzieści dwa zęby, każę mojemu galantowi, aby poszatkował cię na drobne kawałki. Spójrz, to on! I wskazawszy kapitana arkebuźników, co grywał w kości na schodach, poszła dalej. Długa to była procesja; wreszcie Sowizdrzał został sam z panem landgrafem. — Jeśli — rzekł pan landgraf — nieszczęściem dla siebie, nie odrobisz jak najdokładniej wszystkich tych fizjonomii, każę, aby ucięto ci łeb niby kurczakowi. „Ścięty — pomyślał Sowizdrzał — poćwiartowany, rozszatkowany na drobne kawałki, a przynajmniej powieszony... to już wolę nie portretować nikogo. Już ja znajdę fortel." — Gdzie jest — zwrócił się do landgrafa — sala, którą mam przyozdobić tymi wizerunkami? — Chodź za mną — rzekł landgraf. I wskazując mu przestronną komnatę o murach nagich oznajmił: — To tu. — Byłbym rad — rzekł Sowizdrzał — gdyby te ściany zawieszono w całości kotarami, aby malowidła moje uchronić od kurzu i łajenek muszych. Ody rozwieszono kotary, Sowizdrzał zażądał trzech pomocników, którzy, jak powiadał, przygotowaliby mu farbę. Okrągły miesiąc Sowizdrzał i pomocnicy jedli i pili niepomiernie, wciąż wołając o delikatne mięsiwa i stare wina. Landgraf czuwał osobiście nad wszystkim. Trzydziestego pierwszego dnia wsunął jednak nos do komnaty, choć Sowizdrzał zakazał mu się tam pojawiać. — No i cóż, mój Dylu? Gdzież te portrety? — Daleko jeszcze. — A nie można by ich zobaczyć? — Jeszcze nie. Trzydziestego szóstego dnia znowu nos wetknął: — No i cóż tam, Dylu? — Ho, ho, Wasza Miłość, są już bliziutko! Sześćdziesiątego dnia landgraf rozgniewał się i wchodząc do komnaty: — Pokazuj w tej chwili malowidła! — Dobrze, Panie Mój Gromowładny, ale racz nie uchylać kotary, dopóki nie wezwiesz tutaj dworaków; szlachtę, wojskowych i damy. — Zgoda — przystał pan landgraf. I wszyscy zbiegli się na jego rozkaz. Sowizdrzał stał przed kotarą zaciągniętą szczelnie. — Najdostojniejsi Państwo — zwrócił się do landgrafa i landgrafini — Mości Książę — rzekł do pana na Luneburgu — i wy, piękne damy i żołnierze waleczni, zobaczycie, gdy uchylę tej zasłony, wasze fizjonomie miluchne i marsowe, którem sportretował najlepiej, jak umiałem. Każde z waszmość państwa łacno rozpozna siebie. Ciekawi jesteście konterfektów waszych i uzasadniona to ciekawość, raczcie jednak wziąć na cierpliwość i dozwólcie, bym powiedział słowo albo słów kilka. Piękne damy i waleczni żołnierze, co w żyłach mają krew szlachetną, ujrzą i będą podziwiać malowidło moje; ale jeśli jest między wami cham jaki, zobaczy tylko gołą ścianę. A teraz oczy szlachetne otworzyć raczcie! I Sowizdrzał rozsunął kotary. — Widzą jedynie szlachetni panowie, widzą jedynie szlachetne damy, toteż niebawem mówić będą: Ślepy na malowidło, jak cham; widzący malowidło, jak szlachcie! Każdy wybałuszał oczy, pozorując, że coś widzi, jeden pokazywał drugiemu swój wizerunek i poznawał sam siebie — ale wszyscy widzieli tylko białą ścianę i zafrasowali się z tej racji. Nagle łrefniś, obecny przy tej scenie, podskoczył na trzy stopy w górę i trzęsąc dzwoneczkami: — Niech mnie nazwą — wykrzyknął — chamem z chamów chamiejącym w chamstwie, ale będę mówił i głosił przy trąbach i surmach, że widzę tu tylko gołą ścianę, nagą ścianę, białą ścianę! Tak mi, Boże, dopomóż i wy, święci pańscy! Sowizdrzał na to: — Gdy błazen wtrąca się do rozmowy, czas, aby mędrzec odszedł. I już wymykał się z pałacu, kiedy przytrzymał go landgraf: — Błaźnie błaznujący — rzekł — który chodzisz po świecie chwaląc rzeczy piękne i dobre, a pełnym pyskiem wyszydzając głupstwo, ty, co w przytomności wielkich dam i jeszcze większych i opasłych panów natrząsałeś się, jak to lud czyni, z herbowej i szlacheckiej pychy, będziesz kiedyś powieszony, bo mowę masz śmiałą. — Gdyby naszykowano mi stryczek złoty, pękłby ze strachu, widząc, jak się zbliżam — odparł Sowizdrzał. — Bierz — ozwał się landgraf dając mu piętnaście florenów — oto jego początek. — Pięknie dziękuję, mości książę, każda karczma przydrożna dostanie jedną nić szczerozłotą, a każda nić taka czyni krezusem karczmarza-złodzieja. I odjechał na ośle włożywszy z fantazją czapeczkę. Wiatr wesoło targał jej piórem. LVIII Liście żółkły na drzewach, wiatr jesienny dąć poczynał. Katheline wracał czasami rozum na kilka godzin. A Claes powiadał, iż to duch boży nawiedza ją w słodkim miłosierdziu swoim. W momentach owych potrafiła, uciekając się do gestów i zakląć, rzucać czar na Nele, która widziała wtedy na przeszło sto mil wokół wszystko, co się dzieje na placach, ulicach i po domach. Owóż jednego dnia, gdy Katheline siedząc w kompanii Claesa, Soetkin i Nele jadła olie- koekjes obficie zraszane dobbel-cuytem, Claes rzekł: — Dziś akurat abdykuje Jego Świątobliwa Wielmożność, cesarz Karol V. Nele, moja duszko, nie zajrzałabyś, co tam robią w Brukseli, brabanckim mieście? — Owszem, jeśli Katheline zezwoli. Katheline rozkazała tedy usiąść dziewczątku na ławie, a dzięki zaklęciom i ruchom działającym jak gusła, Nele osunęła się uśpiona twardo. Katheline rzekła: — Wejdź do domku zwanego Parkowym, gdzie cesarz Karol V przebywać lubi. — Jestem — mówiła Nele cicho i tak, jak gdyby brakło jej tchu — w komnatce małej, zielonej, malowanej olejno. Widzę tam jakiegoś człeka, lat ma jakie pięćdziesiąt cztery, łysy jest i bladawy, bródkę ma jasną na szczęce potężnej, z oczu szarych i osobliwie chytrych paskudnie mu patrzy: okrucieństwo w nich i fałszywa dobroduszność. Leje mu się z nosa i wciąż kaszle. Obok niego drugi o pysku szpetnym, młody, podobny do małpy z wodą na mózgu; tegom widziała w Antwerpii: to król Filip. Jego Świątobliwa Wielmożność karci go właśnie za nocne włóczęgi. „Upędzasz się, naturalnie, powiada, po zamtuzach za dziwkami z dolnego miasta." Powiada mu, że włosy jego cuchną szynkownią, że nie tam, jako król, winien szukać rozrywek, skoro może przebierać do woli w ciałach śliczniuchnych, atłasowych, chłodzonych wonną kąpielą, odrzucać albo przyjmować rączki wielkich dam, ogromnie kochliwych. „Toć lepsze są te panie, powiada, od rozpasanej maciory, co wyszedłszy z objęć pijanego żołdaka umyła się na łap cap. Nie masz, powiada, niewiasty — dziewicy, mężatki czy wdowy — i to pośród najgładszych i najszlachetniej urodzonych, która chciałaby ci się oprzeć; świece pachnące patronowałyby tym amorom, a nie smrodliwe łojówki migocące tłustawym blaskiem." Król odpowiada Jego Świątobliwej Wielmożności, że będzie mu we wszystkim powolny. Teraz Jego Świątobliwa Wielmożność kaszle i wypija parę łyków wina zaprawionego korzeniami. „Nawiedzisz zaraz, powiada zwracając się do Filipa, Stany Generalne, biskupów, szlachtę i mieszczan; Orańskiego o przydomku Miłczaty, Egmonta Próżnego, Hornesa Niepopularnego i Brederode'a Lwa; jako też i tych wszystkich, co mają order złotego runa, którym od dziś ty będziesz obdarzał. Zobaczysz stu błaznów gotowych poucinać sobie nosy, byle tylko mieć na piersi ów złoty łańcuch, godło najwyższego szlachectwa." Za czym odmieniwszy ton Jego Świątobliwa Wielmożność powiada do króla Filipa nad wyraz żałośliwie: „Jak wiesz, mój synu, będę abdykował na twoją rzecz, dam światu widowisko niepowszednie i przemówię do wielkiej ciżby, lubom czkający i kaszlący - albowiem, synu mój, przejadałem się całe życie — twoje serce okaże się nadzwyczaj twarde, jeśli wysłuchawszy mnie łez kilku nie uronisz." „Będę płakał, mój ojcze" — obiecuje król Filip. Teraz Jego Świątobliwa Wielmożność mówi do pokojowca nazwiskiem Dubois: „Dubois, powiada, daj no mi kawałek maderskiego cukru, bo mam czkawkę. Byle tylko nie złapała mnie, gdy będę przemawiał do zgromadzenia! (Nigdy chyba mi nie przelezie ta gęś zjedzona wczoraj! A gdyby tak puchar wina orleańskiego? Nie, zbyt ono młode! A gdybym tak zjadł kilka sardelek? Tłuściutkie to, aż rozpływa się w ustach. Dubois, daj no mi wina romańskiego!" Dubois spełnia życzenie Jego Świątobliwej Wielmożności, za czym odziewa go w szatę aksamitną, purpurową, narzuca mu płaszcz suto przetykany złotem, przypasuje miecz, w ręce mu wkłada berło i jabłko, a na głowę — koronę. Teraz Jego Świątobliwa Wielmożność opuszcza domek Parkowy jadąc na niewielkiej mulicy, postępuje za nim król Filip i siła co znaczniejszych panów. Podążają tak do ogromnej (budowli, zwanej przez nich pałacem, i spotykają w jednej z komnat człeka wysokiego i smukłego, w sukniach bogatych. Mówią o nim „Orański". Jego Świątobliwa Wielmożność zwraca się do tego człeka: „No co, kuzynie Wilhelmie, dobrze dziś wyglądam?" Ale człek ów nie odpowiada. Jego Świątobliwa Wielmożność mówi tedy półżartem, a na poły gniewnie: „Cóż to, mój kuzynie, zawsze będziesz niemową? Wtedy nawet, kiedy trzeba wygarnąć prawdę staremu próchnu? Mam rządzić nadal czy też abdykować? Gadajże, Milczaty!" „Wasza Cesarska Mość — odpowiada człek wysmukły — gdy zima nadchodzi, najsilniejszy dąb traci liście." Bije trzecia. „Milczaty, powiada cesarz Karol, podaj mi ramię, chciałbym się wesprzeć." I wchodzą razem, a świta za nimi, do wielkiej sali. Cesarz siada pod baldachimem rozpostartym nad podium, które obito purpurowym jedwabiem, a może purpurowymi kobiercami. Są tam trzy stolce; Jego Świątobliwa Wielmożność zajmuje środkowy, ozdobniejszy od tamtych; nad nim cesarska korona. Król Filip siada na drugim, trzeci przeznaczono dla kobiety, oczywiście królowej. Z prawa i lewa siedzą na ławach wyściełanych ludzie ubrani w czerwień, a każdy ma na szyi złotego baranka. Za nimi stoi panów kilkunastu, to z pewnością książęta i wielmoże. Naprzeciw, poniżej podium, siedzą na ławach niewyściełanych ludzie ubrani w sukno. Słyszę, jak mówią, że są na szarym końcu i odziani tak skromnie, gdyż oni tylko ponoszą wielkie ciężary pieniężne. Kiedy Jego Świątobliwa Wielmożność wchodzi, wszyscy wstają, lecz on siada zaraz i daje znak innym, by siedli. Starzec jakiś długo rozprawia o podagrze, za czym jakaś kobieta, chyba królowa, wręcza Jego Świątobliwej Wielmożności zwój pergaminu, gdzie napisano różne różności, które Jego Świątobliwa Wielmożność odczytuje głosem ściszonym i niskim, a czytając wciąż kaszle. Mówiąc o sobie, powiada: „Wyprawiałem się po wielekroć do Hiszpanii, Włoch, na Niderlandy, do Anglii i do Afryki — zawsze dla chwały bożej, dla honoru mojego oręża i dobra moich ludów." Za czym po długim przemówieniu oświadcza, iż jako człek schorowany i wycieńczony, pragnie oddać koronę Hiszpanii, a także księstw, hrabstw i margrabstw owego kraju synowi swojemu, Filipowi. Teraz płacze i wszyscy płaczą z nim razem. Król Filip wstaje i pada na kolana; mówi: „Najjaśniejszy cesarzu, czyż mogę przyjąć tą koronę z rąk twoich, Skoro zdolen jesteś nosić ją jeszcze?" Teraz Jego Świątobliwa Wielmożność powiada mu na ucho, by przemówił łaskawie do ludzi siedzących na ławach wyściełanych. Król Filip zwraca się ku nim i nie wstając mówi cierpko: „Rozumiem nieźle po francusku, lecz nie władam tym językiem tak gładko, by do was przemawiać. Posłuchajcie tedy, co jego wielebność Grandvelle, biskup Arras, oświadczy wara w moim imieniu." „Głupstwo strzeliłeś, mój synu" — szepcze Jego Świątobliwa Wielmożność. I rzeczywiście, zebrani szemrzą widząc młodego króla takim wyniosłym i dumnym. Niewiasta, będąca królową, wychwala go pięknie, przychodzi kolej na starego doktora, któremu, gdy skończył, Jego Świątobliwa Wielmożność kiwa ręką na znak podziękowania. Po tych ceremoniach i oracjach Jego Świątobliwa Wielmożność zwalnia poddanych od przysięgi na wierność, podpisuje akta sporządzone w tym celu, a podniósłszy się z tronu sadza na nim syna. I wszyscy w sali płaczą. A potem wracają do Parkowego domu. Tutaj zostają we dwóch w zielonej komnatce — i gdy drzwi dobrze zamknięto, Jego Świątobliwa Wielmożność zanosi się od śmiechu mówiąc do króla Filipa, który nie śmieje się wcale. „Widziałeś — powiada czkając i śmiejąc się na przemian — jak mało trzeba, żeby rozczulić tych durniów? Co za powódź łez! I ten grubas Maes, co kończąc swój dyskurs ryczał jak bóbr! A i ty wydawałeś się wzruszony, lecz nie dość, nie dość. Mój synu, my, mężczyźni, wyżej szacujemy tę kochankę, która nas więcej kosztuje. Tak też i ludy. Im więcej wyciskamy z nich grosza, tym serdeczniej nas kochają. Tolerowałem w Niemczech tę samą religię reformowaną, za którą karałem surowo w Niderlandach. Gdyby książęta niemieccy byli katolikami, przyjąłbym luteranizm i zagarnął ich mienie. Wierzą w moją absolutną wierność religii rzymskiej, boleją więc, że ich opuszczam. W Niderlandach zginęło za moją sprawą, w obronie luterańskiej herezji, pięćdziesiąt tysięcy najdzielniejszych mężów i najśliczniejszych dziewcząt. Odchodzę — lamentują. Nie rachując konfiskat, wydusiłem z nich kontrybucjami więcej, niż warta złoto Indii i Peru — a oni martwią się tracąc mnie. Podarłem traktat pokojowy zawarty w Cadzant, ujarzmiłem Gandawę, zniweczyłem wszystko, co mogło stanąć mi na przeszkodzie: swobody, przywileje — wszystko teraz podlega urzędnikom monarchy; ale ci durnie uważają się dotąd za wolnych, ponieważ dozwalam im strzelać z kuszy i paradować na procesjach z chorągwiami cechowymi. Poczuli moją pańską rękę: wsadzeni do klatki, są kontenci, wyśpiewują tam, a teraz opłakują mnie. Mój synu, bądź dla nich taki, jakim ja byłem: miękki w słowach, twardy w uczynkach; liż, póki nie będziesz musiał kąsać. Zaprzysięgaj, zaprzysięgaj zawsze ich swobody i przywileje, lecz jeśli okażą się w jakikolwiek sposób dla ciebie niebezpieczne, niszcz je. Są z żelaza, jeśli głaszczesz ich ręką nieśmiałą — ze szkła, gdy miażdży ich mocne ramię. Tęp herezję nie dlatego, aby nie zgadzała się z religią rzymską, lecz dla tej przyczyny, że mogłaby w Niderlandach zrujnować naszą władzę; ludzie, co napastują papieża noszącego trzy korony, prędko skończyliby z księciem, który ma tylko jedną. Uczyń, jak i ja, z wolności sumienia zbrodnię obrazy majestatu i konfiskuj majątek owych zbrodniarzów, a będziesz, jak i ja, przez całe życie zbijał grosz, kiedy zaś usuniesz się od świata, by abdykować lub umrzeć, powiedzą: «O, jakiż to zacny monarcha! I będą lać ślozy." — Nic już nie słyszę — ciągnęła Nele — bo Jego Świątobliwa Wielmożność wlazł do łóżka i zasnął, a król Filip, wyniosły i dumny, spogląda nań całkiem obojętnie. Wtedy Katheline zbudziła Nele. A Claes dumając popatrywał, jak ogień paleniska oświetla komin. LIX Rozstawszy się z landgrafem Heskim Sowizdrzał siadł na osła i jadąc przez rynek spotkał kilku szlachciców i kilka dam o facjatach zagniewanych — lecz miał ich wszystkich w nosie. Znalazłszy się niebawem w posiadłościach książęcia luneburskiego napotkał gromadę smaedelyke broeders, wesołych Flamandów ze Sluys, co każdej soboty odkładali trochę grosza, aby rokrocznie podróżować po Niemczech. Jechali wyśpiewując, wóz mieli odkryty, a mocny koń z Veurne-Ambacht ciągnął go raźno drogami i wśród mokradeł Księstwa Luneburskiego. Byli też między nimi tacy, którzy grali bardzo hałaśliwie na gęślach, piszczałce, wioli i kobzie. Obok wozu kroczył często dikzak muzykując na rommel-pocie — i żywił nadzieję, że ta przechadzka stopi mu bandzioch. Wyszeptawszy się już z przedostatniego florena, postrzegli zdążającego ku nim Sowizdrzała, a że mieszek miał pełen brzęczącej monety, zaprosili go do karczmy oświadczając, iż płacą. Ale widząc, że smaedelyke broeders to spoglądają nań a zerkają na siebie, to znów nalewają mu trunek i uśmiechają się, zwietrzył jakiś fortel: wyszedł więc, stanął za drzwiami i nasłuchiwał, co mówić będą. Ozwał się dikzak: — To nadworny malarz landgrafa, dostał właśnie z górą tysiąc florenów za obraz. Fetujmyż go piwem i winem, ściągniemy z niego dwa razy tyle. — Amen — rzekła cała kompania. Sowizdrzał uwiązał osła o tysiąc kroków od karczmy, nie zdjąwszy mu siodła, u jakiegoś gospodarza, dał dziewczynie cztery grosze, aby Jefa pilnowała, wrócił do sali i nic nie mówiąc usiadł przy stole smaedelyke broeders. Oni zaś podejmowali go trunkami i płacili. Sowizdrzał pobrzękiwał kiesą, gdzie dzwoniły floreny od landgrafa i napomykał, że sprzedał był właśnie osła chłopu, wziąwszy siedemnaście srebrnych daelderów. I tak jeździli jedząc i pijąc, grając na piszczałce, kobzie i rommel-pocie i zbierając po drodze niewiastki, które wydawały im się do amorów sposobne. Napłodzili tedy najduszków nieco, szczególnie zaś Sowizdrzał, którego kochanka przezwała później swoje dziecię Eulenspiegelken (Sowizdrzałek) — znaczy to w narzeczu górno-niemieckim „sowa i zwierciadełko"; dała mu imię takie może dlatego, iż nie pojęła dokładnie, co znaczyło przezwisko jej przygodnego małżonka, a może chciała upamiętnić godzinę, w której synka zmajstrowali. Głoszono potem fałszywie, że Sowizdrzałek narodził się w Knittingen, mieścinie saskiej. Jednego razu dzielny koń, wioząc ich na chybił trafił, szedł gościńcem, przy którym stała wioska, a w wiosce oberża „In den ketele" — „Pod Kotłem". Buchnął stamtąd przemiły zapach frykasików. Dikzak muzykujący na rommel-pocie udał się do baesa i rzekł mu powiadając o Sowizdrzale: — To malarz landgrafa; zapłaci za wszystko. Baes przyjrzał się Sowizdrzałowi, a że Dyl minę miał gęstą i pobrzękiwał florenami i daelderami, postawił na stole jadło i napitek. Sowizdrzał nie żałował sobie. I wciąż podzwaniał pełnym trzosem. Co i raz także klepał swoją czapeczkę oznajmiając, że tam ukrywa skarb największy. Obżarstwo trwało dwa dni i noc jedną, po czym smaedelyke broeders rzekli Sowizdrzałowi: — Zmykajmy stąd, rachunek zapłaciwszy. Sowizdrzał na to: — Słyszeliście, by szczur umykał z sera? — Nie. — Tedy — podjął Sowizdrzał — zostańmy tutaj i niechże moje floreny i daeldery będą lejkami, którymi w nasze gardziele pocieknie trunek rozweselający. I kazał oberżyście podać jeszcze wina i kiełbasy. Gdy jedli i pili, Sowizdrzał mówił: — Ja płacę, bom jest obecnie landgrafem. A co byście zrobili, koledzy, gdyby mój trzosik okazał się pusty? Wzięlibyście moją filcową czapeczkę i znaleźlibyście pełno karolusów, zaszytych tak w denku, jak i po brzegach. — Daj no, niechże pomacamy — ozwali się chórem. I sapiąc wzięli się do oględzin: wyczuli palcami krążki rozmiaru złotych karolusów. Ale któryś miętosił je z taką lubością, że Sowizdrzał odebrał mu czapeczkę mówiąc: — Mleczarzu niecierpliwy, zaczekaj, aż nadejdzie godzina udoju. — Daj mi pół twojej czapeczki — ozwał się któryś smaedelyk broeder. — Nie — Sowizdrzał na to — nie chcę, abyś miał rozum szaleńca; połowa w cieniu, a połowa w słońcu. — A potem wręczając ją baesowi: — Ty jednak możesz to przechować, bo mi za gorąco. A ja idę się wypróżnić. Co też uczynił, a karczmarz schował czapeczkę. Ulotniwszy się migiem z oberży, udał się do chłopa, siadł na osła i pognał drogą wiodącą do Embden. Smaedelyke broeders widząc, że nie wraca, mówili: — Uciekł czy co? Kto zapłaci rachunek? Baes, przeląkłszy się, rozpruł nożem Sowizdrzałową czapeczkę. Ale miast karolusów znalazł między filcem a podszewką nędzne miedziane krążki. Rozwścieczony więc na smaedelyke broeders, rzekł: — Bractwo szalbierzów, nie wypuszczę żadnego z was, póki nie zostawicie odzienia z wyjątkiem koszul. I musieli się rozdziać, aby pokryć ekspens. Tak to w samych koszulach jechali przez góry i doliny, albowiem konia i wozu sprzedać nie chcieli. I każdy, kto ich ujrzał tak obdartych, litował im się i ochotnie dawał chleb, piwo, a czasem nawet mięso; albowiem rozpowiadali, że ograbili ich zbójcy. I na wszystkich były tylko jedne portki. I tak wrócili do Sluys tylko w koszulach, tańcząc na wozie i prztykając w rommel-pot. LX Sowizdrzał tymczasem jechał na Jefie przez pola i mokradła książęcia luneburskiego. Flamandowie przezywają tego księcia Water-Signorke, bo wciąż u niego panuje wilgoć. Jef słuchał Sowizdrzała jak pies, pijał bruinbier, tańcował zwinniej niźli Węgier, mistrz łamańców doskonałych, udawał martwego i na znak dany kładł się na grzbiecie. Sowizdrzałowi było wiadomo, iż książę luneburski, zły i gniewny, że zadrwił zeń w Darmsztadzie, i to w przytomności landgrafa heskiego, wzbronił mu wstępu na swoje ziemie pod karą stryczka. I nagle zobaczył Jego Książęcą Wysokość we własnej osobie, a znając porywczość tego pana, zląkł się. Rzekł tedy do Jefa: — Jefuńciu, oto nadjeżdża luneburski książę. Swędzi mnie szyja, i to jak, bo czuję już postronek; oby tylko podrapał mnie kto inny, nie kat! A zresztą, Jefciu, niech mnie drapią, byle nie powiesili. Pomyśl, że zbratała nas nędza i błazeństwa; pomyśl też, jakiego serdecznego przyjaciela byś utracił tracąc mnie. I gdy Sowizdrzał ocierał sobie oczy, Jef jął porykiwać. A Sowizdrzał przemawiał dalej: — Żyjemy razem wesoło albo smutno, jak się zdarzy; pamiętaj, Jefuńciu!... — Osioł wciąż ryczał, bo był głodny. — I nigdy nie zdołasz mnie zapomnieć — ciągnął jego pan — bo tylko ta przyjaźń jest mocna, w której śmiejemy się, doznając obopólnej radości, i płaczemy, kiedy wspólne smutki nas gnębią. Jefciu, kładź się prędko na grzbiecie. Pokorny osioł usłuchał — i książę zobaczył, jak majdał kopytami w powietrzu. Sowizdrzał siadł nie zwlekając na oślim brzuchu. Książę podjechał blisko. — Co tu robisz? — zapytał. — To nie wiesz, żem w moim ostatnim dekrecie zabronił ci pod karą stryczka postawić zakurzonej nogi na moim terytorium? Sowizdrzał na to: — Miłościwy Panie, zlituj się nade mną! A potem wskazując osła: — Wasza Książęca Mość wie, że wedle prawa nie wolno pojmać tego, kto pozostaje między czterema kołkami. Na to książę: — Wynoś się z moich ziem albo zginiesz! — Mości Książę, floren albo dwa floreny wyniosłyby mnie jeszcze prędzej! — Nicponiu, nie dość, żeś okazał nieposłuszeństwo, to jeszcze domagasz się pieniędzy? — Muszę, Mości Książę, skoro nie mogę Księcia obrabować. Książę dał mu florena. Tedy Sowizdrzał rzekł do osła: — Wstań, Jefciu, i pokłoń się Jaśnie Wielmożnemu Panu. Osioł wstał i znów jął ryczeć. I obaj ruszyli w drogę. LXI Soetkin i Nele siedziały w oknie chałupy wyglądając na ulicę. Soetkin rzekła do Nele: — Nie widzisz, pieszczotko? Nie nadchodzi syn mój, Sowizdrzał? — Nie, nigdy już nie ujrzymy tego obrzydliwego powsinogi — odpowiedziała Nele. — Nie gniewaj się, Nele, na niego; trzeba mu Współczuć, toż nieboraczek nie ma dachu nad głową. — Wiem o tym wybornie, ale ma inny dom, daleko stąd, bogatszy; dom, gdzie na pewno gości go jaka piękna dama. — To byłoby dla niego szczęście, może jada tam ortolany. — Oby karmiono go kamieniami, bo wtedy prędko przydrałowałby tutaj ten żarłok! Soetkin roześmiała się i rzekła: — Skądże, pieszczotko, w tobie tyle złości? A Claes, co też dumając wiązał chrust w kącie: — Nie widzisz, że się durzy? — zagadnął. — Patrzcie no! — zawołała Soetkin. — To niewiniątko obłudne a chytre nie pisnęło mi ani słówka! Prawdaż to, pieszczotko, że złość do niego żywisz? — E, chyba nie. — Będziesz miała — ozwał się Claes — chłopa dzielnego, żartego, pyskatego i o brzuchu przepaścistym; z grosza będzie robił floreny, ale pracą nie wydusi ani szeląga; i wciąż będzie się wałęsał przemierzając gościńce łokciem włóczęgi. Na to Nele czerwona z irytacji: — Ładnieście go wychowali! — I już płacze — rzekła Soetkin. — Zamknij no gębę, mój mężu. LXII Przybywszy jednego dnia do Norymbergi Sowizdrzał podał się tam za sławnego lekarza, zwycięzcę chorób wszelakich, mistrza niezrównanego od przeczyszczeń, znamienitego ujarzmiciela przeróżnych gorączek, renomowanego wymiatacza zarazy i straszliwego pogromcę wrzodów i parchów. W szpitalu było tylu chorych, że głowiono się wciąż, jak ich pomieścić. Ekonom szpitalny, powiadomiony o bytności Sowizdrzała, nawiedził go pytając, czy rzeczywiście kuruje każdą chorobę. — Każdą z wyjątkiem ostatniej — rzekł Sowizdrzał. — Obiecaj mi dwieście florenów za wyleczenie ludzi z wszelkich innych, a jeśli wszyscy chorzy nie oznajmią, że wyzdrowieli, i nie wyniosą się ze szpitala, nie wezmę ani grosza. Nazajutrz zjawił się w szpitalu i, tocząc dumnym spojrzeniem, obnosił gębę, odąwszy ją uroczyście, niby doktor. Chodząc po salach brał każdego chorego na osobność i mówił: — Przysięgnij, że nie wygadasz nikomu tego, co ci powiem na ucho. Na co chorujesz? Chory objaśniał mu na co i przysięgał na Boga Najwyższego, że będzie milczał. — Wiedz — mówił wtedy Sowizdrzał — że muszą jednego z was spalić na proszek, a z owego proszku zrobię miksturą cudowną, którą dam do picia wam wszystkim. Tego spalę, który nie będzie mógł chodzić. Przyjdą tu jutro i stanąwszy na ulicy z ekonomem wezwę was takimi słowy: „Kto zdrów, niech pakuje manatki i przychodzi tutaj!" Sowizdrzał zjawiwszy się rankiem, zawołał, jak był przyrzekł. Chromi, kwękający, dychawiczni, gorączkujący rzucili się hurmem do drzwi. Wszyscy wylegli na ulicą, nawet ci, którzy od lat dziesięciu nie mogli zwlec się z łóżka. Ekonom spytał, czy wyzdrowieli i czy chodzić potrafią. — Tak — odparli sądząc, że na dziedzińcu któregoś już palą. Sowizdrzał zwrócił się tedy do ekonoma: — Płać, skoro wyszli i mówią, że wyzdrowieli. Ekonom wypłacił mu dwieście florenów, a Sowizdrzał ulotnił się. Ale drugiego dnia ekonom ujrzał wszystkich chorych powracających w stanie gorszym niż ten, w którym opuścili szpital. Nie zjawił się tylko jeden, gdyż uzdrowiło go świeże powietrze. Widziano, jak pijaniuteńki wyśpiewywał po ulicach: „Gloria, gloria Sowizdrzałowi, znakomitemu doktorowi!" LXIII Przeputawszy migiem dwieście florenów Sowizdrzał zawędrował do Wiednia, gdzie najął się do służby u kołodzieja, który wciąż wymyślał czeladnikom, albowiem nie dość mocno dęli miechem kowalskim. — Zawsze za mną z mieszkami! — wołał. Jednego dnia, gdy baes poszedł do ogrodu, Sowizdrzał odjął miech od pieca, wziął go na ramię i podążył za majstrem. Baes zdziwił się widząc ten szczególny ładunek, a Sowizdrzał objaśnił: — Kazałeś, baesie, chodzić za sobą z miechami. Gdzie mam go złożyć, bo chcę biec po następny? — Drogi chłopcze — odrzekł baes — nie mówiłem ci tego, zanieś miech na swoje miejsce. Postanowił jednak zapłacić mu za tę psotę. Od tego czasu jął wstawać regularnie o północy i zbudziwszy czeladników gnał ich do roboty. Czeladnicy powiadali: — Baesie, czemu budzisz nas o północy? — Taki już mam zwyczaj. Przez pierwszy tydzień dozwalam robotnikom tylko połowę nocy spędzać w łóżku. I nazajutrz pobudził ich znów o północy. Sowizdrzał, sypiający na strychu, wziął łóżko na grzbiet i tak zszedł do kuźni. Na to baes: — Czyś ty zwariował? Czemuś nie zostawił łóżka na miejscu? — Taki już mam zwyczaj — odparł Sowizdrzał — że przez pierwszy tydzień spędzam połowę nocy na łóżku, a połowę pod łóżkiem. — A ja — odrzekł majster — mam jeszcze jeden zwyczaj: wyrzucam na bruk czeladników bezczelnych dozwalając im spędzić pierwszy tydzień na kamieniach, a drugi pod kamieniami. — Wypędźcie mnie tedy, baesie, do swojej piwnicy, pełnej beczek bruinbieru — odparł Sowizdrzał. LXIV Porzucił kołodzieja i wracając do Flandrii musiał zostać czeladnikiem u szewca, który ochotniej przesiadywał na ulicy, aniżeli w warsztacie dzierżył szydło. Sowizdrzał widząc po raz setny, że majster ku drzwiom się kwapi, spytał, jak należy ciąć skórę na przyszwy. — Tnij tak — odparł baes — aby nogi duże i mniejsze, słowem, wszelkie, które prowadzą bydło i pomniejszą gadzinę, miały w nich wygodę. — Uczynię tak, baesie — rzekł Sowizdrzał. Gdy szewc wyszedł, Sowizdrzał powycinał przyszwy zdatne tylko dla klaczy, oślic, jałówek, macior i owiec. Wróciwszy do warsztatu baes ujrzał skórę pociętą w kawałeczki. — I czegóżeś narobił, psujo, łajdaku? — rzekł. — Spełniłem pański rozkaz. — Kazałem ci, abyś wyciął trzewiczki dogodne dla nogi, która prowadzi byka, wieprza czy barana, a tym, coś ty zrobił, można obuć jedynie zwierzęta. Sowizdrzał na to: — Baesie, gdy dla zwierząt nastaje czas miłosnych baraszkowań, któż prowadzi knura? Maciora. Kto prowadzi osła? Oślica. Kto prowadzi byka? Jałówka. Kto prowadzi barana? Owca. I wyszedł, ale już go z powrotem nie wpuszczono. LXV Kwiecień był ciepły, gdy nagle chwycił tęgi przymrozek i niebo poszarzało, niczym w Zaduszki. Trzeci rok Sowizdrzałowego wygnania minął dawno i Nele co dzień wyglądała ukochanego. „Boże mój! — mówiła — śnieg przysypie grusze, kwitnące jaśminy i wszystkie te biedne drzewa, co rozwinęły się ufnie w łagodnych promieniach przedwczesnej wiosny. Z nieba sypie się już drobniuchny puszek na drogę. A śnieg pada też i na moje biedne serce. Gdzie jesteście złote promienie igrające na twarzach radosnych, na dachach, co były dzięki wam czerwieńsze, na szybach, które od was gorzały? Gdzież te promienie, ogrzewające ziemię, niebo, ptaki i owady? Boże miły! Teraz dniem i nocą ziębnę od smutku i długiego czekania. Gdzie jesteś, ukochany mój Sowizdrzale?" LXVI Zbliżając się do Renaix, we Flandrii, Sowizdrzał był głodny i spragniony, lecz nie pojękiwał, a tylko starał się weselić ludzi, aby dano mu chleba. Ale i jemu samemu nie było do śmiechu — i ludzie przechodzili nic nie dając. Było zimno; to śnieg, to deszcz, to grad siekł plecy włóczęgi. Ilekroć wędrował przez wieś, ślina płynęła mu do gęby, jeśli zobaczył psa ogryzającego kość w załomie muru. Zarobiłby chętnie florena, lecz nie wiedział, jakim sposobem floren mógłby mu wpaść w torbę. Szukając go w górze widział gołębie, co z dachu gołębnika pacały na drogę białymi krążkami — ale nie były to bynajmniej floreny. Szukał ich na gościńcu, ale floreny nie kwitły pośród kocich łbów. Zwrócił badawczy wzrok na prawo, lecz ujrzał chmurę szkaradną, co pełzła po niebie, a przypominała ogromną polewaczkę: wiedział, że to, co z niej siknie, w niczym nie będzie podobne do deszczu florenów. Zwróciwszy badawczy wzrok na lewo, ujrzał drzewisko próżniacze: kasztanowiec indyjski rosnący chyba tylko diabłu na pożytek. — Ha! — westchnął — czemuż nie ma na świecie florenowców? Piękne by to były drzewa! Nagle opasła chmura pękła i grad niby kamyki siepnął w grzbiet Sowizdrzałowy. — Do czarta! — żachnął się. — Dały mi bobu! Kamieniami traktuje się tylko psy bezpańskie! I puściwszy się biegiem mówił sobie: — Nie moja to wina, że nie mam pałacu ani nawet namiotu, gdzie mógłbym ukryć chudość swoją. O gradzisko obrzydliwe! Twarde niby kartacze! Nie, to nie moja wina, że wycieram po świecie swoje łachmany, dzieje się tak jedynie dlatego, żem sam zechcieć raczył. Czemuż nie jestem cesarzem! Ten grad siłą pcha mi się w uszy, niczym złe słowa. I biegł dalej. — Biedny mój nosie — przydał — będziesz zaraz dziurawy jak rzeszoto i będziesz mógł służyć za pieprzniczkę na ucztach u magnatów, których nigdy grad nie siecze. — A potem, ocierając sobie policzki: — Będą z was łyżki durszlakowe dla kucharek, którym ciepło przy kominie. O, dalekie wspomnienie sosów niegdysiejszych! Jeść mi się chce. Nie żal się, pusty brzuchu! Nie burczcie głośniej, umęczone moje bebechy! Gdzie się kryjesz, losie przychylny? Zaprowadź mnie tam, gdzie znalazłbym pożywienie. Gdy tak przemawiał do siebie, niebo się przetarło, słońce zabłysło, grad ustał; Sowizdrzał rzekł: — Witaj, słońce, jedyny mój przyjacielu, który przyszedłeś mnie wysuszyć! Ale wciąż biegł, bo było mu zimno. Nagle spostrzegł, że zbliża się ku niemu pies czarny w białe łaty, pies z ozorem wywieszonym i oczyma wysadzonymi. — To bydlę — rzekł Sowizdrzał — wściekło się! Podniósłszy co prędzej wielki kamień, wdrapał się na drzewo; gdy sadowił się na najniższym konarze, pies przebiegał, a Sowizdrzał ugodził go w łeb kamieniem. Pies zatrzymał się smutno jakoś i, sztywniejąc już, próbował wspiąć się na drzewo, by ugryźć Sowizdrzała, lecz trafiony skutecznie, zwalił się i zdechł. Sowizdrzał nie był kontent z siebie, a zafrasował się całkiem, gdy zlazłszy z drzewa stwierdził, że pies miał pysk wilgotny — bo zazwyczaj morda psa chorego na wściekliznę jest sucha. Za czym przyglądając się jego skórze postrzegł, że jest piękna, a więc na sprzedaż zdatna; ściągnął ją, wymył i powiesił na swoim kiju. I tak schła na słońcu, a gdy wyschła, wraził ją do torby. Głód i pragnienie doskwierały mu coraz zajadlej, wstępował przeto do wielu chałup, ale skóry sprzedać nie śmiał, w obawie, aby nie znalazł się właściciel psa. Prosił o chleb, lecz odmawiano. Noc już zapadała. Nogi uginały się pod nim, zaszedł do jakiejś karczemki. Ujrzał starą baesine głaszczącą dychawicznego psa — miał sierść kubek w kubek taką jak pies zabity. — Skąd przybywasz, wędrowcze? — zagadnęła stara baesine. Sowizdrzał na to: — Z Rzymu, gdziem wykurował samego psa papieskiego z wieczystego rozwolnienia, które przeszkadzało mu bardzo. — Toś widział papieża? — spytała podając mu szklankę piwa. — Niestety — odrzekł Sowizdrzał wychylając szklankę — było mi tylko dozwolone ucałować jego przenajświętszą nogę i święty pantofel. A tymczasem stary kundel baesiny kaszlał, lecz nie odpluwał wcale. — A kiedy całowałeś? — zagadnęła starucha. — Było to przedostatniego miesiąca. Przyszedłem, bo na mnie czekano, i zastukałem do drzwi. „Kto tam?" — ozwał się szambelan, arcykardynał arcytajny i arcynadzwyczajny Jego Przenajświętszej i Arcyświętej Świątobliwości. „To ja — odpowiedziałem. - Przybyłem, Wielebny Księże Kardynale, z Flandrii, aby ucałować nogę papieża i wyleczyć jego psinę z wieczystego rozwolnienia." „Ach! Tyżeś to, Sowizdrzale? — uradował się papież będący po drugiej stronie maleńkich drzwiczek. — Rad bym, i to bardzo, zobaczyć się z tobą, ale teraz to niemożliwe. Święte Dekretalia wzbraniają mi pokazywać cudzoziemcom fizys moją, kiedy goli ją święta brzytwa." „Miły Boże! — westchnąłem. — A to ci nieszczęście! Mamże ja, com przybył z dalekich krajów, aby ucałować nogę Jego Świątobliwości i wyleczyć najdostojniejszego pieska z wieczystego rozwolnienia, wrócić doznawszy zawodu?" „Nie" — odparł Ojciec święty. A po chwili usłyszałem, jak zawołał: „Arcyszambelanie, przysuń mój fotel do drzwiczek i otwórz klapkę na dole!" Tak się też stało. I ujrzałem, jak z otwartej klapki wychyla się stopa w szczerozłotym pantoflu i usłyszałem głos dudniący niby grom: „Oto noga Książęcia Książąt, Króla Królów, Cesarza Cesarzów, noga postrach budząca! Całuj, chrześcijaninie, całuj święty pantofel!" I całowałem święty pantofel, a nos mój wypełniła niby balsam woń niebiańska z tej nogi buchająca. Po czym klapka się zatrzasnęła i tenże głos groźny zaczekać mi kazał. Klapka otwarła się po raz wtóry i, z przeproszeniem pani gospodyni, wylazł kundel łysawy, parchały, dychawiczny, rozdęty niczym bukłak i rozkraczony, albowiem brzucho olbrzymie rozsadzało mu łapy. Ojciec święty raczył przemówić do mnie jeszcze: „Sowizdrzale — powiada — obejrzyj no tego pieseczka; nabawił się wieczystego rozwolnienia tudzież innych chorób ogryzając kości heretyków, bo do tego pieski nasze przyuczamy. Wykuruj go, mój synu, a nie pożałujesz." — Napij się — rzekła starucha. — To nalej! — odrzekł Sowizdrzał i ciągnąc dyskurs: — Przeczyściłem pieska likworem cudownym, mojej własnej roboty. Szczył dzięki niemu trzy dni i trzy noce bez przerwy i wygrzebał się. — Jesus God en Maria! ~ wykrzyknęła stara. — Dozwól, abym cię ucałowała, pielgrzymie przesławny, któryś widział papieża; uzdrowiłeś jego pieska i na pewno uzdrowisz mojego. Ale Sowizdrzał, do pocałunków staruchy nie kwapiąc się bynajmniej, rzekł: — Ten, kto dotknął wargami pantofla świętego, nie może być od tej chwili w ciągu dwóch lat całowany przez kobietę żadną. Podaj mi najsampierw wieczerzę: kilka porcji smacznej karbonady, ze dwie kiszki, duży dzban piwa, a posiliwszy się, tak oczyszczę głos twojemu pieskowi, że będzie sopranem wyśpiewywał Ave na chórze katedralnym. — Obyś mówił prawdę! — westchnęła. — Jeśli tak będzie, dostaniesz florena. — Uczynię to, ale po wieczerzy. Przyniosła, czego żądał. Najadł się i wypił do syta i przez wdzięczność gęby nażartej ucałowałby starą, gdyby nie to, co był jej oznajmił. Kiedy jadł, stare psisko wsparło mu łapy na kolanach, prosząc o kość. Sowizdrzał dał mu kilka, po czym zagadnął starą: — Co byś zrobiła, gdyby ktoś zjadł u ciebie i nie zapłacił? — Zdarłabym z takiego łotra przyodziewek najlepszy. — Masz rację! — zgodził się Sowizdrzał i wziąwszy psa pod pachę wyszedł do stajni. Tutaj rzucił mu kość, wyjął z torby skórę zabitego psa, zamknął drzwi, a wróciwszy do starej spytał, czy jak mówiła, zabrałaby przyodziewek najlepszy temu, kto nie zapłaciłby jej za jadło. — Tak — odrzekła. — To wybornie! Pies twój jadł ze mną i nie zapłacił mi ani grosza; w myśl twojej zasady zdarłem mu jedyny przyodziewek, i to najlepszy. I pokazał jej skórę psa zabitego. — Och! — zawołała rozpłakawszy się. — Okrutnieś postąpił, panie doktorze! Biedny psina! Był dla mnie, wdowy, dziecięciem. Czemuś odebrał mi jedynego przyjaciela, jakiego miałam na świecie? Teraz już mogę iść do grobu! — Wskrzeszę twojego psa! — rzekł Sowizdrzał. — Wskrzesisz?! I będzie jeszcze łasił się do mnie? Będzie jeszcze na mnie patrzył? Będzie jeszcze mnie lizał? Będzie jeszcze, spoglądając na mnie, machał starym, oklapłym ogonkiem? Uczyń to, panie lekarzu, a zjesz obiad za darmo, obiad bardzo kosztowny, i dołożę ci florena. — Wskrzeszę go, ale trzeba mi wody gorącej, soku malinowego, którym pozlepiam szwy, igły, nici i sosu od karbonady; i muszę podczas operacji być sam. Stara dała, czego zażądał; wziął skórę zabitego psa i wrócił do stajni. Tutaj umazał sosem mordę starego psa, który kontent wielce godził się na ów zabieg; zrobił mu na brzuchu grubą krechę sokiem, umaczał w soku końce łap, a ogon upaćkał sosem. Wtedy wrzasnął po trzykroć: — Staet op! Staet op! Ik't bevel, vuilen hond! A potem schowawszy szybko skórę zabitego psa do torby, wymierzył tęgiego kopniaka psu żywemu i tym sposobem wepchnął go do salki. Starucha ujrzawszy psa żywego i oblizującego się, chciała z radości ucałować Dyla, lecz on nie dozwolił. — Żebyś mi — powiedział — nie głaskała tego psa, dopóki nie zliże z siebie wszystkiego syropu, którym go wysmarowałem; wtedy bowiem dopiero zamkną się szwy. A teraz dawaj dziesięć florenów. — Obiecałam jeden. — Jeden za operację, dziesięć za wskrzeszenie. Wyliczyła mu je. Sowizdrzał odchodząc rzucił na podłogę skórę psa zabitego i rzekł: — Masz, kobieto, zachowaj tę starą skórę, przyda ci się na łaty, gdy nowa się podziurawi. LXVII Owej niedzieli odbywała się w Brugii procesja Krwi Przenajświętszej. Claes namówił żonę i Nele, aby poszły przyjrzeć się uroczystościom — może spotkają w mieście Sowizdrzała. On zaś — powiedział — zostanie w chałupie oczekując powrotu pielgrzyma. Kobiety wyruszyły we dwie, a Claes pozostał w Damme, usiadł na progu dziwując się trochę, że miasteczko takie wyludnione. Nie słyszał nic oprócz krystalicznych dźwięków jakiegoś wiejskiego dzwonu — za to z Brugii dolatywała falami muzyka wieżowych kurantów jako też i łoskot wielki: prażono z falkonetów, zapalano petardy, aby uhonorować Krew Przenajświętszą. Claes dumając rozglądał się po drogach i wypatrywał Sowizdrzała, lecz nie widział nic — tylko niebo pogodne i bez jednej chmurki; kilka psów wylegiwało się wywaliwszy ozory, co lśniły w słońcu; wróble wolne kąpały się, poćwierkując, w piasku, a kot czatował na nie; światło, wnikając przyjaźnie do każdego domu, migotało w miedzianych kotłach i cynowych pucharach ustawionych na półce. Ale Claes smęcił się mimo tej ogólnej radości, wypatrywał syna i usiłował dostrzec go za szarą mgiełką rozsnutą nad łąkami, usłyszeć pośród wesołego szmeru liści, skroś ucieszny koncert ptaków, co rozświergoliły się na drzewach. Nagle zobaczył na drodze wiodącej od Maldeghem człeka wysokiego, lecz poznał, że nie był to Sowizdrzał. Człek zatrzymał się na skraju pola, wyrwał kilka marchwi i począł jeść łapczywie. — Oto ktoś bardzo wygłodniały — powiedział Claes. I stracił go na chwilę z oczu, ale niebawem człek ów ukazał się na rogu ulicy Czaplej i Claes poznał, że był to wysłannik Jossego, który przywiózł mu ongi siedemset złotych karolusów. Wyszedł tedy na drogę i rzekł: — Chodź do mnie! Człek ów na to: — Błogosławiony, kto wspomaga tułaczy. Na zewnątrz, na framudze okna, leżał chleb pokruszony, który Soetkin przeznaczała dla ptaków-sąsiadów. Zjawiały się tu zimą szukając pokarmu. Człek zebrał nieco okruchów i zjadł. — Jesteś głodny i chce ci się pić — powiedział Claes. Przybysz na to: — Już od tygodnia, kiedy to obdarli mnie zbóje, żywię się marchwią w polu, a korzonkami w lesie. — Tedy — ozwał się Claes — nadeszła dla ciebie godzina obżarstwa. Oto — rzekł otwierając skrzynię — misa drewniana pełna jaj, kiszek, szynek, kiełbas gandawskich i waterzoey — specjałów rybnych. Na dole w piwnicy drzemie wino lowańskie, preparowane tymże sposobem co burgund: czerwone i przezrocze jak rubin; czeka tylko, by kielichy brzęknęły mu na pobudkę. A teraz przyrzućmy ogień chrustem. Słyszysz, jak kiszka śpiewa na ruszcie? To piosenka smakowitego jadła. Obracając kiszki nad płomieniem Claes rzekł: — Nie spotkałeś gdzie syna mojego, Sowizdrzała? — Nie. — To pewnie przynosisz nowiny od brata mojego, Josse? — powiedział Claes kładąc na stole przypieczone kiszki, stawiając omlet usmażony na tłuszczu z szynki, przynosząc ser, potężne puchary i wino lowańskie, czerwone, klarowne, iskrzące się w butelkach. Człek na to: — Brat twój Jasse zmarł kołem łamany w Sippenaken, nie opodal Akwizgranu. Albowiem był heretykiem i nosił broń przeciw cesarzowi. Claes odchodząc niemal od zmysłów zadrżał na całym ciele, tak wielka porwała go złość; wykrzyknął: — O katy podłe! O Josse, biedny mój bracie! Człek na to z surowością: — Radość nasza i ból nie są z tego świata. I zabrał się do jedzenia. Po chwili rzekł: — Nawiedzałem twojego brata w turmie, bom podał się za jego krewniaka, chłopa z Nieswieler. Przyszedłem tutaj, albowiem powiedział mi tak: „Jeśli nie umrzesz za wiarę jak ja, idź do brata mojego Claesa i nakaż mu, by żył w zgodzie z Panem, czynił dzieło miłosierdzia, a syna swojego chował potajemnie w prawie Chrystusowym. Pieniądze, które mu dałem, wyłudziłem od biednego, ciemnego ludu. Ma spożytkować je, edukując Dyla w wiedzy bożej i w bożym słowie." To rzekłszy wysłannik dał Claesowi pocałunek pokoju. A Claes rozpaczając mówił: — Umarł kołem łamany mój biedny brat! I nie mógł otrząsnąć się z wielkiej boleści. Widząc jednak, że przybyszowi chce się pić i że nadstawia kielicha, nalał mu wina — ale sam jadł i pił nie odczuwając żadnej przyjemności. Nele i Soetkin wróciły dopiero po tygodniu; przez ten czas wysłannik Jossego mieszkał pod Claesowym dachem. Co noc słyszeli, jak Katheline wyła w chałupie: — Gore! Gore! Wydlubcie otwór, dusza chce wyjść! I Claes szedł do niej, a gdy ukoił ją łagodnym słowem, powracał do domu. Po tygodniu człek odszedł, przyjąwszy od Claesa tylko dwa karolusy, aby mógł się przytulić i pożywić w drodze. LXVIII Gdy Nele i Soetkin wróciły z Brugii, Claes siedział w kuchni na podłodze po turecku, jak zwykli siadywać krawcy, i przyszywał guziki do starych portek. Nele stanąwszy przy nim jęła szczuć bociana Tytusem Bilbulusem Schnouffiusem, który to rzucał się na ptaka, to znów rejterował ujadając cieniutko, cieniusieńko. Bocian stojąc na jednej nodze obserwował psinę poważnie i z namysłem, chowając długą szyję w puchu na piersi. Tytus Bibulus Schnouffius widząc tę flegmę poskrzekiwał coraz groźniej. Ale raptem bocian, sprzykrzywszy sobie te popisy wokalne, wysunął dziób niby dziryt i stuknął pieska w grzbiet. Bibulus czmychnął, skamląc: „Ratunku!" Claes śmiał się, Nele też, a Soetkin wciąż wyglądała na ulicę, patrząc, czy nie nadchodzi Sowizdrzał. Nagle rzekła: — Idzie prewot i czterech wyżłów sprawiedliwości. Ale to z pewnością nie do nas mają sprawę. Dwóch kręci się koło chałupy. Claes podniósł nos znad szycia... — A dwóch zatrzymało się przed chałupą — ciągnęła Soetkin. Claes podniósł się. — Kogóż oni chcą pojmać na tej ulicy? Jezus Maria! Mężu, wchodzą do nas... Claes wyskoczył z kuchni do ogrodu, a za nim Nele. Rzekł jej: — Uratuj karolusy, są za tylną blachą komina. Nele zrozumiała. A gdy przesadziwszy płot, szamotał się z dwoma strażnikami, co złapali go za kołnierz, jęła krzyczeć i zawodzić: — On niewinny! On niewinny! Nie róbcie krzywdy Claesowi, ojcu mojemu! Gdzież jesteś, Sowizdrzale? Zabiłbyś obu! I rzuciwszy się na jednego z pachołków, podrapała mu twarz. A potem krzycząc: „Zabiją go!", padła na murawę ogrodu i tarzała się z nieprzytomnej rozpaczy. Katheline nadbiegła, przywołana hałasem. Stanęła sztywna, nieruchoma i patrząc na tę scenę kiwała głową i mówiła: — Ogień! Ogień! Wydłubcie dziurę, dusza chce wyjść! Soetkin nie widziała, co się dzieje. Rzekła strażnikom, co weszli do chałupy: — Czego szukacie, panowie, w naszym ubogim domu? Jeśli mojego syna, jest daleko. Macież nogi dość długie? Mówiła to wesoło. W tymże momencie Nele zawołała na ratunek. Soetkin, wybiegłszy do ogrodu, zobaczyła, jak jej mąż, którego strażnik trzymał za kołnierz, szamotał się na drodze pod płotem. — Bij! Zabij! — krzyknęła. — Sowizdrzale, gdzie ty? I porwała się mężowi na pomoc, ale jeden z pachołków przytrzymał ją wpół, choć mógł przy tym oberwać. Claes szamotał się i zadawał razy tak skuteczne, iż byłby się wymknął, gdyby jeden z dwóch pachołków, których zagadnęła Soetkin, nie przyszedł kamratom w sukurs. Związali mu ręce i powiedli go do kuchni, gdzie Soetkin i Nele zanosiły się od płaczu. — Panie prewocie — rzekła Soetkin — co zawinił mój biedny mąż, żeście nałożyli mu łyka? — Jest heretykiem — ozwał się któryś z pachołków. — Heretykiem? — zawołała Soetkin. — Tyżeś heretykiem, mój mężu? Zełgały te diabły! Claes na to: — Powierzam się boskiej opiece. Wyszedł; Nele i Soetkin, zapłakane, podążyły za nim spodziewając się, że je też powiodą przed sędziego. Sąsiedzi i sąsiadki podeszli do nich, dowiedziawszy się jednak, że Claesa prowadzą w pętach, jako posądzonego o herezję, wystraszyli się tak mocno, iż rozpierzchli się do domów, starannie zamykając drzwi. I tylko parę dziewcząt odważyło się przystąpić do Claesa i zapytać: — Gdzie idziesz, węglarzu, taki związany? — Gdzie Bóg da, dziewuszko — odpowiedział. Zaprowadzano go do więzienia gminy; Soetkin i Nele siadły na progu. Pod wieczór Soetkin kazała Nele pójść i zobaczyć, czy Sowizdrzał nie wraca. LXIX Niebawem po wsiach okolicznych gruchnęła wieść, że pojmano człeka oskarżonego o herezję i że ksiądz Titelman, dziekan z Renaix, przezwany inkwizytorem nielitościwym, poprowadzi śledztwo. Sowizdrzał bawił natenczas w Koolkerke, ciesząc się najpoufalszymi faworami jednej gosposi miluchnej, wdówki gładkiej, która dopuszczała go do wszelkich przyrodzonych źródeł uciechy. Żył przeto szczęśliwie, pieszczony i karesowany, dopóki rywal zdradziecki, ławnik tamecznej gminy, nie zaczaił się nań pewnego ranka, gdy Sowizdrzał wychodził z tawerny, i nie popróbował prześwięcić go dębowym kijem. Ale Sowizdrzał, by tę złość ostudzić, ukąpał go w bajorku, skąd ławnik wygramolił się własnym przemysłem, zielony jak ropucha i namoczony niby gąbka. W następstwie tego znamienitego czynu musiał wziąć nogi za pas i lękając się zemsty ławnika, pognać z Koolkerke do Damme. Zapadał chłodny wieczór, Sowizdrzał biegł co tchu — chciał już być w domu, widział bowiem oczyma wyobraźni, jak Nele szyje, Soetkin gotuje wieczerzę, Claes wiąże chrust, Schnouffius ogryza kość, a bocian poszturchuje dziobem gospodynię w brzuch, aby wyjednać smaczny kąsek. Kramarz wędrowny zagadnął go przechodząc: — Gdzie tak lecisz? — Do Damme, tam mój dom. Kramarz na to: — Niezbyt tam bezpiecznie, bo łapią heretyków. I poszedł dalej. Mijając oberżę „Roode-Schildt" Sowizdrzał wstąpił na szklankę dobbel-kuytu. Baes ozwał się: — Nie jesteś aby synem Claesa? — Tak — odrzekł Sowizdrzał. — To spiesz się! Nieszczęsna godzina wybiła dla twojego ojca. Sowizdrzał poprosił o wyjaśnienie. Baes odrzekł mu, iż dowie się aż nazbyt w porę. I Sowizdrzał pobiegł dalej. Gdy znalazł się w Damme, psy czuwające na progach skoczyły mu do łydek z piskiem i ujadaniem. Baby wyszły, zwabione hałasem, i poczęły na wyprzódki pytać Sowizdrzała: — Skąd wracasz? Wiesz już o swoim ojcu? A gdzie twoja matka? Może z nim razem w turmie? Boże miłosierny! Oby go tylko nie spalono! Sowizdrzał puścił się prędzej. Spotkał Nele; rzekła mu: — Dylu, nie zachodź do domu; rajcy postawili tam strażnika w imieniu Jego Cesarskiej Mości. Sowizdrzał przystanął i spytał: — Prawdaż to, Nele, że Claes, mój ojciec, w turmie? — Tak, a Soetkin siedzi tam na progu i płacze. Tedy serce syna marnotrawnego nabrzmiało boleścią; rzekł do Nele: — Idę do nich. — Nie to winieneś uczynić, ale spełnić rozkaz Claesa, który zapowiedział mi, zanim go pojmano: „Uratuj karolusy, które są za tylną blachą komina." Musisz je najpierw uratować, bo to scheda Soetkin. biedaczki. Sowizdrzał nie słuchając pobiegł pod bramę więzienną. Ujrzał tu Soetkin: siedziała na progu; ucałowała go, płacząc, i zapłakali oboje. Lud im przyjazny jął gromadzić się tłumnie przed więzieniem, tedy strażnicy kazali wynosić się matce i synowi — i to zaraz. Poszli do chałupy Nele, przyległej do ich domku, przed którym ujrzeli zbrojnych lancknechtów sprowadzonych z Brugii: obawiano się, aby w czasie procesu i egzekucji nie wybuchły zamieszki. Albowiem wszyscy w Damme serdecznie miłowali Claesa. Żołdak siedział na kamieniu przede drzwiami, usiłując wyssać z flaszy ostatnią kroplę gorzały. Nie wycmoktał nic, cisnął flaszą o kilka kroków dalej i wyciągnąwszy bragmart jął z upodobaniem wydłubywać kamienie brukowe. Zapłakana Soetkin weszła do Katheline. A Katheline kiwając głową: — Gore, gore! Wydłubcie dziurę, dusza chce wyjść! LXX Dzwon zwany Borgstorm (burza miasta) zwołał sędziów do trybunału; zebrali się tedy o czwartej w vierschare pod lipą sprawiedliwości. Claesa poprowadzono przed ich oblicze. Ujrzał siedzącego pod baldachimem bajliwa Damme, a po jego bokach i naprzeciw — burmistrza, ławników i pisarza. Na dźwięk dzwonu zbiegła się ogromna ciżba ludu. Wielu powiadało: „Nie służą ci sędziowie sprawiedliwości, ale wysługują się cesarzowi." Pisarz oznajmił, iż trybunał, zebrawszy się już uprzednio w vierschare pod lipą, rozpatrzył donosy i zeznania świadków, na podstawie których to donosów i zeznań postanowił uwięzić Claesa, węglarza rodem z Damme, małżonka Soetkin, córki Joostensów. — Teraz — przydał — zaczniemy przesłuchiwać świadków. Wezwano nasamprzód Hansa Barbiera, Claesowego sąsiada. Złożywszy przysięgą, rzekł: — Na zbawienie mojej duszy stwierdzam i zapewniam, że Claesa, stawionego tutaj przed trybunałem, znam od lat prawie siedemnastu; żył zawsze poczciwie, przestrzegając przykazań Kościoła świętego, matki naszej; nigdy nie wyrażał się o nim zelżywie i nigdy, o ile mi wiadomo, nie gościł żadnego heretyka, nie przechowywał książki Lutra ani też o tej książce nie wspominał; nigdy nie uczynił nic takiego, aby mógł być posądzony, iż uchybił prawom i edyktom cesarskiej władzy. Tak mi dopomóż Bóg i wy, wszyscy święci Jego. Za czym przesłuchano Jana Van Roosebeke. Rzekł, iż pod niebytność Soetkin, Claesowej żony, wydawało mu się nieraz, że słyszy w domu oskarżonego dwa głosy męskie i że często wieczorem, gdy już wygaszono ogień, widywał w izdebce na poddaszu światło jako też i cienie dwóch mężczyzn o czymś gwarzących; jeden z nich był to Claes. O drugim mężczyźnie powiedzieć nie może, czy był heretykiem, bo widywał go jedynie z daleka. „Co do Claesa — przydał — powiem prawdę najszczerszą oznajmiając, iż odkąd go znam, przystępował zawsze na Wielkanoc do spowiedzi i komunii, komunikował się w wielkie święta i bywał co niedziela na mszy oprócz tej niedzieli, kiedy wypadła uroczystość Krwi Przenajświętszej, i następnych. Nic więcej nie wiem. Tak mi dopomóż Bóg i wy, wszyscy święci pańscy." Zapytany, czy nie widział, jakoby Claes w tawernie „Blauwe-Torre" sprzedawał odpusty i natrząsał się z czyśćca, Jan Van Roosebeke oświadczył, że Claes istotnie sprzedawał odpusty, ale żadnej wzgardy przy tym nie okazywał i nie pozwalał sobie na żadne facecje, i że on sam, Jan Van Roosebeke kupił od niego trochę indultów; złakomił się na nie też i Josse Grypstuiver, starszy gildii kupców rybnych, stojący tam w tłumie. Bajliw ozwał się, że poda do wiadomości publicznej fakty, dla których pociągnięto Claesa przed trybunał vierschare. — Oskarżyciel — powiedział — zostawszy przypadkiem w Damme, nie chciał bowiem udać się do Brugii i trwonić tam pieniędzy na obżarstwo i rozpustę, jak się to z okazji świąt uroczystych aż nazbyt często zdarza, siadł na progu swojego domu, zażywając godziwie świeżego powietrza. Zobaczył stamtąd człeka podążającego ulicą Czaplą. Zoczywszy go Claes wyszedł naprzeciw i skłonił mu się. Człek ów był odziany w czarne sukno. Zaciekawiony, kto to zacz, oskarżyciel wszedł do sieni i usłyszał, jak gospodarz rozmawia z obcym o niejakim Josse, bracie swoim, który, wzięty w niewolę jako żołnierz oddziałów kacerskich, został połamany kołem nie opodal Akwizgranu. Obcy zapowiedział, aby pieniądze wyłudzone z ciemnego i ubogiego ludu, które to pieniądze Claes otrzymał od brata, Claes obrócił na edukację syna w religii reformowanej. Nakłonił też Claesa, aby opuścił łono Kościoła świętego, matki naszej, i rzucał inne słowa bezbożne, na które Claes odpowiadał tylko: „Katy okrutne! O mój biedny bracie!" Oskarżony bluźnił tym sposobem naszemu Ojcu świętemu, papieżowi, i Jego Królewskiej Mości, oskarżając ich o okrucieństwo, choć pokarali sprawiedliwie heretyka jako obraźcę majestatu boskiego i ludzkiego. Kiedy człek pomieniony jeść skończył, oskarżyciel usłyszał, jak Claes wykrzyknął: „Biedny Josse, niechże Bóg przyjmie cię do chwały swojej, albowiem okrutni byli dla ciebie!" Tym sposobem przypisał samemu Bogu bezbożność, sądząc, iż Bóg może przyjmować heretyków do nieba. I Claes powtarzał bez ustanku: „O mój biedny bracie!" Wtedy obcy, wpadłszy we wściekłość niby heretycki kaznodzieja na kacerskiej ambonie, wykrzyknął: „Padnie Wielki Babilon, rzymska ladacznica, i stanie się jeno siedzibą szatana i gniazdem wszelakiego obmierzłego ptactwa!" A Claes powtarzał: „Katy okrutne! O mój biedny bracie!" Obcy zaś, ciągnąc dalej, mówił: „Albowiem anioł weźmie kamień ogromny jak brodło. A ciskając go w morze, powie: «Tak będzie rzucony Wielki Babilon i nikt już nie odnajdzie go potem.»" „Mości panie — ozwał się Claes — usta twoje są pełne gniewu, ale powiedz mi, kiedy nadejdzie takie królestwo, by ludzie cichego serca w spokoju na ziemi żyć mogli?" „Nigdy nie nadejdzie! — odparł przybysz. — A przynajmniej, póki królował będzie Antychryst, którym jest papież, wróg wszelkiej prawdy." „Ach! — westchnął Claes — mówisz bez uszanowania o naszym Ojcu świętym. Nie wie on z pewnością nic o strasznych torturach, jakimi karzą biednych protestantów." Obcy na to: „Wie o nich doskonale, gdyż on to wydaje wyroki i zleca wykonywać je cesarzowi, obecnie zaś królowi, który obławiając się na konfiskatach i dziedzicząc po straconych, ochotnie wytacza bogatym ludziom procesy o herezję." Claes odrzekł: „Gadają o tym we Flandrii, powinienem w to wierzyć; słabe jest ludzkie ciało, choćby nawet było królewskim. O mój biedny Josse!" I Claes dał tym sposobem do zrozumienia, że Jego Królewska Mość karze heretyków, powodowany szkaradną żądzą zysku. Obcy jął go nauczać, ale Claes przerwał mu, powiadając: „Racz waszmosć pan oszczędzić mi podobnych dyskursów, albowiem podsłuchane, mogłyby mnie narazić na jaki niemiły proces." Claes wstał, poszedł do piwnicy i wrócił niosąc kufel piwa. „Zamknę drzwi" — rzekł wtedy i delator nie słyszał już nic więcej, gdyż musiał szybko wymknąć się z domu. Drzwi zamknięto, lecz później otwarto, gdy noc zapadała. Obcy wyszedł, za chwilę jednak wrócił i zakołatał mówiąc: „Claesie, zimno mi; nie wiem, gdzie znaleźć przytułek; daj mi schronienie; w mieście pustki, nikt nie postrzegł, gdym wchodził." Claes wpuścił go, zapalił latarnię i widziano, jak powiódł heretyka na poddasze i umieścił go w izdebce z oknem na pole. — Któż więc — zawołał Claes — doniósł to wszystko, jeśli nie ty, obmierzły rybiarzu, któregom widział w niedzielę? Stałeś na progu sztywno, jakbyś kij połknął, i gapiłeś się obłudnie na latające jaskółki! I wskazał palcem Josse Grypstuivera, starszego gildii kupców rybnych, którego pysk szkaradny widniał wśród zebranego ludu. Rybiarz uśmiechnął się jadowicie, albowiem Claes zdradził się tym sposobem. A między ludem — mężczyźni, kobiety i dziewczęta — powiadano: — Biedaczysko! Tymi słowami na pewno wykopał sobie grób. Ale pisarz ciągnął dalej akt oskarżenia: — Heretyk i Claes długo rozprawiali zarówno tej nocy, jak i przez sześć następnych: widziano wtedy jak obcy gestykulował, już to grożąc, już to błogosławiąc, i wznosił ręce do nieba, zwyczajem podobnych mu kacerzów. A Claes, jak się zdaje, przytakiwał jego słowom. Zapewne w ciągu tych dni, wieczorów i nocy rozprawiali bluźnierczo o mszy świętej, spowiedzi, odpustach tudzież Jego Królewskiej Mości... — Nikt nie słyszał tego — przerwał Claes — nie wolno oskarżać nikogo bez dowodów! Pisarz ciągnął: — Słyszano też i co innego. Kiedy obcy wyszedł od ciebie dnia siódmego o dziesiątej godzinie, gdy wieczór zapadł już na dobre, odprowadziłeś go aż do kamienia granicznego na polu Kathelme. Tam zapytał cię, coś uczynił ze szkaradnymi bałwanami — tu bajliw przeżegnał się — wyobrażającymi Najświętszą Marię Pannę, świętego Mikołaja i świętego Marcina. Odpowiedziałeś, żeś je potłukł i wrzucił do studni. I rzeczywiście dzisiejszej nocy znaleziono te figury w twojej studni. Szczątki ich leżą w sali tortur. Słowa te przytłoczyły Claesa. Bajliw zapytał, czy nie ma nic na usprawiedliwienie, a Claes zaprzeczył ruchem głowy. Bajliw zapytał dalej, czy nie zechciałby wyprzeć się grzesznej myśli, którą instygowany potłukł święte figury i dopuścił się błędów bezbożnych, co nakazały mu lżyć słowem majestat boski i majestat królewski. Claes odparł, że ciało jego należy do Najjaśniejszego Pana, ale sumienie jest własnością Chrystusa, którego prawu chce dochować wierności. Bajliw zapytał, czy pomienione prawo jest również i prawem Kościoła świętego, matki naszej. Claes odrzekł: — Jest ono zawarte w Ewangelii. Zmuszony, by odpowiedział na pytanie, czy wie, iż papież jest namiestnikiem Boga na ziemi, odparł: — Nie. Zapytany, czy sądziłby, iż nie wolno czcić obrazów Najświętszej Panny i świętych pańskich, oznajmił, że. cześć taka jest bałwochwalstwem. Zapytany, czy spowiedź jest rzeczą dobrą i zbawienną, odrzekł: — Chrystus powiada: „Spowiadajcie się między sobą." Odpowiadał dzielnie, choć widać było, że w głębi serca strapiony jest i przerażony. Ósma wybiła, wieczór zapadał, panowie sędziowie odeszli, odkładając wyrok do jutra. LXXI A w chałupie Katheline zapłakiwała się Soetkin odchodząc z boleści od zmysłów. I powtarzała ciągle: — O mój mężu! Mój biedny mężu! Sowizdrzał i Nele ściskali ją z czułością najtkliwszą. A Soetkin tuląc oboje w ramionach popłakiwała cicho. Za czym dała im znak, by zostawili ją samą. Nele rzekła do Sowizdrzała: — Zostawmy ją, skoro taka jej wola; ratujmy karolusy. Odeszli tedy; Katheline jęła krążyć wokół Soetkin, powiadając: — Wydłubcie dziurę; dusza chce się wydostać. A Soetkin wodziła po Katheline szklanym wzrokiem, nie widząc jej. Chałupa Claesa i chałupa Katheline przylegały do siebie; chałupa Claesa stała we: wgłębieniu i miała przed sobą ogródek, chałupa Katheline miała też ogródek od ulicy, zasadzony bobem. Ogródek Katheline był okolony żywopłotem, w którym Sowizdrzał i Nele, jeszcze jako dzieci, zrobili obszerny otwór — Sowizdrzał, aby odwiedzać Nele, a Nele, by nawiedzać Sowizdrzała. Wyszedłszy do ogródka Sowizdrzał i Nele zobaczyli strażującego lancknechta: głowa mu się chwiała, próbował pluć do góry, paskudząc sobie śliną kaftan. Obok żołdaka leżała oplatana butelka. — Nele — szepnął Sowizdrzał — ten pijany żołdak nachlał się za mało; trzeba, żeby wypił jeszcze. Wtedy już nam nie przeszkodzi. Weźmy flaszę! Posłyszawszy ściszone głosy lancknecht obrócił w ich kierunku łeb ciężki, potem jął szukać butelki, nie znalazł jej i znów zabrał się do plucia, usiłując zobaczyć przy księżycu, gdzie pada ślina. — Odbija mu się gorzała — mruknął Sowizdrzał. — Słyszysz, z jakim trudem spluwa? Tymczasem lancknecht, napluwszy się do syta i nagapiwszy się wokół, znów sięgnął po flaszę. Znalazł ją, przytknął szyjkę do gęby, przechylił głowę w tył, obrócił butlę do góry dnem i postukał w nie palcami, aby Wytrząsnąć trunek co do kropli, a potem jął ssać — tak samo dziecię ssie pierś matczyną. Nie wycmoktawszy nic, zrezygnował, postawił flaszę obok siebie, zaklął trochę w narzeczu górno-niemieckim, znowu strzyknął śliną, zakołysał głową z prawa na lewo i usnął mamrocząc niezrozumiałe pacierze. Sowizdrzał wiedział, że sen ten nie potrwa długo: trzeba było, żeby strażnik zaprószył się jeszcze mocniej. Wyśliznąwszy się tedy dziurą w żywopłocie, zwędził flaszę i dał ją Nele, która nalała do niej gorzałki. Żołdak wciąż chrapał; Sowizdrzał wrócił dziurą w żywopłocie, wetknął między nogi strażnika pełną flaszę, przesmyrgnął się znów do ogródka Katheline i czekał z Nele za żywopłotem. Likwor, świeżo utoczony z beczułki, był chłodny, przeto żołdak ocknąwszy się wsadził od razu rękę pod kaftan, ażeby zbadać, co go tam ziębi. Domyślając się, dzięki pijackiej intuicji, że mogła to być pełna flasza, wyciągnął ją. Nele i Sowizdrzał widzieli, jak oglądając naczynie pod światło księżyca potrząsał nim i wsłuchiwał się w bulgotanie płynu, smakował go, dziwił się, że butelka jest pełna, wypił trochę wódki, po tym dobry haust, postawił flaszę na ziemi i pociągnął znowu. Po chwili zaśpiewał: Gdy wieczorem imć pan Maan Przyjdzie powitać panią Zee... W narzeczu górno-niemieckim Zee oznacza morze, Maan — księżyc. Legenda głosi, że pani Zee jest małżonką imć Maana, księżyca — władcy kobiet. Lancknecht śpiewał: Gdy wieczorem imć pan Maan Przyjdzie powitać panią Zee, Pani Zee poda mu Grzanego wina szklanicę, Kiedy przyjdzie imć pan Maan. I będzie z nim wieczerzała, I będzie go całowała; A gdy już do syta zje, Do łóżka z nim położy się, Kiedy przyjdzie imć pan Maan. Tak i mnie moja dziewczyna Nakarmi tłusto, da mi wina I położymy się razem spać, Gdy nadejdzie imć pan Maan. Jakoż — to pijąc, to wyśpiewując na przemian — usnął. Nie mógł tedy usłyszeć, jak Nele powiedziała: „Są w garnku za tylną blachą komina"; ani też zobaczyć, jak Sowizdrzał wszedł przez obórkę do kuchni Claesa, podniósł ową blachę, wyjął garnek karolusów, wrócił do ogródka Katheline i ukrył skarb pod cembrowiną studni, wiedząc, że jeśli będą go szukać, to raczej w domu, a nie na dworze. Za czym poszli do Soetkin; rozpaczała powtarzając: — O mój mężu! O mój biedny mężu! Nele i Sowizdrzał czuwali przy niej do rana. LXXII Nazajutrz rozkołysany Borgstorm wezwał sędziów do trybunału vierschare. Kiedy zasiedli na czterech ławach pod drzewem sprawiedliwości, jęli znów indagować Claesa i zapytali, czy nie zechciałby wyrzec się błędów. Claes uniósł rękę ku niebu: — Chrystus, pan mój, widzi mnie stamtąd — rzekł. — Spoglądałem w Jego słońce, gdy narodził się syn mój, Sowizdrzał. Gdzieżeś jest teraz, włóczęgo? Soetkin, żono moja luba, czy stawisz czoła nieszczęściu? Za czym spojrzawszy na lipę, przeklął ją: — Wichrze palący i suszo, sprawcie, aby drzewa ziemi ojców moich wyginęły natychmiast! Lepiej tak będzie, niż gdyby w ich cieniu na śmierć skazywać miano wolność sumienia! Gdzie jesteś, mój synu Sowizdrzale? Surowy byłem dla ciebie. Panowie, ulitujcie się nade mną i osądźcie mnie tak, jakby to uczynił nasz miłosierny Zbawiciel. Wszyscy, którzy go słuchali, płakali — okrom sędziów. Potem zapytał, czy nie ma dlań żadnego przebaczenia, powiadając: — Pracowałem całe życie, zarabiając niewiele; byłem litościwy dla biednych i nikomu nie zamąciłem wody. Porzuciłem Kościół rzymski idąc za głosem bożym, co przemówił do mnie. Nie proszę o żadną łaskę, lecz tylko o to, aby karę ognia zamieniono mi na karę wieczystego wygnania z Flandrii. To przecież i tak ogromna kara. Wszyscy obecni zakrzyknęli wtedy: — Litości, panowie sędziowie! Miłosierdzia! A milczał tylko Josse Grypstuiver. Bajliw dał znak zebranym, aby się uciszyli, i oznajmił, iż ustawy zakazują najsurowiej prosić o łaskę dla heretyków; ale jeśli Claes zechce wyprzeć się błędów, zostanie powieszony, a nie spalony. I mówiono między ludem: — Stos czy stryczek to i tak śmierć. I kobiety płakały, a mężczyźni szemrali głucho. Claes rzekł wtedy: — Nic odwoływał nie będę! Uczyńcie z moim ciałem to, co wam dyktuje miłosierdzie wasze. Titelman, dziekan z Renaix, zawołał: — Patrzyć nie mogę, jak to kacerskie robactwo podnosi łeb, i to w przytomności sędziów! Palić ciała to kara szybko przemijająca; trzeba ratować dusze. Zmuszajmy więc torturą, aby heretycy zarzekali się swoich błędów, bo natenczas ocalimy lud przed niebezpiecznym widowiskiem, jakie daje heretyk umierający w ostatecznej zatwardziałości. Na te słowa kobiety zapłakały jeszcze żałośniej, a mężczyźni mówili między sobą: — Jeśli się przyznał, prawo wymierza karę, lecz nie torturuje. Trybunał orzekł, iż ordonanse nie przewidują tortur, nie byłoby więc racji katować Claesa. Wezwany jeszcze raz, aby odwołał błędy, oświadczył: — Nie mogę. Ogłoszono przeto zgodnie z ustawą, iż jest winien symonii, albowiem kupczył odpustami, a ponadto jest heretykiem i heretyków ukrywał — jako taki zostanie spalony żywcem i będzie płonął przed domem gminy, póki nie umrze. Ciało Claesa, przez dwa dni przywiązane do słupa, będzie służyć za przykład, a następnie pogrzebie się je tam, gdzie zazwyczaj grzebie się skazańców. Trybunał przyznał delatorowi, Josse Grypstuiverowi, którego nazwiska nie wymieniono, pięćdziesiąt florenów z pierwszych stu florenów-karolusów dziedzictwa i dziesiątą część pozostałych. Wysłuchawszy tego wyroku Claes ozwał się do starszego gildii handlarzy rybnych: — Umrzesz śmiercią okrutną, zły człecze, któryś dla grosza marnego uczynił szczęśliwą małżonkę wdową, a syna mojego wesołego sierotą biednym! Sędziowie dozwolili mówić Claesowi, gdyż i oni, z wyjątkiem Titelmana, gardzili głęboko starszym gildii kupców rybnych, donosicielem. On zaś pośmiał na gębie i ze wstydu, i ze złości. A Claesa odprowadzono do wieży. LXXIII Nele, Sowizdrzał i Soetkin dowiedzieli się o wyroku nazajutrz, to jest w wilię kaźni. Poprosili sędziów, aby mogli odwiedzić więźnia; wpuszczono ich do turmy wyjąwszy Nele. Gdy weszli, ujrzeli Claesa przykutego do muru długim łańcuchem. Skąpy ogień płonął w kominku, albowiem cela była wilgotna. Prawo flamandzkie nakazuje być dobrym dla skazanych na śmierć: dostają tedy chleb, mięso albo ser, i wino. Ale chciwi dozorcy uchybiają częstokroć temu paragrafowi, wielu z nich zjada największe i najlepsze kęsy pożywienia biednych więźniów. Claes płacząc uściskał Sowizdrzała i Soetkin, ale też i pierwszy zapanował nad łzami nie chcąc lamentować — jako mężczyzna i jako głowa rodziny. Soetkin płakała, a Sowizdrzał mówił: — Potrzaskałbym te łańcuchy przeklęte! Soetkin płakała mówiąc: — Pójdę do króla Filipa, wyjednam łaskę. Claes na to: — Król dziedziczy fortunę męczenników. — A po chwili przydał: — Ukochani moi, smutno i boleśnie odchodzę z tego świata. Trochę lękam się cierpień cielesnych, ale też i smęcę się pomyślawszy, że beze mnie czeka was nędza i głód, bo król weźmie wasz majątek. Sowizdrzał na to szeptem: — Wczoraj uratowaliśmy go wespół z Nele. — Ulżyło mi — odrzekł Claes. — Donosiciel nie będzie radował się moimi zwłokami. — Oby raczej zdechł! — powiedziała Soetkin, a w oku jej, suchym teraz, błysła nienawiść. Ale Claes myśląc o karolusach ozwał się: — Spisałeś się gracko, Dylku, syneczku. Nie będzie głodna na stare lata Soetkin, wdowa po mnie. I Claes ucałował ją, tuląc do piersi; a ona zapłakała rzewniej, pomyślawszy, że wkrótce utraci miłego swojego opiekuna. Claes popatrywał na Sowizdrzała i mówił: — Synu, nieraz grzeszyłeś biegając po świecie, grzeszyłeś jak i każde ladaco; popraw się i nigdy już nie zostawiaj samej w domu tej zbolałej wdowy, albowiem jako mężczyzna, winieneś jej obronę i opiekę. — Tak będzie, ojcze — rzekł Sowizdrzał. — O mój biedny mężu! — mówiła Soetkin całując go. — Jakąż to popełniliśmy zbrodnię? Żyliśmy oboje życiem skromnym, uczciwym, spokojnym, kochając się serdecznie. Wiesz o tym, Panie Boże! Wstawaliśmy wcześnie, żeby pracować, a wieczorem chwaląc Cię pożywaliśmy chleb, w dzień zarobiony. Poszłabym do króla i rozdarłabym go pazurami! Panie Boże, niceśmy nie zawinili! Ale dozorca wszedł i oznajmił, że pożegnać się trzeba. Soetkin prosiła, aby dozwolił jej zostać. Claes czuł, jak biedne jej lico paliło jego policzki — wilżyły je obfite łzy Soetkin; biedne jej ciało trzęsło się i dygotało w jego ramionach. Poprosił, aby dozwolono jej zostać przy nim. Dozorca powtórzył, że trzeba się pożegnać, i wydarł Soetkin z objęć Claesa. Claes rzekł do Sowizdrzała: — Opiekuj się nią. Sowizdrzał obiecał, że tak będzie. I Sowizdrzał, i Soetkin odeszli we dwoje — syn podtrzymywał matkę. LXXIV Nazajutrz, a był to dzień kaźni, nadeszli sąsiedzi i, litością powodowani, zamknęli w chałupie Katheline Sowizdrzała, Soetkin i Nele. Nie pomyśleli jednak, że z daleka słychać będzie krzyki ofiary, a przez okna będzie widać dym buchający ze stosu. Katheline błąkała się po mieście, kiwała głową i mówiła: — Wydłubcie dziurę, dusza chce wyjść. O dziewiątej Claesa w koszuli tylko, z rękami związanymi na plecach, wyprowadzono z wieży. Jak opiewał wyrok, stos wzniesiono na ulicy Przenajświętszej Panny, wokół słupa wbitego przed oknami gminy. Kat i jego pachołki nie skończyli jeszcze układać drew. Claes, otoczony rakarzami, czekał cierpliwie, aż ukończą robotę, a tymczasem prewot siedzący na koniu, kilkunastu zbrojnych sługusów bajliwa i dziewięciu lancknechtów sprowadzonych z Brugii — ledwie podołać mogli, by w ryzach utrzymać lud wzburzony. Każdy powiadał, że to okrucieństwo męczyć niesprawiedliwie człeka już niemłodego, biedaczynę, jakże spokojnego, miłosiernego i nad podziw pracowitego. Nagle uklękli i poczęli się modlić. U Najświętszej Panny zagrały dzwony żałobne. Katheline też była między ciżbą, stała w pierwszym rzędzie, całkiem nieprzytomna. Spoglądając to na Claesa, to na stos, powiadała kiwając głową: — Gore! Gore! Wydłubcie dziurę, dusza chce wyjść. Soetkin i Nele posłyszawszy dzwony przeżegnały się. Ale Sowizdrzał nie zrobił znaku krzyża, mówiąc, iż nie chce oddawać czci Bogu w taki sposób, jak to czynią oprawcy. Biegał po chałupie, usiłował wyważyć drzwi albo wyskoczyć oknem; lecz okna i drzwi były strzeżone. Nagle Soetkin krzyknęła zasłaniając sobie twarz fartuchem: — Dym! Troje udręczonych rzeczywiście zobaczyło na niebie kłąb smolistego dymu. To zapłonął stos, gdzie Claes był przywiązany do słupa, który kat podpalił w trzech miejscach: w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Claes rozglądał się naokoło, a nie widząc w tłumie ani Sowizdrzała, ani Soetkin, rad był pomyślawszy, iż nie ujrzą jego męki. I słychać było tylko głos modlącego się Claesa, trzaskanie drew, pomruki mężczyzn, płacz kobiet, Katheline, co mówiła: „Odejmijcie ogień, wydłubcie dziurę, dusza chce wyjść", i dzwony żałobne u Najświętszej Panny. Nagłe Soetkin zbielała niby śnieg, zatrzęsła się na całym ciele i nie płacząc, wskazała palcem niebo. Płomień strzelisty trysnął właśnie ze stosu i wznosił się chwilami ponad dachy co niższych domów. Straszne on zadawał Claesowi męczarnie, bo gwoli kaprysów wiatru — to wżerał mu się w nogi, to muskał zarost, to lizał i smalił włosy. Sowizdrzał trzymał Soetkin w ramionach usiłując oderwać ją od okna. Usłyszeli krzyk rozdzierający: płomień trawił ciało Claesa z jednego boku. Skazaniec ucichł i zapłakał. I pierś jego była cała mokra od łez. Za czym Soetkin i Sowizdrzał posłyszeli wielką wrzawę. To mieszczanie, kobiety i dzieci wołali: — Claesa nie skazano na ogień wolny, lecz ostry! Kacie, podsyć płomień! Kat usłuchał, lecz ogień nie rozgorzał dość szybko. — Uduś go! — krzyknęli. I obrzucili kamieniami prewota. — Płomień! Wielki płomień! — krzyknęła Soetkin. I rzeczywiście płomień czerwony wzbijał się wśród dymu do nieba. — Teraz umrze — powiedziała wdowa. — Panie Boże, zmiłuj się nad niewinnym! Gdzie król, abym mogła wydrzeć mu serce pazurami?! Dzwony u Najświętszej Panny grały żałobnie. Soetkin usłyszała jeszcze krzyk męża, ale nie widziała, jak ciało jego skręcało się boleśnie w ogniu, jak kurczyła się twarz, a głowa, obracając się we wszystkie strony, waliła o słup. Tłum wciąż krzyczał i gwizdał, kobiety i mali chłopcy ciskali kamieniami, gdy raptem cały stos zapłonął i wszyscy usłyszeli, jak pośród ognia i dymu Claes zawołał: — Soetkin! Dylu! I głowa, jak gdyby z ołowiu, opadła mu na pierś. A z domu Katheline doleciał krzyk żałosny i rozdzierający. Potem zaległa cisza i tylko biedna wariatka kiwała głową i mówiła: „Dusza chce wyjść." Claes oddał ducha. Stos wypaliwszy się, osunął się tam, gdzie wbito słup. A biedne zwęglone ciało zwisło zeń za szyję. I dzwony u Najświętszej Panny grały żałobnie. LXXV W chałupie Katheline Soetkin stała oparta o ścianę, opuściwszy głowę, splótłszy ręce. Objęła Sowizdrzała nic nie mówiąc i nie płacząc. Sowizdrzał milczał także; przeraził się, uczuł bowiem, iż ciało matki pali jakaś okropna gorączka. Powróciwszy z miejsca kaźni sąsiedzi oznajmili, że Claes cierpieć przestał. — Jest w niebie — rzekła wdowa. — Pomódl się — ozwała się Nele do Sowizdrzała dając mu swój różaniec; lecz on dotknąć go nie chciał, gdyż, powiadaj, ziarenka jego poświęcił papież. Noc zapadła. Sowizdrzał rzekł do wdowy: — Matko, połóż się, będę czuwał nad tobą. Ale Soetkin odparła: — Nie trzeba mi twojego czuwania; tobie, młodemu, sen potrzebniejszy. Nele przygotowała dla nich dwa łóżka w kuchni i odeszła. I zostali we dwoje; a tymczasem w piecu dopalał się ogień z korzeni. Soetkin położyła się, Sowizdrzał uczynił to samo; słyszał, jak matka płacze ukrywszy głowę pod kołdrą. Na dworze wśród ciszy nocnej wiatr kołysał drzewa nad kanałem i drzewa szumiały wtedy jak morze — albo zwiastując jesień, miótł w okna tumanami kurzu. Sowizdrzałowi zdało się, że człek jakiś chodzi tam i z powrotem; posłyszał w kuchni jakby odgłos kroków. Gdy natężył oko, człek ów znikł; nasłuchując usłyszał tylko, jak wicher wył z cicha w kominie i jak Soetkin. płakała pod kołdrą. Potem znów usłyszał kroki, a za sobą, u głów łóżka, westchnienie. — Kto tu? — spytał. Nikt nie odpowiedział, lecz rozległo się trzykrotne stukniecie w stół. Sowizdrzał zląkł się i spytał drżący — Kto tu? Nie było odpowiedzi, ale znów rozległo się trzykrotne stuknięcie w stół i Sowizdrzał uczuł, jak czyjeś ramiona obejmują go, a twarzy jego dotknęło ciało chropowate, z ogromną dziurą w piersi, woniejące spalenizną. — Ojcze — rzekł — czy to twoje biedne ciało tak mnie przygniata? Nie było odpowiedzi, a tylko w momencie gdy mara przesuwała się obok niego, ktoś zawołał na dworze: „Dylu! Dylu!" Nagle Soetkin wstała i podeszła do syna. — Nic nie słyszałeś? — zagadnęła. — Słyszałem. Ojciec mnie wołał. — A jam uczuła przy sobie w łóżku zimne ciało; materace się poruszyły, drgnęły firanki i usłyszałam czyjś głos, co mówił „Soetkin!", głos cichy niby tchnienie d krok tak lekki jak szelest muszych skrzydełek. — A potem zwracając się do cienia: — Jeśli, mój mężu, będąc już w niebie, gdzie siadłeś po bożej prawicy, żądasz czegoś od nas, powiedz, abyśmy spełnili twoją wolę. Nagle podmuch wiatru pchnął gwałtownie drzwi, napełniając izbę kurzem, a Sowizdrzał i Soetkin posłyszeli z dala krakanie kruków. Wyszli razem, podążyli w stronę stosu. Noc była czarna i tylko niekiedy ostry wicher północny rozganiał obłoki, gnające po niebie niby stada jeleni, i ukazywał świetlistą twarz miesiąca. Strażnik miejski, chodząc tam i z powrotem, pilnował stosu. Sowizdrzał i Soetkin słyszeli, jak po stwardniałej ziemi dźwięczał jego krok, i słyszeli głos kruka zwołującego inne kruki — albowiem z oddali rozległo się krakanie. Sowizdrzał i Soetkin zbliżyli się do stosu, kruk sfrunął na ramiona Claesa, usłyszeli stukanie dzioba o ciało, i zaraz pojawiły się inne kruki. Sowizdrzał wdzierał się już na stos, aby rozgonić kruki; strażnik ozwał się: — Hej, czarodzieju, szukasz rąk magicznych? Wiedz, że ręce spalonego nie czynią niewidzialnym; mają tę właściwość tylko ręce wisielca, którym kiedyś będziesz. — Mości strażniku — odrzekł Sowizdrzał — nie jestem czarodziejem, ale sierotą, synem człowieka tam przywiązanego, a ta niewiasta to wdowa. Chcieliśmy złożyć pocałunek pożegnalny i wziąć garść prochów na pamiątkę. Dozwól nam, mości strażniku, boś nie najemnym żołdakiem, ale synem tego kraju. — Niech się stanie według woli twojej — odpowiedział strażnik. Wdowa i sierota wstąpili na spalone drwa, podeszli do zmarłego i płacząc ucałowali jego twarz. Sowizdrzał wziął z miejsca, gdzie było serce i gdzie ogień wytrawił jamę, garść popiołu. Za czym oboje uklękli i modlili się długo. Byli tu jeszcze, gdy blady świt przetarł niebo; ale wtedy strażnik odpędził ich, bojąc się, alby nie ukarano go za dobry uczynek. Wróciwszy do domu Soetkin uszyła z dwóch skrawków jedwabiu, czerwonego i czarnego, woreczek i wsypała weń prochy; przymocowała do woreczka dwie wstążki, aby Sowizdrzał mógł go zawsze nosić na szyi. I zawieszając mu woreczek powiedziała: — Oby te popioły, będące sercem mojego męża ta czerwień, która jest jego krwią, i ta czerń, oznaka naszej żałoby, spoczywały zawsze na twojej piersi, niby ogień zemsty, co spadnie na katów. — Taka jest i moja wola — rzekł Sowizdrzał. Wdowa ucałowała sierotę, słońce wzeszło. LXXVI Nazajutrz strażnicy i miejscy obwoływacze weszli do domu Claesa, alby cały dobytek wyrzucić na ulicę i przystąpić do sprzedaży nakazanej wyrokiem sądowym. Będąc u Katheline, Soetkin widziała, jak wynoszono kolebkę żelazną z ozdobami miedzianymi, która od lat niepamiętnych stała w domu Claesów: tutaj urodził się zmarły biedak i urodził się Sowizdrzał. Wynieśli łoże, w którym Soetkin poczęła swoje dziecię i spędziła tyle słodkich nocy przytulona do mężowskiego ramienia. Wyniesiono skrzynię, w której zamykała chleb, i szafę, gdzie w latach tłustych chowała mięsiwo, wyniesiono patelnie, kotły i rynki, które nie lśniły już jak w czasach szczęśliwych, ale były zbrukane kurzem opuszczenia. Przypomniały jej się domowe biesiady, na które schodzili się sąsiedzi znęceni apetyczną wonią. Potem wytoczono kufę i baryłkę simple i dobbelkuytu. Wyniesiono kosz wina zawierający butelek co najmniej ze trzydzieści; wszystko to rozłożono na ulicy, a nie pominięto nawet i ostatniego gwoździa; biedna wdowa słyszała, jak wyrywano je ze ścian, a czyniono przy tym łoskot wielki. Siedziała i spoglądała; nie krzyczała i nie zawodziła, a tylko, zasmucona, patrzyła, jak zabierają te skromne bogactwa. Obwoływacz zapalił stoczek, rozpoczęła się licytacja. Stoczek się dopalał, gdy starszy gildii kupców rybnych kupił wszystko za podłą cenę, aby odprzedać; i radował się niby łasica wysysająca móżdżek kury. Sowizdrzał powiadał sobie w duchu: „Niedługo śmiał się będziesz, morderco." Tymczasem skończyła się licytacja, a strażnicy, bobrujący po chałupie, karolusów nie znaleźli. Rybiarz darł się: — Nie umiecie szukać! Wiem, że Claes miał pół roku temu siedemset karolusów. Sowizdrzał powiadał sobie w duchu: „Nie weźmiesz tej schedy, morderco." Nagłe Soetkin rzekła do syna: — Donosiciel! — i wskazała rybiarza. — Wiem — odparł. — Zgodzisz się, by dziedziczył krwawicą ojca? — Wolałbym przecierpieć dzień cały na ławie tortur — odrzekł Sowizdrzał. Na to Soetkin: — Ja też. Ale nie puść pary, powodując się litością, choćbyś widział, że katują mnie najokrutniej. — Boże miły! Toć jesteś kobietą — rzekł Sowizdrzał. — Biedaczku, wydałam cię na świat i umiem cierpieć. Ale kiedy zobaczę jak... — Tu blednąc: — Będę się modlić do Najświętszej Panny, która widziała Syna swojego na krzyżu. I płacząc tuliła Sowizdrzała. Tak to zawarli pakt nienawiści i siły. LXXVII Rybiarzowi kazano zapłacić tylko pół ceny kupna; drugą połowę zapisano na rachunek wynagrodzenia za donos i miał ją zatrzymać, póki nie znajdą się karolusy, które pchnęły go do łotrostwa. Soetkin płakała po nocach, a za dnia gospodarzyła. Sowizdrzał słyszał często, jak mówiła do siebie: — Jeśli weźmie schedę, zabiję się. Rozumiejąc, że nie są to próżne słowa, Nele i Sowizdrzał jęli nakłaniać ją gorąco, aby przeniosła się do Walcheren, gdzie miała krewniaków. Lecz ona słyszeć o tym nie chciała, powiadając, iż na co oddalać się jej od robactwa, które i tak niebawem zeżre wdowie kości. W owym czasie rybiarz nawiedził ponownie bajliwa i oznajmił, że nieboszczyk odziedziczył był, zaledwie przed paroma miesiącami, karolusów siedemset, a jako sknera, żywiący się byle czym, nie mógł wydać sumy tak znacznej, którą na pewno ukrył gdzieś w jakim zakamarku. Bajliw zagadnął, jaką krzywdę wyrządzili mu Soetkin i Sowizdrzał; toć jej odebrał męża, jemu zaś — ojca, a teraz głowi się, jakby tu prześladować ich dalej. Rybiarz odparł, iż jako patrycjusz miasta Damme, pragnie nakłaniać bliźnich do szacunku dla praw cesarstwa i tym sposobem zasłużyć na fawor monarchy. To rzekłszy wręczył bajliwowi oskarżenie i przedstawił świadków, którzy z wielkim niesmakiem w gębie mówiąc „prawdę szczerą" zapewnili, że rybiarz nie zełgał. Panowie ławnicy przesłuchawszy świadków orzekli, że zeznania ich wystarczą, aby winnych wziąć na tortury. Jakoż nakazali strażnikom ponownie dom cały zbobrować, a matkę i syna osadzić w miejskim więzieniu, gdzie pozostawać mieli, dopóki nie zjawi się kat z Brugii, po którego zaraz posłano. Gdy Sowizdrzał i Soetkin, z rękami związanymi na plecach, szli ulicą, rybiarz stał na progu domostwa i przyglądał się pojmanym. A mieszczanie i mieszczki z Damme siedzieli na przyzbach domów swoich. Mathyssen, bliski sąsiad rybiarza, usłyszał, jak Sowizdrzał rzucił w twarz donosicielowi: — Bóg cię przeklnie, kacie wdów! A Soetkin zawołała: — Zdechniesz okrutną śmiercią, krzywdzicielu sierot! Ludzie z Damme dowiedziawszy się tym sposobem, że na skutek ponownej delacji Grypstuivera prowadzą wdowę i sierotę do turmy, jęli miotać na rybiarza obelgi, a wieczorem wybili mu szyby kamieniami. A drzwi jego ociekały od nieczystości. I nie ośmielił się wytknąć nosa za próg. LXXVIII Około dziesiątej rano Sowizdrzała i Soetkin wprowadzono do sali tortur. Czekał tu już bajliw, pisarz, ławnicy, kat z Brugii, jego pachołek i cyrulik-balwierz. Bajliw zagadnął Soetkin, czy nie zatrzymała czegoś, co cesarskie. Odpowiedziała, że nic nie mając, nic zatrzymać nie mogła. — A ty? — zwrócił się bajliw do Sowizdrzała. — Siedem miesięcy temu — odparł — odziedziczyliśmy siedemset karolusów; trochęśmy przejedli. Gdzie reszta, nie wiem; myślę jednak, że zabrał ją ten wędrowiec, który, na nasze nieszczęście, mieszkał u nas, bom od tej pory nie widział ani szeląga. Bajliw zapytał, czy obstają oboje przy swojej niewinności. Oznajmili, że nie zatrzymali żadnej rzeczy będącej własnością cesarza. Bajliw rzekł tedy z powagą i smutkiem: — Ciężkie postawiono wam zarzuty, oskarżono nie bez powodów, trzeba więc będzie, jeśli się nie przyznacie, poddać was torturom. — Oszczędzajcie wdowę — odrzekł Sowizdrzał. — Rybiarz kupił wszystko. — Biedaczek! — westchnęła Soetkin — mężczyźni nie potrafią znosić bólu tak jak my, kobiety. A widząc trupią bladość na twarzy syna wylękłego o matkę, rzekła jeszcze: — Nienawiść i siła. — Oszczędzajcie wdowę — rzekł Sowizdrzał. — Torturujcie mnie, a jego zostawcie — prosiła Soetkin. Bajliw zapytał kata, czy ma gotowe narzędzia, których trzeba, by poznać prawdę. Kat odparł: — Mam wszystkie. Sędziowie naradziwszy się zdecydowali, iż aby poznać prawdę, należy zacząć od kobiety. — Gdyż — ozwał się jeden z ławników — nie ma syna tak okrutnego, który widząc, jak torturują matkę, nie wyznałby przestępstwa, żeby uwolnić ją w ten sposób; takoż uczyni każda matka, choćby dla swojego owocu miała serce tygrysie. Bajliw zwrócił się do kata: — Posadź tę kobietę na zydlu i wetknij jej pałeczki między palce rąk i nóg. Kat spełnił rozkaz. — O, nie czyńcie tego, panowie sędziowie! — zawołał Sowizdrzał. — Przywiążcie mnie, miażdżcie palce moich rąk i nóg, ale oszczędzajcie wdowę! — Rybiarz — ozwała się Soetkin — nienawiść i siła. Sowizdrzał pobladł jeszcze bardziej, a odchodząc od zmysłów, zamilkł. Pałeczki były to bukszpanowe kijki, które wkładano między palce; owe drewienka łączył sznurek przewleczony tak pomysłowo, iż kat mógł stosownie do rozkazu sędziego ściskać wszystkie palce na raz, miażdżyć je, odrywać ciało od kości albo sprawiać ofierze tylko ból nieznaczny. Umieścił pałeczki między palcami rąk i nóg Soetkin. — Zaciskaj — rzekł bajliw. Zacisnął okrutnie. Wtedy bajliw ozwał się do Soetkin: — Mów, gdzieś ukryła karolusy. — Nic o nich nie wiem — jęknęła. — Zaciśnij mocniej — rzekł bajliw. Sowizdrzał szamotał rękami związanymi na grzbiecie, by wyswobodzić się i ratować Soetkin. — Przestańcie ją męczyć, panowie sędziowie — mówił — kobieta ma kości łamliwe, cienkie. Ptak zmiażdżyłby je dziobem. Nie zaciskajcie drewienek. Panie kacie, nie mówię do pana, bo musisz być powolny rozkazom, ale do panów sędziów. Nie zaciskajcie, zmiłujcie się! — Rybiarz! — powiedziała Soetkin. I Sowizdrzał zamilkł. Ale widząc, że kat znów mocniej zacisnął pałeczki, krzyknął: — Litości, panowie! Miażdżycie wdowie palce, czymże tedy zapracuje?! Miły Boże! I nogi! Chodzić nie będzie mogła. Litości, panowie! — Okrutną śmiercią zdechniesz, rybiarzu! — zawołała Soetkin. Kości trzeszczały, a z nóg kapała drobniutko krew. Sowizdrzał patrzył i drżąc ze złości i z bólu, rzekł: — To kosteczki delikatne, nie łamcie ich, panowie sędziowie. — Rybiarz — jęknęła Soetkin. A głos jej cichy był i zduszony niby głos widma. Sowizdrzał zadygotał i krzyknął: — Panowie sędziowie, krwawią ręce i krwawią nogi. Pogruchotano kości wdowie! Cyrulik-balwierz dotknął ich palcem, Soetkin zawyła. — Przyznaj się ty, skoro ona nie chce — powiedział bajliw. Soetkin spojrzała na syna, a oczy jej podobne były oczom trupa: szeroko rozwarte. Pojął, że mówić mu nie wolno, i nic nie rzekłszy, zapłakał. Lecz bajliw: — Skoro tą kobietą cechuje wytrzymałość męska, wypróbujmy jej odwagę torturując syna. Soetkin nic nie słyszała, albowiem ból okropny odebrał jej zmysły. Długo cucono ją octem. Za czym Sowizdrzała rozebrano i obnażono w oczach wdowy. Kat zgolił mu wszystkie włosy, aby przekonać się, czy nie kryje się na tym ciele diabelskie znamię. Postrzegł tedy czarny punkcik na plecach, z którym Sowizdrzał się urodził. Zatapiał w nim po wielekroć długą igłę; ale że pokazała się krew, osądził, iż nie ma w tym pieprzyku żadnego diabelstwa; bajliw rozkazał uwiesić Sowizdrzała za ręce na dwóch linach przeciągniętych przez blok umocowany u powały; narzędzie to działało w taki sposób, iż kat mógł stosownie do woli sędziego podnosić albo spuszczać ofiarę, potrząsając nią przy tym gwałtownie; co też uczynił dziewięć razy, przywiązawszy najpierw do nóg Sowizdrzała ciężary dwudziestopięciofuntowe. Przy dziewiątym wstrząsie skóra na przegubach rąk i kostkach nóg trzasła, a golenie zaczęły wyskakiwać ze stawów. — Przyznaj się — rzekł bajliw. — Nie! Soetkin spoglądała na syna, lecz nie miała sił ani mówić, ani krzyczeć; wyciągnęła tylko ramiona i potrząsając okrwawionymi dłońmi dawała znak, by przerwano torturę. Kat znów podniósł i opuścił Sowizdrzała. Skóra na przegubach i kostkach rozdarła się szerzej i głębiej; golenie jeszcze bardziej wyskoczyły ze stawów; lecz on nie krzyknął. Soetkin płakała i trzęsła okrwawionymi dłońmi. — Wyznaj, żeś schował pieniądze, a będzie ci przebaczone — ozwał się bajliw. — To rybiarz potrzebuje przebaczenia — odparł Dyl. — Cóż to? Dworujesz sobie z sędziów? — wrzasnął któryś ławnik. — Dworuję? Miły Boże! Udaję tylko, wierzcie mi, panowie — odpowiedział Sowizdrzał. Soetkin ujrzała wtedy, jak na rozkaz bajliwa kat jął rozżarzać węgle; pachołek jego zapalił dwie świece. Popróbowała stanąć na okaleczałych nogach, lecz opadła na zydel i tylko krzyknęła: — Nie przyżegajcie go! O panowie sędziowie, miejcież wzgląd na jego młodość! Nie przyżegajcie go! — Rybiarz! — zawołał Sowizdrzał widząc, że matka słabnie. — Unieście Sowizdrzała tak, by wisiał stopę nad ziemią — zlecił bajliw — podsuńcie mu piecyk pod nogi, a pachy przypalajcie świecami. Kat spełnił rozkaz. Resztki włosów pod pachami zaskwierczały i zadymiły smalone płomieniem. Sowizdrzał krzyczał, a Soetkin zawodząc powtarzała: — Odejmijcie ogień!... Bajliw rzekł: — Wyznaj, żeś ukrył pieniądze, a będziesz wolny. Wyznaj, kobieto, za niego. A Sowizdrzał: — Kto zechce cisnąć rybiarza w ogień wieczny? Soetkin dała znak głową, iż nie ma nic do powiedzenia. Sowizdrzał zgrzytał zębami, a Soetkin wodziła po nim okiem nieprzytomnym, pełnym łez. Ale gdy kat zgasiwszy świece umieścił rozżarzone węgle pod stopami Sowizdrzała, Soetkin krzyknęła: — Panowie sędziowie, zmiłujcie się nad nim! On nie wie, co gada! — Jak to nie wie, co gada? — spytał chytrze bajliw. — Nie wypytujcie jej, panowie sędziowie! Nie widzicie, że ona zgłupiała z bólu? Rybiarz nałgał — rzekł Sowizdrzał. — Potwierdzasz jego słowa, kobieto? — spytał bajliw. Soetkin skinęła twierdząco głową. — Spalcie rybiarza! — krzyknął Sowizdrzał. Soetkin umilkła i wzniosła pięść, jak gdyby do przekleństwa. Widząc jednak, że węgiel zapłonął gwałtowniej pod nogami syna, zawołała: — Panie Boże! Najświętsza Mario Panno, któraś jest w niebiesiech, każcie, aby przerwano tę torturę! Zlitujcie się! Odejmijcie ogień! — Rybiarz! — jęknął znów Sowizdrzał. I zwymiotował krwią — buchnęła mu nosem i ustami; opuścił głowę i zwisł bezwładnie nad żarem. Wtedy Soetkin krzyknęła: — Umarł! O moja biedna sierotko! Zabili go! Ach! I jego też! Panowie sędziowie, odejmijcież ten ogień! Dozwólcie mi wziąć go w ramiona, bym umarła przy nim. Wiecie, że uciekać nie mogę, bo stopy mam zmiażdżone. — Oddajcie syna wdowie — rzekł bajliw. Po czym sędziowie przystąpili do narady. Kat odwiązał Sowizdrzała i złożył go nagiego, całego we krwi, na kolanach Soetkin, a cyrulik jął nastawiać mu nogi. A Soetkin całowała syna i mówiła płacząc: — Synu mój, biedny męczenniku! Matka cię wyleczy, jeśli panowie sędziowie dozwolą; zbudź się, zbudź, Dylu, mój synu! Skoroście mnie, panowie sędziowie, nie zabili, pójdę do Jego Królewskiej Mości; albowiem działaliście przeciwko wszelkiemu sprawiedliwemu prawu, i przekonacie się, co może biedna kobieta przeciw złym ludziom. Ale, panowie, wypuśćcie nas oboje na wolność. Mamy tylko siebie na świecie, my, biedacy, na których ciężko spadła ręka boża. Naradziwszy się sędziowie ogłosili wyrok następujący: „Jako że ty, Soetkin, wdowo po Claesie, i ty, Dylu, synu Claesa, przezwany Sowizdrzałem, (będący oskarżeni o przywłaszczenie dobra przynależnego do Króla Jegomości — na podstawie rozporządzenia o konfiskacie, która znosi wszelkie przywileje temu przeciwne — nie przyznaliście się do niczego, mimo że poddano was okrutnej torturze i próbom wystarczającym, trybunał, uznawszy brak dostatecznych poszlak i zważając na twój, kobieto, stan opłakany, albowiem zmiażdżone masz członki, i na twój, mężczyzno, któryś wycierpiał torturę srogą, puszcza was na wolność i zezwala wam osiedlić się u każdego w tym mieście, komu spodoba się was przyjąć mimo waszego ubóstwa. Działo się w Damme, dwudziestego trzeciego października, roku pańskiego 1558." — Dzięki wam, panowie sędziowie — rzekła Soetkin. — Rybiarz! — jęknął Sowizdrzał. I powieziono matkę i syna wózkiem do Katheline. LXXIX Tego roku, który był pięćdziesiątym ósmym stulecia, Katheline przyszła do Soetkin i rzekła: — Dzisiejszej nocy, po namaszczeniu balsamem byłam zaniesiona aż na wieżę kościoła Najświętszej Panny i ujrzałam tu, jak duchy żywiołów przekazywały modlitwy ludzkie aniołom, którzy ulatując do niebios wysokich, składali je przed tronem. A niebo było całe usiane promiennymi gwiazdami. Nagle od stosu oderwał się kształt jakiś, co wydał mi się czarny, frunął w górę i siadł przy mnie na wieży. Poznałam Claesa takiego, jaki był za życia; miał na sobie ubiór węglarza. „Cóż ty tu robisz — zapytał — na wieży kościoła Najświętszej Panny?" „A ty — odrzekłam — dokąd podążasz fruwając w powietrzu niby ptak?" „Idę — odparł — na sąd; nie słyszysz anielskiej trąby?" Będąc bliziutko, czułam, że jego ciało duchowe nie jest tak twarde jak ciało ludzi żyjących; a takie było subtelne, żem zbliżywszy się weszła w nie, niby w obłok ciepłej pary. U stóp moich, w całym flamandzkim kraju, płonęło kilka świateł; rzekłam sobie: „Kto rano wstaje i pracuje do późnej nocy, tego Bóg błogosławi." I słyszałam, jak anielska trąba grała wciąż w nocnych ciemnościach. I ujrzałam wtedy inny cień, który unosił się w górę przybywając z Hiszpanii, cień stary i zmurszały, o szczęce niby kapeć, wargach umazanych konfiturą z pigwy. Na grzbiecie miał płaszcz aksamitny szkarłatny, podbity gronostajem, na głowie — cesarską koronę, w jednej ręce — sardelkę, którą pogryzał, w drugiej — puchar pełen piwa. Sfatygowawszy się, oczywista, przysiadł na wieży kościoła Najświętszej Panny. Klękając rzekłam: „Oddaję ci pokłon, koronowany Majestacie, lubo nie znam cię wcale. Skąd dążysz i co robisz na świecie?" „Przybywam — odrzekł — z San Yuste w Estramadurze, a byłem cesarzem Karolem Piątym." „Ale — spytałam — dokąd idziesz teraz, w tę noc zimną, poprzez te chmury ciężkie od gradu?" „Idę — odparł — na sąd." Gdy cesarz chciał skończyć swoją sardelkę i wypić piwo z puchara, zagrała anielska trąba; tedy wzniósł się w powietrze mamrocząc, nierad, że przerwano mu posiłek. Podążyłam za Jego Świątobliwą Wielmożnością. Wędrował w przestworzach czkając ze zmęczenia, sapiąc — boć to dychawicznik — a czasem i porzygując, albowiem śmierć ugodziła go, kiedy miał akurat niestrawność. Wznosiliśmy się wciąż niby strzały wypuszczone z łuku dereniowego. Gwiazdy przemykały obok nas, kreśląc na niebie ogniste smugi; widzieliśmy, jak przyczepiały się do nieba albo spadały. Brzmiała trąba anielska. Jakiż to głos potężny i ogłuszający! Przy każdej fanfarze bijącej w mgły powietrzne, mgły otwierały się niby pod naporem huraganu. I tak wytyczano przed nami drogę. Przeleciawszy tysiąc mil, a może i więcej, ujrzeliśmy Chrystusa, jak w glorii swojej siedział na tronie z gwiazd; po prawicy miał anioła, który w spiżowym rejestrze zapisuje uczynki ludzkie, a po lewicy Marię, matkę swoją, nieutrudzoną orędowniczkę grzeszników. Claes i cesarz Karol uklękli przed tronem. Anioł strącił mu koronę z głowy. „Jeden tylko tu cesarz — oznajmił — Chrystus." Jego Świątobliwa Wielmożność okazał niezadowolenie, ozwał się jednak z pokorą: „Czy nie mógłbym zatrzymać tej sardelki i tego pucharka z piwem, bom w czasie długiej podróży wygłodniał?" „Całe życie byłeś głodny — odparł anioł — ale niech tam, zjedz i napij się." Cesarz wychylił puchar i zjadł sardelkę. Wtedy ozwał się Chrystus: „Stawiłeś się tutaj oczyściwszy duszę, nieprawdaż?" „Chyba tak, Panie mój najmilszy, bom się wyspowiadał" — odrzekł cesarz Karol. „A ty, Claesie? — zagadnął Chrystus. — Coś nie drżysz, tak jak ten cesarz." „Panie Jezu — odpowiedział Claes — nie ma na świecie duszy całkiem czystej, nic się przeto nie boję Ciebie, który jesteś najwyższym dobrem i najwyższą sprawiedliwością, ale grzechów moich, bo mam ich sporo." „No, teraz ty gadaj, ścierwo jedne!" — zwrócił się anioł do cesarza. „Jam, Panie nad Pany — ozwał się Karol z niejakim zakłopotaniem w glosie — namaszczony od kapłanów Twoich, był królem Kastylii, cesarzem Niemiec i królem Rzymian. Troską moją nieustanną i serdeczną było to, by zachować władzę, która pochodzi od Ciebie: dlategom wszystkich protestantów palił, wyrzynał, wieszał i grzebał żywcem." Lecz anioł: „Laksusiu kłamliwy, próbujesz nas obełgać! W Niemczech tolerowałeś protestantów, boś miał przed nimi stracha, a ścinałeś ich, paliłeś, wieszałeś i grzebałeś żywcem w Niderlandach, boś lękał się tam tylko tego, że nie weźmiesz dość schedy po pracowitych pszczołach, w miód ogromnie bogatych. Sto tysięcy dusz wyginęło na twój rozkaz nie dlatego, byś miłował Chrystusa, mojego Pana, ale z tej racji, żeś był despotą, tyranem, szczurem ogryzającym kraj, sobkiem, zakochanym w sobie najpierw, a potem w mięsiwach, rybach, winie i piwie, albowiem łapczywy jesteś jak pies i chłoniesz trunki niczym gąbka." „A teraz ty mów, Claesie" — powiedział Chrystus. Lecz anioł powstawszy: „Ten ci nie ma nic do gadania: Był dobry, pracowity, jak i cały lud flamandzki. A lud ten biedny ochotnie pracuje i ochotnie się śmieje. Dochowywał wiary powinnej książętom, wierząc, że i oni dochowają mu powinnej wiary. Miał pieniądze, został więc oskarżony, a że ugościł był u siebie protestanta, poszedł na stos." „Ach! — westchnęła Maria — biedny męczennik. Ale mamy w niebie krynice chłodne, mamy źródła tryskające mlekiem i przednim winem, orzeźwisz się tam. Sama zaprowadzę cię do nich, węglarzu." Trąba anielska znów zagrała. Zobaczyłam wtedy, jak z otchłani najgłębszej wynurzył się człek nagi i piękny, w żelaznej koronie. A na koronie był napis: „Smutny, aż do dnia sądu Pańskiego." Zbliżywszy się do tronu, powiedział Chrystusowi: „Jestem niewolnikiem Twoim, dopóki nie odmienię się w Twojego pana." „Szatanie — rzekła Maria — nadejdzie taki dzień, kiedy nie będzie już ani panów, ani niewolników, kiedy Chrystus, który jest miłością, i Szatan, który jest pychą, zechcą powiedzieć: wiedza i siła." „Piękna i dobra jesteś, niewiasto" — odparł Szatan. I wskazując cesarza, zagadnął Chrystusa: „Co mam z tym zrobić? Chrystus na to: „Wsadzisz tę koronowaną glistę do sali, gdzie zgromadzisz wszelkie narzędzia tortur, których to narzędzi używała za swojego panowania. Za każdym razem, gdy niewinna ofiara będzie poddawana torturze wody, od której człowiek pęcznieje niby pęcherz; torturze świec, którymi przypiekają podeszwy stóp i pachy; torturze estrapady, co miażdży członki; gdy będzie rozrywana końmi; za każdym razem, kiedy człowiek wolny odda ostatnie tchnienie na stosie — niech i on wtedy umiera taką śmiercią, niech i on cierpi te katusze, aby dowiedział się, ile zła potrafi wyrządzić człek niesprawiedliwy rozkazujący milionom; niech gnije w więzieniach, umiera na szafocie, jęczy na wygnaniu, z dala od ojczyzny; niech będzie hańbiony, lżony, biczowany; niech będzie bogaty, a podatki niech żrą te bogactwa; niech oskarżają go donosiciele i rujnuje konfiskata. Zamienisz go w osła, ażeby nauczył się pokory — ażeby był źle traktowany i głodował; zamienisz go w żebraka: niech prosi o jałmużnę i niech go witają przekleństwem; zamienisz go w robotnika: ma harować i nie jeść do syta; a później, kiedy już się wycierpi tak na duchu, jak i na ciele, zamienisz go w psa, żeby, choć poczciwy, zbierał plagi; zamienisz go w niewolnika z Indii, ażeby został sprzedany na targu; zamienisz go w żołnierza, ażeby walczył w obcej sprawie i zginął nie wiedząc dlaczego. A kiedy po trzystu latach wychyli czarę goryczy do dna, uczynisz go wolnym człowiekiem, i jeśli wtedy okaże się tak zacny, jak był Claes, dozwolisz, aby ciało jego spoczęło na skrawku ziemi ocienionym w południe, osłonecznionym z rana, pod bujnym drzewem, przykryte chłodną murawą; spoczęło na wieki. I zjawią się przyjaciele, by zapłakać boleśnie nad grobem i posiać fiołki, kwiaty wspomnienia." „Łaski, mój synu — rzekła Maria — nie wiedział, co czynił, albowiem władza odmienia serce w kamień." „Nie masz dla takich łaski" — odpowiedział Chrystus. „Och! — westchnął Jego Świątobliwa Wielmożność — gdybym miał chociaż kielich andaluzyjskiego wina!" „Chodź no, bratku — odrzekł Szatan — minęły dla ciebie czasy wina, mięsiwa i drobiu." I pociągnął na dno piekła duszę biednego cesarza, co przeżuwał jeszcze kawałeczek sardelki. Szatan przez litość nie kazał mu jej wypluć. Za czym ujrzałam, jak Najświętsza Dziewica powiodła Claesa do najwyższego kręgu niebios, gdzie są już tylko gwiazdy zwisające ze stropu gronami. I tutaj aniołowie obmyli go, i stał się młody i piękny. Po czym fetowali go rystpapem, który podawali mu na srebrnych łyżkach. I zamknęło się niebo. — Dostąpił chwały — rzekła wdowa. — Prochy ożywają na moim sercu — rzekł Sowizdrzał. LXXX W ciągu następnych trzech tygodni Katheline bladła, mizerniała i schła, jak gdyby żarł ją ogień wewnętrzny, bardziej trawiący niźli ogień szaleństwa. Nie powtarzała już: „Gore! Wydłubcie dziurę, dusza chce wyjść" — lecz niby w nieustannym zachwyceniu mówiła do Nele: — Małżonką jestem, małżonką winnaś być i ty. Piękny, długowłosy, gorący w miłości, kolana zimne i zimne ramiona! A Soetkin, popatrując na nią smutnie, myślała, że nadchodzi nowe szaleństwo. Katheline nie poprzestawała na tych słowach. — Trzy razy trzy to dziewięć — mówiła — liczba święta. Ten, komu nocą błyszczy oko niby u kota, ten jedynie widzi tajemnicę. Któregoś wieczoru Soetkin przysłuchując się uczyniła gest powątpiewania. A Katheline: — Cztery i trzy: nieszczęście spod znaku Saturna; pod Wenerą liczba wróżąca małżeństwo. Zimne ramiona! Zimne kolana! Serce z ognia! Na to Soetkin: — Nie trzeba wspominać o szkaradnych bożkach pogańskich. Usłyszawszy to Katheline przeżegnała się i rzekła: — Błogosławion jeździec szary! Trzeba męża dla Nele, męża urodnego, noszącego miecz, męża czarnego o licu świetlistym. — Owszem — rzekł Sowizdrzał — rozsiekam ja tych mężów na frykasik, aż sos będzie tryskał spod noża. Oczy Nele zwilgotniały, spojrzała na ukochanego, kontenta, że taki zazdrosny. — Nie chcę żadnego męża — powiedziała. Na to Katheline: — Nadejdzie on w sukniach szarych, ma zawsze buty wysokie z ostrogami. Soetkin rzekła: — Módlcie się za szaloną. — Sowizdrzale — powiedziała Katheline — idź po garniec dobbel-kuytu, a ja tymczasem usmażą heete-koeken. (Po naszemu naleśniki.) Soetkin zapytała, czemu święci sobotę, jak Żydzi. Katheline odrzekła: — Bom zaczyniła ciasto. Sowizdrzał stał trzymając garncowy dzban z angielskiej cyny. — Co mam robić, matko? — spytał. — Idź już — powiedziała Katheline. Soetkin, nie będąc tutaj gospodynią, zmilczała; a po chwili rzekła: — Idź, mój synu. Sowizdrzał pobiegł do „Saeck", skąd przyniósł garniec dobbel-kuytu. Niebawem woń heete-koeken rozeszła się po kuchni, i wszystkim zachciało się jeść, nawet bolesnej wdowie. Sowizdrzał podjadł sobie do syta. Katheline postawiła przed nim potężny puchar mówiąc, że jako jedyny tutaj mężczyzna, głowa domu, winien pić najwięcej, a potem zaśpiewać. Powiadając to spoglądała złośliwie; a Sowizdrzał wypił, lecz nie zaśpiewał. Nele płakała patrząc na Soetkin wybladłą i skuloną; i weseliła się tylko Katheline. Po wieczerzy Soetkin i Sowizdrzał poszli spać na stryszek; Katheline i Nele pozostały w kuchni, gdzie były ich łóżka. Około drugiej nad ranem Sowizdrzał spał twardo, zaprószywszy się ciężkim trunkiem; Soetkin leżała, jak i każdej nocy, z otwartymi oczyma i prosiła Najświętszą Pannę o sen, ale Najświętsza Panna, jak zwykle, ani myślała jej wysłuchać. Nagle usłyszała pokrzykiwanie rybitwy, a z kuchni odpowiedział głos podobny; za czym daleko, w polu, rozległy się inne pokrzykiwania — a Soetkin wciąż się zdawało, że ktoś odpowiada z kuchni. Sądząc, że to wołają nocne ptaki, nie przejęła się wcale. Po chwili usłyszała rżenie koni i tętent podkutych kopyt na gościńcu; otwarłszy okno stryszku zobaczyła dwa osiodłane konie grzebiące nogą i skubiące przydrożną trawę., Usłyszała wtedy krzyk jakiejś kobiety, głos mężczyzny, grożącego kobiecie, uderzenia, znowu krzyki, drzwi trzasnęły i ktoś chwiejnym krokiem jął biec na górę po schodach. Sowizdrzał chrapał, nic nie słysząc; otwarły się drzwi stryszku; wpadła Nele prawie naga, zadyszana, szlochająca, i poczęła spiesznie barykadować drzwi — przysunęła do nich stół, krzesła, stary piecyk żelazny, brała wszystko, co znalazła pod ręką. Ostatnie gwiazdy wygasały już, piały koguty. Gdy Nele tak hałasowała, Sowizdrzał przewrócił się na drugi bok, lecz się nie zbudził. A Nele rzucając się Soetkin na szyję, rzekła: — Soetkin, boję się, zapal świecę. Soetkin uczyniła to; Nele wciąż zawodziła. Zapaliwszy stoczek Soetkin obejrzała Nele: koszula dziewczęcia była rozdarta na ramieniu; na czole, policzku i szyi widniały krwawe smugi: ślady po czyichś paznokciach. — Nele — zagadnęła Soetkin całując ją — kto cię tak podrapał? Dziewczątko rozdygotane i wciąż lamentujące rzekło: — Nie poślij nas, Soetkin, na stos. Sowizdrzał ocknąwszy się mrugał oczami, gdyż raził go blask świecy. Soetkin zapytała: — Kto jest na dole? Nele odpowiedziała: — Cicho... To mąż, którego ona chce mi dać., Nagle Soetkin i Nele usłyszały lament Katheline i nogi ugięły się pod nimi. — On ją bije, bije przeze mnie! — mówiła Nele. — Kto jest w domu? — zawołał Sowizdrzał wyskakując z łóżka. I przetarłszy oczy jął kręcić się po izbie, jakby czegoś poszukując. Znalazł wreszcie masywny pogrzebacz, który leżał w kącie. — Nie ma nikogo, nie ma nikogo — powtarzała Nele. — Nie chodź tam, Dylu! Lecz on nie słuchając poskoczył do drzwi, odepchnął stół, krzesła i piecyk. Katheline wciąż krzyczała w kuchni; Soetkin i Nele trzymały Sowizdrzała tuż przy schodach — jedna wpół, druga za nogi; Nele mówiła: — Nie chodź tam, Sowizdrzale. Tam hartują diabły! — To i dobrze — powiedział — skoro mąż Nele jest diabłem, ożenię go z tym pogrzebaczem. Zaręczyny żelaza i grzbietu! Puszczajcie mnie! Lecz one go nie puszczały, miały bowiem siłę uchwyciwszy się poręczy. On zaś ciągnął je w dół po schodach; bały się coraz bardziej, zbliżając się do diabłów. Ale nie mogły poradzić sobie z Dylem. Podskakując niby tocząca się kula śniegu wpadł do kuchni: w świetle brzasku zobaczył Katheline przygnębioną i wybladłą; usłyszał, jak mówiła: — Hanske, czemu zostawiasz mnie samą? Nie z mojej winy Nele potraktowała cię tak szpetnie. Sowizdrzał, nie słuchając dalszych jej słów, otwarł drzwi obory. Nie zastawszy tam nikogo wybiegł do ogrodu, a z ogrodu na gościniec; ujrzał w oddali dwa konie: pędząc znikły wśród mgieł. Puścił się za nimi, lecz daremnie, gnały bowiem jak wicher zmiatający suche liście. Rozzłoszczony i zdesperowany, wróci do domu mrucząc przez zęby: „Pokrzywdzili ją! Pokrzywdzili ją!" I obrzucił Nele wzrokiem palącym, w którym czaił się niedobry płomień, ona zaś, stojąc rozdygotana przed Katheline i wdową, rzekła: — Nie, Dylu mój ukochany, nie. Mówiąc to patrzyła mu w oczy z takim smutkiem i tak uczciwie, że Sowizdrzał poznał, iż mówi prawdę. Za czym spytał: — Co to były za krzyki? Dokąd pojechali ci ludzie? Czemu twoja koszula rozdarta na ramieniu i plecach? Dlaczego ktoś podrapał ci czoło i policzek? — Posłuchaj, Sowizdrzale — odparła — ale nie posyłaj nas na stos. Katheline, niech Bóg ustrzeże ją od piekła! pokumała się trzy tygodnie temu z diabłem odzianym czarno, noszącym buty z cholewami i ostrogi. Twarz jego promienieje ogniem, jakim w upał migoczą morskie fale. — Czemuś odjechał, Hanske, mój luby? Nele jest niedobra — powtarzała Katheline. Lecz Nele ciągnęła dalej: — Aby obwieścić swoje przybycie, krzyczy jak rybitwa. Matka wpuszcza go do kuchni co sobota. Powiada, że pocałunki jego są zimne, a ciało jak śnieg. Bije ją, jeśli nie spełni wszystkich jego żądań. Jednego razu dał jej kilka florenów, ale w zamian wyszlamował całą naszą gotowiznę. Słuchając tego Soetkin złożyła ręce i modliła się za Katheline. A Katheline mówiła radośnie: — Ciało moje nie należy już do mnie, ale do niego; dusza moja nie należy już do mnie, ale do niego. Hanske, mój luby, powiedź mnie znów na sabat. Tylko Nele nie chce za nic tam pójść; Nele jest niedobra. — Odchodził o brzasku — opowiadała Nele — a nazajutrz matka gadała mi o przeróżnych dziwach... Nie patrz na mnie, Sowizdrzale, z taką złością. Wczoraj oznajmiła mi, że piękny pan, odziany szaro, imieniem Hilbert, chciałby mnie poślubić i przyjdzie tutaj, abym go zobaczyła. Odpowiedziałam, że nie chcą żadnego męża, ani brzydkiego, ani pięknego. Macierzyńskim rozkazem zmusiła mnie, abym spać nie szła i czekała; ona bowiem nigdy nie traci rozumu, gdy chodzi o jej amory. Rozdziałyśmy się prawie z sukien, gotowe się położyć; drzemałam na krześle, o, na tamtym. Kiedy się zjawili, nie zbudziłam się. Nagle uczułam, że ktoś mnie objął i pocałował w szyję. I w promieniach księżyca, a świecił bardzo jasno, ujrzałam lica jarzące się niczym grzywy morskich fal w lipcu, gdy za chwilę ma zagrzmieć, i usłyszałam stłumiony głos: „Jam jest Hilbert, mąż twój; bądź moja, a obsypię cię złotem." Twarz jego woniała rybą. Odepchnęłam go; próbował zadać mi gwałt, ale znalazłam w sobie siły dziesięciu takich jak on. Ale rozdarł mi koszulę, podrapał twarz i powtarzał: „Bądź moja, obsypię cię złotem." „Tak — odpowiadałam — jak i moją matkę, której wydarłeś grosz ostatni." Wtedy wzmogła się jego napastliwość, lecz nic nie wskórał. Paskudniejszy był niż trup, a ja wreszcie tak przeharatałam mu paznokciami ślepska, że wrzasnął z bólu. Zdołałam się wymknąć i uciekłam do Soetkin. Katheline wciąż mówiła: — Nele jest niedobra. Czemuś odjechał tak prędko, Hanske, mój luby? — Gdzież ty byłaś, zła matko — spytała Soetkin — kiedy ktoś chciał pohańbić twoje dziecię? — Nele jest niedobra — mówiła Katheline. — Byłam przy moim panu czarnym, kiedy zjawił się szary diabeł o licu skrwawionym i rzekł: „Pójdź, chłopcze, to zły dom; mężczyźni radzi by tu zatłuc na śmierć, a kobiety mają noże na końcach palców." Wybiegli, siedli na koń i znikli we mgle. Nele jest niepoczciwa. LXXXI Nazajutrz, kiedy piły ciepłe mleko, Soetkin rzekła do Katheline: — Mało ci, że boleść wypędza mnie z tego świata, chciałażbyś jej dopomóc przeklętymi gusłami? A Katheline Wciąż powtarzała: — Nele jest niepoczciwa. Wróć, Hanske, mój luby. Następnej środy diabły zjawiły się we dwóch. Nele sypiała od soboty u wdowy nazwiskiem Van den Houte, powiadając, iż nie może mieszkać u matki ze względu na Sowizdrzała, młodego chłopca. Katheline przyjęła swojego czarnego władcę i przyjaciela jego w keet, to znaczy w pralni — gdzie jest i piec chlebowy — stanowiącej przybudówkę. Lusztykowali tam, pili stare wino i jedli wędzony ozór wołowy; Katheline miała je zawsze dla tych gości. Diabeł czarny rzekł do niej: — Potrzebujemy na arcyważne przedsięwzięcie znacznej kwoty; dawaj, ile możesz. Katheline ofiarowała im florena; zagrozili jej tedy śmiercią. Lecz opamiętali się, poprzestając na dwóch złotych karolusach i siedmiu groszach. — Nie przychodźcie więcej w sobotę — ostrzegła ich. — Sowizdrzał zna już ten dzień i będzie czatował uzbrojony, aby was pozabijać, a wtedy i ja bym umarła. — Będziemy w przyszły wtorek — obiecali. Owego dnia Sowizdrzał i Nele spali nie bojąc się diabłów, spodziewali się ich bowiem dopiero w sobotę. Katheline wstała i zajrzała do keet, oczekując przyjaciół. Niecierpliwiła się bardzo, gdyż od czasu jak powrócił był Hanske, szaleństwo jej zmniejszyło się znacznie, albowiem cierpiała ponoć na obłęd miłosny. Nie widząc ich, zmartwiła się srodze, lecz zaraz usłyszała od strony Sluys, w polu, zew rybitwy; podążyła więc za tym głosem. Idąc łąką, poniżej tamy faszynowej okładanej murawą, usłyszała rozmowę diabłów. Byli za tamą. Jeden rzekł: — Biorę połowę. Drugi na to: — Nic nie weźmiesz, bo co Katheline, to i moje. Za czym bluznęli przekleństwami, kłócąc się, do którego z nich wyłącznie ma należeć majątek i miłość Katheline i Nele. Katheline, przejęta trwogą, nie śmiała ani ruszyć się, ani odezwać; po chwili usłyszała, jak się biją, i jeden rzekł: — Zimne to żelazo! Rzężenie; ktoś ciężko się zwalił. Wystraszona, wróciła do chałupy. O drugiej w nocy posłyszała znów, lecz tym razem w ogrodzie, zew rybitwy. Otwarłszy ujrzała u drzwi diabła — swojego kochanka. Był sam. Zapytała: — Gdzie drugi? — Nie przyjdzie już więcej. A potem ucałował ją i upieścił. I wydawał jej się zimniejszy niż zwykle. Umysł Katheline wytrzeźwiał już. Na odchodnym diabeł zażądał dwudziestu florenów — było to całe jej mienie. Dała mu siedemnaście. Nazajutrz, ciekawa, poszła wzdłuż tamy; nie znalazła nic, tylko w miejscu długim i szerokim jak trumna widniała krew człowiecza i trawa była tu miększa pod stopą. Ale wieczorem deszcz obmył murawę. Następnej środy rybitwa znów ozwała się w ogródku. LXXXII Ilekroć Sowizdrzał był dłużny Katheline jakąś sumkę, którą wyłożyła na wspólne wydatki, podnosił nocą kamień, co zakrywał otwór wykopany przy studni, i brał jednego karolusa. Któregoś wieczoru trzy kobiety przędły; Sowizdrzał rzeźbił nożem szkatułkę, którą zamówił u niego bajliw — rzezał sztucznie na jej ściankach przepiękne łowy: była tu sfora psów z Hainaut, były kandyjskie brytany, bestie złe bardzo, były psy brabanckie idące parami, zwane pożeraczami uszu, były jeszcze inne psy rozmaite — chude i grubaśne, wysokie i niskie, jamniki, mopsy, buldogi i charty. Nele spytała Soetkin przy Katheline, czy dobrze ukryła swój skarb. Wdowa odparła ufnie, iż najbezpieczniej mu przy studni pod cembrowiną. Około północy, a było to ze środy na czwartek, Soetkin zbudził Bilbulus Schnouffius ujadaniem ostrym, choć krótkim. Sądząc, że to fałszywy alarm, zasnęła znowu. W piątek, wczesnym rankiem, Soetkin i Sowizdrzał weszli do kuchni — nie zastali tu, rzecz osobliwa, ani Katheline, ani ognia rozpalonego, ani mleka gotującego się na ogniu. Zdumieni, wyjrzeli do ogródka, czy nie ma tam przypadkiem Katheline. Była, mimo że siąpił drobniutki deszcz; stała rozczochrana, w koszuli, przemokła, zziębnięta, i nie śmiała wejść do domu. Sowizdrzał poskoczył ku niej, pytając: — Cóż ty robisz, prawie goła, na deszczu? — Ach! — rzekła. — Tak! Tak! Cud wielki! I wskazała psa zarżniętego, zesztywniałego. Sowizdrzał pomyślał od razu o skarbie; pobiegł tam. Otwór świecił pustką, ziemia była rozsiana daleko. Rzucił się na Katheline i bijąc na odlew: — Gdzie są pieniądze? — spytał. — Tak! Tak! Cud wielki! — odpowiedziała Katheline. Nele broniła matkę, wołając: — Litości, Sowizdrzale! Łaski! Przestał grzmocić. Soetkin pokazała się w drzwiach i zapytała, co się dzieje. Sowizdrzał wskazał jej zarżniętego psa i otwór pusty. Soetkin zbladła i rzekła: — Srogo mnie doświadczasz, Panie Boże! O nogi moje biedne! Powiedziała tak, albowiem nogi ją bolały, okrutne zaś męki, które wycierpiała dla złotych karolusów, okazały się bezużyteczne. Nele, widząc Soetkin tak łagodną, wpadła w rozpacz i zapłakała; Katheline machając strzępem pergaminu, mówiła: — Tak, cud wielki! Dziś w nocy przyszedł dobry i piękny. Lica jego nie biły tym sinawym blaskiem, którego tak bardzo się boję. Przemawiał do mnie z wielką czułością. Radowałam się, serce mi topniało jak wosk. Rzekł mi: „Teraz jestem bogaty, niebawem podaruję ci tysiąc florenów." „Tak — odpowiedziałam — cieszę się tym bardziej ze względu na ciebie niż na siebie, Hanske, mój luby." „Ale czy nie masz — zapytał — w domu kogoś ukochanego, kogo mógłbym uczynić bogatym?" „Nie — odparłam — ci, których goszczę, nic nie potrzebują od ciebie." „Dumna jesteś — rzekł. — To Sowizdrzał i Soetkin są bogaci?" „Żyją nie prosząc bliźniego o pomoc" — rzekłam. „Chociaż im skonfiskowano mienie?" — zagadnął. Odpowiedziałam, że raczej wycierpielibyście nowe tortury, niżbyście dali wydrzeć sobie fortunę. „Wiedziałem o tym dobrze" — odparł. I jął, śmiejąc się cichutko, drwić z bajliwa i ławników, że nie zdołali wymusić od was żadnych zeznań. Więc i ja się śmiałam. „Nie byli tacy głupi — rzekł — aby trzymać skarb w domu." A ja znowu w śmiech. „Ani też tutaj, w piwnicy." „Nie" — rzekłam. „No to może w ogródku?" Ja na to znów nic. „O — rzekł — bo to byłaby wielka nieroztropność." „Nie taka wielka — odrzekłam — bo woda i cembrowina gadać nie będą." A on wciąż się śmiał. Tej nocy odszedł jakoś wcześniej, ale dał mi proszek, dzięki któremu, jak powiedział, miałam polecieć na sabat najpiękniejszy pod słońcem. Odprowadziłam go w koszuli do furtki ogrodu, a byłam bardzo śpiąca. Pofrunęłam, jak mnie zapewnił, na sabat, a wróciwszy dopiero świtkiem, zobaczyłam psa zarżniętego i otwór pusty. Ciężki to cios dla mnie, bom kochała go najtkliwiej i należałam do niego duszą. Ale wszystko, co moje, to i wasze, nie będę szczędzić rąk i nóg, żeby was wyżywić. — Jestem jak ten snop na klepisku: Bóg i łotr diabeł walą we mnie cepami — ozwała się Soetkin. — Łotr! O, nie mów tak! — obruszyła się Katheline. — On jest diabłem, diabłem. A na dowód pokażę wam pergamin, który zostawił na podwórku, napisał: „Nie zapomnij nigdy, że masz mi służyć! Za sześć niedziel i pięć dni zwrócę ten skarb podwojony. Gdybyś wątpiła, umrzesz." I dotrzyma słowa, jestem pewna. — Biedna wariatka! — rzekła Soetkin. I był to ostatni jej wyrzut. LXXXIII Minęło sześć niedziel i minęło pięć dni, a diabeł się nie pokazał. Lecz Katheline nie rozpaczała z tego powodu. Soetkin przestała pracować, siedziała wciąż przy kominie, kaszląca i zgarbiona. Nele warzyła jej najskuteczniejsze i najaromatyczniejsze zioła, żadne jednak leki nie działały. Sowizdrzał nie ruszał się na krok z chałupy, lękając się, by Soetkin nie umarła pod jego nieobecność. Nadeszły dni takie, że wdowa cokolwiek by zjadła albo wypiła — zrzucała. Wezwano cyrulika-balwierza: puścił jej krew; utraciwszy krew tak zesłabła, iż nie mogła już podnieść się z ławy. Na koniec, wysuszona chorobą, rzekła jednego wieczoru: — Claesie, mój mężu! Dylu, mój synu! Zabierasz mnie, Boże, dzięki ci za to! I westchnąwszy umarła. Katheline nie odważyła się czuwać przy trumnie; uczynili to Sowizdrzał i Nele i całą noc modlili się za nieboszczkę. O świtaniu wpadła otwartym oknem jaskółka. Nele rzekła: — Ptak dusz, dobra wróżba: Soetkin jest w niebie. Jaskółka trzykroć okrążyła izbę i krzyknąwszy wyfrunęła. Za chwilę wpadła druga jaskółka, większa i czarniejsza niż pierwsza. Krążyła wokół Dyla, on zaś rzekł: — Ojcze i matko, prochy ożywają na moim sercu, spełnię wasz rozkaz. I druga jaskółka wyfrunęła krzyknąwszy jak i pierwsza. Rozwidniło się na dobre. Sowizdrzał ujrzał tysiące jaskółek szybujących niziutko nad łąką — i słońce wzeszło. A Soetkin pogrzebano na cmentarzu dla ubogich. LXXXIV Od śmierci Soetkin Sowizdrzał, zadumany, zbolały albo zły, pętał się po kuchni, nie słuchał, co do niego mówiono, żywił się byle czym, pił cokolwiek, nie wybredzając. A nocą często wstawał. Daremnie Nele perswadowała mu czule, by nie tracił nadziei, daremnie zapewniała go Katheline, że Soetkin jest w raju razem z Claesem. Sowizdrzał miał na wszystko jedną odpowiedź: — Prochy ożywają! Przypominał szaleńca. Nele płakała widząc go w takim stanie. A tymczasem rybiarz mieszkał w jego domu samotnie, bo taki los zabójców, i ośmielał się wychodzić tylko wieczorem; albowiem kobiety i mężczyźni spotykając go nazywali mordercą i lżyli głośno; a dzieci zmykały przed nim, powiedziano im bowiem, że to kat. Wałęsał się, opuszczony, i nie śmiał wstępować do żadnego z trzech szynków miasta Damme, gdyż wytykano go tam palcami, a jeśli zabawił choć minutę, stojąc, wszyscy pijący wychodzili. Dlatego baesen nie chcieli go widzieć na oczy i jeśli się pokazał, zamykali mu drzwi przed nosem. A gdy rybiarz upominał ich pokornie, odpowiadali, że sprzedają, bo to ich prawo, lecz nie obowiązek. Rad nierad musiał pijać „In't Roode Valck" — „Pod Czerwonym Sokołem" — w karczemce oddalonej od miasta, stojącej nad kanałem Sluys. Obsługiwano go tutaj, gdyż ubodzy właściciele nie gardzili żadnym groszem. Ale baes „Roode Valcka" nie odzywał się doń ani słowem, takoż i jego żona. Było tam dwoje dzieci i pies; gdy rybiarz chciał ucałować dzieci, dzieci uciekały; kiedy wołał psa, pies szczerzył zęby — gotów ugryźć. Jednego, wieczora Sowizdrzał stał na przyzbie; bednarz Mathyssen widząc go takim zadumanym rzekł: — Pracuj na chleb i zapomnij o tym bolesnym ciosie. Sowizdrzał na to: — Popioły Claesa ożywają na mojej piersi. — E — rzekł Mathyssen — nieszczęsny rybiarz smutniej żyje niż ty. Nikt się do niego nie odzywa, każdy przed nim ucieka, musi więc, żeby wypić samotnie kwartę bruinbieru, chodzić aż do tych dziadów spod „Roode Valck". Wielka to kara. — Popioły ożywają! — powtórzył Sowizdrzał. Tegoż wieczora, gdy dzwon u Najświętszej Panny wygrywał dziewiątą, Sowizdrzał podążył w kierunku „Roode Valck", lecz nie zastawszy tam rybiarza, jął wałęsać się pod drzewami obrzeżającymi kanał. Księżyc świecił jasno. Ujrzał, jak nadchodzi morderca. Kiedy go mijał, mógł przypatrzyć mu się z bliska i usłyszeć, co mówił, rybiarz bowiem gadał głośno do siebie, jak to zwykle ludzie samotni: — Gdzież oni schowali te karolusy? — Tam, gdzie diabeł je znalazł — oznajmił Sowizdrzał i trzasnął go pięścią w gębę. — O Jezu! — wrzasnął rybiarz. — Poznaję cię, jesteś ich synem. Ulituj się nade mną, jam stary, słaby. Uczyniłem to nie przez nienawiść, chciałem tylko przysłużyć się Królowi Jegomości. Racz mi przebaczyć! Oddam ci meble, którem kupił, nie zapłacisz mi ani szeląga. Czyż to mało? Kupiłem je za siedem złotych florenów. Zwrócę wszystkie i dołożę pół florena, bom niebogaty, nie wyobrażaj sobie. I już klękał przed nim. Sowizdrzał widząc, jaki to człek obmierzły, dygocący, tchórzliwy, strącił go do kanału. I poszedł. LXXXV Stosy dymiły ciałami ofiar. Sowizdrzał wspominając rodziców płakał samotnie. Jednego wieczoru nawiedził Katheline prosząc o remedium i o sposób, dzięki któremu by się zemścił. Siedziała sama z Nele szyjącą przy lampie. Kiedy skrzypnęły drzwi, Katheline podniosła głowę, jakby się budziła z ciężkiego snu. Rzekł: — Prochy Claesa ożywają na mojej piersi, chcę ratować flamandzką ziemię. Prosiłem o radę wielkiego Boga niebios i ziemi, ale nic mi nie odpowiedział. Katheline rzekła: — Wielki Bóg nie mógł cię usłyszeć; trzeba było najpierw odwołać się do duchów elementarnych, gdyż one to, mając naturę dwojaką, niebiańską i ziemską, wysłuchują skarg, jakie zanoszą biedni ludzie, i przesyłają je aniołom, które z kolei składają je przed tronem. — Dopomóż mi w zamysłach moich, a zapłacę ci krwią, jeśli zażądasz. Katheline na to: — Pomogę ci, jeśli zakochana w tobie dziewczyna zechce cię zabrać na sabat Duchów Wiosny, który jest Wielkanocą Nasienia. — Wezmę go — rzekła Nele. Katheline napełniła kryształowy puchar szarawą miksturą i dała ją obojgu do wypicia; natarła im ową miksturą nozdrza, skronie, dłonie i przeguby rąk, dała im szczyptę białego proszku do zjedzenia i nakazała, by patrzyli sobie w oczy, gdyż tym sposobem połączą się ich dusze. Sowizdrzał spojrzał na Nele i słodkie oczy dziewczęcia rozpaliły w nim gorącość wielką; potem, kiedy podziałała mikstura, uczuł, jakby szczypały go setki krabów. Następnie rozebrali się i piękni byli w świetle lampy: on — swoją siłą dumną; ona swoim wdziękiem miluchnym; lecz nie mogli widzieć się wzajem, byli już bowiem na pół uśpieni. Wtedy Katheline ułożyła szyję Nele na ramieniu Sowizdrzała, a dłoń jego na sercu dziewczęcia. I byli nadzy, i spoczywali obok siebie. Wydawało się obojgu, że ciała ich dotykając się promieniują ciepłem słodkim, niby słońce miesiąca róż. Mówili później, że wstali, weszli na parapet okna i stamtąd wzbili się w przestrzeń — i uczuli, że powietrze niesie ich, jak woda niesie okręt. W końcu nic już nie widzieli, ani ziemi, gdzie spali biedni ludzie, ani też nieba, po którym, czasami niżej ich stóp, przewalały się chmury. I stanęli na Syriuszu, gwieździe zimnej. A stamtąd coś rzuciło ich na biegun. Ujrzeli tam, nieco zatrwożeni, nagiego olbrzyma, olbrzyma Zimę o kudłach płowych, siedzącego na lodowcach, pod murem z lodu. Wokół niego rycząca trzoda fok i niedźwiedzi taplała się w kałużach. Głosem chrypliwym przyzywał to grad, to śnieg, to zimną ulewę, to mgły rudawe a cuchnące, to wiatry, spomiędzy których dmie najgwałtowniej zajadły Boreasz. A wszystkie one srożyły się na wyprzódki w tym miejscu ponurym. Uśmiechając się do owych plag olbrzym wylegiwał się na kwiatach, co zwiędły od jego ręki, na liściach, które wysuszył swoim tchnieniem. Potem nachyliwszy się jął rozgrzebywać ziemię pazurami, gryźć zębiskami, ryć otwór, alby dobrać się do jej serca, pożreć je i tym sposobem obrócić lasy cieniste w węgiel, zboże w słomę, a żyzną glebę w piach. Ale że serce ziemi jest z ognia, nie poważył się go dotknąć i cofnął się, przestraszony. Tronował niczym król, popijał tran z czary, a wokół niego był dwór złażony z niedźwiedzi i fok i walały się szkielety tych wszystkich, których pozabijał na morzu, na ziemi i w ubogich lepiankach. Słuchał z lubością, jak ryczą niedźwiedzie, beczą foki, szczękają szkielety ludzkie i zwierzęce, trącane łapami kruków i sępów szukających ostatniego kawałka mięsa, wsłuchiwał się w łoskot lodowców, które wpadają na siebie, pędzone mętnawą falą. A głos olbrzyma był niby ryk huraganu, wycie burzy zimowej i świst wichru hulającego w kominie. — Zimno mi i boję się — ozwał się Sowizdrzał. — Bezsilny jest wobec duchów — odrzekła Nele. Nagle między fokami powstało nadzwyczajne jakieś poruszenie — co prędzej chlupnęły w wodę; niedźwiedzie tuląc uszy ze strachu zaryczały żałośnie, a kruki kracząc lękliwie i niespokojnie znikły w chmurach. I oto Nele i Sowizdrzał usłyszeli głuche walenie taranem w lodowy mur, o który wspierał się olbrzym Zima. I mur pękał i chwiał się w posadach. Lecz olbrzym Zima nic. nie słyszał — wył, ujadał radośnie, napełniał czarę tranem, wychylał ją i szukał serca ziemi, aby je zmrozić, ale dotknąć go nie śmiał. Tymczasem taran walił coraz donośniej, ściana rozpadała się już, a bryły lodu, łupiąc się w kawałki, padały niby grad wokół olbrzyma. A niedźwiedzie ryczały bez przerwy żałośnie, a foki podnosiły lament pluskając się w mętnawych wodach. Mur zwalił się, niebo się wypogodziło; człowiek jakiś zstąpił zeń, piękny i nagi, wspierający się dłonią na złotej siekierze. A człowiekiem tym był Lucyfer, król Wiosna. Zoczywszy go olbrzym cisnął daleko czarę pełną tranu i jął błagać Lucyfera, by darował mu życie. I pod ciepłym tchnieniem króla Wiosny olbrzym Zima zesłabł całkiem. Król wziął wtedy diamentowe łańcuchy, spętał go i przykuł do bieguna. I stanąwszy zakrzyknął, ale tkliwie, miłośnie. I z nieba zstąpiła kobieta jasnowłosa, piękna i naga. A zbliżywszy się do króla, rzekła: — Zwyciężyłeś mnie, człowieku silny. On zaś na to: — Kiedy będziesz głodna, jedz; kiedy będziesz spragniona, pij; jeśli ogarnie cię trwoga, przytul się do mnie, bom twój samiec. — Ciebie tylko jestem głodna i spragniona. Król siedmiokroć zakrzyknął groźnie. Huknęły gromy, zajaśniały błyskawice, a za nim rozpostarła się opona cała ze słońc i gwiazd. I oboje usiedli — każde na swoim tranie. A wtedy król i niewiasta zakrzyknęli, lecz ani drgnęły im twarze szlachetne i nie uczynili żadnego gestu, który nie licowałby z ich majestatem i siłą. Na ten zew ziemia, opoka i lodowce zafalowały rytmicznie. A Nele i Sowizdrzał usłyszeli kołatanie, jakby olbrzymie ptaki rozbijały dziobami skorupę gigantycznych jaj. I wśród potężnych drgań gruntu, co wznosił się i opadał niby morskie fale, wyłaniały się kształty jajowate. Nagle wyrosły zewsząd drzewa splatając uschłe konary — a pnie zataczały się niby pijacy. Rozsunęły się zostawiając pustą przestrzeń i z gruntu rozfalowanego wyszli geniusze ziemi; z głębi borów ukazały się duchy lasu; z morza pobliskiego wyszli geniusze wód. Sowizdrzał i Nele ujrzeli koboldów garbatych, kosmatych, szerokołapych, szpetnych i strojących miny: byli to strażnicy skarbów — książęta klejnotów; ludzi leśnych żyjących jak drzewa — mają oni zamiast ust i żołądka brody z korzeni, które zapuszczają w łono ziemi i wysysają pokarmy; cesarzy drogocennych kruszców — są to stwory nieme, pozbawione zarówno serca, jak i wnętrzności, a poruszają się niby świecące automaty. Były tam też karły z krwi i kości — karły o jaszczurczym ogonie, a głowie ropuszej, opatrzonej latarenką; potworek taki wskakuje nocą na grzbiet pijanego czy lękliwego wędrowca, potem złazi i wymachując latarenką wciąga go w mokradła albo w jakąś dziurę — biedak sądzi bowiem, iż owa latarenką to stoczek płonący u niego w domu. Były dziewczęta-kwiaty: kwiaty siły kobiecej i kobiecego zdrowia, nagie, lecz nie rumieniące się wcale, dumne ze swojej urody, okryte jedynie płaszczem włosów. Oczy ich błyszczały wilgotno niby wnętrze muszli w wodzie; ciało miały jędrne, białe i ozłocone światłem; z warg szkarłatnych i rozchylonych ulatywała woń cudniejsza niźli woń jaśminu. One to błąkają się Wieczorami po palikach i ogrodach, w leśnym gąszczu albo po ścieżkach cienistych, chutliwe i polujące na męską duszę, aby nią zawładnąć. Jeśli nawinie im się chłopak spacerujący z dziewczyną, rade by ją zabić, ale że nie mają takiej siły, budzą w dziewuszce żądzę miłosną, aby poniechawszy resztek oporu oddała się kochankowi; bo na dziewczęta-kwiaty przypada połowa uścisków. Sowizdrzał i Nele widzieli też, jak z nieba wysokiego sfruwały duchy opiekuńcze gwiazd, wiatru i deszczu i skrzydlaci młodzieńcy, którzy zapładniają ziemię. Potem ze wszystkich stron nieba nadleciały ptaki dusz, jaskółki najmilsze. Kiedy się pojawiły, światło mocniej rozgorzało. Dziewczęta-kwiały, książęta klejnotów, cesarze kruszców drogocennych, ludzie leśni, duchy wody, ognia i ziemi, wszyscy zawołali chórem: — Światłość! Nasienie! Chwała królowi Wiośnie! Chociaż ów krzyk był potężniejszy niźli huk fal szalejącego morza, gromu i rozpętanej wichury, zabrzmiał niby muzyka uroczysta w uszach Nele i Sowizdrzała, co nieruchomi i milczący przycupnęli za chropawym pniem dębu. Ale przestraszyli się jeszcze bardziej, kiedy duchy tysiącami dosiadły olbrzymich pająków, ropuch o słoniowych trąbach, krokodyli, co gromadą stojąc na ogonie trzymały w pyskach grona duchów; węży — na falującym grzbiecie każdego siedziało okrakiem ponad trzydziestu karłów i karlic — kiedy pojawiło się sto tysięcy owadów niż Goliat większych, uzbrojonych w miecze, dzidy, kosy zębate, widły siedmiozębne i wszelakie inne przeokropne żądła zadające śmierć. Walczyły wśród potwornego zgiełku, silniejszy pożerał słabszego, a tucząc się nim dawał świadectwo, że Śmierć powstaje z Życia, Życie — ze Śmierci. Nad ciżbą tych owadów, mrowiącą się, zwartą i różnorodną, unosił się głos podobny głuchemu gromowi, któremu towarzyszy stukanie i zgrzyt stu warsztatów tkackich, (foluszniczych i ślusarskich pracujących jednocześnie. Nagle zjawiły się duchy nasienia: krótkie, przysadziste, o lędźwiach pękatych niby wielka beka heidelberska, udach grubaśnych niczym baryłki wina, mięśniach tak potężnych i osobliwie ukształtowanych, iż myślałbyś, że te ciała zlepiono z jaj małych i wielkich, łączących się ze sobą i obciągniętych skórą czerwonawą, tłustą i lśniącą tak samo jak rzadki zarost i ryże czupryny tych stworów; a niosły one ogromne puchary napełnione przedziwnym likworem. Zoczywszy ich z dala, duchy zatrzepotały z radości; drzewa i rośliny zakołysały się, a ziemia pękła, żeby pić. I duchy nasienia nalały wina: wszystko w okamgnieniu puściło pąki, zazieleniło się, rozkwitło; trawa zaroiła się od szeleszczących owadów, w niebo wzbiły się chmary ptactwa i motyli; a duchy wciąż nalewały wina i wszystko stworzenie piło pełnymi ustami; dziewczęta- kwiaty rozchylały wargi albo wskakiwały ryżym podczaszym na grzbiet — całowały ich wtedy, aby nachłeptać się jeszcze; inne stwory składały ręce na znak błagania; inne znów rozdziawiały gębę z błogim wyrazem i przyjmowały tę rosę; ale wszystko to — łapczywe albo spragnione, latające, stojące, biegające czy nieruchome — szukało wina i ożywało mocniej za każdą zdobytą kroplą. Nie było tu starców: każdy, piękny czy brzydki, tryskał jurną siłą i rześką młodością. Śmieli się, wrzeszczeli, śpiewali, goniąc się po drzewach jak wiewiórki, a w powietrzu niby ptaki — i każdy samiec upędzał się za swoją samicą, i czynił pod bożym niebem święte dzieło przyrody. Duchy nasienia podały królowi i królowej pełen puchar wina. A król i królowa wypili i sparzyli się. Potem król, trzymając królową oplecioną wokół niego, skropił resztą nektaru drzewa, kwiaty i duchy i zawołał: — Chwała Życiu! Chwała wolnym Przestworzom! Chwała Sile! A wszyscy odkrzyknęli: — Chwała Przyrodzie! Chwała Sile! I Sowizdrzał wziął Nele w ramiona. Gdy się tak spletli, zaczął się taniec; cały świat zawirował niby liście wciągnięte w trąbę powietrzną, pląsało wszystko: drzewa, zioła, owady, motyle, niebo i ziemia, król i królowa, dziewczęta-kwiaty, cesarze drogocennych kruszców, duchy wód, garbate koboldy, książęta klejnotów, ludzie leśni, stwory z latarenkami, duchy opiekuńcze gwiazd jako też setki tysięcy straszliwych owadów mieszających swoje dzidy, kosy zębate i widły; taniec zawrotny, toczący się przestrzenią, którą zapełnił; taniec, w który poszło słońce, księżyc, planety, gwiazdy, wicher i obłoki. Dąb, u którego gałęzi uczepili się Sowizdrzał i Nele, sunął wirując w tym korowodzie. I Sowizdrzał rzekł do Nele: — Najmilsza, umrzemy. Usłyszał to jakiś duch, zobaczył, że są śmiertelni. — Ludzie — wrzasnął — ludzie są między nami! I ściągnąwszy ich z dębu, cisnął w tłum. A Sowizdrzał i Nele spadli miękko na grzbiety duchów, które jęły rzucać ich między sobą jak piłkę, wołając: — Witajcie, ludzie! Bywajcie, robaki ziemskie! Czego tu chcecie, chłopcze i dziewczyno? Nawiedziły nas te niedojdy! I Sowizdrzał, i Nele, latając w powietrzu, wołali: — Łaski! Lecz duchy nie słuchały i oboje fruwali do góry nogami, wirując niby piórka na zimowym wietrze — a duchy wołały: — Chwała ludzikom, chwała ich niewiastkom, niechże tańczą razem z nami! Dziewczęta-kwiaty pragnąc rozdzielić Sowizdrzała i Nele biły ją i zabiłyby pewnie, gdyby król Wiosna nie zatrzymał tańca ruchem dłoni. Rzekł: — Przyprowadzić mi tu te dwie wszy! Rozdzielono ich; i każda dziewczyna-kwiat mówiła usiłując wydrzeć Dyla swoim rywalkom: — Nie zechciałbyś umrzeć dla mnie? — Zaraz, zaraz, tylko poczekaj trochę — odpowiadał. I karłowate duchy lasów, niosące Nele, mówiły: — Czemuż nie jesteś bezcielesna jak my? Moglibyśmy cię wtedy wziąć. Nele na to: — Cierpliwości! I tak stanęli przed królewiskim tronem; i zadrżeli widząc złotą siekierę i żelazną koronę. A król ozwał się: — Po coście tu przyleźli, niedojdy? Nie odpowiedzieli. — Znam cię, pączku wiedźmy — przydał król — znam i ciebie, latorośli węglarza; dzięki gusłom wdarliście się do tego laboratorium przyrody, ale dlaczego teraz nic nie gadacie? Zakleiły się wam dzioby, jak kapłonom opchanym kluskami? Nele drżała spoglądając na groźnego diabła; ale Sowizdrzał odzyskawszy kontenans rzekł: — Prochy Claesa odżywają na moim sercu. Boski majestacie, śmierć chodzi po flamandzkiej ziemi, kosząc w imieniu papieża najsilniejszych mężów i najśliczniejsze kobiety; przywileje Flandrii złamane, swobody unicestwione, głód ją zżera, tkacze i sukiennicy opuszczają swój kraj, szukając wolnej pracy na obczyźnie. Flandria umrze niebawem, jeśli jej nie poratujemy. Majestacie, jestem tylko biednym chłopakiem, co w zwykły sposób przyszedł na świat; żyję, jak umiem: grzeszny, ograniczony, nieuk, za spódnicami upędzać się lubię — toteż nie zasługuję na jakikolwiek boski czy ludzki fawor. Ale Soetkin umarła na skutek tortur i z boleści, a Claes spłonął w okrutnym ogniu; pragnę ich pomścić i raz jużem to uczynił; pragnąłbym także widzieć szczęśliwszym ten biedny kraj, gdzie leżą ich kości; prosiłem Boga, aby poraził prześladowców śmiercią, lecz nie wysłuchał mnie. Mając dość lamentów przyzwałem ciebie potęgą guseł Katheline; przyszliśmy do waszych stóp, boscy Państwo, ja i moja wylękniona towarzyszka, błagać, abyście ocalili tę biedną ziemię. Cesarz i jego towarzyszka odpowiedzieli razem: Przez wojnę i przez ogień, Przez śmierć i przez miecz, Szukaj Siedmiu. W śmierci i we krwi, W ruinach i łzach, Znajdziesz Siedmiu. Brzydcy, okrutni, źli, kalecy, Istne plagi biednej ziemi — Spalisz Siedmiu. Czekaj, słuchaj i patrz! Mów, niedojdo, czyżeś nie rad? Siedmiu znajdź! I wszystkie duchy zaśpiewały chórem: Przez wojnę i przez ogień, Przez śmierć i przez miecz, Szukaj Siedmiu. Czekaj, słuchaj i patrz! Mów, niedojdo, czyżeś nie rad? Siedmiu znajdź! — Ale — ozwał się Sowizdrzał — Dostojny Majestacie i wy, panowie duchy, nie rozumiem ani w ząb waszego języka. Dworujecie sobie ze mnie, oczywista. Lecz duchy nie słuchając rzekły: Kiedy północ Ucałuje zachód, Ruinom koniec. Siedmiu znajdź I Opaskę! Zaśpiewała to mnogość tak wielka, z tak przerażającą siłą i tak dźwięcznie, że ziemia zadrżała i zatrzęsły się niebiosa. I różne ptaki świszcząc, sowy hukając, wróble świergocąc ze strachu, a rybitwy lamentując fruwały jak szalone. A zwierzęta ziemi: lwy, węże, niedźwiedzie, jelenie, kozły, wilki, psy i koty — ryczały, syczały, beczały, wyły, szczekały i miauczały okropnie. A duchy śpiewały: Czekaj, słuchaj, patrz, Kochaj Siedmiu I Opaskę! I koguty zapiały, a wszystkie duchy znikły oprócz niegodziwego cesarza drogocennych kruszców, który ujął Sowizdrzała i Nele za ramiona i pchnął, nie ceregielując się, w otchłań. Jedno leżało teraz obok drugiego, jakby gotowi do snu — zadrżeli, gdyż powiał zimny wiatr poranny. I Sowizdrzał ujrzał śliczne ciało Nele, całe złote w promieniach wschodzącego słońca. KSIĘGA DRUGA I W poranek wrześniowy Sowizdrzał wziął kij, trzy floreny, które dała mu Katheline, kawał wieprzowej wątroby, kromkę chleba i wyruszył z Damme, podążając ku Antwerpii, na poszukiwanie Siedmiu. Nele spała. W drodze przyłączył się doń pies, wywęszywszy wątróbkę, i jął obskakiwać go radośnie. Sowizdrzał odpędzał zwierzę, ale pies biegł za nim uparcie; Dyl wygłosił przeto następujący dyskurs: — Piesku miluchny, źleś uczynił porzucając dom, gdzie czekają na ciebie kluski wyśmienite, resztki ze stołu wyborne, kości pełne szpiku; źleś uczynił stowarzyszywszy się z włóczęgą, co wędruje Bóg wie dokąd i nie zawsze może będzie miał korzonki, aby cię poczęstować. Posłuchaj dobrej rady, psino nierozważna, i wracaj do swojego baesa. Unikniesz gołoledzi, mgły, deszczu, śniegu, gradu, kapuśniaczku oraz innych zupek wodnistych, które leją się na grzbiet wagabundy. Zostań przy kominie, będziesz się wygrzewał i uwijał kontent wokół wesołego ognia; a mnie dozwól wędrować samemu po błocie, wśród kurzu, w mróz i skwar, dozwól mi pocić się dziś, a jutro marznąć, obżerać się w piątek, a głodować w niedzielę. Mądrze uczynisz wróciwszy tam, skądeś przyszedł, piesku niezbyt doświadczony. Zwierzę ani myślało słuchać Sowizdrzała. Wymachiwało ogonem i skacząc jak najwyżej, szczekało dopraszając się o wątróbką. Sowizdrzał, biorąc to za dowody przyjaźni, zapomniał snadź o smakołyku, który miał w torbie. Szedł, a pies za nim. Uszedłszy tak z milę, zobaczyli na drodze wóz zaprzężony w osła, który nisko opuścił głowę. Na wale u skraju gościńca siedział między dwiema kępami ostu jakiś grubas; w jednej ręce trzymał udziec i obgryzał go, a w drugiej flaszę z napitkiem, z której pociągał co chwila. Kiedy jeść i pić przestawał, wzdychał i płakał. Sowizdrzał zatrzymał się, pies takoż. Zwęszywszy udziec i wątróbkę pies wgramolił się na nasyp. Tutaj usiadłszy naprzeciw tłuściocha, jął drapać mu połę kaftana, wpraszając się do biesiady. Ale grubas, odpychając go łokciem, trzymał w powietrzu udziec i wzdychał żałośliwie. Pies folgując łakomstwu wzdychał podobnie. Osioł, nierad, że jest w uprzęży i że skutkiem tego niesposób mu dosięgnąć ostów, ryknął potężnie raz i drugi. — Cóż ci to, Jasiu? — zagadnął właściciel. — Nic mu nie jest — odpowiedział Sowizdrzał. — Chciałby tylko zjeść na śniadanie te osty, które kwitną po twoich bokach, podobnie jak na rzeźbionym chórze kościoła w Tessenderloo plenią się u stóp i nad głową Pana naszego Chrystusa. A i ten pies nie obraziłby się wcale, gdybyś ożenił jego szczęki z kością, którą masz w garści. Póki co, utraktuję go wątróbką, którą mam tutaj. Pies pożarł wątróbkę, grubas popatrzywszy na kość, ogryzł ją najdokładniej, tak iż nie zostało nic mięsa, a goły gnat rzucił psu, który przycisnął go łapami i jął raczyć się na murawie. Za czym tłuścioch spojrzał na Sowizdrzała. Dyl rozpoznał Jagnuszka Poczciwca z Damme. — Cóż ty tu robisz, Jagnuszku — ozwał się — jedząc, pijąc i becząc? Czyżby żołdak jakiś nieokrzesany natarł ci uszu? — Miły Boże! Moja żona! — powiedział Jagnuszek. I miał już opróżnić flaszę wina, ale Sowizdrzał położył mu dłoń na ramieniu. — Nie chlaj tak bez opamiętania — rzekł — bo kto pije za szybko, męderały sobie tylko zagrzewa. Lepiej oddaj temu, kto nie ma butelki. — Racja — odparł Jagnuszek — ale i ty uważaj na swoje podołki. I podał mu flaszę. Sowizdrzał wziął ją, uniósł łokieć i zwracając butlę: — Nazywaj mnie Hiszpanem, jeśli tą reszteczką zaprószyłby się wróbel. Jagnuszek spojrzał na butlę, i wciąż powadychując, zaczął grzebać w torbie; wydobywszy drugą flaszę, wyciągnął i kawał kiełbasy, odkrajał kilka plasterków i jął je przeżuwać melancholicznie. — To ty tak wciąż się obżerasz? — zagadnął Sowizdrzał. — Często, mój synu, a to dlatego, żeby odganiać smutne myśli. Gdzieżeś jest, małżonko moja? — powiedział ocierając łzę. I ukrajał dziesięć plasterków kiełbasy. — Jagnuszku — rzekł Sowizdrzał — nie jedz tak prędko; ulitowałbyś się nad biednym pielgrzymem. Jagnuszek pochlipując dał mu cztery plasterki, a Sowizdrzał jadł, roztkliwiony wybornym ich smakiem. Ale Jagnuszek, płacząc i jedząc bez ustanku, ozwał się: — O moja żono, poczciwa żono! Ciało miała gładziuchne, jędrne a kształtne!... Lekka jak motyl, żywa jak iskra, rozśpiewana jak skowronek. Tylko że nazbyt miłowała stroiki, przeróżne kiecuszki. Ano cóż! Do twarzy jej było! Ale i kwiat ma także strój piękny. Gdybyś widział, mój synu, jej rączuchny, stworzone do karesów nie dopuściłbyś nigdy, żeby dotknęła patelni czy rynki. Ogień kuchenny uczerniłby jej płeć bielusieńką. I co za oczy! Topniałem z czułości, gdym tylko w nie spojrzał. Pociągnij no łyk wina, napiję się po tobie. Ach! Bodajby umarła! Dylu, w domu naszym jam wszystko robił, aby zaoszczędzić jej i najlżejszej pracy: zamiatałem, słałem małżeńskie łoże, na którym ona wieczorem kładła się zmęczona... wygodami; zmywałem statki, prałem i prasowałem bieliznę. Jedz, Dylu, to prawdziwa gandawska kiełbasa. Często, wyszedłszy na promenadę, spóźniała się na obiad, ale jam tak się radował jej powrotem, że nie śmiałem burczeć na nią, szczęśliw, jeśli w nocy, choć odąsana, nie odwracała się do mnie plecami. Wszystkom utracił. Napijże się tego wina, z brukselskich ono winnic, przypomina burgund. — Czemuż więc odeszła? — spytał Sowizdrzał. — A czy ja wiem! Gdzie te czasy, gdym chodził do niej w konkury, a ona zmykała przede mną i ze strachu, i z miłości? Jeśli miała wtedy ramiona gołe, piękne ramiona — białe i krągłe, i widziała, że patrzę na nie, opuszczała nagle rękawy. Innym razem zezwalała mi na pieszczoty: zamykała oczy, bym je całował, całowałem ją w kark szeroki, jędrny; drżała wtedy, popiskiwała i przechylając głowę do tyłu, waliła mnie w nos. Zaśmiewała się, gdym wołał „Oj", a ja niby to ją biłem miłośnie, igraliśmy tylko i żartowali. Dylu, jest tam jeszcze co w butelce? — Jest. Jagnuszek napił się i prawił dalej: — Innym razem, rozgrzawszy się mocniej, zarzucała mi ręce na szyję i mówiła: „Śliczny jesteś!" I baraszkując obsypywała mnie całusami, całowała w czoło i policzki, ale nigdy w usta; a gdym pytał, skąd powściągliwość taka przy wielkiej swawoli, biegła i wyjmowała z puchara stojącego na szafie lalkę, co wyobrażała niemowlę ubrane w jedwab i perły, a machając nią albo kołysząc ją, mówiła: „Nie chcę tego." Widocznie matka, by utrzymać ją w cnocie, nabajała, że dzieci robi się ustami. O słodkie momenta! O tkliwe pieszczoty! Dylu, zajrzyj no w kieszeń tej torby. Nie ma tam aby szyneczki? — Jest, ale połowa — odrzekł Sowizdrzał i podał ją Jagnuszkowi, ten zaś pożarł wszystko. Sowizdrzał, patrząc na to, rzekł: — Szyneczka ta mile łechce mnie w brzuchu. — I mnie też — odparł Jagnuszek dłubiąc w zębach paznokciami. — Ale już cię więcej nie zobaczę, moja pieszczotko. Drapnęła z Damme. Nie dopornógłbyś mi jej szukać? Pojedziemy wózkiem. — Chętnie. — A nie ma tam nic w butelce? — Nie ma. Usadowili się w wózku. Kłapouch ruszając ryknął melancholicznie. A pies obżarłszy się pobiegł swoją drogą; nie podziękował nawet. II Kiedy wózek toczył się groblą pomiędzy kanałem i stawem, Sowizdrzał, zadumany głęboko, głaskał prochy Claesa spoczywające mu na piersi. Medytował, czy wizja była prawdą, czy też kłamstwem; czy duchy zakpiły z niego, czy też oznajmiły mu w formie zagadki to, co winien rzeczywiście znaleźć, aby przywrócić szczęśliwość ziemi ojców. Daremnie się głowił — nie mógł dociec, kto zacz tych Siedmiu i co znaczy Opaska. I wciąż powtarzał sobie w duchu: Kiedy północ Ucałuje zachód, Ruinom koniec. Znajdziesz Siedmiu I Opaskę. — Bujdy jakieś! — powiadał sobie. — W śmierci, łzach i krwi „znaleźć Siedmiu, spalić Siedmiu, kochać Siedmiu"! Zadręcza się tylko mój umysł biedny. Bo i kto kiedy pali tych, których kocha? Ujechawszy spory szmat drogi, usłyszeli szelest kroków na piachu i śpiew: Czy nie widzieliście, przechodnie, Mego kochanka szalonego? Uciekł ode mnie, gdzieś się włóczy — Nie widzieliście Dyla mego? Jak orzeł jagniątko porywa, Nadeszła nagle taka chwila, Że porwał, złodziej, serce moje — Nie widzieliście mego Dyla? Znalazłszy go mówcie, że Nele Bardzo zmęczyło już bieganie, O, gdzieżeś jest, mój przyjacielu, Gdzie jesteś, Dylu, me kochanie? Turkawka zemrze, gdy kochanek Jej luby nagle ją porzuci. Nie ma już wiernych serc na świecie! O kiedyż, kiedyż Dyl mój wróci? Sowizdrzał szturchnął Jagnuszka w brzuch i rzekł: — Przestań sapać, bandziochu olbrzymi! — Miły Boże! — westchnął Jagnuszek — nie tak to łatwo przy mojej korpulencji. Ale Sowizdrzał, nie zważając na odpowiedź, ukrył się za budą wozu i naśladując głos człeka dychawicznego, co podpił sobie zdrowo, zanucił: Twego kochanka dziś widziałem, Jak jechał na wozie spróchniałym, Obok żarłoka opasłego — Widziałem dziś kochanka twego. — Paskudny masz ozór, mój Dylu, i to od rana — oburzył się Jagnuszek. Sowizdrzał puścił te słowa mimo uszu, wytknął głowę przez otwór w budzie i zawołał: — Nele, nie poznajesz mnie? Ona zaś, wyląkłszy się najpierw, zapłakała i roześmiała się zaraz; jagody miała mokre od łez — i rzekła: — Widzę cię, szkaradniku niewierny! — Nele, jeśli chcesz mnie wybić, mam tu kij. Jest ciężki, dobierzesz mi się więc do skóry, i sękaty, a więc zostawi ślady. — Dylu — spytała Nele — czyś wybrał się na poszukiwanie Siedmiu? — Tak. Nele miała biesagi tak wyładowane, że pękały prawie. — Dylu — rzekła podając mu je — myślę, że niezdrowo podróżować mężczyźnie, jeśli nie weźmie dobrej tłustej gęsi, szynki i gandawskich kiełbas. A jedząc to, wspominaj mnie. Gdy Sowizdrzał spoglądając na Nele ani myślał brać torby, Jagnuszek wytknąwszy głowę przez drugi otwór w budzie wozu rzekł: — Panieneczko przezorna, jeśli on nic nie gada, to tylko przez nieuwagę; dajże mi tę szyneczkę i tę gąskę, i te kiełbaski; schowam je dla niego. — Któż to taki ten człek z opasłą gębą? — zapytała Nele. — Ofiara małżeństwa — objaśnił Sowizdrzał. — Trawiony zgryzotą, wysechłby niczym jabłko w piecyku, gdyby nie odnawiał sobie sił ćpając niestrudzenie. — Rzekłeś, mój synu — westchnął Jagnuszek. Upalne słońce prażyło główkę Nele. Przykryła wiec ją fartuchem. Pragnąc samotności z ukochaną, Sowizdrzał powiedział do Jagnuszka: — Widzisz tę babinę, co tam wałęsa się po łące? — Widzę. — I nie poznajesz jej? — Jezu miłosierny! Czyżby to była moja? Ale przecież nie ma sukien mieszczki. — Wątpisz jeszcze, krecie ślepawy? — A jeśli to nie ona? — zawahał się Jagnuszek. — I tak nic nie stracisz. Tam w lewo, ku północy, jest kaberdoesje, gdzie znajdziesz najwyborniejszy bruinbier. Przyjdziemy tam do ciebie niebawem. I weź szynkę, bo podniecisz nią przyrodzone pragnienie. Jagnuszek zgramoliwszy się z wozu podążył szybko ku babinie, co pałędała się po łące. Sowizdrzał zagadnął Nele: — Nie przyjdziesz tu do mnie? I pomógłszy jej wspiąć się na wóz, posadził ją przy sobie, zdjął fartuch z główki, a z ramion — płaszcz; a obsypując Nele pocałunkami, zapytał: — Dokądże to wybrałaś się, najmilsza moja? Nie odpowiedziała nic, ale zdawało się, że jest w zachwyceniu. Sowizdrzał, jak i ona wniebowzięty, rzekł: — Byłażbyś tu naprawdę? Róże w szpalerach nie mają słodkiej różaności twojego ciała. Nie jesteś królową, dozwól jednak, abym uwił ci koronę z pocałunków. Ramiona śliczniutkie, różowiuchne i gładkie, które Amor umyślnie stworzył do uścisków! O dziewczątko ukochane, czyż moja dłoń szorstka, dłoń mężczyzny, nie podrapie atłasu tych ramion? Lekki motyl siada na szkarłatnym goździku, ale czyż ja mogą spocząć na twojej żywej białości, nie skaziwszy jej, ja gbur? Bóg jest na niebie, król na swoim tronie, a słońce tryumfuje tam wysoko; ale czyż jestem Bogiem, królem albo światłem, żem tak blisko ciebie? O włosy miększe niźli puch jedwabny! Nele! Uderzam, rwę, szarpię w kawały! Ale ty nie bój się, moja miła! O stópko najśliczniejsza! Skądże ona taka biała? Może kąpano ją w mleku? Chciała wstać. — Czego się lękasz? To nie słońce błyszczące nad nami powleka cię złotem. Nie spuszczaj oczu! Spójrz, ile w moich pięknego żaru, co je zapala. Słuchaj, ukochana, posłuchaj, najmilsza — to cicha godzina południa, rolnik wrócił do domu i je zupę; a czyż my nie nasycimy się miłością? Czemuż nie mogę żyć tysiąc lat, aby przesuwać je na kolanach, niby indyjskie perły? — Umiesz zwodzić, oj, umiesz! — westchnęła. A wielmożny pan Słońce błyszczał poprzez białą budę wozu, a skowronek wyśpiewywał nad koniczyną, a Nele wtuliła główkę w Sowizdrzałowe ramiona. III Tymczasem Jagnuszek powrócił spotniały jak nieboskie stworzenie i sapał jak delfin. — Do diabła! — mówił. — Urodziłem się pod nieszczęsną gwiazdą. Dobrzem się umęczył, nim dobiegłem do tej baby, i okazało się, że to nie moja, ale jakaś nieznajoma, i to już obstarnia. Z gęby wniosłem, że ma lat ponad czterdzieści pięć, a z czepca, że nigdy mężatką nie była. Spytała niegrzecznie, jakim prawem pakuję bandzioch w koniczynę? „Szukam mojej żony — objaśniłem uprzejmie — bo żona mnie porzuciła; zwidziało mi się, że to pani nią jesteś, dlategom nadbiegł." Na to zaś odparła mi ta stara panna, żebym zmykał tam, skąd przyszedłem; że jeśli żona mnie porzuciła, uczyniła słusznie, albowiem mężczyźni to łotry, gałgany, kacerze, wiarołomcy, truciciele; że zwodzą dziewczęta — nawet ci, którzy starymi są już dziadami; i że jeśli co prędzej manatków nie zabiorę, poszczuje mnie swoim psem, który mnie zje. Co też uczyniłem, nie bez obawy, gdyż postrzegłem u jej stóp wielkiego brytana: leżał i warczał. Kiedym był poza granicą jej pola, przysiadłem, żeby odsapnąć i pokrzepić się szynką, którą mi dałeś. Odgryzłem kawałek. Siedziałem na miedzy, w koniczynie; nagle usłyszałem za sobą jakiś szmer; obejrzawszy się zobaczyłem brytana owej starej panny, ale nie groził mi już, tylko machał przyjaźnie ogonem, a z pyska ciekła mu ślina. Miał ochotę na szynkę. Rzuciłem mu parę kawałeczków, gdy raptem jego pani zjawiwszy się wrzasnęła: „Bierz go! Huzia! Huzia, synku! Kąsaj!" Ja — nogi za pas! Ale brytan dogonił mnie i wyrwał md kawał portek, okrutnie zawadziwszy o ciało. Zabolało mnie, rozgniewałem się więc i odwróciwszy się, takem przejechał go kijem po przednich łapach, żem je pogruchotał; jedną to na pewno. Upadł, wołając w psim języku: „Litości!" Tom się i zlitował. Tymczasem jego pani ciskała we mnie pecynami, gdyż nie było kamieni. A ja w nogi. O Boże! Czyż to nie okrutne i nie szkaradne, że jakaś dziewucha, tak szpetna, że nie znalazła męża, mści się teraz na biednych ludziach, którzy jak ja, nic jej nie zawinili? Alem poszedł, melancholiczny bardzo, do kaberdoesje, czyli tam, gdzie mi poradziłeś, spodziewając się znaleźć bruinbier pocieszenia. Lecz i tu spotkał mnie zawód: wszedłszy ujrzałem, jak gospodarz i gospodyni okładali się zawzięcie. Spytałem, czy nie raczyliby przerwać zapasów i podać mi, jeśli nie garniec bruinbieru, to przynajmniej kwartę albo kwaterkę; lecz baba, sztokwisz urodzony, odparła z wściekłością, że jeśli zaraz się nie wyniosę, wpakuje mi w gębę chodak, którym wali po łbie męża. Jakoż wróciłem, mój przyjacielu, spotniały i utrudzony bardzo; nie masz tam co przegryźć? — Mam — odrzekł Sowizdrzał. — Nareszcie! — rzekł Jagnuszek. IV Jechali razem we troje. Osioł, kładąc uszy po sobie, ciągnął wóz. — Jagnuszku — rzekł Sowizdrzał — czworo nas jest dobrych towarzyszów: osioł, stworzenie boskie, wyżera oset na łąkach, kiedy go znajdzie przypadkiem; ty, poszukując małżonki zbiegłej, nażerasz się, gdzie możesz, dbając o swój przezacny bandzioch; ona, kochanka słodka o sercu tkliwym, znalazła tego, który nie jest jej godzien: mam na myśli siebie, czwartego z kompanionów. Owóż jazda, moje dziatki! Odwagi! Liście żółkną, niebo roziskrzy się wspanialej, niedługo wielmożny pan Słońce ułoży się do snu, zakutany w mgły jesienne, nadejdzie zima, wizerunek śmierci, przykrywając śnieżnym całunem tych, którzy śpią pod naszymi stopami, a ja będę wędrował, aby uszczęśliwić ziemię ojców moich. Biedni zmarli: Soetkin, którą zabiła zgryzota; Claesie, coś umarł w płomieniach, dębie dobroci i bluszczu miłości, ja, latorośl wasza, cierpię okrutnie i pomszczę was, prochy najdroższe, co wciąż ożywacie na mojej piersi. Jagnuszek ozwał się: — Nie trzeba opłakiwać tych, którzy umarli za sprawiedliwość. Ale Sowizdrzał pogrążył się w zadumie; nagle rzekł: — To godzina rozstania, Nele; długo, a może nigdy, nie zobaczę twojego ślicznego liczka. A ona patrząc nań oczyma błyszczącymi niby gwiazdy: — Nie porzuciłbyś dla mnie tego wozu? Poszlibyśmy do lasu, gdzie znalazłabym ci smaczne pożywienie; znani zioła i umiem wabić ptactwo. — Dzieweczko — ozwał się Jagnuszek — to nieładnie, że próbujesz zatrzymać Sowizdrzała w drodze: on musi znaleźć Siedmiu, a mnie pomóc, bym odszukał żonę. — Ma przecież tyle czasu — odrzekła Nele; i zapłakała uśmiechając się tkliwie przez łzy do najmilszego swojego Dyla. On zaś, widząc to, odrzekł: — Co do twojej małżonki, znajdziesz ją zawsze w porę, żeby naputać sobie nowych kłopotów. — Dylu! — oburzył się Jagnuszek. — I ty zostawiłbyś mnie w wózku samego dla tej dzierlatki? Nie odpowiadasz, myślisz o lesie, gdzie nie uświadczysz ani Siedmiu, ani też mojej żony. Szukajmy raczej na drogach bitych, po których tak przyjemnie toczą się wozy. — Jagnuszku — odpowiedział Sowizdrzał — masz w wozie pełną torbę, a więc nie umrzesz z głodu, jeśli pojedziesz beze mnie do Koelkerke. Odszukam cię tam niebawem. Musisz być w Koelkerke sam, gdyż dzięki temu dowiesz się, w którą stronę świata masz podążyć, aby odnaleźć żonę. Słuchaj uważnie! Pojedziesz zaraz do Koelkerke, to trzy mile stąd. Stoi tam kościół, zwany chłodnym, jako że smagają go jednocześnie wichry z czterech głównych i wielu innych stron świata. Na dzwonnicy jest kurek o zardzewiałych zawiasach, którym kręcą wiatry. Skrzypienie zawiasów powiada nieborakowi, co utracił małżonkę czy kochankę, jaką ma skierować się drogą, by zgubę odnaleźć. Ale wprzódy trzeba zastukać siedmiokroć prętem leszczynowym w każdą ze ścian dzwonnicy. Jeśli zawiasy zgrzytną poruszone wiatrem północnym, na północ udać się należy, ale z ostrożna, gdyż wiatr północny przynosi wojnę; jeśli nadleci wiatr południowy, można iść jak w dym, bo to wiatr miłości; jeśli zadmie od wschodu, drałuj wesoło, bo to światło i radość; jeśli od zachodu, idź nie kwapiąc się, bo to deszcz i łzy. No, Jagnuszku, jedź do Koelkerke i zaczekaj tam na mnie. — Jadę — zgodził się Jagnuszek. I wózek zaturkotał. Gdy Jagnuszek jechał do Koelkerke, wiatr silny i ciepły gnał po niebie szare obłoki, wałęsające się stadami, niczym barany; drzewa szumiały jak fale wzburzonego morza. Sowizdrzał i Nele już od dawna byli sami w lesie. Sowizdrzałowi zachciało się jeść, Nele szukała smacznych korzonków, ale znajdowała tylko pocałunki, których nie skąpił jej kochanek, i żołędzie. Sowizdrzał zastawiwszy sidła wabił gwizdaniem ptaki — miał upiec każdego, który by się złapał. Słowik siadł na liściach, tuż przy Nele; ani myślała go chwytać, wolała, żeby śpiewał; nadleciała gajówka — zlitowała się nad nią, tyle w niej było ślicznej dumy; zjawił się skowronek, lecz Nele powiedziała mu, żeby lepiej wzbił się w niebiosa i zanucił hymn do Przyrody — po cóż ma się szamotać nieporadnie na morderczym ostrzu rożna? I prawdę rzekła, gdyż tymczasem Sowizdrzał rozpalił był suty ogień i wystrugał rożenek, który tylko czekał ofiar. Ale ptaki nadfruwać przestały i jedynie parę kruków paskudnych, szybujących bardzo wysoko, zakrakało nad głową. Tak to Sowizdrzał nie zjadł nic. Nele musiała już odejść i wrócić do Katheline. I szła popłakując, a Sowizdrzał spoglądał na nią z dala. Ale zawróciła i rzucając mu się na szyję: — Już idę — rzekła. A uczyniwszy kilka kroków zawróciła i znów rzekła: — Już idę. A powtórzyło się to sto dwadzieścia razy albo i więcej. Za czym odeszła na dobre i Sowizdrzał pozostał sam. Puścił się tedy w drogę, aby odnaleźć Jagnuszka. Ujrzał go niebawem: Jagnuszek siedział pod wieżą, trzymał między kolanami garniec bruinbieru, gryzł leszczynowy pręcik, a minę miał wielce melancholiczną. — Sowizdrzale — powiedział — coś mi się zdaje, żeś wysłał mnie tutaj, bo chciałeś być sam z dziewczątkiem; stukałem, jakeś mi zalecił, leszczynowym kijkiem po siedmiokroć w każdą ścianę dzwonnicy, ale choć wiatr duje jak wszyscy diabli, zawiasy nie skrzypnęły. — Z pewnością dlatego, że je naoliwiono — odparł Sowizdrzał. I obaj podążyli do Księstwa Brabanckiego. V Król Filip, posępny, całymi dniami, a nieraz i nocami, niestrudzenie grzebał w szpargałach, zasmarowywał papier i pergamin. Zawierzał im myśli swojego kamiennego serca. Nie kochając w życiu nikogo, świadom, że nikt go nie kocha, pragnął o własnych jedynie siłach dźwigać olbrzymie królestwo i giął się pod jego ciężarem — Atlas pokraczny. Był flegmatykiem, usposobienie miał melancholiczne, a nadmiar pracy trawił jego charławe ciało. Lica radosne budziły w nim obrzydzenie, znienawidził przeto kraj nasz za jego wesołość; znienawidził kupców za zbytek i bogactwo; znienawidził szlachtę za śmiałe słowa, swobodne maniery, krewką fantazję i nigdy nie zawodzącą jowialność. Wiedział, gdyż poinformowano go w tej materii, że zanim kardynał de Cousa podniósł był raban, w roku 1380, o nadużycia Kościoła i jął głosić z ambony konieczność reform, rewolta przeciw papieżowi i Kościołowi rzymskiemu objawiła się w naszych krajach pod postacią sekt, kłębiąc się w umysłach niby wrząca woda w nakrytym kotle. Mniemał osioł uparty, że wola jego zaważy na całym świecie niby wola boska; pragnął, aby kraje nasze, odwykłe od posłuszeństwa, ugięły karku pod dawnym jarzmem, nie uzyskawszy żadnych reform. Pragnął, aby Kościół katolicki, apostolski i rzymski, święta jego macierz, nienaruszony, powszechny, nie uległ żadnym przemianom jedynie z tej racji, że on, Filip, tak chciał; zachowywał się w tym przypadku niby kobieta nierozumna, która nocą miota się na łóżku jak na posłaniu z cierni dręczona myślami natrętnymi. — Tak, święty Filipie, dostojny mój patronie, tak, Panie Boże, tak, Najświętsza Panno Mario, tak, najłaskawsi święci i święte z raju. Niderlandy wrócą do was, choćby mi przyszło zamienić je w mogiłę wspólną dla wszystkich tamecznych ludzi. I dokładał starań, by słowo zamieniło się w czyn: był bardziej rzymski niźli sam papież i bardziej katolicki aniżeli sobory. A Sowizdrzałowi i Jagnuszkowi, ludom flamandzkim i niderlandzkim, zaniepokojonym okrutnie, wydawało się, że widzą z daleka w ponurym i mrocznym Eskurialu owego koronowanego pająka, który wyciągnąwszy długie łapy i rozwarłszy kleszcze, snuje oprzęd, aby omotać je i wyssać im krew najszlachetniejszą. Aczkolwiek za rządów Karola inkwizycja papieska pogrzebała żywcem, spaliła na stosie i powiesiła sto tysięcy chrześcijan; chociaż mienie biednych ofiar spływało do kufrów cesarskich i królewskich niby deszcz do kloaki, Filip orzekł, iż to jeszcze mało; narzucił naszemu krajowi nowych biskupów i umyślił wprowadzić u nas inkwizycję hiszpańską. I heroldowie miejscy odczytali wszędzie, przy ryku trąb i dudnieniu bębenków, dekrety, na mocy których miano palić wszystkich heretyków — mężczyzn, niewiasty i dziewczęta — jeśli nie odwołają błędów; a jeśli odwołają — tylko wieszać. Kobiety i dziewczęta będą grzebane żywcem, a kat będzie tańczył na ich ciałach. I cały kraj rozgorzał ogniem oporu. VI Piątego kwietnia, przed Wielkanocą, hrabia Ludwik z Nassau, pan de Culembourg i pan de Brederode, Herkules-opój — zjawili się, wiodąc trzystu szlachty, na brukselskim dworze u pani regentki, księżnej Parmy. Idąc czwórkami wstąpili na paradne schody pałacu. Wkroczywszy do sali, gdzie czekała pani regentka, podali jej suplikę, w której domagali Się, aby raczyła wyjednać u króla Filipa kasację dekretów tyczących religii, a także inkwizycji hiszpańskiej; oświadczyli, że w krajach naszych, niekontentych, mogłoby dojść do rokoszu, ruiny i ogólnej nędzy. I suplikę tę nazwano kompromisem. Berlaymont, co później zdradził szkaradnie i katował okrutnie ziemię ojców, stanął obok Jej Wysokości) i natrząsając się z ubóstwa wielu spomiędzy skonfederowanej szlachty, rzekł: — Niech się Księżna Pani nie lęka, boć to sami hołysze. Zaznaczył tym sposobem, iż owi szlachcice zrujnowali się bądź w królewskich służbach, bądź dlatego, że próbowali dorównać przepychem wielmożom hiszpańskim. Aby okazać wzgardę słowom imć pana de Berlaymont, panowie oznajmili, że od tego momentu „poczytywać będą sobie za honor, jeśli ktokolwiek oszacuje ich jako hołyszów i pomienioną obdarzy nazwą, albowiem są nimi, skoro wymaga tego służba u króla i dobro ojczyzny". I odtąd nosili na szyi złoty medal: miał on po jednej stronie wizerunek monarchy, a po drugiej — dwie ręce, splecione na tle sakwy, i taką dewizę: „Wierni królowi, choćby poszli z torbami." A kapelusze i czapki przystroili złotym klejnocikiem wyobrażającym dziadowski kapelusz i dziadowską miskę. W toku tych wypadków Jagnuszek obnosił bandzioch po całym mieście, szukając najdroższej zguby i nie znajdując jej wcale. VII Sowizdrzał rzekł mu któregoś ranka: — Chodź ze mną! Pokłonimy się osobistości bardzo wielkiej, szlachetnej, możnej i groźnej. — A powie mi, gdzie moja żona? — spytał Jagnuszek. — Tak, jeśli będzie wiedział. — I poszli do Brederodea, Herkulesa-opoja. Stał na podwórcu pałacowym. — Czego chcesz ode mnie? — zagadnął Sowizdrzała. — Chciałbym pomówić z Waszą Miłością. — No to gadaj! — Jesteś, Wasza Miłość, panem urodnym, bitnym i możnym. Zdusiłeś ongi Francuza w pancerzu niby małża w skorupie; a skoroś jest taki bitny i mocny, jesteś Wasza Miłość i bardzo rozumny. Czemuż więc nosisz ten medal, na którym czytam: „Wierni królowi, choćby poszli z torbami"? — Tak — przydał Jagnuszek — na cóż Waszej Miłości ten medal? Brederode zmilczał i tylko spojrzał na Sowizdrzała. Ten zaś ciągnął dalej: — Czemuż wy, szlachetni wielmoże, chcecie pozostać wierni królowi, choćbyście mieli zejść na dziady? Czy dlatego, że jest wam nadzwyczaj życzliwy i darzy was najgorętszą przyjaźnią? Czemu, zamiast rujnować się z wierności dla króla, nie przepędzicie kata, który nęka tę ziemię? Czemuż to on, włości swoich pozbawiony, nie miałby na zawsze pójść z torbami? A Jagnuszek kiwał potakująco głową. Brederode obrzucił Sowizdrzała bystrym spojrzeniem, uśmiechnął się widząc jego gęstą minę i rzekł: — Jeśliś nie jest szpiegiem króla Filipa, jesteś dobrym Flamandem, a ja wynagrodzę cię tak czy inaczej. I powiódł go — Jagnuszek podążył za nimi — do kredensu. Tutaj szarpnął Dyla za ucho, aż krew trysła. — To dla szpiega — oznajmił. Sowizdrzał ani pisnął. — Przynieś — rzekł do szafarza — imbryk wina grzanego z cynamonem. Szafarz przyniósł imbryk jako też i wielki puchar wina grzanego, woniejącego wokół. — Pij! — powiedział Brederode do Sowizdrzała. — To dla dobrego Flamanda. — Ach! — westchnął Sowizdrzał. — Dobre wino dla dobrego Flamanda. I święci nie kosztują takiego. I wypiwszy połowę, oddał drugą Jagnuszkowi. — Cóż to — spytał Brederode — za papzak kałduniasty, co dostał nagrodę, choć niczego nie dokonał? — To — objaśnił Sowizdrzał — mój przyjaciel Jagnuszek, co zawsze przy grzanym winie wyobraża sobie, że odnajdzie połowicę. — Tak — potwierdził Jagnuszek dojąc wino z wielkim nabożeństwem. — A teraz dokąd się wybieracie? — zagadnął Brederode. — Na poszukiwanie Siedmiu, co zbawią Flandrię — odrzekł Sowizdrzał. — A cóż to za jedni? — zaciekawił się Brederode. — Kiedy ich odnajdę, powiem Waszej Miłości — zapewnił Sowizdrzał. Lecz Jagnuszek podochociwszy sobie: — Dylu — zawołał — a może byśmy tak poszukali mojej żonusi na księżycu? — Zamów drabinę — poradził Sowizdrzał. W maju, miesiącu zielonym, Sowizdrzał rzekł do Jagnuszka: — Oto maj, piękny miesiąc! Ach! Czyściutki błękit nieba, wesołe jaskółki; gałęzie czerwone od soków, ziemia odbywa miłosne gody. Sposobny to moment, aby wieszać i palić za wiarę. Są tam, są już poczciwi inkwizytorkowie! Co za szlachetne lica! Mogą do woli napominać, karać, poniżać, oddawać w ręce sędziów świeckich, budować własne więzienia. Ach! Maj piękny miesiąc! Mogą aresztować, kogo tylko zechcą, prowadzić procesy z pominięciem zasad sprawiedliwości, palić, wieszać, ścinać, kopać dla biednych kobiet i dziewcząt groby przedwczesne. Zięby wyśpiewują na drzewach! Zacni inkwizytorkowie mają oko na bogaczów. A król weźmie schedę. No, dziewczęta, zatańcujcie na łące, przygrywać wam będą kobzy i skalmeje! O, piękny miesiąc maj! Prochy Claesa ożyły na piersi Sowizdrzała. — W drogę! — rzekł do Jagnuszka. — Szczęśliwi, co wśród czarnych dni, które nadejdą, zachowają prawość serca i miecz będą dzierżyć wysoko. VIII Sowizdrzał spędził pewien dzień sierpniowy w Brukseli, na ulicy Flamandzkiej, przed domem Jana Sapermillemente, nazwanego tak, ponieważ jego praszczur, folgując złości, klął sapermillemente, by nie bluźnić przenajświętszemu imieniu bożemu. Imć pan Sapermillemente był hafciarzem, mistrzem w swoim rzemiośle; ale, ogłuchłszy i oślepłszy skutkiem pijaństwa, wyręczał się żoną, babą starą o pysku niemiłym i kwaśnym, która haftowała kubraki, kaftany, płaszcze i ciżmy dla panów szlachty. Śliczniuchna córeczka wspomagała ją w tym dobrze płatnym dziele. Mijając o godzinie przedwieczornej rzeczony dom, Sowizdrzał ujrzał dzieweczkę w oknie i usłyszał jej śpiew piskliwy: O sierpniu, sierpniu, Mów, miesiącu miły, Kto mię weźmie za żonę, Mów, miesiącu miły! — Ja — oznajmił Sowizdrzał — jeśli zechcesz. — Ty? — odparła. — No to podejdź, niech cię obejrzę! Lecz on: — Dlaczego w sierpniu wołasz o to, o co brabanckie panienki wołają pospolicie w ostatni dzień lutego? — Bo one mają tylko jeden miesiąc, który obdarowuje mężem, a ja mam ich dwanaście, i w ostatni dzień każdego, nie o północy, ale przed północą, między szóstą a dwunastą, wyskakuję z łóżka, robię trzy kroki w tył ku oknu i śpiewam to, coś usłyszał; za czym wracając robię trzy kroki w tył, w stronę łóżka, o północy zaś kładę się, zasypiam i śnię o moim przyszłym mężu. Ale że miesiące, słodkie miesiące, to kpiarze urodzeni, śnię nie o jednym mężu, lecz o dwunastu na raz; a ty będziesz trzynasty, jeśli wola. — Tamci byliby zazdrośni. Wołasz także: „Rozwiązanie!" Dziewczę pokraśniawszy odrzekło: — Wołam tak i wiem, czego chcę. — Ja też wiem i chętnie służę. — Musisz zaczekać — odparła ukazując w uśmiechu białe ząbki. — O, co to, to nie! Dom może mi się zwalić na łeb, wicher zdmuchnąć mnie do kanału, wściekły pies ugryźć w nogę; o nie, czekać ani myślę! — Jestem jeszcze za młoda; wołam, bo taki zwyczaj. Sowizdrzał jął podejrzewać jakiś przebieg, wiedząc, że to w ostatni dzień lutego, a nie w miesiącu zbóż brabanckie dziewczęta nawołują mężów. Powtórzyła z uśmiechem: — Jestem jeszcze za młoda; wołam, bo taki zwyczaj. — I będziesz czekać, aż się zestarzejesz? — powiedział Sowizdrzał. — Głupia arytmetyka! Nigdym nie widział szyi takiej toczonej i piersi bielszych: piersi Flamandki, pełnie dobrego mleka, zagrzewającego męskość. — Pełne? Jeszcze nie, przybyszu nazbyt pochopny. — Mam czekać? Toć wypadłyby mi zęby i nie mógłbym cię, pieszczotko, schrupać na surowo! Nie odpowiadasz, ale śmieją się twoje piwne oczy i wargi czerwone jak wiśnie. Panieneczka, spojrzawszy chytrze, odparła: — Czemuś pokochał mnie tak prędko? Jakim trudnisz się rzemiosłem? Hołysz jesteś czy bogacz? — Hołyszem jestem, ale będę i bogaczem, jeśli oddasz mi swoje miluchne ciało. A ona: — Nie tegom ciekawa. Bywasz ty na mszy? Jesteś li dobrym chrześcijaninem? Gdzie mieszkasz? I czy odważyłbyś się przyznać, że jesteś Hołyszem, prawdziwym Hołyszem, który zwalcza inkwizycję i dekrety? Prochy Claesa ożyły na piersi Sowizdrzała. Odparł: — Jestem Hołysz, chcę widzieć, jak ciemięzcy Niderlandów trupem padną i jak będą ich żarły robaki. Patrzysz na mnie przerażona. Ten ogień miłosny, który płonie dla ciebie, pieszczotko, jest ogniem młodości. Bóg go rozniecił, gorzeje tak samo, jak świeci słońce; dopóki nie zgaśnie. Ale w sercu moim tli się ogień zemsty, a zapalił go także Bóg. Przyjdzie na katów dzień ognia, miecza, stryczka, pożaru, wojny, zniszczenia i ruin. — Piękny jesteś — rzekła smutno, całując go w oba policzki. — Nie gadaj tego wszystkiego. — Czemu płaczesz? — zapytał. — Winieneś zawsze zważać, gdzie jesteś. — To te ściany mają uszy? — Mają, lecz tylko moje. — Wyrzeźbił je Amor, a ja zamknę je pocałunkiem jednym. — Kochanku szalony, słuchaj, gdy mówię! — Po co? Cóż ty mi masz do powiedzenia? — Słuchaj! — zniecierpliwiła się. — Idzie moja matka... Nabierz wody w usta, Wic nie gadaj, zwłaszcza przy niej... Weszła stara Sapermillemente. Sowizdrzał przypatrując jej się bacznie, pomyślał: „Pysk dziurawy jak durszlak, oczy srogie, spojrzenie fałszywe, gęba rada by się śmiać, ale się krzywi. Zaciekawiłaś mnie, kumciu." — Niech cię Bóg błogosławi, wielmożny panie — ozwała się starucha — i zawsze ma w swojej opiece. Dostałam pieniążki, córuchno, śliczne pieniążki, od wielmożnego pana d'Egmonta, bom odniosła mu płaszcz, na którym wyhaftowałam błazeńskie berło. Tak, wielmożny panie, błazeńskie berło grozi Czerwonemu Psu. — Czy to kardynał de Granvelle? — spytał Sowizdrzał. — Tak — powtórzyła — grozi Czerwonemu Psu! Jakoby donosi królowi o ich knowaniach; to i chcą go zgładzić. Mają rację, no n|ie? Sowizdrzał na to ani słowa. — To nie widzieliście ich na ulicy, odzianych w kaftan i w szaraczkowy opperst-kleed, jaki nosi pospólstwo? Mają luźne rękawy, kaptury mnisze, a na opperst-kleederen wyhaftowane berło błazeńskie. Wyhaftowałam co najmniej dwadzieścia siedem, a moja córcia piętnaście. Rozzłości się Czerwony Pies, ujrzawszy te berła. Za czym szepnęła Sowizdrzałowi na ucho: — Dowiedziałam się, że panowie szlachta umyślili zastąpić błazeńskie berło snopem zboża — na znak sojuszu. Tak, tak, gotują się do walki z królem i z inkwizycją. I dadzą im bobu, prawda, wielmożny panie? Sowizdrzał na to ani słowa. — Wielmożnego a nieznajomego mi pana — rzekła starucha — gryzie jakiś robak; bo nagle dziób zamknął. Sowizdrzał na to ani słowa — i wyszedł. Wstąpił zaraz do musico, ażeby nie odwyknąć od picia. Musico było pełne gości, którzy nierozważnie rozprawiali o królu, o znienawidzonych dekretach, o inkwizycji i o Czerwonym Psie zasługującym na banicję, i to jak najrychlejszą. Zobaczył staruchę w łachmanach, co zdawała się drzemać nad miarką wódki. Nie ruszała się długo; potem, wyciągnąwszy z kieszeni talerzyk, jęła żebrać chodząc od gromadki do gromadki, a naprzykrzała się najbardziej tym, którzy śmielej folgowali językowi. I zacni ludzie rzucali jej floreny, grosze srebrne i miedziane, nie skąpiąc. Sowizdrzał spodziewając się, że dziewczę nie zatai przed nim tego, o czym stara Sapermillemente ani wspomniała, zjawił się znów przed domem; ujrzał panienkę: nie wołała już, a tylko uśmiechnęła się — słodka obietnica. Starucha zjawiła się w mig po nim. Sowizdrzał, rozzłościwszy się tedy, pomknął ulicą niby jeleń, wrzeszcząc: ,,'T brandt! 'T brandt! — Gore! Gore!", i biegł, póki nie stanął przed domem Jacoba Pietersena, piekarza. Drzwi, szklone na niemiecką modłę, płonęły purpurą zachodzącego słońca. Dym gęsty, dym, jaki bucha z rozpalanych wiązek chrustu, kłębił się nad kominem piekarni. Sowizdrzał pędził dalej wrzeszcząc: ,,'T brandt! 'T brandt!" — i wskazywał dom Jacoba Pietersena. Tłum gromadząc się ujrzał purpurową szybę, dym gęsty, począł więc jak i Sowizdrzał wrzeszczeć: 'T brandt! 'T brandt! — Gore! Gore!" Strażnik z Notre Dame de la Chapelle zatrąbił na alarm, a kościelny rozhuśtał dzwon zwany Wacharm. Zaroiło się od chłopców i dziewcząt — śpiewających, gwiżdżących. Dzwony i trąba podniosły raban, stara Sapermillemente narzuciła chustkę i wybiegła. Sowizdrzał śledził ją. Gdy oddaliła się na dobre, wszedł do domu. — Ty tutaj? — zdumiała się panieneczka. — To tam się nie pali? — Tam? Ale skąd! — To czemuż tak żałośnie dzwon bije? — Nie wie, co robi, ot i tyle. — A ta trąbka skargliwa i ta ciżba biegnąca? — Nie zliczyłabyś wariatów na tym świecie. — Cóż więc się pali? — Twoje oczy i moje serce. I wpił jej się ustami w usta. — Gryziesz mnie — rzekła. — Bo lubię wiśnie. Spojrzała nań, uśmiechnięta a zarazem stroskana. I zapłakała nagle: — Nie przychodź tu więcej... — rzekła. — Jesteś Hołyszem, wrogiem papieża. Nie przychodź już nigdy... — Twoja matka?... — zagadnął. — Tak — odrzekła czerwieniąc się. — Wiesz, gdzie ona teraz jest? Podsłuchuje tam, przy pożarze. A wiesz, gdzie zaraz poleci? Do Czerwonego Psa, aby donieść o wszystkim, czego się dowiedziała, i przygotować robotę dla księcia, który ma zjechać. Uciekaj, Sowizdrzale, nie chce twojej zguby. Uciekaj! Jeszcze jeden pocałunek, ale nie wracaj tu więcej; jeszcze jeden; piękny jesteś, płaczę, ale zmykaj. — Zacna z ciebie panienka — ozwał się Sowizdrzał trzymając ją w objęciach. — Nie zawsze byłam taka. Ja też, jak i ona... — Te śpiewki, ta milkliwa ślicznotka wabiąca mężczyzn?... — Tak. Matka mi kazała. Twojej zguby nie chcę, bom cię pokochała prawdziwie. Innych teraz będę ratować wspominając ciebie, mój ukochany. Kiedy będziesz daleko, Czy serce twoje zatęskni za skruszoną dziewczyną? Pocałuj mnie, skarbie! Nie będę już za pieniądze posyłała nieszczęśliwych na stos: Idź już! Ach nie, zostań jeszcze! Jakaż miła jest ręka twoja! Całuję ją, przeto jestem już twoją niewolnicą, a tyś moim panem. Słuchaj uważnie, co powiem: nabierz wody w usta. Różne łajdaki i łotry, a między nimi Włoch jeden, byli tu dziś w nocy, schodząc się kolejno. Matka wpuściła ich do tej salki, kazała mi wyjść i zamknęła drzwi. Usłyszałam takie słowa: „Krzyż kamienny, brama Borgerhoet, procesja, Antwerpia, kościół Najświętszej Panny", stłumione śmiechy, brzęk florenów liczonych na stole... Uciekaj stąd, uciekaj, mój ukochany! I zachowaj mnie w miłej pamięci; uciekaj... Sowizdrzał umknął, jak mu doradziła, pognał „Pod Starego Koguta" — „In den ouden Haen" — i znalazł tam Jagnuszka, co dumał melancholicznie, pogryzając kiełbasę i chłepcząc już siódmy kufel lowańskiego petermana. I popędził go biegiem: zarówno Jagnuszka, jak i jego bandzioch. IX Drałując tak — a Jagnuszek za nim — zoczył na Eikenstraat szkaradny paszkwil wymierzony w Brederode'a. Zaniósł mu go zaraz. — Jestem — rzekł — Wasza Miłość, owym dobrym Flamandem, jako też owym królewskim szpiegiem, któremu natarłeś uszu, lecz i dałeś przewybornego grzanego wina. Przynoszę pamflecik, w którym oskarżają Waszą Miłość między innymi o to, że tytułujesz się, jak i król, hrabią Holandii. Wyszedł on świeżutko spod prasy Jana a Calumnia, przemieszkującego nie opodal bulwaru Obwiesiów, w zaułku Łotrów tytularnych. Brederode uśmiechnął się i odparł: — Każę cię smagać przez dwie godziny, jeśli nie wydasz mi nazwiska skryby. — Niech mnie Wasza Miłość każe smagać i przez dwa lata, jeśli wola, ale nie zmusisz grzbietu, by powiedział to, czego nie wie gęba. I odszedł, ale florena za fatygę dostał. X Od czerwca, miesiąca róż, kaznodzieje reformowani rozwinęli działalność w krajach flamandzkich. Apostołowie pierwotnego Kościoła chrześcijańskiego głosili słowo boże wszędy i w każdym miejscu: w polu, w ogrodach i na pagórkach, gdzie w czasie powodzi spędza się bydło, na rzekach — w czółnach. Na lądzie urządzali coś na kształt warownych obozów otoczonych wozami. Na rzekach i w przystaniach strzegły ich łodzie pełne zbrojnych. A w polu muszkieterowie i arkebuźnicy pilnowali ich przed zasadzką nieprzyjaciela. I tak głos wolności rozbrzmiewał zewsząd na ziemi ojców. XI Sowizdrzał i Jagnuszek zjechali do Brugii. Zostawiwszy wóz na najbliższym podwórku, wstąpili, zamiast do tawerny, do kościoła Zbawiciela, jako że w ich mieszkach grosiki nie brzęczały już wesoło — cisza tam była i pustka. Ojciec Cornelis Adriaensen, minoryta, flejtuch, bezwstydnik, wścieklec, kaznodzieja rozszczekany, miotał się w owym dniu na ambonie. Młode i piękne bigotki cisnęły się wokół. Ojciec Cornelis rozprawiał o Męce Pańskiej. A gdy natrącił o ustęp z Ewangelii świętej, gdzie Żydowie powiadając o Panu Jezusie wołali do Piłata: „Ukrzyżuj go! Ukrzyżuj go! My-ć zakon mamy, i według zakonu naszego ma umrzeć" — ryknął: „Zrozumieliście teraz, ludzie poczciwi, że skoro Pan nasz, Jezus Chrystus, poniósł śmierć okrutną i haniebną, musiały być zawsze prawa, co karały heretyków. Został skazany sprawiedliwie, gdyż okazał nieposłuszeństwo prawom. A oni chcą teraz mieć za nic edykty i dekrety! O Jezu! Jakież przekleństwo raczyłeś rzucić na te kraje! Czcigodna Matko Boża, gdyby cesarz Karol żył jeszcze i mógł widzieć zgorszenie, jakie wywołała skonfederowana szlachta, która ośmieliła się złożyć u pani regentki pismo przeciw inkwizycji tudzież dekretom wydanym w celu tak poczciwym, dekretom przemyślanym sumiennie, a ogłoszonym po długich i przemądrych rozważaniach, ogłoszonym, aby zniszczyć wszelkie sekty i herezje! A oni chcieliby je unicestwić, choć potrzebniejsze są niźli chleb i ser! W jakąż to otchłań smrodliwą, skażoną, ohydną wpychają nas obecnie? Luter, ta świnia, ten byk wściekły, tryumfuje w Saksonii, w Brunszwiku, w Luneburgu i w Meklemburgii; Brentius, gówniarz gówniany, co 258 /609 żywił się w Niemczech żołędziami, którymi gardziły świnie, onże Brentius tryumfuje w Wirtembergii; Serwet, lunatyk, co kwadry księżyca ma we łbie, Serwet, trynitarz, króluje na Pomorzu, w Danii i w Szwecji i tam ośmiela się bluźnić świętej, wspaniałej i wszechmocnej Trójcy. Tak. Ale doniesiono mi, że Kalwin już go spalił żywcem; jedyny to dobry czyn Kalwina; tak, ów Kalwin smrodliwy, cuchnący kwasem; tak, ów Kalwin o pysku wydry; tak, ów Kalwin o gębie jakby ugniecionej z sera i o zębcach wielgachnych jak ostrze łopaty. Tak, te wilki pożerają się między sobą; tak, byk Luter, byk wściekły, uzbroił książąt niemieckich przeciw anabaptyście Münzerowi, który podobno był niezłym człeczyną i żył wedle przykazań ewangelii I słyszano w całych Niemczech ryczenie onego byka. Tak! Tak, ale kogóż to widzimy we Flandrii, Gelderlandzie, Fryzji, Holandii i Zelandii? Adamitów uganiających się całkiem nago po ulicach; tak, ludu poczciwy, całkiem nago po ulicach, adamitów pokazujących bez wstydu przechodniom swoje chude cielska. Powiecie mi, że był taki tylko jeden; tak, niech wam będzie, ale jeden wart stu, a stu — jednego. I został spalony, powiadacie; ano został spalony żywcem na prośbę kalwinów i luteran. Te wilki pożerają się między sobą, powiadam wam! Tak, ale kogóż widzimy we Flandrii, Gełderlandzie, Fryzji, Holandii i Zelandii? Wszeteczników nauczających, że wszelkie poddaństwo jest przeciwne słowu bożemu. Łżą, smrodliwi heretycy; trzeba się poddać świętemu Kościołowi rzymskiemu, matce naszej. A tam, w Antwerpii, mieście przeklętym, spotykają się wszystkie nieczyste psy heretyckie z całego; świata i poważają się głosić, że gotujemy hostie w psim sadle. Inny hultaj siedzi na nocniku na rogu ulicy i woła: «Nie masz ani Boga, ani życia wiecznego, ani zmartwychwstania ciał, ani wiecznego potępienia!» «Można — powiada tam inny głosem płaksiwym — można chrzcić bez soli, smalcu, śliny, egzorcyzmów i świeczki. «Nie ma żadnego czyśćca — oznajmia jeszcze inny. Nie ma żadnego czyśćca, ludu poczciwy! Bodajbyś, człecze, zgrzeszył z matką, siostrą albo córką, ale nie zwątpił o czyśćcu! Tak, i zadzierają nosa przed inkwizytorem, człekiem świętym, tak. Przybyło do Belem, niedaleko stąd, prawie cztery tysiące kalwinów: mężczyźni mieli broń, nieśli sztandary i bili w bębny. Tak. Czujecie tutaj dym ich kuchni. Zajęli kościół Świętej Catho-lyne, aby go zbezcześcić, sprofanować, odkonsekrować swoim kaznobździejstwem. I cóż to za tolerancja gorsząca i bezbożna? Do stu tysięcy diabłów piekielnych! Czemuż i wy, katolicy gnuśni, nie chwycicie za broń? Macie, jak ci przeklęci kalwini, pancerze, włócznie, halabardy, rapiery, bragmarty, kusze, noże, kije, koły; macie falkonety i śmigownice! Nie wadzą nikomu, powiadacie; pragną swobodnie i w spokoju słuchać słowa bożego. Wszystko mi jedno! Wyruszcie z Brugii! Pozabijajcie tych kalwinów, wypędźcie, żeby mi ślad po nich nie został w kościele! Jeszczeście tutaj? O wy, zmokłe kury, drżące ze strachu na gnoju własnym! Widzę już, jak ci kalwini bębnią w brzuchy waszych żon i córek, a wy dopuszczacie do tego, boście nie mężowie, ale niuńki, kluchy! Nie, chodźcie tam, nie chodźcie... zmoczycie w bitwie portki. Tacy z was brugijczycy! Tacy z was katolicy! Przekonałem się, kto jest dobrym katolikiem, tchórze nikczemni! Hańba wam, boście kaczki płochliwe, gęsi głupie, indyczki tępe! Małoż wam tych sławetnych predykantów? Możecie iść tłumnie, by słuchać łgarstw, które oni wyrzygują. Niechże dziewczęta wasze biegają nocami na ich kazania, tak aby za dziewięć miesięcy całe miasto napełniło się Hołyszętami płci obojga. Było ich tam czterech, czterech łajdaków siejących zgorszenie, którzy nauczali na kościelnym cmentarzu. Pierwszy z tych łotrów, chudy i blady, obrzydliwiec o tyłku nieszczelnym, miał na łbie brudny kapelusz. Dzięki temu nakryciu głowy nie widziano jego uszu. Ale czy kto z was kiedy widział uszy u predykanta? Nie miał koszuli, albowiem nagie ręce wyzierały mu spod kaftana. Widziałem to dobrze, choć usiłował okryć się brudnym płaszczykiem; widziałem też, jak w jego pludrach kusych, bufiastych, czarnych sukiennych, ażurowych niby dzwonnica kościoła Najświętszej Panny w Antwerpii, dyndały dzwony obijając się o kuśkę. Drugi łotr nauczał w kaftanie, ale bez ciżem. Nikt nie widział jego uszu. I musiał nagle przerwać swoje bajdy, a chłopcy i dziewczęta gwizdali i wołali: «Wej, wej! Nie umie lekcji! Trzeci z tych łotrówgorszycieli miał na łbie brudny, paskudny kapelusik z nędznym piórkiem. I też nikt nie widział jego uszu. Czwarty łotr, Hermanus, przyzwoicie] odziany od tamtych, musi mieć ramię dwakroć naznaczone przez kata, tak. Każdy z nich ma pod kapeluszem wytłuszczoną jedwabną myckę, która zasłania uszy. Widzieliście kiedy uszy u predykanta? Uszy! Ach, tak! Niech no pokaże uszy: obcięto mu je. Tak, kat poobcinał im wszystkim uszy. A jednak to wokół tych łotrów-gorszycieli, tych rzezimieszków, tych szewców, którzy uciekli od kopyta, tych dziadów obłachmanionych, wszystek lud wołał: «Wiwat Hołysze!» — jakby się wściekł, upił albo zwariował. Cóż tedy pozostaje nam, biednym katolikom rzymskim? Jedynie opuścić Niderlandy, skoro każdy tu może ryczeć jak osioł: «Wiwat Hołysze! Wiwat Hołysze!» O Jezu! Czyżba kufa pełna przekleństw rozbiła się nad tym ludem otumanionym i głupim? Wszędzie — bogaci i biedni, szlachta i chamy, młodzi i starzy, kobiety i dzieci wrzeszczą: «Wiwat Hołysze!» Czy wszyscy ci ichmościowie, czy wszystkie te tyłki bakalarskie wyłysiałe przybyły do nas z Niemiec? Przeputali całe swoje mienie na dziewki, na karty, na frykasy, na ops, na lusztyki przeróżne, na wszeteczeństwa, na grę w kości ohydną, na kosztowne łachy. Nie mają teraz i zardzewiałego gwoździa, żeby się podrapać tam, gdzie ich swędzi. Zachciewa im się tedy majątku kościelnego i klasztornego. I tam, na ich uczcie u tego łotra Culembourga, w kompanii drugiego łotra, Brederode'a, pili z drewnianych miseczek, aby okazać wzgardę panu de Berlaymont i pani regentce. I wszyscy się darli: «Wiwat Hołysze!» Ach, dobry Panie Boże, gdybym, nie obrażając Cię, był Tobą, zamieniłbym ich trunek, piwo czy wino, w brudne, paskudne pomyje, tak, w obrzydliwą śmierdzącą wodę, w której prali swoje osrane koszule i prześcieradła. Tak, ryczcie, ośle łby, ryczcie: «Wiwat Hołysze! Tak! A jam jest prorokiem. I wszelkie przekleństwa, nieszczęścia, choroby, pożary, rujnacje, utrapienia, zarazy, dżumy, rak i febry spadną na Niderlandy. Tak, i tym sposobem Bóg zostanie pomszczony za wasze łajdackie ryki: «Wiwat Hołysze!» I z domów waszych nie zostanie kamień na kamieniu, a z kulasów waszych przeklętych, co biegały na te kalwińskie kaznobździejstwa ohydne, nie zostanie i kawałeczek kości. Oby tak było, było, było, było, było i jeszcze raz było! Amen." — Chodźmy, mój synu — rzekł Sowizdrzał do Jagnuszka. — Chwileczką — odpowiedział Jagnuszek. I jął kręcić się między młodymi a urodziwymi bigotkami, które były na kazaniu, ale małżonki swojej nie znalazł. XII Sowizdrzał i Jagnuszek zawitali w miejscu zwanym Minne-Water — Wodą Miłości; ale przesławni doktorowie i wysneusen, czyli mędrki, twierdzą, że jest to Minre-Water — Woda Księży Minimów. Sowizdrzał i Jagnuszek siedli na brzegu i spoglądali, jak pod drzewami bujnymi, tworzącymi tutaj niskie sklepienie z listowia, przechodziły kobiety, przechodzili chłopcy i dziewczęta trzymając się za ręce, ustrojeni w wianki, ocierając się biodrami, patrząc sobie czule w oczy i świata poza sobą nie widząc. Sowizdrzał spoglądał na nich i dumał o Nele. Ogarnięty melancholicznym wspomnieniem, ozwał się. — Chodźmy się napić! Ale Jagnuszek nie usłyszał, zapatrzywszy się na rozkochane pary. — Ja też tak kiedyś przechodziłem z żoną — rzekł — a byliśmy zakochani, przechodziłem pod nosem tych, co jak teraz my, wylegiwali się nad rowem, samotni, bez kochanki. — Chodź się napić — powtórzył Sowizdrzał — znajdziemy Siedmiu na dnie kufla. — Pijackie gadanie — odparł Jagnuszek — wiadomo ci przecie, że Siedmiu to olbrzymi, z których żaden nie zmieściłby się na stojąco pod główną nawą kościoła Zbawiciela. Sowizdrzał dumając smętnie o Nele i o tym, że znalazłby zapewne w jakiej oberży przytulny kąt, dobrą wieczerzę i miluchną gospodynię, powtórzył znów: — Chodźmy się napić! Ale Jagnuszek słyszeć nie chciał i spoglądając na wieżę Najświętszej Panny, rzekł: — Święta Manio, patronko legalnych amorów, spraw, abym ujrzał jeszcze pierś jej białą — gładziuchną poduszkę. — Chodź się napić — powtórzył Sowizdrzał. — Spotkasz ją w którejś tawernie, przekonasz się na własne oczy, że łyska tą białą piersią przed pijakami. — Jak śmiesz tak źle myśleć o niej? — oburzył się Jagnuszek. — Chodźmy się napić — powtórzył Sowizdrzał — jest na pewno gdzieś baesiną. — Pijackie gadanie — żachnął się Jagnuszek. Sowizdrzał ciągnął dalej: — Pewnie chowa dla wygłodniałych podróżnych misę potrawki wołowej, przedniej i przyprawionej korzeniami, co roztaczają wokół aromat; chowa, przyrządzone niezbyt tłusto, delikatne, soczyste niby róży płatek i pływające jak rybki zapustne między goździkami i gałką muszkatołową, kogucie grzebienie, mleczko cielęce i przeróżne inne niebiańskie specjały. — O łotrze! — zawołał Jagnuszek. — Chcesz mnie wpędzić do grobu! Nie wiesz to, że od dwóch dni żywimy się suchym chlebem i cienkim piwkiem? — Gadanina głodomora — odrzekł Sowizdrzał. — Płaczesz, bo cię kręci z głodu, to chodź, podjemy sobie i popijemy. Mam jeszcze pół florena, pieniążek zacny, opłaci nasze obżarstwo. Jagnuszek roześmiał się. Poszli tedy po wóz i jęli krążyć po mieście, szukając najlepszej oberży. Ale widząc — to niemiłą gębę baesa, to niezbyt uprzejmą baesinę, jechali dalej, pewni, że morda kwaśna jest niefortunnym szyldem dla garkuchni. Przybywszy na Rynek Sobotni wstąpili do austerii „De Blauwe Lanteern" — „Pod Niebieską Latarnią". Baes wyglądał tam zacnie. Wtoczyli wóz do szopy, a zostawiwszy osła w stajni, kazali mu nasypać miarkę owsa. Zamówili wieczerzę, najedli się do syta, przespali się smacznie, po czym wstali, żeby znów podjeść. Jagnuszek, pękając z ukontentowania, oznajmił: — Słyszę w żołądku niebiańską muzykę. Gdy trzeba było zapłacić, zjawił się baes i powiedział do Jagnuszka: — Należy mi się groszy dwadzieścia. — To on ma pieniądze — oświadczył Jagnuszek wskazując Sowizdrzała. A Sowizdrzał: — Nie mam ani grdynia. — A twoje pół florena? — zdziwił się Jagnuszek. — Było, ale poszło — rzekł Sowizdrzał. — Gadajcie sobie, co chcecie — oświadczył baes — ale ja pościągam wam kaftany i koszule. Naraz Jagnuszek, znalazłszy odwagę w butli: — A gdyby mi się zachciało — wrzasnął — mógłbym najeść się i napić za dwadzieścia siedem florenów, tak, napić się za dwadzieścia siedem florenów i więcej; i uczynię to. Myślisz, że w tym bandziochu nie ma ani grosza? Bożeż ty mój! Toć on dotąd żywił się tylko ortolanami. Nigdyś nie nosił takiego pod tym paskiem z wytłuszczonej skóry. Bo, jak i cham każdy, masz sadło tylko na kołnierzu kaftana, a nie możesz pysznić się, jak ja, słoniną apetyczną, grubą na trzy cale, pokrywającą brzucho! Baes nie posiadał się ze złości. Z natury jąkała, próbował mówić prędko; lecz im bardziej się spieszył, tym częściej prychał niby pies po zimnej kąpieli. Sowizdrzał ciskał mu w nos gałkami chleba. A Jagnuszek, zagrzewając się coraz mocniej, ciągnął: — Tak, mógłbym ci zapłacić za te trzy chude kury, za te cztery parszywe kurczaki i za tego pawia, durnia nad durnie, co popisuje się na podwórku ogonem ułajnionym. A gdyby twoja skóra nie była suchsza niż u starego koguta, gdyby żebra, tam we wnątrzu, nie sypały ci się w próchno, zżarłbym na dodatek ciebie, twojego zasmarkanego parobka, twoją kuchtę ślepawą i twojego kucharza, co gdyby miał świerzb, nie mógłby się drapać, bo ma ręce przykrótkie. Patrzcie, ludzie, a to mi ptaszek! Taki łasy na pół florena, że zdarłby z nas kaftan i koszulę! Gadaj, łachmaniarzu zuchwały, ile warta twój przyodziewek, a może dam ci trzy grosze! A baes, sierdząc się coraz mocniej, prychał coraz częściej. A Sowizdrzał ciskał mu w gębę gałkami chleba. Jagnuszek ryczał jak lew: — Jak myślisz, chudogębo, ile wart jest dorodny osioł, wrażliwy w pysku, długouchy, o piersi szerokiej i stalowych pęcinach? Osiemnaście florenów, nieprawdaż, baesie chuderlawy? Nazbierałeś do kufrów dosyć starych gwoździ, żeby zapłacić tę cenę? Baes prychał jak diabli, lecz pisnąć nie śmiał. A Jagnuszek: — Jak myślisz, ile warta piękny wózek jesionowy, malowany purpurowo, przystrojony budą z płótna z Courtrai, co chroni od deszczu i słońca? Ze dwadzieścia cztery floreny, no nie? A ileż to razem dwadzieścia cztery floreny i osiemnaście? Gadaj, kutwo głupawy! A że dziś wypada dzień targowy i w twojej nędznej karczmie pełno chłopów, sprzedam im zaraz jedno i drugie. Co też uczynił, albowiem każdy znał Jagnuszka. I rzeczywiście dostał za wózek i osła czterdzieści cztery floreny, dwadzieścia groszy. A wtedy, dzwoniąc złotem pod nosem karczmarza, powiedział: — Czujesz, jakie tu będą obżarstwa? Czujesz ich zapach? — Czuję — odrzekł baes. I szepnął mu: — Jak będziesz sprzedawał swoją skórę, kupię kawałek za grosz i zrobię amulet przeciw rozrzutności. W tym czasie niewiastka miluchna i gładka, kręcąca się po ciemnym podwórku, zbliżała się co i raz do okna i spoglądała na Jagnuszka, cofając się, gdy mógł zobaczyć jej wdzięczny pyszczek. Wieczorem na schodach, gdy lazł do góry bez światła, potykając się, bo wino zakręciło mu w łepecie, uczuł, że kobieta jakaś oplata go ramionami, całuje chutliwie w usta, policzki, a nawet i w nos; zrosiwszy Jagnuszkową fizys miłosnymi łzami — pierzchnęła. Senny od wypitych trunków, położył się i zachrapał, a nazajutrz udał się z Sowizdrzałem do Gandawy. XIII Szukał tam żony po wszystkich kaberdoesjen, tafelhooren, musicos i tawernach. Wieczorem spotykał Sowizdrzała „In den zingende Zwaan" — „Pod Śpiewającym Łabędziem". Jednego razu Sowizdrzał znalazłszy się nie opodal Dulle-Griet — kolubryny — na Rynku Piątkowym, położył się plackiem na bruku. Węglarz jakiś nadszedłszy zapytał: — Co tu robisz? — Ślinię sobie nos, żeby dowiedzieć się, skąd wiatr wieje — objaśnił Sowizdrzał. Nadszedł stolarz. — Cóż to — zagadnąć — uczyniłeś sobie z bruku materac? — Są tacy, którzy niebawem uczynią zeń kołdrę — odpowiedział Sowizdrzał. Przystanął mnich jakiś. — Co tu robi ten ciołek? — zaciekawił się. — Leży plackiem, błagając wielebnego ojca o błogosławieństwo — oznajmił Sowizdrzał. Mnich pobłogosławił go i odszedł. Sowizdrzał wtedy przytknął ucho do ziemi; nadszedł kmiotek jakiś. — Słyszysz tam co? — spytał. — A tak, słyszę, jak rosną drzewa, których gałązki posłużą na chrust do palenia biednych heretyków. — I nic więcej nie słyszysz? — zagadnął strażnik miejski. — Słyszę, jak od Hiszpanii nadciąga wojsko; jeśli masz coś cennego, zakop, gdyż niebawem w miastach nie będzie bezpiecznie: zaroją się od złodziejów. — To wariat — orzekł strażnik. — Wariat — powtórzyli mieszczanie. XIV Tymczasem Jagnuszek przestał się obżerać i tylko dumał o słodkim śnie na schodach pod „Blauwe Lanteern". Serce ciągnęło go do Brugii, ale Sowizdrzał nie patyczkując się zabrał przyjaciela do Antwerpii, gdzie Jagnuszek prowadził dalej smutne swoje poszukiwania. A Sowizdrzał, gdy tylko znalazł się w tawernie, między dobrymi Flamandami, zwolennikami Reformacji, a nawet i wśród katolików, przyjaciół wolności, powiadał im, co się tyczyło dekretów: — Sprowadzają inkwizycję, żeby nas wyczyścić z herezji, ale to pozór, gdyż ów rabarbar będzie czyścił nasze kiesy. Lubimy, żeby nas kurowano, ale wówczas kiedy nam się spodoba; inaczej wpadamy w gniew, podnosimy rokosz i chwytamy za broń. Król wie o tym wybornie. Widząc, że nie chcemy rabarbaru, puści w ruch lewatywy, to znaczy działa wielkiego i małego kalibru, śmigownice, falkonety i grubaśne garłacze. Królewska enema! We Flandrii, tak wykurowanej, nie uświadczysz już bogatego Flamanda. Szczęśliw nasz kraj, że ma takiego królewskiego lekarza! I mieszczanie śmieli się. Sowizdrzał powiadał: — Dziś możecie się śmiać, ale uciekajcie albo chwytajcie za broń tego dnia, w którym stłuką coś u Najświętszej Panny. XV Piętnastego sierpnia, w ów dzień Marii, kiedy święcimy zioła i korzenie i kiedy kury, opchane ziarnem, pozostają głuche na dźwięczny zew koguta zachęcającego je do amorów, Włoch jakiś, najemnik kardynała de Granvelle, potłukł wielki kamienny krucyfiks wzniesiony u jednej z bram Antwerpii, a procesja Maryjna, którą poprzedzali trefnisie w sukniach zielonych, żółtych i czerwonych, wyruszyła z kościoła Najświętszej Panny. Ale że jacyś sprawcy znieważyli w drodze figurę Świętej Dziewicy, statuę ową co prędzej odniesiono do kościoła i umieszczono w prezbiterium, którego kraty zamknięto. Sowizdrzał i Jagnuszek weszli do kościoła Najświętszej Panny. Gromada obdartych wyrostków, między którymi było kilku mężczyzn dojrzałych, nie znanych nikomu, zebrała się u krat prezbiterium; wymieniali znaki porozumiewawcze i robili miny. Tupali i wrzeszczeli co sił. Nikt nie widział ich przedtem w Antwerpii i nikt potem nie zobaczył. Jeden z nich, o gębie jak przypalona cebula, zapytał, czy Mieke — to znaczy Najświętsza Panna — przestraszyła się czegoś, że tak szybko drapnęła do kościoła? — W każdym razie nie ciebie się zlękła, paskudny Murzynie — odpowiedział Sowizdrzał. Wyrostek, do którego się zwrócił, poskoczył ku niemu, by go uderzyć, ale Sowizdrzał chwycił obwiesia za kołnierz: — Jeśli mnie dotkniesz — rzekł — tak cię przyduszę, że ozór wylezie ci na wierzch. Za czym rzekł do kilku antwerpczyków obecnych w kościele: — Signorkes i pagaders — tu wskazał młodych oberwańców — strzeżcie się ich, bo to fałszywi Flamandowie, zdrajcy, którym zapłacono, aby przywiedli nas do nieszczęścia, nędzy i ruiny. Następnie rzekł do nieznajomych: — No i co, ośle pyski usychające z biedy, kto wam dał grosz, od którego dzwonią dziś wasze sakiewki? A możeście już posprzedawali waszą skórę na bęben? — Widzieliście? Predykant! — zawołali nieznajomi. I jęli wrzeszczeć na wyprzódki, zwracając się do Najświętszej Panny: — Piękną masz kieckę, Mieke! Mieke ma piękną koronę! Wezmę ją dla mojej dziewki! I wyszli, lecz jeden wtarabanił się na ambonę, aby stamtąd gadać głupstwa; towarzysze jego wracając zakrzyknęli: — Złaź, Mieke, złaź, bo inaczej przyjdziemy tam po ciebie! Uczyń cud, przekonajmy się, że umiesz nie tylko rozkazywać, by cię noszono, lecz i chodzić! No, rusz się, Mieke leniwa! Daremnie Sowizdrzał wołał: — Burzyciele najemni, powściągnijcie jadowity ozór, każdy rabunek to zbrodnia! Nie zamilkli, a niektórzy judzili nawet, żeby zniszczyć prezbiterium i tym sposobem zmusić Mieke, by zeszła. Słysząc to staruszka, która w kościele sprzedawała świece, rzuciła burdom w gębę popiół z piecyka, co służył jej do grzania nóg; poturbowali biedaczkę, przewrócili — i dopieroż zaczął się rejwach. Zjawił się w kościele margraf ze swoimi strażnikami. Ujrzawszy ciżbę ludu, jął nakłaniać wszystkich, by świątynię opuścili, czynił to jednak tak miękko, iż usłuchało tylko parę osób; inni powiedzieli: — Wprzódy wysłuchamy, jak panowie kanonicy będą śpiewać nieszpory na cześć Mieke. — Nie będzie dziś nieszporów — oznajmił margraf. — To my je odśpiewamy — rzekli nieznani łachmaniarze. Co też uczynili w nawach bocznych i przed kruchtą. Kilku grało w krieke-steenen — w pestki wiśniowe; mówili: — Mieke, nigdy w to nie grasz w raju, nudzisz się; zagraj z nami! I ustawicznie lżąc figurę wrzeszczeli, wyli, gwizdali. Margraf udał, że się zląkł, i wyszedł. Na rozkaz jego zamknięto wszystkie drzwi kościoła prócz jednych. Choć lud nie popierał go wcale, nieznane tałałajstwo rozzuchwalało się coraz bardziej i darło się coraz głośniej. A pod sklepieniem dudniło echo, jak gdyby walono ze stu dział. Wtedy ów obdartus o gębie niby przypalona cebula, może naczelnik tej zgrai, wszedł na ambonę, kiwnął na kamratów i rozpoczął kazanie: „W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego, trzy to jeden, jeden to trzy, przeto Bóg nagradza nas rajem arytmetycznym; dziś, piętnastego sierpnia, Mieke wyszła w szatach najparadniejszych, aby pokazać swoje drewniane lico signorkom i pagaderom z Antwerpii. Ale Mieke, niesiona w procesji, spotkała diabła Satanasa i Satanas rzekł jej szydersko: «Puszysz się, Mieke, boś wystrojona niczym królowa i dźwiga cię czterech signorków; ani spojrzysz tedy na biednego pagadera Satanasa, który idzie per pedes.» Mieke na to: «Precz, Satanasie, bo inaczej zmiażdżę ci łeb do reszty, wężu paskudny! «Mieke — odparł Satanas — trudzisz się tym od wieków piętnastu, ale Duch boży, twój pan, wyswobodził mnie. Jestem silniejszy od ciebie;, nie będziesz mi już deptać po głowie i wnet zatańcujesz, jak ci zagram.» I chwyciwszy bat potężny a cięty, jął smagać Mieke, ona zaś krzyczeć nie śmiała, w obawie, by nie postrzeżono jej lęku, i tylko podrałowała tęgim kłusem zmuszając signorków, którzy ją nieśli, do biegu — inaczej bowiem upadłaby ze swoją złotą koroną i klejnotami między tłum pospolity, biedny. I teraz Mieke siedzi cichutko, spietrana, w swojej nyży, popatrując na Satanasa, co z wysokiej kolumny, pod kopułką, grozi jej batem i śmiejąc się szydersko, powiada: «Każę ci teraz płacić za krew i łzy przelane w imieniu twoim! No i jak to jest z tym twoim dziewictwem, Mieke? Czas się wyprowadzić! Przepiłują cię na pół, paskudna figuro drewniana, za te wszystkie figury z krwi i kości, palone w twoim imieniu, wieszane i grzebane żywcem, bez miłosierdzia.) Tak mówił Satanas; i dobrze mówił. Trzeba cię wypędzić z twojej nyży, Mieke krwawa, Mieke okrutna, w niczym niepodobna do syna twojego Chrystusa." I cała ciżba przybłędów ryczała, wrzeszczała i wyła: — Mieke! Mieke! Czas się wyprowadzić! Nie sikasz tam aby ze strachu w swojej nyży? Hejże! Oddajmy Brabant księciu dobremu! Wyrzucić drewnianych świętych! Który tam wykąpie się w Skaldzie? Drzewo pływa lepiej niż ryba! Lud słuchał milcząc. Ale Sowizdrzał wbiegł na ambonę i spuścił mówcę ze schodów. — Wariaci, których związać trzeba! — zawołaj do ludu. — Wariaci spadli z księżyca, wariaci głupi, nie patrzący dalej swojego usmarkanego nosa, czyż nie rozumiecie, że to zdrajców dzieło? Chcą przywieść was do świętokradztwa i rabunku, aby ogłosić rebeliantami, opróżnić wasze kufry, powyrzynać was i żywcem spalić! A król weźmie schedę. Signorkowie i pagaderowie, nie wierzcie słowom tych płatnych siewców nieszczęścia; zostawcie Najświętszą Pannę w jej nyży, żyjcie nie dając się zwodzić, pracujcie wesoło, obracajcie na własną potrzebę zarobki wasze i zyski. Czarny demon ruiny ma was na oku; w odpowiedzi na rabunek i zniszczenie wezwie armię wrogą, aby potraktować was jako rebeliantów i narzucić wam Albę, co wniesie dyktaturę, inkwizycję, konfiskaty i śmierć! I dziedziczył będzie! — Ustatkujcie się, signorkowie i pagaderowie — powtarzał Jagnuszek — nie rabujcie, król już i tak się piekli. Córka hafciarki mówiła to przyjacielowi mojemu Sowizdrzałowi. Nie rabujcie, mości panowie! Ale pospólstwo było głuche na te słowa. Nieznajome draby darły się: — Zrabować i wyrzucić! Zrabować! Oddać Brabant dobremu księciu! Do wody drewnianych świętych! Pływają lepiej niż ryby! Daremnie Sowizdrzał wołał z ambony: — Signorkowie i pagaderowie, nie dopuśćcie do rabunku! Nie sprowadzajcie rujnacji na miasto! Ściągnięto go stamtąd przemocą, podrapano mu twarz, podarto kaftan i portki, lubo płacił pięknym za nadobne grzmocąc pięściami i rozdzielając kopniaki. I choć okrwawiony, wołał: — Nie dopuśćcie do rabunku! Ale na próżno. Obce draby i miejscowa tłuszcza runęły na kratę prezbiterium i rozbiły ją wrzeszcząc: — Wiwat Hołysze! I wszyscy poczęli łamać, rabować i niszczyć. Przed północą ów kościół ogromny, ozdobiony siedemdziesięcioma ołtarzami i wszelakiego rodzaju pięknymi malowidłami, pełen przeróżnych skarbów, był już pusty niczym orzech. Ołtarze poniszczono, obrazy strącono, rozbito wszystkie zamki. Dokonawszy tego dzieła nieznane draby wyruszyły w drogę, aby tak samo jak Najświętszą Pannę utraktować braci minorytów, franciszkański kościół Świętego Piotra, kościół Świętego Andrzeja, Świętego Michała, kościół Saint-Pierre-au-Pot, kościół Bourg, Fawkensów, Szarytek, Białych Sióstr, Tercjarzów, Dominikanów — wszystkie tameczne kościoły i kaplice. I dzierżąc pochodnie i świece upędzali się po całym mieście. Nie doszło między nimi do żadnej zwady ani kłótni; żadnemu nie spadł włos z głowy, choć sypały się kamienie, spadały belki tudzież inny niszczony budulec. Zjawili się w Hadze, aby rozbijać tam ołtarze i ściągać z nich figury — nie dopomógł w tym protestant ani jeden. W Hadze radni zapytali, gdzie mają zlecenie. — Tu! — oznajmił któryś uderzając się ręką w serce. — Zlecenie! Słyszeliście, signorkowie i pagaderowie? — rzekł Sowizdrzał dowiedziawszy się o tym. — A więc ktoś im nakazał, by czynili dzieło świętokradcze. Oto przychodzi do mojej chałupy jakiś opryszek, rabuś; postąpię jak radni z Hagi, spytam zdejmując czapkę: „Łotrze miły, obwiesiu łaskawy, gałganie czcigodny, pokaż mi zlecenie." On zaś oznajmi, że ma je w sercu żądnym mojego dobra. I dam mu wszystkie klucze. Zastanówcież się, kto profituje z tego rabunku. Strzeżcie się Czerwonego Psa! Wielka Rada, zawiadująca miastem Malines, nakazała za pośrednictwem swojego rzecznika, prezydenta Vigliusa, aby niszczeniu obrazów nie przeszkadzano wcale. — Biada! — rzekł Sowizdrzał — dojrzało żniwo dla hiszpańskich kosiarzów. Książę, książę maszeruje już na nas! Flamandowie, wzbiera morze, morze zemsty! Biedne kobiety i dziewczęta, uciekajcie przed grobem! Nieszczęśni mężowie, uciekajcie przed szubienicą, ogniem i mieczem! Filip umyślił dokończyć krwawe dzieło Karola. Ojciec posiał śmierć i banicję; syn przysiągł, że woli sprawować władzę na cmentarzu niźli nad ludem heretyckim. Uciekajcie! Kaci i grabarze blisko! Lud słuchał Sowizdrzała, setki rodzin opuszczały miasta, drogami ciągnęły wozy pełne dobytku i tych, którzy bez przymusu jechali na wygnanie. Sowizdrzał krążył od wsi do wsi, od miasta do miasta, w kompanii zbolałego Jagnuszka, co szukał utraconej miłości. A w Damme płakała Nele przesiadując z matką swoją szaloną. XVI Przebywając w Gandawie przez miesiąc jęczmienia, czyli październik, Sowizdrzał spotkał d'Egmonta powracającego z uczty, na której zabawiał się w szlachetnej kompanii opata od Świętego Bawona. Hrabia, podochociwszy sobie, śpiewał i dumał, a koniowi dozwalał iść stępa. Nagle ujrzał jakiegoś człeka, co dzierżąc latarnię zapaloną szedł obok niego. — Czego chcesz? — zagadnął. — Poświecić Waszej Miłości, poświecić, skorom zapalił latarnię — rzekł Sowizdrzał. — Wynoś się i daj mi spokój — burknął hrabia. — Ani mi się śni. — A batem oberwać chcesz? — Choćby i dziesięć razy, jeśli uda mi się w głowie Waszej Dostojności ustawić latarnię, dzięki której zobaczyłbyś dobrze stąd, co się dzieje w Eskurialu. — Nie dbam ani o twoją latarnię, ani o Eskurial. — Mniejsza z tym, ale mnie pilno, by Waszej Miłości udzielić dobrej rady. I chwytając za uzdę hrabiowskiego konia, który wierzgnął i stanął dęba, ozwał się: — Dostojny panie, pomyśl, że w tej chwili niezgorzej tańcujesz na swoim koniku, a twoja głowa jak najwyborniej tańczy na twoim karku; ale podobno król życzy sobie przerwać ów tan piękny, zostawi Waszej Miłości ciało, ale weźmie głowę i każe jej tańczyć w krajach tak dalekich, że nie wiadomo, czy kiedykolwiek jeszcze zdołasz ją schwytać. Daj, Wasza Miłość, florena, bom go zarobił. — Zarobisz batem, jeśli nie pójdziesz precz, obmierzły gaduło! — Dostojny panie, jestem Sowizdrzał, syn Claesa, spalonego żywcem za wiarę, i Soetkin, co zmarła ze zgryzoty. Popioły ożyły na mojej piersi i mówią mi, że d'Egmont, dzielny żołnierz, mógłby dzięki wojskom, którymi dowodzi, przeciwstawić książęciu Albie oddziały swoje po trzykroć zwycięskie. — Wynoś się, zdrajcą nie jestem! — Ratuj ojczyznę, tobie jednemu się to uda! Hrabia zamierzył się na Sowizdrzała batem; lecz Dyl nie czekał i uciekł wołając: — Połknij latarnię, połknij latarnię, mości hrabio! I ratuj ojczyznę! Któregoś dnia spragniony d'Egmont zatrzymał się. przed oberżą „In't bondt verken" — „Pod Łaciatą Świnią", którą dzierżawiła miluchna babinka z Courtrai, przezwana Musekin: Myszka. Hrabia, stanąwszy w strzemionach, zawołał: — Pić! Sowizdrzał, będący w służbach Musekin, podszedł do hrabiego. W jednej ręce trzymał cynowy puchar, w drugiej — flaszę czerwonego wina. Hrabia, zoczywszy go: — A tuś mi, kruku złowróżbny! Masz jaką czarną przepowiednię? — Wasza Dostojność, jeśli moja przepowiednia jest czarna, to dlatego, żem jej nie domył; ale powiedz mi, co jest czerwieńsze od wina, które leje się w gardziel, lub od krwi, buchającej z gardzieli? O to pytała wtedy moja latarnia. Hrabia zmilczał, wypił, zapłacił i odjechał. XVII Sowizdrzał i Jagnuszek jeździli na osłach (dar od Szymona Simonsena, wiernego stronnika książęcia Orańskiego), a wstępując wszędzie, ostrzegali mieszczan przed czarnymi zamysłami krwawego króla; i wciąż czujni, łowili wieści nadchodzące z Hiszpanii. Przebrani za chłopów sprzedawali jarzyny, nie omijając żadnego jarmarku. Wracając z jarmarku brukselskiego postrzegli w kamieniczce na bulwarze Ceglanym, w komnacie parterowej, piękną damę odzianą w atłas, rumianą, piersiastą i o błyszczącym oku. Mówiła do młodziuchnej i jędrnej kuchareczki: — Wyczyść mi dobrze tę nową rynkę, nie lubię sosu przyprawionego rdzą. A Sowizdrzał wtykając nos w okno: — Lubię sos każdy, bo żołądek pusty we frykasikach nie przebiera. Dama oglądając się: — A któż tam taki zagląda mi do garnków? — O piękna damo — rzekł Sowizdrzał — gdybyś choć przez moment ścierpiała moją kompanię, nauczyłbym cię, jak przyprawia się potrawki znane podróżnym, a nie znane pięknym domatorkom. — I mlasnąwszy językiem: — Pragnę— rzekł. — Czego? — spytała. — Ciebie. — Wcale gładki chłopak — ozwała się kuchareczka do pani. — Wpuśćmyż go, niech opowie swoje przygody. — Ale jest ich dwóch — odparła dama. — Już ja zajmę się drugim — obiecała kuchareczka. — Mościa pani — rzekł Sowizdrzał — dwóch nas jest, to prawda: ja i mój biedny Jagnuszek, co nie potrafi unieść stu funtów na grzbiecie, ale za to w brzuchu uniesie pięćset funtów mięsa i napitku. Bardzo po temu chętny. — Mój synu — odparł Jagnuszek — nie dworuj ze mnie, biedaka, który, aby brzuch napełnić, musi płacić wiele. — Dziś nie zapłacisz ani grosza — ozwała się dama. — Wnijdźcież obydwaj, proszę pięknie. — Ale — odparł Jagnuszek — przyjechaliśmy na dwóch bidecikach. — Nie zbraknie im owsa w stajni pana hrabiego de Meghem — zapewniła dama. Kucharecżka odłożywszy patelnię wprowadziła Sowizdrzała i Jagnuszka, którzy z osłów jeszcze nie zleźli, na dziedziniec. Tutaj kłapouchy ryknęły nie czekając. — To — rzekł Sowizdrzał — fanfara zapowiadająca poczęstunek. Zatrąbiły z radości osiołki biedne! Kiedy zsiedli obydwaj, Sowizdrzał zagadnął kuchareczkę: — Chciałabyś takiego osła, jak ja, gdybyś była oślicą? — Gdybym była niewiastą — odparła — chciałabym chłopca o licu wesołym. — Kimże więc jesteś, nie będąc ani niewiastą, ani oślicą? — zaciekawił się Jagnuszek. — Dziewicą — odparła — a dziewica nie jest ani niewiastą, ani tym bardziej oślicą; rozumiesz, bandziochu gruby? Sowizdrzał rzekł do Jagnuszka: — Nie wierz jej nic, to połowa panny głupiej i ćwierć dwóch diablic. Dzięki grzechom cielesnym ma już w piekle zapewnione miejsce na materacu, obok Belzebuba, żeby go karesować. — Kpiarzu paskudny! — odpaliła kuchareczka. — Gdyby twoje włosy były włosiem, nie wypchałabym nimi i podnóżka. — A ja — rzekł Sowizdrzał — wyjadłbym ci włoski z każdego miejsca. — Wyszczekany jesteś! — ozwała się dama. — Takiś to zachłanny? — Nie, twoich starczyłoby mi tysiąc, byle cię mieć caluteńką. Dama na to: — Wypij wprzódy kwartę bruinbieru, zjedz kawał szynki, ukraj, ile ci się spodoba, pieczeni, napocznij ten pasztet i spróbuj tej sałaty. Sowizdrzał złożył ręce: — Szynka to rzecz wyborna; bruinbier to piwo niebiańskie; pieczeń z udźca to mięsiwo godne bogów; kto napoczyna pasztet, temu z lubości język dygocze w gębie; sałata podlana oliwą to specjał książęcy. Ale błogosławion będzie dopiero ten, którego uczęstujesz wieczerzą z urody swojej. — Patrzcie no! — rzekła. — Gada jak najęty! Najpierw, ladaco, podjedz sobie! Sowizdrzał na to: — Nie odmówimyż Benedicite, nim siądziemy do stołu? — Nie. Wtedy Jagnuszek stęknął i oznajmił: — Jeść mi się chce. — Dostaniesz, dostaniesz; jadło ci tylko na myśli — obruszyła się dama. — I małżonka moja też — oświadczył Jagnuszek. Usłyszawszy to, kuchareczka odąsała się. Za czym obżarli się po dziurki w nosie i opili jak bąki. I tejże jeszcze nocy dama ukontentowała Dyla inną wieczerzą, a podobnie raczyła go nazajutrz i dni następnych. Osłom sypano podwójne miarki owsa, a Jagnuszka fetowano podwójnymi porcjami. Przez tydzień nie ruszył się z kuchni, gdzie zabawiał się miskami, ale nie z kuchareczką, wspominał bowiem małżonkę. Złościła się kuchareczka, powiadając, że komu tylko własne brzucho na myśli, nie powinien zawracać biednym ludziom w głowie. W tym czasie Sowizdrzał i dama żyli sobie, jak Pan Bóg przykazał. Spytała go pewnego dnia: — Ktoś ty właściwie, Dylu? Gdyż, bez obrazy, maniernym kawalerem nie jesteś... — Jestem synem Szczęsnego Trafu i Miłosnej Przygody. Spłodzili mnie kiedyś, ot tak, dla fantazji. — Nigdy nie mówisz o sobie nic złego... — Bo zapewne inni mnie wychwalają. — Czyżbyś bronił swoich prześladowanych braci? — Prochy Claesa ożyły na mojej piersi. — Jakiż ty jesteś piękny! — zawołała. — Co to za jeden, ten Claes? Sowizdrzał na to: — Mój ojciec, za wiarę spalony. — Hrabia de Meghem w niczym cię nie przypomina; chciałby wykrwawić ojczyznę, a ja ją kocham, bom urodzona w Antwerpii, sławnym mieście. Dowiedz się tedy, że zwąchał się z radcą prowincji! Brabantu Scheyfem, który dopuści, aby wkroczył do Antwerpii na czele dziesięciu chorągwi swojej piechoty. — Doniosę o tym mieszczanom, lecę już tam lekki niczym widmo. Wybiegł. I nazajutrz mieszczanie się uzbroili. Niedługo potem Sowizdrzał i Jagnuszek musieli zostawić osły na jednym z folwarków Szymona Simonsena: ukrywali się w obawie przed hrabią de Meghem, który poszukiwał ich wszędzie i zamierzał powiesić — gdyż doniesiono mu, że dwóch heretyków piło jego wino i objadało się u niego mięsem. Był zazdrosny; oświadczył to swojej pięknej damie, ona zaś zgrzytała zębami ze złości, zapłakała i zemdlała siedemnaście razy. Kuchareczka takoż — i tylko mdlała rzadziej, a ze swej strony poprzysięgła na miejsce czekające ją w raju i na swoje zbawienie, iż ani ona, ani jej pani nie uczyniły nic złego — dały jedynie resztki z obiadu dwóm ubogim pielgrzymom, którzy jadąc na chudych osłach przystanęli pod oknem kuchennym. I tyle tego dnia łez wylały, że podłoga zamokła. Widząc to pan de Meghem przekonał się, iż nie kłamią. Jagnuszek nie odważył się więcej pokazać u pana de Meghem, gdyż kuchareczka wołała wciąż za nim: „Moja żonusia!" I troskał się srodze, dumając o jedzeniu; ale Sowizdrzał przynosił mu zawsze jakieś smakowitości, zachodził był bowiem do gościnnego domu od ulicy Świętej Katarzyny i chował się na strychu. Któregoś dnia, po nieszporach, hrabia de Meghem zwierzył się swojej pięknej bogdance, że przed świtem wysyła do Bois-le-Duc wojsko, którym dowodził. Oznajmiwszy to, zasnął. Śliczna niewiastka pospieszyła na strych, by zawiadomić Sowizdrzała. XVIII Sowizdrzał, przebrany za pielgrzyma, nie wziąwszy prowiantu ani pieniędzy, puścił się natychmiast do Bois-le-Duc, ażeby uprzedzić mieszczan. Liczył, że po drodze konia dostarczy mu Jeroen Praet (cioteczny Szymona), do którego wstąpić zamierzał, miał mu bowiem oddać listy od księcia; umyślił, że stamtąd pocwałuje drogami polnymi do Bois-le- Duc. Przecinając gościniec natknął się na oddział żołdaków. Obleciał go strach wielki z powodu rzeczonych listów. Ale nie straciwszy w niebezpieczeństwie dobrej miny przystanął i mamrocząc różaniec czekał na żołdaków; gdy go minęli, podążył za nimi i dowiedział się, że maszerują do Bois-le- Duc. Chorągiew walońska otwierała pochód. Na czele jej kroczył kapitan Lamotte, otoczony strażą przyboczną, złożoną z sześciu halabardników; za czym, wedle rangi, szedł chorąży, przy nim jakaś poślednia szarża, prewot, jego halabardnicy i dwóch łapaczów, naczelnik straży, dozorca taborów, kat ze swoim pachołkiem, wreszcie dobosze walący w bębny i kilku fajfrów, którzy dęli w skamlące piszczałki. Dalej maszerowała chorągiew flamandzka: dwustu ludzi z kapitanem i chorążym na czele; dzieliła się ona na dwie centurie, którymi komenderowali sierżanci przepasani wstęgami, zabijacy niesławni — tudzież na dekurie pod wodzą rot-meesterów. Przed prewotem i stock-knechtami, czyli jego woźnymi, postępowali dobosze walący w bębny i kilku fajfrów, którzy dęli w skamlące piszczałki. Następnie wozami odkrytymi, śmiejąc się do rozpuku, świergocąc niby gajówki, śpiewając jak słowiki, pijąc, jedząc, tańcząc, leżąc — albo i siedząc na koniach, jechały śliczne wesołe dziewki, żołnierzów towarzyszki. Jedne były poubierane jak lancknechci — ale w płótno białe i cienkie; kiecki te, wydekoltowane, rozcięte frywolnie na ramionach, udach i plecach, ukazywały przemiłą goliznę; panienki te miały czepeczki batystowe przetykane złotem, ozdobione wspaniałymi strusimi piórami furkającymi na wietrze. U pasów z lamy złotej, przystrojonych atłasową szkarłatną frędzlą, dyndały sztyleciki w złocistych pochwach. Ciżemki, pończochy, majtki, kaftany, szamerunki, spinki, klamry — wszystko to było z białego jedwabiu albo ze złota. Inne były też ubrane jak lancknechci, ale stroje miały błękitne, szkarłatne, lazurowe, purpurowe, porozcinane kusząco, haftowane, ozdobione herbami — wedle kaprysu właścicielki. A każda miała przy podwiązce barwny krążek wskazujący rzemiosło. Hoer-wyfel, ich sierżant, próbował je uciszać; ale pociesznymi a miluchnymi słowami i grymasami rozśmieszały go i ani myślały słuchać. Sowizdrzał, przebrany za pielgrzyma, kroczył wciąż obok maszerujących oddziałów, podobny do czółna, które towarzyszy ogromnej nawie. I mamrotał różańce. Nagle Lamotte ozwał się doń: — Dokądże to, pielgrzymie? — Mości kapitanie — odpowiedział Sowizdrzał głodny jak pies — popełniłem kiedyś grzech wielki, toteż kapituła od Najświętszej Panny wyznaczyła mi za pokutę, bym poszedł do Rzymu i uprosił Ojca świętego o przebaczenie, którego mi nie odmówił. Wróciłem tutaj obmyty, ale pod warunkiem, że po drodze będę głosił żołnierzom tajemnice święte, oni zaś mają wynagradzać moje homilie mięsiwem i chlebem. Tak to, prawiąc kazania, utrzymuję się przy nędznym moim życiu. Czy pozwolisz, mości kapitanie, abym na najbliższym popasie ślubu dopełnił? — Tak — zgodził się imć pan de Lamotte. Sowizdrzał wmieszał się bratersko między Walonów i Flamandów i wciąż macał listy, które miał pod kaftanem. Dziewki wołały: — Pielgrzymie, gładki pielgrzymie, chodź do nas i pokaż, co warte twoje muszelki. Sowizdrzał, zbliżając się do dziewek, odpowiadał skromnie: — Moje siostry w Chrystusie, nie dworujcie z biednego pielgrzyma, co wędruje borem, lasem, aby w żołnierzach krzewić wiarę świętą. I pożerał oczyma ich wdzięki śliczniuchne. Ale furfantki wytykały spomiędzy płócien wozów ożywione liczka: . — Za młodyś jeszcze — powiadały — by prawić kazania żołnierzom. Właź do wozu, nauczymy cię milszej mowy. Sowizdrzał przystałby ochotnie, lecz nie mógł z racji listów; i już dwie dziewczyny wychyliły się z wozu i, wyciągając białe i krągłe ramiona, próbowały go wwindować do siebie, ale zazdrosny hoer-wyfel huknął na Sowizdrzała: — Jeśli nie pójdziesz precz, rozrąbię cię na pół! I Sowizdrzał oddalił się nieco, zerkając ku dziewkom jędrnym i ozłoconym promieniami słońca, które jasno świeciło na drodze. Przybyli do Berchem. Filiip de Lannoy, pan na Beauvoir, dowódca Flamandów, zarządził popas. W miejscu tym rósł dąb niewysoki, ogołocony z gałęzi tak, iż pozostał mu tylko jeden gruby konar, odłamany w połowie, na którym zeszłego miesiąca powieszono anabaptystę. Żołnierze zatrzymali się, zjawili się markietanie sprzedający chleb, wino, piwo i wszelakie rodzaje mięsiw. Rozpuśniczki sprzedawały cukier, łakocie, migdały, ciastka. Widząc to, Sowizdrzał uczuł głód jeszcze większy. Nagle, wdrapawszy się niby małpa na drzewo, usadowił się okrakiem na konarze rosnącym o siedem stóp od ziemi; tu jął biczować się dyscypliną, a żołnierze i dziewki otoczyli go wtedy kręgiem. Ozwał się: — W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego, amen. Napisano: kto daje biednym, pożycza Bogu. Żołnierze i wy, śliczniuchne dziewczątka, umilające czas amorami tym dzielnym wojakom, pożyczcie Bogu, to znaczy dajcie mi chleba, mięsa, wina, piwa, a jeśli łaska, i ciastek, albowiem Bóg jest bogaty i wypłaci wam stosami ortolanów, strumieniami małmazji, górami cukru lodowatego i rystpapem, który pożywać będziecie w raju srebrną łyżką. — Po czym żałośnie: — Nie widzicież, jakimi to kartuszami okrutnymi zabiegam o grzechów odpuszczenie? Nie ulżycież piekącej boleści, jaką sprawia mi ta dyscyplina, którą smagam sobie plecy, póki krew nie tryśnie? — Cóż to za jeden ten wariat? — mówili między sobą żołnierze. — Mili przyjaciele — odparł Sowizdrzał — jam nie wariat, ale pokutnik wygłodniały: albowiem kiedy dusza moja opłakuje grzechy, brzuch płacze, że nie ma w nim mięsa. Najłaskawsi żołnierze i wy, cudne dziewczęta, widzę, że macie tam szynkę tłustą, gęś, kiełbasy, wino, piwo i ciastka. Nie dacież nic pielgrzymowi? — Damy, damy — powiedzieli flamandzcy żołnierze. — Mocny w pysku ten pielgrzym. I jęli na wyprzódki rzucać mu kęsy, leciały jak piłki. Sowizdrzał, siedząc okrakiem na gałęzi, jadł i wciąż gadał: — Głód zatwardza człowieka, czyniąc go niezdolnym do modlitwy, ale szynka w okamgnieniu rozpędza te szkaradne humory. — Uważaj, główko-makówko! — zawołał sierżant przepasany wstęgą i rzucił mu butelkę napełnioną do połowy. Sowizdrzał chwycił butelkę w powietrzu, a cyckając powoli, gadał: — Głód okrutny, wściekły, biedne ciało ludzkie powetować sobie może; ale jest jeszcze coś innego, równie zgubnego: to dręczący niepokój, jaki ogarnia ubogiego pielgrzyma, kiedy jeden hojny żołnierz da mu plaster szynki, a drugi flaszę piwa; boć pielgrzym odznacza się zwykle wstrzemięźliwością, skoro więc napił się mając żołądek niemal pusty, urżnie się na amen. Mówiąc to złapał od razu, w locie, udko gęsi. Rzekł: — To cud złowić w powietrzu rybę łąkową. Ale znikła razem z kością. Cóż jest bardziej pożyrne od suchego piasku? Kobieta bezpłodna i brzuch wygłodniały. Raptem uczuł, jak coś dźgnęło go w tyłek. I usłyszał słowa chorążego: — A może teraźniejsi pielgrzymi gardzą pieczenią? I ujrzał na ostrzu halabardy, potężny kawał pieczonego udźca z kością. Biorąc go rzekł: — Kość kości nie równa. Wolę ogryzać tę kość, niż gdyby robaki miały żreć moje kości. Wyssawszy szpik, zrobię z niej piszczałkę i będę wygrywać na twoją cześć, halabardniku miłosierny. Z tym wszystkim — powiadał ogryzając mięso — cóż wart posiłek bez wetów? Cóż warta pieczeń, choć soczysta, jeśli pielgrzym nie zobaczy po niej rozkosznej gęby ciastka? Mówiąc to podniósł rękę do twarzy, albowiem dwa ciastka rzucone przez rozpuśniczki rozpłaszczyły mu się na oku i na policzku. Dziewczęta parsknęły śmiechem, Sowizdrzał zaś odpowiedział: — Serdeczne dzięki, cudne moje dziewczątka, które darzycie mnie pocałunkami z konfitur. Ale ciastka pospadały na ziemię. Raptem zadudniły bębny, zaskrzeczały piszczałki, a żołnierze ruszyli w dalszą drogę. Imć pan de Beauvoir kazał Sowizdrzałowi zleźć z drzewa i brać nogi za pas, dobiegły go bowiem słowa kilku żołdaków, którym szkaradnie patrzyło z oczu. Sowizdrzał wydał mu się podejrzany, mieli oskarżyć go o szpiegostwo, obszukać i powiesić, gdyby jakie listy znaleźli. Bęcnąwszy tedy do rowu, wrzasnął; — Litości, panowie żołnierze, złamałem nogę, nie mogę iść dalej, pozwólcież, bym jechał wozem z dziewczętami! Wiedział, iż zazdrosny hoer-wyfel nigdy do tego nie dopuści. A dziewczęta zakrzyknęły z wozów: — Tak, tak, pójdź do nas, gładki pielgrzymie! Ukochamy cię, upieścimy, ufetujemy i wykurujemy w dzień jeden! — Wiem — odrzekł — rączki kobiece to balsam niebiański na wszelkie rany. Ale zazdrosny hoer-wyfel powiedział do imć pana de Lamotte: — Wasza Miłość, chyba łże ten pątnik wołając, że złamał nogę. Chce się dostać na wóz dziewcząt. Rozkażcie, by zostawiono go przy drodze. — Masz rację — odparł imć pan de Laimotte. I Sowizdrzała zostawiono w rowie. Kilku żołnierzy, przekonanych, iż naprawdę złamał nogę, zgorszyło się jego beztroską. Ale dostał mięsa i wina na dwa dni. Dziewczęta chciały mu dopomóc, ale że nic zdziałać nie mogły, obdarowały go wszystkimi pozostałymi łakociami. Gdy wojsko się oddaliło, Sowizdrzał w szacie pielgrzymiej ulotnił się, kupił konia, a polami i dróżkami pomknął jak wicher do Bois-le-Duc. Powiadomieni, że pan de Beauvoir i pan de Lamotte nadciągają, mieszczanie uzbroili się w liczbie ośmiuset, a Sowizdrzała, przebranego za węglarza, wysłali do Antwerpii, aby wystarał się o posiłki u Brederode'a, Herkulesa-opoja. I żołnierze pana de Beauvoir i pana de Lamotte nie zdołali wkroczyć do Bois-le-Duc, gdyż miasto czuwało, gotowe do dzielnej obrony. XIX Następnego miesiąca niejaki doktor Agileus dał Sowizdrzałowi dwa floreny i listy do Szymona Praeta, ten zaś miał mu oznajmić, co dalej czynić wypada. Sowizdrzał znalazł u Praeta stół i mieszkanie. Sypiał wybornie, gęba jego kwitła rumieńcem młodości; Praet, przeciwnie, był chuderlawy, wyglądał żałośnie i tak, jak gdyby wciąż trawiły go smutne myśli, których nie zwierzał nikomu. A Sowizdrzał dziwował się słysząc nocą, jeśli trefunkiem się zbudził, miarowe dudnienie młota. Sowizdrzał, choćby zerwali się do dnia, zawsze zastawał Szymona już na nogach. Rano Praet wyglądał jeszcze żałośniej, jeszcze smutniejszym wodził spojrzeniem: było ono gorączkowe jak u kogoś, kto szykuje się na śmierć albo do walki. Praet często wzdychał i składał ręce do modlitwy, a zawsze wyglądał tak, jakby coś oburzało go do głębi. Palce miał czarne i zatłuszczone, ręce i koszula czyściejsze nie były. Sowizdrzał postanowił wybadać, skąd pochodzi to dudnienie młota, dlaczego Praet ma wciąż czarne ręce i taki jest melancholiczny. Któregoś wieczoru, zaciągnąwszy gospodarza przemocą pod „Blauwe Gans" — „Niebieską Gęś", udał, że podpił sobie i że tak okrutnie kręci mu się we łbie, iż musi natychmiast ułożyć go na poduszce. I posępny Praet zaprowadził Sowizdrzała do domu. Dyl sypiał na stryszku, w sąsiedztwie kotów; łóżko Szymona stało na parterze, u wejścia do piwnicy. Sowizdrzał wciąż udając pijanego wgramolił się niezdarnie na schody — potykał się co krok, niby to spadał i kurczowo trzymał się sznura. Szymon pomagał mu serdecznie jak rodzony brat. Ułożył go, zburczał łagodnie za pijaństwo i, prosząc Boga, aby darował ów grzech Sowizdrzałowi, zszedł na dół, i niebawem Dyl posłyszał to samo dudnienie, które zbudziło go już tyle razy. Wstał po cichu, zszedł boso po wąskich schodach, a było ich siedemdziesiąt dwa, i znalazł się przed niskimi drzwiami. Cienka strużka światła sączyła się szparą. Szymon tłoczył coś na luźnych kartkach, posługując się starodawną czcionką z czasów Laurensa Costera, wielkiego propagatora szlachetnej sztuki drukarskiej. — Co ty tu robisz? — zapytał Sowizdrzał. Szymon odpowiedział, przerażony: — Jeśliś jest wysłannikiem diabła, wydasz mnie na śmierć, ale jeśli przysłał cię Bóg, niech usta twoje będą dla języka więzieniem. — Przysłał mnie Bóg, krzywdy żadnej ci nie wyrządzę. Ale co ty tam robisz? — Drukuję biblie. Za dnia, by utrzymać żonę i dzieci, drukuję obmierzłe dekrety Jego Królewskiej Mości, a nocą sieję prawdziwe słowo boże i tym sposobem naprawiam zło, które w dzień rozpowszechniam. — Zacny jesteś. — Wierzę tylko — odparł Szymon. I rzeczywiście z owej świętej drukarni biblie flamandzkie rozchodziły się na cały Brabant, Flandrię, Holandię, Zelandię, Utrecht, Noord-Brabandt, OverYssel i Gerderland aż do dnia, w którym Szymona ścięto. Tak zakończył życie dla Chrystusa i sprawiedliwości. XX Któregoś dnia Szymon rzekł do Sowizdrzała: — Słuchaj no, bracie, jesteś ty odważny? — Tak, jeśli mam zatłuc na śmierć Hiszpana, zabić mordercę, zgładzić zbrodniarza. — A wytrzymałbyś — zagadnął drukarz — w kominie? Musiałbyś tam cierpliwie siedzieć i słuchać, o czym w izbie gadają. Sowizdrzał na to: — Jestem, dzięki Bogu, w krzyżach mocny, w nogach też, to i wytrzymam długo, chwyciwszy się czego bądź, niby kot. — A jesteś cierpliwy? Pamięć masz? — badał Szymon. — Prochy Claesa żyją na mojej piersi. — No to posłuchaj: masz tę kartę do gry, złożoną umyślnie; pójdziesz do Dendermonde, zastukasz dwakroć mocno i raz jeden słabo w drzwi domu, który masz tu narysowany. Ktoś otworzy ci zapytując, czy jesteś kominiarzem; odpowiesz na to, żeś jest chudy i żeś nie zgubił karty. Pokażesz mu ją. Wtedy, mój Dylu, spełnisz swoją powinność. Wielkie nieszczęścia zawisły nad flamandzką ziemią. Pokażą ci komin, przygotowany już, wymieciony; znajdziesz tam porządne haki, o które wesprzesz nogi, a siądziesz na deseczce, mocno przytwierdzonej. Kiedy ten, kto ci otworzy, powie, żebyś właził w komin, uczynisz to i będziesz tam cicho siedział. Znamienici panowie zbiorą się w pokoju przed kominkiem. Będzie tam Wilhelm Milczaty, książę Orański, będą hrabiowie: d'Egmont, de Hoorn, de Hoogstraeten; będzie Ludwik de Nassau, bitny brat Milczatego. My, protestanci, chcemy wiedzieć, co też magnaci uradzą, aby ratować kraj; chcemy poznać ich wolę i środki. Owóż pierwszego kwietnia Sowizdrzał uczynił, co mu zapowiedziano: schował się w kominie. Kontent był, że nie rozniecono ognia, i pomyślał, że dym przeszkadzałby mu słuchać. Niebawem otwarły się drzwi komnaty, a w kominie zrobił się okropny przeciąg. Ale Sowizdrzał nie skarżył się na wiatr: powiadał sobie, że w chłodzie człek staje się bardziej czujny. Potem usłyszał, jak Milczaty, d'Egmont, a za nimi reszta, wchodzą do sali. Jęli rozprawiać o swoich obawach, o królewskim gniewie, o złej administracji i o niesłychanych podatkach. Jeden z nich przemawiał tonem oschłym, wyniośle, dobitnie: był to d'Egmont. Sowizdrzał poznał go tak samo, jak poznał de Hoogstraetena po głosie schrypniętym, de Hoorna — po jego basie, hrabiego Ludwika de Nassau — po słowach stanowczych i wojowniczych, a Milczatego po tym, iż każde słowo cedził i jakby odważał na szali. Hrabia d'Egmont zapytał, na co to powtórne zebranie, boć w Hellegat mieli możność wytyczyć drogę swojej polityki. Na to de Hoorn: — Godziny mijają lotem błyskawicy, król się złości, strzeżmy się kunktatorstwa. Milczaty ozwał się: — Kraj w niebezpieczeństwie; trzeba bronić go przed najazdem obcej armii. D'Egmont odpowiedział, wzburzony mocno, iż dziwi się, że król, pan jego, uznał za konieczne wysłać armię, skoro cały kraj się uspokoił dzięki staraniom wielmożów, osobliwie zaś jego. Ale Milczaty: — Filip ma w Niderlandach pod swoją komendą chorągwi czternaście, w których każdy żołnierz jest oddany duszą temu, kto dowodził pod Gravelines i Saint-Quentin. — Nie rozumiem — rzekł d'Egmont. Na to książę: — Więcej gadać nie zamierzam, ale odczytamy tutaj tobie i zebranym tu panom kilka listów. Zacznijmy od pisma biedaka de Montigny. W owych listach pan de Montigny pisał: „Król rozgniewany nad wszelkie pojęcie tym, co zaszło w Niderlandach, ukarze o godzinie oznaczonej tych, którzy wywołali zamieszki." Wtedy hrabia d'Egmont oznajmił, że mu zimno i że byłoby nieźle rozpalić w kominku suty. ogień z bierwion. Poczęto więc rozpalać, a tymczasem dwaj panowie mówili o listach. Drwa nie zajęły się, gdyż w kominie był nazbyt wielki korek; za to w komnacie kłębiło się od dymu. Hrabia de Hoogstraeten jął, kaszląc, odczytywać listy, przejęte od pana d'Alavy, ambasadora hiszpańskiego, adresowane do regentki. — Ambasador pisze — oznajmił — że całą odpowiedzialność za nieszczęścia, jakie spadły na Niderlandy, ponoszą trzej panowie: książę Orański, hrabia d'Egmont i hrabia de Hoorn. „Trzeba — pisze ambasador — złudzić tych panów uprzejmością; zapewnić ich, że król jest im wdzięczny za to, iż usługami swoimi budzili dlań posłuch w Niderlandach. A co do dwóch innych: de Montigny i de Berghes, są tam, gdzie powinni się znajdować." — O! — mruknął Sowizdrzał — wolę zadymiony komin we Flandrii od chłodnego więzienia w Hiszpanii; wilgotne tam mury, to i pętle do duszenia ludzi łacno z nich wyrastają. — Pomieniony ambasador przydaje, że król oświadczył w Madrycie: „Skutkiem tego wszystkiego, co zaszło w Niderlandach, nasza sława królewska poniosła szwank i uchybiono służbie bożej; jakoż choćby z uszczerbkiem dla innych krajów naszych, rebelii takiej nie puścimy płazem. Zdecydowaliśmy udać się osobiście do Niderlandów, a także prosić o pomoc papieża i cesarza. Pod obecnym złem spoczywa przyszłe dobro. Zmusimy Niderlandy do bezwzględnego, posłuszeństwa i przerobimy państwo, religię i rząd tak, jak nam się spodoba." — O królu Filipie — mruczał Sowizdrzał — gdybym mógł cię przerobić na swoją modłę, to pod moim grubym flamandzkim kijem twój tyłek, kulasy i łapy uległyby wielkiej przeróbce; wtłoczyłbym też ci łeb między żebra i przybił dwoma gwoździami, aby się przekonać, czy gapiąc się na cmentarz, który zostawiasz za sobą, wyśpiewywałbyś tak, jak ci się podoba, tyrańską piosenkę o przeróbkach. Sługa przyniósł wino. De Hoogstraeten wstał i rzekł: — Piję za Niderlandy! Wszyscy uczynili to samo, on zaś stawiając opróżniony puchar, przydał: — Zła godzina wybiła dla belgijskiej szlachty. Należy zbadać środki obrony. Oczekując odpowiedzi spojrzał na d'Egmonta, ale hrabia nie ozwał się ani słowem. Natomiast przemówił Milczaty: — Stawimy opór, jeśli d'Egmont, przed którym dwakroć zadrżała Francja, pod Gravelines i pod Saint-Quentin, a za którym flamandzcy żołnierze skoczyliby w ogień, zechce nas wesprzeć i nie wpuści Hiszpana do kraju. Na to pan d'Egmont: — Nazbyt mam wysokie pojęcie o królu, aby sądzić, iż będziemy zmuszeni wyprawić się przeciw niemu zbrojnie, jako buntownicy. Niech ci, którzy lękają się jego gniewu, opuszczą granice. Ja zostanę, gdyż bez królewskiej pomocy żyć mi niesposób. — Filip może mścić się srogo — rzekł Milczaty. — Ufam mu — odparł d'Egmont. — Łącznie z głową? — zagadnął Ludwik de Nassau. — Tak. Głowa moja i ciało do niego należą. I wierność. — Wiernym jesteś poddanym. Uczynię jak ty — oznajmił de Hoorn. Milczaty rzekł: — Musimy być przewidujący, a czekać nam nie wolno. D'Egmont uniósł się: — Kazałem powiesić w Grammont dwudziestu dwóch protestantów! Jeśli przestaną głosić herezją, jeśli ukarze się obrazoburców, gniew królewski przycichnie. — Złudne to nadzieje — odparł Milczaty. — Uzbrójmy się w ufność — rzekł d'Egmont. — Uzbrójmy się w ufność — powtórzył de Hoorn. — W żelazo trzeba się zbroić, a nie w ufność — zauważył de Hoogstraeten. Wtedy Milczaty dał znak, że chce przemówić. — Żegnaj, książę bez ziemi — powiedział d'Egmont. — Żegnaj, hrabio bez głowy — odpowiedział Milczaty. Ludwik de Nassau ozwał się: — Rzeźnik jest dla barana, a chwała — dla żołnierza, który wybawi ojczyznę! — Ani chcę, ani mogę — rzekł d'Egmont. — Krew ofiar — zawołał Sowizdrzał — spadnie na głowę dworaka! I panowie wyszli. Sowizdrzał wysunął się z komina i czym prędzej zaniósł wieści Praetowi. Ten zaś rzekł: — D'Egmont to zdrajca. Bóg jest z księciem. Alba w Brukseli! Alba w Brukseli! Czemuż, o pękate trzosy, nie macie skrzydeł! KSIĘGA TRZECIA I Wyruszył Milczaty. Niech go Bóg prowadzi. Obu hrabiów już pojmano; Alba obiecuje Milczatemu fawor i przebaczenie, jeśli stawi się przed nim. Na tę wieść Sowizdrzał rzekł do Jagnuszka: — Tere fere kuku, strzela baba z łuku!... Alba za instancją pana Dubois, prokuratora generalnego, odroczył na sześć niedziel termin tej wizyty księciu Orańskiemu, Ludwikowi, jego bratu, de Hoogstraetenowi, Van den Berghowi, Culembourgowi, de Brederode'owi tudzież innym przyjaciołom książęcia, obiecując im sprawiedliwość, z której będą kontenci — i miłosierdzie. Posłuchaj, Jagnuszku: Pewnego razu Żyd jeden w Amsterdamie odroczył któremuś z wrogów swoich termin wyjścia na ulicę; odraczający stał na ulicy, a nieprzyjaciel jego — w oknie. „Chodź, chodź — namawiał Żyd z ulicy Żyda w oknie — a tak pięścią w łeb dostaniesz, że wlezie ci między żebra i będziesz wyglądał szparami niby złodziej przez więzienne kraty." Tamten odrzekł: „Nie wyjdę, choćbyś mi obiecywał stokroć więcej." Tak winien odpowiedzieć Orański i jego towarzysze. Nie inaczej się stało: odmówili. Ale d'Egmont i de Hoorn nie poszli za ich przykładem. A kto zaniedba obowiązek, temu biją podzwonne. II Ścięto podówczas na Targowicy Końskiej w Brukseli panów d'Andelot, młodych Battembourgów jako też wielu sławnej i dzielnej szlachty, co próbowała zawładnąć Amsterdamem. I kiedy szli na egzekucję, a było ich osiemnastu, śpiewając psalmy przez całą drogę, przed nimi i za nimi dudniły nieustannie werble. Eskorta złożona z hiszpańskich żołdaków przypiekała ich pochodniami, gdzie popadło. A kiedy wili się z boleści, żołdacy powiadali: — Cóż to, luteranie? Boli, że was palimy, nim będziecie płonąć w piekle? A zdrajcą był niejaki Dierik Slosse: zawiódł on ich do Enckhuyse, jeszcze katolickiego, aby wydać łapaczom Alby. I umarli dzielnie. A król wziął schedę. III — Widziałeś, jak jechał? — spytał Sowizdrzał, przebrany za drwala, Jagnuszka, noszącego strój takiż. — Widziałeś obmierzłego księcia, jego czoło cofnięte jak u orła, bródkę długą, rzadką, dyndającą niby stryczek na szubienicy? Niechże Bóg zadusi go tym powrózkiem! Widziałeś tego pająka o łapach włochatych, którego diabeł wyrzygał na kraj nasz? Chodź, Jagnuszku, chodź, będziemy mu ciskać kamienie w pajęczynę... — Ojej! — zatroskał się Jagnuszek. — Spalą nas żywcem! — Chodź do Groenendaelu, serdeńko, chodź do Groenendaelu, jest tam piękny klasztor, gdzie Jego Książęco-Pajęczą Mość będzie się modlił, aby Bóg pokoju dozwolił mu wydoskonalić dzieło. To znaczy, aby jego czarne widma baraszkowały po ścierwie. Mamy wprawdzie wielki post, ale książę nie wstrzymuje się od chłeptania krwi. Chodź, Jagnuszku, czeka tam wokół dworku pana d'Ohain pięciuset zbrojnych jeźdźców; trzystu pieszych wyruszyło grupkami i wchodzi już do boru Soignes. Kiedy Alba zacznie odmawiać pacierze, napadniemy go, a pojmawszy wsadzimy w piękną żelazną klatkę i poślemy Milczatemu. Ale Jagnuszek drżąc ze strachu powiedział: — Wielkie to niebezpieczeństwo, mój synu! Niebezpieczeństwo wielkie! Towarzyszyłbym ci w tej wyprawie, gdyby moje nogi nie były takie słabe, a brzuch tak wzdęty od tego kwaśnego piwska, które dudlą brukselczycy. Rozmowa ta odbyła się w jamie wyłożonej drzewem, a ukrytej głęboko wśród chaszczów. Nagle, wyjrzawszy zza listowia maskującego norę, zobaczyli czerwonożółte uniformy żołdaków księcia, broń ich błyszczała w słońcu, oni zaś pałędali się po lesie. — Zdrada! — wykrzyknął Sowizdrzał. Kiedy żołdacy znikli, pognał w te pędy do Ohain. Żołdacy przepuścili go nie zwracając uwagi, miał bowiem ubiór drwala, a na grzbiecie niósł wiązkę drzewa. Dopadłszy jeźdźców ostrzegł ich, oni zaś rozpierzchli się i umknęli wszyscy z wyjątkiem pana de Beausart d'Armentieres, którego pojmano. Ale nie schwytano żadnego z pieszych zdążających od Brukseli. A wydał ich wszystkich podły zdrajca z regimentu imć pana de Likes. Pan de Beausart okrutnie zapłacił za innych. Sowizdrzał, z sercem cierpiącym a niespokojnym, poszedł na brukselską targowicę, gdzie pana de Beausart czekała kaźń okrutna. Nieboraka, przywiązanego do koła, bito drągiem żelaznym po rękach i nogach, miejsce w miejsce, póki nie pogruchotano mu członków na kawałki — albowiem kaci życzyli sobie, by cierpiał strasznie. Uderzono go tak trzydzieści sześć razy, a zmarł od ciosu trzydziestego siódmego, wymierzonego w pierś. IV W pewien dzień czerwcowy, słoneczny i ciepły, wzniesiono w Brukseli na rynku, przed ratuszem, rusztowanie obciągnięte suknem czarnym, a tuż obok wbito dwa wysokie słupy, przystrojone żelaznymi szpicami. Na szafocie były dwie czarne poduszki i stolik ze srebrnym krucyfiksem pośrodku. Na tym to rusztowaniu ścięto mieczem dwóch szlachetnych hrabiów: d'Egmonta i de Hoorna. A król wziął schedę. Ambasador Franciszka I rzekł mówiąc o d'Egmoncie: — Widziałem właśnie, jak ścięto głowę temu, przed którym dwakroć zadrżała Francja. I głowy hrabiów zatknięto na żelaznych szpicach. Sowizdrzał powiedział do Jagnuszka: — Ciała i krew okryło czarne sukno. Błogosławieni ci, którzy wśród nadchodzących dni czarnych nie utracą odwagi i wysoko wzniosą miecz! W onym czasie Milczaty zebrał armię i od trzech stron ruszył na Niderlandy. A Sowizdrzał powiedział w Marenhout, na wiecu Hołyszów zwanych Dzikimi: „Za radą inkwizytorów król Filip ogłosił, że każdy mieszkaniec Niderlandów, oskarżony, iż dopuścił się obrazy majestatu przyjąwszy herezję albo jej nie przeszkodziwszy, będzie, albowiem ohydna to zbrodnia, skazany na śmierć, bez względu na płeć i wiek; dla niektórych tylko, wymienionych z nazwiska, rezerwuje się karę specjalną, w takich wypadkach przewidzianą; i nikt nie może liczyć na ułaskawienie. Król bierze schedę. Śmierć kosi w bogatym i rozległym kraju, którego granicami są: Morze Północne, hrabstwo Emden, rzeka Amiza, kraje Westfalskie, Cl?ves, Juliers, Leodium, biskupstwa Kolonii i Trewiru, Lotaryngia i Francja. Śmierć kosi na trzysta czterdzieści mil wokół, w dwustu grodach warownych, w pięćdziesięciu' wsiach mających przywileje miasta; w siołach, osadach i w szczerym polu. Król bierze schedę. Gdyż — ciągnął dalej — nie wystarczyło mu do tej roboty jedenaście tysięcy katów, których Alba zowie żołnierzami. I ziemia ojców naszych obróciła się w trupiarnię, skąd uciekają rzemieślnicy bogacąc obczyznę, gdzie wolno im kłaniać się Bogu wolnego sumienia. Śmierć i Zniszczenie koszą. Król bierze schedę. Kraj nasz zdobył sobie przywileje płacąc książętom, którzy potrzebowali pieniędzy; owe przywileje skasowano. Spodziewał się, że dzięki paktom, jakie zawarł z suwerenami, będzie korzystał z bogactwa, owocu pracy swojej. Pomylił się: murarz buduje dom po to, by spłonął, wyrobnik pracuje dla złodziejów. Król bierze schedę. Krew i łzy! Śmierć kosi na stosach; na drzewach przy gościńcu, służących za szubienice; w grobach, do których rzuca się żywcem biedne dziewczęta; w rzekach, gdzie topi się więźniów; w kręgach płonącego chrustu, gdzie na wolnym ogniu konają ofiary; w słomianych szałasach, gdzie nieszczęśnicy duszą się od żaru i dymu. Król bierze schedę. Tak chciał rzymski papież. W miastach mrowi się od szpiegów, czyhających na część majątku straconych, która im przypadnie. Im kto bogatszy, tym większą ponosi winę. Król bierze schedę. Ale ludzie odważni nie dadzą się wyrzynać jak barany. Z tych, co uciekli, wielu zbrojnych kryje się po lasach. Mnisi wydali ich, aby ponieśli śmierć i aby zabrano im majątek. Jakoż, to dniem, to nocą, gromadami, niby dzikie zwierzęta, napadają klasztory, odbierają pieniądze skradzione biednemu ludowi, wynosząc złote i srebrne relikwiarze, cyboria, pateny i co kosztowniejsze naczynia. Czyż nie tak, moi poczciwcy? Piją tam wino, które mnisi chowali tylko dla siebie. Naczynia, stopione albo dane w zastaw, przysłużą się wojnie świętej. Wiwat Hołysze! Nękają żołnierzów królewskich, zabijają, łupią i czmychają do swoich nor. Widać wciąż, dniem i nocą, jak w borach zapalają się i gasną ogniska nocne, przenoszone z miejsca na miejsce. To ogień naszych biesiad. Nasza jest zwierzyna i dzikie ptactwo. Jesteśmy panami. Chłopi dostarczają nam chleba i słoniny na każde żądanie. Spójrz na nich, Jagnuszku! Obdarci, srodzy, zdecydowani, o dumnym oku wałęsają się po lasach, zbrojni w topory, halabardy, rapiery, bragmarty, włócznie, kusze, arkebuzy. Każda broń im dobra i nie zaciągną się pod królewskie sztandary. Wiwat Hołysze!" I Sowizdrzał śpiewał: Slaet op den trommele van dirre dom deyne, Slaet op den trommele van dirre doum doum. Uderzcie w bębny! Van dirre dom deyne, Uderzcie w bębny wojenne! Wyrwijmy książęciu bebechy! I nimi smagajmy mu gębę! Slaet op den trommele, wal, bębnie! Przeklętyś, morderco! Mordercę na śmierć! Niech pożrą go psy! Śmierć katu! Wiwat Hołysze! Powieśmy go za ozór i za łapy. Za ozór, którym rozkazuje, i za łapy, Którymi podpisuje wyroki śmierci. Uderzcie w bębny wojenne! Wiwat Hołysze! Zamknijmy księcia żywego razem z trupami ofiar! Niech w smrodzie Zdycha od jadu trupiego! Uderzcie w bębny wojenne! Wiwat Hołysze! Chryste, spójrz z nieba na Twoich żołnierzów, Co dla Twojego słowa Nie baczą na ogień, stryczek i śmierć. Chcą oswobodzić ojców ziemię. Slaet op den trommele van dirre dom deyne. Uderzcie w bębny wojenne! Wiwat Hołysze! I wszyscy wypili i zakrzyknęli: — Wiwat Hołysze! A Sowizdrzał pijąc ze złoconego puchara, wziętego na jakimś mnichu, popatrywał z dumą po dzielnych licach Hołyszów zwanych Dzikimi. — Ludzie drapieżni — rzekł — jesteście jak wilki, lwy i tygrysy. Pożeracie psy krwawego króla! — Wiwat Hołysze! — krzyknęli. I zaśpiewali: Slaet op den trommele van dirre dom deyne. Slaet op den trommele van dirre doum doum: Uderzcie w bębny wojenne! Wiwat Hołysze! VI Sowizdrzał przebywając w Ypres werbował żołnierzy dla księcia; ścigany od łapaczów Alby, wstąpił na służbę jako wytrykus do opata zawiadującego kościołem Świętego Marcina. Towarzyszem jego był tam dzwonnik nazwiskiem Pompiliusz Numan, tchórz tak wielki, że nocą brał swój cień za diabła, a własną koszulę za widmo. Opat był tłusty i pulchny niczym pularda w sam raz utuczona na rożen. Sowizdrzał wypenetrował niebawem, jaką to pan jego karmi się paszą, iż tyle nagromadził słoniny. Powiedział mu to i dzwonnik, a zresztą przekonał się na własne oczy, iż opat obiadował o dziewiątej, a wieczerzał o czwartej. Wylegiwał się w betach do pół do dziewiątej; następnie, przed obiadem, zażywał przechadzki po swoim kościele, aby sprawdzić, czy biedacy nie zaniedbali napełnić skarbonek. I połowę przekładał do własnego trzosika. O dziewiątej, na obiad, wypijał misę mleka, zjadał pół pieczeni z udźca, nieduży pasztet z czapli i wychylał pięć pucharów brukselskiego wina. O dziesiątej pogryzał śliweczki i, zakrapiając je winem orleańskim, prosił Boga, aby strzegł go przed obżarstwem, jednym z grzechów głównych. W południe chrupał dla zabicia czasu skrzydełko i kuperek jakiejś ptaszyny domowej. O pierwszej, myśląc już o wieczerzy, wypijał czarę wina hiszpańskiego; za czym, wyciągając się na łóżku, krzepił się lekkuchną drzemką. Zbudziwszy się zjadał trochę wędzonego łososia (dla pobudzenia apetytu) i wypijał potężny kufel antwerpskiego dobbel-knolu. Następnie schodził do kuchni i sadowił się koło pieca, na którym płonął suty ogień z drew. Przyglądał się, jak dla mnichów z opactwa piekł się i rumienił na rożnie kawał cielęciny albo prosiak sparzony starannie, którego przeniósłby nad bochenek chleba. Lecz apetyt coś mu nie dopisywał. I wpatrywał się z nabożeństwem w rożen, który jakby cudem obracał się sam. Był to majstersztyk Pietera van Steenkiste, kowala przemieszkującego w kasztelanii Courtari. Rożen taki kosztował piętnaście lirów paryskich, i nasz opat zapłacił tyle. Potem wracał do łóżka, zasypiał, bo się był sfatygował, i budził się koło drugiej, aby przełknąć nieco galarety wieprzowej, którą zakrapiał winem romańskim — dwieście czterdzieści florenów beczka. O trzeciej zjadał kwiczoła w cukrze maderskim i wypijał dwa kieliszki małmazji — siedemnaście florenów baryłeczka. O pół do czwartej spożywał pół słoika konfitur, podlewając je miodem. Wtedy wesół i rześki obejmował dłońmi stopę i wypoczywał dumając. Przed samą wieczerzą, o godzinie wonnej, soczystej a smakowitej, nawiedzał go często pleban od Świętego Jana. Zakładali się nieraz, kto zje więcej ryby, drobiu, dziczyzny, pieczeni. Ten, co napchał się wcześniej, fundował karbonadę, a do niej wina grzanego, zaprawionego korzeniami, czterech gatunków — trzy porcje i jarzyn siedem. Tak to jedząc i pijąc rozprawiali o heretykach, a podzielali skądinąd zdanie, że nigdy nie wytłucze się ich za wielu. Toteż nie swarzyli się — chyba że przyszło do kwestii trzydziestu dziewięciu sposobów przyprawiania wybornej polewki piwnej. Za czym, pochyliwszy wielebne głowy nad kapłańskimi bandziochami, chrapali. Czasami gdy któryś ocknął się, powiadał, że życie to rzecz na tym padole bardzo miła i że biedacy, żaląc się, racji nie mają. U takiego to świątobliwego męża Sowizdrzał został kościelnym. Wprawnie służył mu do mszy, trzykroć napełniając ampułki winem dla siebie, a raz jeden dla opata. Dzwonnik Pompiliusz Numan pomagał mu przy tej okazji. Widząc, że Pompiliusz jest nad podziw rumiany, brzuchaty i pyzaty, Sowizdrzał spytał go, czy to w księżej służbie nagromadził tyle godnego zazdrości zdrowia. — Tak, mój synu — odparł Numan — ale zamknij dobrze drzwi, żeby, broń Boże, kto nas nie podsłuchał. I szeptem: — Wiadomo ci, że pan nasz, opat, miłuje najtkliwiej wszelakie rodzaje wina, piwa, mięsiw i drobiu. Owóż zamyka mięso w skrzyni, a trunki w piwnicy, klucze zaś ma zawsze przy sobie w trzosiku wiszącym u pasa. Zasypiając, trzyma rękę na trzosiku. Nocą, gdy śpi w najlepsze, zakradam się i wyciągam klucze, a potem je odnoszę drżąc, mój synu, bo przyłapanego na tej zbrodni, kazałby ugotować żywcem. — Pompiliuszku — odrzekł Sowizdrzał — na cóż tyle fatygi! Wystarczy, byś raz podwędził klucze, zrobię takie same, a oryginały niechże sobie na opackim dyndają kałdunie. — Zrób je, zrób, mój synu! — uradował się Pompiliusz. Sowizdrzał podrobił klucze; o ósmej godzinie, wnosząc, że poczciwy opat zasnął, zjawili się, by dokonać wyboru flaszek i mięsiw. Sowizdrzał niósł butelki, a Pompiliusz mięso, dygotał bowiem wciąż jak osika, szynki zaś i pieczeń nie tłuką się, upuszczone na ziemię. Wracali kilkakroć po drób surowy — o tę kradzież oskarżono później koty z sąsiedztwa i skazano na śmierć. Za czyim poszli na Ketel-Straat, która jest ulicą rozpuśniczek. Tutaj, nie skąpiąc bogdankom swoim wołowiny wędzonej, szynki, serwelatek i drobiu, poili je winem orleańskim, winem romańskim i Ingelsche bierem, zwanym na drugim brzegu morza: ale. Wlewali hojnie rzeczone trunki prosto w różowe gardziołka pięknotek. A one wypłacały się karesami. Ale z rana, po obiedzie, opat wezwał ich obu. Groźną miał minę, wysysał, mocno zirytowany, szpik z kości, na których ugotowano zupę. Pompiliuszowi drżał tyłek, a bandzioch podrygiwał ze strachu. Sowizdrzał stał spokojnie, a trzymając rękę w kieszeni głaskał z lubością klucz od piwnicy. Opat rzekł do niego: — Ktoś mi wypija wino i kradnie drób. Czy to nie ty, mój synu? — Nie — odparł Sowizdrzał. — A czy dzwonnik — powiedział opat wskazując Pompiliusza — nie maczał aby rąk w tej zbrodni? Boć siny jest, jakby konał. Z pewnością otruł się skradzionym winem. — E — rzekł Sowizdrzał — Wasza Przewielebnośc niesłusznie oskarża dzwonnika. Blady on nie z nadmiaru, lecz od braku wina, skutkiem czego zamki tak mu zesłabły, że jego dusza, jeśli jej nie powstrzymamy, strumieniem pocieknie w pludry. — Wielu jest biedaków na tym padole — oznajmił opat i pociągnął z kielicha potężny łyk wina. — Ale powiedzże, mój synu, ty, który masz oko rysie, czyś nie przyuważył złodzieja? — Jeszcze nie, ale będę baczył pilnie, proszę Jego Przewielebności — zapewnił Sowizdrzał. — Niech Bóg wam da zdrowie, moje dziatki — rzekł opat — i nie przejadajcie się aby. Albowiem od niewstrzemięźliwości wiele zła pochodzi w tej łez dolinie. Odejdźcie w pokoju. I pobłogosławił ich. I wyssał szpik z jeszcze jednej kości, na której ugotowano zupę, i pociągnął jeszcze jeden potężny łyk wina. Sowizdrzał i Pompiliusz wyszli. — Ten brudny sknera — rzekł Sowizdrzał — nie da ci nigdy ani kropelki wina. Dobry więc i święty uczynek spełnimy, okradłszy go znowu. Ale czemu tak się trzęsiesz? — Bom portki na durch przemoczył — wyjaśnił Pompiliusz. — Woda prędko wysycha, mój synu — pocieszył go Sowizdrzał. — Ciesz się, zadzwonią dziś wieczór butelki na Ketel-Straat. Spoimy trzech stróżów nocnych, którzy chrapiąc pilnować będą miasta. Tak się też i stało. Zbliżał się dzień świętego Marcina i kościół już na tę uroczystość przybrano. Sowizdrzał i Pompiliusz poszli tam nocą, zaryglowali wszystkie drzwi, zapalili wszystkie świece i jęli wygrywać co sił na wioli i kobzie. A świece gorzały niby słońca. Ale to jeszcze nie wszystko. Uczyniwszy, co zamierzyli, pobiegli do opata, który mimo późnej godziny nie spał — zajadał drozda, pił wino reńskie i wybałuszał gały widząc tyle światła w kościelnych witrażach. — Czy Jego Przewielebność nie chciałby się dowiedzieć, kto mu podkrada mięso i podpija wino? — spytał Sowizdrzał. — I ta iluminacja! — wrzasnął opat wskazując witraże. — Czyżbyś, o Panie Boże, dopuścił, by święty Marcin wypalał nocą świece ubogich mnichów, nie płacąc im ani grosza? — Robi on jeszcze inne psoty, proszę Waszej Przewielebności — rzekł Sowizdrzał. — Ale niech Wasza Przewielebność pójdzie z nami. Opat chwycił pastorał i podążył za nimi; weszli do kościoła. Oto co ujrzał: pośrodku głównej nawy stał święty Marcin w otoczeniu innych świętych, co powyłazili ze swoich nyż. Przewyższał ich o głowę i jakby dyrygował nimi, na wskazującym zaś palcu ręki wyciągniętej do błogosławieństwa miał zatkniętą pieczoną indyczkę. Towarzysze jego dzierżyli albo podnosili do ust kurczęta i gęsie udka, kiełbasy, plastry szynki, dzwona ryby gotowanej czy wędzonej, a jeden z nich trzymał szczupaka ważącego dobrych czternaście funtów. I każdy miał u stóp flaszę wina. Na ten widok opat uniósł się taką złością, gęba tak mu poczerwieniała i nabrzmiała, iż Pompiliusz i Sowizdrzał czekali tylko, kiedy trafi go szlag; a opat, nie zważając na nich, pomknął ku świętemu Marcinowi: wygrażał mu i jakby go obwiniał, że innych nakłonił do zbrodni, a zerwawszy indyczkę z paka tak wygrzmocił świętego, iż utrącił mu rękę, nos, infułę i pastorał. Innym także nie szczędził razów: tak dzielnie się sprawiał, że ręce, infuły, pastorały, kosy i siekiery, ruszty, piły — wszelkie emblemata godności i męczeństwa sypały się na ziemię. Za czym, potrząsając kałdunem, osobiście pogasił świece — z wściekłością to czynił, lecz i nad wyraz dostojnie. Pozbierał wszystko, co zdołał — szynki, drób, kiełbasy — i uginając się pod ich ciężarem, wrócił do sypialni tak zatroskany i podenerwowany, że wytrąbił duszkiem trzy butle wina. Sowizdrzał, upewniwszy się, iż opat zasnął, zaniósł na Ketel-Straat wszystko, co opat — w mniemaniu swoim — uratował, i co zostało w kościele. Oczywista zjedli wprzódy wieczerzę, wybrawszy najprzedniejsze kęsy. A resztki zostawili pod stopami świętych. Nazajutrz, kiedy Pompiliusz wydzwaniał godzinki, Sowizdrzał wszedł do sypialni opata prosząc, żeby Jego Przewielebność raczył znów zajrzeć do kościoła. Tu, wskazując pokiereszowanych świętych i szczątki drobiu, rzekł: — Jego Przewielebność daremnie się trudził, zjedli to, na co mieli apetyt. — Tak — odpowiedział opat — zakradli się do mojej sypialni jak złodzieje i zwędzili wszystko, com uratował. O panowie święci, nie puszczę wam tego płazem! Poskarżę się papieżowi! — Słusznie — rzekł Sowizdrzał — ale pojutrze procesja, robotnicy zjawią się zaraz w kościele i zobaczą tych biednych pokaleczonych świętych. Oskarżą Waszą Przewielebność o obrazoburstwo. Nie boi się ksiądz tego? — Ach! Święty Marcinie! — zawołał opat. — Przebacz mi, bom nie wiedział, co czynię! Strachliwy dzwonnik huśtał się tymczasem na sznurach, a opat zwrócił się do Sowizdrzała: — Nie da się do niedzieli naprawić świętego Marcina, Cóż ja pocznę i co lud powie? — Wasza Przewielebność — odrzekł Sowizdrzał — trzeba się uciec do niewinnego fortelu. Przylepimy brodę do gęby Pompiliusza, bo ten człek, melancholiczny cięgiem, budzi szacunek; ustroimy go w infułę, albę, płaszcz obszerny przetykany złotem, jaki zawsze nosi święty Marcin; każemy mu stać nieruchomo na cokole, a lud weźmie go za drewnianą figurę świętego Marcina. Opat podszedł do Pompiliusza, wciąż huśtającego się na sznurach. — Przestań dzwonić — rzekł — i słuchaj! Chcesz zarobić piętnaście dukatów? W niedzielę, podczas procesji, będziesz świętym Marcinem. Sowizdrzał przystroi cię, jak należy, będziesz niesiony przez czterech ludzi, ale jeśli się ruszysz albo piśniesz choć jedno słowo, każę cię ugotować żywcem, w oleju, w ogromnym kotle, który kat obmurował niedawno na placu pod sukiennicami. — Dziękuję najpokorniej Waszej Przewielebności — odparł Pompiliusz — ale Wasza Przewielebność zna moją wadę: z trudnością ogromną mocz powstrzymuję. — Masz słuchać, i basta! — odrzekł opat. — To i będę — zapewnił żałośliwie Pompiliusz. VII Następnego dnia przy słońcu pogodnym procesja wyszła z kościoła. Sowizdrzał naprawił, jak umiał najlepiej, dwunastu świętych, którzy kołysali się na swoich cokołach między chorągwiami cechów; za nimi niesiono figurę Najświętszej Panny; dalej kroczyły dzieci Marii: dziewczątka w bieli, wyśpiewujące kantyczki; za nimi postępowali łucznicy i kusznicy; wreszcie, najbliżej baldachimu, Pompiliusz, kiwający się zamaszyściej niż inni święci, giął się pod ciężkimi szatami świętego Marcina. Sowizdrzał, zaopatrzywszy się w proszek wywołujący swędzenie, sam odział Pompiliusza w biskupie szaty, nałożył mu rękawiczki, wetknął pastorał i pokazał, jakim gestem na rzymską modłę lud błogosławić trzeba. Pomógł też ubierać się księżom. Jednemu narzucił stułę, drugiemu podał futrzany stroik świadczący o godności kanonika, diakonom naciągał alby. Uwijając się po kościele, temu poprawiał kaftan, a tamtemu pludry. Podziwiał i wychwalał pięknie wyczyszczony sprzęt kuszników i groźne łuki bractwa łuczniczego. Każdemu nasypywał — to za krezkę, to za kołnierz, to za rękaw — szczyptę proszku wywołującego swędzenie. Ale księdzu dziekanowi i czterem mieszczanom, którzy dźwigać mieli świętego Marcina, dostało się najwięcej. Dzieciom Marii dał spokój, boć to dziewczątka miluchne i wdzięczne. Procesja wyruszyła w pięknym ordynku: sztandary furkotały na wietrze, kołysały się chorągwie. Mężczyźni i kobiety żegnali się, gdy przeciągała. A słonko dogrzewało. Dziekan pierwszy odczuł działanie proszku i podrapał się dyskretnie za uchem. Wszyscy: księża, łucznicy, kusznicy — drapali się już po karku, nogach, plecach, ale nikt nie poważył się dotąd czynić tego jawnie. Czterej mieszczanie dźwigający Pompiliusza drapali się także, lecz najsrożej cierpiał dzwonnik, gdyż najbardziej był wystawiony na palące promienie słoneczne, a drgnąć nie śmiał w obawie, iżby go żywcem nie ugotowano. Marszczył nos w grymasie szkaradnym i chwiał się, tracąc równowagę, ilekroć mieszczanie się drapali. Ale drgnąć nie śmiał i lał ze strachu, a czterej mieszczanie powiadali: — Cóż to, święty Marcinie, deszcz nam zapowiadasz? A księża wyśpiewywali hymn do Najświętszej Panny: Si de coe... coe... coe... lo descenderes O sanc... ta... ta... Ma... ma... ria. Albowiem głos im drżał z powodu swędzenia, które stawało się nieznośne; ale drapali się tylko ukradkiem. Mimo to dziekan i czterej mieszczanie dźwigający świętego Marcina podrapali już sobie ręce i szyje do krwi. Pompiliusz stał spokojnie, chwiejąc się na biednych nogach: świerzbiały go najmocniej. Lecz raptem wszyscy — łucznicy, kusznicy, diakoni, księża, dziekan i mieszczanie dźwigający świętego Marcina — przystanęli, aby się podrapać. Proszek gryzł Pompiliusza w podeszwy stóp, lecz nieborak nie śmiał poruszyć się, by nie spaść. A gapie powiadali, że święty Marcin bardzo srogo przewraca oczyma i robi takcie miny, jakby biednemu ludowi groził okrutnie. Dziekan dał znak i procesja ruszyła dalej. Ale niebawem słońce, prażąc prosto w grzbiety i bandziochy procesjonalne, rozogniło najokropniej swędzące miejsca. Wtedy księża, łucznicy, kusznicy, diakoni i dziekan zatrzymali się i, niby stado małp, jęli skrobać się bezwstydnie. Dzieci Marii śpiewały hymn i czyste głosy niby pienia anielskie wzbijały się w niebo. A tymczasem każdy zmykał, gdzie mógł: dziekan drapiąc się czmychnął, by schować Przenajświętszy Sakrament; lud nabożny przeniósł relikwie do kościoła; czterej mieszczanie dźwigający świętego Marcina cisnęli bez ceremonii Pompiliusza na ziemię. Tu, nie mając odwagi przemówić, ruszyć się i podrapać, nieszczęsny dzwonnik przymknął nabożnie oczy. Dwóch chłopaków spróbowało go ponieść, stwierdziwszy jednak, iż jest za ciężki, zostawili biedaka leżącego sztywno niby drąg pod murem. I Pompiliusz płakał rzewnymi łzami. Lud zebrał się wokół niego; kobiety, przyniósłszy płatki z najcieńszego bielutkiego płótna, ocierały mu lica, by zachować te łzy jako relikwię, i mówiły: — Jakże ci musi być gorąco, dostojny święty Marcinie! Dzwonnik popatrywał na nie z boleścią i mimo woli szkaradnie nos marszczył. Ale że łzy ciekły mu z oczu strumieniem, kobiety mówiły: — Czy to, dostojny święty Marcinie, opłakujesz grzechy miasta Ypres? Twój nos szlachetny drgnął, nieprawdaż? A przecież usłuchaliśmy rady Ludwika Vives i biedni z Ypres będą mieli pracę i jadło. Och! Jakież te łzy ogromne! To perły. W nich nasze zbawienie. Mężczyźni mówili: — Trzeba, dostojny święty Marcinie, zburzyć KetelStraat? Ale wprzódy wskaż, jak ustrzec biedne dziewczątka, by nie wychodziły wieczorem z domu i nie narażały się na rozmaite przygody. Raptem lud zakrzyknął: — Idzie kościelny! Zjawił się Sowizdrzał, chwycił Pompiliusza wpół, władował go sobie na plecy i zabrał. Podążyła za nimi nabożników i nabożniczek zgraja. — Litości! — szeptał mu nieszczęsny dzwonnik — zdechnę od tego swędzenia, zdechnę, mój synu! — Trzymaj się sztywno jak drąg — mruknął Sowizdrzał. — Zapomniałeś, że jesteś drewnianym świętym. Puścił się pędem i złożył Pompiliusza u stóp opata, który skrobał się paznokciami do krwi. — Drapałeś się jak i my, dzwonniku? — zagadnął opat. — Nie, Wasza Przewielebność — odrzekł Pompiliusz. — Pisnąłeś? Uczyniłeś ruch jakiś? — Nie, Wasza Przewielebność — odrzekł Pompiliusz. — W takim razie — oznajmił opat — dostaniesz owych piętnaście dukatów. A teraz idź się podrapać. VIII Sowizdrzał nie trzymał języka za zębami, tedy lud nazajutrz się zwiedział, że skutkiem złośliwej psoty modlił się nie do świętego, lecz do beksy, a na domiar szczyla. I wielu przyjęło herezję. I zabierając manatki pobiegło zaciągnąć się pod książęce sztandary. Sowizdrzał powędrował w stronę Leodium. Będąc sam w lesie, przycupnął i jął dumać. Spoglądał w pogodne niebo i mówił: — Wojna, wciąż wojna, bo Hiszpan, wróg nasz, morduje lud biedny, rabuje nasze dobro, gwałci dziewczęta i niewiasty. A tymczasem miłych pieniążków coraz mniej, przelewamy krew bez niczyjej korzyści, chyba tylko ciągnie z tego profit onże wieprz królewski, który chciałby ozdobić swoją koronę jednym kwiatem władzy więcej. Myśli, że to kwiat sławy, a to kwiat krwi, kwiat pożogi. Ach, gdybym zdołał cię ukwiecić tak, jak pragnę, tylko muchy raczyłyby ci dotrzymywać kompanii. Gdy tak medytował, przemknęło przed nim stado jeleni. Były tam rogacze stare i rosłe, kropiate jeszcze i noszące z dumą wieńce o dziewięciu rozgałęzieniach. Były miluchne szpicaki, ich giermkowie, drepczące obok i jak gdyby gotowe w każdej potrzebie nieść im pomoc ostrymi rożkami. Sowizdrzał nie wiedział, dokąd biegną, wniósł jednak, iż na leże zimowe. — Ach! — rzekł — rogacze sędziwe i miluchne szpicaki, zapuszczacie się, wesołe i dumne, w najgłębszą knieję, na leże. Skubiecie po drodze młode pędy, wdychacie aromaty leśne radując się, póki nie nadejdzie kat wasz: myśliwy. Tak i z nami, sędziwe jelenie i młode szpicaki! I prochy Claesa ożyły na Sowizdrzałowej piersi. IX We wrześniu, kiedy komary żądlić przestają, Milczaty przeprawił się przez Ren pod Saint-Vyt, wiodąc za sobą czternaście tysięcy Flamandów, Walonów i Niemców, pół tuzina dział lekkich i cztery ciężkie, które przemawiały w jego imieniu. Pod żółto-czerwonymi znaki, dzierżąc sękaty kij burgundzki, kij, co długo gnębił nasz kraj, a zapoczątkował był jarzmo, pod którym trzymał go Alba, maszerował ów książę krwawy wiodąc armię złożoną z dwudziestu sześciu tysięcy pięciuset żołnierza, prowadząc siedemnaście dział lekkich i ciężkich dziewięć. Ale Milczatemu w tej wojnie tryumfów żadnych nie pisano, gdyż Alba wciąż unikał spotkania. A brat jego Ludwik, Bayard flamandzki, zająwszy miast wiele i ściągnąwszy okup z wielu statków na Renie, utracił pod Jemmingen, we Fryzji, walcząc z synem księcia, armat szesnaście, tysiąc pięćset koni i dwadzieścia sztandarów, a stało się to z winy tchórzów nędznych, najemników, co miast walczyć, o żołd wołali. I na próżno pośród ruin, łez i krwi Sowizdrzał szukał wybawienia ziemi ojców swoich. A kaci w całym kraju wieszali, ćwiartowali i palili biedne niewinne ofiary. I król brał schedę. X Wędrując krajem walońskim Sowizdrzał przekonał się, iż książę nie może liczyć na żadne posiłki — i tak dotarł pod miasteczko Bouillon. Ujrzał, jak na drodze jęli zwolna wyłaniać się garbaci wszelkiego wieku oraz kondycji — mężczyźni i kobiety. Każde z nich dzierżyło potężny różaniec, nabożnie przesuwając ziarnka. A modlitwy ich były niby rechotanie żab w stawie z wieczora, po dniu skwarnym. Garbate matki niosły garbate niemowlęta, a chmary maleńkich garbusków i garbusek czepiały się matczynych spódnic. Czerniło się od garbusów na wzgórzach i roiło się od garbusów na łąkach. I wszędy na tle pogodnego nieba majaczyły ich sylwetki charławe. Sowizdrzał zaczepił któregoś, pytając: — Gdzie idą ci biedacy? Te kobiety i dzieci? Człek ów na to: — Idziemy do grobu świętego Remakla prosić, by obdarzył nas tym, czego serce pragnie, zdejmując nam z pleców ten tobół poniżenia. Sowizdrzał odrzekł: — A czy święty Remakl mógłby obdarzyć mnie tym, czego pragnie moje serce, uwalniając barki gmin biednych od krwawego księcia, który tłoczy je niby garb ołowiany? — Święty nie ma obowiązku zdejmować garbów pokuty — obruszył się pielgrzym. — A zdjął już jakieś inne? — A jakże! tylko garb musi być młody. Sprawia wtedy cud uzdrowienia, a my ucztujemy i lusztykujemy po całym mieście. I każdy pątnik daje srebrną monetę, a nieraz i złotego florena błogosławionemu uzdrowieńcowi, który z racji cudu staje się świętym i może skutecznie modlić się za innych. Sowizdrzał na to: — Czemuż to pan tak bogaty jak święty Remakl postępuje niczym obmierzły aptekarz, każąc sobie płacić za pomyślną kurację? — Wędrowcze bezbożny, święty zsyła karę na bluźnierców! — wrzasnął pielgrzym potrząsając wściekle garbem. — Jezu! — stęknął Sowizdrzał. I runął, skulony, pod drzewo. Pielgrzym przypatrując mu się oznajmił: — Jak święty Remakl kogoś trzaśnie, to już na amen. Sowizdrzał giął grzbiet i drapiąc się weń, stękał: — Święty przesławny, zlituj się nade mną! Ot i kara. Czuję między łopatkami ból piekący. O Jezu! Aj! Przepraszam, święty Remaklu! Odejdź, pielgrzymie, zostaw mnie tutaj samego, bym jako parycyda płakał i pokutował. Ale pielgrzym podrałował w te pędy do Bouillon na rynek, gdzie zgromadzili się garbaci. I drżąc ze strachu jął gadać, a głos wiązł mu w gardle: — Spotkałem pielgrzyma smukłego jak topola... pielgrzym bluźnierca... garb na grzbiecie, garb zaogniony! Usłyszawszy to pielgrzymi wrzasnęli z radości: — Skoro, święty Remaklu, rozdajesz garby, możesz je zdejmować! Święty Remaklu, pozdejmuj garby nasze! Tymczasem Sowizdrzał wstał spod drzewa i poszedł dalej. Mijając wyludnione przedmieście, postrzegł nad niskimi drzwiami tawerny dwa pęcherze dyndające na kiju — pęcherze wieprzowe, wywieszone na znak, iż odbywa się, jak mówią w Brabancie, kiermasz kiszek: panch kermis. Sowizdrzał wziął jeden pęcherz, podniósł z ziemi ość grzbietową ryby schol, po naszemu flądry, upuścił sobie krwi w ów pęcherz, nadął go, zawiązał i umocował na plecach razem z ością ryby schol — ość była na wierzchu. Tak ustrojony, skulony, trzęsąc głową i posuwając się krokiem chwiejnym — niby sędziwy garbus, zjawił się na rynku. Pielgrzym, świadek Sowizdrzałowej klęski, zoczywszy go wrzasnął: — Bluźnierca idzie! I wskazał go palcem. I wszyscy się zbiegli, aby obejrzeć cierpiętnika. Sowizdrzał trząsł głową żałośnie. — Ach! — powiadał. — Nie zasługuję ani na łaskę, ani na zmiłowanie; ubijcie mnie jako wściekłego psa! A garbaci zacierając ręce powiadali: — O jednego więcej w naszym bractwie. Sowizdrzał, mamrocząc pod nosem: „Już wy mi zapłacicie, dranie!", udawał, że znosi wszystko w pokorze, i mówił: — Nie wezmę nic do ust, bo i garb mógłby mi stwardnieć od tego, dopóki święty Remakl nie raczy mnie uzdrowić, tak jak pokarał. Na wieść o cudzie ksiądz dziekan wyszedł z kościoła. Było to chłopisko rosłe, brzuchate, majestatyczne. Prąc nochalem naprzód, ciął niby okręt fale garbusów. Wskazano mu Sowizdrzała; rzekł: — Ciebie to, mój człeczyno, dotknął gniew świętego Remakla? — Tak, wielebny księże dziekanie. I to ja we własnej osobie, pokorny jego czciciel, będę błagał, aby zdjął mi ten garb nowy. Dziekan wietrząc w tych słowach jakiś podstęp: — Chodź no, pomacam ten garb. — Macajcie, księże dziekanie, macajcie, jeśli wola — zgodził się Sowizdrzał. Dziekan, uczyniwszy to, rzekł: — Świeży jeszcze i wilgotny. Myślę jednak, że święty Remakl raczy okazać miłosierdzie. Pójdź za mną. Sowizdrzał podążył za dziekanem i wszedł do kościoła. Garbaci, ruszywszy w ślad za nimi, jazgotali: — Widzicie go, diabelskie nasienie! Widzicie go, bluźnierca! Ile waży twój garb nowiutki? A może zrobisz sobie z niego trzos na miedziaki? Dworowałeś z nas przez cale życie, boś był prosty; a teraz nasza kolej! Chwała świętemu Remaklowi! Sowizdrzał ani pisnął; zwiesił głowę i wkroczył za dziekanem do kapliczki, gdzie na marmurowym sarkofagu leżała ogromna płyta, również marmurowa. Między grobowcem a ścianą kaplicy było przejście szerokie mniej więcej na dwie stopy. Tłum garbatych pątników sunąc gęsiego przeciskał się między ścianą a płytą i w milczeniu ocierał się o nią garbami. Ale ci, którzy szorowali garbami o kamień, nie chcieli ustępować tym, co jeszcze radości onej nie dostąpili — jakoż wywiązywały się potyczki, ale zmagano się cichcem, bo nikt w miejscu świętym nie śmiał wrzeszczeć. I tylko sypały się razy podstępne, razy garbusów. Dziekan rozkazał Sowizdrzałowi wgramolić się na płytę, by wszyscy snadniej obejrzeć go mogli. Sowizdrzał oznajmił: — Sam nie poradzę. Dziekan podsadził go, a ulokowawszy się przy nim, kazał mu klęknąć. Sowizdrzał usłuchał i pozostał w tej pozycji, spuściwszy głowę. Dziekan wtedy skupił się na moment, po czym zagrzmiał: — Dziatki miłe, bracia i siostry w Chrystusie! Widzicie tutaj, u moich stóp, najohydniejszego bezbożnika, łotra i bluźniercę, którego dotknął straszny gniew świętego Remakla! A Sowizdrzał, waląc się w pierś, mówił: — Confiteor! — Niedawno — huczał dziekan — był prosty niczym drzewce halabardy i pysznił się tym. Patrzcie teraz na niego: garbaty, przygięty ciosem niebiańskiego przekleństwa! — Confiteor! Uwolnij mnie od garbu! — pojękiwał Sowizdrzał. — O tak — wołał dziekan — o tak, wielki, dostojny święty Remaklu, któryś od czasu chwalebnej śmierci swojej zdziałał cudów trzydzieści dziewięć, zdejmij z tych ramion ciężar, co je przygniata. Obyśmy mogli z tej racji śpiewać twoją chwałę na wieki wieków, in saecula saeculorum! I pokój na ziemi garbusom dobrej woli! A garbaci powtórzyli chórem: — Tak, tak, pokój na ziemi garbusom dobrej woli! Garby znikną, znikną ułomni, skończy się poniżenie! Zdejmuj nasze garby, dostojny święty Remaklu! Dziekan rozkazał Sowizdrzałowi zleźć z grobu i potrzeć garb o krawędź płyty. Sowizdrzał uczynił to, zawodząc bez przerwy: — Mea culpa, confiteor, uwolnij mnie od garbu! — I czochrał się o płytę nadzwyczaj gorliwie, w przytomności dziekana i garbusów. Oni zaś jęli podnosić gwar: — Patrzcie, patrzcie, garb mięknie! Patrzcie, patrzcie, ugina się! Zaraz się rozpuści, tam, po prawej stronie! — Nie, wpakuje się w pierś, garby się nie rozpuszczają, ale włażą w trzewia i nimi wyłażą. — Nie, opuszczają się w żołądek i służą człowiekowi za pokarm przez trzy miesiące. To prezent od świętego Remakla dla garbusa uleczonego. — A gdzie się spuszczają garby zastarzałe? Nagle garbaci wrzasnęli wielkim głosem, bo Sowizdrzał rozgniótł garb oparłszy się ciężko o marmurową krawędź sarkofagu. Krew się wylała i ciekła grubymi kroplami po kaftanie na posadzkę. I zawołał prostując się i wyciągając ramiona: — Uzdrowion jestem! A wszyscy garbaci zakrzyknęli: — Błogosławi go święty Remakl! Okazał mu łaskę, a nam jej poskąpił! Święty Remaklu, uwolnij nas od garbów naszych! — Ofiaruję ci za to ciołka! — A ja siedem baranów! — A ja to, co przez rok upoluję! — A ja pół tuzina szynek! — A ja podaruję kościołowi chałupę! — Uwolnij nas od garbów naszych, dostojny święty Remaklu! I spoglądali na Sowizdrzała zawistnie i z respektem. Któryś chciał wsadzić mu rękę pod kaftan i pomacać, ale dziekan nie dopuścił. — Jest tam rana — rzekł — której zaszkodziłaby i odrobina światła. — Będę się za was modlił — zapewnił Sowizdrzał. — Tak, pątniku — terkotali garbaci na wyprzódki — tak, panie uzdrowiony, szydziliśmy z ciebie, przebacz nam, nie wiedzieliśmy, co czynimy. Chrystus Pan przebaczył na krzyżu, to i ty nam odpuść! — Przebaczam — oznajmił łaskawie Sowizdrzał. — No to — powiadali — bierz ten grosz srebrny, przyjmij florena. — Niech Wasza Miłość raczy wziąć reala. — Niech nie wzgardzi tym kruzadem. — Niechże pozwoli, bym wsunął mu w rączkę te karolusy. — Chowajcie dobrze karolusy — szeptał im Sowizdrzał — niech nie wie lewica, co daje prawica. Mówił tak, dziekan bowiem pożerał oczami grosz garbusów, ale nie widział, co dają: złoto czy srebro. — Chwała ci, chwała, panie uświęcony — mówili garbaci do Sowizdrzała. On zaś przyjmował ofiary tak dumnie, jakby sam działał cuda. Ale skąpcy, nabrawszy wody w gębę, czochrali się garbami o grób. Sowizdrzał wstąpił wieczorem do tawerny, pił tam, jadł i hulał. Kładąc się do łóżka pomyślał, że dziekan zechce odebrać mu, jeśli nie cały łup, to w każdym razie lwią jego część. Przeliczywszy zarobek znalazł więcej złota niźli srebra, samych bowiem karolusów było z górą trzysta. Postrzegł w doniczce mirt uschły, wyciągnął go za chyrę razem z ziemią i pod spód wsypał złoto. Półfloreny, grosze srebrne i miedziaki poukładał co do jednego na stole. Dziekan zjawił się w tawernie i nawiedził Sowizdrzała. Dyl spytał bez ogródki: — Wielebny księże dziekanie, czego sobie życzysz ode mnie? Jam ubogi d nędzny. — Pragnę tylko twojego dobra, mój synu. — O Jezu — westchnął Sowizdrzał. — Czy tego, które ksiądz widzi na stole? — Tak — odparł dziekan. I wyciągnąwszy rękę wyszlamował stół ż pieniędzy, zgarniając je do przyniesionego na ten cel worka. A Sowizdrzałowi, który wielką rozpacz udawał, rzucił florena. I zagadnął, jakim sposobem cud uczynił. Sowizdrzał pokazał mu ość ryby schol i pęcherz. Dziekan wziął je, a Sowizdrzał lamentował dopraszając się o hojniejszy datek: z Bouillon do Damme tlroga daleka, osobliwie dla biedaczyny wędrującego pieszo; na pewno zemrze z głodu. Dziekan wyszedł nic nie odrzekłszy. Wtedy Sowizdrzał zasnął wpatrując się w mirt. Nazajutrz o świcie zabrał łup, opuścił Bouillon, dotarł do obozu Milczatego, wręczył mu pieniądze i opowiedział całą historię, przydając, że tak poczciwymi fortelami kontrybucję ściągać z wroga należy. A książę dał mu dziesięć florenów. Ość ryby schol umieszczono za kryształową szybką, między ramionami krucyfiksu na głównym ołtarzu kościoła w Bouillon. I każdy wie w owym mieście, że krzyż ozdobiono kością z garbu nawróconego bluźniercy.. XI W okolicach Leodium Milczaty, zanim przeprawił się przez Mozelę, zwodził czujność księcia najróżniejszymi marszami i kontrmarszami. Sowizdrzał nie zaniedbywał obowiązków żołnierskich: strzelał sprawnie z kuszy opatrzonej kółkiem, na wszystko pilnie baczył i wciąż natężał ucha. Przybyło natenczas do obozu sporo szlachty, Flamandów i Brabantczyków, z którą pokumali się panowie, regimentarze i kapitanowie ze świty Milczatego. Niebawem powstały w obozie dwa stronnictwa kłócące się bez przerwy. Jedni mówili: „Książę to zdrajca"; drudzy odpowiadali, że oskarżyciele łżą jak psy i że będą musieli odszczekać. Wzajemna nieufność rozprzestrzeniała się niby tłusta plama. Dochodziło do utarczek, w których po sześciu, ośmiu albo i dwudziestu ludzi potykało się używając wszelkiej broni, jaką stosujemy przy walce w pojedynkę — a nawet i arkebuz. Jednego dnia książę wyszedł, zwabiony hałasem, i kroczył między dwiema partiami. Kula utrąciła mu rapier, który miał u boku. Kazał zaprzestać walki i obszedł cały obóz, aby nie mówiono: „Umarł Milczaty, wojna zmarła." Nazajutrz, około północy, Sowizdrzał w pogodę mglistą wychodząc z domu, gdzie śpiewał był walońskiej dziewczynie piosenki o flamandzkiej miłości, usłyszał u drzwi sąsiedniej chałupy trzykrotne krakanie. Z dala odpowiedziały inne kruki, trzykroć po trzy razy. Chłop jakiś ukazał się na progu. Sowizdrzał usłyszał czyjeś kroki na drodze. Dwóch ludzi rozmawiających po hiszpańsku podeszło do chłopa, który zagadnął w tymże języku: — No i czegoście dokonali? — Zacnego dzieła, nałgawszy w interesie królewskim. Dzięki nam oficerowie i żołnierze mówią: „Książę opiera się królowi, powodując się szkaradną ambicją; czeka, żeby król się przestraszył i obdarował go w zamian za pokój miastami i ziemią; za pięćset tysięcy florenów wystrychnie na dudka dzielną szlachtę bijącą się za ojczyznę. Alba obiecał mu pod przysięgą, że zwróci majątek jemu i całej jego starszyźnie, jeśli okażą królowi posłuszeństwo. Orański ma osobiście paktować z królem." Wierni Milczatemu odpowiedzieli nam tak: „Oferty księcia to zdradziecka pułapka; nie wpadnie w nią pamiętając o losie panów d'Egmonta i de Hoorna. Wiedzą o tym wybornie. Kardynał de Granvelle był akurat w Rzymie, kiedy pojmano obu hrabiów, i oświadczył tak: Złapali dwie płotki, ale zostawili szczupaka, czyli mają figę, bo Milczaty na swobodzie." — Wielkaż w obozie niezgoda? — spytał kmieć. — O tak, i co dzień wzrasta. — Gdzie listy? Weszli do chałupy, zapalono latarnię. Zaglądając przez okno Sowizdrzał ujrzał, jak rozpieczętowali dwa pisma, radowali się czytając je, pili miód; a na odchodnym rzekli do chłopa po hiszpańsku: — Niezgoda w obozie, Orański wzięty. Dobra to będzie limoniada. „Ci dwaj — pomyślał Sowizdrzał — żyć nie powinni." Na dworze była gęsta mgła. Sowizdrzał widział, jak chłop wyszedł i dał im latarnię. Wzięli ją. Światło latarni przesłaniał co i raz czarny cień; Sowizdrzał wniósł, że idą gęsiego. Nabił arkebuzę i wypalił prosto w czarny kształt. Latarnia opuściła się i podniosła parokroć, domyślił się więc, że jeden upadł, a drugi przyświeca sobie, badając ranę kamrata. Tedy znów nabił arkebuzę, za czym samotna latarnia jęła, kołysząc się, oddalać się szybko w stronę obozu. Wypalił. Latarnia zachybotała upadła na ziemię, zgasła i zaległy ciemności. Popędziwszy do obozu, spotkał prewota z hurmą żołnierzów, obudzonych wystrzałem; przystąpiwszy do nich, rzekł: — Jam jest myśliwy, drałujcie po zwierzynę. — Wesoły Flamandzie — ozwał się prewot — nie tylko językiem przemawiasz. — Słowa z gęby to wiatr — odrzekł Sowizdrzał — słowa z ołowiu pozostają w ciele zdrajców. Ale chodźcie za mną. Zaprowadził ich — a anieli latarnie — na miejsce, gdzie padło dwóch tamtych. I ujrzeli ich leżących na ziemi: jeden już nie żył, drugi rzężąc trzymał rękę na piersi i w agonii miął list. Poznali po stroju oficerów z korpusu szlacheckiego. Wzięli ciała i ponieśli je do księcia, dzierżąc latarnie. Książę akurat odbywał naradę z Fryderykiem von Hollenhausenem, z margrafem heskim oraz innymi wielmożami. Szli za nimi rajtarzy, szli lancknechci w czerwonych i żółtych kaftanach — i stanąwszy przed namiotem Orańskiego podnieśli wrzawę, aby przyjąć ich raczył. Wyszedł. Nie dopuściwszy, by prewot, który kaszląc gotował się do mowy oskarżycielskiej, ozwał się pierwszy, Sowizdrzał rzekł: — Wasza Książęca Mość, zamiast dwóch kruków ubiłem dwu zdrajców, szlachciców ze świty twojej. I opowiedział, co widział, usłyszał i zrobił. Milczaty nie odrzekł ani słowa. Oba trupy obszukano w przytomności Wilhelma Orańskiego — Milczatego, Friedriecha von Hollenhausen, margrafa heskiego, Diedericha de Schoonenbergh, hrabiego Alberta de Nassau, hrabiego de Hoogstraeten, Antoniego de Lalaing — gubernatora Malines, Sowizdrzała, żołnierzów i Jagnuszka Poczciwca, któremu brzucho podrygiwało z denerwacji. Znaleziono przy szlachcicach listy z pieczęciami Granvelle'a i Noircarmesa; mieli siać w otoczeniu księcia niezgodę, aby go osłabić, zmusić do kapitulacji i wydać w ręce Alby, który ściąłby Milczatego — stosownie do zasług. „Trzeba — pasano w listach — działać chytrze, tak owijając słowa w bawełnę, aby przekonać wojsko, że Milczaty zawarł już był, jedynie ku własnej korzyści, osobną ugodę z książęciem Albą. Rozjątrzeni oficerowie i żołnierze uwiężą wtedy Orańskiego. W nagrodę wysyła się każdemu bon na pięćset dukatów, płatny u Függerów w Antwerpii; kiedy zaś nadejdzie z Hiszpanii do Zelandii czterysta tysięcy oczekiwanych dukatów, otrzymają zaraz po tysiąc." Wykryto spisek. Książę, nic nie mówiąc, zwrócił się ku szlachcie, magnatom i żołnierzom, między którymi było wielu takich, co już go podejrzewali; wskazał, nic nie mówiąc, dwa ciała, a w geście tym pragnął zawrzeć wyrzut, iż mu nie ufano. Wszyscy podnieśli gwar wielki, wołając: — Niech żyje Orański! Orański wierny ojczyźnie! Chcieli, wzgardą przejęci, rzucić trupy psom; ale Milczaty: — Nie te ciała psom rzucać należy, ale mdły umysł, który zwątpić wam kazał o czystości pobudek. A szlachta i żołnierze zakrzyknęli: — Wiwat nasz książę! Wiwat Orański, przyjaciel ojczyzny! I głos ich zahuczał niby grom, co grozi bezprawiu. A książę wskazując ciała: — Pogrzebać ich po chrześcijańsku. — A cóż będzie ze mną? — spytał Sowizdrzał. — Cóż uczynicie z wiernym człekiem? Jeślim coś zmalował, dajcie mi plagi; jeślim postąpił zacnie, dajcie nagrodę. Milczaty rzekł: — Ten arkebuźnik otrzyma w mojej przytomności pięćdziesiąt plag rózgą zieloną, albowiem bez rozkazu, uchybiając dyscyplinie, zabił dwóch szlachciców. Ale też otrzyma i trzydzieści florenów, bo ma oczy i uszy nie od parady. — Wasza Książęca Mość — odparł Sowizdrzał — zniósłbym plagi cierpliwiej, gdyby wypłacono mi wprzódy trzydzieści florenów. — Tak, tak — lamentował Jagnuszek — dajcie mu trzydzieści florenów zadatku, to i resztę jakoś zniesie. — A ponadto — rzekł Sowizdrzał — czystą mam duszę, po cóż więc myć ją i prać dębiną czy brzeziną? — Tak, tak — lamentował Jagnuszek — Sowizdrzała nie trzeba ani myć, ani prać. Czystą ma duszę. Nie pierzcie go, waszmościowie, nie pierzcie! Sowizdrzałowi wyliczono trzydzieści florenów — i na rozkaz prewota zajął się nim stock-meester, czyli egzekutor. — Spójrzcie, mości panowie — biadał Jagnuszek — jaki on smutny! Nie lubi rózeg mój przyjaciel Sowizdrzał, o nie! — Lubię — ozwał się Sowizdrzał — patrzeć, jak bujny jesion rośnie w słońcu, okryty przyrodzoną zielonością; ale nienawidzę śmiertelnie tych szkaradnych witek, krwawiących jeszcze sokiem, odartych z gałązeczek i liści; srogo wyglądają i nieprzyjemnie zetknąć się z nimi. — Gotów jesteś? — zapytał prewot. — Gotów — powtórzył Sowizdrzał — ale na co właściwie? Na chłostę? Nie, panie stock- meester, nie jestem i wcale nie chcę być gotów. Ryżą masz brodę, a minę srogą; ale tegom pewien, serce masz poczciwe i nie w smak ci katować takiego biedaka jak ja. Bo muszę ci powiedzieć, że nie lubię ani tego robić, ani patrzyć na to; albowiem grzbiet chrześcijański jest nietykalną świątynią i, tak samo jak i pierś, kryje w sobie płuca, którymi wdychamy powietrze, dar od Boga dobrego. Jakież piekące wyrzuty będą cię żarły, jeśli chłostą nazbyt grubiańską odbijesz mi płuca? — Prędzej! — powiedział stock-meester. — Wasza Książęca Mość — rzekł Sowizdrzał zwracając się do Milczatego — niech mi wierzy, że spieszyć się tu nie trzeba, najsampierw ten pręt musi wyschnąć, nie ma nic gorszego od zielonej witki wrażającej się w żywe ciało: sączy weń śmiertelną truciznę. Czy Wasza Wysokość chciałby widzieć, jak umieram taką szkaradną śmiercią? Wasza Książęca Mość, nadstawiam grzbietu wiernego Waszej Wielmożności; każ bić rózgami, smagać batogiem; ale jeśli Wasza Miłość nie chce mojej śmierci, oszczędź mi witek zielonych. — Ułaskaw go, książę — powiedzieli razem panowie de Hoogstraeten i Diedrich de Schoonenbergh. Inni uśmiechali się miłosiernie. Jagnuszek ozwał się: — Wasza Książęca Mość, Wasza Książęca Mość, łaski! Zielone witki to czysta trucizna! Na to książę: — Przebaczam mu. Sowizdrzał, wywinąwszy kilka kozłów w powietrzu, szturchnął Jagnuszkowy bandzioch i zmuszając grubasa, by zatańczył, rzekł: — Chwal ze mną Jego Wysokość, bo mnie uwolnił od witek zielonych. I Sowizdrzał postawił Jagnuszkowi wieczerzę z ochlajem. XII Alba o bitwie ani myślał i tylko nękał wciąż Milczatego, włócząc się po równinach między Juliers a Mozelą, i wciąż kazał sondować rzekę — w Hondt, Mechelen, Elsen, Meersen — ale wszędzie natrafiał w niej na paści, które raniły nogi ludziom i koniom, próbującym przeprawić się przez bród. W Stookem nie było potrzasków żadnych. Milczały nakazał przeprawę. Przepłynąwszy Mozelę rajtaria stanęła w szyku bojowym, aby chronić wojska przeprawiające się od strony biskupstwa Leodium; wtedy łucznicy i arkebuźnicy, pomiędzy którymi był Sowizdrzał, ustawili się w dziesięciu rzędach od brzegu do brzegu, przecinając tym sposobem bieg rzeki. Wody było po pas; chwilami fala zdradziecka podrywała Dyla razem z koniem. Patrzył na przeciągającą piechotę; każdy żołnierz miał na kapeluszu woreczek z prochem, arkebuzę zaś trzymał wysoko nad głową; następnie przejeżdżały tabory i artyleria — hakownice, kartauny, śmigownice lekkie i ciężkie, falkonety, taraśnice, haubice, szrubnice, garłacze, moździerze; działa wszelakiego rodzaju i kalibru i lekkie armatki polowe, dwukonne, którymi można było manewrować w galopie — dokładnie takie same jak „pistolety cesarskie"; dalej, chroniąc tyły, sunęli lancknechci i rajtarzy flamandzcy. Sowizdrzał marzył o jakimś rozgrzewającym napitku. Łucznik nazwiskiem Riesencraft, Niemiec chudy, okrutny i wielgachny, chrapał obok niego na swoim wierzchowcu, a oddychając rozsiewał woń gorzałki. Sowizdrzał szukając łagiewki, przytroczonej do Riesencraftowego siodła, znalazł ją: wisiała na pendencie, przywiązana sznurkiem; przeciął tedy sznurek, wziął flaszę i łyknął, uradowany. Łucznicy, towarzysze jego, upomnieli się: — Dawaj i nam! Co też uczynił. Gdy wszystką gorzałkę wypito, zawiązał sznurek łagiewki i chciał wsunąć ją żołnierzowi na pierś pod kaftan. Gdy podniósł rękę, Riesencraft się zbudził. Wziął flaszkę i chciał podoić, jak zwykle, swoją krówkę. Przekonawszy się, że krówka nie daje mleka, wpadł w złość wielką. — Łajdaku — spytał — coś zrobił z gorzałką? Sowizdrzał na to: — Wypiłem. Pośród przemokłych żołnierzy gorzałka jednego jest gorzałką wszystkich. A na skąpca diabli kraczą. — Jutro na ubitej ziemi poszatkuję cię w kawałki! — pomstował Riesencraft. — Dobrze, poucinamy sobie wzajem ręce, głowy, nogi i w ogóle wszystko — odparł Sowizdrzał. — Ale nie jesteś ty aby zatwardzeńcem, bo coś paskudnie kwaśną masz gębę? — Tak — odpowiedział Riesencraft. — No, to miast się bić, weź lepiej na przeczyszczenie — poradził mu Sowizdrzał. Stanęło, że będą potykać się nazajutrz; każdy wybierze sobie takiego wierzchowca, jakiego zechce, jeden zaś drugiemu będzie szpikował słoninę krótkim i sztywnym rapierem. Sowizdrzał poprosił, aby w miejsce rapiera mógł posługiwać się kijem. Zgodzono się. Tymczasem całe wojsko przeprawiło się przez rzekę i na rozkaz pułkowników i kapitanów uszykowało się w ordynku, przeprawili się więc i nasi łucznicy. Milczaty zakomenderował: — Na Leodium! Sowizdrzał ucieszył się i zawołał wraz z innymi Flamandami: — Niech żyje Orański! Na Leodium! Ale cudzoziemcy, a zwłaszcza Niemcy z południa, oświadczyli, że zanadto przemokli, by maszerować dalej. Na próżno książę tłumaczył, że idą ku pewnemu zwycięstwu i do miasta przyjaznego; nie chcieli słyszeć o niczym, rozpalili wielkie ogniska, suszyli przy nich siebie i konie, z których pozdejmowali uprząż. Szturm na Leodium odłożono tedy do jutra, w owym zaś dniu Alba, wielce zdumiony tą śmiałą przeprawą, dowiedział się za pośrednictwem szpiegów, iż wojska Milczatego nie są jeszcze gotowe do natarcia. Jakoż rozkazał zagrozić miastu Leodium i wsiom okolicznym, że puści je z dymem, a mieszkańców wyrżnie, jeśli stronnicy księcia dadzą czynem znać o sobie. Gerard de Groesbeke, łapacz biskupi, uzbroił żołdaków przeciw Orańskiemtu, co zjawił się za późno z winy Niemców południowych, którzy zlękli się wody chlupiącej im w portkach. XIII Sowizdrzał i Riesencraft wybrali sobie sekundantów, ci zaś orzekli, iż obaj będą walczyć na stojący, dopóki któryś nie padnie; zwycięzcy wolno dobić przeciwnika albo darować mu życie — takie warunki umyślił był Riesencraft. Jako plac boju wyznaczono niewielkie wrzosowisko. Już od rana Riesencraft paradował w uniformie łucznika. Włożył hełm bez przyłbicy, ale osłaniający gardło, naciągnął drucianą koszulkę bez rękawów. Koszulę płócienną, całą w strzępach, wetknął pod hełm na wypadek, gdyby potrzebował szarpi. Uzbroił się w kuszę z ardeńskiego drzewa, wziął kołczan, zawierający strzał trzydzieści, i długi sztylet — lecz nie wziął ciężkiego miecza, należącego również do ekwipunku łucznika. Na plac boju wjechał konino: rumak miał siodło wojenne, pióropusz na łbie i cały był zakuty w żelazo. Sowizdrzał ustroił się niby zagonowy szlachetka; wystąpił nie na rumaku, lecz na ośle; siodło zrobił sobie z kiecek jakiejś rozpuśniczki; pióropusz koński sporządził z łozowych witek, nad którymi furkotały przepiękne wióry. Osła opancerzył słoniną, powiadając, że żelazo jest za drogie, stal bezcenna, co zaś do miedzi, tyle z niej armat odlano ostatnimi czasy, iż nie uzbroiłbyś nią nawet i królika. Zamiast hełmu włożył piękną główkę sałaty, której ślimaki nie naruszyły jeszcze; w ową sałatę wetknął pióro łabędzie, aby łabędź zaśpiewał, jeśliby Dyl poległ. Kij miał twardy, lekki, choć gruby, porządny kij jodłowy, z miotełką jodłowych gałązek na końcu. Z prawej strony siodła dyndał nóż drewniany, z lewej — broń znakomita: patyk wycięty z dzikiego bzu, przystrojony rzepą. Pancerz Sowizdrzałowy składał się przeważnie z dziur. Gdy w takim rynsztunku wjechał na plac boju, sekundanci Riesencrafta ryknęli śmiechem i tylko Riesencraft pozostał sztywny i nie rozchmurzył kwaśnego pyska. Sekundanci Sowizdrzała zwrócili się tedy do sekundantów Riesencrafta, aby Niemiec zdjął żelazną koszulkę i hełm, albowiem całą zbroją Sowizdrzała są łachmany. Riesencraft zgodził się. Sekundanci Riesencrafta spytali sekundantów Dyla, czemu Sowizdrzał uzbroił się tylko w miotłę. — Pozwoliliście mi na kij, nie broniąc, bym umaił go zielenią. — Rób, jak chcesz — ozwali się na to czterej sekundanci. Riesencraft nic nie mówił i tylko drobno siekąc kijem łamał wątły wrzos. Sekundanci powiedzieli mu, żeby kij zastąpił miotłą, tak samo jak Sowizdrzał. Niemiec na to: — Skoro ten błazen wybrał z własnej i nieprzymuszonej woli broń tak cudacką, widać sobie wyobraża, że zdoła nią bronić swojego życia. Sowizdrzał zapewnił znów, iż pragnie posługiwać się miotłą, a czterej sekundanci oświadczyli, że nie dopatrują się w tym nic niewłaściwego. Stanęli więc oko w oko: Riesencraft na koniu opancerzonym żelazem, Sowizdrzał na ośle opancerzonym słoniną. Sowizdrzał wyjechał na środek wrzosowiska. Tutaj, dzierżąc miotłę niby włócznię, rzekł: — Moim zdaniem, bardziej niż morowe powietrze, trąd i śmierć cuchnie robactwo złych ludzi, co w obozie żołnierzy, towarzyszów dobrych, troszczą się tylko o to, aby wszędzie obnosić mordę kwaśną, z której ciecze ślina złości. Muszą wciąż albo zrzędzić, albo się bić, wprowadzając tym sposobem, obok dozwolonej prawem walki za ojczyznę, pojedynek, będący dla armii klęską, a dla wroga radością. Gdzie stąpną, zamiera uśmiech i milknie piosenka. Owóż tu obecny Riesencraft zarzezał, rozjuszywszy się o żart niewinny, dwudziestu jeden ludzi, ale nigdy jeszcze w bitwie albo w potyczce nie wsławił się czynem zadziwiającym, wspaniałym i nigdy też odwagą nie zasłużył na bagatelną choćby nagrodę. Dlatego dziś spodobało mi się pogłaskać pod włos wyprzałą skórę tego psa kłótliwego. Riesencraft na to: — Ten opój roi o sukcesach, do których rzekomo przywiedzie go cudacki pojedynek; spodoba mi się dziś rozłupać mu łeb, abyście się przekonali wszyscy, że ma w nim siano. Sekundanci zmusili ich, aby zsiedli z rumaków. Uczyniwszy to Sowizdrzał strząsnął z głowy sałatę, którą osioł począł zajadać spokojnie; ale któryś z sekundantów przerwał mu to zbożne zajęcie, spędziwszy go kopniakiem z pola walki. To samo spotkało konia. Odeszły więc dalej, paść się razem. Wtedy dwaj sekundanci niosący kij — byli to sekundanci Riesencrafta — i dwaj sekundanci niosący miotłę — byli to sekundanci Sowizdrzała — świsnęli na znak, by adwersarze ruszyli do boju. Riesencraft i Sowizdrzał jęli okładać się wściekle. Riesencraft walił kijem, a Sowizdrzał parował ciosy miotłą; Riesencraft klął przyzywając wszystkich diabłów, Sowizdrzał umykał przed nim, klucząc po wrzosowisku — to w skos, to zataczając koła, to biegnąc zygzakiem, a wciąż pokazywał rozjuszonemu żołdakowi język i stroił małpich min tysiące. Riesencraftowi zapierało dech, wywijał kijem jak oszalały, furkotało powietrze. Sowizdrzał uczuwszy, że Niemiec następuje mu na pięty, obrócił się raptem i dźgnął go miotłą pod sam nos. Riesencraft padł, wyciągnął ręce i nogi niby zdychająca żaba. Sowizdrzał poskoczył do niego i bez litości omiatając mu gębę miotełką, z włosem i pod włos, mówił: — Błagaj o łaskę, błagaj o łaskę albo każę ci zeżreć moją miotełkę! I wciąż tarł mu ryło, tam i z (powrotem, ku wielkiej uciesze sekundantów. I powtarzał: — Błagaj o łaskę albo zeżresz miotełkę! Ale Riesencraft błagać nie mógł, bo umarł: czarna krew go zalała. — Niech Bóg przyjmie duszę twoją, biedny obłąkańcze — rzekł Sowizdrzał. I odszedł niezbyt wesół. XIV Był koniec października. Księciu brakło pieniędzy, armia głodowała. Żołnierze szemrali. Orański ruszył ku francuskiej granicy, chciał wydać bitwę Albie, lecz Alba znów się wywinął. Opuszczając Quesnoy-le-Comte i kierując się na Cambrésis napotkał dziesięć kompanii niemieckich, osiem chorągwi hiszpańskiej piechoty i trzy chorągwie lekkiej jazdy pod wodzą don Ruffele Henricisa — był to syn Alby, który w odmęcie bitwy wciąż wołał po hiszpańsku: — Bij! Morduj bez pardonu! Wiwat papież! Don Henricis znalazłszy się naprzeciw kompanii arkebuźników, w której Sowizdrzał był dziesiętnikiem, rzucił się na nią wiodąc swoich ludzi. Sowizdrzał rzekł do sierżanta: — Utnę ozór temu katu. — Utnij — przystał sierżant. I Sowizdrzał celnym strzałem rozmiótł w kawałki język i brodę don Ruffele Henricisowi, synowi księcia Alby. Sowizdrzał wypalił też do syna margrabiego Delmarés i strącił go z konia. Osiem chorągwi piechoty i trzy chorągwie jazdy poszły w rozsypkę. Po tym zwycięstwie Sowizdrzał szukał Jagnuszka w obozie, lecz Jagnuszek przepadł bez wieści. „Do licha! — rzekł sobie — ulotnił się Jagnuszek mój gruby przyjaciel. W wojennym zapale, nie bacząc na ciężar bandziocha, puścił się pewnie w pogoń za zmykającym Hiszpanem. Zasapawszy się padł chyba gdzieś przy drodze, niby wór. Podnieśli go, żeby wziąć okup, okup za chrześcijańskie sadło. Gdzie jesteś, Jagnuszku, przyjacielu mój miły, przyjacielu mój tłusty?" Sowizdrzał szukał wszędzie, lecz nigdzie go nie znalazłszy zasmęcił się na dobre. XV W listopadzie, miesiącu zadymek, Milczaty wezwał Sowizdrzała. Książę gryzł sznurek druciane] koszulki. — Słuchaj i staraj się zrozumieć — rzeki Sowizdrzał na to: — Moje uszy to brama więzienna: łatwo tam wejść, ale wyjść to już gorzej. Milczaty rzekł: — Pójdziesz przez Namur, Flandrię, Hainaut, Brabant południowy, Antwerpię, Brabant północny, Gelderland, Overyssel, Nord-Holland głosząc wszędzie, że choć fortuna zawiodła na lądzie naszą świętą chrześcijańską sprawę, walka z wszelakim gwałtem trwać będzie dalej na morzu. Przedsięwzięciem naszym, zarówno w powodzeniach, jak i w niepowodzeniach, kieruje li tylko łaska boża. Stanąwszy w Amsterdamie zdasz ze wszystkiego relację Pawłowi Buysowi, wiernemu mojemu stronnikowi. A tu masz trzy przepustki z podpisem samego Alby, znalezione przy trupach w Quesnoy-le-Comte. Mój sekretarz wypełnił je. Może spotkasz w drodze jakiego zacnego towarzysza, któremu zaufasz. Temu zawierz, kto na śpiew skowronka odpowie bojowym pianiem kura. A tu masz pięćdziesiąt florenów. Spiszesz się dzielnie i dochowasz wierności. — Prochy Claesa ożywają na mojej piersi — odrzekł Sowizdrzał. I poszedł. XVI Na mocy królewskiego i książęcego zezwolenia wolno mu było nosić broń wszelaką, wedle wyboru. Wziął tedy swoją dobrą arkebuzę opatrzoną kółkiem, zapas nabojów i suchego prochu. Odziawszy się w podartą katanę, wystrzępiony kaftan i dziurawe portki, szyte na hiszpańską modłę, włożył toczek z fantazyjnym piórkiem, przypasał rapier i opuścił obóz, a kierując się ku granicy francuskiej, podążył na Maestricht. Mysikróliki, zwiastuny mrozu, fruwały wokół domów, prosząc o gościnę. Śnieg padał już trzeci dzień. Sowizdrzał nieraz musiał po drodze okazywać papiery. Puszczano go dalej. Szedł na Leodium. Docierał właśnie do szerokich rozłogów; wicher podnosił wiry śnieżne miotąc mu nimi prosto w twarz. Widział przed sobą białe równiny, po których zawieja gnała śnieżne trąby. Trzy wilki puściły się za nim, ale ustrzelił jednego z arkebuzy — dwa inne rozszarpały rannego kamrata i czmychnęły w las, unosząc po kawale mięsa. Odpędziwszy je tym sposobem Sowizdrzał jął się rozglądać, czy w pobliżu nie grasuje większe stado, i zobaczył na horyzoncie, jak w tumanach zadymki poruszały się jakieś szarawe punkty niby figurki, a za nimi czarne sylwetki zbrojnych jeźdźców. Wdrapał się na drzewo. Wiatr przyniósł mu z oddali jakiś lament. „To chyba — pomyślał — pątnicy w białych szatach; ledwie ich widać na śniegu." Natężywszy wzrok rozróżnił ludzi biegnących nago i dwóch rajtarów w czarnej zbroi, którzy siedząc na rosłych koniach pędzili przed sobą i batożyli niemiłosiernie ową nieszczęsną gromadę. Nabił arkebuzę. Dojrzał między nieborakami młodzieńców i starców nagich, drżących, zmarzniętych, skulonych i biegnących, żeby uniknąć bicza dwóch żołdaków, którzy, odziani dostatnio, rumiani od gorzały i obfitego jadła, zabawiali się radośnie smaganiem nagich ludzi, zmuszając ich do szybszego biegu. Sowizdrzał mruknął: „Pomszczę was, prochy Claesa." I wysławszy kulę prosto w gębę jednemu z rajtarów, zwalił go z konia. Drugi zląkł się, nie wiedział bowiem, skąd padł ów strzał niespodziany. Sądząc, że wróg czyha w lesie, postanowił zabrać konia po zabitym towarzyszu i uciec. Przytrzymawszy wierzchowca za uzdę, złaził już, aby obedrzeć zmarłego, i wtedy dostał kulą w szyję. Runął martwy. Nadzy padli na kolana mniemając, że nadleciał im w sukurs anioł z nieba, arkebuźnik dobry. Sowizdrzał zsunął się wtedy z drzewa, a ci spośród gromady, co jak i on służyli w książęcej armii, poznali go. Rzekli: — Sowizdrzale, pochodzimy z Francji, a w tym żałosnym stanie gnano nas do Maestricht, gdzie przebywa książę. Miano nas tam potraktować jako zbuntowanych jeńców, ponieważ nie mogliśmy zapłacić okupu z góry, torturować nas, odrąbać nam członki albo zesłać jak łotrów i hultajów na królewskie galery. Sowizdrzał dał swój opperst-kleed najstarszemu z gromady i powiedział: — Chodźcie, poprowadzę was do Mézi?res, ale wprzódy obedrzeć trzeba tych dwóch żołdaków i zabrać ich konie. Kaftany, portki, buty i czapki, jako też pancerze rozdzielono między najsłabszych i chorych, a Sowizdrzał rzekł: — Pójdziemy do lasu, nie wieje tam, a powietrze łagodniejsze. Biegiem, bracia! Nagle człek jakiś, upadłszy, rzekł: — Głodny jestem i zimno mi. Pójdę już do Boga i zaświadczę, że papież jest antychrystem na ziemi. I skonał. A towarzysze zabrali go, aby pochować po chrześcijańsku. Gdy tak wędrowali gościńcem, spotkali chłopa jadącego na wozie opatrzonym płócienną budą. Widząc nagich ulitował się i zaprosił ich do wozu. Ułożyli się tam na sianie i okryli pustymi worami. Rozgrzawszy się, dziękowali Bogu. Sowizdrzał jadąc przy wozie na jednym ze zdobycznych koni prowadził drugiego za, uzdę. W Mézi?res wysiedli; utraktowano ich tam pożywną zupą, piwem, chlebem i serem, a kobiety i starcy dostali mięsa. Zaraz też rozkwaterowano ich, odziano i uzbrojono na koszt gminy. I wszyscy ściskali Sowizdrzała błogosławiąc go, a on radował się szczerze. Sprzedawszy konie rajtarskie za czterdzieści osiem florenów, trzydzieści podarował Francuzom. Wędrując samotnie, myślał: „Idę przez ruiny, krew i łzy, alem dotąd nic nie znalazł. Obełgały mnie te diabły, to pewne. Gdzie Jagnuszek? Gdzie Nele? I gdzie Siedmiu?" I prochy Claesa ożywały na jego piersi. I usłyszał głos nieuchwytny: „Szukaj wśród śmierci, krwi i ruin." Wędrował dalej. XVII W marcu Sowizdrzał przybył do Namur. Spotkał tu Jagnuszka, który zapaławszy namiętną miłością do ryby mozelskiej, osobliwie zaś do pstrągów, wynajął czółno i, za zgodą gminy, łowił je w rzece. Ale musiał zapłacić pięćdziesiąt florenów cechowi rybaków. Sprzedawał i jadł ryby, dzięki zaś rybackiemu rzemiosłu bandzioch zaokrąglił mu się sadłem, a trzosik wypełnił talarami. Zoczywszy, jak towarzysz jego i przyjaciel drałował brzegiem Mozeli, zdążając do miasta, ucieszył się, podpłynął czółnem, wygramolił się posapując na stromiznę, podszedł do Sowizdrzała i rzekł — a taki był kontent, że aż się jąkał: — Jesteś nareszcie, mój synu! Boś w Bogu synem moim: brzucho moje sterczące pomieściłoby dwóch takich jak ty. Gdzie idziesz? Czego szukasz? Nie umarłeś aby? No, na pewno nie! Nie widziałeś gdzie mojej żony? Będziesz jadał rybkę mozelską, najwyborniejszą na tym padole; robią w tym kraju sosy, że palce lizać! Mało palce! Rękę po łokieć! Wspaniale wyglądasz, dumnie, lica ogorzały ci w bitwach. No, jesteś nareszcie, mój synu, mój przyjacielu Sowizdrzale, włóczykiju wesoły! — I zniżając głos: — Iluś zabił Hiszpanów? Nie widziałeś aby mojej żony na ich wozach naładowanych tłumokami różnymi? I będziesz pijał wino mozelskie, cudowny likwor dla zatwardzeńców. A możeś ranny, mój synu? Wypoczniesz tu, wydobrzejesz, będziesz raźny niczym orzełek. I spróbujesz węgorzy! Nic nie cuchną tu błotem. Ucałuj że mnie, mój bandzioszku najmilszy! Chwałaż ci, Panie! Takim kontent jak nigdy! I Jagnuszek tańcował, podrygiwał i sapał, zmuszając do pląsów Sowizdrzała. Za czym poszli do Namur. U bram miejskich Sowizdrzał okazał papier z podpisem książęcym. I Jagnuszek zawiódł go na swoją stancję. Przyrządzając posiłek, kazał mu opowiadać przygody; Jagnuszek, jak mówił, opuścił armię goniąc za jakąś dziewczyną, którą wziął za swoją połowicę. W owej pogoni dotarł aż do Namur. I pytał co chwila: — Nie widziałeś jej gdzie? — Widziałem inne, owszem, niczegowate — odpowiedział Sowizdrzał — a najwięcej tu, w Namur, gdzie wszystkie lecą na miłość. — Tak, tak — potwierdził Jagnuszek — i mnie chciały złapać ze sto razy, ale żyję tu w cnocie, bo serce mam zbolałe i brzemienne jednym jedynym wspomnieniem. — Podobnie jak brzucho mnogością frykasików — zauważył Dyl. Jagnuszek na to: — Gdy się troskam, jeść muszę. — Toś ani razu nie odsapnął od tej zgryzoty? — spytał Sowizdrzał. — Cóż robić! — westchnął Jagnuszek. I wyciągając pstrąga z wanienki: — Patrz, jaki śliczny, jędrny! Różowiuchny! Moja żona ma podobne ciało. Jutro wynosimy się z Namur; mam pełny trzosik florenów, kupię dwa osły — jeden dla mnie, drugi dla ciebie, i pojedziemy sobie do Flandrii. — Grubo na tym stracisz — powiedział Sowizdrzał. — Serce ciągnie mnie do Damme. Kochała mnie tam, i to jak! a może już wróciła... — No to jutro wyjeżdżamy, skoro tak chcesz. I rzeczywiście wyruszyli jadąc obok siebie na osłach. XVIII Dął ostry wiatr. Słońce, rankiem jasne jak młodość, posiwiało niby staruch. Siepnął deszcz lodowaty, pomieszamy z gradem. Gdy deszcz ustał, Sowizdrzał otrząsnął się i rzekł: — Niebo żłopie tyle mgieł, że czasem i musi ulżyć sobie. Nowa fala deszczu, jeszcze zimniejszego, ogarnęła dwóch towarzyszów. Jagnuszek postękiwał: — Umyto nas dokładnie, trzebaż teraz wypłukać? Pokazało się słońce, wrócił im dobry humor. Deszcz lunął po raz trzeci: tyle w nim było gradu i taki był zjadliwy, że ciął drobno niby nożem, strącając gałązki. Jagnuszek biadał: — O, gdzież mój dach? Gdzie żona moja biedna? Gdzie suty ogień, słodkie pocałunki i tłuste polewki? I grubas płakał. A Sowizdrzał: — Lamentujemy, a jednak czy nie my sami sprowadzamy na siebie zło wszelkie? Deszcz siecze nasze grzbiety, ale z tej grudniowej ulewy będzie w maju koniczyna. I krowy będą ryczały z kontentacji. Nie mamy dachu, to i czemuż się nie żenimy? Mam na myśli moją małą Nele, taką śliczniuchną i poczciwą. Zgotowałaby mi teraz wołowiny z bobem. Chce nam się pić, choć woda się leje, a w jakim bylibyśmy położeniu jako robotnicy zatrudnieni stale jednym rzemiosłem? Ten, kogo wyświęcą na majstra, ma w domu piwnicę pełną beczek bruinbieru. Prochy Claesa ożyły na sercu synowskim, niebo się rozpogodziło, słońce zabłysło; i Sowizdrzał rzekł: — Dzięki ci, parne Słońce, rozgrzejesz nam krzyże; prochy Claesa, rozgrzewacie mi serce powiadając, że błogosławieni ci, którzy tułają się, aby oswobodzić ziemię ojców. — Jeść mi się chce — oznajmił Jagnuszek. XIX Wstąpili do karczmy, w izbie na pięterku podano im wieczerzę. Sowizdrzał otwarłszy okna przyglądał się, jak po ogrodzie spacerowała dziewuszka, przyjemna, nabita, o piersi krągłej, złotowłosa, odziana tylko w spódnicę, kabacik z białego płótna i dziurawy fartuch z płótna czarnego. Koszule oraz inna bielizna niewieścia schła na sznurach; dziewuszka popatrywała wciąż na Dyla, zdejmowała koszule ze sznurów, wieszała je znowu, uśmiechała się i ciągle zerkała — siadła na skręconym prześcieradle i huśtała się, uwiązawszy je za końce u gałęzi. Sowizdrzał usłyszał, jak w sąsiedztwie zapiał kogut, i zobaczył piastunkę, co bawiła się z dzieckiem; zwracała mu twarzyczkę ku stojącemu mężczyźnie i mówiła: — Boelknin, zrób oczko do tatusia! Dziecko płakało. Ponętna dziewuszka wciąż kręciła się po ogrodzie, to wieszając, to zdejmując bieliznę. — Ta dziewka to szpieg — ozwał się Jagnuszek. Dziewuszka przesłaniała oczy dłońmi, a rozchylając palce uśmiechała się i spoglądała na Dyla. Za czym ująwszy piersi w garście, podniosła je i opuściła, i znów jęła się huśtać tak, że stopy jej nie tykały ziemi. A prześcieradło rozkręcając się obracało nią niby frygą i Sowizdrzał widział w bladym słońcu jej toczone ręce i ramiona. Wirując tak i uśmiechając się, wciąż puszczała doń oko. Wybiegł zwabiony. Jagnuszek podążył za nim. Zaczął szukać dziury w płocie, lecz nie znalazł. Dziewuszka widząc ów manewr znowu strzeliła okiem i uśmiechnęła się przesłaniając liczko palcami. Sowizdrzał lazł już na płot, ale Jagnuszek przytrzymywał druha powiadając: — Nie pchaj się tam, to szpieg, spalą nas. Dziewuszka przechadzała się tymczasem po ogrodzie i zakrywszy twarz fartuchem spoglądała przez dziury, wypatrując przygodnego kochanka. Sowizdrzał miał przesadzić płot, lecz udaremnił to Jagnuszek chwyciwszy Dyla za nogę. Sowizdrzał bęcnął tedy na ziemię, a Jagnuszek ozwał się: — Stryczek, miecz i szubienica... ta dziewka to szpieg... ani się waż chodzić do niej! Sowizdrzał siedząc na ziemi szamotał się z grubasem. A dziewuszka wytknąwszy głowę nad płot: — Żegnaj, mój szlachcicu! Oby Amor powiesił Waszą Odważną Dostojność! I usłyszał śmiech szyderczy. — O! — mruknął — jakby mi kto szpilki w ucho wrażał! Drzwi trzasnęły, aż echo poszło. Zasmęcił się. Jagnuszek powiedział, wciąż go przytrzymując: — Wyliczasz lube skarby urody, któreś utracił, ku hańbie swojej. Ta dziwka to szpieg. Jak wpadasz, to na dobre. A ja chyba trzasnę ze śmiechu. Sowizdrzał na to ani dudu i obaj dosiedli osłów. XX I tak jechali na swoich bidecikach okrakiem. Jagnuszek przeżuwając ostatni posiłek rozkoszował się świeżym powietrzem. Raptem Sowizdrzał gwizdnął go batem po tyłku, co na siodle tworzył gruby wałek. — Co ty robisz najlepszego? — spytał tłuścioch żałośnie. — Czego tam? — A to, żeś mi przylał batem, to nic? — Jakim batem? — Tym, który z łaski twojej zawadził o mój tyłek. — Z lewej strony? — Tak, z lewej strony i o tyłek. Czemuś to uczynił, obmierzły łotrze? — Drobne nieporozumienie. Wiem jak najlepiej, co to bat, i wiem doskonale, czym jest szeroki tyłek na wąskim siodle. Jakoż widząc zad ogromny, nabrzmiały, wypięty i przelewający się poza siodło, rzekłem sobie: „Uszczypnąć bym go nie zdołał, ale chyba nie skrzywdziłbym tego połcia, śmignąwszy batem." I pomyliłem się. Jagnuszka rozśmieszyły te słowa, a Sowizdrzał mówił dalej: — Ale nie ja jeden na świecie grzeszę niewiedzą, gdyż wielu głupców koronnych, obarczających swoim tłuszczem grzbiet ośla, góruje chyba nade mną. Bat mój zawadził boleśnie twój tyłek, ale ty dotknąłeś mnie jeszcze boleśniej uczepiwszy mi się u nóg i nie dopuszczając, bym pobiegł do dziewczyny, która wabiła z ogrodu. — O ty ścierwo sobacze! — zawołał Jagnuszek. — Byłaż to zemsta? — Maleńka taka — odparł Sowizdrzał. XXI W Damme stroskana Nele mieszkała samotnie z Katheline, która wciąż nawoływała miłośnie zimnego diabła. Ale czart ów ani myślał się zjawić. — Ach! — powiadała. — Wzbogaciłeś się już, Hanske, mój luby, to i mógłbyś mi odnieść siedemset karolusów. Wtedy Soetkin ożyłaby i wróciła z otchłani na ziemię, a Claes radowałby się w niebie; zróbże to dla minie, mój Hanske. Odejmijcie ogień, dusza chce wyjść, wydłubcie dziurę, dusza chce wyjść! I co moment pokazywała palcem to miejsce, gdzie palono pakuły. Katheline cierpiała wielki niestatek, ale sąsiedzi wspomagali ją przynosząc to bób, to chleb, to mięso — na co kogo było stać. Gmina dawała jej trochę pieniędzy. A Nele szyła suknie dla zamożnych mieszczek i chodziła do nich, by cerować bieliznę. Tym sposobem zarabiała florena tygodniowo. A Katheline wciąż mówiła: — Wydłubcie dziurę, odejmijcie mi duszę! Kołacze, żeby wyjść! A on odda siedemset karolusów. I Nele płakała słuchając tego lamentu. XXII Tymczasem Sowizdrzał i Jagnuszek, zaopatrzeni w książęce przepustki, wstąpili do karczemki opartej o skały nad rzeką Sambrą, porosłe tu i ówdzie drzewami. Na szyldzie widniał napis: „Chez Marlaire". Wytrąbiwszy mnóstwo butelek wina mozelskiego przyrządzanego na sposób burgundzki, zjadłszy kilkanaście ryto zapiekanych, gawędzili z gospodarzem, papistą szczwanym, ale w tym momencie gadatliwym jak sroka — gdyż wino rozwiązało mu język; papląc mrugał chytrze okiem; wniósłszy, że w tym mruganiu kryje się jakiś sekret, Sowizdrzał wciąż dolewał oberżyście wina i spoił go tak skutecznie, że człek ów jął tańczyć pokładając się ze śmiechu; za czyim siadł znów przy stole i rzekł: — Dobrzy katolicy, piję wasze zdrowie! — A my twoje — odpowiedzieli Sowizdrzał z Jagnuszkiem. — Piję, by sczezła wszelka zaraza rokoszu i kacerstwa! — Pijemy! — odparli Jagnuszek i Sowizdrzał wciąż napełniając czarkę gospodarza tak, aby nie dostrzegał, iż ją opróżnia. — Poczciwi z was ludziska — mówił — piję za waszą hojność, bo zarabiam na wypitym winie. Przepustki macie? — Obejrzyj je sobie — odparł Sowizdrzał. — Podpisane przez księcia. Wznoszę księcia zdrowie! — Wznosimy, wznosimy — rzekli Sowizdrzał z Jagnuszkiem. Gospodarz ciągnął dalej: — W co łapiemy szczury, myszy i krety? W pułapki dla nich przeznaczone. Cóż to jest kret? Wielki heretyk, pomarańczowy jak ogień piekielny. Bóg jest z nami. Przyjdą zaraz. He, he! Pijmy! Gardło mnie pali. We wnątrzu też. Pijmy! Trzej predykanci jak laleczki! Kacerze! Powiedziałem: jak laleczki... Chwaty odważne, wojaki jak się patrzy, chłopy jak dęby!... Pijmy! Nie poszlibyście z nimi do obozu głównego heretyka? Mam papierki z jego podpisem... Zobaczylibyście ich przy robocie. — Pójdziemy do obozu — rzekł Sowizdrzał. — Sprawią się tam, jak trzeba, nocą (tu karczmarz świsnął wykonując ruch taki, jakby zarzynał bliźniego), i dmuchnie Stalowy Wiatr, a wtedy kos Nassauski gwizdać przestanie. O, wa! Pijmyż za to! — Wesół jesteś, choć żonaty — ozwał się Sowizdrzał. A karczmarz: — Nie jestem żonaty i nie byłem. Przechowuję sekrety książąt. Pijmy! Żona wykradłaby mi je spod poduszki, powieszono by mnie, i zostałaby wdową rychlej, niżby sobie życzyła Natura. Boże mi dopomóż! Tylko ich patrzyć... A gdzie nowe przepustki? Na moim chrześcijańskim sercu. Pijmy! Są już tam, tam, o trzysta kroków od drogi, niedaleko Marches- les-Dames. Widzicie ich? Pijmy! — Pij — rzekł mu na to Sowizdrzał — pij! Ja piję za króla, za Albę; za predykantów i za Wiatr Stalowy; za ciebie i za siebie; za wino i za flaszę. A ty nic nie pijesz, gamajdo! I za każdym razem, gdy wznosił toast, napełniał karczmarzowi szklanicę, a karczmarz chlał. Przyglądał mu się dłuższą chwilę, po czym wstał i rzekł: — Śpi. Chodźmy, Jagnuszku! — A na dworze: — Nieżonaty, to i nikt nas nie zdradzi... Noc już zapada... Słyszałeś, co gadał ten łotr, i wiesz, co to za jedni ci predykanci? — Tak. — Musimy uratować życie księciu. — Tak. — No to bierz moją arkebuzę i jazda w krzaki, między skały; włożysz dwie kule, a kiedy zakraczę, wygarniesz. — Z ochotą — zapewnił Jagnuszek. I zniknął w chaszczach. A Sowizdrzał usłyszał niebawem, jak warczy kółko arkebuzy. — Nie nadchodzą jeszcze? — spytał. — Idą już — odparł Jagnuszek. — Maszerują we trzech krokiem żołnierskim, dwóch niższych, a jeden wyższy od nich o głowę. Sowizdrzał usiadł na skraju gościńca, nogi wyciągnął i począł obyczajem żebraków mamrotać różaniec:. Czapeczkę umieścił między kolanami. Kiedy trzej predykanci mijali go, wyciągnął czapeczkę; ale nic nie wrzucili do środka. Sowizdrzał wstając tedy ozwał się żałośliwie: — Panowie najłaskawsi, nie odmawiajcie grosza biednemu robotnikowi, który pracując w kamieniołomach wleciał w szyb i złamał sobie krzyże. Twarde serca mają ludzie tutejsi, nie zechcieli mnie wesprzeć, aby ulżyć mi w nieszczęściu. Panowie miłościwi, dajcie grosik, a będę modlił się za was. A za tę hojność Bóg was pobłogosławi na całe życie. — Mój synu — rzekł jeden z predykantów, człek barczysty — nie zaznamy radości na tym świecie, póki będzie rządził papież wespół z inkwizycją. Sowizdrzał westchnął podobnie, mówiąc: — O Jezu! Cóż wy gadacie, mości panowie? Ciszej, jeśli łaska Waszych Wielmożności! Ale grosz mi dajcie! — Mój synu — odrzekł predykant niewielki, o pysku hardym — my biedni męczennicy tyle tylko mamy przy sobie grosza, żeby jakoś wyżyć w drodze. Sowizdrzał padł na kolana: — Pobłogosławcież mnie! — zawołał. Trzej predykanci nie okazując nabożeństwa wyciągnęli ręce nad głową Sowizdrzała. Dostrzegłszy, że choć chudzi, kałduny mają potężne, wstał i udając, że pada, tryknął czołem bandzioch predykanta wysokiego: wesolutko zadźwięczały pieniążki. Wtedy wyprostował się i dobywając bragmart: — Ojczulkowie mili — ozwał się — zimno mi, bom licho odziany, a wy za dobrze. Dajcież mi waszą wełnę, wystrzygę sobie z niej płaszcz. Jam Hołysz! Wiwat Hołysze! — Hołyszu zuchwały, zadzierasz nosa, ale my ci go utniemy! — Utniecie? — wykrzyknął Sowizdrzał odskoczywszy w tył. — Tylko że Stalowy Wiatr wcześniej zadmie dla was niż dla księcia. Jam Hołysz! Wiwat Hołysze! Trzej predykanci osłupieli, a jeden mówił do drugiego: — Skąd on wie? Zdrada! Bij! Morduj! Wiwat msza święta! I wyciągnęli zza pasa piękne, dobrze wyostrzone bragmarty. Ale Sowizdrzał cofnął się, nie czekając, ku zaroślom, gdzie czatował Jagnuszek. Pewien, że strzał z arkebuzy dosięgnie tu predykantów, zawołał: — Kruki, czarne kruki, zadmie Wiatr Ołowiany! Zdechniecie, prorokuję wam! I zakrakał. Arkebuza huknęła z krzaków i predykant najwyższy runął zarywszy nosem w ziemię; następny strzał powalił na drogę drugiego. I Sowizdrzał dojrzał wśród chaszczów zacną gębę Jagnuszka i wzniesioną rękę, która w pośpiechu nabijała arkebuzę. I niebieskawy dymek rozsnuł się ponad czarnymi krzakami. Trzeci z predykantów kipiąc wściekłością usiłował za wszelką cenę zadźgać Sowizdrzała. A Dyl mówił: — Wietrze Stalowy albo ty, Wietrze Ołowiany, zmieciesz z tego świata na tamten ohydnego mordercę! I dopadł go, ale predykant bronił się dzielnie. Zwarli się na drodze pierś w pierś, zadając i parując ciosy. Sowizdrzał ociekał krwią, albowiem przeciwnik jego, żołdak wytrawny, ugodził go w głowę i w nogę. Lecz nacierał i bronił się jak lew. Chociaż krew ściekając po czole oślepiła go, parował ciosy i wciąż odskakiwał w bok — ale kiedy lewą ręką ocierał twarz, uczuł, że słabnie. Zginąłby, gdyby Jagnuszek nie wypalił i nie rozłożył predykanta. Sowizdrzał był świadkiem, jak człek ów konając wyrzygiwał krew, pianę i bluźnierstwa. I niebieskawy dymek rozsnuł się nad chaszczami, spomiędzy których Jagnuszek wytknął zaraz poczciwą gębę. — Skończone? — zapytał. — Tak, mój synu, ale chodź no... Jagnuszek wyłażąc z dziury zobaczył, że Sowizdrzał ocieka krwią. Nie zważając tedy na bandzioch ogromniasty pomknął niby jeleń i dopadł Sowizdrzała, który siedział na ziemi, tuż przy zabitych. — Zranił — rzekł — zranił ten zbój, ten zbrodzień, mojego lubego przyjaciela! — I miażdżąc obcasem zęby predykantowi, co leżał najbliżej: — Nie odpowiadasz, Sowizdrzale! Czyżbyś miał umrzeć, mój synu? Gdzie maść? A! Na dnie torby, pod kiełbasą. Sowizdrzale, nie słyszysz, co mówię? O Jezu! Nie mam nawet ciepłej wody, żeby przemyć twoje rany, i żadnym sposobem jej nie zdobędę. Ale woda z Sambry wystarczy. Odezwijże się, przyjacielu! Iii, wcaleś nie tak ciężko ranny! Trochę wody, bardzo zimnej; o tu, prawda? Otwiera oczy! To ja, syneczku, twój przyjaciel! Wszyscy trzej zabici. Ale skądże ja wezmę płótna, żeby owiązać rany? Płótna! Nie mam ani kawałeczka. Ale mam koszulę. — I rozebrał się. — Strzęp koszuli — ciągnął — i krew cieknąć przestaje. Nie umrze mój przyjaciel, nie. Uf — powiadał — zimno mi łazi po grzbiecie, bo wiaterek dmucha. Ubierzmy się. Nie umrze! To ja, Dylu, to ja, twój Jagnuszek! Uśmiechnął się! Obszelmuję teraz tych morderców. Bandziochy mają z florenów. Bebechy złocone, karolusy, floreny, daeldery, grosze srebrne i listy! Wzbogaciliśmy się. Przeszło trzysta karolusów do podziału! Bierzmy broń i pieniądze! Stalowy Wiatr nie zdmuchnie teraz Jego Książęcej Mości. Sowizdrzał podniósł się szczękając z zimna zębami. — No i wstałeś — uradował się Jagnuszek. — Wyborny masz balsam. — To maść męstwa! — zawołał Jagnuszek. Następnie, biorąc po kolei ciała predykantów, cisnął je w rozpadlinę między głazami. Zostawił broń i odzież, a zabrał tylko płaszcze. A wokół nich, na niebie, darły się kruki oczekując żeru. A Sambra płynęła pod samym niebem niby rzeka stalowa. A śnieg spadł, zmywając krew. A oni strapili się mimo wszystko. Jagnuszek powiedział: — Wolę zabijać kurczaka niż człowieka. I wsiedli na osły. Dojeżdżali już do bram miasta Huy, a Sowizdrzał ciągle krwią broczył; upozorowawszy więc kłótnię, zsiedli z osłów i stoczyli pojedynek na bragmarty, wielce niby srogi; po czym zaprzestawszy walki wjechali do Huy pokazując u bram przepustki. Kobiety widząc Sowizdrzała rannego i okrwawionego, a Jagnuszka puszącego się na ośle niby zwycięzca, spoglądały miłosiernie i tkliwie na Sowizdrzała, Jagnuszkowi zaś groziły pięścią i wołały: — Ten to nicpoń zranił przyjaciela! Jagnuszek przypatrywał im się z alteracją, poszukując tylko swojej małżonki. Lecz nie znalazł i zasmęcił się okrutnie. XXIII — A teraz dokąd? — spytał Jagnuszek. — Do Maestricht — objaśnił Sowizdrzał. — Ależ, mój synu, podobno armia książęca wszędzie tu kwateruje, sam zaś Alba siedzi w Maestricht. Nie wystarczą nasze przepustki. Przytrzymają nas w mieście i będą badać, choćby nawet żołdacy hiszpańscy uznali je za wystarczające. Tymczasem dowiedzą się o śmierci predykantów, a wtedy i my zakończymy życie. Sowizdrzał na to: — Kruki, sowy i sępy niebawem skończą swój mięsny posiłek; już teraz na pewno nikt nie rozpoznałby ich z gęby. Przepustki nasze mogą być dobre; ale gdyby dowiedziano się o zabójstwie, uwięziono by nas, jakeś powiedział. Z tym wszystkim musimy dotrzeć do Maestricht, a puścimy się przez Landem. — Powieszą nas tam — zmartwił się Jagnuszek. — Przedostaniemy się — rzekł Sowizdrzał. Gawędząc tak przybyli do karczmy „Pod Sroką", gdzie znaleźli smaczne jadło, wygodną stancję i siano dla osłów. Nazajutrz podążyli do Landen. Kiedy już pod miastem mijali pokaźną zagrodę, Sowizdrzał zaświergolił niby skowronek i w tej chwili odpowiedziało mu z domu bojowe pianie koguta. Dzierżawca o zacnej gębie stanął w progu. Rzekł im: — Przyjaciele to ludzie wolni. Wiwat Hołysze! Wstąpcież w moje progi. — Co to za jeden? — spytał Jagnuszek. Sowizdrzał oznajmił: — Tomasz Utenhove, protestant zacny; jego parobcy i dziewki pracują wespół z nim dla wolności sumienia. Utenhove ozwał się wtedy: — Jesteście wysłannikami księcia. Jedzcie i pijcie! I szynka zaskwierczała na patelni, takoż i kiszki, wino zabulgotało i napełniły się szklanice. I Jagnuszek pił jak smok, a jadł za dziesięciu. Parobcy i dziewki wtykali co chwila nos przez uchylone drzwi, dziwując się szczękom tak robotnym. A starzy chłopi zazdroszcząc Jagnuszkowi powiadali, że potrafiliby nie gorzej. Pod koniec posiłku Tomasz Utenhove rzekł: — Stu chłopa wyruszy jeszcze w tym tygodniu pod pozorem, że mają pracować przy tamach w Brugii i w okolicach. Rozdzielą się na gromadki, po pięciu lub sześciu, a powędrują rozmaitymi drogami. W Brugii będą czekały łodzie, które przewiozą ich morzem do Emden. — Będą mieli broń i pieniądze? — spytał Sowizdrzał. — Każdy dostanie dziesięć florenów i długi kordelas. — Bóg i książę ci wynagrodzą — powiedział Sowizdrzał. — Nie dla nagrody to czynię — odparł Utenhove. — Dzięki jakiemu to przepisowi — zagadnął Jagnuszek zajadając krwawą kiszkę — dzięki jakiemu to przepisowi, mój panie gospodarzu, otrzymujecie wędliną tak aromatyczną, soczystą i umiloną arcydelikatnym tłuszczykiem? — Dodajemy cynamonu i kociego ziela — objaśnił gospodarz. I zwracając się do Sowizdrzała: — A Edzard, hrabia Fryzji, ciągle sprzyja księciu? — Ukrywa to, ale flocie książęcej zawsze daje azyl w Emden. I dorzucił: — Musimy przedostać się do Maestricht. — Nie poradzisz; wojska Alby stoją pod miastem i w Okolicy. I zaprowadziwszy gościa na strych pokazał mu sztandary i proporczyki konnych i pieszych: widać było z daleka, jak jedni jeździli, a drudzy maszerowali po polach. Sowizdrzał oznajmił: — Przedrę się, jeśli ty, tutaj możny, dasz mi pozwolenie na ślub. Co zaś do żony, trzeba mi wdzięcznej, łagodnej, urodziwej i takiej, która zgodziłaby się mnie poślubić, jeśli nie na zawsze, to przynajmniej na tydzień. Jagnuszek wzdychał i molestował: — Nie czyń tego, mój synu. Wystawi cię tyłem do wiatru i będziesz tylko płonął ogniem miłosnym. Twoje łóżko, gdzie śpisz tak spokojnie, odmieni się w materac kolczasty. Twój sen diabli wezmą. — Ożenię się — odparł Sowizdrzał. I Jagnuszek, nie znajdując już nic na stole, serdecznie się strapił. A jednak zoczywszy w miseczce trochę łakoci, schrupał je z melancholią. Sowizdrzał powiadał Tomaszowi Utenhove: — Owóż, wypijmy pod to! Wyszukasz mi jakąś żonę, bogatą czy biedną. Pójdę z nią do kościoła, niech pleban pobłogosławi związek. Wyda nam metrykę ślubu, nic nie wartą, boć to papiernik, inkwizytor; każemy tam zaznaczyć, żeśmy dobrzy chrześcijanie: spowiadamy się i komunikujemy, żyjemy po apostolsku według przykazań świętego Kościoła rzymskiego, matki naszej, co pali dziatwę swoją, jednając nam tym sposobem błogosławieństwa Ojca naszego świętego, papieża, i obdarowując nas armią niebieską i ziemską jako też świętymi płci obojga, dziekanami, proboszczami, mnichami, żołdakami, łapaczami tudzież innymi rakarzami. Opatrzeni rzeczoną metryką, czynimy przygotowania do zwyczajnej przejażdżki weselnej... — Ale skąd ja ci wytrzasnę żonę? — Znajdziesz, znajdziesz! Owóż biorę dwa wozy, stroję pałąki choiną, ostrokrzewein i papierowymi kwiatami, zabieram kilku chwatów, których chciałbyś posłać księciu. Zaprzęgam do jednego wozu parę twoich koni, a do drugiego nasze osły. Na pierwszym wozie sadzam żonę i siebie, Jagnuszka, mojego przyjaciela, i drużbów; drugim jedzie kapela wygrywając na bębenkach, piszczałkach i skalmejach. Tak to, furkocząc wesoło chorągwiami ślubnymi, bębniąc, śpiewając i pijąc, pędzimy kłusem po gościńcu, który zaprowadzi nas albo na Galgen-Veld — Pole Szubienic, albo do wolności. — Pomogę ci z ochotą. Tylko czy kobiety i dziewczęta pójdą za swoimi chłopami... — Pójdziemy zdając się na łaskę boską — ozwało się miluchne dziewczątko wetknąwszy główkę przez drzwi uchylone. — Będziesz miał, jeśli zajdzie potrzeba, i cztery wozy — powiedział Tomasz Utenhove. — Tym sposobem wyprawimy ponad dwudziestu pięciu ludzi. — I Albie damy w tyłek — rzekł Sowizdrzał. — A książęcej flocie paru dobrych źołnierzów — dorzucił Tomasz Utenhove. Zwoławszy tedy dzwonem całą czeladź, przemówił tak: — Posłuchajcie, Zelandczycy płci obojga! Sowizdrzał, Flamand obecny tutaj, proponuje, żebyście się przekradli przez armię książęcą, przywdziawszy strój weselny. Zelandczycy płci obojga odkrzyknęli chórem: — Śmiertelne to niebezpieczeństwo! Idziemy! A mężczyźni powiadali między sobą: — Radziśmy porzucić ziemię niewoli, aby udać się na wolne morze. Jeśli Bóg jest z nami, któż nam się sprzeciwi? A kobiety i dziewczęta powiadały między sobą: — Pójdźmy za mężami naszymi i kochankami! Jesteśmy z Zelandii, znajdziemy tam przytułek. Sowizdrzał, upatrzywszy sobie miluchne dziewczątko, powiedział żartem: — Chcę cię poślubić. Ona zaś pokraśniawszy: — I jam nie od tego, ale tylko po kościelnemu. Kobiety śmiejąc się mówiły między sobą: — Serce ją ciągnie do Hansa Utenhove, gospodarskiego syna. Weźmie ją na pewno. — Wezmę — oświadczył Hans. A ojciec rzekł do syna: — Zezwalam ci. Mężczyźni przyodziali się odświętnie: kaftan aksamitny, takież pludry, a na ramionach suty opperstkleed; kapelusze o rondach szerokich, co chronią od słońca i deszczu. Kobiety miały czarne pończochy i ciżemki o cholewkach zalakowanych; każda wpięła nad czołem wielką złoconą broszę — mężatka z lewej strony, a panna z prawej; każda wystroiła się w bielutką krezkę, w koszulę na przedzie haftowaną nićmi złotymi, szkarłatnymi i błękitnymi, w czarną wełnianą spódnicę, zdobną w szerokie aksamitne pasy tegoż koloru. Niektóre były w aksamitnych trzewiczkach ze srebrną klamrą. Za czym Tomasz Utenhove poszedł do kościoła prosić księdza, by za dwa ryckaeldery, które wsunął mu w rękę, dał niezwłocznie ślub Tylbertowi, synowi Claesa — był to Sowizdrzał — i pannie Tannekin Pieters. Pleban się zgodził. Sowizdrzał udał się więc, a za nim cały orszak weselny, do kościoła i tu poślubił przed ołtarzem Tannekin, taką miluchną, ponętną i jędrną, iż chętnie ugryzłby ją w policzek różowy niby rajskie jabłuszko. Oznajmił jej to, ale słów nie wprowadził w czyn, takim respektem przejmowała go niewinna uroda panienki. Lecz ona dąsając się odparła: — Nie gap się tak na mnie; Hans tylko czeka, żeby cię zabić. A inne dziewczątko, zazdrosne, rzekło mu: — Poszukałbyś gdzie indziej; nie widzisz, jak się stracha swojego chłopca? A Jagnuszek zacierając ręce pokrzykiwał: — Nie będziesz miał ich wszystkich, zbereźniku! I kontent był bardzo. Sowizdrzał, poskramiając miłosne zapędy, wrócił z weselnym orszakiem na folwark. A tam pił, śpiewał i baraszkował trącając się kieliszkiem z panienką zazdrosną. Radował się tym Hans, lecz nie radowała się Tannekin, a jeszcze mniej narzeczony dziewczątka. W południe, przy jasnym słońcu i rzeźwym wietrzyku, ruszyły wozy umajone, ukwiecone; chorągwie furkotały, skalmeje, kobzy, piszczałki, bębenki przygrywały wesoło. W obozie Alby inna była feta. Czujki i straże przednie zatrąbiły na alarm i jęły wycofywać się jedne po drugich, mówiąc: „Nieprzyjaciel nadciąga; słyszeliśmy bębny i piszczałki, widzieliśmy rozwinięte sztandary. Grasuje tam wielki zagon kawalerii, aby wciągnąć nas w zasadzkę. Za nim z pewnością posuwają się główne siły." Nagle ukazały się cztery wozy, pędząc prosto na arkebuźników. Na wozach tańczyli mężczyźni i kobiety, krążyły flasze, piszczałki powrzaskiwały radośnie, skalmeje stękały, bębenki dudniły, kobzy mruczały. Weselnicy zatrzymali się, hałas wywabił samego Albę: na jednym z czterech wozów ujrzał pannę młodą; Sowizdrzał, oblubieniec, ustrojony kwieciem, siedział obok niej, a chłopi i chłopaki zeskoczywszy na ziemię rozpoczęli taneczny korowód częstując żołdaków winem. Alba i jego świta dziwowali się mocno naiwności tych wieśniaków, którzy śpiewali i weselili się, gdy wszystko wokół było pod bronią. A ci, którzy zostali na wozach, dali wszystko wino żołnierzom. A oni wychwalali ich i podejmowali. Kiedy na wozach zbrakło wina, orszak weselny ruszył dalej przy muzyce bębenków, kobz i piszczałek. O nic tych ludzi nie podejrzewano. A żołnierze, podochociwszy sobie, wypalili na ich cześć z arkebuz. Tak wjechali do Maestricht, gdzie Sowizdrzał porozumiał się z agentami protestanckimi, aby załadowano na łodzie broń i żywność dla floty Milczatego. I to samo uczynili w Landen. I uwijali się wszędzie, przebrani za wyrobników. Książę dowiedział się o fortelu; jakoż ułożono piosenkę, którą mu posłano, a refren jej był taki: Albo krwawy, Albo głupi, Nie widziałeś panny młodej? Ilekroć zaś Alba pokpił sprawę, żołnierze śpiewali: Książę Alba strzelił bąka I zobaczył pannę młodą. XXIV W królu Filipie natenczas kisiła się jadowita melancholia. Urażony boleśnie w pysze swojej, modlił się, aby Bóg pozwolił mu pokonać Anglię, zawojować Francję, zagarnąć Mediolan, Genuę i Wenecję: wtedy, jako niepodzielny władca mórz, trząsłby całą Europą. Dumając o tym tryumfie nie uśmiechał się wcale. Wciąż mu było zimno; nie rozgrzewało go ani wino, ani też ogień z wonnego drzewa, płonący dniem i nocą w komnacie, gdzie przesiadywał. Tu, pisząc bez przerwy, obłożony tyloma listami, iż napełniłbyś niani sto beczek, marzył o panowaniu nad światem, panowaniu takim, jakie osiągnęli rzymscy cesarze; dumał też o nienawiści przemieszanej z zazdrością, jaką żywił wobec swojego syna, don Karlosa, od chwili gdy ten zapragnął wyruszyć do Niderlandów, zamiast książęcia Alby, aby, rzecz jasna, dołożywszy starań zawładnąć nimi. A widząc swego syna szpetnym, ułomnym, szalonym, okrutnym i złośliwym, nienawidził go jeszcze bardziej. Ale nic o tym nie wspominał nikomu. Słudzy króla Filipa i syna jego, don Karlosa, nie wiedzieli, którego bać się bardziej — czy syna, zwinnego, ochotnego do mordu, rozrywającego służbę pazurami, czy też ojca, tchórzliwego, szczwanego, mordującego ręką cudzą i niczym hiena karmiącego się trupami. I drżeli patrząc, jak tych dwóch pałędało się wokół siebie. Powiadano, że lada dzień ktoś umrze na Eskurialu. Owóż dowiedzieli się niebawem, że don Karlosa uwięziono za zdradę główną. I szeptali, że czarna rozpacz zżera mu duszę, że pokaleczył sobie twarz próbując się prześliznąć między kratami turmy, aby uciec, i że Izabela Francuska, jego matka, wciąż płacze. Ale król Filip ani myślał płakać. Dworacy posłyszeli gdzieś od kogoś, że don Karlosowi dano świeże figi i że umarł nazajutrz spokojniutko, jakby usnął. Lekarze oznajmili: „Jak zjadł figi, krew mu zakrzepła, funkcje życiowe, konieczne z przyrodzenia, ustały; nie mógł ani odpluwać, ani wymiotować, ani wypróżnić się tak czy inaczej. W agonii brzuch mu się wzdął." Król Filip wysłuchał mszy żałobnej odprawionej za duszę don Karlosa, kazał go pochować w kaplicy swojej rezydencji królewskiej i przycisnąć ciało kamieniem — ale płakać ani myślał. A słudzy powiadali między sobą przekręcając szyderczo książęce epitafium wyryte na płycie grobowej: TU LEŻY TEN, CO ZJADŁSZY SWIEŻE FIGI UMARŁ BEZ CIERPIEŃ I ŻADNEJ FATYGI. Aqui jaze qui en para desit verlad, morio sin infirmidad. A król Filip łypał lubieżnym okiem na księżnę Eboli, kobietę zamężną. Poprosił ją o miłość — i księżna ustąpiła. Izabela Francuska, która podobno sprzyjała planom, jakie don Karlos ułożył sobie w stosunku do Niderlandów, zmizerniała i poczęła chorować. Włosy wypadały jej raz po raz całymi pasmami. Wymiotowała często i wypadły jej paznokcie u rąk i nóg. I umarła. A Filip ani myślał płakać. Książęciu Eboli włosy wypadły tak samo. Posmutniał i wciąż kwękał. Za czym wypadły mu paznokcie u rąk i nóg. A Filip sprawił mu pogrzeb. Wyposażył wdowę i ani myślał płakać. XXV W tym czasie parę kobiet i dziewcząt z Damme zapytało Nele, czy nie zechciałaby zostać majową narzeczoną i kryć się po zaroślach z narzeczonym, którego jej znajdą; „bo, mówiły kobiety, nie bez zazdrości, nie masz młodzieńca w Damme i w okolicy, który nie pragnąłby zaręczyć się z tobą, wciąż taką śliczną, cnotliwą i młodą: dar czarownicy, naturalnie". — Kumy — odpowiedziała Nele — oznajmijcie młodzieńcom, którzy radzi by zabiegać o mnie: „Nie tu jest serce Nele, ale razem z tym, co błąka się, aby oswobodzić ziemię ojców. Jestem wciąż młoda, jak mówicie, ale to nie dar czarownicy — to zdrowie." — A jednak Katheline posądzają... — Nie wierzcie złośliwym plotkom — odparła Nele. — Katheline nie jest czarownicą. Panowie z trybunału spalili jej pakuły na głowie, a Bóg dotknął ją szaleństwem. A Katheline siedziała skulona w kącie i kiwając głową mówiła: — Odejmijcie ogień, wróci Hanske, mój luby. Baby zagadnęły, co to za jeden ów Hanske. Nele objaśniła: — To syn Claesa, mój brat mleczny. Myśli, że przepadł od czasu, gdy z boskiego wyroku zwariowała. I poczciwe kumoszki dawały Katheline trochę groszy srebrnych. A jeśli były nowe, pokazywała je komuś, kogo nikt nie widział, mówiąc: — Jestem bogata, bogata w błyszczące pieniądze. Przyjdź, Hanske, mój luby, zapłacę za miłość. Kumoszki odeszły. Nele płakała w opuszczonej chałupie. Dumała o Sowizdrzale, co wędrował po krajach dalekich, a któremu towarzyszyć nie mogła, i o Katheline wciąż pojękującej: „Odejmijcie ogień!" Biedaczka chwytała się często za piersi, pokazując, iż ogień okrutny zżera nie tylko głowę, lecz i całe ciało. A w tym czasie majowy narzeczony i majowa narzeczona kryli się wśród wysokich traw. Kto znalazł jedno albo drugie, zostawał, zależnie od tego, czy trafiło na chłopca, czy na dziewczynę, królem albo królową zabawy. Nele słyszała radosne krzyki dziewcząt i chłopców, kiedy znaleźli majową narzeczoną ukrytą nad rowem pośród bujnych traw. I płakała dumając o miłych dniach, kiedy szukano jej i Sowizdrzała. XXVI A Jagnuszek i Sowizdrzał jechali na osłach, bambałakając nogami. — Posłuchaj no, Jagnuszku, jakie jest położenie — ozwał się Sowizdrzał. — Szlachta niderlandzka, zazdroszcząc Orańskiemu, zdradziła sprawę konfederatów, święte przymierze, znakomity kompromis podpisany dla dobra ziemi ojców. D'Egmont i de Hoorn byli tak samo zdrajcami, żadnej z tego nie wyniósłszy korzyści; Brederode umarł, pozostaje nam więc w tej wojnie tylko biedny lud Brabantu i Flandrii, oczekujący na uczciwych wodzów, żeby iść naprzód; a ponadto, mój synu, wyspy, Wyspy Zelandzkie jako też i Noord Holland, gdzie książę jest gubernatorem; a jeszcze dalej, na morzu, Edzard, hrabia Emdenu i Oost Fryzji. — Do licha! — rzekł Jagnuszek. — Widzę jasno, że przemykamy się od stryczka do koła i od koła do stosu, przymierając głodem, spragnieni jak psy i bez żadnej nadziei na odpoczynek. — To dopiero początek — pocieszył go Sowizdrzał. — Racz wziąć pod uwagę, że jak dotąd, zaznawaliśmy samych przyjemności: zabijaliśmy wroga, dworowaliśmy sobie z niego i mieliśmy pełną kabzę florenów; w biesagach wieźliśmy zawsze piwo, wino, wódkę i mięso. Czegóż ty jeszcze chcesz, durniu? A może byśmy sprzedali osły i kupili konie? — Syneczku — odparł Jagnuszek — koń, kłusując, zbytnio potrząsa człekiem mojej korpulencji. — Dosiądziesz konia na chłopską modłę i nikt cię nie wyszydzi, boś przebrany za chłopa. Nie nosisz rapiera, jak ja, a tylko kij. — Słuchaj, synu — zagadnął Jagnuszek — jesteś aby pewien, że nasze przepustki zdadzą się na coś w miasteczkach? — Toć mam księżą metrykę z wielką kościelną woskową pieczęcią, dyndającą u pergaminu na dwóch ogonach, i świadectwa, że chodzimy do spowiedzi! Książęcy żołdacy i łapacze nic nie zrobią ludziom opatrzonym w dokumenty tak zacne. A czarne różańce, które mamy na sprzedaż? Obaj jesteśmy rajtarami, tyś Flamand, ja Niemiec, podróżującymi na specjalny rozkaz Alby: kupcząc artykułami poświęcanymi, zjednujemy te heretyckie kraje dla świętej katolickiej wiary. Dzięki temu przedostaniemy się wszędzie: do bogatej szlachty i do tłustych opactw. Będą nas tam gościć z namaszczeniem i omaszczeniem. A my zwęszymy różne sekrety. Oblizuj się, miły przyjacielu. — Mój synu, trudnimy się rzemiosłem nieco szpiegowskim. — Na zasadzie wojennego prawa. — Jeśli dowiedzą się o trzech predykantach, koniec z nami — tunbował się Jagnuszek. A Sowizdrzał zaśpiewał: „Żyć" — oto dewiza, którą Wypisałem na sztandarze, Żyć wśród światła, co nie zgaśnie. Skórę twardą mam jak pancerz, Stal jest moją drugą skórą. Lecz Jagnuszek wzdychając: — Mam tylko jedną skórę, i to bardzo miękką, najgłupsze ukłucie sztyletem przedziurawi ją na amen. Lepiej byśmy zrobili poszukawszy sobie jakiegoś użytecznego rzemiosła. Po cóż nam obijać się po górach i lasach, służąc tym wielkim książętom, co mają giry w aksamitnych portkach i jedzą ortolany na złoconych stołach? Dla nas rany, niebezpieczeństwa, bitwy, śnieg, deszcz, grad i nędzna wieczerza włóczęgi. Dla nich delikatne kiełbaski, kapłony, pachnące drozdy, soczyste pulardy. — Ślinka przychodzi do gęby, mój miły przyjacielu. — Gdzie jesteś, o chlebku świeżutki, koeke-bakkeny rumiane, śmietanko przewyborna? I gdzie jesteś, żoneczko moja? Sowizdrzał na to: — Popioły ożywają na moim sercu i wzywają mnie do bitwy. A ty, jagniątko łagodne, co nie musisz pomścić ani śmierci ojca, ani zgryzoty najbliższych, ani obecnej twojej biedy, dozwól, bym sam podążał, dokąd wzywa mnie obowiązek, jeśli trud i wojna aż tak cię przerażają. — Sam? — rzekł Jagnuszek. I zatrzymał raptem osła, który począł chrupać osty pieniące się kępami przy gościńcu. Osioł Sowizdrzała przystanął też i zabrał się do jedzenia. — Sam? — powtórzył Jagnuszek. — Nie zostawisz mnie samego, mój synu, gdyż popełniłbyś karygodne okrucieństwo. Stracić żonę i stracić przyjaciela, tak być nie może! Nie będę już stękał, obiecuję. A skoro tak trzeba — tu zadarł dumnie głowę — pójdę w nawałność kul, tak! i między rapiery, tak! Nie cofnę się przed tymi obmierzłymi żołdakami, krwiożerczymi jak wilki. A jeśli któregoś dnia zwalę się u twoich stóp okrwawiony, ugodzon śmiertelnie, sprawisz mi pogrzeb; a jeśli spotkasz moją żonę, oznajmisz jej, żem umarł, bom nie umiał żyć bez niczyjej miłości na świecie. Nie mógłbym tak żyć, mój synu Sowizdrzale. I Jagnuszek zapłakał. A Sowizdrzał wzruszył się widząc tę miłą odwagę. XXVII W owym czasie książę, rozdzieliwszy armię na dwa korpusy, wysłał jeden ku granicom Księstwa Luksemburskiego, a drugi ku markizatowi Namuru. — Jakiś to — rzekł Sowizdrzał — taktyczny zamysł, o którym nic nie wiem; wszystko mi jedno, ufajmy i jazda do Maestricht! Gdy nie opodal miasta jechali brzegiem Mozeli, Jagnuszek postrzegł, iż Sowizdrzał obserwował bacznie wszystkie statki żeglujące po rzece; na koniec zatrzymał się przed statkiem, który miał na dziobie syrenę. Syrena trzymała tarczę, na której czarnym polu widniały złote litery JHS, cyfra Pana Naszego Jezusa Chrystusa. Sowizdrzał dał znak Jagnuszkowi, aby przystanął, a sam zaświergolił wesoło, naśladując skowronka. Człowiek jakiś ukazał się na pokładzie i zapiali niby kogut, po czym na znak Sowizdrzała, co ryknął jak osioł, pokazując ciżbę zebraną na bulwarze, jął ryczeć na całe gardło, również niczym osioł. Bidecik Sowizdrzała i bidecik Jagnuszka stuliły uszy i zaintonowały swoją pieśń naturalną. Przechodziły kobiety, mężczyźni jechali na koniach holujących zazwyczaj galary i łodzie, a Sowizdrzał ozwał się do Jagnuszka: — Ten przewoźnik szydzi z naszych wierzchowców. Nie poszlibyśmy na statek i nie dali mu wciry? — Zaprośmy go lepiej tu — odparł Jagnuszek. Jakaś kobieta wtrąciła się wtedy: — Jeśli nie chcecie mieć rąk poharatanych, krzyżów połamanych, a pysków rozkwaszonych, nie przeszkadzajcie Stercke Pierowi; niech się wyryczy do woli. — Hiiijaaa! Hijaaa! Hiiijaaa! — ryczał przewoźnik. — Pozwólcie mu śpiewać — radziła inna baba. — Widzieliśmy któregoś dnia, jak podniósł na plecach wóz naładowany pełnymi baryłkami piwa i zatrzymał drugi wóz, zaprzężony w silnego konia. Tam — rzekła wskazując karczmę „Blauwe Torren", czyli „Pod Niebieską Wieżą" — przebił na wylot nożem rzuconym z odległości dwudziestu kroków deskę dębową grubą na dwanaście cali. — Hiiijaaa! Hiiiijaaa! — ryczał przewoźnik, a chłopczyna dwunastoletni wyszedł na pokład i jął ryczeć tak samo. Sowizdrzał odpowiedział babie: — Twojego Mocnego Pietrka mamy gdzieś! Może twój Stercke Pier i siłacz, ale myśmy niegorsi. Ten to Jagnuszek, mój przyjaciel, zżarłby dwóch takich i nawet by mu się nie odbeknęło. — Co ty tam, syneczku, pleciesz? — zapytał Jagnuszek. — Nie plotę, ale prawdę gadam; nie zaprzeczaj mi przez skromność. Tak, dobrzy ludzie, kumoszki i robotnicy, zobaczycie zaraz, jak pójdą w ruch pięści, i po waszym sławetnym Pietrku ślad nie zostanie. — Cicho bądź! — burknął Jagnuszek. — Przecież ty słynny jesteś mocarz — odparł Sowizdrzał — nie powinieneś tego ukrywać. — Hiiijaaa! — rżał przewoźnik. — Hiiijaaa! — rżał chłopczyna. Raptem Sowizdrzał zaświergolił znów bardzo melodyjnie, naśladując skowronka. Mężczyźni, kobiety, wyrobnicy, zachwyceni niepomiernie, jęli rozpytywać, gdzie wyuczył się tych boskich nutek. — W raju, gdziem był właśnie — oznajmił Sowizdrzał. Następnie, zwracając się do przewoźnika, co wciąż ryczał, i wskazując go szyderczo palcem: — Czemuż to, łajdaku, siedzisz wciąż na pokładzie? Nie odważysz się wygramolić na brzeg i tutaj natrząsać się z nas i wierzchowców naszych? — No co, nie odważysz się? — powtórzył Jagnuszek. — Hiiijaaa! Hiiijaaa! — ryczał przewoźnik. — Bidety labidecące, pozwólcież na statek! — Rób to, co ja — szepnął Sowizdrzał Jagnuszkowi. I do przewoźnika: — Tyś jest Stercke Pier, ale jam jest Dyl Sowizdrzał. A tamci dwaj to Jef i Jasio, nasze osły, które umieją ryczeć lepiej niż ty, bo to ich mowa przyrodzona. A wizyty na twoich deskach dziurawych nie życzymy sobie wcale. Twój statek to miednica: cofa się, ilekroć fala go popchnie, a potrafi płynąć tylko bokiem, tak jak łażą kraby. — Tak jak łażą kraby! — zawołał Jagnuszek. Przewoźnik tedy do Jagnuszka: — Co tam dziamdziasz, baryło słoniny? Jagnuszek, zagrzewając się w złości, odparł: — Zły z ciebie chrześcijanin, bo wyszydzasz ułomność moją! Ale wiedz, że moją słoninę zrodził pokarm wyborny, ty zaś, stary zardzewiały gwoździu, ćpasz tylko zjełczałe śledzie wędzone, knoty od łojówek i skórę sztokfisza, a dowodem twoje flaczaste cielsko prześwitujące dziurami w portkach! — Ale będą się prać! — powiadali mężczyźni, kobiety i wyrobnicy, rozciekawieni i kontenci. — Hiiijaaa! Hiiijaaa! — ryczał przewoźnik. Jagnuszek złaził już z osła, aby nazbierać kamieni i potraktować nimi przewoźnika. — Nie rzucaj kamieniami — zmitygował go Sowizdrzał. Przewoźnik szepnął coś na ucho chłopczynie ryczącemu z nim razem na statku. Chłopiec odwiązał czółno przycumowane do statku i odpychając się wprawnie tyką podpłynął do brzegu. Kiedy był już bardzo blisko, podparł się pod boki i zawołał: — Mój baes pyta, czy odważycie się przyjść na statek, by stoczyć walkę na pięści i kopsy? Ci kumowie i kumoszki będą świadkami. — Stoczymy chętnie — oznajmił z wielką godnością Sowizdrzał. — Przyjmujemy wyzwanie — dorzucił Jagnuszek dmąc się. Było południe. Brukarze, wyrobnicy, zatrudnieni przy budowie tam i okrętów, żony, co przyniosły strawę dla mężów, dzieci, które przybiegły tutaj, by patrzeć, jak ojcowie będą posilać się bobem albo gotowanym mięsem — całe to bractwo śmiało się i klaskało na samą myśl o rychłej bójce; radowali się, że któryś z przeciwników będzie miał łeb rozbity; albo rozdarty na ćwierci chlupnie do rzeki ku widzów uciesze. — Mój synu — szepnął Jagnuszek — on nas zepchnie w wodę. — Dasz się zepchnąć — odparł Sowizdrzał. — Grubas się pietra — mówiono w ciżbie wyrobników. Jagnuszek, wciąż siedząc na ośle, obejrzał się ze złością, lecz oni go wygwizdali. — Chodźmy na statek! — rzekł Jagnuszek — przekonają się, czym się spietrał. W odpowiedzi na te słowa znów się rozległy wrzaski i gwizdy. Sowizdrzał rzekł: — Idziemy na statek! Zleźli z osłów, uzdy rzucili chłopczykowi, który głaszcząc bideciki przyjaźnie, powiódł je ku ostom. Za czym Sowizdrzał ujął tykę i ulokowawszy Jagnuszka w łodzi, podpłynął do statku, na który wdrapali się po linie: najpierw Jagnuszek, zasapany i spocony, za nim Sowizdrzał. Stanąwszy na pokładzie Sowizdrzał schylił się, jak gdyby sznurował trzewiki, i powiedział coś przewoźnikowi, ten zaś uśmiechnął się i zerknął na Jag-nuszka. I zaraz obsypał go obelgami, nazywając hultajem opasłym, fasą wszetecznego sadła, złodziejskim nasieniem, pap-eterem, czyli papkoćpajem, i zapytał: — Wielorybie brzuchaty, ile dasz beczek tranu, jeśli cię wykrwawię? Zmilczawszy obelgi Jagnuszek runął nagłe na niego niczym rozjuszony buhaj: powalił go i jął okładać, nie czyniąc mu jednak wielkiej krzywdy, bo pięści miał pulchne i jak z waty. Przewoźnik udawał, że się broni, lecz był powolny, a Sowizdrzał mówił: — Zaprosi nas ten obwieś na wino. Mężczyźni, kobiety i wyrobnicy, patrząc z brzegu na bójkę, dziwowali się: — No, no, kto by pomyślał, że ten grubas taki prędki... I klaskali, a Jagnuszek walił jak cepem. Ale przewoźnik nie troszczył się o to i tylko zasłaniał sobie gębę. Raptem, a widzieli to wszyscy, Jagnuszek przycisnął kolanem pierś Stercke Piera, jedną ręką ułapił go za gardziel, a drugą wzniósł do ciosu. — Proś o łaskę! — darł się rozwścieczony — albo przepuszczę cię między klepkami twojego szaflika. Przewoźnik, kaszląc na znak, że mówić nie może, gestem błagał o zmiłowanie. Wtedy, widziano to, Jagnuszek wspaniałomyślnie podniósł adwersarza; on zaś, ledwie stanął, odwrócił się tyłem do publiki i wywalił ozór na Sowizdrzała, który pokładał się ze śmiechu patrząc na Jagnuszka, albowiem brzuchal potrząsał buńczucznie piórkiem beretu i obchodził statek krokiem tryumfatora. A dziewczęta, kobiety, mężczyźni, chłopcy robili mu z brzegu huczną owację, wołając: „Wiwat zwycięzca Stercke Piera! To człek żelazny! Widzieliście, jak trzasnął go pięścią i tryknąwszy łbem wywrócił na grzbiet? Teraz wypiją na zgodę. Stercke Pier wynosi już wino i kiełbasę." Rzeczywiście Stercke Pier wylazł spod pokładu dzierżąc dwa puchary i garniec białego mozelskiego wina. I pojednali się z Jagnuszkiem. A Jagnuszek, radując się ogromnie i swoim zwycięstwem, i winem, i kiełbasą, wskazał potężny blaszany komin, skąd wykłębiał się dym czarny, i spytał, jakie to frykasy gotują się pod pokładem. — To kuchnia wojenna — objaśnił uśmiechając się Stercke Pier. Tłum wyrobników, kobiet i dzieci rozproszył się, wróciwszy bądź do pracy, bądź do domu, i wtedy gruchnęła stugębna plotka o grubasie i młodym pątniku. co przyjechali na osłach; tłuścioch ten silniejszy jest niźli Samson, należy więc unikać z nim zwady. Jagnuszek pił popatrując zwycięsko na przewoźnika. Ten zaś ozwał się nagle: — Wasze osły muszą się tam nudzić. Podpłynął statkiem do brzegu, zszedł na ląd, wziął osła za nogi przednie i zadnie i przyniósłszy go, tak samo jak Jezus niósł baranka, postawił na pokładzie. Skoczył po drugiego kłapoucha, wrócił nie zasapawszy się nawet i rzekł: — Napijmyż się! Chłopczyna wdrapał się szparko na pokład. Pili. Jagnuszek nie wiedział teraz, czy to aby on, urodzony w Damme, pokonał tego siłacza; nie śmiał już popatrywać nań tryumfalnie, bojąc się, aby przewoźnik, gniewny za porażkę, nie chwycił go jak osła i nie skąpał w Mozeli. Ale gospodarz uśmiechając się zachęcał go do picia, a Jagnuszek, ochłonąwszy ze strachu, znów jął popatrywać nań — zwycięski, pewien siebie. A przewoźnik i Sowizdrzał śmiali się do rozpuku. Tymczasem osły znalazłszy się na podłodze, której bydlątka nie są zwyczajne, opuściły łby, stuliły uszy i oszołomione, pić nie śmiały. Przewoźnik potraktował je miarką owsa — miał owies dla koni, które holowały statek, a kupował paszę sam, nie chcąc być oszukiwanym na cenie przez furmanów. Ujrzawszy owies osły jęły mamrotać pyskami swój różaniec, ale wciąż melancholicznie spoglądały na pokład: bały się ześliznąć i, zatrwożone, stały sztywno, nie ruszając kopytem. Za czym przewoźnik rzekł do Jagnuszka i Sowizdrzała: — No to pokażę wam kuchnię. — Kuchnię wojenną? — zaniepokoił się Jagnuszek. — Tak, ale możesz zejść tam bez obawy, mój pogromco. — Nie boję się wcale, idę za tobą — zapewnił Jagnuszek. Chłopak zasiadł u steru. Schodząc postrzegli wszędzie wory ziarna, bobu, grochu, marchwi tudzież innych jarzyn. Przewoźnik ozwał się otwierając drzwi maleńkiej kuźni: — Jesteście ludźmi odważnymi, dzielnymi, znacie śpiew skowronka, ptaka wolności, bojowy zew koguta i ryk osła, pracownika miłego, pokażę wam tedy moją kuchnię wojenną. Taką kuźniczkę znajdziecie na każdym prawie statku pływającym po Mozeli. Nikt tu nie może nic podejrzewać, bo naprawiamy w niej okucia statku; ale nie każdy mógłby się pochwalić takimi oto dorodnymi jarzynami, zamkniętymi w tej oto spiżarni. Wtedy, odsunąwszy kamienie zasłaniające dno okrętu, podniósł parę desek i wydobył śliczny pęk luf od arkebuz; podrzucił go jak piórko i schował na miejsce, a następnie pokazał gościom groty włóczni i halabard, ostrza rapierów, woreczki pełne kul i prochu. — Wiwat Hołysze! — wykrzyknął. — Mam tu bób i sos, kolby są udźcami, groty halabard sałatą, a lufy od arkebuz to nogi wołowe, na których ugotujemy zupę wolności. Wiwat Hołysze! Gdzie mam dostarczyć ten prowiant? — spytał Sowizdrzała. Sowizdrzał na to: — Do Nimwegi. Wpłyniesz tam statkiem bardziej jeszcze wyładowanym prawdziwymi jarzynami, a przywiozą ci je chłopi, po których wstąpisz do Elsen, Stephansweert i Ruremonde. Oni także, wolne ptaki, zaświergolą jak skowronek, a ty odpowiesz bojowym pianiem kura. Nawiedzisz doktora Pontusa przemieszkującego blisko Nieuwe-Waal; powiesz mu, żeś przywiózł jarzyny do miasta, ale boisz się posuchy. Chłopi pójdą na rynek i będą za jarzyny żądać takich cen, aby kupców nie znaleźć, on zaś tymczasem wskaże ci, co masz zrobić z bronią. Wydaje mi się, że rozkaże ci, choć to trochę niebezpieczne, pojechać Wahalą, Mozelą i Renem i wymieniać jarzyny na sieci, co będą tam do sprzedania: tym sposobem trzymając się łodzi rybackich dopłyniesz do Harlimgem, gdzie wielu majtków zna śpiew skowronka; posuwając się wzdłuż brzegu, miniesz Waden i dotrzesz do Lauwer-Zee, gdzie wymienisz sieci na ołów i żelazo, a swoim chłopom kupisz stroje, jakie noszą w Marken, Vlieland czy Ameland; nie oddalając się zbytnio od wybrzeży, będziesz łowił i solił rybę, nie sprzedając jej, ale robiąc zapasy, bo kto pije zdrowo, a je słono, postępuje zgodnie z prawem. — To i napijmy się! — rzekł przewoźnik. I wyszli na pokład. Ale Jagnuszek smęcił się żałośliwie. — Panie gospodarzu — ozwał się nagle — masz w swojej kuchni ogieniek taki jasny, że na pewno dałoby się zgotować na nim przewyborny kapuśniaczek. Gardło moje łaknie zupy. — Dam ci coś ku pokrzepieniu — odparł przewoźnik. I niebawem uczęstował go zupą tłustą, ugotowaną na potężnym kawale marynowanej szynki. Jagnuszek, przełknąwszy parę łyżek, ozwał się do przewoźnika: — Gardło mi obłazi, język mnie piecze; nie taki powinien być kapuśniak. — Napisano: „kto pije zdrowo, a je słono, postępuje zgodnie z prawem" — ozwał się Sowizdrzał. Przewoźnik napełnił tedy puchary, mówiąc: — Piję zdrowie skowronka, ptaka wolności. Sowizdrzał: — Piję zdrowie koguta wzywającego na bój. Jagnuszek: — Piję zdrowie mojej żony; oby nigdy nie zaznała pragnienia, luba kochaneczka. — Dotrzesz Morzem Północnym aż do Emden — powiedział Sowizdrzał do przewoźnika. — W Emden mamy schronienie. — Morze jest rozległe — rzekł przewoźnik. — Rozległy plac boju — rzekł Sowizdrzał. — Bóg jest z nami — rzekł przewoźnik. — Któż więc jest przeciw nam? — zagadnął Sowizdrzał. — Kiedy ruszacie? — spytał przewoźnik. — Zaraz — odparł Sowizdrzał. — Szczęśliwej podróży i przyjaznego wiatru! A tu macie proch i kule. Ucałował ich i odprowadził, wyniósłszy przedtem kłapouchy na barach, niczym jagnięta. Sowizdrzał i Jagnuszek dosiedli wierzchowców i podążyli w stronę Leodium. — Mój synu — ozwał się w drodze Jagnuszek — czemu ten siłacz dopuścił, bym wygrzmocił go tak okrutnie? — Aby wszędzie, dokąd tylko się skierujemy, poprzedzała nas fama trwogi. Lepszą nam ona będzie strażą niźli dwudziestu lancknechtów. Któż ośmieli się teraz napaść Jagnuszka, potężnego, zwycięskiego? Jagnuszka, buhaja nad buhaje, który, jak wszystkim już wiadomo, obalił, wyrżnąwszy łbem w brzuch, Stercke Piera, Pietrka Mocarza, co nosi osły niczym jagnięta i jednym ramieniem podźwignie wóz pełen baryłek piwa? Teraz każdy już cię tu zna: tyś Jagnuszek straszliwy, Jagnuszek niepokonany, a ja chronię się w cieniu twojej potęgi. Każdy cię pozna na drodze, którą mamy przed sobą, nikt nie ośmieli się spojrzeć na ciebie koso, a zważywszy ogrom ludzkiej odwagi, gdzie tylko stąpniemy, będą ci czapkować, kłaniać się w pas, wysławiać twoją siłę, kadzić twojej groźnej pięści. — Piękne rzeczy powiadasz, syneczku — oznajmił Jagnuszek prostując się w siodle. — I prawdziwe! Spójrz na rozciekawione gęby za opłotkami pierwszych chałup tej wioski, Pokazują palcem Jagnuszka, zwycięzcę siejącego postrach. Widzisz tych chłopów, co spozierają na ciebie z zazdrością, i tych tchórzów niemrawych, zdejmujących czapki? Jagnuszku, odpowiadaj na ich ukłony, odpowiadaj, serdeńko; nie gardź tym słabym ludkiem. Posłuchaj: dzieci znają twoje imię i powtarzają je z trwogą. I Jagnuszek jechał dumnie, kłaniając się na prawo i lewo, niby król. Fama jego męstwa towarzyszyła mu od wsi do wsi, od miasta do miasta, aż do Leodium, Chocquier, la Neuville, Vesin i Namur, które to miasto ominęli z powodu trzech predykantów. Jechali długo brzegiem strumieni, rzek i banałów. I wszędzie na śpiew skowronka odpowiadało pianie koguta. I wszędzie w imię wolności odlewano, kuto i szlifowano broń, którą zabierały statki. I ukrywano ją przed okiem celników w beczkach, koszach i skrzyniach. I wszędzie znajdowali się zacni ludzie, którzy odbierali tę broń i chowali w miejscu bezpiecznym, razem z kulami i prochem. I tam oczekiwała godziny sądu Pańskiego. A Jagnuszka, podróżującego z Sowizdrzałem, wciąż wyprzedzała fama zwycięstwa — począł tedy wierzyć w swoją olbrzymią siłę, zhardział, zrobił się zaczepny, jął zapuszczać brodę i wąsy. I Sowizdrzał przezwał go Jagnuszkiem Lwem. Lecz Jagnuszek nie wytrwał w swoim zamiarze, bo już po czterech dniach zarost łaskotał go nazbyt szkaradnie. Kazał tedy przejechać brzytwą po swojej zwycięskiej gębie, która znów błysnęła oczom Sowizdrzała, krągła i rumiana niby słońce rozgorzałe od wybornego jadła. Tak to przybyli do Stockem. XXVIII Zostawiwszy osły w Stockem, weszli, gdy noc zapadała, do miasta Antwerpii. Sowizdrzał powiedział Jagnuszkowi: — Oto gród ogromny; cały świat gromadzi tutaj swoje bogactwa: złoto, srebro, korzenie, skóra złocona, gobeliny, sukna, aksamity, wełna i jedwab; bób, groch, zboże, mięso, mąka i skóry niewyprawione; wina z Lowanium, Namur, Luksemburga, Leodium; landtwyn z Brukseli i z Aerschot; wino z Buley, winnic położonych nie opodal bramy de la Plante w Namur; wina reńskie, hiszpańskie i portugalskie; wino z Aerschot, gęste jak oliwa, zwane landolium, burgundy, małmazja i tyle innych. A towar piętrzy się na bulwarach. Te skarby ziemi i pracy ludzkiej zwabiają tutaj najpiękniejsze pod słońcem rozpuśniczki. — Marzycielski się robisz — zauważył Jagnuszek. Sowizdrzał na to: — Między nimi znajdę Siedmiu. Toć ani powiedziano: „Szukaj wśród ruin, łez i krwi." A któż do największej przywodzi nas ruiny? Rozpuśniczki. Czyż to nie przez nie biedni ogłupieni mężczyźni tracą piękne karolusy brzęczące i świecące, klejnoty, pierścienie, łańcuchy; i odchodzą bez kaftana, obdarci i spłukani, ba, nawet bez portek; czyż one nie tuczą się tym, co z nich złupią? Gdzie się podziewa krew czerwona i czysta, co krąży im w żyłach? Obraca się w szczochy. Albo żeby radować się ich ciałami śliczniutkimi i gładziutkimi, czyż nie dźgają się bez miłosierdzia nożem, sztyletem, rapierem? Te trupy sine i broczące krwią, które stamtąd wynoszą, to trupy ludzi oszalałych z miłości. Kiedy ojciec się zżyma, siedzi posępny i nieruchomy, siwe jego włosy wydają się jeszcze bielsze i jeszcze bardziej zjeżone, a w suchych oczach, które płakać już nie mogą, płonie rozpacz po stracie dziecka; kiedy matka milcząca i trupio blada płacze, jakby widziała przed sobą wszystkie nieszczęścia tego świata — kto wyciska te łzy? Ladacznice, które lubią tylko pieniądze i siebie, a świat myślący, pracujący, filozofujący przytroczyły sobie do złoconego paska. Tak, tam jest Siedmiu, pójdziemy, Jagnuszku, do dziwek. Może bawi u nich twoja żona; jeśli tak, upieczemy przy jednym ogniu dwie pieczenie. — Pójdę — zgodził się Jagnuszek. Było to w czerwcu, zbliżał się koniec lata: o tej porze słońce przyżółca już liście kasztanów, ptaszki wyśpiewują na drzewach, a i najdrobniejszy żuczek siedzący w trawie brzęczy cichutko z kontentacji, tak raduje się ciepłem. Jagnuszek pałędał się z Sowizdrzałem po ulicach Antwerpii, opuściwszy głowę i wlokąc swoje gmaszyste cielsko. — Jagnuszku — rzekł Sowizdrzał — smęcisz się coś; nie wiesz to, że nic gorzej nie wpływa na płeć? Jeśli dalej będziesz zapiekał się w smutku, skóra zacznie ci złazić płatami. Miło będzie słuchać wokół ciebie: „Jagnuszek parchaty, Jagnuszek strupiaty!" — Jeść mi się chce — oznajmił Jagnuszek. — To chodź się posilić. Wstąpili „Pod Stare Schody", opchali się tam choeselami i obombali dobbel-kuytu. I Jagnuszek już nie płakał. A Sowizdrzał rzekł: — Chwała ci, zacne piwo, co osłoneczniasz nam duszę. Śmiejesz się, potrząsasz bandziochem. Lubię patrzeć na ten taniec rozradowanych bebechów! — Mój synu — odparł Jagnuszek — tańcowałyby jeszcze skoczniej, gdybym miał szczęście odnaleźć moją żonę. — No to chodź na poszukiwania. I tak trafili do dzielnicy Bas-Escaut. — Spójrz — ozwał się Sowizdrzał — na ten domeczek drewniany z oknami pięknie rzeźbionymi, opatrzonymi w małe szybki; przypatrz się żółtym firankom i czerwonej latarni. Tam, mój synu, za czterema kuflami bruinbieru, uitzetu, dobbel-kuytu i wina z Amboise siedzi piękna baesine licząca sobie latek pięćdziesiąt albo i więcej. Każdy rok obdarza ją nową warstwą sadła. Na jednej z kuf błyszczy świeca, u belki sufitu dynda latarnia. Ciemno tam i widno zarazem: ciemno dla miłości, widno dla płacenia. — Ależ — zgorszył się Jagnuszek — to klasztor diabelskich zakonnic, których ta baesine jest przeoryszą. — Tak, ona to w imieniu Belzebuba prowadzi drogą grzechu piętnaście gładkich miłośnic: znalazły u niej wikt i mieszkanie, tylko spać im nie wolno. — To znasz ten klasztor? — Zachodzę tam szukać twojej żony. Wstąp ze mną. — O nie, zważywszy rzecz, nie pójdę. — Opuściłbyś przyjaciela w takiej biedzie? Zostawiłbyś go samego wśród tych Astarte? — Nikt mu nie każe się tam pchać. — Ale jeśli idzie tam, by znaleźć Siedmiu i twoją żonę? — Wolę się przespać. — No więc chodź! — rzekł Sowizdrzał otwarłszy drzwi i wpychając Jagnuszka. — Popatrz, baesine siedzi za kufami, po jej bokach dwie świeczki; sala jest wielka, powała w niej z czarnego dębu, o belkach zadymionych. Wokół pysznią się ławy i stoły o koślawych nogach, stoły pełne szklanek, miarek, kubków, pucharów, kufli, dzbanów, flasz, butelek oraz innych przyborów pijackich. Pośrodku także stoły i krzesła, gdzie królują kiecki ladacznic, fałdziste, długie; paski przetykane złotem, aksamitne ciżemki, piszczałki, kobzy i skalmeje. W kącie drabina wiodąca na piętro. Łysy garbus przygrywa na klawesynie o szklanych nóżkach, które czynią dźwięk instrumentu zgrzytliwym. Tańcuj, moje brzucho! Piętnaście gładkich rozpuśniczek siedzi okrakiem na stołach i krzesłach; ta pochylona, ta wyprostowana, inna wsparta na łokciach, tamta rozwalona; niektóre leżą na boku lub na wznak — jak im przyjdzie fantazja; odziane są biało albo czerwono, ręce i ramiona nagie, pierś goła, dekolt po pępek. Najrozmaitsze są tu brzanki, wybieraj tylko! Światło świec pieści niektórym jasne włosy, zostawiając oczy w cieniu — dojrzysz tylko ich ogień wilgotny. Inne patrząc w sufit grają na wioli jakąś rzewną niemiecką balladę. Tamte znów okrąglutkie, smagłe, pulchne, bezwstydne piją, puchar po pucharze, wino z Amboise, pokazują toczone białe ramiona i jabłka piersi wychylające się z rozciętych sukien, a jedna po drugiej albo i chórem rozwodzą lubieżne dyskursa. Posłuchaj: — Dzisiaj precz z pieniędzmi! — mówią piękne dziewki. — Miłości nam trzeba, miłości wedle naszego własnego wyboru, z dzieciuchem albo młodzieńcem, który nam się spodoba, miłości bezpłatnej! Niech ci, którym Przyroda dała siłę męską, przyjdą tutaj, wiedzeni miłością do Boga i do nas. Wczoraj się płaciło, dziś mamy dzień kochania! Kto chce pić z naszych warg, wilgotnych jeszcze od butelki? Wino i pocałunki oto uczta zupełna! Precz z wdowami, które sypiają same! Jesteśmy dziewki! Dzisiaj dzień miłosierdzia. Do was, młodzi, silni i piękni, wyciągamy ramiona. Pijmy! Pieszczotko, czy to na bój miłosny serce twoje dudni w piersi jak bębenek? O wahadło cudne! To zegar pocałunków! Kiedyż nadejdą oni z sercem pełnym i mieszkiem pustym? Czyż nie zwietrzyli lubieżnych przygód? Jaka jest różnica między młodym Hołyszem i panem margrafem? Margraf płaci florenami, a Hołysz pieszczotami. Wiwat Kołysze! Kto zechce obudzić cmentarz? Tak mówiły poczciwe, gorące i wesołe rozpuśniczki. Ale były też inne o gębach mizernych, ramionach uschłych — brzany, które z ciała swojego chudego uczyniły kramik i handlując wątpliwymi wdziękami ciułały grosz do grosza. Te dziamdziały kwaśno: — Bardzo byłaby głupia ta, co wyrzekłaby się profitu ze swojego fatygującego rzemiosła ulegając dziwactwu, które strzeliło do głowy rozpuśniczkom oszalałym na punkcie chłopów. Sfiksowały te wariatki, lecz my nie sfiksowałyśmy wcale, bo po cóż mamy na stare lata szlajać się obdarte po rynsztokach? Niech nam płacą, skoro jesteśmy na sprzedaż. Precz z darmochą! Mężczyźni są brzydcy, łakomi, śmierdzą, zrzędzą i chlają. Oni to pchają biedne kobiety do grzechu! Lecz młode i piękne nie słuchały tych uwag, a ciesząc się i pijąc, mówiły: — Słyszycie, jak u Najświętszej Panny dzwonią za umarłych? Jesteśmy z ognia! Kto chce pobudzić cmentarze? Jagnuszek ujrzawszy taką gromadę kobiet — blondynek i brunetek, jędrnych i przywiędłych, zasromał się; spuściwszy oczy, zawołał: — Sowizdrzale, gdzie ty? — Przepadł na wieki, serdeńko — ozwała się tęga dziewucha, oplatając go ramionami. — Przepadł? — Tak, lubku, trzysta lat temu w kompanii pana Jacobusa de Coster van Maerlandt. — Dajże mi pokój, nie szczyp mnie! — lamentował Jagnuszek. — Sowizdrzale, gdzie ty? Nie poratujesz przyjaciela? Jeśli mnie nie zostawicie w spokoju, wynoszę się... — Nie puścimy cię — odrzekły. — Sowizdrzale — zawodził Jagnuszek — syneczku, gdzie ty? Niechże mnie mościa pani nie ciągnie za włosy, to nie peruka, ręczę. Ratunku! Nie dość moje uszy czerwone, żebyś mi pani napędzała tam jeszcze krwi? A tamta daje mi prztyka za prztykiem! Boli! O Jezu! Czymże teraz nacierają mi gębę? Gdzie lustro? Czarny jestem jak kominiarz. Obrażę się, jeśli nie przestaniecie; to nieładnie tak dokuczać biedakowi. Dajcież mi pokój! Nie utyjecie szarpiąc mnie za portki to w prawo, to w lewo, ciągnąc we wszystkie strony i podając sobie. Tak, tak, obrażę się z pewnością! — Obrazi się — szydziły — obrazi się grubas! Uśmiechnij się lepiej, zaśpiewaj nam miłosną lied. — Zaśpiewam, zaśpiewam, tylko dajcie mi pokój. — A którą kochasz? — Żadnej! Ani ciebie, ani tamtej. Pożalę się urzędnikowi, obatożą was. — Ho, ho, ho! Obatożą! — zawołały. — A jeśli, nim nas obatożą, wyściskamy cię przemocą? — Mnie? — Ciebie — ozwały się chórem. I piękne, i brzydkie, jędrne i przywiędłe, brunetki i blondynki poskoczyły ku Jagnuszkowi, zdarły mu toczek i cisnęły w powietrze, zdarły mu płaszcz i cisnęły w powietrze, i nuże z całej mocy całować mu i karesować policzki, nos, bandzioch i grzbiet. A baesine pokładała się ze śmiechu między świecami. — Ratunku! — darł się Jagnuszek. — Ratunku! Sowizdrzale, zmieć ze mnie to robactwo! Dajcież mi pokój! Nie chcę waszych pocałunków! Na miły Bóg, jestem żonaty i marynuję wszystko dla żony! — Żonaty! — wykrzyknęły. — Ależ twoja połowica ma tego nadmiar! Chłopisko twojej korpulencji! Dajże i nam troszkę! Żona wierna to skarb; mąż wierny to kapłon. Niech cię Bóg przed tym broni! Masz wybierać, a jak nie, to my cię obatożymy! — Nie będę wybierał! — Wybieraj — powtórzyły. — Nie! — A może by tak mnie?... — zagadnęła dziewka miluchna, śliczna, jasnowłosa. — Spójrz tylko, jaka jestem przyjemna, a kocham tego, który mnie kocha, oj, kocham!... — Daj mi pokój! — A może by tak ja?... — spytała dziewucha jak łania, śniada, czarnowłosa i taką, że chyba rzeźbili ją aniołowie. — Nie lubię pierników — oświadczył Jagnuszek. — A może byś tak ze mną się przespał? — ozwała się dziwka postawna, o chyrze przysłaniającej czoło, brwiach gęstych i zrośniętych, oczach ogromnych, wilgotnych, wargach grubych niczym węgorz i szkarłatnych, licu, którego rumianość ogarniała szyję i ramiona. — Nie znoszę rozpalonych cegieł. — To może ze mną? — rzekło dziewczę szesnastoletnie o pyszczku wiewiórki. — Z takim dziadkiem do orzechów! — krzyknął Jagnuszek. — Należy mu się chłosta — powiedziały. — Ale czym? Dyscypliną z dobrze wysuszonych rzemieni. Tęgie to plagi! Nie wytrzyma ich najtwardsza skóra. Weźcie takich batów dziesięć. Używają ich woźnice i oślarze. Przyniesiono baty; dwie rozpuśniczki jęły zdzierać Jagnuszkowi kaftan. — Biada mi! — jęknął. — Pozbawią mnie te ostre baty sadła, które tak pieczołowicie wyhodowałem. Ale, samice bezlitosne, na nic wam się ono nie przyda, nawet do sosów. Rozpuśniczki na to: — Zrobimy łojówki. Światło za darmochę też coś znaczy! Tę, która później powie, że z bata wytapia się świece, wezmą za wariatkę. Ale my jej przyświadczać będziemy, choćbyśmy umrzeć miały, i wygramy niejeden zakład. Namoczyć tam rózgi w occie! No i już nie masz kaftana. U Świętego Jakuba bije dziewiąta. Jeśli z ostatnim uderzeniem nie wybierzesz, my bić zaczniemy. Jagnuszek błagał, przerażony: — Ulitujcie się, zmiłujcie się nade mną! Poprzysięgłem wierność mojej biednej żonie i wierności tej dochowam, choć rzuciła mnie podle. Sowizdrzale, synusiu, ratuj! Ale Sowizdrzał gdzieś przepadł, — Spójrzcie na mnie — mówił Jagnuszek do ladacznic — spójrzcie na mnie, uklękłem przed wami. Czy mógłbym okazać większą pokorę? Czyż to nie dowód, że czczę niby świętość wasze niepospolite wdzięki? Błogosławieni nieżonaci, albowiem wolno im radować się nimi! To raj na pewno; ale nie bijcie mnie, jeśli łaska. Nagle baesine, siedząca między dwiema świeczkami, ozwała się głosem tubalnym i srogim: — Kumoszki i dziewczęta, klnę się na wielkiego diabła, że jeśli żartami czy łagodnością za moment nie wprowadzicie tego człeka na dobrą drogę, czyli do łóżka, zawołam stróżów nocnych i was, a nie jego, wychłostać każę. Nie zasługujecie na miano miłośnic, jeśli słowem lubieżnym, ręką rozpustną i okiem płomiennym nie zagrzewacie samców, jak to czyni samica robaczka świętojańskiego, mająca po temu li tylko swoją latarenkę. I otrzymacie srogie plagi za nieudolność waszą. Słysząc to dziewki zadrżały, a Jagnuszek poweselał. — No i cóż, kumosie — rzekł — jakie nowiny przynosicie z kraju chłoszczących rzemieni? Ja sam polecę po straż. A gdy będzie spełniać swój obowiązek, dopomogę. Wielką mi to sprawi przyjemność. Ale wtedy wdzięczna piętnastolatka padła do Jagnuszkowych kolan: — Wielmożny panie — rzekła — zdajemy się z pokorą na twoją łaskę; jeśli nie raczysz wybrać żadnej z nas, czyż mam otrzymać za ciebie plagi? A baesine, która tam siedzi, wtrąci mnie do paskudnego lochu pod Skaldą, do lochu, z którego ścian ścieka woda, i będę tam o suchym czarnym chlebie. — Czy ona, pani baesino, naprawdę dostanie za mnie baty? — spytał Jagnuszek. — Będzie smagana do krwi — odrzekła baesine. Tedy Jagnuszek przypatrując się dziewczątku po- wiedział: — Widzę, żeś jest świeża, pachnąca, twoje ramię wyziera z sukni jak wielki płatek białej róży. Nie chcę, żeby ta śliczna skóra, pod którą krąży młoda krew, cierpiała pod batem; nie chcą, aby te oczy jaśniejące ogniem młodości płakały od razów; nie chcę, aby w wiezieniu trzęsło się od zimna twoje ciało czarodziejki amorów. Jakoż wolę cię wybrać niż wiedzieć, żeś dostała plagi. Dziewczę wyprowadziło go. Tak to zgrzeszył — jak mu się przydarzało od urodzenia — przez dobroć. Tymczasem Sowizdrzał stał naprzeciw dziewczyny rosłej, czarnej, o kręconych włosach. Dziewka nic nie mówiąc spoglądała nań zalotnie, a Sowizdrzał nie śpieszył się jakoś do obłapki. — Kochaj mnie — mówił. — Kochać ciebie, wietrznika, który tu miejsca nie zagrzejesz? Sowizdrzał na to: — Ptak, przelatując nad głową, zanuci i odfrunie. Tak i ze mną, serce moje; nie chciałabyś, abyśmy zaśpiewali razem? — Tak! Piosenkę śmiechu i łez. I rzuciła się Sowizdrzałowi na szyję. Nagle, kiedy tak omdlewali w ramionach swoich pieszczotek, wdarła się do domu, dmąc w piszczałki, waląc w bęben, potrącając się, pchając, śpiewając, gwiżdżąc, wyjąc, przeklinając, wesoła kompania meesevangerów: tak nazywają w Antwerpii ptaszników, którzy łowią sikory. Mieli worki i klatki pełne owych ptasząt, a sówkom tresowanym do polowania złociły się w świetle okrągłe oczy. Meesevangerów było co najmniej dziesięciu: czerwoni, obombani winem i piwskiem, kiwający chwiejnymi głowami, powłóczący niepewne nogi, darli się tak chrypliwie i tak miamlali ozorem, iż biednym dziewczętom wydawało się, że słyszą raczej wrzawę dzikich zwierząt w lesie niźli w domu gwar ludzki. Ale wciąż mówiły, to monologując, to chórem: — Pragnę tego, kogo kocham. Do tego należymy, kto nam się podoba. Jutro bogacze sypną florenami! Dziś kochamy za darmo tego, kto w miłość bogaty! A meesevangerzy odpowiedzieli: — Mamy floreny i miłość też; do nas więc należą rozpuśniczki. Kto się cofa, ten kapłon. Zapolujmyż na te sikorki! Huzia! Brabant księciu dobremu! Ale kobiety powiadały szydersko: — Fi! Gęby paskudne! Myślą, że nas pożrą! Nie dla psa kiełbasa! Bierzemy tego, kto nam się spodoba, a was nie chcemy. Kufy tranu, wory sadła, gwoździe chude, noże zardzewiałe, cuchniecie potem i błotem. Wynocha stąd, i tak pójdziecie do piekła, bez naszej pomocy. Lecz oni: — Walijki ponętne są dzisiaj. Ichmościanki wybredne, możecie nam dać to, co sprzedajecie każdemu. Lecz one: — Jutro będziemy niewolnicami, sukami i weźmiemy was; dziś jesteśmy wolne kobiety i was odrzucamy. — Dość gadania! — wrzasnęli. — Komu się chce pić? Rwijmy jabłka! I runęli na nie, nie bacząc ani na wiek, ani na urodę. Piękne dziewczęta, wierne swojemu postanowieniu, jęły się bronić waląc ich po łbie krzesłami, kuflami, dzbanami, pucharami, czarkami, flaszami, które sypały się, niczym grad, raniąc, zostawiając sińce i podbijając oczy. Sowizdrzał i Jagnuszek wybiegli, zwabieni hałasem, a drżące ich kochanki stały na pięterku, przy drabinie. Widząc, że meesevangerzy biją kobiety, Sowizdrzał chwycił na podwórku miotłę, drugą dał Jagnuszkowi; zdarli wiechcie brzozowe i ruszyli w bój piorąc napastników bez miłosierdzia. Pijakom tak okładanym gra wydała się poważna; pohamowali się więc na moment, co wykorzystały od razu brzany chude, które chciały sprzedawać się, a nie oddawać, nawet w ów wielki dzień dobrowolnej miłości, wymagany przez Naturę. Wśliznęły się niby węże między rannych, obsypały ich karesami, opatrzyły im rany, wypiły za nich wino z Amboise i tak skutecznie wyszlamowały każdą sakiewkę z florenów tudzież innej monety, że nie zostawiły ani szeląga. Po czym, gdy dzwoniono, żeby gasić ogień i światło, wyrzuciły meesevangerów za drzwi, którymi Sowizdrzał i Jagnuszek wyszli już wcześniej. XXIX Podążając do Gandawy Sowizdrzał i Jagnuszek zajechali o świcie do Lokeren. W dali ziemia pociła się rosą; mgły białe i chłodne sunęły lekko po łąkach. Mijając kuźnię Sowizdrzał zanucił jak skowronek, ptak wolności. Zaraz też wychynął łeb kudłaty i siwy i w uchylonych drzwiach kuźni ozwało się przyciszone pianie koguta. Sowizdrzał objaśnił Jagnuszkowi: — To smitte Wasteele: w dzień kuje ostrza łopat, motyk i sochy do pługów; gdy żelazo jest gorące, robi piękne kraty do prezbiteriów, ale częstokroć nocą ostrzy broń dla żołnierzy wolnego sumienia. Nie obrósł w pierze na tej pracy: chudy, że kości dziurawią mu skórę, blady jak widmo, a smutny jak potępieniec. Dziś nie kładł się, bo całą noc harował. — Wejdźcie — ozwał się smitte Wasteele — tylko wprzódy zostawcie osły na łączce za domem. Uczyniwszy to, weszli do kuźni. Smitte Wasteele zaniósł do piwnicy rapiery, które wyostrzył, i włócznie, które odlał był nocą; i przygotował pracę na dzień dla czeladników. Wpatrując się w Sowizdrzała okiem przygasłym, zapytał: — Jakie masz nowiny od Milczatego? Sowizdrzał na to: — Księcia i jego armię wygnano z Niderlandów, a wina to podłych jurgieltników, którzy drą się: „Geld, geld! — Pieniędzy! Pieniędzy!", kiedy bić się trzeba. Podążył ku granicom francuskim, a za nim co wierniejsi żołnierze, brat jego, hrabia Ludwik, i książę palatyn Dwóch Mostów — na odsiecz Henrykowi Nawarskiemu i hugonotom; stamtąd przeprawił się do Niemiec, do Dillenburga, gdzie połączyło się z nim wielu niderlandzkich zbiegów. Musisz mu posłać broń i pieniądze, które zebrałeś, a my będziemy na morzu dokonywać dzieła ludzi wolnych. — Uczynię, co trzeba; mam broń i dziewięć tysięcy florenów. Ale czyście nie przyjechali na osłach? — Tak — odparli. — A nie słyszeliście po drodze o trzech predykantach, których zabito, ograbiono i rzucono między skały nad Mozelą? — Owszem — odrzekł Sowizdrzał z niezachwianą pewnością siebie — ci trzej predykanci byli szpiegami Alby, płatnymi mordercami, którzy mieli zgładzić Księcia Wolności. My dwaj posłaliśmy ich na piwo do Abrahama. Mamy przy sobie ich pieniądze i papiery. Weźmiemy to, co nam trzeba na podróż, a resztę oddamy księciu. I Sowizdrzał rozpiąwszy kaftan swój i Jagnuszkowy wydobył papiery tudzież pergaminy. Smitte Wasteele, przeczytawszy je, rzekł: — Jest tu plan bitwy i spisku. Prześlę je księciu, ale tak, by dowiedział się, że Sowizdrzał i Jagnuszek Poczciwiec, wierni włóczędzy, ocalili mu szlachetne życie. Osły wasze sprzedać każę, aby was po tych wierzchowcach nie poznano. Sowizdrzał zapytał, czy trybunał ławników w Namur wysłał już był łapaczów w ślad za nimi. — Powiem wam tyle, co sam wiem — odparł Wasteele. — Jeden kowal z Namur, protestant zacny, zaszedł tu kiedyś pod pozorem, żebym mu pomógł robić kraty, kurki na dach i inne rzeczy dla zamku, który mają budować niedaleko la Plante. Woźny trybunału ławników mówił mu, że zwierzchność jego się zebrała, że wezwano karczmarza, bo mieszka o parę kroków od miejsca, gdzie popełniono zbrodnię. Zapytany, czy nie widział morderców albo takich, których mógłby podejrzewać, oświadczył: „Różne obieżyświaty jeżdżą na osłach, krzepią się u mnie trunkiem, z wierzchowców nie złażąc albo i złażąc; mężczyźni piją piwo, kobiety i dziewczęta miód. Widziałem też i dwóch zabijaków, którzy powiadali, że trzeba Orańskiego skrócić o głowę." To mówiąc karczmarz świsnął i uczynił ,ruch taki, jakby przeciągał nożem po gardle. „Na Wiatr Stalowy! — rzekł — będę panom donosił w tajemnicy, bo czynić to mogę." Opowiedział im różności, puszczono go. Za czym radni na pewno rozesłali pisma do swoich podwładnych. Karczmarz oświadczył, że widział tylko obieżyświatów jadących na osłach, a więc będą ścigać jedynie takich. A potrzebni jesteście księciu, moje chłopaczki. — Sprzedaj osły — odparł Sowizdrzał — a pieniądze dołącz do gotowizny książęcej. Osły sprzedano. — Każdy z was musi teraz — oznajmił Wasteele — trudnić się jakimś wolnym rzemiosłem, niezależnym od cechów; umiesz robić klatki dla ptaków i pułapki na myszy? — Robiłem je dawniej — odparł Sowizdrzał. — A ty? — zwrócił się Wasteele do Jagnuszka. — Będę sprzedawał eete-koeken i olie-koeken. (Są to naleśniki i racuchy smażone na oleju.) — Chodźcie ze mną; macie tu gotowe klatki i pułapki jako też narzędzia i drut miedziany, konieczne do reperacji i do wyrobu nowych; przyniósł mi je któryś z moich szpiegów. To dla ciebie, Sowizdrzale. A ty, Jagnuszku, bierz ten piecyk i mieszek; dam ci mąki, oleju i masła, żebyś smażył eete-koeken i olie-koeken. — Będzie sam wszystkie zżerał — powiedział Sowizdrzał. — A kiedy mamy zacząć? — spytał Jagnuszek. Wasteele na to: — Wprzódy mi dopomożecie, noc albo dwie; nie poradzę sam tak wielkiej robocie. — Jeść mi się chce — oznajmił Jagnuszek. — Cóż to? Nie jada się w tym domu? — Chcesz chleba z serem? — rzekł Wasteele. — Bez masła? — zaniepokoił się Jagnuszek. — Bez masła — upewnił go Wasteele. — A piwa albo wina nie masz? — zagadnął Sowizdrzał. — Nie piję, ale pójdę „In Het Pelicaen", to niedaleko, i przyniosę. — Wybornie — rzekł Jagnuszek — to przynieś i szynki. — Dobrze, dobrze — mruknął Wasteele spoglądając na Jagnuszka z nieopisaną pogardą. Ale przyniósł dobbel-clauwaertu i szynki. A Jagnuszek, kontent, jadł za pięciu. I rzekł: — Kiedy zabieramy się do roboty? — Nocą — oznajmił Wasteele. — Możesz siedzieć w kuźni, nie bój się moich czeladników. To protestanci jak i ty. — Doskonale, doskonale — powiedział Jagnuszek. Późnym wieczorem, kiedy zadzwoniono już aby wygaszać ogień, i kiedy zamknęły się drzwi chałup, Wasteele, Sowizdrzał i Jagnuszek za wieloma nawrotami przynieśli z piwnicy, mieszczącej się pod kuźnią, ciężkie pakiety rozmaitej broni. — Tu — oznajmił Wasteele — mam dwadzieścia arkebuz do naprawy i trzydzieści dzirytów do wyostrzenia, a tu ołów na tysiąc pięćset kul, które trzeba odlać. Pomożecie mi. — Z największą ochotą! — rzekł Sowizdrzał. — Czemuż nie mam czterech rąk! — Jagnuszek też się dołoży — powiedział Wasteele. — Tak, tak... — westchnął żałośliwie Jagnuszek, senny od przeżarcia i przepicia. — Będziesz topił ołów — rzekł Sowizdrzał. — Będę topił ołów — zgodził się Jagnuszek. Jagnuszek topiąc ołów i odlewając kule popatrywał z wściekłością na smitte Wasteelego, co zmusił go do pracy, podczas gdy on walił się z nóg, taki był senny. Odlewał kule z cichą złością i ręka go świerzbiła, żeby roztopiony ołów wylać kowalowi na łeb. Pohamował się jednak. Około północy, buzując wściekłością coraz gorętszą — która ogarniała go wraz ze zmęczeniem okropnym, gdy smitte Wasteele i Sowizdrzał cierpliwie szlifowali lufy arkebuz i dziryty — wygłosił, sycząc, taki oto dyskurs: — Chudy jesteś, blady i słabowity, wierzysz bowiem w dobrą wolę książąt i możnych tego świata, gardząc w nadmiarze gorliwości własnym ciałem, szlachetnym ciałem, któremu dozwolisz marnieć w nędzy i poniżeniu. Nie po to Bóg cię spłodził wespół z panią Naturą. Trzeba ci wiedzieć, że nasza dusza, która jest tchnieniem życia musi mieć, aby oddychać: bób, wołowinę, piwo, wino, szynkę, kiełbasy, kiszki tudzież odpoczynek; a ty karmisz się chlebem, wodą i nieprzespanymi nocami. — Skądże u ciebie takie krasomówstwo? — zagadnął Sowizdrzał. — Nie wie, co gada — zauważył ze smutkiem Wasteele. A Jagnuszek zagrzewając się: — Wiem lepiej niż ty. Powiadam, że jesteśmy głupcy, ja, ty i Sowizdrzał takoż, bo wyślepiamy oczy dla książąt i możnych tego świata, którzy śmieliby się do rozpuku widząc, jak zdychamy ze zmęczenia, nie śpimy i tylko szlifujemy broń i odlewamy kule na ich potrzeby. A oni sobie tymczasem piją wino francuskie i jedzą niemieckie kapłony, piją ze złotych pucharów i jedzą z mis kontryfałowych, nie troskając się bynajmniej, czy nam, co szukamy gdzieś tam w powietrzu Boga, z łaski którego są potężni, nieprzyjaciel nie ścina kosą nóg i nie rzuca nas w studnię śmierci. A w tym czasie oni, nie będący ani reformowanymi, ani kalwinami, ani luteranami, ani katolikami, tylko sceptykami, wątpiącymi o wszystkim, będą kupować i podbijać księstwa, zjadać majątek opatów, mnichów i klasztorów, i będą mieć wszystko: dziewice, niewiasty i rozpuśniczki; i będą pić ze swoich złotych pucharów za swoje wieczyste hulanki i za naszą wieczystą głupotę i dur ośli, i za siedem grzechów głównych, które popełniają, o smitte Wasteele, pod nosem twoim, co już wychudł od entuzjazmu. Popatrz na pola i łąki, na zboża, sady i woły; na złoto rosnące z ziemi; popatrz na leśną zwierzynę, na ptaki niebieskie, ortolany wyśmienite, drozdy delikatne, spójrz na głowiznę dzika i na pieczeń sarnią; wszystko to dla nich: polowanie, rybołówstwo, ziemia, morze, wszystko. A ty karmisz się chlebem i wodą, a my harujemy tutaj dla nich do utraty sił, nie śpiąc, nie jedząc, nie pijąc. A kiedy umrzemy, kopną nasze ścierwa w tyłek i powiedzą naszym matkom: „Urodźcie nam nowych, ci już nie zdatni do użytku." Sowizdrzał śmiał się nic nie mówiąc, Jagnuszek sapał ze złości, a Wasteele ozwał się łagodnie: — Nierozumne to słowa. Żyję nie dla szynki, piwa i ortolanów, ale dla zwycięstwa wolności sumienia. Książę Wolności czyni jak ja. Poświęcił swoją fortunę, spokój i szczęście, aby wygnać z Niderlandów kata i tyranię. Czyń jak on i staraj się schudnąć. Nie brzuchem zbawimy ludy, ale niezachwianą odwagą i trudami, które, póki życia, będziemy znosić bez szemrania. A teraz połóż się, skoroś taki senny. Ale Jagnuszek zawstydził się i spać nie poszedł. I szlifowali broń, i odlewali kule do rana. I tak przez trzy noce. Za czym nocą wyruszyli do Gandawy. Sprzedawali klatki, pułapki i olie-koekjes. I zatrzymawszy się w Meulestee, miasteczku młynów, którego czerwone dachy widać zewsząd, postanowili handlować oddzielnie, a wieczorami, nim zadzwonią, by wygaszano ogień, spotykać się „In de Zwaen" — w oberży „Pod Łabędziem". Jagnuszek pałędał się po ulicach Gandawy sprzedając olie-koekjes (zasmakował w tym rzemiośle), szukając żony, chłepcząc piwo kwartami i ćpając nieutrudzenie. Sowizdrzał doręczył listy książęce Jacobowi Scoelap, licencjatowi medycyny; Lievenowi Smet, krawcowi; Janowi de Wulfschaegerowi; Gillisowi Coorne, farbiarzowi; Janowi de Roose, dekarzowi; oni zaś powierzyli mu pieniądze, które zebrali dla księcia, i powiedzieli, żeby zaczekał jeszcze dni parę w Gandawie albo w okolicy, to dadzą więcej. Później wszystkich powieszono, jako heretyków, na Szubienicy Nowej i pogrzebano na Polu Wisielców, przy Brugijskiej bramie. XXX Tymczasem prewot Spelle Rudy, uzbrojony w czerwoną laseczkę, jeździł na chudej szkapie od miasta do miasta i wszędy wznosił rusztowania, podpalał stosy i kopał groby dla biednych kobiet i dziewcząt, zasypywanych żywcem. I król brał schedę. Jednego razu, w Meulestee, Sowizdrzał i Jagnuszek siedzieli pod drzewem. Sowizdrzał nudził się jak mops. Czerwiec był zimny. Z nieba nabrzmiałego szarymi chmurami sypała drobniutka kasza. — Mój synu — ozwał się Jagnuszek — czwartą już noc upędzasz się bezwstydnie za dziwkami i grosz marnujesz. Sypiasz „In den Zoeten Inval" — „Pod Cichym Wodospadem" — a zachowujesz się jak ów człek z obrazka, który wpada łbem do ula. Na próżno oczekuję cię „In de Zwaen", źle wróży to twoje dziwkarskie życie. Czemuż, jak Bóg przykazał, nie weźmiesz sobie żony? — Mój Jagnuszku, ten, dla którego jedna kobieta to wszystkie, ten, dla którego wszystkie są jedną, nie powinien lekkomyślnie przynaglać swojego wyboru w przyjemnej potyczce zwanej miłością. — A Nele? Całkiem zapomniałeś już o niej? — Nele jest w Damme, to bardzo daleko. Kiedy tak siedział, a kasza zacinała ostro, przebiegła młoda i wdzięczna kobieta, zasłaniając sobie głowę spódnicą. — Hej! — zawołała — myślicielu głupi, o czym tak myślisz pod drzewem? — O kobiecie, która by mi ze swojej kiecki zrobiła dach, co chroniłby mnie od gradu — oznajmił Sowizdrzał. — Znalazłeś ją — odparła kobieta. — Wstań! Sowizdrzał wstał i podszedł do niej. — I znów zostawisz mnie samego? — zmartwił się Jagnuszek. — Tak — odrzekł Sowizdrzał — ale idź „In de Zwaen", zjedz udziec albo dwa, wypij dwanaście kufli piwa, to zaśniesz i wcale się nudzić nie będziesz. — Tak i uczynię — przystał Jagnuszek. Sowizdrzał zbliżył się do kobiety. — Zadrzyj — powiedziała — moją kieckę z jednej strony, ja zadrę z drugiej, i pobiegniemy. — A po cóż biec mamy? — spytał Sowizdrzał. — Bo chcę uciec z Meulestee; zjechał tu prewot Spelle z dwoma łapaczami i poprzysiągł, że rozkaże osmagać każdą rozpuśniczkę, która mu nie zapłaci pięciu florenów. Dlatego biegnę; biegnij i pozostań ze mną tam, to mnie w razie czego obronisz. — Jagnuszku! — zawołał Sowizdrzał. — Spelle już w Meulestee! Idź do Destelberghu i zatrzymaj się „Pod Gwiazdą Trzech Króli". Jagnuszek zerwał się, przerażony, i podtrzymując oburącz bandzioch, wziął nogi za pas. — Gdzie drałuje ten tłusty zając? — spytała dziewka, — Do nory. A ja go potem tam znajdę. — Biegnijmy! — rzekła tupiąc niby klacz niecierpliwa. — Wolałbym nie biec i cnotę zachować. — Cóż to znaczy? — spytała. — Tłusty zając życzy sobie, abym wyrzekł się tęgiego wina, piwa i lusztyków z kobietami o gładkim ciele. Dziewka spojrzała nań koso. — Skłonnyś do sapki — rzekła — to wypocznij sobie. — Gdzież tu wypocząć, skoro żadnego dachu nie widzę? — Twoja cnota będzie ci dachem. — To już wolę twoją kieckę. — Moja kiecka niegodna, by okryć świętego, którym zostać zamierzasz. Puszczaj mnie, biegnę sama. — Nie wiesz to, że pies leci prędzej na czterech łapach niźli człowiek na dwóch nogach? Oto dlaczego pobiegniemy snadniej na czterech nogach. — Wyszczekany jesteś jak na świętego. — A tak. — Ale ja przekonałam się już nieraz, że cnota jest małomówna, senna, tępa i chorowita. To maska, pod którą tai się lico nadęte — płaszcz aksamitny na człeku z kamienia. Lubię takich, co w piersi mają piecyk dobrze rozgrzany ogniem męskości, pobudzającym do jurnych a wesołych przedsięwzięć. — Tak Właśnie jedna piękna diablica przemawiała do dzielnego świętego Antoniego. Przy drodze, o kroków dwadzieścia, była oberża. — Dobrześ gadała — rzekł Sowizdrzał — a teraz musimy dobrze się napić. — Język mam nie od parady. Weszli. Na skrzyni drzemał potężny dzban, z powodu swojej brzuchatości nazywany bandziochem. Sowizdrzał rzekł do baesa: — Widzisz tego florena? — Widzę. — Ile odbierzesz mu srebrnych groszy, aby napełnić dobbele-clauwaertem ten oto bandzioch? Baes na to: — Za negen mannekens (dziewięciu chłopaczków) będziemy kwita. — To — rzekł Sowizdrzał — sześć groszy flamandzkich, czyli o dwa grosze za drogo. A niech tam, nalewaj! Sowizdrzał, napełniwszy kufel dziewczyny, powstał dumnie, przytknął otwór bandziocha do gęby i chlusnął sobie całą zawartość w gardziel. Piwo zabulgotało niby wodospad. Dziewucha zdumiała się: — Jakże ty potrafisz wsadzić w takie chude brzucho taki gruby bandzioch? Sowizdrzał nic nie odpowiedziawszy zwrócił się do baesa: — Przynieś szyneczkę, bochen chleba i jeszcze raz napełnij bandzioch. Chcemy się napić i podjeść sobie. Co też uczynili. Kiedy dziewka chrupała skóreczkę, karesował ją tak przemyślnie, iż rozczuliła się, rozpaliła i zakochała się w nim na zabój. Po czym spytała: — Jakże pasują do twojej cnoty — to opilstwo nadzwyczajne, ten głód wilczy i te miłosne zuchwalstwa? Sowizdrzał na to: — Nim zgrzeszyłem na sto sposobów, ślubowałem, jak wiesz, pokutę. Trwała ona całą długą godzinę. Medytując przez ową godzinę nad przyszłością, oto com zobaczył: chleb suchy — jadło nędzne; wodę — napój lichy; ucieczkę przed amorami — smutne to, smutne; lęk przed złym uczynkiem — ani ruszyć się, ani kichnąć; każdy mnie szacuje i każdy się boi; osamotniony jestem — niby trędowaty; smutny jak piesek sierotka, którego pan odumarł; i wniosłem, że po pięćdziesięciu latach męczeństwa zdechnę melancholicznie na barłogu. Wystarczająca to była pokuta; jakoż obłapmy się, pieszczotko, i umykajmy razem z tego czyśćca. — Ach! — zawołała usłuchawszy chętnie — cnota to rzecz dobra, zwłaszcza psu na budę! Czas mijał na miłosnych igraszkach; a jednak musieli wstać i odejść, gdyż dziewczyna bała się, aby wśród rozkoszy nie nakrył ich prewot Spelle i jego łapacze. — Zadzieraj kieckę! — rzekł Sowizdrzał. I pognali chyżo jak jeleń i łania do Destelbergh, gdzie „Pod Gwiazdą Trzech Króli" odnaleźli Jagnuszka. Pożywiał się. XXXI W Gandawie Sowizdrzał widywał się często z Jacobem Scoelapem, Lievenem Smetem i Janem de Wulfschaegerem, którzy informowali go o zmiennych losach Milczatego. Za każdym razem, kiedy wracał do Destelbergh, Jagnuszek pytał: — No, jakie wieści? Złe czy dobre? — Ech, tam! Milczaty, brat jego Ludwik, inni wodzowie jako też i Francuzi postanowili zapuścić się głębiej we francuską ziemię i połączyć się z księciem Kondeuszem. Ocaliliby tym sposobem biedną naszą belgijską ojczyznę i wolność sumienia. Ale Bóg zrządził inaczej: rajtarzy i lancknechci niemieccy oświadczyli, że nie pójdą, przysięgli bowiem walczyć z Albą, a nie z Francuzami. Milczaty daremnie błagał ich i nawoływał, by spełnili obowiązek; musiał poprowadzić ich przez Szampanię i Lotaryngię aż do Strasburga, skąd przeprawili się do Niemiec. Skutkiem tej nagłej i niepowetowanej straty wszystko diabli wzięli; król francuski, wbrew umowie zawartej z księciem, nie wypłaca przyrzeczonych sum; królowa angielska chciała mu je przysłać, a w zamian za to odebrać Calais i okolice tego portu; ale pisma w tej sprawie przychwycono i doręczono kardynałowi lotaryńskiemu, ten zaś wysmażył list odmowny. Tak to rozwiewa się niby fantom, gdy kur zapieje, ta piękna armia, nadzieja nasza; ale Bóg jest z nami i jeśli ziemia zawiedzie, woda dokona dzieła. Wiwat Hołysze! XXXII Jednego dnia przyszła dziewka zapłakana mówiąc Jagnuszkowi i Sowizdrzałowi: — Spelle za pieniądze wypuszcza w Meulestee morderców i złodziei. A niewinnych skazuje na śmierć. Mój brat, Michielkin, jest między nimi. O Jezu! Muszę wam to powiedzieć: jesteście mężczyźni, pomścicie go. Rozpustnik niegodziwy, ohydny, Pieter de Roose, znany uwodziciel chłopców i dziewcząt, naputał całego zła. O Jezu! Mój biedny brat Michielkin i Pieter de Roose spotkali się raz przy jednym stole w tawernie „Valck", gdzie od Pietera de Roose uciekał każdy jak od zapowietrzonego. Mój brat, nie życząc sobie takiej kompanii, nazwał go świnią i kurwiarzem i kazał mu wynosić się z sali. Na to Pieter de Roose: „Brat publicznej dziwki nie powinien tak zadzierać nosa." Zełgał, bom nie żadna publiczna: daję tylko temu, kto mi wpadnie w oko. Wtedy Michielkin cisnął mu w ryło kufel piwa i powiedział, że taki świntuch tylko łgać potrafi, i zagroził mu, że jeśli nie pryśnie, zeżre własną łapę po łokieć. Roose chciał coś jeszcze powiedzieć, ale Michielkin dotrzymał słowa: wyrżnął go dwakroć po pysku, złapał za zęby i, choć łajdak gryzł, wyciągnął go na drogę i tam jeszcze sprał na kwaśne jabłko. Pieter de Roose wylizał się, a że nie urnie żyć samotnie, poszedł „Int Vagevuur" — prawdziwy to czyściec, smutna tawerna, gdzie zaglądają tylko nędzarze. Tutaj także wszyscy stronili od niego, nawet najgorsze łachudry. I nikt się doń nie odezwał, jedynie jacyś chłopi, co go nie znali, i paru włóczęgów, obwiesiów czy dezerterów. I oberwało mu się po łbie raz i drugi, ;bo szukał zwady. Kiedy prewot Spelle i jego dwaj łapacze zjawili się w Meulestee, Pieter de Roose jął łazić za nimi wszędzie jak pies i na koszt własny poił ich winem, opychał mięsem i fundował im jeszcze inne rozrywki, za które płacić trzeba. Tak to pokumawszy się z nimi został ich kamratem i wtedy pokazał, co umie, dręcząc tych, których znienawidził; a nienawidzi on wszystkich mieszkańców Meulestee, osobliwie zaś mojego biednego brata. Jakoż przyczepił się najsampierw do Michielkina. Fałszywi świadkowie, obwiesie łakomi na floreny, donieśli, że Michielkin jest heretykiem, że rozpowiadał sprośności o Najświętszej Pannie, a i często w tawernie „Valck" blużnił imieniu bożemu i świętym pańskim; że prócz tego ma w skrzyni trzysta florenów. Lubo świadkowie nie byli ludźmi przyzwoitymi i obyczajnymi, Spelle i jego łapacze oznajmili, że dowody są wystarczające i że Michielkina uwięzić i poddać torturom należy. Powieszono go za ręce na bloku przymocowanym u powały i do każdej nogi przytroczono mu ciężar pięćdziesięciofuntowy. Nie przyznał się do niczego, powiadając, że jeśli jest w Meulestee jakiś obwieś, włóczykij, bluźnierca i rozpustnik, może być nim tylko Pieter de Roose, a nie on. Ale Spelle o niczym słyszeć nie chciał. Kazał łapaczom wciągnąć Michielkina pod samą powałę i raptem spuścić z ciężarami uwieszonymi u nóg. Uczynili to z okrucieństwem takim, że skóra i mięśnie na kostkach męczennika pękły i stopy oddzieliły się prawie od goleni. A że Michielkin wciąż obstawał przy swojej niewinności, Spelle kazał go torturować dalej, nawracając, że jeśli da mu sto florenów, będzie wolny. Michielkin odparł, że woli raczej umrzeć. Ludność Meulestee dowiedziawszy się o pojmaniu i torturach zbiegła się tłumnie, aby świadczyć tak, jak każdy porządny człowiek z naszej gminy świadczyć był powinien. „Michielkin — oznajmili zgodnie — nie jest i nigdy nie był heretykiem; chodził co niedziela na mszę, a w wielkie święta przystępował do komunii; o Najświętszej Pannie nic złego nie mówił, przeciwnie, mając jakieś kłopoty, prosił Ją o pomoc; nie oczerniał nigdy żadnej kobiety, tym bardziej więc nie mógłby szkalować Świętej Bożej Rodzicielki. Jeśli zaś idzie o bluźnierstwa, które miał miotać w tawernie «Valck» — fałszywi świadkowie nałgali jak psy." Michielkina zwolniono, fałszywych świadków ukarano, a Spelle pociągnął Pietera de Roose do odpowiedzialności sądowej, ale puścił go bez tortury — umorzywszy śledztwo za sto florenów w gotowiźnie. Pieter de Roose lękając się, aby Spelle nie złakomił się na pieniądze, które mu jeszcze zostały, umknął z Meulestee; w tym czasie Michielkin, mój biedny brat, umierał na gangrenę, co mu się wdała w nogi. Choć już od dawna nie chciał mnie znać, wezwał mnie jednak i przestrzegał, bym poskromiła swój ogień cielesny, przez który, kto wie, czy nie wpadnę w ogień piekielny. A ja mogłam tylko płakać, gdyż ogień jest we mnie. I skonał na moich rękach. Ha! — zawołała. — Ten, kto pomści się na Speilem za śmierć mojego ukochanego, najlepszego Michielkina, będzie na zawsze moim panem i będzie miał we mnie posłuszną sukę! Kiedy to mówiła, prochy Claesa ożyły na Sowizdrzałowej piersi. I postanowił, że Spelle- morderca zginie na szubienicy. Boelkin, tak było na imię dziewce, wróciła do Meulestee i zamieszkała bezpiecznie u siebie w domu, nie lękając się zemsty Pietera de Roose, albowiem pewien wolarz wstąpiwszy do Destelbergh powiadomił ją był, że mieszczanie i pleban oświadczyli, iż jeśli Spelle tknie Michielkinową siostrę, oskarżą go przed Albą. Sowizdrzał podążył za nią do Meulestee, a rozejrzawszy się po izbie parterowej domu Michielkina, postrzegł wizerunek przedstawiający owego mistrza cechu cukierników. Domyślił się, że to biedny nieboszczyk. A Boelkin rzekła: — To mój brat. Sowizdrzał zdjął konterfekt i powiedział na odchodnym: — Spelle zadynda! — Jak to zrobisz? — Gdybyś wiedziała naprzód, ominęłaby cię miła niespodzianka. Boelkin pokiwała głową i rzekła smętnie: — Nic mi nie ufasz. — Przecież powiedzieć do kogoś: „Spelle zadynda", to znaczy okazać mu najwyższe zaufanie. Wystarczyłoby teraz jedno twoje słowo, żebym wpierw zadyndał ja. — Racja. — No to skocz po dobrą glinę, dwie kwarty bruinbieru, dzban wody i kilka plastrów wołowiny. Każdą rzecz przynieś z osobna. Wół będzie dla mnie, bruinbier dla wołu, woda dla gliny, a glina na konterfekt. Sowizdrzał jedząc i pijąc miesił glinę, czasem tedy połknął jej kawałek, ale nie przejmował się tym i tylko spoglądał uważnie na portret Michielkina. Wymiesiwszy glinę sporządził maskę — z oczyma, nosem, ustami i uszami tak podobnymi do tych, co były na wizerunku, że Boelkin osłupiała. Za czym włożył maskę do pieca, a gdy wyschła, pomalował ją na kolor trupi, nadając oczom wyraz obłędu, a rysom powagę i skurcz, jakim ściąga je agonia. Boelkin wtedy przestała się dziwować; spojrzała na maskę i nie mogąc od niej oderwać oczu pobladła, zsiniała, zakryła lico i rzekła: — To on, mój biedny Michielkin. Sowizdrzał sporządził jeszcze dwie skrwawione stopy. Ona zaś ochłonąwszy nieco ze strachu: — Błogosławiony ten, który zgładzi mordercę. Sowizdrzał, biorąc maskę i stopy, ozwał się: — Muszę mieć pomocnika. Na to Boelkin: — Pójdź „In den Blauwe Gans" — „Pod Niebieską Gęś" — do Joosa Lansaema z Ypres, co dzierżawi tę tawernę. Był on najlepszym kolegą i przyjacielem mojego brata. Mów, że przysyła cię Boelkin. Sowizdrzał usłuchał tej rady. Napracowawszy się dla śmierci, prewot Spelle zachodził „In't Valck" — „Pod Sokoła" — na grzany dobele-clauwaert z cynamonem i z cukrem maderskim. Nie ośmielano się w tej oberży nic mu odmówić ze strachu przed stryczkiem. Pieter de Roose odzyskawszy odwagę wrócił do Meulestee. Włóczył się wszędzie za Spellem i jego łapaczami, aby mieć ochronę. Spelle traktował go czasami trunkiem. I tak wesoło przepijali pieniądze ofiar. W oberży „Pod Sokołem" nie było już tak pełno, jak owych pięknych dni, kiedy miasteczko żyło sobie radośnie, służąc Bogu po katolicku, i Medy nikt nikogo w imię religii nie zadręczał. Teraz było wszystko jakby w żałobie: niejeden dom zamknięty świecił pustką, a po wyludnionych ulicach pałędały się głodne psy szukając na śmietnikach zgniłego pożywienia. Zostało w Meulestee miejsce tylko dla dwóch łotrów. Wystraszeni mieszkańcy widzieli za dnia, jak obaj przechadzając się butnie wyznaczali domy przyszłych ofiar i układali listę tych, których czekała śmierć; a wieczorem wracali z oberży „Pod Sokołem" wyśpiewując sprośne piosenki, a dwaj łapacze, urżnięci jak i oni, eskortowali ich postępując za nimi, uzbrojeni po zęby. Sowizdrzał poszedł „In den Blauwe Gans" — „Pod Niebieską Gęś" — do Joosa Lansaema. Gospodarz siedział za ladą. Sowizdrzał, dobywszy z kieszeni butelczynę gorzałki, powiedział: — Boelkin ma tego na sprzedaż dwie beczki. — Chodź do kuchni — odparł baes. Tu zamykając drzwi przyjrzał mu się bacznie. — Nie handlujesz gorzałką — ozwał się. — Dlaczego mrugasz na mnie? Coś ty za jeden? Sowizdrzał na to: — Jestem syn Claesa spalonego w Damme; prochy zmarłego ożyły na moim sercu; chcę zabić Spellegomordercę. — To Boelkin cię przysyła? — Boelkin. Zabiję Spellego, a ty mi dopomożesz. — Z ochotą. Co trzeba zrobić? — Pójdziesz do plebana, to pasterz godny, wróg Spellego. Zbierzesz przyjaciół i będziesz czekał z nimi jutro, gdy noc zapadnie, na drodze do Everghem, za domem Spellego, między rzeczonym domem a „Sokołem". Przyczaicie się w cieniu i niech żaden nie ma na sobie nic białego. Kiedy wybije dziesiąta, Spelle wyjdzie z karczmy, a z przeciwka nadjedzie wóz. Dziś wieczór nic nie gadaj przyjaciołom; śpią aż nazbyt blisko ucha żon swoich. Porozumiesz się z nimi jutro. Przyjdźcie, nasłuchujcie uważnie i zapamiętajcie, com powiedział. — Zapamiętamy — odrzekł Joos. I wznosząc kufel: — Oby Spelle zadyndał! Wypijmy! — Oby zadyndał — zgodził się Sowizdrzał. Po czym wrócił z baesem na salę, gdzie piło paru gandawskich tandeciarzów powracających z Brugii, z jarmarku sobotniego. Obłowili się tam porządnie, sprzedawszy kaftany i pelerynki z materii przetykanej złotem i srebrem, nabyte pół darmo od szlachty, co rujnowała się do cna małpując hiszpański przepych. Oblewali tedy ów profit chlając i lusztykując. Sowizdrzał i Joos Lansaem siadłszy w kącie ustalili szeptem przy kuflu, że Joos nawiedzi plebana, pasterza godnego, któremu Spelle, morderca niewinnych, był solą w oku. Potem obejdzie przyjaciół. Nazajutrz Joos Lansaem i powiadomieni przyjaciele Michielkina wyszli z tawerny „Pod Niebieską Gęsią", gdzie pili jak zwykle, by nie zwrócić niczyjej uwagi, i gdy noc zapadła, podążyli rozmaitymi drogami na gościniec wiodący do Everghem. Było ich siedemnastu. O dziesiątej Spelle wyszedł z oberży „Pod Sokołem" — za nim dwóch łapaczów i Pieter de Roose. Lansaem i jego towarzysze czyhali w stodole Samsona Boene, Michielkinowego druha. Drzwi stodoły były otwarte. Spelle nie wypatrzył nikogo. Słyszeli, jak przechodził zataczając się — takoż Pieter de Roose i dwaj łapacze. Bełkotali chrypliwie i czkali co moment: — Dobrze się żyje na tym świecie... hep!... nam prewotom!... hep! hep!... Podeprzyjcie mnie, obwiesie... hep!... którzy zjadacie po mnie resztki... hep!... Nagle na drodze, od pól, zarżał osioł i ktoś strzelił z bata. — Oto — rzekł Spelle — bidet jakiś uparty, co leni się mimo przestrogi... Hep!... Hep!... Nagle koła zadudniły; telepiąc się po kamieniach, wóz pędził z pochyłości. — Zatrzymać go! — rozdarł się Spelle. Kiedy wóz ich mijał, Spelle i dwaj łapacze przyskoczyli do osła. — Wóz puściuteńki — ozwał się jeden z łapaczów. — Durniu — rzekł Spelle — gdzież to puste wozy jeżdżą nocami? Ktoś tam jest na pewno, tylko się schował. Zapalać latarnie i dawać je tu żywo! Zobaczę! Zapalono latarnie i Spelle, przyświecając sobie, wgramolił się na wóz; ledwie zajrzał do środka, krzyknął przeraźliwie, runął na wznak i wybełkotał: — Michielkin! Michielkin! Jezu, zmiłuj się nade mną! Wtedy z głębi wozu wychylił się człek odziany biało, jak zwykli ubierać się cukiernicy, trzymający oburącz okrwawione stopy. Pieter de Roose i dwaj łapacze, widząc w świetle latarń, jak człek ów powstaje, wrzasnęli: — Michielkin! Nieboszczyk Michielkin! Panie Boże, zmiłuj się nad nami! Siedemnastu nadbiegło, aby przyglądać się widowisku — i wystraszyli się ujrzawszy w blasku księżyca, jak podobny był wizerunek do zmarłego Michielkina. A upiór potrząsał okrwawionymi stopami. Była to twarz ta sama, okrągła, pyzata, tylko zasnuwała ją śmiertelna bladość. Była groźna, zsiniała, dolną szczękę nadżarło już robactwo. Upiór, potrząsając wciąż okrwawionymi stopami, rzekł do Spellego, co pojękiwał leżąc na wznak: — Spelle, prewocie Spelle, zbudź się! Spelle ani drgnął. — Spelle! — ozwał się znów upiór — prewocie Spelle, zbudź się! Sprowadzę cię w ziejącą czeluść piekła. Spelle podniósł się, włos jeżył mu się ze strachu; jęknął boleściwie: — Michielkin! Michielkin! Ulituj się nade mną! Mieszczanie przybliżyli się, ale Spelle nie widział nic oprócz latarń, które brał za oczy diabłów. Tak później zeznał. — Spelle — zagadnął upiór — czyś gotów na śmierć? — Nie — odpowiedział prewot — nie, najmiłościwszy panie, wcalem nie gotów, a nie chciałbym stanąć przed Bogiem czarny od grzechu. — Poznajesz mnie? — spytał upiór. — Dopomóż mi, Panie Boże! — jęknął Spelle. — Tak, poznaję waszmość pana, jesteś pan widmem Michielkina, cukiernika, co zmarł niewinnie w swoim łóżku na skutek tortur; poznaję i te skrwawione stopy: kazałem uwiesić u każdej z nich ciężar pięćdziesięciofuntowy. O, przebacz, przebacz! Pieter de Roose tak mnie kusił; wetknął mi pięćdziesiąt florenów, a jam je przyjął i wciągnąłem cię w rejestr. — Chcesz się wyspowiadać? — spytał upiór. — Tak, wielmożny panie, chcę się wyspowiadać nic nie tając i odprawić pokutę. Ale racz odpędzić te demony, co czatują, żeby mnie pożreć, a wszystko powiem. Odegnaj te ślepia ogniste! To samo uczyniłem pięciu mieszczanom w Tournai; to samo w Brugii czterem. Nie pamiętam, jak się nazywali, ale przypomnę sobie, jeśli pan rozkaże; nagrzeszyłem też i gdzie indziej, wielmożny panie; za moją sprawą pogrzebano sześćdziesiąt dziewięć osób. Panie Michielkin, król potrzebował pieniędzy. Powiedziano mi to, ale ja też potrzebowałem pieniędzy; są w Gandawie, zakopane w piwnicy u starej Grovelsowej, mojej prawdziwej matki. Wszystkom wyznał, wszystko! Łaski! Przebaczenia! Odpędź, wielmożny panie, tych czartów! Boże Ojcze, Mario Dziewico, Jezu Chryste, wstawcie się za mną! Oddalcie ten ogień piekielny! Sprzedam wszystko, rozdam wszystko ubogim i będę pokutował! Sowizdrzał widząc, że gromada mieszczan gotowa jest go wesprzeć, zeskoczył z wozu, chwycił Spellego za gardło i chciał udusić. Ale zjawił się pleban. — Daruj mu życie — rzekł. — Lepiej niech zginie od stryczka niż od palców upiora. — Co jegomość z nim zrobi? — spytał Sowizdrzał. — Oskarżę przed Albą, to i będzie powieszony. Ale ktoś ty zacz? — Jestem maską Michielkina i wcieleniem biednego flamandzkiego lisa, co wróci do nory, bojąc się hiszpańskich myśliwych. Tymczasem Pieter de Roose zmykał pędząc na łeb, na szyję. Spellego powieszono, a majątek jego skonfiskowano. I król wziął schedę. XXXIII Nazajutrz Sowizdrzał wędrował do Courtrai brzegiem Lys, rzeki przezroczystej. Jagnuszek dreptał żałośnie. Sowizdrzał rzekł mu: — Stękasz, gamajdo opłakujący małżonkę, co ustroiła cię w rogatą koronę. — Mój synu, była mi zawsze wierna, kochała mnie ot, tak w miarę, jak ja kochałem ją nadmiernie. Tak, tak, o Jezu słodki! Któregoś dnia wróciła z Brugii odmieniona jakaś. Od tej pory, gdym ją prosił o miłość, odpowiadała: „Będę ci tylko siostrą, nikim innym." Wtedy ja ze smutkiem serdecznym: „Pieszczotko najukochańsza, wzięliśmy ślub przed Bogiem. Czyż nie uczyniłem dla ciebie, czego tylko zażądałaś? Tyle razy kładłem czarny płócienny kaftan i burkę, abyś ty, mimo zarządzeń królewskich, mogła chodzić w jedwabiach i brokatach! Nie kochasz mnie już, łubko?" „Kocham cię — odpowiadała — jak nakazuje Bóg, jego prawa, święta dyscyplina i pokuta. Dlatego będę ci towarzyszką cnotliwą." „Za jaje mi twoja cnota! — odpowiadałem. — Ciebie pragnę, swojej żony." „Wiem, żeś dobry — odpowiadała kiwając głową. — Byłeś do dziś kucharzem, aby zaoszczędzić mi pitraszenia frykasików; prasowałeś prześcieradła, krezka i koszule, bo żelazko dla mnie za ciężkie; prałeś bieliznę, sprzątałeś mieszkanie, zamiatałeś ulicę przed domem, aby zaoszczędzić mi wszelakiej fatygi. Zastąpię cię teraz, ale nic więcej ode mnie, mój mężu, się nie spodziewaj." „Wszystko mi jedno — odpowiadałem — będę jak dawniej twoją garderobianą, prasowaczką, kucharką, praczką i uległym niewolnikiem; ale, moja żono, nie waż się rozdzielać tych dwojga serc i ciał, które stanowiły jedno; nie waż się zrywać słodkiej więzi miłosnej, która opasywała nas tak czule." „Kiedy muszę" — odpowiadała. „Tere fere! — odrzekłem. — Cóż to, w Brugii powzięłaś to srogie postanowienie?" „Ślubowałam Bogu i Jego świętym." „A któż cię, u diabła, zmusił do przysięgi przeciwnej obowiązkom małżeńskim?" „Ten, którego oświeca duch boży. Ten, kto zaliczył mnie do swoich penitentek" — powiadała. Od tej chwili przestała być moją: zupełnie jakby dochowywała wierności małżeńskiej komu innemu. Błagałem ją, dręczyłem, groziłem, płakałem, uderzałem w prośby. Na próżno! Któregoś wieczoru, wróciwszy z Blanckenberghe, gdziem odbierał tenutę od dzierżawcy, zastałem dom pusty. Znudzona oczywiście moimi prośbami, nierada mojej zgryzocie, zasmucona nią, uciekła. Gdzie przebywa teraz? I Jagnuszek siadł na brzegu Lys, opuścił głową i patrzył w wodę. — Ach! — mówił — moja rybko, jakaż ty byłaś tłuściuchna, miękkuchna i miluchna! Znajdęż ja kiedy taką jak ty kureczkę? Rosołku miłości, czyż nigdy cię już nie pokosztuję? Gdzież jesteście, pocałunki woniejące tymiankiem? Usta śliczniuchne, z których spijałem rozkosz, jak pszczoła spija miód z róży? Ramiona białe, coście ogarniały mnie pieszczotliwie? Gdzie twoje serce bijące, gdzie piersi krągłe, gdzie miły dreszczyk, co wstrząsał twoim czarodziejskim ciałem dyszącym miłością? Gdzie twoje dawne fale, rzeko chłodna, co tak beztrosko w promieniach słońca toczysz fale nowe? XXXIV Idąc skrajem lasu Peteghem Jagnuszek powiedział do Sowizdrzała: — Gorąco jak diabli, poszukajmy cienia! — Poszukajmy — zgodził się Sowizdrzał. Kiedy siedli w lesie na trawie, śmignęło im przed oczyma stado jeleni. — Bacz dobrze, Jagnuszku — ozwał się Sowizdrzał nabijając niemiecką arkebuzę. — Szpicaki nie odeszły jeszcze od starych, ogromnych jeleni, co z dumą noszą rogi o dziewięciu wieńcach; wdzięczne szpicaki, ich giermkowie, drepczą obok starych, gotowe oddać im przysługę ostrymi różkami. Wybierają się na leże. Zakręć kółkiem arkebuzy, jakem ja to uczynił! Strzelaj! Stary jeleń już ranny, szpicak dostał w tyłek; ucieka. Gońmyż go, póki nie padnie. Naśladuj mnie: biegnij, skacz i fruwaj! — Otóż i wariactwo mojego przyjaciela — utyskiwał Jagnuszek. — Gonić za jeleniem! Nie pofruniesz bez skrzydeł, daremny trud. Nie dopędzisz go. O towarzyszu okrutny! Czy myślisz, żem taki chybki jak ty? Pocę się, syneczku; pocę się i wnet rymnę. Jeśli gajowy cię złapie, powieszą cię. Bo to zwierzyna królewska; zostaw ją synku, i tak figę złapiesz. — Chodź, chodź! — nawoływał Sowizdrzał. — Nie słyszysz, jak rogami strąca liście? Jakby przelatywała trąba powietrzna. Patrz, ile gałązek odłamanych, ile liścia na ziemi! Tym razem dostał w tyłek drugą kulę; będzie pieczeń. — Jeszcze skóra na baranie! Daj pokój tym biednym zwierzakom. Uf, ale gorąc! Na pewno tu rymnę i już nie wstanę. Raptem las zaroił się od ludzi obdartych i uzbrojonych. Psy zaszczekały i puściły się za jeleniem. Czterech ludzi wejrzenia dzikiego otoczyło Jagnuszka i Sowizdrzała i powiodło na polanę ukrytą w gąszczu, na której ujrzeli, pośród obozujących tam kobiet i dzieci, mężów mnogość, uzbrojonych rozmaicie — w rapiery, kusze, arkebuzy, lance, włócznie i samopały. Widząc ich Sowizdrzał rzekł: — Czy mam honor z liściarzami albo Leśnym Bractwem? Bo, jak mi się zdaje, mieszkacie tu wspólnie, uciekłszy od prześladowań. — Jesteśmy Leśnym Bractwem — odparł starzec, który siedząc przy ognisku smażył na patelni jakieś ptaszęta. — A ty coś za jeden? — Pochodzę z pięknego kraju flamandzkiego — odparł Sowizdrzał — jestem malarzem, chamem, szlachcicem, rzeźbiarzem, wszystkim na raz. I tak wędruję po świecie, chwaląc rzeczy piękne i dobre, a głupstwo wyszydzam nie żałując pyska. — Skoroś zwiedził tyle krajów — odpowiedział stary — potrafisz wymówić: schild ende vriendt — puklerz i przyjaciel — tak jak wymawiają gandawczycy; inaczej fałszywy z ciebie Flamamd, i umrzesz. Sowizdrzał wyrzekł: schild ende vriendt. — A ty, gruba beko — zwrócił się stary do Jagnuszka — czym się trudnisz? — Przejadam i przepijam moją ziemię, folwarczki i dochody, szukam zaginionej małżonki i na krok nie odstępuję przyjaciela mojego Sowizdrzała. — Skoro tyle podróżujesz — odrzekł stary — wiesz na pewno, jak w Limburgii nazywają mieszkańców Weert? — Nie wiem, ale może ty mi powiesz, jak nazywa się łotr wszeteczny, przez którego moja żona drapnęła z domu. Daj mi go, a zabiję nie zwlekając. Starzec na to: — Dwie rzeczy na tym świecie nie powrócą, gdy raz przepadną: pieniądze i żona próżniak, wietrznica. Po czym do Sowizdrzała: — A ty wiesz, jak nazywają w Limburgii mieszkańców Weert? — Mówią tam o nich de raekstekers: egzorcyści raj. Jednego razu żywa raja spadła rybiarzowi z wózka, a że miotała się i skakała, stare baby wzięły ją za diabła. „Chodźmy po plebana — rzekły — to odprawi nad nią egzorcyzmy." Proboszcz wypędził z niej diabła, po czym wziął raję, upitrasił i zjadł za zdrowie parafian. Daj Boże, aby to samo spotkało krwawego króla! Psy tymczasem ujadały w lesie. Zbrojni przetrząsali chaszcze i krzyczeli, by wypłoszyć zwierzę. — Gonią jelenia i szpicaka. Tom ja je podszedł — oznajmił Sowizdrzał. — Będzie pieczeń — rzekł stary. — Ale jak nazywają w Limburgii mieszkańców Eindhoven? — De pinnemakers — skoblarzami — odparł Sowizdrzał. — Jednego razu nieprzyjaciel zbliżył się do bramy ich miasta, a oni zamknęli ją na skobel z marchwi. Przydreptały gęsi żarłoczne i migiem rozdziobały marchew, a nieprzyjaciel zajął Eindhoven. Ale dzioby żelazne pokruszą skoble turmy, gdzie chcą uwięzić wolne sumienie. — Jeśli Bóg jest z nami, któż będzie przeciw nam? — powiedział stary. Sowizdrzał na to: — Szczekanie psów, wycie ludzi i połamane gałęzie: to burza w lesie. — Czy sarnina to smaczne mięso? — spytał Jagnuszek łypiąc na frykasiki. — Nagonka zbliża się, sądząc po wrzaskach — powiedział Sowizdrzał do Jagnuszka — a psy tuż, tuż. Do pioruna! Jeleń! Jeleń! Uważaj, synu! O paskudne bydlę! Zwaliło mojego grubasa między garnki, patelnie, rynki, kociołki, frykasiki!... Kobiety i dziewczęta pierzchają w popłochu. Cóż to, krwią, syneczku, broczysz? — Natrząsasz się, łajdaku — żachnął się Jagnuszek. — Tak, broczę krwią, dźgnął mnie rogiem w tyłek. Widzisz, portki rozdarte, dupina takoż, wszystkie te wyborności na ziemi, a mnie po nogach krew ciecze i niebawem wyciecze do reszty. — Jeleń mądrym jest cyrulikiem — odparł Sowizdrzał. — Uratował cię przed apopleksją. — O ty łotrze bez serca! — wrzasnął Jagnuszek. — Dalej z tobą nie idę. Zostaję między tym ludkiem poczciwym. Jakże ty możesz, bezwstydniku, nie mieć litości dla moich cierpień? Dla mnie, co łażę za tobą krok w krok jak pies, po śniegu i gołoledzi, nie zważając na grad i wiatr, a w upał wypacając z siebie duszę! — Twoja rana to fraszka. Przylep do niej olie-koekje, będzie to plaster na fryturze — odpowiedział Sowizdrzał. — Wiesz ty, jak zowią lowańczyków? Nie wiesz, biedaczku. No to ci powiem, żebyś przestał jęczeć. Nazywają ich de koeye-schieters — krowi strzelcy — jednego bowiem razu w głupocie swojej strzelali do krów, biorąc je za nieprzyjacielskich żołdaków. A my strzelamy do hiszpańskich capów: mięso mają cuchnące, ale skórę zdatną na bębny. A jak nazywają mieszkańców Tirlemont? Wiesz? Też nie! Mają oni przydomek sławny: kirekers. Jednego razu, a było to w Zielone Świątki, kaczka w ich parafialnym kościele sfrunęła z chóru na wielki ołtarz: tedy Duch Święty jest u tirlemontczyków kaczunią. Przyłóż no sobie koeke-bakke do rany. Zbierasz, nic nie gadając, rynki i frykasiki, które zwalił jeleń. Odwaga to kuchenna. Rozpalasz ogień, dygujesz na kozioł garnek z zupą; bardzoś do pichcenia skory. Wiesz ty, dlaczego Lowanium słynie czterema cudami? Nie wiesz! No to słuchaj! Po pierwsze: żywi przechodzą tam pod umarłymi, bo kościół Świętego Michała stoi tuż przy miejskiej bramie, tedy cmentarz jego musi być powyżej bramy. Po drugie: dzwony są tam na zewnątrz wież, jak to widzimy na kościele Świętego Jakuba wyposażonym w dzwon wielki i mały; dla małego brakło miejsca w dzwonnicy, przeto dynda sobie na świeżym powietrzu. Po trzecie: ołtarz jest tam na kościele, a nie w środku, bo fasada Świętego Jakuba przypomina ołtarz. Po czwarte: zobaczysz tam Wieżę bez Gwoździ, gdyż iglicę na kościele Świętej Gertrudy zbudowano z kamienia, a nie z drzewa, kamienia zaś nie przybija się gwoździami, chyba że idzie o serce krwawego króla, które ochotnie przybiłbym w Brukseli nad bramą główną. Ale ty słuchać ani myślisz. Cóż to, sos nie słony? A wiesz ty, dlaczego mieszkańców Termonde nazywają de viepannen — fajerki? Jednego razu, zimą, młody książę musiał przenocować w oberży „Pod Godłem Flandrii". Oberżysta nie wiedział, jak wygrzać pościel, bo zabrakło fajerek. Kazał więc wygrzać łóżko swojej córuchnie, ta zaś usłyszawszy kroki księcia, uniknęła czym prędzej. Książę spytał, czemu nie zostawiono fajerki. Daj Boże, by Filip uwięziony w żelaznym pudełku, rozpalonym do czerwoności, rozgrzewał łóżko pani Astarte. — Daj mi święty spokój — żachnął się Jagnuszek — mam gdzieś ciebie, viepannen, Wieżę bez Gwoździ oraz inne brednie. Nie przeszkadzaj, sos przyprawiam. — Uważaj tylko! Psy wciąż ujadają, i to coraz głośniej; wyją; zagrała trąbka. Strzeż się jelenia. Zmykasz. A trąbka gra. — Jeleń padł — ozwał się stary. — Patroszą go, wracaj, Jagnuszku, do swoich frykasików. — Podjemy sobie smacznie — odparł Jagnuszek. — Zaprosicie mnie chyba na ucztę za te trudy, co dla was ponoszę. Sos do ptaszków będzie, że mniammniam! Tylko trochę skrzypi w zębach. Bo ptaszęta wpadły w piasek, kiedy ten jeleń diabelski rozerwał mi kaftan i tyłek. A nie boicie się gajowych? — Za wielu nas — odrzekł stary. — Mają przed nami pietra, nigdy nas nie zaczepiają. To samo łapacze i sędziowie. Mieszczanie lubią nas, bo nikomu nie robimy krzywdy. Pożyjemy sobie czas jakiś w spokoju, chyba że otoczy nas wojsko hiszpańskie. Jeśli to się stanie, wszyscy my, młodzi i starzy, kobiety i dziewczęta, a nawet nasz drobiazg, drogo sprzedamy życie i raczej powybijamy się wzajem, byle nie znosić tysiącznych męczarni pod jarzmem krwawego księcia. Sowizdrzał na to: — Minął czas, kiedy zwalczaliśmy kata na lądzie. Na morzu teraz trzeba niszczyć jego potęgę. Idźcie w stronę Wysp Zelandzkich, przez Brugię, Heyst i Knocke. — Nie mamy ani grosza — odparli. Sowizdrzał na to: — Macie tu tysiąc karolusów od księcia. Wędrując trzymajcie się rzek i kanałów; na widok statków opatrzonych godłem JHS naśladujcie śpiew skowronka. Odpowie wam pianie koguta. I znajdziecie się wśród przyjaciół. — Tak uczynimy — odrzekli. Wkrótce myśliwa, a psy za nimi, ukazali się ciągnąc na sznurach zabitego jelenia. Wtedy wszyscy obsiedli ognisko. Było ich z górą sześćdziesięciu — mężczyźni, kobiety, dzieci. Chleb wyciągnięto z biesagów, noże z futerałów; jelenia poćwiartowano, obdarto ze skóry, wypatroszono i z pomniejszą zwierzyną wsadzono na rożen. I pod koniec posiłku Jagnuszek spuścił głowę na pierś i, oparty o pień drzewa, chrapnął smacznie. Wieczorem Bractwo Leśne wróciło do nor wymoszczonych liśćmi. Spał tam też Jagnuszek i Sowizdrzał. Zbrojni mężczyźni czuwali, strzegąc obozu. I Sowizdrzał słyszał, jak pod ich stopami szeleściło zeschłe liście. Nazajutrz odszedł z Jagnuszkiem. Bracia Leśni mówili: — Bądź błogosławiony! Pójdziemy ku morzu. XXXV W Harlebeke Jagnuszek odnowił zapas olie-koekjes; dwadzieścia siedem zjadł, a trzydzieści wsadził do kosza. Z wieczora, przybywszy do Courtrai, stanęli w oberży „In de Bie" — „Pod Pszczołą" — bo właściciel jej, Gillis Van den Ende, posłyszawszy świergolenie skowronka, ukazał się zaraz na progu. Powitał ich najserdeczniej. Zobaczywszy listy książęce, dał Sowizdrzałowi dla Milczatego karolusów pięćdziesiąt i słyszeć nie chciał o zapłacie za indyczkę podlaną dobbelclauwaertem — taką bowiem zgotował im fetę. Ostrzegł ich przed szpiegami krwawego trybunału, wałęsającymi się po Courtrai; zapowiedział Sowizdrzałowi i Jagnuszkowi, aby trzymali język za zębami. — Już my ich poznamy — odrzekli. I opuścili oberżę. Słońce, zachodziło złocąc u szczytu mury kamieniczek; ptaki śpiewały pod lipami; baby terkotały siedząc na progu, dzieci tarzały się w kurzu, a Sowizdrzał i Jagnuszek wałęsali się na ślepy traf po ulicach. Nagle Jagnuszek ozwał się: — Marcin Van den Ende, gdym go zapytał, czy nie widział kobiety przypominającej moją żonę, i kiedym odmalował mu śliczniuchny jej konterfekcik, powiedział mi, że u niejakiej Stevenyne, przy Brugijskim trakcie „Pod Tęczą", za miastem, zbiera się co wieczór kobiet siła. Lecę tam! — A i ja tam niebawem zajrzę, tylko zwiedzę miasto. Jeśli spotkam twoją żonę, przyślę ją, gdzie mówiłeś. Pamiętaj, że baes zalecił, byś milczał, jeśli ci życie miłe. — To i będę milczał. Sowizdrzał włóczył się wedle upodobania, a słońce zaszło; mrok szybko zapadał, a Sowizdrzał znalazł się na Pierpot-Straetje — uliczce Kamiennego Garnka. Usłyszał tutaj melodyjne tony wioli; podszedłszy bliżej, zobaczył cień biały, który przygrywając na wioli wzywał go i wciąż uciekał. Śpiewała jak serafin piosneczkę słodką a tęskną, zatrzymując się, oglądając i wciąż umykając. Ale Sowizdrzał nogi miał chyże; dogonił ją i już miał przemówić, kiedy położyła mu na ustach rączkę pachnącą będźwinem. — Cham jesteś czy szlachcic? — zagadnęła. — Jestem Sowizdrzał. — A bogatyś? — Na tyle, żeby kupić rozkosz; nie na tyle, żeby odkupić duszę. — Nie masz to koni, że chodzisz piechotą? — Mam osła, alem go zostawił w stajni. — I sam tak się błąkasz, bez przyjaciela, po obcym mieście? — Przyjaciel mój wałęsa się, załatwiając swoje sprawy, a ja załatwiam swoje, moja ty ślicznotko ciekawska. — Wcalem nie taka ciekawska. A twój przyjaciel czy bogaty? — Owszem, w sadło. Nie przestaniesz się dopytywać? — Już przestałam, a teraz puść mnie. — Mam cię puścić? Tak samo jakbyś powiedziała wygłodniałemu Jagnuszkowi, żeby wypuścił z rąk półmisek ortolanów! A ja ciebie zjeść mam ochotę. — E, nie widziałeś mnie. I nagle otwarła latarenkę, co zabłysłszy oświetliła jej lico. — Śliczna jesteś! Płeć smagła, oczy słodkie, usta szkarłatne, figura jak ulał. Wszystko to będzie moje! — Wszystko — zgodziła się. I zawiodła go do Stevenyne, na Brugijski trakt „Pod Tęczę" („In den Reghen-boogh"). Sowizdrzał zobaczył tu dziewek ciżbę. Każda miała na. ramieniu naszyte kółko barwy odmiennej niż kolor barchantowej sukni. Sowizdrzałowa towarzyszka miała na sukni ze złotogłowiu kółko z materii srebrnej. I wszystkie dziewki spozierały na nią zazdrośnie. Wchodząc dała znak baesinie, ale Sowizdrzał nie dostrzegł tego; siedli osobno i napili się. — Wiesz ty — spytała — że ktokolwiek mnie pokochał, mój jest na zawsze? — Piękna, wonnościami namaszczona kurwinko, rozkoszna byłaby to dla mnie biesiada sycić się wciąż twoim ciałem. Raptem ujrzał w kącie Jagnuszka, a przed nim stolik, świeczkę, szynkę i kufel piwa; grubas nie wiedział, jak się opędzić od dwóch namolnych dziewek, które koniecznie chciały podzielić z nim piwo i szynkę. Na widok Sowizdrzała Jagnuszek zerwał się, podskoczył na trzy stopy w górę i wrzasnął: — Chwała Ci, Panie, żeś zwrócił mi przyjaciela mojego! Baesino, pić! . Sowizdrzał dobywając sakiewki rzekł: — Będziemy pić, póki mieszka nie opróżnię. I zadzwonił karolusami. — Powoli, powoli — ozwał się Jagnuszek, wykradłszy mu zgrabnie trzosik z ręki — to ja płacę, nie ty, bo to moja sakiewka. Sowizdrzał popróbował siłą odzyskać trzosik, lecz Jagnuszek trzymał go mocno. Kiedy tak się szamotali — jeden, aby mieszek zachować, drugi, aby odebrać — Jagnuszek wyszeptał głosem urywanym: — Słuchaj... Łapacze tu... czterech... w salce z trzema dziwkami... dwóch na ulicy, dla ciebie i dla mnie... chciałem wyjść... zatrzymano... kurwa brokatowa szpieg... Stevenyner szpieg! Kiedy tak tyrpali się wzajem, Sowizdrzał słuchał z uwagą, powrzaskując: — Oddawaj pieniądze, złodzieju! — Figę z makiem! — odwrzaskiwał Jagnuszek. Tarmosili się, to za gardło, to za bary, tarzali się po ziemi, a Jagnuszek udzielał Sowizdrzałowi użytecznych rad. Nagle zjawił się baes oberży „Pod Pszczołą", a za nim siedmiu ludzi; udawał, że ich nie zna. Zapiał jak kogut, Sowizdrzał zaświergolił jak skowronek. Widząc bójkę miedzy Jagnuszkiem a Sowizdrzałem, baes zwrócił się do Stevenyne: — Co to za jedni? — Zbóje, których warto by rozdzielić. Po cóż dopuszczać, aby nim zadyndają na szubienicy, urządzali tutaj taki harmider. — Niech popróbuje nas rozdzielić, to zeżre posadzkę! — huknął Sowizdrzał. — Tak, zeżre posadzkę — potwierdził Jagnuszek. — Baes uratuje — szepnął mu Sowizdrzał na ucho. Wtedy baes, odgadując jakąś tajemnicę, runął, pochyliwszy głowę, między zapaśników. Jagnuszek zdołał mu szepnąć: — Ty uratujesz? Jak?... Baes udając, że targa Sowizdrzała za uszy, szeptał mu: — Siedmiu z pomocą... siłacze, rzeźnicy... Ja idę... zbyt mnie znają w mieście... Jak odejdę, 't is van te beven de klinkaert... Tłuc wszystko... — Tak — rzekł Sowizdrzał wstając i kopiąc go. Baes również wymierzył mu kopniaka. A Sowizdrzał: — Tęgoś kropnął mnie, mości brzuchalu. — Walę jak cepem — odparł baes i, pochwyciwszy zręcznie sakiewkę, oddał ją Sowizdrzałowi. — Łajdaku — rzekł — postawisz mi piwo, boś dzięki mnie odzyskał pieniądze. — Napijesz się, napijesz, obwiesiu wszeteczny — odparł Sowizdrzał. — Widzicie go, jaki bezczelnik — ozwała się Stevenyne. — Taki, jakaś ty ładna, pieszczotko — odrzekł Sowizdrzał. Stevenyne miała już dobrze po sześćdziesiątce, a gębę niby owoc nieszpułki, ale żółtą jak cytryna i nabrzmiałą od żółci. Pośrodku tkwił nochal jak dziób sowi. Oczy — świdrujące i zimne jak u skąpca. Dwa długie kły sterczały spomiędzy zapadniętych warg. A lewy policzek zalecał się szeroko rozlazłą naroślą brudnoczerwoną. Dziewki śmiały się i mówiły do niej szydersko: — Pieszczotko, pieszczotko, uczęstuj go winem! Pocałuje cię. Dawnoś to pohulała sobie i pogziła się raz pierwszy? Uważaj, Sowizdrzale, żeby cię nie zećpała. Spójrz w jej ślipki, nie jarzą się nienawiścią, ale miłością. Jakby miała cię gryźć, gryźć, póki nie skonasz. Nie bój się! Tak czyni każda zakochana. Pragnie tylko twojego dobra! Spójrz, w jakim ona wybornym humorku, jak się śmieje! Rzeczywiście Stevenyne śmiała się i mrugała na Gillinę, kurwę w brokatach. Baes wypił, zapłacił i poszedł. Siedmiu rzeźników wykrzywiało się porozumiewawczo do łapaczów i do Stevenyne, Jeden z rzeźników pokazał gestem, iż poczytuje Sowizdrzała za durnia i że zakpi zeń jak nic. Wywalił szydersko ozór na Stevehyne, która śmiejąc się szczerzyła dwa sterczące zębiska, i szepnął Sowizdrzałowi na ucho: — 'T is von te beven de klinkaert. (Czas już rąbnąć szkłem o ziemię.) I powiedział głośno, wskazując łapaczów: — Mości protestancie, wszyscyśmy za tobą; postaw nam wieczerzę i trunków nie żałuj. A Stevenyne rżała z kontentacji wywalając ozór na Sowizdrzała, gdy tylko Sowizdrzał odwrócił się tyłem. A Gillina, brokatowa brzana, też pokazywała język. A ladacznice mówiły cicho: — Widzicie ją! Szpieg w spódnicy! Dwudziestu siedmiu protestantów wydała już na okrutną torturę i okrutną śmierć; Gillina omdlewa z uciechy na myśl o nagrodzie za donos — sto pierwszych florenów złotem z majątku ofiary. Ale nie śmieje się, bo będzie musiała podzielić się ze Stevenyne. I każdy — łapacze, rzeźnicy i dziewki — wywalał ozór, natrząsając się z Sowizdrzała. A Jagnuszek pocił się zdrowo, czerwony był ze złości jak koguci grzebień, ale gadać nie chciał. — Funduj napitek i jadło! — ozwali się rzeźnicy i łapacze. — Owóż — powiedział Sowizdrzał podzwaniając znowu karolusami— daj nam jeść i pić, o cudna Ste-venyne, daj nam pić w dźwięczących szklankach. Na to dziewki znów się zaśmiały, a Stevenyne wyszczerzyła haczykowate zębce. Poszła jednak do kuchni i do piwnicy, przyniosła szynkę, kiełbasy, omlety z krwawą kiszką i kielichy dźwięczące, tak nazwane, albowiem gdyś je trącił, dzwoniły niby kurant wieżowy. Sowizdrzał rzekł wtedy: — Kto głodny, niech je, kto spragniony, niech pije! Łapacze i dziewki, rzeźnicy, Gllina i Stevenyne przyklasnęli tym słowom. Za czym wszyscy jęli się sadowić jak najwygodniej: Sowizdrzał, Jagnuszek i siedmiu rzeźników przy wielkim honorowym stole, łapacze i dziwki przy małych stolikach parami. Jedli i pili z mlaskaniem donośnym, nie wyłączając dwóch łapaczów, których kamraci przywołali z ulicy na ucztę. A z torb ich wyzierały sznury i kajdanki. Stevenyne wywaliwszy ozór powiedziała szydersko: — Nikt nie wyjdzie stąd, póki mi nie zapłaci. I zamknąwszy wszystkie drzwi, schowała klucze w kieszeń. Gillina wzniosła kielich mówiąc: — Ptaszek siedzi w klatce, pijmy! Na to dwie dziewki, imieniem Gena i Margot: — Znowu kogoś posyłasz na śmierć, niegodziwa? — Nie wiem jeszcze — odparła Gillina. — Pijmy! Ale trzy dziewki pić z nią nie chciały. A Gillina wziąwszy wiolę zaśpiewała: Dniem i nocą śpiewam Pośród wioli grania. Mam ja, rozpuśniczka, Miłość do sprzedania. Astarte w me biodra Tchnęła lotny ogień. Białe mam ramiona, Ciało me jest bogiem. Opróżniajcie mieszki, Niech z miłym brzęczeniem Płyną mi floreny Pod stopy strumieniem. Jestem córką Ewy I Diabła-zwycięzcy. Szukaj w moim sercu Snów swych najpiękniejszych. Chłodna, rozpalona, Tkliwa i niedbała; Znajdziesz we mnie wszystkie Lube skarby ciała. Sprzedam wdzięki, duszę, Spójrz, moje kochanie — Oczy, uśmiech i łzy, I Śmierć — na żądanie. Dniem i nocą śpiewam Pośród wioli grania. Mam ja, rozpuśniczka, Miłość do sprzedania. Gillina śpiewając swoją piosenką była tak śliczna, słodka i miluchna, że łapacze, rzeźnicy, Jagnuszek i Sowizdrzał zaniemówili, rozczulili się i uśmiechali, urzeczeni jej czarem. Raptem Gillina, zaśmiawszy się w głos, rzekła popatrując na Sowizdrzała: — Tak to zamyka się ptaki w klatce. I czar prysł. Sowizdrzał, Jagnuszek i rzeźnicy spojrzeli na siebie. — No i co, płacicie mi? — zaskrzeczała Stevenyne. — Płacisz, mości Sowizdrzale, który z ciała predykantów wytapiasz najprzedniejsze sadło? Jagnuszek chciał odpowiedzieć, ale Sowizdrzał nakazał mu milczenie i rzekł do Stevenyne: — Nigdy nie płacimy z góry. — Ano, to sobie odbiorę ze spadku, jaki zostawisz — odparła Stevenyne. — Gule żywią się trupami — odpalił Sowizdrzał. — Tak — wtrącił jeden z łapaczów — to ci dwaj zrabowali predykantom pieniądze: przeszło trzysta złotych karolusów. Ładną będzie miała Gillina obrywkę. A ona zaśpiewała: Gdzie chcesz, wdzięków szukaj! Bierz wszystko, kochanie — Łzy, rozkosz, całusy I Śmierć — na żądanie. I ozwała się szydersko: — Pijmy! — Pijmy! — powtórzyli łapacze. — Niech wam Bóg da zdrowie! — zaskrzeczała Stevenyne. — Drzwi zamknięte, w oknach tęgie kraty, ptaszki w klatce. Pijmy! — Pijmy! — rzekł Sowizdrzał. — Pijmy! — rzekł Jagnuszek. — Pijmy! — rzekło siedmiu. — Pijmy! — rzekli łapacze. — Pijmy! — rzekła Gillina, wydobywając z wioli śpiewne tony. — Piękna jestem, pijmy! Sam archanioł Gabriel wpadłby w sidła mojej piosenki. — Tedy napijmy się wina, i to najprzedniejszego, żeby ukoronować biesiadę — rzekł Sowizdrzał. — Niech płomień płynny nasyci nasze spragnione ciała! — Pijmy! — zawołała Gillina. — Jeszcze dwadzieścia takich płotek jak ty, a szczupaki śpiewać przestaną. Stevenyne przyniosła wino. Wszyscy siedzieli, pili i obżerali się — łapacze razem z dziwkami. Siedmiu siedziało przy stole Sowizdrzała i Jagnuszka, rzucając dziwkom szynki, kiełbasy, omlety i flasze, a dziwki chwytały to wszystko w locie, niczym karpie łowiące muchy nad powierzchnią stawu. A Stevenyne śmiała się wytykając kły i pokazując paczki ze świecami (pięć sztuk na funt), które dyndały nad szynkwasem. Były to świece dziwek. Po czym rzekła do Sowizdrzała: — Kto idzie na stos, niesie łojową świecę; nie kupiłbyś jej sobie już teraz? — Pijmy! — zawołał Sowizdrzał. — Pijmy! — zawołało siedmiu. Wtedy Gillina: — Sowizdrzałowi świecą się oczy jak u łabędzia, który ma zemrzeć. — A może by tak cisnąć je świniom? — zarechotała Stevenyne. — Uraczyłyby się latarniami. Pijmy! — rzekł Sowizdrzał. — Nie życzyłbyś sobie, aby ci na stosie przedziurawiono ozór rozpalonym żelazem? — zagadnęła Ste-venyne. — Owszem, bo wtedy łacniej bym świstał. Pijmy! — odrzekł Sowizdrzał. — Mniej byś pyskował, gdybyś zawisnął; a natenczas twoja lubka przyszłaby cię oglądać — rzekła Stevenyne. — Tak, ale wtedy zaważywszy więcej — odparł Sowizdrzał — rymnąłbym na twoją cudną mordę! Pijmy! — A co byś powiedział, gdyby cię obatożono i napiętnowano ci czoło i ramię? — Powiedziałbym, że omylono się co do cielska. Zamiast upiec maciorę Stevenyne, sparzono prosiaka Sowizdrzała. Pijmy! — Skoroś taki wybredny, powiodą cię na galery królewskie i tam rozerwą czterema okrętami. — Jakoż rekiny pożrą mnie po kawałku, a tobie zostawię to, czym wzgardzą. Pijmy! — A nie zjadłbyś ty takiej świeczki? Przydałaby ci się w piekle, rozjaśniając mroki twojego wieczystego potępienia. — Widzę na tyle, aby oglądać twój ryj świecący, o macioro nieskrobana! Pijmy! Nagle trzasnął o stół nóżką kielicha i naśladując dłońmi rytmiczne uderzenia, jakimi tapicer ubija wełnę materaca w drewnianym łóżku, ozwał się z flegmą: — 'T is (tijdt) van te beven de klinkaert! — Czas, aby szkło dźwięczące zadrżało! We Flandrii na ten sygnał pijacy zaczynają się swarzyć i demolować domy ozdobione czerwoną latarnią. Sowizdrzał wypił i stukając w stół, tak aby szkło drżało, powtórzył: — 'T is van te beven de klinkaert! A siedmiu uczyniło to samo. Wszyscy zamilkli; Gillina pobladła, Stevenyne zdumiała się. Łapacze powiadali: — Czyżby siedmiu było za nimi? Rzeźnicy uspokoili ich mrugając okiem, lecz powtarzali raz po raz głośniej od Sowizdrzała: — 'T is van te beven de klinkaert! 'T is van te beven de klinkaert! Stevenyne popijała dla kurażu. Sowizdrzał grzmocił pięścią w stół, rytmicznie niby tapicer ubijający materac; siedmiu tak samo: szklanice, dzbany, miski, kufle, czarki zwolna poszły w tan, przewracając się, tłukąc, podnosząc się z jednego boku, aby paść na drugi;.i wciąż huczało coraz groźniej poważne, bojowe i monotonne: ,,'T is van te beven de klinkaert!" — Mój Boże! — skamlała Stevenyne — wytłuką mi wszystko... I takiego miała pietra, że kły wylazły jej z pyska jeszcze dalej. A krew, złość i gniew rozpalały się w duszy siedmiu, Sowizdrzała i Jagnuszka. Wtedy, nie przerywając monotonnego i groźnego śpiewu, kompania siedząca przy Sowizdrzałowym stole chwyciła szklanice i jęła w takt melodii tłuc je o blat; i wszyscy, siadłszy okrakiem na krzesłach, dobyli długie noże. I z taką mocą zawodzili śpiew, że w całym domu dzwoniły szyby. I korowodem diabłów rozszalałych okrążyli salę i wszystkie stoły, wciąż powtarzając: ,,'T is von te beven de klinkaert!" Łapacze zerwali się i drżąc ze strachu chwycili sznury i kajdanki. Ale rzeźnicy, Sowizdrzał i Jagnuszek schowali noże do pochew i złapawszy krzesła jęli wymachiwać nimi jak maczugami i uwijając się szparko po sali, grzmocili w prawo i lewo, nie tykając jedynie dziewek, i niszczyli wszystko: łamali meble, tłukli szyby, talerze, półmiski, kufle, czarki, szklanki, butelki, rozbijali szafy, prali łapaczów bez litości — i wciąż, rytmicznie niby tapicer uklepujący materac, śpiewali: ,,'T is van te beven de klinkaert! 'T is van te beven de klinkaert!" A Sowizdrzał tymczasem, wyrżnąwszy Stevenyne pięścią w ryło, wziął jej klucze z trzosika; i zmuszał, by żarła świece. Piękna Gillina drapała drzwi, okiennice, szyby, framugi okien i jakby szukała szpary, którą mogłaby się wymknąć, niby nastraszona kotka. Za czym, jak trup blada, przycupnęła w kącie, a tocząc błędnym okiem i szczerząc zęby, zasłaniała się wiolą jakby tarczą skuteczną. Siedmiu i Jagnuszek zapewniając dziwki: „Nie zrobimy wam nic złego" — wiązali i zakuwali w łańcuchy drżących łapaczów, tak spietranych, że nie stawiali żadnego oporu, czuli bowiem, iż baes oberży „Pod Pszczołą" wybrał był co najtęższych rzeźników, którzy snadnie roznieśliby ich na nożach. Przy każdej świecy wtłaczanej Stevenyne w ryło Sowizdrzał wygłaszał zwięzły dyskurs: — Ta za powieszenie... ta za obatożenie... ta znów za napiętnowanie... ta czwarta za mój ozór przedziurawiony... te dwie wyborne, tłuściutkie za królewskie galery i rozerwanie między czterema okrętami... ta za twój szpiegowski burdel... ta za twojego brokatowego kurwiszona... a wszystkie następne dla mojej osobistej kontentacji. I dziewki zaśmiewały się patrząc, jak Stevenyne parska z wściekłości i próbuje wypluwać świece. Próżny wysiłek: zbyt już miała napchaną jadaczkę. Sowizdrzał, Jagnuszek i siedmiu wciąż zawodzili rytmicznie: ,,'T is van te beven de klinkaert!" Po czym Sowizdrzał uciął i dał znak, aby z cicha tylko mruczeli melodię. Usłuchali, on zaś wszczął rozmowę z łapaczami i dziewkami: — Niech tylko które spróbuje zawołać o pomoc, zakatrupimy z miejsca. — Za-ka-tru-pi-my! — powtórzyli rzeźnicy. — Będziemy cicho — odrzekły dziewki — tylko nie rób nam nic złego, Sowizdrzale. A Gillina, skulona w kącie, wybałuszała oczy, szczerzyła zęby, cisnęła do piersi wiolę — i odpowiedzieć nie była w stanie. A siedmiu wciąż rytmicznie pomrukiwało: ,,'T is van te beven de klinkaert!" Stevenyne, rozdziawiając gębę napchaną świecami, dała znak, że nie puści pary. Łapacze też obiecali milczeć. — Jesteście w naszej mocy: zapadła już noc czarna, Lys niedaleko, łatwo tam topią się ci, których się popchnie. Bramy Courtrai zamknięte. Jeśli stróże nocni posłyszą burdę, nie ruszą się, boć to próżniaki, a zresztą pomyślą, że to zacni Flamandowie podchmieliwszy sobie śpiewają wesoło przy dźwięku szklanic i flasz. Owóż siedźcie cicho i nie ruszajcie się w obliczu panów swoich. Tu zwrócił się do siedmiu: — Nie połączylibyście się w Peteghem z Hołyszami? — Byliśmy na to już gotowi, gdy doniesiono nam o twoim przybyciu. — A stamtąd powędrujecie nad morze, prawda? — Tak. — Którego z tych łapaczów można by wypuścić, żeby nam służył? — Dwóch takich jest między nimi: Niklaes i Joos. Nigdy nie prześladowali biednych protestantów. — Nie zdradzimy! — zawołali Niklaes i Joos. Sowizdrzał na to: — Macie tu dwadzieścia karolusów. To dwa razy więcej, niżbyście otrzymali za haniebny donos. Raptem pięciu innych zakrzyknęło: — Dwadzieścia karolusów! Za dwadzieścia karolusów będziemy służyć księciu. Król mamie płaci. Daj każdemu z nas po połowie tego, a powiemy sędziemu, co zechcesz. Rzeźnicy i Jagnuszek mruczeli głucho: ,,'T is van te beven de klinkaert! 'T is van te beven de klinkaert!" — Abyście za dużo nie gadali — oznajmił Sowizdrzał — siedmiu poprowadzi was w łykach do Peteghem, gdzie są Hołysze. Dostaniecie po dziesięć florenów, kiedy będziecie już na morzu; przekonamy się do tego czasu, czy kuchnia żołnierska utrzyma was w wierności dla swojej zupy i chleba. Jeśli okażecie się dzielni, będziecie mieć swoją część przy podziale łupów. Ten z was, co popróbuje uciec, zadynda na suchej gałęzi. Gdybyście drapnęli uniknąwszy stryczka, dosięgnie was nóż. — Służymy temu, kto nam płaci — odrzekli. ,,'T is van te beven de klinkaert! 'T is van te beven de klinkaert!" — skandował Jagnuszek i siedmiu, waląc w stoły pełne glinianych i szklanych skorup. — Zabierzecie ze sobą również — ciągnął Sowizdrzał — Gillinę, Stevenyne i trzy inne kurwy. Gdyby która z nich popróbowała uciekać, zaszyjecie ją w worek i ciśniecie do rzeki. — Nie zabił mnie! — zawołała Gillina wyskakując z kąta i potrząsając wiolą. I zaśpiewała: Krwawy był mój sen, Sen mojego serca. Zrodziła mnie Ewa I Diabeł-zwycięzca. Stevenyne i trzy dziwki pochlipywały. — Nie bójcie się, moje pieszczotki — rzekł Sowizdrzał — jesteście takie słodziuchne i śliczniuchne, że będą was kochać, fetować i karesować. I w każdym łupie wojennym będziecie mieć swój udział. — A mnie nic nie dadzą, bom stara — lamentowała Stevenyne. — Grosz dziennie, krokodylu — odparł Sowizdrzał — gdyż będziesz obsługiwać te cztery piękne dziewki, prać im kiecki, pościel i koszule. — Ja! O Jezu miłosierny! — wrzasnęła. Sowizdrzał na to: — Długo rządziłaś nimi, ciągnęłaś profit z ich ciała, głodziłaś je, biedowały przez ciebie. Możesz sobie teraz jęczeć i ryczeć, będzie, jakem rzekł. Na to cztery dziewki w śmiech i nuże dworować ze Stevenyne i pokazywać jej ozór: — Przyszła kryska na Matyska! Kto by powiedział, że i na ciebie przyjdzie, Stevenyne- skąpico? Będzie pracować dla nas jak niewolnica! Bądź błogosławion, wielmożny panie Sowizdrzale! Sowizdrzał ozwał się do Jagnuszka i rzeźników: — Opróżnijcie piwnicę z wina, zabierzcie pieniądze; będą one posagiem dla Stevenyne i czterech dziwek. — Zgrzyta zębami Stevenyne-skąpica — mówiły dziewki. — Twarda byłaś, płacą ci pięknym za nadobne. Bądź błogosławion, wielmożny panie Sowizdrzale. Za czym zwróciły się do Gilliny: — Byłaś jej córką, dawałaś jej zarabiać, dzieliłaś z nią owoce ohydnego szpiegostwa. Ośmielisz ty się jeszcze bić nas, znieważać i świecić nam w oczy brokatową kiecką? Gardziłaś nami, bośmy nosiły tylko barchant. Ale bogaty strój na tobie to krew ofiar, i tyle! Zedrzyjmy z niej tę kiecę, niech będzie do nas podobna! — Stójcie — rzekł Sowizdrzał. A Gillina rzucając mu się na szyję: — Bądź błogosławion, boś nie zabił mnie i nie chcesz, abym była brzydka! A zazdrosne dziwki spoglądając na Sowizdrzała mówiły: — Zwariował dla niej jak i wszyscy. A Gillina wygrywała na wioli. Siedmiu ruszyło brzegiem Lys do Peteghem, wiodąc łapaczów i dziewki. Całą drogę nucili: ,,'T is van te beven de klinkaert! 'T is van te beven de klinkaert!" O świtaniu ujrzawszy obozowisko zadziędziejali niczym skowronki, a odpowiedziało im pianie kura. Dziewki i łapaczów dozorowano pilnie. A jednak trzeciego dnia, w południe, znaleziono Gillinę martwą — w sercu jej tkwiła długa szpila. Trzy dziewki oskarżyły Stevenyne, którą poprowadzono tedy przed naczelnika, jego dziesiętników i sierżantów stanowiących trybunał. Tutaj bez tortur wyznała, że zabiła Gillinę zazdroszcząc jej urody i powodowana wściekłością, albowiem kurwa ta pomiatała nią jak niewolnicą. I Stevenyne powieszono i pogrzebano w lesie. Gillinę też pochowano, a nad jej ślicznym ciałem odmówiono modlitwy za umarłych. Tymczasem dwóch łapaczów, którym Sowizdrzał udzielił był nauk moralnych, udało się do kasztelana Courtrai, albowiem hałas, burda i rabunek u Stevenyne miały być ukarane przez owego kasztelana, jako że dom jej znajdował się na terenie kasztelanii, poza jurydyką miasta Courtrai. Kiedy zdali już panu kasztelanowi relację z wypadków, rzekli jeszcze nadzwyczaj pokornie i o prawdziwości słów swoich święcie przekonani: — Predykantów nie zamordował ani Sowizdrzał, ani jego wierny i umiłowany przyjaciel Jagnuszek Poczciwiec; wstąpili oni „Pod Tęczę" jedynie dla rozrywki. Mają przepustki od Alby, samiśmy je widzieli. Winowajcami prawdziwymi są dwaj kupcy gandawscy, jeden chudzielec, a drugi tłusty jak rzadko: oni to — potłukłszy, co się dało, u Stevenyne — zabrali cztery dziwki, żeby mieli z kim się sztychować, i podążyli do Francji. Przytrzymalibyśmy ich, gdyby siedmiu rzeźników, najsilniejszych w mieście, nie opowiedziało się za nimi. Związali nas jak ciołków, a puścili, kiedy tamci byli już daleko, na francuskiej ziemi. Oto ślady sznurów. Czterej inni łapacze depczą im po piętach, czekając na posiłki. Za służbę tak wierną kasztelan dał obydwom po dwa karolusy i nowe suknie. Napisał też zaraz do Rady Flamandzkiej, do trybunału ławników w Courtrai, a także do innych sądów uwiadamiając, iż prawdziwych morderców wykryto. I całą sprawę w owych listach szczegółowo wyłożył. Zahuczało w Radzie Flamandzkiej tudzież w innych trybunałach. A kasztelan otrzymał za swoją bystrość pochwałę gorącą. A Sowizdrzał i Jagnuszek wędrowali sobie spokojnie z Peteghem do Gandawy brzegiem Lys, spiesząc do Brugii, gdzie Jagnuszek spodziewał się zastać żonę, i do Damme, gdzie Sowizdrzał, zadumany, pragnął już być, tak tęsknił za zbolałą Nele doglądającą wariatki Katheline. XXXVI Ktoś dopuszczał się w Damme i w okolicach ohydnych zbrodni. Dziewczęta, młodzieńców i starców, o których wiadomo było, że szli, mając przy sobie pieniądze, do Brugii, Gandawy albo jakiegoś innego flamandzkiego miasta lub miasteczka, znajdowano martwych, nagich jak robaki, a na karku mających ślady zębów tak ostrych i długich, że u każdej z ofiar kręgosłup był przegryziony. Lekarze i cyrulicy-balwierze oświadczyli, że to zęby ogromnego wilka. „Zbóje — powiadali — przychodzą na pewno po wilku i obdzierają ofiarę." Mimo gorliwych poszukiwań, nikomu nie udało się wykryć owych zbójów. Niebawem zapomniano i o wilku. Przepadło, jak kamień w wodzie, kilku znacznych mieszczan, co wyruszyli odważnie, bez eskorty — i tylko czasem chłop jakiś, idąc rano orać pole, znajdował tam ślady wilka, a pies rozgrzebawszy pazurami bruzdę odsłaniał trupa; bestia kąsała za uchem albo w kark, niekiedy w nogę, atakując zawsze od tyłu. I zawsze to goleń, to kręgi karku były przegryzione. Chłop, wystraszony, biegł w te pędy do bajliwa, który zjeżdżał z pisarzem od spraw kryminalnych, z dwoma ławnikami i dwoma cyrulikami na miejsce, gdzie leżał zamordowany. Obejrzawszy go starannie i drobiazgowo, mogli czasami stwierdzić, jeśli robaki lic nie zżarły, jego kondycję, a nawet i nazwisko — i dziwowali się, że wilk, co, jak wiadomo, zabija z głodu, nie napoczął ofiary. A mieszkańcy Damme trwożyli się bardzo i nikt już nie ośmielał się wyjść wieczorem bez eskorty. Jakoż wysłano na wilka paru żołnierzów, a mieli rozkaz szukać dniem i nocą, przetrząsać nadmorskie wydmy. Byli właśnie pod Heyst, na wydmach rozległych. Zapadła noc. Jeden z nich, ufając własnym siłom, odłączył się od towarzyszów i udał się na poszukiwania, zbrojny w arkebuzę. Tamci przystali mając pewność, że, dzielny i dobrze uzbrojony, zabije wilka, jeśli wilk odważy się pokazać. Gdy odszedł, rozpalili ognisko i racząc się gorzałą grali w kości. I od czasu do czasu pokrzykiwali: — Hej, kolego, wracaj; wilk spietrał się; chodźże się napić! Lecz nie odpowiadał. Nagle, usłyszawszy krzyk rozdzierający, jak gdyby ktoś umierał, puścili się pędem w tamtą stronę, wołając: — Trzymaj się! Już lecimy! Ale nieprędko znaleźli kolegę, jedni bowiem mówili, że krzyk rozległ się w dolinie, a drudzy, że na wydmie najwyższej. Przyświecając sobie latarniami przetrząsnęli wydmę i dolinę; znaleźli towarzysza: był ugryziony w ramię od tyłu i jak wszystkie ofiary, miał zgruchotaną szyję. Leżał na wznak i w zaciśniętej dłoni dzierżył rapier. Obok walały się trzy ucięte palce — nie jego; zabrali je. Mieszek mu zrabowano. Wzięli martwego towarzysza na bary, zabrali jego dobrą arkebuzę i zacny rapier i, zrozpaczeni i wściekli, ponieśli ciało do bajliwa, który przyjął ich w asyście pisarza od spraw kryminalnych, dwóch ławników i dwóch cyrulików. Ucięte palce obejrzano i stwierdzono, iż należały one do starca nie parającego się żadnym rzemiosłem, gdyż były delikatne, a paznokcie miały długie, jak u duchownych lub urzędników. Nazajutrz bajliw, ławnicy, pisarz, cyrulicy i żołnierze udali się na miejsce, gdzie wilk zagryzł biedaka; trawa była tu zroszona krwią, a ślady prowadziły ku morzu i nikły tuż nad wodą. XXXVII Był czas dojrzałych winogron, czternasty dzień miesiąca wina, kiedy to w mieście Brukseli, po sumie, z wieży Świętego Mikołaja zrzucają ludowi worki orzechów. W nocy zbudził Nele jakiś krzyk na ulicy. Rozejrzała się — Katheline w izbie nie było. Zbiegła na dół i otwarła drzwi, a Katheline weszła mówiąc: — Ratuj mnie! Ratuj! Wilk! Wilk! I Nele usłyszała daleko w polu wycie. Drżąc pozapalała wszystkie lampy, świece i stoczki. — Co się stało, Katheline? — pytała tuląc ją. Katheline miała błędny wzrok; siadła i rzekła patrząc w świece: — To słońce wypędza złego ducha. Wilk... wilk wyje w polu. — Ale — zagadnęła córka — czemuż wylazłaś z ciepłej pościeli? Wrześniowe noce są wilgotne, mogłaś nabawić się gorączki. Katheline na to: — Hanske dziś w nocy zawołał jak rybitwa; otwarłam drzwi. I powiedział do mnie: „Napij się dekoktu widzenia." I napiłam się. Hanske jest piękny! Odejmijcie ogień! Wtedy zawiódł mnie nad kanał i rzekł: „Katheline, zwrócę ci siedemset karolusów, a ty oddasz je Sowizdrzałowi, synowi Claesa. A tu masz dwa na nową suknię; tylko patrzyć, jak przyniosę tysiąc." „Tysiąc — odpowiedziałam — o mój luby, dopieroż będę bogata!" „Będziesz je miała — odparł. — Nie masz chyba w Damme niewiast i dziewcząt tak bogatych, jak ty będziesz." „Nie wiem" — odrzekłam. I nigdy nie zdradziłabym mu, jak się nazywają, żeby się w nich nie zakochał. Powiedział mi wtedy: „Rozpytaj się, a jak wrócę, podasz mi nazwiska." Było zimno, mgła snuła się po łąkach, zeschłe gałązki sypały się z drzew na drogę. Księżyc błyszczał, niecąc blade ognie w wodach kanału. Hanske rzekł mi: „To noc wilkołaków, dusze pokutujące wychodzą z piekła. Trzeba po trzykroć przeżegnać się lewą ręką i zawołać: «Sól! Sól! Sól!», gdyż jest ona emblematem nieśmiertelności; wtedy nie zrobią ci żadnej krzywdy." Odrzekłam: „Spełnię, Hanske, mój luby, wszystkie rozkazy twoje." Ucałował mnie, powiadając: „Jesteś moją żoną." „Tak" — odparłam. I słodycz jego słów niebiańskim szczęściem przeniknęła moje ciało. To balsam. Uwieńczył mnie różami, mówiąc: „Jesteś piękna." A ja na to: „Ty też, Hanske, mój gołąbku, jesteś piękny w tych zielonych aksamitnych sukniach lamowanych złotem; z tym strusim piórem powiewającym u toczka; jakże piękne są twoje lica lśniące blado niby ogień morskich fal. Gdyby ujrzały cię dziewczęta z Damme, upędzałyby się za tobą błagając o serce; lecz nikomu, Hanske, nie możesz oddać go prócz mnie." On mi na to: „Staraj się wywiedzieć, które z nich najbogatsze, fortuna ich będzie twoją." I odszedł, zabroniwszy mi pójść za sobą. Zostałam podrzucając na dłoni brzęczące karolusy, przemoknięta, zziębnięta do szpiku, gdyż była mgła, i wtedy to postrzegłam wilka, jak wylazłszy zza grobli, jął gramolić się po stromiźnie; pysk miał zielony, sierść białą, pełną długiego sitowia. Zawołałam: „Sól! sól! sól!", żegnając się, lecz on nie przestraszył się wcale. I pobiegłam co sił; ja krzyczałam, on wył; słyszałam tuż za sobą suche kłapanie zębców i raz wydało mi się, że mnie chwyta za ramię. Alem pędziła szybciej niż on. Wielkie to szczęście, żem na rogu Czaplej spotkała stróża nocnego przyświecającego sobie latarnią. „Wilk! Wilk!" — zawołałam. „Nie bój się, Katheline-wariatko — odpowiedział stróż nocny — odprowadzę cię do domu." Alem uczuła, że drży mu ręka, którą mnie podtrzymywał. Bał się też. — Ale już odzyskał odwagę — rzekła Nele. — Nie słyszysz, jak wyśpiewuje przeciągle: „De clock is tien, tien aen de clock. Już dziesiąta na zegarze, idźcie do snu, gospodarze!" I klekocze grzechotką. — Odejmijcie ogień — mówiła Katheline — głowa gore. Wróć, Hanske, mój luby! I Nele spoglądała na Katheline; i błagała Najświętszą Dziewicę, aby zdjęła jej z głowy ogień szaleństwa; i płakała nad nią. XXXVIII W Bellem, na brzegach Kanału Brugijskiego, Sowizdrzał i Jagnuszek spotkali jeźdźca w kapeluszu pilśniowym z trzema kogucimi piórami, galopującego w stronę Gandawy. Sowizdrzał zaświergolił jak skowronek, a jeździec zatrzymawszy się odpowiedział bojowym pianiem kura. — Masz jakieś nowiny, krewki kawalerze? — spytał Sowizdrzał. — Wielkie nowiny. Za radą pana de Chatillon, wielkiego admirała francuskiego, Książę Wolności kazał sztyftować okręty wojenne, nie licząc tych, które już czekają w Emden i w Oost-Frise. A wydał to zlecenie mężom dzielnym: Adrianowi de Berghes, panu na Dolhain; bratu jego Ludwikowi, panu na Hainaut; baronowi de Montfaucon; panu Ludwikowi de Brederode; Albertowi d'Egmont, bo syn ściętego nie zdradził, jak jego brat; Berthelowi Enthens de Menthega, panu fryzyjskiemu; Adrianowi Menningh; panu Hembyse, porywczemu i pysznemu gandawczykowi, i Janowi Broek. Książę dał całe swoje mienie, a oprócz tego pięćdziesiąt tysięcy florenów. — Mam dla niego pięćset — odrzekł Sowizdrzał. — Zanieś je nad morze — odparł kawaler. I ruszył z kopyta. — Dał całe swoje mienie — ozwał się Sowizdrzał. — A my dajemy tylko swoją skórę. — Czyż to fraszka? — zagadnął Jagnuszek. — I czy zawsze tylko słyszeć będziemy o mordzie i grabieży? Pomarańcza na ziemi. — Tak na ziemi jak i dąb. Ale z dębu buduje się okręty wolności! — zawołał Sowizdrzał. — Ku jego profitowi — burknął Jagnuszek. — Ale skoro już nie grozi nam żadne niebezpieczeństwo, kupmyż osły. Ja bo wolę chodzić siedzący, nie lubię, kiedy nogi mi puchną i ciężą. — Kupmy osły, tym bardziej że łatwo je odprzedać. Poszli na targ, znaleźli i kupili dwa osły z rzędem. XXXIX Gdy tak jechali bambałakając nogami, znaleźli się w Oost-Camp na skraju wielkiego lasu, który przytyka zagajnikami do kanału. Szukając cienia i miłych aromatów, zagłębili się w bór i mieli przed sobą tylko szerokie dukty, wiodące we wszystkich kierunkach: do Brugii, do Gandawy, do Zuid i Noord- Vlaenderen. Raptem Sowizdrzał zeskoczył z osła. — Nie widzisz tam nic? — Tak, widzę! — I zadrżał: — Moja żona, moja poczciwa żoneczka! To ona, mój synu! Ach, jakże mam iść do niej! Odnaleźć ją w takim stanie! — Czemu jęczysz? Ładnie jej z tą golizną, w kabaciku muślinowym, porozcinanym, żeby ciało jędrne prześwitywało. Ale ona za młoda, to nie twoja żona. — Ależ to ona, ona, mój synu! Poznałem ją! O, ponieś mnie, bo nie dojdę! Kto by pomyślał, że ona?... Tańcuje tak, przebrana za Egipcjankę, bezwstydnie! Tak, to ona; spójrz na te smukłe nóżęta, na te gołe ramiona, na te krągłe piersi, krew z mlekiem, wychylające się do połowy z muślinu. Spójrz, jak drażni czerwoną chorągiewką to wielkie psisko, które przy niej skacze. — Przecież to pies egipski; w Niderlandach nie ma takiego gatunku — klarował mu Sowizdrzał. — Egipski... nie znam się na tym... ale to ona. Ha, mój synu, już nic nie widzę! Zadarła wyżej kieckę, aby wyżej pokazać nogi toczone. Śmieje się łyskając białymi ząbkami, śmieje się głośno, żebyśmy usłyszeli, jaki ma głos melodyjny. Rozchyla kabacik u góry, przegina się w tył. Ach! ta szyja łabędzia, kusząca, te gołe ramiona, to oko jasne i zaczepne! Lecę do niej! I zeskoczył z osła. Ale Sowizdrzał przytrzymał go: — Ta dziewuszka to nie żona twoja. Niedaleko obozują Egipcjanie. Oprzytomnijże! Widzisz ten dym pomiędzy drzewami? Nie słyszysz, jak ujadają psy? O, widzisz, parę już na nas łypie, gotowe dobrać się nam do łydek. Lepiej schowajmy się w krzakach! — Ani myślę się chować! To moja żona, Flamandka jak i my. — O wariacie ślepy! — Tylko nie ślepy! Widzę jak tańczy, półnaga, roześmiana, drażniąc się z tym ogromnym psem. Udaje ze nas nie widzi. Ale widzi nas, przysięgam ci, Dylu! Patrz, Dylu! Pies rzuca się na nią, przewraca ją, aby wyrwać jej tę czerwoną chorągiewkę. Pada krzycząc żałośnie! I raptem Jagnuszek pomknął wołając: — O moja żono, moja żono! Nie zrobił ci, pieszczotko nic złego? Czemuż to śmiejesz się do rozpuku? Oczv masz błędne! Sciskał ją, całował i gadał: — Miałaś zawsze pod lewym cycuszkiem taki pieprzyk. Gdzież on się podział? Ani śladu! Nie jesteś moją żoną! Wielki Boże!... A ona wciąż pokładała się ze śmiechu. Nagle Sowizdrzał zawołał: — Uważaj, Jagnuszku! I Jagnuszek obejrzawszy się zobaczył rosłego Egipcjanina o gębie chudej, barwy peper- koek, czyli piernika. Podniósł oszczep, zasłonił się nim i wrzasnął: — Sowizdrzale, ratuj! Sowizdrzał był tuż, dzierżąc tęgi rapier. Egipcjanin zaś ozwał się w narzeczu górno-niemieckim: — Gibt mi ghelt, ein Richsthaler auf tsein (daj mi pieniędzy, ricksdaeldera albo i dziesięć). — Patrz — powiedział Sowizdrzał — dziewuszka odchodzi śmiejąc się do rozpuku; i wciąż się ogląda, żebyś za nią pogonił. — Gibt mi ghelt — powtórzył czarny. — Płać za amory; jesteśmy biedni, nie zrobimy ci nic złego. Jagnuszek dał mu karolusa. — Czym się trudnisz? — zagadnął Sowizdrzał. — Wszystkim po trosze. Będąc mistrzami w sztuce łamańców, robimy także magiczne cuda. Gramy na tamburynie i tańcujemy węgierskie tańce. Niejeden z nas umie robić klatki i ruszta, na których piecze się wyborna karbonada. Ale wszyscy, Flamandowie i Walonowie, boją się nas i zewsząd wypędzają. Nie mogąc żyć z zarobku, żyjemy z włóczęgi, to znaczy kradniemy chłopom jarzyny i drób. Kraść musimy, bo sprzedawać nam nie chcą. Jagnuszek zapytał: — Skąd się u was wzięło dziewczątko takie podobne do mojej żony? — To córka naszego naczelnika — objaśnił czarny. I ściszywszy głos przydał lękliwie: — Bóg ją upośledził chorobą miłosną: nie zna, co to wstyd niewieści. Niech tylko zobaczy mężczyznę, wybucha wesołością szaloną i śmieje się bez ustanku. Mówi mało, poczytywaliśmy ją z początku za niemowę. Nocą siedzi zasmucona przy ognisku, śmieje się bez przyczyny, to znów płacze i pokazuje brzuch, bo, jak powiada, boli ją. Latem, w południe, po obiedzie, ogarnia ją najgwałtowniejsze szaleństwo. Tańcuje wtedy półnaga nie opodal obozu. Nie chce nosić żadnych przyzwoitych sukien: jedynie tiul i muślin, a w zimie z wielkim trudem kładziemy jej pelerynę z koziej wełny. — Ale — spytał Jagnuszek — czyż nie ma ona kochanka, który powstrzymywałby ją od lusztyków z pierwszym lepszym? — Nie ma; bo ktokolwiek obcy się Zbliży, ucieka widząc szaleństwo w jej oczach; bardziej one straszą, niźli wabią. Odważny był ten grubas — tu wskazał Jagnuszka. — Nie gniewaj się na niego, mój synu — wtrącił Sowizdrzał. — Sztokfisz lubi oczerniać wieloryba, ale który z nich daje więcej tranu? — Paskudny masz dziś ozór, mój Sowizdrzale! Ale Sowizdrzał nie zwracając na to uwagi rzekł do Egipcjanina: — A cóż ona robi, jeśli ktoś dorówna odwagą przyjacielowi mojemu Jagnuszkowi? Egipcjanin odparł smutno: — Ma wtedy i przyjemność, i profit. Ten, który ją posiądzie, płaci za przyjemność, a pieniądze obracamy na jej stroje i potrzeby starców i kobiet. — Nikogo więc nie słucha? — zapytał Jagnuszek. Egipczyk na to: — Nie sprzeciwiajmy się tym, których Bóg upośledził. Objawia tym sposobem wolę swoją. I takie jest nasze prawo. Sowizdrzał i Jagnuszek odjechali. Egipczyk, poważny i wyniosły, wrócił do obozu. Dziewuszka śmiejąc się do rozpuku tańcowała na polanie. XL W drodze do Brugii Sowizdrzał klarował Jagnuszkowi: — Wydaliśmy mnóstwo pieniędzy na werbunek żołnierzów, na zatkanie gęby łapaczom, na twoją Egipcjaneczkę i na niezliczone olie-koekjes, któreś nie tyle sprzedawał, ile z upodobaniem pożerał. Jakoż, wbrew twojej bandzioszej woli, czas się ustatkować. Daj no mi twoje pieniądze, od tej chwili sakiewka będzie wspólna. — Zgoda — rzekł Jagnuszek. I dając mu je: — Nie dopuść tylko, bym umarł z głodu. Pomyśl, że człek mojej tuszy i postury musi jadać obficie i posilnie. Ty, chudzielec i mizerak, możesz sobie żyć z dnia na dzień, jedząc albo nie jedząc, jako te deski nadbrzeża portowego, co żywią się deszczem i wiatrem. Ale mnie świeże powietrze wytrawia, a deszcz dodaje mi apetytu: muszę mieć tedy stół inny. — Będziesz go miał: biesiady cnotliwe, postne. Nie oprą się im i najokrąglejsze kałduny, a flaczejąc, pomaleńku najcięższego grubasa uczynią piórkiem. I tylko patrzeć, jak odchudzony należycie, będziesz, Jagnuszeczku, gołąbeczku, śmigał niby jeleń. — Jezu miłosierny! Jakiż będzie teraz mój chudy los? Jeść mi się chce, mój synu, czas wieczerzać! Wieczór zapadał. Wjechali do Brugii bramą Gandawską. Pokazali przepustki. Zapłaciwszy pół grosza rogatkowego (za siebie i za osły), znaleźli się w mieście; Jagnuszek dumał o Sowizdrzałowych morałach i wydawał się urażony. — No co, zjemy niedługo kolację? — Tak. Stanęli „In de Meermin" — „Pod Syreną"; jest tam na spiczastym dachu złoty kurek. Zostawili osły w stajni, Sowizdrzał zamówił wieczerzę: chleb, cienkie piwko i ser. Oberżysta szydził podając im ten chudy posiłek; Jagnuszkowi rosło to wszystko w gębie — spoglądał z desperacją na Sowizdrzała, który pałaszował chleb nazbyt czerstwy i ser nazbyt młody, jak gdyby to były ortolany. A Jagnuszek popijał z niesmakiem cienkie piwko. Sowizdrzał śmiał się, widząc go takim zbolałym. I śmiał się jeszcze ktoś na podwórku gospody, wtykając od czasu do czasu pyszczek w okno. Sowizdrzał wypatrzył, że była to kobieta, zasłaniająca sobie lico. Pomyślawszy, że to jakaś przekorna służąca, nie zwracał na nią więcej uwagi, a widząc, iż Jagnuszek to blednie, to sinieje, trawiony żołądkową chucią, użalił się nad nim i już miał zamówić dla towarzysza omlet z kiszkami albo porcję wołowiny z bobem, jakiekolwiek gorące danie, gdy zjawił się baes i zdejmując czapeczkę, rzekł: — Jeśli wielmożni panowie podróżni życzyliby sobie lepszej kolacji, niech tylko powiedzieć raczą. Jagnuszek wytrzeszczył oczy i niepomiernie rozdziawił gębę, a pełen dręczącego niepokoju spojrzał na Sowizdrzała. Ten zaś odparł: — Wędrowni wyrobnicy nie śmierdzą groszem. — Bywa jednak — odparł baes — że sami nie wiedzą, co posiadają. — I wskazując Jagnuszka: — Ten bandzioch przezacny pomieści całą spiżarnię. Co waszym wielmożnościom spodoba się zjeść i wypić? Omlecik z tłustą szynką? Dzisiejsze choesele? A może kwiczoły? Mam i kapłona: rozpływa się w ustach. A może karbonadę z rusztu, a do niej sosik na czterech korzeniach? I co do picia? Dobbel-knol antwerpski czy dobbel-kuyt brugijski? Mam też wino lowańskie, takie samo jak burgund. I wszystko bezpłatnie. — No to dawaj to wszystko! — zawołał Jagnuszek. Stół zapełnił się w mig — i Sowizdrzał radował się patrząc, jak biedny Jagnuszek, bardziej niźli zawsze wygłodniały, rzuca się na omlet, choesele, kapłona, szynkę, karbonadę i wlewa sobie w gardziel kwartami dobbel-knol, dobbel-kuyt i wino lowańskie, takie samo jak burgund. Gdy już nie mieściło mu się więcej, sapnął z kontentacji, rozglądając się po stole, czy nie dałoby się jeszcze włożyć czego na ząbek. I schrupał resztki kwiczoła. Ani on, ani Sowizdrzał nie widzieli, jak po podwórzu uwijała się zgrabna figurka, a wdzięczny, pyszczek co i raz ukazywał się w oknie. Baes przyniósł grzanego wina zaprawionego cukrem maderskim, pili przeto dalej. I śpiewali. Gdy nadeszła pora spoczynku, zapytał, czy nie zechcieliby się udać na swoje piękne i obszerne stancje. Sowizdrzał odpowiedział, że zadowolą się byle jaką izdebką. Baes na to: — Nie ma takiej u mnie. Każdy z was będzie spał osobno, w komnacie pańskiej i bezpłatnie. Jakoż powiódł ich do bogatych komnat, ustrojonych kobiercami. W pokoju Jagnuszka było ogromne łoże. Sowizdrzał, opiwszy się jak bąk, był bardzo senny. Dał się przeto zaprowadzić na nocleg i chrapnął zaraz. Nazajutrz, w południe, wszedł do Jagnuszkowego pokoju — grubas chrapał smacznie. Leżał przy nim śliczny trzosik pełen pieniędzy. Otwarłszy go, ujrzał złote karolusy i srebrne grosze. Potrząsnął Jagnuszkiem, budząc go; Jagnuszek ocknął się, przetarł oczy, jął rozglądać się niespokojnie i rzekł: — Moja żona! Gdzie moja żona? — I pokazując puste miejsce w pościeli, obok siebie: — Była tu przed chwilą! I wyskoczywszy z łóżka, rozejrzał się znowu, przetrząsnął wszystkie kąty i kąteczki pokoju, alkowę i szafy; i wołał tupiąc: — Moja żona! Gdzie moja żona? Łoskot zwabił baesa. — Łotrze — wrzasnął Jagnuszek chwytając go za gardło — gdzie moja żona? Co zrobiłeś z moją żoną? — Czemu się rozbijasz, wędrowcze popędliwy? — odparł baes. — Jaka znowu żona? Spałeś tu sam. Nie wiem o niczym. — Ha! Nie wie! — sierdził się Jagnuszek bobrując od nowa po wszystkich kątach i kątkach. — Jezu miłosierny! Była tu tej nocy, w moim łóżku, jak za czasu naszych pięknych amorów. Tak. Gdzież jesteś, pieszczotko? — I wyrżnąwszy trzosikiem o ziemię: — Nie pieniędzy mi trzeba, ale ciebie, twojego słodkiego ciała, twojego dobrego serca, o moje kochanie! O radości niebiańskie! Już nie wrócicie! Odwykłem od twojego widoku i od miłości, mój słodki skarbie. I nawiedziwszy mnie, znów porzuciłaś! Wolałbym umrzeć. O moja żono! Gdzie moja żona? Rzucił się na ziemię, płacząc gorzkimi łzami. Po czym nagle wypadłszy z pokoju, biegał w koszuli po całej oberży i po ulicy, wołając: — Moja żona! Gdzie moja żona? Ale wrócił zaraz, gdyż łobuzy szydziły zeń i obrzucały go kamieniami. A Sowizdrzał powiadał mu, zmuszając, by się odział: — Nie desperuj, zobaczysz ją jeszcze, skoroś widział. Kocha cię wciąż, bo wróciła do ciebie; toć to ona z pewnością zapłaciła za wieczerzę i pańskie pokoje i ona zostawiła ci w łóżku pełną sakiewkę. Prochy mówią mi, że tak nie postąpiłaby żona niewierna. Przestań beczeć i chodźmy, bo trzeba bronić ziemi ojców. — Zostańmy jeszcze w Brugii. Oblecę całe miasto, to ją znajdę. — Nie znajdziesz, bo kryje się przed tobą. Jagnuszek jął wypytywać baesa, lecz baes nie puścił pary. I odjechali do Damme. W drodze Sowizdrzał rzekł do Jagnuszka: — Nic mi nie gadasz, jakeś ją znalazł dziś w nocy przy sobie i jak czmychnąć zdołała. — Mój synu, jak ci wiadomo, nażarliśmy się mięsa, opiliśmy się piwa i wina, przeto leząc po schodach dostałem okropnej sapki. Przyświecałem sobie, jak jaki szlachcic, woskową świecą i nim położyłem się spać, postawiłem lichtarz na skrzyni; drzwi były uchylone, skrzynia stała tuż obok nich. Rozbierając się popatrywałem na łóżko miłośnie i sennie; nagle świeca zgasła. Usłyszałem jak gdyby tchnienie, a potem szmer lekkuchnych kroków, alem taki był śpiący, żem się nawet nie zląkł; i zasnąłem twardo. Kiedym zasypiał, głos jakiś, jej głos (o moja żono! moja biedna żonko!) zapytał: „Dobrą miałeś, Jagnuszku, kolację?", i jej głos, a także liczko i jej ciało miluchne były przy mnie. XLI Tegoż dnia król Filip przeżarłszy się ciastkami był ogromnie melancholiczny. Pograł trochę na swoim żywym klawesynie: było to pudło pełne kotów, których łebki wystawały przez okrągłe otwory umieszczone ponad klawiszami. Za każdym razem, kiedy król uderzył w klawisz, klawisz dźgał kota specjalnym ostrzem; i zwierzątko, ugodzone boleśnie, skarżyło się i miauczało. Lecz Filip nie śmiał się wcale. Głowił się bez ustanku, jak pokonać Elżbietę, wielką królowę, i tron angielski przywrócić Marii Stuart. W tej materii napisał do biedującego i zadłużonego papieża; papież odpowiedział, że na ten cel przehandlowałby chętnie poświęcane naczynia z kościołów i skarby Watykanu. Lecz Filip nie śmiał się wcale. Ridolfi, gach królowej Marii, spodziewając się, że wyswobodzi ją, poślubi i zostanie królem angielskim, odwiedził króla Filipa, aby ukartować wespół z nim morderstwo Elżbiety. Ale takim był „paplą" — jak napisał król — że na giełdzie w Antwerpii wszyscy gadali głośno o jego planach; i morderstwa nie popełniono. Po niejakim czasie, zgodnie z królewskim rozkazem, krwawy książę wysłał do Anglii czterech morderców. I tyle wskórali, że ich powieszono. Lecz Filip nie śmiał się wcale. I tak Bóg zawodził ambicje tego wampira, co zamyślał również porwać syna Marii Stuart i w jego miejsce rządzić Anglią do spółki z papieżem. I morderca zżymał się widząc wielkość i potęgę tego szlachetnego kraju. Nie odrywał odeń wyblakłych oczu kombinując, jakby tu go zmiażdżyć, aby następnie zawładnąć światem i wyrżnąć protestantów, osobliwie zaś bogatych; i brać po nich schedę. Lecz nie śmiał się wcale. Przyniesiono mu pudło blaszane wysokie, otwarte z jednej strony, pełne myszy domowych i polnych; postawił pudło na ogniu i rozkoszował się patrząc, jak biedne stworzonka skakały i zdychały. I słuchał z lubością ich rozpaczliwego pisku. Lecz nie śmiał się wcale. Potem wybladły — a ręce mu się trzęsły — szedł w ramiona pani d'Eboli, aby wyrzucić z siebie ogień żądzy, rozpalony głownią okrucieństwa. Lecz nie śmiał się wcale. A pani d!Eboli parzyła się z nim ze strachu, a nie z miłości. XLII Był upał. Od spokojnego morza nie powiał i najlżejszy chłodek. Drzewa nad kanałem Damme nie szumiały prawie, koniki polne siedziały na łąkach, a w polu roiło się od wytrykusów ściągających dziesięcinę dla proboszczów i opatów. Z nieba błękitnego, rozpalonego, głębokiego, słońce lało żar, a Przyroda spała w tych promieniach niby piękna goła dziewka omdlewająca wśród pieszczot kochanka. Karpie wyskakiwały nad wodę kanału chwytając muszki, które śpiewały cienko niczym ukrop w saganie — a smukłe, szerokoskrzydłe jaskółki wydzierały im zdobycz. Z ziemi buchał opar gorący, iskrząc się i falując migotliwie. W Damme kościelny obwieszczał z wieży, bijąc w dzwon pęknięty, klekotliwy niby garnczek, że już południe, czas więc, aby chłopi odeszli od sianokosów i zjedli obiad. Baby wrzeszczały zwinąwszy dłoń w trąbkę i nawoływały mężów, ojców i braci: „Hans! Pieter! Joos!", i nad opłotkami górowały ich grzybiaste, czerwone kapelusze. W oddali, przed oczyma Sowizdrzała i Jagnuszka, wyrosła wysoka, czworokątna, masywna wieża Najświętszej Panny; i Jagnuszek ozwał się: — Tam, mój synu, jest boleść i miłość twoja. Sowizdrzał nie odpowiedział nic. — Za chwilę — ciągnął Jagnuszek — ujrzę dom rodzinny i może zastanę tam żonę. Sowizdrzał nie odpowiedział nic. — Człecze drewniany — oburzył się Jagnuszek — serce kamienne, nic cię chyba nie poruszy: ani bliskość miejsca, gdzie spędziłeś dzieciństwo, ani najdroższe cienie biednej Soetkin i biednego Claesa, dwojga męczenników. Jak to! Nie smucisz się i nie radujesz? Cóż ci tak wysuszyło serce? Bo ja wiercę się, niepokoję, bandzioch mi skacze; spójrz na mnie... Jagnuszek popatrzył na Sowizdrzała: Dyl był blady, pochylił głowę, wargi mu drżały i płakał nic nie mówiąc. Jagnuszek zamilkł. Tak to, nie otwarłszy gęby, wjechali do Damme ulicą Czaplą, lecz nie spotkali nikogo, taki był upał. Psy leżały w progach, przewalone na bok, i dyszały wywiesiwszy ozór. Jagnuszek i Sowizdrzał minęli dom gminny, przed którym spalono Claesa; wargi Sowizdrzała drgnęły mocniej, a łzy wyschły. Zajechawszy przed dom Claesa, gdzie teraz mieszkał inny węglarz, wstąpił i rzekł: — Poznajesz mnie? Chciałbym tu odpocząć. A węglarz: — Poznaję. Tyś jest syn ofiary. Bądź jak u siebie. Sowizdrzał wszedł do kuchni, wszedł do pokoju Claesa i Soetkin — i zapłakał. Gdy wrócił na dół, węglarz ozwał się: — Oto chleb, ser i piwo; pożyw się, jeśliś głodny, napij się, jeśliś spragniony. Sowizdrzał machnął ręką na znak, że nie chce mu się ani jeść, ani pić. I ruszyli dalej. Jagnuszek jechał na ośle bambałakając nogami, Sowizdrzał prowadził swojego osła za uzdę. Zatrzymali się przed chałupą Katheline, uwiązali osły i weszli. Była godzina posiłku. Na stole stał groch zielony w łupinie, pomieszany z wielką białą fasolą zwaną Jasiem. Katheline jadła; Nele miała jej właśnie dolać sosu zaprawionego octem, który to sos przed chwilą zdjęła z ognia. Kiedy Sowizdrzał wszedł, tak osłupiała, że wlała z garnka wszystek sos w miseczkę Katheline, ta zaś kiwając głową wodziła łyżką wokół sosjerki i szukała fasoli, a przy tym stukała się w czoło i mówiła swoje słowa szalone: — Odejmijcie ogień! Głowa gore! Zapach octu przyprawił Jagnuszka o głód. Sowizdrzał stał wpatrując się w Nele i uśmiechał się, rozkochany, widząc jej wielki smutek. A Nele, nic nie mówiąc, objęła go za szyję. I Nele też wziąłbyś za wariatkę: płakała i śmiała się, czerwona z niepomiernej uciechy, i powtarzała tylko: „Dylu!..." Sowizdrzał patrzył na nią, uszczęśliwiony; oddalała się od niego, siadała i przez moment przyglądała mu się radośnie, i znów biegła ku niemu, i zarzucała mu ręce na szyję; i tak raz po raz. Tulił ją, szczęśliwy, nie mogąc oderwać się od niej, aż padła na krzesło, zmęczona i półprzytomna; i powtarzała nie sromając się: — Dylu jedyny, najukochańszy... wróciłeś! Jagnuszek sterczał w drzwiach; Nele, ochłonąwszy, rzekła wskazując go: — Gdziem ja widziała tego grubasa? — To mój przyjaciel — objaśnił Sowizdrzał. — Szuka swojej żony w mojej kompanii. — Poznaję cię — rzekła Nele do Jagnuszka — mieszkałeś na Czaplej. Szukasz żony, a jam ją widziała w Brugii: żyje nader nabożnie i cnotliwie. Spytałam, czemu tak okrutnie rzuciła męża, a ona odpowiedziała mi: „Taka była święta wola boża i rozkaz świętej Pokuty; dzielić z nim łoża nie mogę." Jagnuszek posmutniał i spojrzał na fasolę i ocet. Jaskółki popiskując śmigały w niebo, a Przyroda omdlewała i godziła się na pieszczoty słońca. A Katheline dziobała łyżką w garnku; wyławiała białą fasolę i zielone strąki, a zbierała sos. XLIII W owym czasie dziewczynina piętnastoletnia szła z Heyst do Knokke, sama, w biały dzień przez wydmy. Nikt nie lękał się o nią, wiedziano bowiem, że wilkołaki i złe duchy kąsają jedynie nocą. Miała w sakiewce czterdzieści osiem srebrnych groszy, wartających cztery floreny albo karolusy, bo tyle matka jej, Toria Pietersen, zamieszkała w Heyst, była winna za jakieś kupno swojemu bratu, Janowi Rapen, przemieszkującemu w Knokke. Dziewuszka imieniem Betkin wystroiła się jak najpiękniej i powędrowała wesoło. Wieczorem matka zaniepokoiła się, gdyż dziecko nie wracało; pomyślawszy jednak, że zanocowało u wuja, przestała się lękać. Nazajutrz rybacy, powróciwszy kutrem z połowu, wyciągnęli łódź na brzeg i przeładowali rybę do wózków, aby sprzedać ją z przetargu — na wózki — w porcie Heyst. Pojechali drogą usianą muszlami i znaleźli na wydmie dziewczątko całkiem nagie, odarte nawet z koszuli — a wokół czerwieniła się krew. Przyjrzawszy się stwierdzili, że biedactwo ma zmiażdżoną szyję, i zobaczyli ślady długich, ostrych zębów. Leżała na wznak, oczy miała otwarte, patrzyła w niebo, a usta wołały jakby o pomstę. Nakryli ją opperst-kleedem i ponieśli do Heyst, do domu gminnego. Zbiegli się zaraz ławnicy, a balwierz-cyrulik oznajmił, że nie były to długie zęby wilcze, jakie wilkowi daje Natura, ale zęby jakiegoś złośliwego i piekielnego weer-wolfa, czyli wilkołaka, i że trzeba prosić Boga, by oswobodził od niego flamandzką ziemię. Jakoż w całym hrabstwie, osobliwie zaś w Damme, Heyst i Knokke, zarządzono modlitwy błagalne. I lud lamentując przesiadywał po kościołach. A w Heyst, gdzie było wystawione ciało dziewczątka, mężczyźni i kobiety płakali patrząc na tę szyję okrwawioną i poharataną. A matka rzekła w kościele: — Pójdę i zagryzę weer-wolfa! Zapłakane kobiety zachęcały ją dc tego. Inne mówiły: — Nie wrócisz. Poszła zabrawszy męża i dwóch braci, dobrze uzbrojonych. Szukali wilka na brzegu, na wydmach i w dolinie, lecz go nie znaleźli. Mąż musiał odprowadzić ją do domu, nabawiła się bowiem gorączki, przeziąbłszy na nocnym chłodzie; i czuwali przy niej, naprawiając sieci na przyszły połów. Bajliw z Damme, świadom, iż weer-wolf to bestia, która żywi się krwią, ale zabitych nigdy nie obdziera, oświadczył, że za wilkołakiem włóczą się na pewno zbóje, pałędający się po wydmach dla niegodziwego profitu. Kazał więc uderzyć w dzwon i zlecił wszystkim, aby uzbrojeni, a także zaopatrzeni w tęgie kije, ścigali wszelkich żebraków i obieżyświatów, łapali i obszukiwali ich, gdyż w torbie mogą się znaleźć złote karolusy albo suknie ofiar. Żebraków i włóczęgów zdrowych pośle się na galery królewskie. Starych i kaleki należy puszczać wolno. Ale nic nie znaleziono. Sowizdrzał przyszedł do bajliwa i rzekł: — Weer-wolf zginie z mojej ręki. — Skądże dufność taka? — spytał bajliw. — Prochy ożyły na mojej piersi. Chciałbym tylko popracować w kuźni gminnej. — Zgoda — odparł bajliw. Sowizdrzał, nic nikomu w Damme o swoich zamysłach nie napomknąwszy, poszedł do kuźni i tam w tajemnicy zmajstrował potężny i sztuczny potrzask na dzikie bestie. Nazajutrz, a było to w sobotę — ulubiony dzień weer-wolfa — Sowizdrzał udał się do Heyst zabrawszy list od bajliwa do tamecznego plebana; pod płaszczem miał ów potrzask jako też kuszę i kordelas pięknie wyostrzony. Ludziom z Damme powiedział: — Zapoluję na mewy, żeby z ich puchu zrobić poduszkę dla pani bajliwowej. Podążając do Heyst zatrzymał się na brzegu, posłuchał, jak morze bałwaniąc się huczy gromem, a wicher dujący od Anglii wyje i świszczę między linami statków, co tkwią na mieliźnie. Jakiś rybak ozwał się: — Ten wiatr to klęska! Dziś w nocy morze było spokojne, ale od samego świtu kłębi i złości się czegoś. Niesposób wyjechać na połów. Sowizdrzał uradował się, pewien, iż nocą morze przyjdzie mu w sukurs, jeśli będzie trzeba. W Heyst odwiedził plebana i dał mu list od bajliwa. Ksiądz rzekł: — Odważny jesteś, ale wiedz, że ktokolwiek w sobotę zapuści się samotnie na wydmy, zginie od zębów wilkołaka. Trup leży potem na piasku. Robotnicy zatrudnieni przy tamach, a inni także, chodzą zawsze gromadami. Wieczór zapada. Słyszysz, jak weer-wolf wyje w dolinie? Kto wie, czy dziś, jak i nocy wczorajszej, nie przylezie na cmentarz i nie rozpocznie swoich obrzydłych wrzasków. A trwają one do rana. Niech cię Bóg prowadzi, mój synu, ale nie chodź lepiej! I pleban przeżegnał się. — Prochy ożyły na moim sercu — odparł Sowizdrzał. Ksiądz na to: — Skoroś tak odważny i taka twoja wola, pomogę ci z ochotą. — Wielebny ksiądz proboszcz oddałby wielką przysługę mnie i znękanemu krajowi, doniósłszy Toni, matce dziewczątka, i jej dwóm braciom, że wilk jest blisko, a jam umyślił zaczaić się i zgładzić go. Ksiądz na to: — Jeśli nie wiesz jeszcze, gdzieś powinien czatować, wybierz dróżkę cmentarną: prowadzi ona między gęstymi janowcami i bardzo jest wąska. — Zaczaję się tam. A ksiądz proboszcz, jako dzielny orędownik oswobodzenia, niech nakaże matce dziewczątka, ojcu i braciom, aby uzbroiwszy się po zęby, stawili się w kościele, nim noc zapadnie. Gdy posłyszą, żem krzyknął jak mewa, to znak, że widziałem wilkołaka. Wtedy niech dzwonią wacharm i biegną mi na pomoc. Nie ma tu jakich odważnych ludzi?... — Nie, mój synu. Rybacy boją się weer-wolfa gorzej niż zarazy i śmierci. A ty nie chodź tam lepiej. Sowizdrzał na to: — Prochy ożyły na moim sercu. Tedy ksiądz: — Uczynię, czego żądasz, i bądź błogosławiony. Nie głodnyś aby? A może chce ci się pić? — Jedno i drugie. Pleban poczęstował go piwem, chlebem i serem. Sowizdrzał zjadł, wypił i odszedł. Idąc wzniósł oczy: ujrzał ojca swojego, Claesa, w aureoli, a przy nim Boga — na niebie, wśród jasnych promieni księżyca; popatrzył na morze i chmury, posłuchał, jak wicher burzliwy duje od Anglii. — Czarne chmury, mknące szybko — mówił — bądźcie Zemstą, która ściga Zbrodnię. Morze huczące, niebo czarne niby otchłań piekielna, fale spienione ogniem biegnącym po ciemnych wodach, fale, które otrząsacie się, gniewne i złe, z nieprzeliczonych ognistych zwierząt — ciołków, baranów, koni i wężów - przewalających się wam po grzbiecie albo prących na was, byście tryskały w górę, fale rzygające płomiennym deszczem, morze czarne jak sadza, niebo czarne od żałoby, pomóżcie mi zwyciężyć weer-wolfa, ohydnego mordercę dziewcząt. A ty, wichrze, co świszczesz i jęczysz wśród janowców na wydmach i między linami statków, jesteś głosem ofiar wołających o pomstę do Boga, który dopomoże mi w tym przedsięwzięciu. I schodził w dolinę chwiejąc się na swoich tykach, danych mu przez Naturę, jakby we łbie mąciło mu się od gorzały, a brzuch ciężył kapuścianą niestrawnością. I śpiewał czkając, zataczając się, ziewając głośno, popluwając i zatrzymując się: wtedy udawał, że wymiotuje; ale w istocie rozglądał się zbacznością wielką, zważając na wszystko; usłyszawszy ostre wycie, przystanął rzygając jak pies i wtedy zobaczył w jasnym świetle miesiąca wydłużony kształt: wilk pomykał na cmentarz. Zataczając się znowu, wkroczył na ścieżynę między janowcami. Udał tutaj, że pada, i zastawił sidła, tak aby wilk wracając trafił na nie, po czym z kuszą w pogotowiu oddalił się o dziesięć kroków; wciąż udawał pijanego: zataczał się, czkał i wypróżniał się gębą, ale z uwagą napiętą niby cięciwa łuku patrzył i słuchał bacznie. Nie widział nic, tylko czarne chmury pędzące rozszalałym korowodem po niebie i kształt jakiś czarny, szeroki, przysadzisty, co zmierzał ku niemu; nie słyszał nic okrom skargliwego, zawodzącego wichru, morza, co huczało gromem, i trzasku muszel na ścieżce, miażdżonych w ciężkim i nerwowym chodzie. Udając, że siada, runął na dróżkę jak opój. I splunął. Posłyszał, jak o dwa kroki szczęknął raptem potrzask, żelazo stuknęło zamykając się i człowiek jakiś wrzasnął. — Przednie łapy weer-wolfa — rzekł — już w pułapce. Podnosi się wyjąc, szamocze się, próbuje uciekać. Ale nie umknie. I strzałą z kuszy trachnął go w nogi. — Pada raniony — rzekł. I zakrzyczał jak mewa. Dzwon kościelny natychmiast uderzył na wacharm, chłopczyk jakiś jął we wsi wołać piskliwie: — Obudźcie się, ludzie! Weer-wolf złapany! — Chwała Panu na wysokości! — rzekł Sowizdrzał. Toria — matka Betkin, Lansaem — jej ojciec, Jos- se i Michiel — jej bracia, zjawili się pierwsi przyświecając latarniami. — Złapany? — spytali. — Zobaczcie, tam na ścieżce — odparł Sowizdrzał. — Chwała Panu na wysokości! — zawołali. I przeżegnali się. — Kto dzwoni? — spytał Sowizdrzał. Lansaem na to: — Mój brat starszy; młodszy lata po wsi, wali do drzwi, woła, że wilk złapany. Chwała ci, Sowizdrzale! — Prochy ożyły na moim sercu — odpowiedział Sowizdrzał. Nagle weer-wolf przemówił: — Litości, Sowizdrzale... — Wilk gada — powiedzieli żegnając się. — To diabeł, bo zna już imię Sowizdrzała. — Ulituj się! Ulituj się! — ozwał się głos. — Nakaż, aby zaprzestano dzwonić. To podzwonne! Ulituj się! Nie jestem wilkiem. Potrzask przedziurawił mi ręce; jam stary, broczę krwią, ulituj się! Czemuż ten dzieciak wrzaskliwy budzi wieś? Ulituj się! — Znam twój głos! — huknął Sowizdrzał. — Tyś jest rybiarz, morderca Claesa, wampir napastujący biedne dziewczątka. Ludzie, nie bójcie się! To starszy cechu rybiarzy, ten, przez którego Soetkin umarła ze zgryzoty! I dotknąwszy ręką jego gardła, drugą chwytał za kordelas. Lecz Toria, matka Betkin, powstrzymała go. — Brać łotra żywcem! — krzyknęła. I wyrywając mu garściami siwe kudły, pazurami darła mu gębę. I wyła z żałosnej wściekłości. Weer-wolf miał ręce w potrzasku i miotał się na dróżce, cierpiał bowiem srogo. — Litości! Litości! — jęczał. — Zabierzcie tę kobietę. Dam dwa karolusy. Potłuczcie dzwony! Gdzież te dzieci, co tak jazgoczą? — Brać go żywcem! — krzyczała Toria. — Brać żywcem! Niech płaci! Biją dzwony żałobne twoje podzwonne, morderco! Na wolny ogień z nim! Szarpać rozżarzonymi kleszczami! Brać go żywcem! Niech płaci! I Toria podniosła z ziemi długie szczypce do wyrobu wafli. Oglądając ów przyrząd w świetle pochodni, dostrzegła między dwiema żelaznymi płytkami, żłobionymi głęboko w romby, na brabancką modłę, długie i ostre zębce, które tkwiły tam niby w żelaznej paszczy. I kiedy otwarła narzędzie, przypominało ono pysk charta. Toria dzierżyła szczypce otwierając je i zamykając ze szczękiem. Oszalała z wściekłości, rzężąc jakby w agonii, wzdychając — taka trawiła ją gorzka boleść i żądza zemsty — poczęła szarpać owymi kleszczami ręce, nogi, a zwłaszcza szyję rybiarza. I mówiła: — Tak i on kaleczył Betkin żelaznymi zębcami. Płaci! Krwawisz, morderco? Bóg jest sprawiedliwy. Dzwonią za umarłych! Betkin żąda pomsty. Czujesz, czujesz te zęby, to paszcza boża. Kaleczyła go raz po raz bez miłosierdzia, a kiedy szarpać nie mogła — biła. Ale choć dyszała żądzą zemsty, nie uśmierciła go. — Ulituj się! — skamlał rybiarz. — Sowizdrzale, uderz nożem, niechże już umrę! Zabierz tę babę. Roztrzaskaj dzwony dzwoniące za umarłych, zabij te wrzaskliwe dzieci! A Toria wciąż go szarpała, póki jakiś człek stary nie zmiłował się i nie odebrał jej szczypiec. Ale Toria napluła weer-wolfowi w gębę i wydzierając mu kudły, mówiła: — Zapłacisz na wolnym ogniu; kleszczami rozpalonymi szarpać cię będą; a ja wydrapię ci ślepia! Tymczasem nadbiegli wszyscy rybacy, wszyscy chłopi i wszystkie baby z Heyst — na wieść, że weer-wolf nie jest diabłem, ale człowiekiem. Niektórzy nieśli zapalone latarnie i pochodnie. A wszyscy wołali: — Łotrze! Morderco! Gdzie złoto zrabowane nieszczęśliwym? Oddawaj co do grosza! — Nie mam ani szeląga... — jęczał rybiarz. — Litości... Kobiety ciskały weń kamieniami i piachem. — Płaci! Płaci! — krzyczała Toria. — Litości! — skamlał. — Cały broczę krwią. Litości... — Zostanie ci jeszcze krwi na zapłatę! — wołała Toria. — Nasmarujcie mu rany maścią! Będzie płacił na wolnym ogniu, rękę mu się wyrwie rozżarzonymi kleszczami. Będzie płacił, będzie płacił! I chciała go uderzyć, ale straciwszy przytomność zwaliła się jak kłoda; lecz nikt jej nie cucił; i sama przyszła do siebie. Sowizdrzał tymczasem, wyjmując ręce schwytanego z paści, dostrzegł, iż brakuje mu trzech palców u prawej dłoni. Kazał związać go mocno i wsadzić w kosz rybacki. Mężczyźni, kobiety i dzieci nieśli kolejno kosz, podążając do Damme, by tam domagać się sprawiedliwości. I przyświecali sobie pochodniami i latarniami. A rybiarz gadał bez przerwy: — Potłuczcie dzwony, zabijcie te wrzaskliwe bębny! A Toria mówiła: — Płać na wolnym ogniu, płać szarpany rozżarzonymi kleszczami, płać! Po czym oboje zamilkli. I Sowizdrzał słyszał już tylko urywany oddech Torii, ciężki krok mężczyzn stąpających po piasku i morze huczące niby grom. I zasmucony do głębi, spoglądał na niebo, po którym obłoki mknęły rozszalałym korowodem, na morze, pełne ognistych baranów, i na siną twarz rybiarza, co w blasku pochodni i latarń patrzył nań okrutnie. A prochy żyły na Sowizdrzałowym sercu. I po czterech godzinach weszli do Damme, gdzie powitał ich lud, wiedząc już o całym wydarzeniu. Każdy chciał zobaczyć rybiarza, tłum biegł za gromadą rybaków pokrzykując, tańcząc, śpiewając i mówiąc: — Schwytano weer-wolfa, schwytano mordercę! Bądź błogosławion, Sowizdrzale! Brat nasz Sowizdrzał niech nam żyje długo! Lange leven onsen broeder Ulenspiegel! I wyglądało to jak ludowa rebelia. Kiedy przeciągali przed domem bajliwa, ukazał się bajliw, zwabiony hałasem, i rzekł do Sowizdrzała: — Zwyciężyłeś. Chwała ci! — Prochy Claesa ożyły na moim sercu — odparł Sowizdrzał. Na to bajliw: — Dostaniesz połowę majątku mordercy. — Obdarujcie rodziny ofiar — powiedział Sowizdrzał. Nadbiegli Jagnuszek i Nele; Nele, śmiejąc się i płacząc z kontentacji, całowała przyjaciela swojego, Sowizdrzała; Jagnuszek podrygiwał ciężko, szturchał go w brzuch i mówił: — Oto człek arcyodważny, przezacny i szlachetny; to mój towarzysz ukochany; nie znajdziecie między sobą takiego jak on, o mieszkańcy równinnego kraju! Ale rybacy śmieli się, dworując z Jagnuszka. XLIV Dzwon zwany Borgstorm zahuczał nazajutrz, wzywając bajliwa, ławników i pisarzów do vierschare, na cztery darniowe ławy, pod drzewo sprawiedliwości, którym była lipa. Wokół zebrał się lud ubogi. Rybiarz, badany, nie chciał przyznać się do niczego, nawet kiedy pokazano mu trzy palce, które żołnierz odciął mu był od prawej dłoni. Powtarzał wciąż: — Jam biedny i stary, ulitujcie się! Ale lud krzyczał wielkim głosem i mówił: — Tyś jest stary wilk, morderca dzieci; nie miejcie litości, panowie sędziowie! Kobiety powiadały: — Nie patrz na nas zimnym okiem. Człowiek jesteś, a nie diabeł. Nie boimy się ciebie wcale. Bestio krwawa, podlejsza niźli kot pożerający pisklęta w gnieździe, zabijałeś biedne dziewczątka, co chciały żyć poczciwie, ludziom na pociechę. — Niech płaci na wolnym ogniu! Dawajcie rozżarzone kleszcze! — krzyczała Toria. I lubo strażnicy sprzeciwiali się temu, chłopcy, za namową matek, obrzucali rybiarza kamieniami. Czynili to z ochotą, wyjąc, ilekroć spojrzał na nich, i wołając bez przerwy: Bloed-zuyger! Krwiopijca! Sla dood! Zabij! Zabij! A Toria wciąż krzyczała: — Niech płaci na wolnym ogniu! Szarpać rozżarzonymi kleszczami! Niech płaci! I lud szemrał. — Patrzcie, jak mu zimno — powiadały kobiety — chociaż słońce jasno świeci grzejąc te siwe kudły i gębę, którą poorała mu Toria. — Dygocze z bólu. — Sprawiedliwy jest Bóg. — Stoi, wygląda żałośnie. — Patrzcie, łapy, którymi mordował, związane ma na piersi; krwawią, bo zranił je potrzask. — Niech płaci! Niech płaci! — wołała Toria. A rybiarz skamlał: — Jestem biedny! Dajcie mi pokój... A każdy, nawet sędziowie, szydził z tych słów. Płakał nieszczerze, próbując ich rozczulić. I kobiety śmiały się. Z uwagi na samą liczbę poszlak, wzięto go na tortury: miał siedzieć na ławie, póki nie wyzna, w jaki sposób zabijał, gdzie się krył, gdzie zakopywał ofiary i gdzie chował złoto. W katowni nałożono mu skórzane portki, nowe, za ciasne, a gdy bajliw zapytał, jakim podszeptem diabelskimi wiedziony powiązał zamysły tak czarne i dopuszczał się zbrodni tak ohydnych, rybiarz oznajmił: — Diabeł to ja, urodziłem się diabłem. Już jako dziecię szpetne, niezdolne całkiem do ćwiczeń cielesnych, byłem uważany za półgłówka, a każdy mnie bił, i to nie raz. Prześladowali mnie chłopcy i dziewczęta. Kiedym dorósł, nie chciała mnie żadna, nawet za pieniądze. Wtedy powziąłem zimną nienawiść do każdego stworzenia zrodzonego z niewiasty. Dlategom oskarżył Claesa; wszyscy go miłowali. A ja miłowałem tylko Mamonę, bogdanką moją bieluchną albo złotą; posławszy Claesa na śmierć miałem i przyjemność, i profit. A potem musiałem wieść żywot jeszcze bardziej wilczy i marzyłem, by kąsać. Wędrując przez Brabant, postrzegłem tameczne narzędzia do wyrobu wafli; przyszło mi do głowy, że z narzędzia takiego można by zmajstrować dobrą paszczę żelazną. Czemuż nie trzymam nią za kark was, o tygrysy okrutne, radujące się męką starca! Pogryzłbym was z większą uciechą niźli żołnierza i dziewuszkę. Bo kiedym ujrzał ją, jak spała na piasku w promieniach słońca, taka śliczniuchna, trzymająca woreczek pieniędzy, zapałałem miłością i litość mnie zdjęła; ale żem stary, niezdolny do lusztyków, tom ją zagryzł... Gdy bajliw spytał, gdzie mieszkał, rybiarz odpowiedział: — W Ramskapelle, a stamtąd wyprawiałem się do Blanckenberghe, Heyst, a nawet do Knokke. W niedziele i dni targowe wyrabiałem po wsiach wafle brabanckie tym oto narzędziem. Zawsze jest czyściutkie i starannie naoliwione. Miała popyt ta cudzoziemska nowość. Chcecie wiedzieć więcej? Owóż, aby nikt mnie nie poznał, malowałem sobie gębę, a włosy barwiłem na rudo. Co zaś do skóry wilczej, którą wskazujecie palcem, badając mnie okrutnie, to powiem wam, wierzcie albo nie wierzcie, żem ubił dwa wilki: jednego w lesie pod Raveschoot, a drugiego pod Maldeghem. Zszyłem więc obie skóry i okryłem się. Chowałem je w skrzyni na wydmach pod Heyst; tam też jest i zrabowany przyodziewek: miałem go sprzedać później, przy sposobności, za dobrą cenę. — Odsuńcie go od ognia — rzekł bajliw. Kat spełnił rozkaz. — Gdzie twoje złoto? — spytał bajliw. — Król nigdy się nie dowie — odrzekł rybiarz. — Przypiekać go świecami jak najdokładniej — rzekł bajliw. — Przysunąć do ognia! Kat spełnił rozkaz. Rybiarz ozwał się: — Ani myślę więcej gadać. Gadałem za wiele; spalicie mnie. Nie jestem czarownikiem, po cóż więc przysuwacie mnie do ognia? Nogi mam takie poparzone, że krwawią. Nic nie powiem. Czemuż jeszcze bliżej? Krwawią, powiadam, krwawią; te portki obciskają jak rozpalona blacha! Moje złoto? No cóż, to mój przyjaciel jedyny, jest... odsuńcie mnie od ognia... jest u mnie w piwnicy, w Ramskapelle, w szkatułce... nie odbierajcie mi go... łaski, łaski, panowie sędziowie!... Kacie przeklęty, odejmij te świece... przypieka mnie jeszcze mocniej... jest w szkatułce o dnie podwójnym, owinięte w sukno, żeby nie dźwięczało, gdyby ktoś potrząsnął szkatułką; teraz wszystkom już powiedział, odsuńcie mnie... Odsunięty od ognia, uśmiechnął się zjadliwie. Bajliw zagadnął, czemu się uśmiecha. — Bom rad, że mnie nie pali — odpowiedział. Bajliw ozwał się: — Nikogo nie zaciekawiło twoje narzędzie do wafli opatrzone zębami? Rybiarz na to: — Nie różniło się niczym od innych, miało tylko otwory, w które wkręcałem żelazne zęby; o świcie wykręcałem je; chłopi szacowali wysoko moje wafle: woleli nabywać je u mnie niż u innych przekupniów; i powiadali o nich „waefels met brabandsche knoopen — wafle z brabanckimi guziczkami", ponieważ otwory zostawiały niewielkie wypukłości podobne do guzików. A bajliw: — Kiedy kąsałeś biedne ofiary? — Dniem i nocą. Za dnia łaziłem po wydmach i gościńcach, nosząc moje narządzie i czatując; najlepsze miałem soboty, bo to w Brugii dzień targowy. Kiedy chłop jakiś wlókł się melancholicznie, dawałem mu pokój, wnosząc, że choruje na pustki w sakiewce; alem szedł za tym, kto kroczył wesoło; a gdy się tego najmniej spodziewał, kąsałem w szyję i zabierałem mieszek. A grasowałem nie tylko na wydmach, lecz i po wszystkich ścieżkach równinnego kraju. Bajliw powiedział na to: — Okazuj skruchę i módl się! Ale rybiarz bluźniąc: — To Bóg zrządził, abym był taki, jaki jestem; robiłem to wszystko wbrew sobie, instygowany wolą Natury. Tygrysy niegodziwe, niesłusznie mnie karzecie! Nie palcie mnie... robiłem to wszystko wbrew sobie samemu; ulitujcie się, jam biedny i stary; i tak umrę od ran; nie palcie mnie. Poprowadzono go tedy do vierschare, pod lipę, aby tam wysłuchał wyroku w przytomności zgromadzonego ludu. I jako ohydnego zbrodniarza, łotra i bluźniercę, skazano go na przebicie języka rozpalonym żelazem, na ucięcie prawej ręki i na stos; miał płonąć na wolnym ogniu przed urzędem bajliwa i domem gminnym, póki nie umrze. I Toria zawołała: — Sprawiedliwie! Niech płaci! I lud wołał: — Lang leven de Heeren van de wet! Panowie sędziowie niech nam długo żyją! Zaprowadzono go do wieży, gdzie dostał mięsa i wina. I weselił się mówiąc, że nigdy jeszcze tak się nie najadł i nie napił, ale król, jako jego spadkobierca, winien był zafundować mu ten ostatni posiłek. I śmiał się zgryźliwie. Nazajutrz, o szarym świcie, kiedy prowadzono go na stracenie, ujrzał Sowizdrzała stojącego nie opodal stosu; wskazał go palcem i wrzasnął: — Ten, kto zamordował starca, niech zginie śmiercią podobną; przed dziesięciu laty wrzucił mnie do kanału Damme, bom oskarżył jego ojca. A był to przecież obowiązek wiernego poddanego Jego Katolickiej Mości. Dzwony u Najświętszej Panny huczały za umarłych. — To i dla ciebie podzwonne — rzekł do Sowizdrzała — będziesz wisiał, boś zabił. — Rybiarz łże! — krzyknął lud. — Łże katowskie ścierwo! A Toria, jakby szalona, krzyknęła i cisnąwszy kamień, zraniła mu czoło: — Gdyby cię utopił, zdechłbyś i nie pokąsał jak wampir-krwiopijca mojej biednej córeczki! Sowizdrzał nie odpowiedział nic; za to Jagnuszek: — Widział kto, jakeś wrzucił rybiarza do wody? Sowizdrzał znów ani słowa. — Nikt! Nikt! — wołał lud. — Zełgał syn katowski! — Nie zełgałem! — wrzasnął rybiarz. — Wrzucił mnie, choć go błagałem o przebaczenie. Gadam szczerą prawdą; ułapiłem się łodzi przywiązanej do brzegu i wygramoliłem się. Przemokły, drżący z zimna, wróciłem do mojego ubogiego domu; nabawiłem się gorączki, nikt mnie nie kurował, o małom nie umarł. — Łżesz! — krzyknął Jagnuszek. — Świadków nie masz! — Nie masz świadków! — powtórzyła Toria. — W ogień zbrodniarza! Nim zdechnie, chciałby jeszcze zgubić niewinnego! W ogień z nim! Niech płaci! Zełgał! Jeśliś zawinił, nie przyznawaj się, Sowizdrzale! Nie ma świadków! Niech płaci smażąc się na wolnym ogniu! Dawać rozżarzone kleszcze! — Zawiniłeś? — spytał bajliw Sowizdrzała. Sowizdrzał na to: — Wrzuciłem go do wody, bo oskarżył i zamordował Claesa. Prochy ojcowskie ożyły na moim sercu. — Przyznaje się — zarechotał rybiarz — to i zdechnie jak ja. Gdzie szubienica? Chciałbym popatrzyć! Gdzie kat z mieczem sprawiedliwości? Dzwon żałobny dzwoni dla ciebie, łajdaku, coś zamordował starca. Sowizdrzał rzekł: — Wrzuciłem cię do wody, byś zginął; prochy ożyły na moim sercu. A między ludem kobiety powiadały: — Czemu się przyznajesz, Sowizdrzale? Nie ma świadków; i teraz umrzesz. A rybiarz śmiał się, podrygiwał ze zjadliwej radości, potrząsał związanymi rękami w okrwawionych szarpiach. — Zdechnie — rechotał — zażyje przechadzki stąd do piekła, ubrany w stryczek, jak przystało takiemu obieżyświatowi, łotrowi, łajdakowi. Zdechnie! Sprawiedliwy jest Bóg! — Nie — ozwał się bajliw — nie umrze. — Po dziesięciu latach flamandzkie prawo nie karze zabójstwa. Sowizdrzał postąpił źle, ale skłoniła go do tego miłość synowska; z tej racji Sowizdrzała ścigać nie będziemy. — Wiwat prawo! — zakrzyknął lud. — Land leve de wet! Dzwony u Najświętszej Panny dzwoniły żałobnie. A rybiarz zgrzytając zębami spuścił głowę i zapłakał łzą pierwszą. Ucięto mu rękę, język przedziurawiono rozpalonym żelazem i smażono go żywcem na wolnym ogniu przed urzędem bajliwa i domem gminy. Nim skonał, krzyknął: — Król nie dostanie mojego złota! Zełgałem... Tygrysy niegodziwe, wrócę, żeby was kąsać! I Toria wołała: — Płaci! Płaci! Skręcają się ramiona, skręcają się nogi, które nosiły mordercę; dymi zbrodnicze cielsko; białe kudły, kudły hieny, smalą mu się na bladym pysku. Płaci! Płaci! I rybiarz umarł wyjąc jak wilk. I dzwony u Najświętszej Panny huczały żałobnie. A Sowizdrzał i Jagnuszek siedli na osły. A Nele bolejąca pozostała z Katheline, co wciąż mówiła: — Odejmijcie ogień! Głowa gore! Wróć, Hanske, mój luby! KSIĘGA CZWARTA I Będąc w Heyst, na wydmach, Sowizdrzał i Jagnuszek widzą, jak od Ostendy, Blanckenberghu i Knokke nadciąga siła rybackich kutrów, a w nich ludzie zbrojni, którzy, na wzór Hołyszów zelandzkich, mają na czapkach półksiężyc srebrny z takim napisem: „Raczej służyć Turczynowi niźli papieżowi." Sowizdrzał się raduje, świergoli jak skowronek, a zewsząd odpowiada bojowe pianie kura. Kutry nawigując, ot tak sobie, albo łowiąc i sprzedając rybę zawijają kolejno do Emden. Przytrzymany tam Wilhelm de Blois sztyftuje okręt na zlecenie książęcia Orańskiego. Sowizdrzał i Jagnuszek przybywają do Emden, a tymczasem z rozkazu Drągala kutry wypływają na pełne morze. Drągal siedzi w Emden już od jedenastu niedziel i nudzisię jak wszyscy diabli. To wychodzi ze statku na ląd, to wraca z lądu na statek: wierci się niczym uwiązany niedźwiedź. Sowizdrzał i Jagnuszek pałędając się po bulwarze ujrzeli szlachcica o zacnej gębie, co, żarty jakąś melancholią, wydłubywał mozolnie oszczepem kamień brukowy. Nie powiodło mu się jak dotąd, lecz nie dawał za wygraną usiłując doprowadzić przedsięwzięcie do pomyślnego końca; za szlachcicem ułożył się piesek i ogryza kość. Sowizdrzał podchodzi do psa i udaje, że chciałby mu zwędzić kość. Pies warczy; Sowizdrzał swoje; pies podnosi larum wielkie, jak to małe psy. Szlachcic ogląda się i mówi do Sowizdrzała: — No i cóż ci z tego, że dręczysz to zwierzę? — A Waszej Miłości co z tego, że dręczy ten kamień? — Jest różnica — mówi szlachcic. — Nie tak wielka — odpowiada Sowizdrzał. — Psu zależy na kości i pragnie ją zatrzymać, kamieniowi zależy na bulwarze i pragnie tu zostać. Fraszka to, kiedy ludzie, tacy jak my, zaprzątają się psem, nie fraszka, kiedy ludzie, tacy jak Wasza Miłość, zaprzątają się kamieniem. Jagnuszek stał przezornie za Sowizdrzałem i ozwać się nie śmiał. — Coś ty za jeden? — spytał szlachcic. — Dyl Sowizdrzał, syn Claesa, co zginął w płomieniach za wiarę. I zaświergolił jak skowronek; a szlachcic zapiał jak kogut. — Jam jest admirał Drągal — rzekł. — Czego chcesz ode mnie? Sowizdrzał opowiedział mu swoje przygody i wręczył pięćset karolusów. — A ten grubas kto zacz? — zagadnął Drągal wskazując Jagnuszka palcem. — To mój towarzysz i przyjaciel — oświadczył Sowizdrzał. — Chce, jak i ja, śpiewać na twoim okręcie pięknym głosem arkebuzy pieśń oswobodzenia ziemi ojców. — Obaj jesteście porządni ludzie — odrzekł Drągal — i wyruszycie na moim okręcie. Było to w lutym: wicher mroźny, ziąb tęgi. Po trzech niedzielach drażniącego oczekiwania Drągal, mimo protestów, opuszcza Emden. Umyśliwszy zawinąć do Texel, wypływa z Vlie, lecz musi schronić się do Wieringen, i tu okręt jego więźnie wśród lodów. I niebawem wesoło zrobiło się wokół okrętu: sanie, łyżwiarze w aksamitach, łyżwiarki w spódnicach i baskinach haftowanych złotem, perłami, szkarłatem i lazurem; chłopcy i dziewczęta kręcili się, uwijali, ślizgali się, to gęsiego, to naprzeciw siebie, to parami, wyśpiewując na lodzie miłosne piosneczki albo też jedząc i pijąc w kramach ozdobionych chorągwiami; czegóż tam nie było: gorzałka, pomarańcze, figi, peperkoek, schols, jaja, jarzyny na gorąco, eetekoeken, czyli naleśniki, jarzyny marynowane w occie — a wokół lód skrzypiał pod okutymi płozami sań i saneczek żaglowych. Jagnuszek szukając żony pałędał się na łyżwach między tym wesołym ludkiem kumoszek i kmotrów; ale przewracał się często. A tymczasem Sowizdrzał podpijał sobie i podjadał w tanim handelku na bulwarze; i lubił tam ugadywać się z baesiną. Którejś niedzieli, około dziewiątej, wszedł i poprosił o obiad. — Oho — rzekł do miluchnej niewiastki, co wybiegła, żeby mu posłużyć — gdzieżeś zapodziała prastare zmarszczki, baesino odświeżona? W ustach masz wszystkie ząbki, bieluchne i młode, wargi masz czerwone jak wiśnie. Dla mnież ten słodki i przekorny uśmiech? — Nie dla kota spyrka! Co byś zjadł? — Ciebie. — Przejadłbyś się, chudzielcze! Może co innego? Sowizdrzał nic nie odrzekł. — Cóżeś zrobił — spytała — z tym człekiem urodnym, barczystym i korpulentnym, któregom widywała zawsze z tobą? — O Jagnuszka ci chodzi? — Cóżeś z nim zrobił? — powtórzyła. Sowizdrzał na to: — Jada po kramach jajka na twardo, węgorza wędzonego, soloną rybę, zweertjes i wszystko, co mu tylko na ząb trafi; myśli, że tym sposobem odszuka żonę. Czemuż ty nie jesteś moją żoną, pieszczotko? Chcesz pięćdziesiąt florenów? Chcesz naszyjnik złoty? Ale ona czyniąc znak krzyża: — Nie jestem do wzięcia ani do sprzedania. — Nie kochasz nikogo? — Kocham cię, jako bliźniego; ale nade wszystko miłuję Chrystusa Pana i Przenajświętszą Dziewicę, którzy nakazują mi żyć cnotliwie. Twarde i ciężkie to obowiązki, ale nam, biednym kobietom, Bóg dopomaga. Ale i tak poniektóre nie wytrzymują do końca. A twój gruby przyjaciel, jakiż on? Wesół? Sowizdrzał na to: — Wesół, kiedy je, kiedy pości, smutny, a cięgiem zadumany. A tyś jaka? Wesoła czy frasobliwa? — My, kobiety, jesteśmy niewolnicami tego, kto nami rządzi! — odparła. — Księżyca? — Tak. — Powiem Jagnuszkowi, żeby cię nawiedził. — Nie czyń tego; płakałby, i ja też. — Widziałaś może kiedy jego żonę? Odpowiedziała wzdychając: — Nagrzeszyła z nim i kazano jej odprawić srogą pokutę. Wie, że wybiera się na morze, aby zatryumfowała herezja: boli serce chrześcijańskie, gdy pomyśleć o tym. Broń go w niebezpieczeństwie; kuruj, gdyby odniósł ranę; to jego żona zleciła mi, bym poprosiła cię o to. — Jagnuszek jest mi bratem i przyjacielem. — Ach! Czemuż nie powrócicie na łono Kościoła świętego, matki naszej? — Bo zjada swoje dzieci — odrzekł Sowizdrzał. I poszedł. Wicher dując pogrubiał wciąż lodową powłokę, okręt Drągala odbić nie mógł — któregoś marcowego ranka żołnierze i marynarze ślizgali się, hulali, lusztykowali i rozjeżdżali saniami. Sowizdrzał siedział w oberży, miluchna niewiastka rzekła mu, stroskana i jakby półprzytomna: — Biedniście, biedni, Jagnuszku i Sowizdrzale! — Czemuż to lamentujesz nad nami? — Biada! Biada! Czemuż nie wierzycie w mszę świętą? Poszlibyście na pewno do raju; a na tym padole ja bym wam pomagała w rzeczach zbawienia. Widząc, że przyskoczywszy do drzwi nasłuchuje z uwagą, Sowizdrzał spytał: — Cóż to? Słuchasz, jak śnieg pada? — Nie. — To może spodobało ci się wycie wiatru? — Nie. — A nie nęcą cię radosne wrzaski naszych dzielnych marynarzy w sąsiedniej tawernie? — Śmierć się wślizguje jak złodziej — rzekła. — Śmierć? Nie rozumiem. Chodź no tu i gadaj! — Są tam. — Kto taki? — Kto? Żołnierze Simonen-Bola, stronnicy Alby, którzy mają was napaść; raczą was tutaj, boście woły przeznaczone na rzeź. Ach, czemuż — i zapłakała rzewnie — dowiedziałam się o tym tak późno? — Nie becz, nie wrzeszcz i zostań tu! — Nie wydaj mnie — rzekła. Sowizdrzał wyszedł, obiegł wszystkie tawerny i kramy, szepcząc na ucho żołnierzom i majtkom: „Hiszpan nadchodzi!" Wszyscy wrócili spiesznie na okręt i przygotowawszy się co prędzej do obrony, oczekiwali wroga. Sowizdrzał powiedział do Jagnuszka: — Widzisz tę miluchną niewiastkę? Tam, na bulwarze, stoi w czarnej sukni, haftowanej szkarłatem, a biały kapturek zasłania jej liczko. — Gdzieś mam te wszystkie baby — odburknął Jagnuszek. — Zmarzłem, spać mi się chce. I okutał sobie głowę opperst-kleedem. Toteż jakby ogłuchł. A Sowizdrzał, poznawszy niewiastkę, zawołał z okrętu: — Nie pojechałabyś z nami? — Tak, choćby do piekła, ale nie mogę... — Może i słusznie! — odkrzyknął Sowizdrzał. — Bo kiedy słowik zostanie w lesie, szczęśliw jest i śpiewa; ale jeśli las opuści zawierzając skrzydełka wichrom pełnego morza, łamie je i umiera. — Śpiewałam w domu i śpiewałabym na dworze, gdybym mogła. — I podchodząc do statku: — Weź tę maść dla siebie i twojego przyjaciela, który śpi, gdy czuwać trzeba. I oddalając się zawołała: — Jagnuszku! Jagnuszku! Niech cię Bóg zachowa! Wracaj zdrów! I odsłoniła liczko. — Moja żona! Moja żona! — zawołał Jagnuszek. I chciał wyskoczyć na lód. — Twoja wierna żona! — powiedziała. I wzięła nogi za pas. Jagnuszek chciał zeskoczyć z pokładu na lód, ale przeszkodził mu jakiś żołnierz, chwyciwszy go za opperst-kleed. Wrzasnął, zapłakał i uderzył w prośby, żeby dozwolono mu odejść. Ale prewot rzekł: — Jeśli drapniesz ze statku, powiesimy cię. Jagnuszek wyrwał się i już miał wyskoczyć na lód, ale jakiś sędziwy Hołysz powstrzymał go mówiąc: — Mokra to podłoga, przemoczysz nogi. I Jagnuszek, rymnąwszy na tyłek, płakał powtarzając: — Moja żona! Moja żona! Puśćcie mnie do żony! — Zobaczysz ją jeszcze — rzekł Sowizdrzał. — Ona cię kocha, ale tymczasem woli Boga. — Diablica wściekła! — wrzasnął Jagnuszek. — Jeśli woli Boga ode mnie, czemuż mi się pokazuje taka śliczniuchna i ponętna? A skoro mnie kocha, czemuż puściła mnie w trąbę? — Zajrzyj do studni, a przekonasz się, czy tam widno — odparł Sowizdrzał. — Ano, cóż — westchnął Jagnuszek. — I tak umrę niedługo. I został na pokładzie, blady, półprzytomny. Tymczasem nadciągnęło wojsko Simonen-Bola, a z nim artyleria potężna. Jęli prać w okręt, działa okrętowe odpowiedziały. A pociski rozbijały lód naokoło. Pod wieczór spadł ciepły deszcz. Zadął wicher zachodni, morze, kotłując się pod lodem, podnosiło bryły ogromne, które stawały dęba, opadały, zderzały się i przewalały jedne nad drugimi, grożąc okrętowi, ten zaś, kiedy świt rozdarł nocne chmury, rozwinął, niby ptak wolności, lniane skrzydła i pomknął na wolne morze. Tu połączył się z flotą pana de Lumey de la Marche, admirała Holandii i Zelandii, wodza naczelnego sił morskich, którego okręt miał z tej racji na głównym maszcie latarnię. — Przypatrz mu się dobrze, mój synu — rzekł Sowizdrzał — ten nie będzie się z tobą patyczkował, jeśli zechcesz za wszelką cenę drapnąć z okrętu. Słyszysz ten głos huczący gromem? Spójrz, jakie to chłopisko barczyste, mocne i rosłe! Spójrz na te długie łapska o krogulczych pazurach! Na to oko okrągłe, orle, zimne, na tę brodę długą, spiczastą, której nie zgoli, póki nie powywiesza wszystkich mnichów i księży, aby pomścić śmierć obu hrabiów! Spójrz, jaki groźny i srogi; powiesi cię szast prast, jeśli nadal będziesz stękał i darł się: „Moja żona!" — Syneczku — odparł Jagnuszek — kto przepowiada stryczek bliźniemu, ma już sam na szyi konopną krezkę. — Ty wystroisz się w nią pierwszy, takie jest moje przyjacielskie życzenie — odparł Sowizdrzał. — A moje, żeby ci na szubienicy ten ozór jadowity dyndał z pyska aż po pępek. I obaj zaśmiali się półgębkiem. Tegoż dnia okręt Drągala zdobył statek podążający z Zatoki Biskajskiej, a wiozący ładunek rtęci, złotego piasku i korzeni. Wyczyszczono go do cna z towaru i ludzi: lew, kiedy wyssie kość baranią, nie zostawi szpiku. W tym to czasie Alba obłożył Niderlandy łotrowskim podatkiem: ktokolwiek sprzedawał majątek, ruchomy czy nieruchomy, musiał od każdych dziesięciu tysięcy florenów wpłacać fiskałom tysiąc. I miała to być taksa wieczysta. Każdy kupiec albo przekupień musiał oddawać królowi dziesiątą część ceny sprzedażnej; mówiono więc między ludem, że towar, który W ciągu tygodnia przeszedł w dziesiąte ręce, przypadał w całości królowi. Tak uśmiercano i rujnowano przemysł i handel. A Hołysze zdobyli Briele, twierdzę morską, i nazwali ją Sadem Wolności. II Któregoś z pierwszych dni majowych, gdy okręt pruł dumnie fale pod niebem pogodnym, Sowizdrzał zaśpiewał: Prochy ożyły na sercu moim. Zjawił się kat, uderzył Sztyletem, ogniem, siłą i mieczem. Zapłacił szpiegom podłym. Miłość i Wiarę, cnoty cudne, Zastąpili Donosem i Niewiarą. Na pohybel rzeźnikom! Zagrzmijcie, bębny wojenne! Wiwat Hołysze! Grzmijcie, bębny! Briele wzięte, Wzięta Flesynga, klucz od Skaldy; Bóg jest dobry: wzięte Camp-Veere, Zelandzkiej artylerii siedziba! Mamy kule, proch i pociski, Pociski stalowe i lane. Bóg nam sprzyja, któż przeciw nam? Grzmij, bębnie wojny i sławy! Wiwat Hołysze! Grzmij, bębnie! Miecz dobyty, w górę serca, Silne nasze ręce, miecz dobyty. Precz z dziesięciną rujnującą! Śmierć katu, stryczek zbójowi, Królowi zdrajcy — bunt ludu! Miecz dobyty — za nasze prawa, Za nasze domy, żony i dzieci. Miecz dobyty, grzmij, bębnie! W górę serca, silne nasze ramię. Precz z dziesięciną i przebaczeniem haniebnym! Grzmijcie, bębny wojenne! Grzmijcie, bębny wojenne! — Tak, przyjaciele i kamraci — mówił Sowizdrzał — tak, wystawiono w Antwerpii przed ratuszem wielgachne rusztowanie obite czerwonym suknem; Alba rozsiadł się tam niby król na tronie, pośród siepaczy i żołdaków. Próbował uśmiechać się łaskawie, ale tylko paskudnie się krzywił. Bijcie w bębny wojenne! I udzielił przebaczenia; uciszcie się, uciszcie. Jego pancerz złocony błyszczy w słońcu; wielki prewot na koniu, przy baldachimie; dalej herold i jego tarabaniści; czyta: przebacza się tym wszystkim, co nie zgrzeszyli; inni poniosą okrutną karę. Posłuchajcie, kamraci! odczytuje edykt, na mocy którego każdy, kto odmówi zapłaty dziesiątej albo dwudziestej części denara, stanie przed sądem jako rebeliant. I Sowizdrzał zaśpiewał: Słuchaj, Albo, jak lud woła! Głośny pomruk? Bo to morze Wzbierające w czas przypływu burzliwego. Dość pieniędzy, krwi też dość! I dość ruin! Grzmijcie, bębny! Miecz dobyty. Bijcie w bęben żałobny! Pazur drze otwartą ranę: To po zbrodni — kradzież. Trzeba ci jeszcze, Gdy pić pragniesz, mieszać nasze złoto z krwią? Spełnialiśmy obowiązek, wierni Jego Królewskiej Mości. Ale król to zdrajca: Wolniśmy od wszelkich przysiąg. Grzmij, bębnie wojenny! Książę Albo, książę krwawy, Spójrz na te zamknięte kramy i sklepy, Na piwowarów, piekarzów i kupców, Którzy nie sprzedają nic, aby nie płacić. Któż ci się kłania, gdy przejeżdżasz? Nikt! Nienawiść i Wzgarda otaczają cię Niby opar dżumy. Czujesz to? Piękna flamandzka ziemia, Wesoły brabancki kraj — Smutne są niczym cmentarze. Gdzie ongi, czasu wolności, Śpiewały wiole, zawodziły piszczałki, Cisza zalega i śmierć. Grzmijcie, bębny wojenne! Zamiast radosnych gąb pijackich, Zamiast kochanków rozśpiewanych Snują się bladolicy, Pogodzeni ze złym losem, Czekając na cios miecza niesprawiedliwości. Grzmijcie, bębny wojenne! Nikt nie słyszy po tawernach Wesołego dźwięku szklanic, Nikt nie słyszy głosów dziewek, Co gromadnie na ulicy Wyśpiewują czysto, cienko. Brabant i Flandria wesołe Zmieniły się w łez dolinę. Grzmijcie, bębny żałobne! Ziemio ojców, kochanko cierpiąca, Nie chyl czoła pod stopą mordercy. Pszczoły pracowite, rzućcie się chmarami Na hiszpańskie trutnie! Trupy kobiet i dziewcząt, żywcem grzebanych, Wołajcie do Chrystusa: „Pomsty!" Tułajcie się nocą po polach, o biedne dusze, Wołajcie do Boga! Ramię drży, do ciosu gotowe, Miecz dobyty, o książę, wyprujem ci flaki, By nimi ochłostać ci gębę! Grzmijcie, bębny! Miecz dobyty. Grzmijcie, bębny! Wiwat Hołysze! I wszyscy marynarze, i żołnierze na Sowizdrzałowym okręcie — jako też i na innych statkach — zaśpiewali chórem: Miecz dobyty, wiwat Hołysze! A głosy huczały niby grom oswobodzenia. III Był styczeń, miesiąc okrutny, co zamraża cielątko w brzuchu krowy. Śnieżyło, a na domiar ściskał mróz. Chłopcy chwytali na lep wróble, co pod stwardniałym śniegiem szukały nędznego pożywienia, i przynosili tę zdobycz do chałup. Na tle nieba szarawego i prószącego blaskiem odcinały się nieruchome szkielety drzew o gałęziach okrytych poduchami śniegu, który leżał też na dachach i murach popstrzony śladami kocich łapek, bo koty, jak i chłopcy, polowały na wróble. Daleko, sięgając widnokręgu, rozpościerały się łąki opatulone tym cudownym runem, które, mimo zimna przenikającego do szpiku, utrzymuje ziemię w cieple. Czarne dymy z domów i chałup snuły się wysoko pod niebem i było cicho jak makiem zasiał. Katheline i Nele siedziały same; i Katheline kiwając głową mówiła: — Hansie, serce moje ciąży ku tobie. Musisz oddać siedemset karolusów Sowizdrzałowi, synowi Soetkin. Jeśli jesteś w biedzie, przyjdź i tak, niech zobaczę twoje lico iskrzące. Odejmijcie ogień, głowa gore! Luby mój, gdzie twoje śnieżne pocałunki? Gdzie twoje ciało z lodu, Hansie mój ukochany? I stała w oknie. Raptem przemknął konno voetlooper — goniec z dzwoneczkami u pasa — wołając: — Nadjeżdża pan bajliw, prześwietny pan bajliw miasta Damme! I pognał przed gminę, aby wezwać rajców i ławników. Wtedy Nele posłyszała, jak przez gęstą ciszę przedarł się dwakroć głos trąby. Wszyscy stanęli w drzwiach, sądząc, że to Jego Królewska Mość zapowiada się takimi fanfarami. Katheline i Nele też wyszły na próg. Ujrzały z daleka gromadę wykwintnych kawalerów jadących konno. Na czele cwałował personat odziany w czarny aksamitny opperst-kleed obszyty sobolami, w kaftan aksamitny haftowany szczerozłotą nicią, w buty juchtowe wyściełane sobolem. I poznały prześwietnego bajliwa. Jechali za nimi młodzi szlachcice, którzy, nie bacząc na zakaz nieboszczyka cesarza, zdobili aksamitne suknie haftem, szamerunkami, wstęgami i chwastami z jedwabiu, złota i srebra. A ich opperst-kleederen były, podobnie jak u bajliwa, obramowane futrem. Pędzili wesoło; u toczków naszywanych klejnotami i złotem łopotały na wietrze długie strusie pióra. Byli zapewne przyjaciółmi i towarzyszami prześwietnego bajliwa — a szczególnie szlachcic o gębie niemiłej, odziany w kaftan i pludry z zielonego aksamitu, haftowane złotem, i w aksamitną pelerynę, czarną jak i tok ustrojony długimi piórami. Nos miał krogulczy, usta wąskie, włosy ryże, lico trupio blade, postawę dumną. Kiedy mijali chałupę Katheline, ta, poskoczywszy nagle, chwyciła za uzdę konia, na którym jechał blady pan, i szalejąc z radości zawołała: — Hansie! Mój najdroższy, wiedziałam, że wrócisz! Pięknyś w tych aksamitach i złocie, niczym słońce na śniegu! A przywiozłeś mi siedemset karolusów? Czy usłyszę jeszcze twój zew rybitwy? Prześwietny bajliw dał znak szlachcie, aby się zatrzymała, a trupio blady pan rzekł: — Czego chce ode mnie ta nędzarka? Lecz Katheline, wciąż trzymając konia za uzdę: — Nie wracałeś, oczy wypłakałam za tobą! Słodkie noce, mój ukochany, pocałunki śnieżne i ciało z lodu! Dziecię to ona! I wskazała Nele, co spoglądała nań ze złością, wzniósł bowiem bicz, aby zdzielić Katheline; lecz Katheline płacząc: — Ach! Czyżeś o wszystkim zapomniał? Ulituj się nad sługą twoją! Zabierz ją, gdzie zechcesz! Odejmij ogień, Hansie! Litości! — Precz! — wrzasnął. I popuściwszy cugli najechał na Katheline; upadła, a koń przeszedł po niej, raniąc ją w czoło. Bajliw powiedział do trupio bladego pana: — To nie znasz waszmość tej kobiety? — Pierwszy raz ją widzę na oczy, to pewnie wariatka. Lecz Nele, podniósłszy Katheline: — To wariatka, Wasza Miłość, ale ja nie; i niech trupem padnę zjadłszy trochę tego śniegu — tu wzięła garść śniegu — jeśli ten człowiek nie znał mojej matki, jeśli nie pożyczył od niej wszystkich pieniędzy, jakie miała, i jeśli nie zabił psa, który był własnością Claesa, aby dobrać się do pieniędzy zakopanych pod cembrowiną naszej studni. Było tam siedemset karolusów, spadek po biednym zmarłym. — Hansie, mój gołąbku — lamentowała Katheline klęcząc, a czoło jej krwawiło — pocałuj mnie na zgodę; spójrz, krew się leje; dusza zrobiła dziurę, chce wyjść; umrę niedługo; nie porzucaj mnie! — I zniżywszy głos do szeptu: — Zabiłeś ongi towarzysza, powodowany zazdrością, tam, pod tamą. — I wyciągnęła rękę w kierunku Dudzeele. — Bardzo mnie wtedy kochałeś! Obejmowała kolano szlachcica, tuląc je, i całowała jego but. — Któż to taki, ten zabity? — spytał prześwietny bajliw. — A czy ja wiem, waszmość panie! Po cóż przywiązywać wagę do gadania jakiejś żebraczki... Jedźmy! Wokół gromadził się tłum coraz większy; mieszczanie bogaci i biedni, wyrobnicy i chłopi wzięli stronę Katheline; zawołali: — Sprawiedliwości, wielmożny panie, sprawiedliwości! A bajliw zagadnął Nele: — Cóż to za jeden był, ten zabity? Mów, jak ci nakazuje Bóg i prawda. Nele ozwała się wskazując trupio bladego szlachcica: — Nawiedzał nas co sobota, w keet, aby bałamucić moją matkę i wyłudzać od niej pieniądze! Zabił przyjaciela swojego imieniem Hilbert, na polu Servaesa Van der Vichte, nie powodując się wcale miłością, jak mniema ta naiwna wariatka, a tylko dlatego, żeby zagarnąć bez podziału siedemset karolusów. Tu Nele opowiedziała o amorach Katheline i o tym, co słyszała w nocy, ukryta za tamą przecinającą pole Servaesa Van der Vichte. — Nele jest niegodziwa — mówiła Katheline — srogo traktuje Hansa, ojca swojego. — Przysięgam — rzekła Nele — że krzyczał jak rybitwa, aby oznajmić swoje przybycie. — Łżesz! — huknął szlachcic. — O nie! — odparła Nele. — Wielmożny pan bajliw i panowie szlachta, tutaj przytomni, widzą doskonale, żeś trupio blady nie z zimna, tylko ze strachu. Czemuż nie błyszczą się twoje lica? Czyżbyś zgubił zaczarowaną miksturę, którą smarowałeś się, by jaśnieć niby morskie fale przed burzą letnią? Tak, czarowniku przeklęty, spalą cię pod oknami urzędu pana bajliwa i przed ratuszem. Z twojej winy umarła Soetkin, tyś pchnął w nędzę jej syna sierotę; ty, szlachcic na pewno, bywałeś u nas jako mieszczanin, i raz jedyny przyniosłeś mojej matce pieniądze, żeby po tym obedrzeć ją do ostatniego grosza. — Hansie — mówiła Katheline — zawieziesz mnie znów na sabat i znów natrzesz balsamem; nie słuchaj Nele niegodziwej; widzisz krew: dusza zrobiła dziurę i chce wyjść; umrę niedługo i pójdę do otchłani, bo tam chłód miły. — Milcz, wariatko, czarownico! — ryknął szlachcic. — Nie znam cię i nie rozumiem tych słów. — A jednak — odparła Nele — tyś to przychodził z kamratem i chciałeś mi go dać za męża; wiesz, żem nie chciała go wcale; jakże twój przyjaciel, imć Hilbert, wykurował sobie oczy, kiedym przeorała po nich paznokciami? — Nele jest niegodziwa — powtarzała Katheline — nie wierz jej, Hansie, mój gołąbeczku; rozgniewała się na Hilberta, bo chciał zadać jej gwałt, ale Hilbert drugi raz już tego nie popróbuje: robaki go zjadły; i Hilbert był brzydki, tyś jeden piękny, Hansie, moje serce, a Nele jest niegodziwa. Wtedy bajliw ozwał się: — Niewiasty, odejdźcie w pokoju. Lecz Katheline ani myślała rozstać się ze swoim lubym. I dopiero siłą zaprowadzono ją do domu. A lud zgromadzony wołał: — Sprawiedliwości, wielmożny panie, sprawiedliwości! Nadbiegli strażnicy gminni, zwabieni wrzawą. Bajliw rozkazał im pozostać i rzekł do szlachty: — Mości panowie, mimo przywilejów chroniących we Flandrii znakomity stan szlachecki, muszę na podstawie oskarżenia, w którym najcięższym zarzutem są czary, pojmać imć pana Joosa Dammana i więzić, dopóki nie będzie osądzony zgodnie z prawami i ustawami cesarstwa. Oddaj mi swój rapier, waszmość panie, — Mości panie bajliwie — odparł Joos Damman z wyniosłością i butą szlachecką — więżąc mnie uchybisz, i to szkaradnie, flamandzkiemu prawu, boś sam sędzią nie jest. Otóż wiedz, że bez przyzwolenia sędziów wolno uwięzić tylko fałszerza pieniędzy, zbója i opryszka, podpalacza, gwałciciela kobiet, żołnierza, który opuścił szeregi, czarownika, co zatruwa źródła, mnicha i beginkę, zbiegłych z klasztoru, i banitę. Mości panowie, brońcie mnie! Ten i ów za kord już chwytał, lecz bajliw rzekł: — Będąc tutaj namiestnikiem króla naszego, hrabiego i pana, mam prawo decyzji w trudnych przypadkach: owóż nakazuję wam, byście schowali rapiery, gdyż inaczej obwinię was o rokosz. Szlachta usłuchała, ale że imć Joos Damman wahał się jeszcze, lud zakrzyknął: — Sprawiedliwości, miłościwy panie! Sprawiedliwości! Niech odda rapier! Uczynił to bardzo niechętnie, zsiadł z konia i poszedł do więzienia gminnego pod eskortą dwóch pachołków. Ale nie wtrącono go do lochu, tylko zamknięto w izbie okratowanej, gdzie za opłatą miał ogień w kominku, łoże wygodne i jadło smaczne, którego połowę kradł mu dozorca. IV Nazajutrz bajliw, dwaj pisarze sądowi i dwaj ławnicy, a także cyrulik-balwierz udali się pod Dudzeele, aby sprawdzić, czy na gruntach Servaesa Van der Vichte, tuż przy tamie przecinającej pole, zakopano trupa. Nele rzekła do Katheline: — Hans, twój gołąbek, żąda uciętej ręki Hilberta: dziś wieczór zawoła jak rybitwa i wejdzie do chałupy, odnosząc ci siedemset karolusów. Katheline odpowiedziała: — Utnę ją. I rzeczywiście, wziąwszy nóż wyszła z Nele; a przedstawiciele sprawiedliwości podążyli za nimi. Szła szybko, pewna siebie; wdzięczne liczko Nele poczerwieniało od mrozu. Przedstawiciele sprawiedliwości, starzy i dychawiczni, zziębli na kość; przypominali czarne cienie sunące białą równiną; a Nele niosła rydel. Gdy znaleźli się na polu Servaesa Van der Vichte i na tamie, Katheline zatrzymawszy się po jej środku wskazała łąkę na prawo, powiadając: — Hansie, nie wiedziałeś, żem ukryła się tam, drżąca, kiedy szczękało żelazo. A Hilbert wykrzyknął: „Zimne to ostrze!" Hilbert był brzydki, a Hans jest piękny. Będziesz miał tę rękę, zostaw mnie samą. Zeszła na lewo, klękła w śniegu i zakrzyknęła trzy razy, przywołując ducha. Wtedy Nele podała jej rydel, a Katheline zrobiwszy na nim trzy krzyżyki nakreśliła na lodzie kształt trumny i trzy odwrócone krzyże: jeden od wschodu, drugi od zachodu, a trzeci od północy; i rzekła: — Trzy to Mars blisko Saturna, i trzy to odkrycie pod Wenerą gwiazdy jasnej. — Następnie obrysowała trumnę wielkim kołem, mówiąc: — Precz, duchu zły, który strzeżesz ciała! — I padając na kolana, jakby miała się modlić: — Hilbercie, diable życzliwy, Hans, mój pan i władca, rozkazał mi, bym ucięła ci rękę i przyniosła mu ją; winnam mu posłuszeństwo; nie zioń tedy na mnie ogniem ziemskim za to, że naruszam twój grób szlachetny; i przebacz mi w imieniu Boga i świętych. Za czym wyrąbała lód wzdłuż linii wyznaczających trumnę; dokopała się do wilgotnej murawy, a dalej — do suchego piasku; i wielmożny pan bajliw, jego urzędnicy, Katheline i Nele ujrzeli ciało młodzieńca, które piasek przyprószył białawo. Miał na sobie szary sukienny kaftan i podobny płaszcz; obok leżał rapier. U pasa wisiał trzosik z metalowej siatki, w sercu tkwił szeroki sztylet; i krew była na suknie kaftana; i krew owa ściekła mu pod grzbiet. I był jeszcze bardzo młody. Katheline ucięła mu dłoń i wraziła ją do mieszka. Bajliw nie przeszkodził jej, a potem kazał, by trupowi zdjęto suknię i zabrano wszystko, co by miał przy sobie. Katheline spytała, czy to Hans tak zalecił, kiedy zaś bajliw odparł, że działa jedynie na jego rozkaz, nie sprzeciwiała się. Kiedy trup była nagi, przekonano się, że nie zgnił, tylko wysechł do cna; bajliw i urzędnicy kazali przysypać go piaskiem i odeszli; a strażnicy ponieśli dobytek zamordowanego. Pod gminą bajliw powiedział Katheline, że Hans czeka na nią; uradowała się i weszła do środka. Nele próbowała ją powstrzymać, lecz Katheline powtarzała raz po raz: — Chcę ujrzeć Hansa, pana mojego. Nele płakała na progu, wiedząc, iż Katheline pojmano jako czarownicę, albowiem rzucała zaklęcia i kreśliła znaki magiczne na śniegu. I powiadano w Damme, że nie będzie dla niej przebaczenia. I Katheline osadzono w zachodnim lochu turmy. Nazajutrz wiatr powiał od Brabantu, śnieg stopniał, a łąki stanęły w wodzie. I dzwon zwany Borgstorm zwołał sędziów do trybunału vierschare, a zasiedli w podsieniach, bo darniowe ławy były wilgotne. I lud zebrał się wokół trybunału. Joosa Dammana wprowadzono nie spętanego i w stroju szlacheckim; Katheline wprowadzono z rękami skrępowanymi na piersi, w sukni z płótna zgrzebnego, która jest suknią więzienną. Joos Damman zeznał, że przyjaciela swojego Hilberta zabił w pojedynku na rapiery. Kiedy powiedziano mu: „Pchnięto go przecie puginałem", Joos Damman odparł: — Dobiłem go na ziemi, gdyż umierał za wolno. Nie ukrywam tego mordu, jestem bowiem pod ochroną prawa flamandzkiego, które po dziesięciu latach zabrania ścigać mordercę. Bajliw zapytał wtedy: — A czarownikiem nie jesteś? — Nie. — Przedstaw dowody — rzekł bajliw. — Uczynię to we właściwym czasie i w sposobnym miejscu, bo teraz ani mi się śni. Bajliw zwrócił się do Katheline; nie słyszała jego słów i tylko spoglądała na Hansa. Rzekła: — Tyś mój pan, jurny, piękny jak słońce! Odejmij ogień, mój gołąbku! Tedy Nele ozwała się w zastępstwie matki: — Nie może wyznać nic więcej okrom tego, co już wiecie: pan, prześwietny panie bajliwie, i wy, mości panowie; nie jest czarownicą; to tylko wariatka. Na to bajliw. — Czarownikiem jest ten, kto diabelskimi fortelami, zażywanymi świadomie, stara się jakiś cel osiągnąć. Owóż tych dwoje: mąż i niewiasta — są czarownikami z uczynków, jak również z intencji; on, ponieważ dawał jej maść sabatową, a sprawiając, by lica świeciły mu jak Lucyferowi, wyłudzał pieniądze i sycił chuć; ona, ponieważ uległa, a biorąc go za diabła, była mu we wszystkim powolna; on ją do czarów namawiał, ona zaś była jego niewątpliwą wspólniczką. Nie należy więc okazywać żadnej litości, a zaznaczyć to muszę widząc, że ławnicy i lud nazbyt sprzyjają niewieście. To prawda, że nie zabijała, nie kradła, nie rzucała uroków na zwierzęta i ludzi, a lecząc nie stosowała remediów nadzwyczajnych, tylko zioła znane poczciwej medycynie chrześcijańskiej; ale raiła córkę diabłu i gdyby ta, mimo swoich lat młodych, miała mniej siły, nie oparłaby się natarczywości tak bardzo gwałtownej i zostałaby czarownicą jak matka. Zapytuję tedy wysoki trybunał, czy nie należy poddać obojga torturom? Ławnicy milczeli uparcie na dowód, iż bynajmniej sobie tego nie życzą, jeśli idzie o Katheline. Tedy bajliw przemówił znowu: — Jestem, jak i wy, pełen dla niej litości i miłosierdzia, ale czy ta szalona czarownica, powolna we wszystkim diabłu, nie potrafiłaby, na żądanie swojego wspólnika, uciąć córce głowy tasakiem, jak to we Francji, za diabelską instygacją, Katarzyna Daru uczyniła dwóm swoim córkom? Czyż nie potrafiłaby, na rozkaz czarciego małżonka, uśmiercać zwierząt? Psuć masła w masielnicy, rzucając tam cukier? Uczestniczyć w hołdach składanych diabłu? W tańcach, lusztykach i kopulacjach czarowników i czarownic? Nie mogłażby jadać ludzkiego ciała? Zabijać dzieci i piec z nich pasztety na sprzedaż, jak to czynił jeden pasztetnik w Paryżu? Wycinać pośladki wisielcom i pożerać je łapczywie, dopuszczając się tym sposobem ohydnej kradzieży i profanacji? Musimy przekonać się, czy Katheline i Joos Damman nie popełnili jakiej innej oprócz znanej nam i rozpatrywanej zbrodni; żądam tedy, aby trybunał poddał oboje torturom. Joos Damman przyznaje się tylko do morderstwa, Katheline milczy, przeto prawa cesarstwa nakazują nam tak postąpić, jak mówią. Ławnicy orzekli, że drugiego dnia, czyli w piątek, oboje zostaną poddani torturom. I Nele wołała: — Łaski, wielmożni panowie! A lud powtarzał za nią. Ale na próżno. A Katheline patrząc na Joosa Dammana rzekła: — Mam rękę Hilberta, przyjdź po nią dziś w nocy, mój ukochany. I odprowadzono ich do więzienia. Tam, na rozkaz trybunału, dozorca przydał im po dwóch strażników, co mieli ich bić, gdyby które zasnąć próbowało; ale strażnicy Katheline dozwolili jej spać całą noc; inaczej strażnicy Joosa Dammana: bili go okrutnie, ilekroć przymknął oczy lub tylko pochylił głowę. Głodzono ich całą środę i czwartek — półtorej doby i dopiero w czwartek wieczorem dostali jeść i pić: mięso solone, zaprawione saletrą, wodę soloną, zaprawioną saletrą. Był to początek tortur. A rano, gdy jęczeli z pragnienia, strażnicy poprowadzili ich do katowni. Tutaj posadzono ich naprzeciw siebie, skrępowanych, na ławie pokrytej sznurami o węzłach gniotących boleśnie. I każde musiało wypić szklankę wody osolonej i zaprawionej saletrą. Joos Damman zdrzemnął się na ławie, strażnicy zbili go. A Katheline mówiła: — Nie bijcież go, panowie, uszkodzicie to wątłe ciało! Popełnił jedyną zbrodnię, i to z miłości, zabijając Hilberta. Pić mi się chce i tobie też, Hansie mój ukochany. Dajcie jemu pić najpierw. Wody! Wody! Ciało mnie pali. Oszczędźcie go, niebawem umrę za niego. Pić! Joos odpowiedział jej: — Czarownico paskudna, umieraj, zdychaj jak suka! Panowie sędziowie, ciśnijcie ją w ogień. Pić! Pisarze notowali każde jego słowo. Bajliw zagadnął: — Nic nie wyznasz? — Nie mam już nic do gadania, wiecie wszystko. — Skoro — rzekł bajliw — wciąż się wypiera, pozostanie na tej ławie i na sznurach, dopóki nie złoży zeznań nowych i całkowitych; nie dacie mu pić i nie dopuścicie, by zasnął. — A pozostanę — odparł Joos Damman — i z uciechą przyglądać się będę, jak ta czarownica męczy się na swojej ławie. Jakże ci tam, pieszczotko, na tym ślubnym łożu? Katheline odpowiedziała jęcząc: — Ramiona zimne, a serce gorące, o Hansie, mój ukochany! Pić mi się chce, głowa gore! — A ty, niewiasto — zapytał bajliw — nic już nie masz do wyznania? — Słyszę, jak turkocze wóz śmierci i grzechoczą kości. Pić! Wiozą mnie do wielkiej rzeki: woda tam chłodna i czysta; ale ta woda to ogień. Hansie, mój gołąbku, zdejmij ze mnie te łyka. Tak, jestem w czyśćcu: na górze, widzę, siedzi Pan Jezus w raju i Najświętsza Panna, taka miłosierna. O Mario słodka, daj mi kropelkę wody! Nie żryj sama tych soczystych owoców! — To kobieta dotknięta okrutnym szaleństwem — ozwał się któryś z ławników. — Trzeba ją zdjąć z ławy tortur. — Taka z niej wariatka, jak ze mnie wariat — powiedział Joos Damman — to czyste małpiarstwo i komedia. — I groźnie do Katheline: — Zobaczymy, czy w ogniu piekielnym też będziesz tak łacno udawać wariatkę. I zgrzytając zębami zaśmiał się z własnego okrutnego łgarstwa. — Pić mi się chce! — mówiła Katheline. — Zmiłujcie się nade mną, pić mi się chce! Hansie, gołąbku, daj mi pić! Jakiś ty blady! Puśćcie mnie do niego, panowie sędziowie! — I rozdziawiając szeroko usta: — Tak, tak, wrzucają teraz ogień do piersi mojej, a diabli przywiązują mnie do tego straszliwego łoża. Hansie, chwyć miecz i pozabijaj ich, ty, taki potężny! Wody! Pić! Pić! — Zdychaj, czarownico! — wrzasnął Joos Damman. — Wpakujcie jej do gęby gruszkę boleści, żeby ta chamka przestała pyskować na mnie, szlachcica. Wtedy ławnik jeden, wróg szlachty, rzekł: — Mości panie bajliwie, wtłoczyć gruszkę boleści w usta badanych byłoby przeciwne prawom i obyczajom cesarstwa, albowiem są tutaj po to, żeby powiedzieli prawdę, i abyśmy, w oparciu o ich słowa, wydali wyrok. Wolno nam uczynić to po wyroku, jeśli skazaniec próbuje przemówić z rusztowania, aby skaptować sobie albo podburzyć lud. — Pić mi się chce — mówiła Katheline — daj mi pić, Hansie, mój luby! — A, cierpisz — ozwał się — przeklęta czarownico, jedyna przyczyno mojej męki; ale w tej katowni będą cię jeszcze przyżegać świecami, powieszą cię i będą spuszczać, będą ci wbijać drzazgi za paznokcie rąk i nóg. Pojeździsz sobie, goła,. okrakiem na trumnie o grzbiecie ostrym jak brzytwa, a wtedy przyznasz się, żeś nie wariatka, lecz obmierzła czarownica, której diabeł kazał krzywdzić szlachtę. Pić! — Hansie, mój gołąbku, nie gniewaj się na swoją służebnicę! Cierpią dla ciebie, panie mój, tysiączne katusze. Oszczędzajcie go, panowie sędziowie; dajcie mu pełen kubek wody, a mnie tylko kropelkę; Hansie, czy nie wybiła jeszcze godzina rybitwy? Bajliw zagadnął Joosa Dammana: — O co wam poszło, kiedy w pojedynku zabiłeś Hilberta? — O dziewkę z Heyst, którą obaj chcieliśmy hockać. — Dziewkę z Heyst! — krzyknęła Katheline usiłując poderwać się z ławy. — Zdradzasz mnie, diable łotrowski! A wiesz ty, żem słyszała, bo byłam za tamą, jakeś mówił, że pieniądze Claesa chcesz mieć tylko dla siebie! Boś umyślił rozszastać je po bajzlach i przepić! A ja wytoczyłabym sobie wszystką krew, gdybyś mógł zamienić ją w złoto!... I to wszystko dla innej! Bądź przeklęty! — Lecz nagle płacząc i próbując obrócić się na ławie tortur: — Nie, Hansie, powiedz tylko, że kochasz jeszcze swoją biedną sługę, a palcami będę darła ziemię i znajdę ci złoto; tak, wiem, gdzie skarb; pójdę z różdżką leszczynową, co przechyla się wskazując metal; znajdę i przyniosę; pocałuj mnie, gołąbku, a będziesz bogaty; będziemy co dzień jadać mięso i pić piwo; tak, tak, ci, którzy są tam, piją też piwo, piwo zimne, pieniste. O panowie, dajcież mi choć kropelkę, goreję! Hansie, wiem, gdzie rośnie leszczyna, musimy tylko poczekać do wiosny. — Milcz, wiedźmo! — wrzasnął Joos Damman. — Nie znam cię wcale. Bierzesz mnie za Hilberta; to on cię nawiedzał. W diabelstwie swoim nazywałaś go Hansem. Dowiedz się, że mi nie Hans, ale Joos; byliśmy tego samego wzrostu, Hilbert i ja; nie znam cię wcale; to na pewno Hilbert skradł siedemset karolusów; pić! mój ojciec da wam sto florenów za kubeczek wody; nie znam wcale tej baby! — Wielmożny panie, mości panowie — zawołała Katheline — powiada, że mnie nie zna, ale ja go znam, i to jak: ma na plecach znamię włochate, brunatne, takie jak fasola. Nauczę ja cię sztychować dziewkę z Heyst! To porządny kochanek rumieni się za swoją lubkę? Czyżem, Hansie, zbrzydła? — Zbrzydła? Gębę masz pomarszczoną, cielsko rozlane; i takiej flei zachciewa się amorów ze szlachcicem! Pić! — Nie mówiłeś tak, Hansie, panie mój słodki, kiedym była o szesnaście lat młodsza. — I bijąc się w pierś: — Tam jest ogień, co zżera mi serce i lico; nie czyń mi wyrzutów; pamiętasz, coś mówił, kiedy jedliśmy nie żałując soli, aby pić więcej? Teraz mamy soli w bród, mój ukochany, a wielmożny pan bajliw popija wino romańskie. Nie chcemy wina, dajcie nam wody! Bieży po łące strumyk, prosto z czystego źródełka; dobra woda, zimna. Nie, ona pali! To woda piekielna! — I Katheline zapłakała; i rzekła: — Nie skrzywdziłam nikogo, a wszyscy pchają mnie w ogień. Pić! Daje się wody psom bezpańskim. A jam chrześcijanka, dajcie mi pić! Nie skrzywdziłam nikogo. Pić! Ławnik jakiś rzekł: — Ta czarownica jest szalona jedynie w tym, co dotyczy ognia, który, jak powiada, pali jej głowę, ale w innych sprawach okazuje przytomność, skoro pomogła nam wykryć trupa. Jeśli Joos Damman ma włochate znamię na ciele, to dowód, że on i diabeł Hans, który opętał Katheline, jest jedną i tą samą osobą; kacie, pokaż nam to znamię! Kat, obnażywszy szyję i ramiona, wskazał włochate i brunatne znamię. — Ach! — zawołała Katheiine. — Jakiś ty bielusi! Ramiona dziewczęce! Piękny jesteś, Hansie, mój ukochany! Pić! Kat wbił w znamię długą igłę. Krew nie pociekła nic a nic. I ławnicy mówili między sobą: — Ten ci jest diabłem; zabił pewnie Joosa Dammana i przybrał jego postać, żeby mamić ludzi biednych. I bajliw, i ławnicy zlękli się: — Gdzie diabeł, tam i praktyki diabelskie. A Joos Damman: — Nie ma tu żadnych praktyk diabelskich; choćbyście i sto lat kłuli taką brodawkę, krwawić nie będzie. Skoro Hilbert wziął pieniądze tej czarownicy bo czarownicą jest ta, co przyznaje się, że barłożyła się z diabłem, uczynił to za jej całkowitą zgodą; a było to tak: chamka zapłaciła szlachcicowi za karesy, jak mężczyzna płaci za nie każdej przespance. Nie masz to ładnych chłopców, którzy kupczą swoją urodą? Ławnicy powiadali między sobą: — Widzicie tę butę diabelską? Kropla krwi nie wyciekła z jego włochatej brodawy, jest więc mordercą, diabłem i czarownikiem, a chciałby przedstawić się tylko jako rębajła, zwalając inne swoje zbrodnie na diabła przyjaciela, któremu zabił ciało, ale nie duszę... I spójrzcie, jaki na gębie blady; tak wygląda każdy diabeł: czerwony w piekle, a biały na ziemi, bo nie ma tutaj ognia życiodajnego, który napędzałby mu ogień do pyska; bo we wnątrzu ma tylko taki popiół... Wsadźmyż go znowu w ogień, żeby sczerwieniał i spalił się. Katheline rzekła wtedy: — Tak, on jest diabłem, ale diabłem miłym, diabłem słodkim. I święty Jakub, patron jego, dozwolił mu wyjść z piekła. Modli się co dzień za niego do Pana Jezusa. Dostanie tylko siedem tysięcy lat czyśćca, bo tak sobie życzy Najświętsza Panna, choć pan Szatan sprzeciwia się temu. Ale Najświętsza Panna i tak uczyni, co jej się spodoba. Czyżbyście oponowali świętej Dziewicy? Zbadajcie go dokładnie, a przekonacie się, że ze swojej diabelskiej kondycji zachował jedynie ciało zimne i twarz błyszczącą jak morskie fale w sierpniu, kiedy ma zagrzmieć. Na to Joos Damman: — Milcz, wiedźmo, na stos mnie posyłasz! — A zwracając się do bajliwa i do ławników: — Obejrzyjcie mnie, a przekonacie się, żem nie diabeł: mam ciało i kości, jest we mnie krew i woda. Jem, piję i wypróżniam się jak wy; skórę mam taką jak wasza, nogę tak samo; kacie, ściągnij mi buty, bo, związany, ruszyć się nie mogę. Kat usłuchał, z lekka zatrwożony. — Spójrzcie — ozwał się Joos pokazując białe stopy — gdzież tu kopyto, oznaka diabelstwa? Co zaś do mojej bladości, czyż nie zdarzają się ludzie bladzi? Między wami widzę ze czterech. Nie ja zgrzeszyłem, nie ja z pewnością, ale ta obmierzła czarownica i jej córka, delatorka niegodziwa. Skąd wzięła pieniądze, które pożyczyła Hilbertowi, skąd pochodziły te floreny, które mu dała? Czy nie była na diabelskim żołdzie, aby oskarżać i na śmierć posyłać niewinnych szlachciców? Te dwie pytajcie, kto zarżnął psa na podwórzu, kto rozgrzebał dziurę, zostawił ją pustą i umknął, po to na pewno, by gdzie indziej schować ukradziony skarb? Soetkin, wdowa, nie mogła mi ufać, bo nie widziała mnie na oczy, ale te dwie co dzień widywała. One to skradły cesarskie dobro. Pisarz notował, a bajliw zagadnął Katheline: — Cóż byś miała, niewiasto, na swoją obronę? Katheline spoglądając na Joosa Dammana rzekła, a głos jej gruchał miłośnie: — To godzina rybitwy! Mam rękę Hilberta, Hansie, mój ukochany. Mówią, że oddasz mi siedemset karolusów. — I naraz krzyknęła: — Odejmijcie ogień! Odejmijcie ogień! Pić! Pić! Głowa gore! Bóg i anieli jedzą jabłka w niebie! I straciła przytomność. — Odwiązać ją od ławy tortur! — rzekł bajliw. Kat i jego pachołkowie spełnili rozkaz. Chwiała się, a nogi miała spuchnięte, gdyż kat zbyt mocno zacisnął był sznury. — Dajcie jej pić — rzekł bajliw. Dano jej zimnej wody: piła łapczywie, trzymając kubek w zębach, tak jak pies trzyma kość, i puścić go nie chciała. Dano jej jeszcze; chciała wtedy napoić Joosa Dammana, lecz kat wyrwał jej kubek. Runęła ciężko niby ołów i zasnęła. Joos Damman wrzasnął, rozwścieczony: — Mnie też chce się pić i spać! Czemuście dali jej pić? Czemu dozwalacie jej spać? — Kobieta to słaba, a na domiar szalona — odparł bajliw. — Udaje tylko szaleństwo — rzekł Joos Damman — jest czarownicą. Chcę pić i spać! I przymknął oczy, ale katowscy knechts zbili go zaraz po twarzy. — Dajcie mi nóż — wrzasnął — a posiekam tych chamów w kawałki! Jam szlachcic, nikt mnie dotąd nie spoliczkował! Wody! Dajcie mi się przespać, jestem niewinny. To nie ja wziąłem siedemset karolusów, to Hilbert. Pić! Nigdym nie rzucał czarów ani zaklęć! Jestem niewinny! Dajcie mi pokój! Pić! Wtedy bajliw: — Co robiłeś, rozstawszy się z Katheline? — Nie znam jej, a więc nie mogłem się z nią rozstać. Wypytujecie o rzeczy nie mające nic wspólnego ze sprawą. Nie potrzebuję więc odpowiadać. Pić! I dajcie mi się przespać! I Mówię wam, że to Hilbert narobił tego wszystkiego. — Rozwiązać go — rzekł bajliw — i odprowadzić do wieży! Ale pić ani spać mu nie dajcie, póki nie przyzna się do czarów i zaklęć. Było to dla Dammana straszliwą torturą. Wył w więzieniu: „Pić! Pić!" — tak głośno, że lud słyszał, ale nie litował się nikt. A kiedy upadając zasypiał, strażnicy bili go po twarzy; rzucał się wtedy jak tygrys i wołał: — Jam szlachcic! Pozabijam was, chamy! Poskarżę się królowi, panu naszemu! Pić! Lecz nie puścił pary i dano mu pokój. VI Był maj, zieleniła się lipa sprawiedliwości i zieleniły się darniowe ławy, na których zasiedli sędziowie; Nele wezwano jako świadka. Dnia tego miał zapaść wyrok. A lud — kobiety i mężczyźni, mieszczanie i wyrobnicy — stał kręgiem na dworze; a słońce jasno świeciło. Katheline i Joosa Dammana wprowadzono przed trybunał; i Damman wydawał się jeszcze bledszy, tak bardzo wycieńczyła go tortura pragnienia i noce bezsenne. Katheline, nie mogąc ustać na chwiejnych nogach, wskazywała słońce i mówiła: — Odejmijcie ogień! Głowa gore! I spoglądała miłośnie a tkliwie na Joosa Dammana. On zaś popatrywał na nią z nienawiścią i wzgardą. A zaprzyjaźniona z nim szlachta, bogata i drobna, zjechała na wezwanie do Damme, by świadczyć przed trybunałem. Bajliw zabrał głos i rzekł: — Nele, dzieweczka broniąca swojej matki, Katheline, z nadzwyczajnym oddaniem i dzielnością, znalazła w kieszeni spódnicy oskarżonej, spódnicy świątecznej, zaszyty bilecik, podpisany przez Joosa Dammana. W mieszku zabitego Hilberta Ryvischa znalazłem również list adresowany do niego, a pisany przez Joosa Dammana, którego tutaj sądzimy. Zachowałem obydwa, abyście w tym. właśnie sposobnym momencie poznali upór tego człowieka i skazali go albo puścili wolno, jak nakaże wam sprawiedliwość i prawo. Oto pergamin znaleziony w mieszku; nie tykałem go i nie wiem, zali jest czytelny. Sędziów zdjęła wtedy wielka niepewność. Bajliw popróbował rozłożyć pergamin ugnieciony w gałkę; daremnie jednak, a Joos Damman śmiał się. Któryś ławnik rzekł: — Wsadźmy gałkę do wody, a potem przygrzejmy ogniem. Jeśli zlepiono ją w jakiś tajemniczy sposób, ogień i woda poskutkują. Przyniesiono wody, kat rozpalił na dworze suty ogień z drew; niebieski dym, snując się między zielonymi gałęźmi lipy sprawiedliwości, unosił się w pogodne niebo. — Nie wrzucajcie listu do misy — ozwał się inny ławnik — gdyż jeśli pisano go amoniakiem rozpuszczonym w wodzie, litery znikną. — Nie znikną — powiedział obecny przy tym cyrulik — woda rozmiękczy jedynie klej, który ściska tę magiczną gałkę. Zamoczono pergamin; zmiękł i rozprostowano go. — Teraz — doradził cyrulik — zbliżcie pergamin do ognia. — Tak, tak! — zawołała Nele. — Przybliżcie do ognia; pan cyrulik jest na drodze do prawdy, bo morderca pobladł i nogi mu się trzęsą. Wtedy imć pan Joos Damman rzekł: — Nie blednę i nie drżę, harpio ludowa, co dybiesz na śmierć zacnego człowieka; nie uda ci się, pergamin był szesnaście lat pod ziemią, tedy przegnić musiał. Zbliżono pergamin do ognia. — Wielmożny panie bajliwiie, wielmożny panie bajliwie! — zawołała Nele — inkaust ciemnieje przy ogniu, rozkaż, aby list odczytano! Cyrulik zabierał się już do czytania, gdy imć pan Joos Damman wyciągnął rękę, by wyrwać mu pergamin; lecz Nele, szybka jak wiatr, przytrzymała rękę Joosa i rzekła: — Nie dotkniesz tego, tu bowiem pisano śmierć tobie albo śmierć Katheline. Twoje serce krwawi teraz, morderco, ale nasze serca krwawią od lat piętnastu; Katheline cierpi lat piętnaście; od lat piętnastu głowa jej goreje dla ciebie; piętnaście lat temu Soetkin umarła na skutek tortury; piętnaście lat jesteśmy w biedzie, obdarte, i żywimy się byle czym; ale nie postradałyśmy dumy! Odczytajcie to pismo! Panowie sędziowie wyobrażają Boga na ziemi, albowiem są Sprawiedliwością. Odczytajcie to pismo! — Odczytać! Odczytać! — zawołali mężczyźni i wołały kobiety płacząc. — Nele jest dzielną dziewczyną! Odczytajcie list! Katheline czarownicą nie jest! I pisarz odczytał: Hilbertowi Ryvischowi, synowi Willema, koniuszego, Joos Damman, koniuszy, śle pozdrowienie. Przyjacielu najmilszy, nie trwoń więcej pieniędzy na grę w karty i w kości, jako też insze głupstwo wielkie. Wyłożę ci, jak niezawodnym sposobem napełnić kieszeń. Udawajmy diabłów, diabłów urodnych, takich, w których durzą się niewiasty i dziewczątka. Wybierajmy ładne i bogate, brzydkim i biednym dajmy pokój; niech płacą za przyjemność. Przez pół roku zarobiłem w Niemczech na tym rzemiośle pięć tysięcy rixdaelderów. Kobieta odda kochankowi wszystko, do ostatniej kiecki i ostatniej koszuli; unikaj bab skąpych, ostronosych, gdyż nigdy nie kwapią się płacić za przyjemność. Ty zaś, jeśli chcesz uchodzić za pięknego i prawdziwego diabła-inkuba, obwieszczaj swoje przybycie, skoro która zaprosi cię do łóżka, wołaniem ptaka nocnego. I aby mieć facjatę iście diabelską, gębę straszliwego diabła, smaruj sobie twarz fosforem, gdyż świeci on miejscami, kiedy jest wilgotny. Woń ma przykrą, lecz one pomyślą, że to odór piekła. Zabijaj każdego, kto ci stanie na zawadzie: mężczyznę, kobietę czy zwierzę. Nawiedzimy niebawem Katheline, kurwę piękną i prostoduszną; córuchna jej, Nele, moje własne dziecię (jeśli Katheline dochowywała mi wierności), ponętna jest i miluchna; posiędziesz ją bez fatygi; daję ci ją, albowiem nie zależy mi na bękartach, których nie można uznać za swój owoc. Jej matka dała mi już dwadzieścia trzy floreny, całą swoją fortunę. Ale kryje skarb, jeślim dobrze zwąchał, sukcesję po Claesie, heretyku spalonym w Damme; to siedemset karolusów podlegających konfiskacie, ale zacny król Filip, co spalił tylu poddanych, żeby po nich brać schedę, nie dosięgnął pazurem tego śliczniuchnego skarbu. Zaciąży on bardziej w moim niż w jego mieszku. Katheline powie mi, gdzie rzeczone złoto: podzielimy się. Ale zostawisz mi większą część, jako odkrywcy. Co do kobiet, jeśli będą nam niewolnicami uległymi i rozkochanymi, zabierzemy je do Niemiec. Tam wyedukujemy je na diablice i sukkuby, tak aby rozkochiwały w sobie co bogatszych mieszczan i szlachciców; będziemy tam żyć, one i my, z miłości płatnej w nowiutkich rixdaelderach, jako też w aksamicie, jedwabiu, perłach i klejnotach; zbogacimy się tym sposobem bez mozołu, a nic nie mówiąc naszym diablicom-sukkubom, będziemy również uprawiać amory i ciągnąć z nich, oczywiście, profit. Każda kobieta staje się gęsią, gdy znajdzie się przy mężczyźnie, zdolnym rozpalić w niej ów ogień miłosny, którego zarzewie Bóg umieścił niżej pasa. Katheline i Nele zgłupieją łacniej niż inne, a poczytując nas za diabłów będą nam okazywać ślepe posłuszeństwo; ty zaś podawaj swoje imię, ale nigdy nie podawaj nazwiska. Gdyby jakiś sędzia dobrał się do naszych kobiet — umkniemy, a one, nie znając nas, oskarżać nie będą mogły. Przybywaj z posiłkami, wierny mój wasalu! Fortuna sprzyja młodzieńcom, jak mawiał nieboszczyk Jego Świątobliwa Wielmożność Karol Piąty, wyga w rzeczach miłości i wojny. Ukończywszy lekturę, pisarz ozwał się jeszcze: — Oto ów list, a podpisano: „Joos Damman, koniuszy". I lud zawołał: — Na śmierć mordercę! Na śmierć czarownika! Na śmierć zwodziciela kobiet! Na szubienicę łotra! Wtedy bajliw rzekł: — Ucisz się, ludu, abyśmy swobodnie i trzeźwo tego człowieka osądzić mogli. I zwracając się do ławników: — Odczytam teraz waszmość panom ów list, który Nele znalazła u Katheline, zaszyty w kieszeni świątecznej spódnicy, posłuchajcie: Czarowniczko miluchna, posyłam ci przepis na maść, który otrzymałem od małżonki samego Lucyfera; dzięki temu balsamowi będziesz mogła pofrunąć na słońce, księżyc i gwiazdy, rozmawiać z duchami żywiołów, co zanoszą Bogu ludzkie modlitwy, zwiedzać wszystkie wsi i miasta, przebywać rzeki i równiny całego świata. Utrzesz razem, w proporcjach równych: stramonium, solanum somniferum, blekot, opium, a także zielone czubki konopi, wilczej jagody i bieluniu. Jeśli zechcesz, udamy się dziś wieczór na sabat duchów; ale musisz kochać mnie czulej i nie okazywać takiego sknerstwa jak niedawno, kiedy odmówiłaś mi dziesięciu florenów powiadając, że ich nie masz. Wiem, że chowasz u siebie skarb, ale przyznać się nie chcesz. Czyżbyś nie kochała mnie już, serce moje słodkie? Twój diabeł zimny Hanske — Na śmierć czarownika! — zakrzyknął lud. Bajliw rzekł: — Trzeba porównać oba pisma. Co też uczyniono i osądzono, że były podobne. Bajliw zagadnął tedy obecną szlachtę: — Mości panowie, czy człek ten to Joos Damman, syn ławnika gandawskiej Keure? — Tak — odrzekli. — Czy znaliście, mości panowie, imć pana Hilberta Ryvischa, syna Willema, koniuszego? Jeden ze szlachty, pan Van der Zickeln, ozwał się na to: — Urodziłem się w Gandawie, steen mój jest na placu Świętego Michała; znam Willema Ryvischa, koniuszego, ławnika gandawskiej Keure. Przed piętnastu laty utracił syna; miał ów kawaler lat dwadzieścia trzy, rozpustny był, gracz i próżniak; aleśmy mu wszyscy wybaczali, jak to młodemu. Od tego czasu wszelki słuch o nim zaginął. Chciałbym obejrzeć rapier, puginał i sakiewkę nieboszczyka. Mając je przed oczyma, oświadczył: — Rapier i puginał noszą na głowicy herb Ryvischów: trzy srebrne ryby na błękitnym polu. Tenże klejnot widzę na złotej tarczy wprawionej w siatkę mieszka. A co to za drugi sztylet? Bajliw odrzekł: — Ten był wbity w ciało Hilberta Ryvischa, syna Willemowego. — Poznaję — rzekł szlachcic — herb Dammanów: szkarłatna wieża na srebrnym polu. Tak mi Boże i wszyscy święci dopomóżcie! Inni szlachcice potwierdzili: — Poznajemy herby Ryvischów i Dammanów. Tak nam Boże i wszyscy święci dopomóżcie! Bajliw powiedział tedy: — Na podstawie dowodów przez trybunał odczytanych i usłyszanych, ogłaszamy imć pana Joosa Dammana czarodziejem, mordercą, zwodzicielem kobiet, złodziejem dobra królewskiego; jako taki, winien jest obrazy majestatu boskiego i ludzkiego. — Rzekłeś, mości bajliwie — odparł na to Joos — ale nie skażecie mnie, bo nie macie wystarczających dowodów; nie jestem i nie byłem nigdy czarownikiem; zabawiałem się tylko, udając diabła. Co do światła bijącego z moich lic, macie na to przepis, tak samo jak i na maść, która choć zawiera blekot, roślinę trującą, usypia tylko. Kiedy ta kobieta, prawdziwa czarownica, natarła się nią, zasypiała i roiło jej się, że jest na sabacie, tańcuje wkoło, twarzą obrócona na zewnątrz, i bije pokłony diabłu siedzącemu pod postacią kozła na ołtarzu. Po tańcu zdawało jej się, że całuje diabła pod ogon, jak to czynią czarownicy i wiedźmy, a ona oddawała mi się tylko, bom był jej kochankiem — wymyślając najróżniejsze kopulacje przewrotne, w których smakowała jako wszetecznica. Jeślim miał, jak powiada, chłodne ramiona i chłodne ciało, to jedynie dlatego, żem był młodzieńcem, ale nie czarownikiem. W igraszkach miłosnych ciało się zagrzewa, ale Katheline wierzyła tylko w to, w co wierzyć chciała, tedy brała mnie za diabła, lubom jest, jak sami widzicie, człowiekiem z krwi i kości. Ona tylko zawiniła biorąc mnie za demona i przyjmując w łóżku, grzeszyła myślą i uczynkiem przeciw Bogu i Duchowi Świętemu. Ona więc, a nie ja, dopuściła się zbrodni czarów, ją tedy poślijcie na stos, jako wiedźmę zapamiętałą i złośliwą, która udaje wariatkę, by tym sposobem ukryć swój występek. Na to Nele: — Słyszycie, co gada ten zbrodniarz? Postępował jak dziwka publiczna, co zdobi ramię krążkiem na znak, że ma towar miłosny do sprzedania. Słyszycie? Żeby się uratować, chce posłać na stos tę, która oddała mu wszystko. — Nele jest niegodziwa — mówiła Katheline. — Nie słuchaj, co ona plecie, Hansie, mój gołąbku. — Nie! — zawołała Nele. — Nie jesteś ty człowiekiem, jesteś diabłem tchórzliwym i okrutnym. — I obejmując Katheline: — Panowie sędziowie, nie słuchajcie tego bladego łotra! Jednego on tylko pragnie: przyglądać się, jak płonie moja matka, którą Bóg dotknął szaleństwem. Brała widziadła senne za prawdę i niczym innym nie zgrzeszyła. Wycierpiała już dość na duchu i na ciele. Panowie sędziowie, darujcie jej życie. Niechże biedactwo wiedzie dalej swój smutny żywot! A Katheline mówiła: — Nele jest niegodziwa, nie wierz jej, nie wierz, Hansie, mój panie! W tłumie kobiety płakały, a mężczyźni wołali: — Łaski dla Katheline! Na podstawie zeznań, które Joos Damman złożył po nowych torturach, bajliw i ławnicy wydali nań wyrok: miano mu odebrać szlachectwo i palić go na wolnym ogniu, póki nie zemrze — a stało się to nazajutrz przed urzędem bajliwa i gminą; cierpiąc katusze, powtarzał wciąż: „Zabijcie czarownicę, ona tylko zawiniła! Żeby cię, Panie Boże, diabli wzięli! Mój ojciec wytłucze sędziów!" I oddał ducha. A lud powiadał: — Słyszycie, jak przeklina ten bluźnierca? Zdycha jak pies. Następnego dnia bajliw i ławnicy wydali wyrok na Katheline: miano ją w Kanale Brugijskim poddać próbie wody. Jeśli wypłynie, będzie spalona jako czarownica; jeśli pójdzie na dno i tam umrze, znaczy, że zmarła po chrześcijańsku, i będzie pochowana w kościelnym ogrodzie, którym jest cmentarz. Nazajutrz wyruszyła uroczysta procesja wiodąc Katheline pod drzewami na brzeg kanału. Katheline szła boso, trzymając świecę, odziana w czarną koszulę. Przodem, wyśpiewując modlitwy za zmarłych, kroczyli: dziekan od Najświętszej Panny, jego wikariusze i kościelny, który niósł krzyż; za Katheline — bajliw miasta Damme, ławnicy, pisarze, straż gminna, prewot, kat i dwóch jego pachołków. Na brzegu zebrała się już wielka ciżba kobiet zawodzących i mężczyzn mocno wzburzonych — przez litość dla Katheline, która szła jak baranek i pozwalała się prowadzić, choć nie wiedziała, dokąd ją wiodą; i wciąż mówiła: — Odejmijcie ogień, głowa gore! Hansie, gdzie jesteś? Stojąc pośród kobiet, Nele wołała: — Niech mnie rzucą z nią razem! Ale kobiety nie puszczały jej do Katheline. Od morza dął ostry wiatr; z szarego nieba padały w wodę kanału drobniutkie krupy; była tam łódź; kat i jego pachołkowie wzięli ją w imieniu Najjaśniejszego Króla. Na ich rozkaz Katheline zeszła do łodzi; kat stał przytrzymując Katheline, a kiedy prewot wzniósł do góry rózgę sprawiedliwości — pchnął ofiarę do kanału; zatrzepotała się i poszła na dno, wołając: — Hansie! Hansie! Ratuj! I lud mówił: — Ta kobieta czarownicą nie jest. Mężczyźni wskoczyli do kanału i wyciągnęli Katheline, nieprzytomną i sztywną jak trup. Zaprowadzono ją do tawerny i posadzono przy sutym ogniu; Nele rozdziała matkę z mokrych szat i ubrała ją w suche; odzyskawszy zmysły, rzekła szczękając zębami i dygocząc: — Hansie, daj mi płaszcz wełniany! I Katheline rozgrzać się nie zdołała. I zmarła dnia trzeciego. I pochowano ją w kościelnym ogrodzie. A Nele, sierota, powędrowała do Holandii i zamieszkała u Rosy van Auweghem. VII Sowizdrzał odpływa coraz dalej na zelandzkich czółnach, jolach i kutrach. Po morzu wolnym uwijają się zacne dwumasztowce, mające na pokładzie po osiem, dziesięć albo i dwadzieścia działek z litego żelaza; wyrzygują na hiszpańskich łotrów śmierć i zniszczenie. Wytrawnym puszkarzem jest Dyl Sowizdrzał, syn Claesa: oko ma niezawodne, celuje wprawnie i dziurawi katowskie okręty niczym baryłki masła. Ma na pilśniowym toku srebrny półksiężyc z takim oto napisem: „Liever den Turc als den Paus. Raczej służyć Turczynowi niźli papieżowi." Kiedy zwinny niczym kot, lekki jak wiewiórka, śpiewając piosenką albo żartując, wspina się na okręt, zaciekawieni marynarze pytają: — Jak się to dzieje, koleżko, żeś taki młodzik, bo powiadają, żeś już dawno urodził się w Damme? — Bom nie z ciała! Jestem duchem — odpowiada. — A Nele, moja bogdanka, całkiem jest do mnie podobna. Jam Duch Flandrii, ona zaś jest Flandrii Miłością: nigdy nie umrzemy. — Gadaj zdrów! Toć krwawisz, gdy cię skaleczyć! — Pozór was myli: to wino a nie krew. — Tak? To wrazimy ci rożen w brzucho. — Dziękuję! Potrafię wypróżnić się sam. — Dworujesz sobie z nas. — Kto wali w skrzynię, słyszy bęben — odrzekł Sowizdrzał. I haftowane sztandary kościelne powiewały na masztach okrętów. I odziani w aksamity, brokaty, jedwabie, złotogłów i srebrogłów — niby opaci podczas uroczystego nabożeństwa w infułach, z pastorałami w garści, spijając wino klasztorne, Hołysze strażowali na okrętach. Osobliwy był to widok, kiedy spomiędzy szat bogatych wychylały się twarde ręce, nawykłe do arkebuzy i kuszy, do halabardy i włóczni; i u każdego z tych ludzi o twarzach surowych tkwiły za pasem pistolety i noże migoczące w promieniach słonecznych; i pili ze złotych kielichów kościelne wino, które stało się winem wolności. Śpiewali i wołali: „Wiwat Hołysze!" — i tak żeglowali po Oceanie i po Skaldzie. VIII Hołysze, między którymi był Sowizdrzał z Jagnuszkiem, wzięli natenczas Garcum. Dowodził nimi kapitan Marin; ów Marin — dawniej wyrobnik pracujący przy tamach, nie wiedział już teraz, jak się dąć, puszyć i zadawać tonu — podpisał z Kacprem zwanym Turkiem kapitulację, której warunki dozwalały Turkowi, mnichom, mieszczanom i żołnierzom zamkniętym w twierdzy wyjść wolno, z ładownicą u pasa, z muszkietem na ramieniu i ze wszystkim, co tylko unieść zdołają, okrom dobra kościelnego, gdyż miało ono przypaść zwycięzcom. Ale Marin zatrzymał, na rozkaz imć pana de Lumey, mnichów, a było ich dziewiętnastu, wypuścił zaś żołnierzy i mieszczan. Sowizdrzał rzekł: — Słowo żołnierskie winno być słowem złotym. Czemuż on złamał parol? Hołysz jakiś podeszły odpowiedział Sowizdrzałowi: — Zakonnicy to diable syny, trąd na ciele narodu, hańba dla kraju. Gdy zjawił się książę Alba, zadarli nosa w Gorcum. Jeden z nich, ojciec Mikołaj, pysznił się bardziej niż paw, a srożył się okrutniej niż tygrys. Ilekroć szedł ulicą, niosąc monstrancję, gdzie była ta jego hostia z psiego sadła, toczył wściekłym spojrzeniem po tych domach, z których nie wychodziły kobiety, aby uklęknąć, i oskarżał przed sędzią każdego, kto nie padał na kolana przed tym jego bożkiem z ciasta i ze złoconej miedzi. Inni mnisi naśladowali go. Tym sposobem ściągnęli na miasto Gorcum nieszczęść mnóstwo: palono tu, pastwiono się nad ludnością. Kapitan Marin dobrze zrobił, nie wypuściwszy mnichów, gdyż inaczej rozleźliby się z podobną sobie szarańczą po wsiach, miastach, miasteczkach i osadach i pyskowaliby na nas podburzając lud i wysyłając biednych protestantów na stos. Ogary trzyma się na łańcuchu, póki nie zdechną; na łańcuch mnichów, na łańcuch bloed-honden, krwawe psy księcia, do klatki katów! Wiwat Hołysze! — Ale — odparł Sowizdrzał — nasz pan Orański, Książę Wolności, zapowiedział, aby respektowano majątek osobisty i wolność sumienia tych, którzy się poddają. Na to Hołysze starzy: — Według admirała nie dotyczy to mnichów; a on tu panem: wziął Briele. Mnichów do klatki! — Parol żołnierski, parol złoty! — zawołał Sowizdrzał. — Czemuż go złamał? Mnisi, wtrąceni do lochu, cierpią krzywdę. — Prochy zamarły na twoim sercu — odpowiedzieli. — Na skutek edyktów sto tysięcy rodzin przeniosło się z warsztatami i rzemiosłem, całym bogactwem naszego kraju, tam na Noord-West, do Anglii. Litujże się nad tymi, co spowodowali naszą ruinę! Od czasów cesarza Karola V, Kata I, i za czasów króla krwawego, Kata II, sto osiemnaście tysięcy osób zginęło w męczarniach. Kto dzierży świecę pogrzebową wśród mordów i łez? Mnisi i hiszpańscy żołdacy. To nie słyszysz, jak lamentują dusze zmarłych? — Prochy żyją na moim sercu — odparł Sowizdrzał. — Parol żołnierski, parol złoty. — Któż tedy — zapytali — chciał rzucić na kraj nasz klątwę, by uczynić go w oczach innych narodów parszywą owcą? Któż by uzbroił, gdyby mógł, przeciw nam niebo i ziemię, diabła i Boga razem z jego bandami świętych płci obojga? Kto skrapla hostie krwią wołową? Kto sprawia, by płakały drewniane figury? Któż kazał nad ziemią ojców naszych odśpiewać De profundis, jeśli nie ten kler przeklęty, jeśli nie te hordy mnichów-próżniaków? Chcieli bowiem zachować swój majątek i swój wpływ na bałwochwalców i władać naszym biednym krajem, siejąc zniszczenie, przelewając krew i niecąc ogień! W klatce pozamykać wilki, co zagryzają ludzi, w klatce pozamykać hieny! Wiwat Hołysze! — Parol żołnierski, parol złoty — odparł Sowizdrzał. Nazajutrz posłaniec przyniósł od imć pana de Lumey rozkaz, aby dziewiętnastu więzionych mnichów przetransportować z Gorcum do Briele, siedziby admirała. — Zadyndają — powiedział kapitan Marin do Sowizdrzała. — Nie dopuszczę do tego, póki życia — odparł. — Mój synu — ozwał się Jagnuszek — nie lapnij tak aby w przytomności pana de Lumey. Srogi on bardzo, to i ciebie bez gadania powiesić każe. — Powiem tylko prawdę: parol żołnierski, parol złoty. — Skoro chcesz ich ocalić — rzekł Marin — odwieź ich łodzią do Briele. Weź Rochusa, sternika, i Jagnuszka, przyjaciela swojego, jeśli ci się podoba. — Dobrze — zgodził się Sowizdrzał. Barka była przycumowana na bulwarze Zielonym — wsiadło w nią dziewiętnastu mnichów; Rochus, lękliwy, usadowił się przy sterze. Sowizdrzał i Jagnuszek, uzbrojeni zacnie, ulokowali się na dziobie. Żołnierze ladaco, którzy przystali do Hołyszów dla rabunku, otoczyli mnichów, a mnichom chciało się jeść i pić. Sowizdrzał nakarmił ich i napoił. „Tenci zdradzi!" — powiedzieli żołnierze ladaco. Dziewiętnastu mnichów rozdziawiało gęby i drżało, choć był lipiec, jasne słońce przygrzewało, a wiatr łagodny wzdymał żagle łodzi masywnej, brzuchatej, sunącej po zielonych falach. Ojciec Mikołaj ozwał się do sternika: — Czy to, Rochusie, wiozą nas na szubienicę? — Po czym oglądając się na Gorcum: — O miasto Gorcum! — tu wstał i wyciągnął rękę. — O miasto Gorcum! Ileż na ciebie nieszczęść spadnie! Przeklęte będziesz pośród innych miast, albowiem w murach twoich wykiełkowało ziarno herezji! O miasto Gorcum! Anioł boży nie będzie czuwał u bram twoich! Nie będzie się już troszczył o cnotę twoich dziewic, odwagę mężów, majątek kupców! O miasto Gorcum! Przeklęteś ty i nieszczęsne! — Przeklęte, przeklęte — powtórzył Sowizdrzał — przeklęte jak i grzebień, co wyczesał wszy hiszpańskie, przeklęte jak pies, co zerwał się z łańcucha, przeklęte jak dumny koń, co zrzucił okrutnego jeźdźca! Tyś sam przeklęty, kaznodziejo głupi, co masz za złe, że połamano rózgę, choć była żelazna, na grzebiecie tyrana! Mnich umilkł, spuścił oczy zapiekając się w zbożnej nienawiści. Żołnierze ladaco, którzy przystali do Hołyszów gwoli rabunku, otaczali mnichów, a mnichom znów jeść się zachciało. Sowizdrzał zażądał, aby dano im sucharów i śledzi; właściciel łodzi na to: — Wrzuć ich do Mozeli, a będą mieć śledzia w bród! Sowizdrzał oddał tedy mnichom cały swój i Jagnuszkowy prowiant: chleb i kiełbasę. Właściciel łodzi i Hołysze ladaco mówili między sobą: — Tenci jest zdrajcą, bo żywi mnichów; oskarżyć go trzeba. W Dordrecht łódź zawinęła do przystani BloemenKey, przy bulwarze Kwietnym; mężczyźni, chłopcy i dziewczęta nadbiegli tłumnie, by oglądać mnichów, a mówili między sobą wskazując ich palcem i wygrażając im pięściami: — Spójrzcie na tych łapserdaków! Wypiekają Boga z mąki, ciało palą na stosie, a duszę strącają w ogień wieczny. Spójrzcie! To tygrysy spaśne i szakale brzuchate! Mnisi pospuszczali głowy i odezwać się nie śmieli. Sowizdrzał postrzegł, że znów drżą. — Wciąż jesteśmy głodni, żołnierzu miłosierny — oznajmili. Na to właściciel łodzi: — Wilcze oczy, księże garło, co zobaczy, to by żarło! Sowizdrzał pobiegł do miasta i przyniósł im chleb, szynkę i dzban piwa. — Jedzcie i pijcie! — rzekł. — Jesteście naszymi jeńcami, uratuję was, jeśli zdołam. Parol żołnierski, parol złoty. — Dlaczego ich pasiesz? Nie zapłacą ci ani grosza — ozwali się żołnierze ladaco. I mówiąc szeptem, powtarzali: — Obiecał, że ich uratuje, nie spuszczajmy go z oka. Świtkiem stanęli w Briele. Otwarto im bramę, gdyż voetlooper — wysłannik, uprzedził imć pana de Lumey o ich przybyciu. Na wieść tę nadjechał konno, w stroju niedbałym, a towarzyszyło mu paru zbrojnych, konno i pieszo. I Sowizdrzał miał znów sposobność ujrzeć srogiego admirała. Nosił się wspaniale, jak wielcy panowie, magnaci. — Witajcie — rzekł — ichmościowie mnisi! Podnieście ręce. Gdzie krew pana d'Egmonta i pana de Hoorn? A, udajecie niewiniątka, taki już wasz obyczaj! Mnich, imieniem Leonard, odpowiedział: — Uczynisz z nami, co zechcesz. Mnisi jesteśmy, nikt się o nas upominał nie będzie. — Dobrze gada — wtrącił Sowizdrzał — albowiem mnich, zerwawszy z tym światem, który jest nam ojcem i matką, bratem i siostrą, żoną i kochanką, nie znajdzie w godzinie śmierci takiego, co by za nim przemówił. Z tym wszystkim, Ekscelencjo, wstawię się za nimi. Kapitan Marin podpisując kapitulację miasta Gorcum obiecał, że mnichów tych puści wolno razem ze wszystkimi, których pojmaliśmy w twierdzy. Tamci odeszli. A tych bezpodstawnie zatrzymano i jak słyszałem, zadyndają. Zwracam się pokornie do Waszej Miłości, ujmując się za nimi, boć wiem, że parol żołnierski, parol złoty. — Coś ty za jeden? — spytał imć pan de Lumey. — Wasza Miłość, jestem Flamand rodem z pięknej Flandrii, cham i szlachcic zarazem, wędruję po świecie chwaląc wszystko, co piękne i dobre, a głupstwo wyszydzam nie żałując pyska. Jakoż pochwalę ochotnie i waszmość pana, jeśli dotrzymasz obietnicy, którą złożył kapitan Marin: parol żołnierski, parol złoty. Ale Hołysze ladaco zakrzyknęli z łodzi: — Wielmożny Panie, tenci jest zdrajcą! Obiecał, że ich uratuje, pasł ich szynką, chlebem, kiełbasą i piwem, a nas głodził. Imć pan de Lumey rzekł tedy do Sowizdrzała: — Flamandzie powsinogo, karmicielu mnichów, zadyndasz razem z nimi. — Nie boję się. Parol żołnierski, parol złoty. — Tęgiś w pysku. — Prochy żyją na moim sercu. Mnichów zamknięto w stodole, a Sowizdrzała razem z nimi; tu mnisi próbowali go nawrócić argumentami teologicznymi; lecz on zasnął słuchając. Imć pan de Lumey siedział przy stole uginającym się od win i mięsiwa, gdy z Gorcum nadjechał wysłannik kapitana Marin i przywiózł kopią listów Milczatego, książęcia Orańskiego, w których pan ów nakazywał „wszystkim gubernatorom miast oraz innych miejscowości roztaczać nad duchowieństwem taką samą opiekę jak nad resztą ludności, tak samo zapewnić im bezpieczeństwo i tak samo szanować jego przywileje". Goniec zażądał, aby wprowadzono go do pana de Lumey, miał mu bowiem doręczyć osobiście kopie listów. — A gdzie oryginały? — spytał de Lumey. — U mojego zwierzchnika, kapitana Marin — odparł goniec. — I ten cham śmiał przysłać mi kopie! — wrzasnął de Lumey. — Gdzie twoje papiery? — Proszę, Wasza Miłość. Imć pan de Lumey odczytał głośno: „Marin, pan wolny, zleca duchownym, gubernatorom i urzędnikom republiki, aby zapewnili bezpieczny przejazd etc..." — Sto tysięcy fur beczek! — zakipiał. — Do czego pakuje nos ten majtek, łapserdak, który nim wziął Briele, nie miał co włożyć do gęby! Nawet ości śledzia! Tytułuje się panem wolnym i przysyła mi rozkazy! Zleca! Powiedz swojemu panu, że skoro jest aż tak wielkim panem i kapitanem, mnisi zadyndają, i to zaraz, a ty przy nich, jeśli nie zejdziesz mi z oczu! I kopnąwszy go, wyrzucił z komnaty. — Pić! — ryknął. — Widzieliście zarozumiałość tego Marina? Wyrzygam się chyba, takem się wściekł. Powiesić mi zaraz mnichów w stodole i przyprowadzić tutaj tego Flamanda adwokata, jak tylko zobaczy egzekucję. Ciekawym, czy odważy się powiedzieć mi, że źle postąpiłem. Do stu tysięcy fur beczek! Na co tu jeszcze tyle szklanic i kufli? I jął tłuc z wielkim hałasem szkło i porcelanę, a nikt nie ośmielił się przemówić. Słudzy chcieli zebrać skorupy — odpędził ich; pił bez opamiętania, prosto z butelki, a sierdząc się coraz okropniej, biegał wielkimi krokami, miażdżył skorupy i tupał z wściekłością. Wprowadzono Sowizdrzała. — No i cóż tam słychać u mnichów, twoich przyjaciół? — Powieszono ich. Kat, łajdak, zabijając dla pieniędzy, rozpłatał brzuch i boki któremuś z nich, jak wieprzowi, żeby sprzedać tłuszcz w aptece. Parol żołnierski nie jest już parolem złotym. A de Lumey depcząc skorupy: — Przekomarzasz się ze mną, szubrawcze, ale ty też zadyndasz, tylko nie w stodole. Ku twojej sromocie powieszą cię publicznie, na placu! — Hańba nam i hańba wam! Parol żołnierski nie jest już parolem złotym — odpowiedział Sowizdrzał. — Milcz, durniu! — huknął imć pan de Lumey. — Hańba tobie! — odparł Sowizdrzał. — Parol żołnierski nie jest już parolem złotym. Ukarz raczej łotrów, handlarzy sadła ludzkiego. Na to imć pan de Lumey rzucił się ku niemu i wzniósł rękę, aby uderzyć. — Bij! Jestem twoim jeńcem, ale nic się ciebie nie boję. Parol żołnierski nie jest już parolem złotym. Imć pan de Lumey dobył rapier i byłby z pewnością zabił Sowizdrzała, gdyby imć pan Drągal nie przytrzymał gwałtownikowi ręki; rzekł: — Zlituj się, to człek porządny i waleczny; i nie zrobił nic złego. Tedy de Lumey, ochłonąwszy: — Niech przeprosi! Ale Sowizdrzał stojąc hardo: — Ani myślę! — zawołał. — Niech powie przynajmniej, żem uczynił słusznie — wrzasnął de Lumey piekląc się od nowa. A Sowizdrzał: — Jaśniepańskich butów nie liżę! Parol żołnierski nie jest już parolem złotym. — Ustawić szubienicę — rzekł de Lumey — i zabrać go! Pozna, co to parol konopny. — A poznam! I zawołam do zgromadzonego ludu: „Parol żołnierski nie jest już parolem złotym!" Szubienicę ustawiono na rynku. Niebawem całe miasto obiegła wieść, że będą wieszać Sowizdrzała, Hołysza walecznego. I serce ludu wezbrało litością. I tłum wielki zgromadził się na rynku. Imć pan de Lumey przyjechał konno, chciał bowiem, aby na jego znak dokonano egzekucji. Spojrzał twardo na Sowizdrzała. Dyl stał już na drabinie, w koszuli tylko; ręce miał skrępowane, dłonie złożone jak do modlitwy, powróz na szyi. Kat czekał gotów. Drągal rzekł do pana de Lumey: — Darujże mu, mości panie! Zdrajcą nie jest. Niesłychana to rzecz, by wieszano człowieka za to, że gadał szczerze i był miłosierny! A lud, mężczyźni i kobiety, usłyszawszy słowa Drągala, zakrzyknął: — Litości, wielmożny panie! Łaski dla Sowizdrzała! — Ten dureń wyzwał mnie! — rzekł de Lumey. — Niech się pokaja i przyzna mi słuszność. — Pokajasz się i przyznasz mu słuszność? — zapytał Drągal Sowizdrzała. — Parol żołnierski nie jest już parolem złotym — odparł Sowizdrzał. — Wieszać go! — krzyknął de Lumey. Kat już miał wykonać rozkaz; dziewczyna, cała w bieli, w wieńcu kwiatów na głowie, wbiegła jak szalona na rusztowanie, rzuciła się Sowizdrzałowi na szyję i rzekła: — Do mnie on należy, biorę go za męża! I lud przyklasnął. A kobiety wołały: — Żyj nam długo, dziewczyno, któraś ocaliła Sowizdrzała! — Co to ma znaczyć? — spytał pan de Lumey. Drągal odpowiedział: — Wedle tutejszych praw i obyczajów dziewica albo dziewka niezamężna ratuje mężczyznę od stryczka, biorąc go za męża u stóp szubienicy. — Bóg wstawił się za nim — rzekł de Lumey. — Zdjąć mu pęta! Podjechawszy do rusztowania, ujrzał, jak dziewczę spierało się z katem, chcąc porozcinać więzy; kat sprzeciwiał się, mówiąc: — Jeśli przetniesz, kto mi zapłaci? Ale dziewczę nie zwracało na to najmniejszej uwagi. Widząc, że tak jej spieszno, że taka zakochana i zręczna, rozczulił się. — Coś ty za jedna? — spytał. — Jam Nele, jego narzeczona, przybyłam z Flandrii poszukując go. — Dobrześ uczyniła — mruknął de Lumey. I odjechał. Wtedy Drągal podchodząc: — Co uczynisz, Flamandzie, ożeniwszy się? Będziesz dalej wojował na naszych okrętach? — Tak, wasza miłość. — A ty, dzieweczko, jak sobie poradzisz bez męża? Na to Nele: — Gdyby wasza miłość się zgodził, zostałabym fajfrem na jego okręcie. — Zgoda — przystał Drągal. I dał jej dwa floreny na wesele. A Jagnuszek śmiejąc się i płacząc z radości: — Masz tu jeszcze trzy floreny; najemy się wszyscy; ja płacę! Chodźmy „Pod Złoty Grzebień". Nie umarł mój przyjaciel! Wiwat Hołysze! Lud wiwatował, a oni poszli „Pod Złoty Grzebień", gdzie zamówiono ucztę; i Jagnuszek, biegając od okna do okna, rzucał grosze ludowi. A Sowizdrzał mówił do Nele: — Pieszczotko najmilsza, jesteś wreszcie ze mną! Chwała Ci, Panie! Jest tutaj sercem, ciałem i duszą moja bogdanka słodka! O moje oczy łagodne, o moje śliczne czerwone wargi, z których padało zawsze dobre słowo! Ocaliła mi życie, tkliwa moja bogdanka! Będziesz na naszych okrętach wygrywała na piszczałce wolności! Pamiętasz, jak... ale nie!... Dla nas ta godzina pełna wesela! Dla mnie twoje liczko miluchne niby kwiaty czerwcowe! Jestem w raju. Ale ty płaczesz... — Zabili ją — rzekła. I opowiedziała mu historię swojej żałoby. I spoglądając na siebie, płakali z miłości i ze zgryzoty. A na uczcie jedli i pili, a Jagnuszek, popatrując na nich boleśnie, mówił: — O ja biedny! Gdzieżeś, moja żono? Przyszedł ksiądz i dał ślub Sowizdrzałowi i Nele. A słońce poranne zastało ich w małżeńskim łożu. I Nele tuliła główkę do Sowizdrzałowego ramienia. A gdy zbudziło ją słońce, rzekł jej: — Świeże liczko i słodkie serce! Pomścimy Flandrię! A ona, całując go w usta: — Głowa szalona, silne ramię! Bóg pobłogosławi miecz i fujarkę! — Każę ci uszyć mundur. — Zaraz? — Tak, zaraz. Ale któż mówi, że rano poziomki są smaczne? O ileż lepsze twoje usta! IX Sowizdrzał, Jagnuszek i Nele odbierali, tak samo jak ich przyjaciele i towarzysze, dobra, które mnisi wyłudzili od ludu urządzając procesje, robiąc mniemane cuda oraz inne rzymskie błazeństwa. Sprzeciwiało się to rozkazom Milczatego, książęcia wolności, ale zdobycznymi pieniędzmi pokrywano koszta wojenne. Jagnuszek Poczciwiec, niesyt samego tylko grosza, ograbiał klasztory z szynek, kiełbas, flasz piwa i wina i powracał ochoczo, obwiesiwszy sobie pierś ptactwem rozmaitym — były tam gęsi, indyczki, kapłony, kury i kurczęta — a ciągnąc za sobą na postronku parę zakonnych cieląt i wieprzków: „Rekwizycja wojenna" — powiadał. Rad, ilekroć się obłowił, zaopatrywał okręt, aby żarto tam i ucztowano — żalił się jednak wciąż na kucharza, nieuka w materii sosów i frykasików. Jednego dnia Hołysze ożłopawszy się zwycięsko winem powiedzieli do Sowizdrzała: — Nos masz wyborny, wietrzysz wciąż nowiny z lądu, znasz wojenne przygody; zaśpiewaj nam o nich. Jagnuszek będzie ci wtórował na bębnie, a fajfer nasz miluchny na piszczałce. Sowizdrzał na to: — W dzień majowy, pogodny i rzeźwy, Ludwik de Nassau, mając już wejść do Mons, nie znajduje ani swojej piechoty, ani jazdy. Kilku stronników otwarło bramy i spuściło most, aby wziął miasto; ale mieszczanie zawładnęli bramami i mostem. Gdzież są wojacy hrabiego Ludwika? Mieszczanie zaraz podniosą most. Hrabia Ludwik w róg uderza. I Sowizdrzał zaśpiewał: Gdzież te piechury i gdzie jazda? Zbłądzili w lesie, depczą wszystko: Suche gałązki, kwiat konwalii. Jaśnie Pan Słońce skrzy się w licach Ogorzałych i wojowniczych, A także w lśniących zadach rumaków. A hrabia Ludwik na rogu gra; Słychać go. Ściszcie dudniące bębny! Pędem, galopem, puściwszy cugle, Lotem pioruna, lotem obłoku, Wichrem żelaza szczękającym Ciężka konnica mknie. Prędzej! Prędzej! Na pomoc! Most się podnosi... Krwawią boki Rumaków dźgane ostrogą. Most się podnosi: miasto utracone! Są już pod miastem. Czy za późno? Pędem, galopem, puściwszy cugle! Guitoy de Chaumont na hiszpańskim koniu Przesadza most i most opada. Miasto wzięte! Słyszycie Na ulicach Mons lot pioruna, Lot obłoku, wicher żelaza szczękający? Wiwat Chaumont i koń jego! Zagrajcie, surmy radosne, bijcie w bęben! To miesiąc siana, pachną łąki; Skowronek śpiewając uleciał w niebo. Żyj nam, wolny ptaku! Zagrzmijcie, bębny sławy! Wiwat Chaumont i koń jego! Oblejmyż to, oblejmy! Miasto wzięte!... Wiwat Hołysze! I Hołysze śpiewali na okrętach: „Chryste, spojrzyj na swoich żołnierzów. Naostrz broń naszą, o Panie! Wiwat Hołysze!" I Nele, roześmiana, wygrywała na piszczałce, i Jagnuszek walił w bęben, a do góry, ku niebu — świątyni Boga — wznosiły się złote kielichy i hymny wolności. I fale, niby syreny promienne i chłodne otaczające okręt, szemrały melodyjnie. * W któryś dzień sierpniowy, gorący i parny, Jagnuszka trawiła melancholia. Bęben jego radosny milczał i spał, pałeczki wyglądały z torby. Sowizdrzał i Nele, uśmiechając się z miłosnego ukontentowania, grzali się w słońcu; marynarze w bocianich gniazdach śpiewali i gwizdali wypatrując zdobyczy na horyzoncie szerokiego morza. A kiedy Drągal pytał ich, odpowiadali niezmiennie: „Niets! — Nie ma nic!" A Jagnuszek, blady i przyklapnięty, powzdychiwał żałośnie. Nele zagadnęła: — Czemuś to, Jagnuszku, taki boleściwy? A Sowizdrzał: — Chudniesz, mój synu. — Tak — odrzekł Jagnuszek — jestem chudy i zbolały. Serce moje utraciło wesołość, a gęba moja zacna rumieniec. Tak, śmiejcie się ze mnie, wy, którzyście się wzajem odnaleźli, mimo tysiąca niebezpieczeństw. Dworujcie z biednego Jagnuszka, co będąc żonaty żyje niczym wdowiec, podczas gdy ta — tu wskazał Nele — musiała akurat ocalić swojego lubego przed pocałunkami stryczka; ale kto ma wisieć, nie utonie. Dobrze uczyniła, dzięki Ci, Boże, ale niech się ze mnie nie wyśmiewa. Tak, nie powinnaś się śmiać z biednego Jagnuszka, Nele, moje złotko! Moja żona śmieje się za dziesięć takich jak ty. Bo wy, baby, jesteście okrutne wobec nieszczęścia bliźnich. Tak, serce mam zbolałe, przeszyte mieczem samotności; i nikt nie pocieszy mnie, tylko ona. — Albo jaki frykasik — rzekł Sowizdrzał. — Tak, ale co tu marzyć o mięsie na tym ponurym statku? Na okrętach królewskich dają mięso cztery razy w tygodniu, a w dni postne rybę. Co się zaś tyczy ryb, niech mnie piorun trzaśnie, jeśli to świństwo łykowate, to znaczy ich mięso, daje mi jakiś pożytek: zagrzewa tylko bezowocnie krew, moją biedną krew, którą i tak niedługo wyleję do morza. A tamci mają piwo, ser, zupę i przednie trunki. Tak, wygadzają ich podniebieniu sucharami, chlebusiem żytnim, piwkiem, masełkiem, mięsem wędzonym: pobudza to konkokcję; tak, mają wszystko: rybę suszoną, ser, gorczycę, sól, bób, groch, kaszę, ocet, oliwę, sadło, węgiel i drzewo. A nam zabroniono uprowadzać bydlątka, czyjąkolwiek byłyby własnością — mieszczanina, mnicha czy szlachcica. Jemy śledzia, popijając cienkim piwkiem. Biada mi! Nic już nie mam: ani amorów z małżonką, ani dobrego wina, ani dobbel-bruinbieru, ani przyzwoitego jadła. Gdzież tu radości nasze? — Powiem ci to, Jagnuszku — odparł Sowizdrzał.— Oko za oko, ząb za ząb; w Paryżu w Noc Świętego Bartłomieja przeszyli dziesięć tysięcy wolnych serc: w samym tylko Paryżu; król jegomość strzelał do swojego ludu. Zbudź się, Flamandzie! Chwyć topór i nie znaj litości! Tam jest radość nasza. Bij Hiszpana i bij łotrów rzymskich, gdzie tylko napotkasz! Zapomnij o żarciu! Powieźli ofiary, żywe i martwe, i wrzucili do rzeki. Pełne wozy! Żywe i martwe, pojmujesz, Jagnuszku? Sekwana była czerwona dziewięć dni, kruki chmarami spadały na miasto. W Charité, W Rouen, w Tuluzie, w Lyonie, w Bordeaux, w Bourges i w Meaux straszliwa masakra! Widziałeś kiedy stada nażartych psów, wylegujące się przy trupach? Pomęczyły im się zębiska. Lot kruków jest ciężki, tak się napasły ciałami ofiar. Słyszysz, Jagnuszku, głos dusz wołających o litość i pomstę? Zbudź się, Flamandzie! Gadasz o swojej żonie. A ja wiem, że ona nie zdradziła cię wcale, tylko ją ogłupili; kocha cię, jak kochała, mój biedaku; nie było jej pośród owych dam dworu, co w noc rzezi dobierały się wypieszczonymi rączkami do trupów, zdzierając im pludry, aby zobaczyć, jaką mają męskość: wielką czy małą. I zaśmiewały się te damy, wielkie w kurewstwie swoim. Mój synu, kontentuj się tymczasem rybą i cienkim piwkiem. Siedź zostawia po sobie obrzydliwy smaczek, ale jeszcze paskudniej śmierdzi to łajdactwo. Zabójcy ucztują, ręce nie domyte ćwiartują tłuste gęsi i podają gładkim paryskim szlachcianeczkom skrzydełka, udka i kuperki. Ale te ręce babrały się dopiero co w innym mięsie, mięsie zimnym. — Nie będę już lamentował, syneczku — oświadczył Jagnuszek wstając — śledź jest ortolanem, a cienkie piwko dla serc wolnych małmazją. Sowizdrzał na to: Wiwat Hołysze! Nie płaczmy, bracia, Pośród ruin i krwi Róża wolności kwitnie. Bóg nam sprzyja, któż nam się sprzeciwi? Gdy tryumfuje hiena, Na lwa kolej przychodzi. Machnie łapą i bestia pada rozpruta na ziemię. Oko za oko, ząb za ząb! Wiwat Hołysze! A Hołysze na swoich barkach śpiewali: Alba gotuje nam ten sam los. Oko za oko, ząb za ząb, Rana za ranę. Wiwat Hołysze! XI W noc czarną, gdy burza pomrukiwała w głębinie chmur, Sowizdrzał siedział na pokładzie razem z Nele; rzekł do niej: — Wszystkie ognie wygaszono. Jesteśmy niby lisy czyhające nocą na wędrówkę hiszpańskiego ptactwa: mam na myśli dwadzieścia dwie assabry, statki bogate, na których świecą latarnie będące dla Hiszpanów gwiazdami śmierci. Napadniemy na nich. A Nele: — To noc czarów. Niebo jest czarne jak otchłań piekielna, błyskawice jarzą się niczym uśmiech Szatana, w oddali burza pomrukuje głucho, mewy śmigają i krzyczą jak oszalałe; morze faluje, podobne zastępom fosforyzujących węży. Dylu najdroższy, chodźmy w świat duchów. Zażyj proszku widzenia... — A zobaczę Siedmiu, najmilsza moja? I zażyli proszku widzenia. I Nele zamknęła oczy Sowizdrzałowi, a Sowizdrzał — Nele. I ujrzeli widowisko straszne. Niebo, ziemia i morze roiły się od mężczyzn, kobiet i dzieci, pracujących, żeglujących, wędrujących albo dumających. Morze ich kołysało, ziemia nosiła. I kłębili się niby węgorze w koszu. Siedmioro — mężczyźni i kobiety — siedziało pośrodku nieba i każde miało na czole błyszczącą gwiazdę; ale że przesłaniała ich jakby mgła, Nele i Sowizdrzał dostrzegali wyraźnie tylko te gwiazdy. Morze wzniosło się aż do nieba hojdając wśród piany nieprzeliczoną mnogość statków, których maszty się zderzały, olinowania plątały, mieszając się, łamiąc i miażdżąc wzajem, miotane burzliwą falą. Za czym pośród innych ukazał się jeszcze jeden okręt. Kadłub miał z gorejącego żelaza. Dziób, o kształcie noża — ze stali. Wody ryczały i jęczały, gdy płynął. Na rufie siedziała Śmierć i szydziła; w jednej ręce dzierżyła kosę, a w drugiej batog i okładała nim siedem osób. Człeka zbolałego, chudego, wyniosłego i milczącego. Trzymał on w jednej ręce berło, a w drugiej miecz. Obok niego siedziała na kozie rumiana dziewka, o piersiach gołych, oku roziskrzonym, wydekoltowana po pępek. Przeciągała się lubieżnie. Obok niej stary Żyd zbierał gwoździe, grubas jakiś przewracał się, ilekroć kazała mu wstać, a babsko chude i rozjuszone grzmociło obu. Dostawało się też i dziewce. Ale tłuścioch i jego rumiana towarzyszka nie odwzajemniali razów. Wśród nich zakonnik jakiś pałaszował kiełbasy. Inna kobieta, leżąc na ziemi, pełzała im pomiędzy nogami jak wąż. Kąsała starego Żyda, albowiem zbierał stare gwoździe, kąsała tłuściocha, albowiem był nazbyt kontent, kąsała rumianą dziewkę, albowiem oko jej miało połysk wilgotny, kąsała mnicha, albowiem żarł kiełbasy, kąsała człeka chudego, albowiem miał berło. I niebawem wszyscy się pobili. Gdy znikli, rozgorzała na morzu walka potworna. Lunął krwawy deszcz. Okręty rozpadły się, rąbane toporami, dziurawione kulami z arkebuz i pociskami armatnimi. Szczątki fruwały w powietrzu między prochowym dymem. Na ziemi wojska zderzały się niby mury spiżowe. Miasta, wsie, zasiewy płonęły wśród lamentów i łez, wysokie dzwonnice, koronki z kamienia, rysowały się na tle ognia dumną sylwetką i zaraz waliły się z trzaskiem, niby ścinane dęby. Czarni jeźdźcy, liczni, sunący szeregami zwartymi — jak mrówki — z rapierem i pistoletem w garści, mordowali mężczyzn, kobiety i dzieci. Inni wybijali dziury w lodzie i wrzucali tam żyjących starców; inni odcinali kobietom piersi, a ranę przysypywali mielonym pieprzem; inni wieszali dzieci w kominach. Ci, którym znudziła się rzeź, gwałcili niewiasty i dziewczęta, pili, grali w kości, a przesypując złoto spiętrzone, owoc rabunku, nurzali w nim krwawe paluchy. Siedmioro w ugwieżdżonych koronach wołało: „Litości dla biednego świata!" A widma szydziły. I darły się, jakby wrzeszczały tysiące rybitw. A Śmierć wywijała kosą. — Słyszysz — ozwał się Sowizdrzał — to ptaki drapieżne napastujące biednych ludzi. Żywią się pisklętami: pisklęta to ludzie prości i dobrzy. Siedmioro w ugwieżdżonych koronach wołało: „Miłość, sprawiedliwość, miłosierdzie!" A siedmioro fantomów szydziło. I darło się wrzaskiem tysiąca rybitw. A Śmierć batożyła te widma. Okręt mknął po fali tnąc na dwoje statki, czółna, mężczyzn, kobiety i dzieci. Na morzu ofiary zawodziły skargliwie: „Litości!" A czerwony okręt gnał dalej, siejąc zniszczenie, a widma śmiały się i wrzeszczały jak rybitwy. A śmierć rechocząc szydersko piła wodę czerwoną od krwi. I okręt zniknął w mgłach, walka ustała, siedmioro w ugwieżdżonych koronach rozwiało się. A Sowizdrzał i Nele widzieli już tylko niebo czarne, morze zbałwanione, ciemny opar rozpełzły na fosforyzujących wodach i bardzo blisko gwiazdy czerwone. Były to latarnie dwudziestu dwóch assabrów. Morze i grom huczały głucho. A Sowizdrzał, uderzywszy niezbyt głośno w dzwon wacharm, zawołał: — Hiszpan! Hiszpan! Płynie do Flesyngi! I krzyk ów obiegł całą flotyllę. A Sowizdrzał powiedział do Nele: — Szarość przesyca już niebo i morze. Latarnie świecą słabiej, jutrzenka wstaje, wiatr ochłódł, fale bryzgają pianą na pokład, zaraz lunie rzęsisty, ale krótki deszcz, słońce wzejdzie promienne i ozłoci grzywy fal: to twój uśmiech, Nele, świeży jak poranek, miły jak promień. Nadciągają dwadzieścia dwie nawy; na okrętach Hołyszów dudnią bębny, skamlą piszczałki; de Lumey woła: — W imieniu księcia, na łowy! Ewont Pietersen Wort, kontradmirał, woła: — W imieniu Jego Wysokości książęcia Orańskiego i pana admirała, na łowy! Na wszystkich okrętach — „Johannie", „Łabędziu", „Anusi", „Hołyszu", „Kompromisie", „D'Egmoncie", „De Hoornie", na „Willemie de Zwyger" i na „Wilhelmie Milczatym" — kapitanowie wołają: — W imieniu Jego Wysokości książęcia Orańskiego i pana admirała, na łowy! — Na łowy! Wiwat Hołysze! — woła wojsko i marynarze. Okręt Drągala, zwany „Briele", na którym służą Sowizdrzał i Jagnuszek, a tuż za nim „Johanna", „Łabędź" i „Hołysż" dopadają skutecznie czterech assabrów. Hołysze topią każdego, kto trąci Hiszpanem. Niderlandczyków biorą w niewolę, opróżniają nawy niby skorupki jaj i puszczają je na morze bez masztów i żagli. I już pędzą za osiemnastoma innymi assabrami. Wicher gwałtowny zaduł od Antwerpii, ściana chyżych okrętów ugina się na wodach rzeki pod naporem żagli, wydętych niby policzki mnicha, który poczuł smakowite kuchenne wonie; pomykają assabry; Hołysze ścigają je aż do portu middelburskiego, nie zważając na ogień dział twierdzy. Tu wywiązuje się krwawa bitwa: Hołysze, zbrojni w topory, przeskakują na statki nieprzyjacielskie, pokład wnet zaścielą odrąbane ręce i nogi, które po bitwie koszami trzeba będzie wyrzucać do morza. Forty zieją ogniem, a Hołysze kpią sobie z tego i wołając: „Wiwat Hołysze!", unoszą z assabrów proch, działa, wory zboża, a do czysta hiszpańskie nawy wymiótłszy, podpalają je i odpływają do Flesyngi, zostawiając za sobą płonące i dymiące wraki. Stamtąd wyślą flotylle, które przebiją się między tamami holenderskimi i zelandzkimi; będą też pomagać przy budowie nowych okrętów, szczególnie zaś lekkich dwumasztowców, które biorą na pokład do dwudziestu dział z lanego żelaza. XII Okręty zaśnieżone. W powietrzu biało jak okiem sięgnąć, śnieg pada bez przerwy, pada miękko w czarną wodę i tam topnieje. Śnieg sypie na ziemię: drogi w bieli, w bieli czarne sylwetki bezlistnych drzew. Cicho jak makiem zasiał — tylko dalekie zegary wieżowe w Haarlem biją godziny i przez gęstą aurę przebija się stłumiona muzyka wesołych kurantów. Zmilknijcie, dzwony, przestańcie wygrywać swoje melodie proste i miłe; nadciąga don Fryderyk, krwawe książątko. Maszeruje na ciebie, o Haarlem, miasto wolności, wiodąc za sobą trzydzieści pięć chorągwi hiszpańskich, twoich zaprzysiężonych wrogów; dwadzieścia dwie chorągwie walońskie, osiemnaście chorągwi niemieckich, osiemset koni; potężna artyleria ciągnie za nim. Słyszysz, jak na wozach klekocze mordercze żelastwo? Falkonety, śmigownice, garłacze — wszystko to dla ciebie, o Haarlem! Zamilknijcie, dzwony! Kuranty wieżowe, przestańcie rzucać nutki radosne w aurę gęstą od śniegu. — My, zegary, bić będziemy; a my, dzwony, zagramy, rzucając w aurę zgęstniałą od śniegu nutę odwagi. Haarlem to miasto dzielnych serc i odważnych kobiet. Spogląda bez lęku z wysokości dzwonnic na czarnych katów nadciągających zbitymi bandami, niby mrówki piekielne; mamy w murach naszych Sowizdrzała, Jagnuszka i stu Hołyszów morskich. Flotylla żegluje po jeziorze. — Niech przyjdą! — powiadają mieszkańcy. — Myśmy tylko mieszczanie, rybacy, marynarze i kobiety. Podobno syn księcia Alby chce otworzyć nasze bramy kluczem zwanym armatą, innego nie uznając. Niech otworzy, jeśli zdoła, te bramy słabe, a spotka za nimi mężów. Bijcie, dzwony, grajcie, kuranty wieżowe, rzucając radosne nuty w aurę gęstą od śniegu! Mamy tylko słabe mury i fosy staroświeckie. Czternaście dział rzyga czterdziestosześciofuntowymi pociskami na Cruys-poort. Gdzie wyszczerbi się kamień, staną ludzie. Noc zapada, wszyscy pracują — jakby armata nic nigdy nie naruszyła. Rzucili na Cruys-poort sześćset osiemdziesiąt pocisków; na bramę Świętego Jana — sześćset siedemdziesiąt pięć. Nic nie otwarły te klucze, bo za bramami wyrosło już nowe obwarowanie. Bijcie, dzwony, grajcie rzucając radosne nuty w aurę gęstą od śniegu! Armata wali, kruszy wciąż mury, kamienie skaczą, sypie się ściana. Wyłom już dość szeroki, by przeszło nim czoło kompanii. Szturm! „Bij, morduj!" — wrzeszczą. Wdzierają się, jest ich dziesięć tysięcy; niechże przeprawią się przez fosy ze swoimi mostami i drabinami. Nasze działa gotowe. Oto gromada tych, co zaraz umrą. Powitajcież ich, działa wolności! Witają, pociski łączone łańcuchem, kręgi płonącej smoły lecąc i gwiżdżąc dziurawią, sieką, zapalają, oślepiają kupę napastników, którzy padają i uciekają w nieładzie. Tysiąc pięćset trupów zalega fosę. Bijcie, dzwony, grajcie, kuranty wieżowe, rzucając radosne nuty w aurę zgęstniałą! Ponowić szturm! Nie mają odwagi. Znowu strzelają; zakładają miny. Ale my też znamy sztukę zakładania min. Podkop, podkop — i zapalamy lonty; biegnijcie, ujrzymy piękne widowisko. Czterystu Hiszpanów wylatuje w powietrze. To nie droga płomieni wieczystych. O, piękny to taniec przy srebrnym dźwięku naszych dzwonów i radosnej muzyce kuranta wieżowego! Nie domyślają się, że nasz książę czuwa nad nami: co dzień przybywają szlakami pilnie strzeżonymi sanie wiozące proch i zboże; zboże dla nas, a proch dla nich. Gdzie sześciuset Niemców, których zabiliśmy i potopili w haarlemskich borach? Gdzie jedenaście chorągwi, któreśmy wzięli? Gdzie sześć armat i pięćdziesiąt wołów? Mamy teraz warownych murów dwa pasy, a mieliśmy jeden. Walczą nawet kobiety, Kennan dowodzi bitnym ich oddziałem. Zjawcież się, katy, pospacerujcie po ulicach, to nasze dziatki kozikami poderżną wam kulasy. Bijcie, dzwony! A wy, kuranty, rzucajcie nuty radosne w aurę zgęstniałą! Ale szczęście nas opuściło. Flotylla Hołyszów pobita na jeziorze. Pobite oddziały, które Orański wysłał nam z pomocą. Mróz, zimno jak diabli. Posiłków żadnych. Potem, przez pięć miesięcy, tysiąc opierał się dziesięciu tysiącom. Musimy teraz paktować z katem. Ale czy to krwawe książątko, co poprzysięgło nam zgubą, będzie chciało słyszeć o jakich rokowaniach? Gdyby całe wojsko wyszło z miasta, przedarłoby się przez bandy wraże. Ale kobiety strzegą bram, lękając się, abyśmy nie opuścili miasta, zostawiając w nim tylko niewieścią załogę. Dzwony, bić przestańcie, zamilknijcie, kuranty wesołe! Czerwiec. Siano pachnie, zboże złoci się w słońcu, ptaki śpiewają; głodowaliśmy pięć miesięcy; miasto w żałobie; wszyscy wyjdziemy z Haarlem — najpierw arkebuźnicy, aby torować drogę, za nimi kobiety, dzieci i urzędnicy pod osłoną infanterii, która pilnuje wyłomu. List, list od krwawego książątka! Czy to śmierć nam zapowiada? Nie — życie każdemu, kto w mieście. O łaskawości niespodziana! A może to łgarstwo!... Zagrasz jeszcze, kurancie wesoły? Wkraczają do miasta. Sowizdrzał, Jagnuszek i Nele wdziali uniform żołnierzów niemieckich zamkniętych razem z nimi, a było ich sześciuset, w klasztorze augustianów. — Dziś umrzemy — szepnął Sowizdrzał Jagnuszkowi. I przycisnął do piersi swoją śliczniuchną Nele, drżącą ze strachu. — Biada mi! Nie zobaczę cię już nigdy, moja żono! — zawodził Jagnuszek. — A może ten uniform niemiecki uratuje nam życie? Sowizdrzał potrząsnął głową na znak, iż nie wierzy w żadną łaskę. — Nie słyszę zgiełku. Czyżby nie rabowano? — ozwał się Jagnuszek. Sowizdrzał na to: — Wedle umowy mieszczanie wykupili się od rabunku i śmierci za sumę dwustu czterdziestu tysięcy florenów. Mają zapłacić sto tysięcy gotowizną w ciągu dni dwunastu, a resztę za kwartał. Nakazano kobietom, aby schroniły się w kościołach. Z pewnością zacznie się rzeź. Słyszysz, jak zbijają rusztowania i stawiają szubienice? — Ach! Umrzemy! — zawołała Nele. — Jeść mi się chce! — Tak, tak — szepnął Jagnuszek do Sowizdrzała — krwawe książątko powiedziało, że wygłodniali pokorniej będziemy iść na śmierć. — Tak mi się jeść chce! — rzekła Nele. Wieczorem zjawili się żołnierze, przynosząc rację chleba na sześciu ludzi. I oznajmili: — Trzystu żołnierzów walońskich powieszono na rynku. Niedługo wasza kolej. Hołysz zawsze się żeni z szubienicą. Następnego wieczora znów przynieśli rację chleba dla sześciu ludzi. I oznajmili: — Ścięto czterech mieszczan bardzo znacznych. Dwustu czterdziestu dziewięciu żołnierzów, powiązanych parami, rzucono w morze. Upasą się kraby tego roku. Ale wy coś pochudliście na pysku od siódmego lipca, jak tu siedzicie. Niderlandczycy to żarłoki i opoje, bo my, Hiszpanie, kontentujemy się dwiema figami na wieczerzę. — To pewnie dlatego — odparł Sowizdrzał — kwaterując u mieszczan wołacie o cztery posiłki, a przy każdym o mięso, drób, wina, śmietanę i konfitury. To pewnie dlatego kąpiecie ciała waszych mustachos w mleku, a koniom zmywacie kopyta winem. Osiemnastego lipca Nele rzekła: — Przemoczyłam nogi. Cóż to takiego? — Krew — odpowiedział Sowizdrzał. Wieczorem żołnierze zjawili się znowu ze swoją racją chleba na sześciu. I oznajmili: — Gdzie stryczka nie dość, pracuje miecz. Trzystu żołnierzów i dwudziestu mieszczan, którzy chcieli umknąć z miasta, zażywa teraz promenady po piekle, niosąc głowy w rękach. Nazajutrz krew przesączyła się po raz wtóry do piwnic klasztornych; żołnierze nadeszli, lecz nie przynieśli chleba i tylko popatrując na jeńców mówili: — Pięciuset Walonów, Anglików i Szkotów ściętych wczoraj miało czerwieńsze pyski. Bo wy chyba głodujecie; ale któż ma zdychać z głodu, jeśli nie Hołysze? I rzeczywiście wszyscy oni wyglądali jak widma: bladzi, wynędzniali, wychudzeni, drżący z zimna i z gorączki. Szesnastego sierpnia o piątej po południu nadeszli żołnierze i śmiejąc się rozdzielili chleb, ser i piwo. Jagnuszek powiedział: — Uczta przedśmiertna. O dziesiątej przyszło czterech chorążych; dowódcy rozkazali otworzyć furtę klasztorną, a jeńcom zlecili kroczyć czwórkami — fajfry i dobosze na przedzie — aż do miejsca, gdzie zatrzymać się mieli. Niektóre ulice były czerwone; i tak dążyli ku szubienicom. Tu i ówdzie kałuże krwi czerniły się na łąkach; krew ochlapała wszędzie mury. Chmary kruków nadlatywały ze wszystkich stron; słońce opatulało się na łożu mgieł, niebo było jeszcze jasne, a w jego głębi nieśmiało budziły się gwiazdy. Nagle rozbrzmiały wycia żałosne. Żołnierze oznajmili: — To Hołysze z fortu Fuycke tak wrzeszczą za miastem. Skazano ich na śmierć głodową. — I my też umrzemy niebawem — powiedziała Nele. I rozpłakała się. — Prochy ożyły na moim sercu — ozwał się Sowizdrzał. — Ach! — rzekł Jagnuszek po flamandzku, bo żołnierze eskorty nie rozumieli tego dumnego języka — ach! gdybym złapał krwawego księcia, pchałbym mu w gębę, pókiby nie trząsł, te wszystkie sznury, szubienice, ławy, kozły, ciężary i buty; gdybym mógł napoić go krwią, którą przelał, żłopałby, póki nie trysłaby mu spękaną skórą i bebechami rozdartymi przez drzazgi i odłamki żelaza; a gdyby jeszcze nie wyzionął ducha, wyrwałbym mu serce i kazał zećpać na surowo ten flak jadowity. Wtedy na pewno zdechłby i zleciał w siarkową otchłań, gdzie, bo tego mu życzę, diabeł zżerałby go i wypluwał, i znowu zżerał. I tak przez całą długą wieczność. — Amen — zgodzili się Sowizdrzał i Nele. — Czy nic nie widzisz? — zapytała. — Nie. — Widzę na zachodzie — rzekła — pięciu mężów i dwie niewiasty, siedzących kręgiem. Jeden jest w purpurze i ma złotą koronę. Chyba to wódz tamtych, obdartych, obłachmanionych. Widzę, jak od wschodu nadciąga siedmioro innych; nimi też ktoś dowodzi, w purpurze, ale bez korony. I kroczą ku tym z zachodu. I teraz walczą z nimi na chmurze; i już nic nie widzę. — To Siedmiu — powiedział Sowizdrzał. — Słyszę — ozwała się Nele — tuż obok w listowiu szept lekkuchny jakby tchnienie: Przez wojnę i przez ogień, Pośród włóczni, pośród mieczów Szukaj; W śmierci i we krwi, W ruinach i Izach Znajdziesz. — Inni, a nie my, oswobodzą flamandzką ziemię — odparł Sowizdrzał. — Zapada noc czarna, żołdacy zapalają pochodnie. Blisko już do szubienic. O moja najmilsza, czemuś poszła za mną? Nie słyszysz nic więcej, Nele? — Słyszę w zbożach szczęk broni. A tam, na tym wale górującym nad drogą, na którą wchodzimy, nie widzisz, jak czerwony blask pochodni odbija się w stali? Widzę ogniki: to zapłonęły lonty arkebuz. Czy zasnęli, a może oślepli, strażnicy nasi? Nie słyszysz gromu? Nie widzisz, jak padają Hiszpanie przeszyci kulami? Nie słyszysz: „Wiwat Hołysze"? Biegną po ścieżce do góry, z włócznią naprzód; zbiegają po wale dzierżąc topory. Wiwat Hołysze! — Wiwat Hołysze! — zawołali Jagnuszek i Sowizdrzał. — Popatrz, popatrz — rzekła Nele — żołnierze rozdają nam broń! Bierz, Jagnuszku, bierz, serdeńko. Wiwat Hołysze! — Wiwat Hołysze! — woła jeńców gromada. — Arkebuzy nie milkną — rzekła Nele. — Żołnierze padają jak muchy, sami sobie przyświecając pochodniami. Wiwat Hołysze! — Wiwat Hołysze! — odkrzyknęła zbawców gromada. — Wiwat Hołysze! — woła Sowizdrzał i jeńcy. — Hiszpanie w potrzasku żelaznym! Bij, morduj, wycinaj w pień! Bez litości! A teraz pakujmy manatki i drałujmy do Enckhuyse. Kto zdarł z katów sukno i jedwabie? Kto wziął ich broń? — Wszyscy! Wszyscy! — zakrzyknęli. — Wiwat Hołysze! I jak się rzekło, odpływają statkiem do Enckhuyse, gdzie Niemcy, oswobodzeni wespół z nimi, pozostają, by strzec miasta. A Jagnuszek, Nele i Sowizdrzał odszukali swoje okręty. I znowu śpiewają na morzu wolnym: „Wiwat Hołysze!" I żeglują opodal Flesyngi. XIII Tu Jagnuszkowi wrócił dobry humor. Wysiadał ochoczo na ląd i polował na woły, barany i drób, jak inni polują na zające, jelenie i ortolany. I nie był osamotniony w tych odżywczych łowach. Przyjemnie było patrzeć, gdy myśliwi wracali z Jagnuszkiem na czele: co znaczniejsze sztuki bydła ciągnęli na postronku — za rogi, pomniejsze pędzili przed sobą, stada gęsi poganiali witką, a każdy niósł na tyce kury, kurczęta, kapłony; wbrew zakazowi. Na okrętach ucztowano i hulano. A Jagnuszek mawiał: — Zapach sosów ulatuje aż do nieba, ciesząc imć panów aniołów; powiadają: „Trudno o smakowitsze mięsiwa!" Gdy tak żeglowali, nadpłynęła z Lizbony flota handlowa, której naczelnik nie wiedział, że Hołysze zawładnęli Flesyngą. Wzywają go, by zarzucił kotwicę — lizbończycy są otoczeni. Wiwat Hołysze! Bębny i piszczałki dają sygnał ataku; kupcy mają armaty, włócznie, topory i arkebuzy. Okręty Hołyszów sypią gradem kul i pocisków. Arkebuźnicy, skupieni wokół głównego masztu, za drewnianymi strzelnicami, prażą celnie i bezpiecznie. Kupcy padają jak muchy. — Do dzieła! Do dzieła! — popędzał Sowizdrzał Jagnuszka i Nele. — Są tu korzenie, klejnoty, wiktuały kosztowne, cukier, gałka muszkatołowa, goździki, imbir, reale, dukaty i złociuchne błyszczące baranki. Będzie tego ponad pięćset tysięcy sztuk. Hiszpan zapłaci koszta wojenne! Pijmy! Odprawiajmy mszę Hołyszów: to bitwa. I Sowizdrzał z Jagnuszkiem uwijali się jako lwy. Nele, za drewnianą strzelnicą, wygrywała na piszczałce. Całą flotę wzięto. Zliczono poległych: Hiszpanów było tysiąc, Hołyszów trzystu, a wśród nich kuchmistrz z okrętu „Briele". Sowizdrzał poprosił, aby mu dozwolono przemówić w obecności Drągala i załogi, na co Drągal zgodził się chętnie. Owóż wygłosił taki dyskurs: — Mości panie kapitanie, mili kamraci, wzięliśmy w spadku mnóstwo korzeni. Jagnuszek, bandzioch zacny, gadał mi zawsze, że biedny nieboszczyk, co tam leży. Panie, świeć nad jego duszą, nie był w materii frykasików najświetniejszym doktorem. Dajmyż Jagnuszkowi jego urząd, a będzie wam przyprawiał potraweczki niebiańskie i rajskie zupy. — Zgoda — powiedział Drągal, a inni przyklasnęli. — Jagnuszek będzie kuchmistrzem okrętowym. Dostanie wielką drewnianą chochlę, którą będzie chłopców okrętowych odpędzał od sosów. — Mości panie kapitanie, kamraci i przyjaciele — odparł Jagnuszek — jak widzicie, płaczę z kontentacji, choć nie zasłużyłem na honor tak nadzwyczajny. Skoro jednak raczyliście pamiętać o mojej niegodnej osobie, przyjmuję szlachetne funkcje mistrza sztuki frykasów na dwumasztowcu „Briele", prosząc zarazem pokornie, abym jako admirał kuchni, czyli kuchmistrz, miał prawo wyrzucić za drzwi każdego, kto by przyszedł, żeby podjadać porcje innym. Drągal i Hołysze zawołali: — Wiwat Jagnuszek! Udzielamy ci tego przywileju! — Ale — ozwał się — mam jeszcze jedną pokorną prośbę! Grubas ze mnie, chłop na schwał, głęboki mam bandzioch i pojemne trzewia; moja biedna żonka, przywróć mi ją, Panie Boże, dawała mi zawsze podwójną rację; nie poskąpcież mi tego faworu. Drągal, Sowizdrzał i marynarze oznajmili: — Będziesz miał, Jagnuszku, podwójną rację. A Jagnuszek, zasmęciwszy się nagle, westchnął: — O moja żono! Pieszczotko moja cudna! Jeśli cokolwiek zdoła pocieszyć mnie w samotności, to wspomnienie, jakem się krzątał po twojej niebiańskiej kuchni w naszym miłym domku. — Musisz, mój synu, złożyć przysięgę — ozwał się Sowizdrzał. — Przynieście wielką drewnianą chochlę i wielki kocioł miedziany. — Przysięgam — rzekł Jagnuszek — tak mi dopomóż Bóg, przysięgam wierność Jego Wysokości książęciu Orańskiemu, zwanemu Milczatym, który sprawuje królewską władzę w prowincjach Zelandii i Holandii; przysięgam wierność imć panu de Lumey, admirałowi dowodzącemu całą naszą prześwietną flotą, oraz imć panu Drągalowi, kontradmirałowi i kapitanowi okrętu „Briele"; przysięgam żywić jak najlepiej, wedle skromnych moich możliwości, a takoż i przepisów, jakie znakomici starodawni kucharze przekazali nam w pięknych księgach pełnych rycin, mięsiwem i drobiem, które ześle nam Fortuna; przysięgam żywić pomienionego imć pana Drągala, kapitana, namiestnika jego, a mojego przyjaciela, Sowizdrzała, i was wszystkich: szypra, sternika, oficera, kompanionów, żołnierzów, kanonierów, chłopców okrętowych, kapitańskiego pazia, cyrulika, trębacza, majtków i resztę załogi. Jeśli pieczeń będzie zbytnio krwawić, a drób za mało się złocić; jeśli zupa pachnieć będzie mdło, obrażając dobrą konkokcję; jeśli woń sosu nie będzie was kusić, byście hurmem rzucili się do kuchni — oczywista wbrew mojej woli; jeśli wszyscy za moją sprawą nie będziecie weseli i rumiani, złożę swój szlachetny urząd, widząc, żem niezdatny do kuchennego tronu. Tak mi, Boże, w tym życiu i przyszłym dopomóż! — Wiwat kuchmistrz! — zawołali. — Wiwat król kuchni, cesarz frykasów! W niedzielę będziesz miał zawsze trzy porcje! I Jagnuszek został kuchmistrzem na „Briele". I kiedy zawiesiste zupy pyrkotały w saganach, stał dumnie na progu kuchni dzierżąc, niby berło, wielką drewnianą chochlę. A co niedziela miał trzy racje. Gdy między Hołyszami a wrogiem dochodziło do walki wręcz, siedział chętnie w swoim laboratorium sosów, ale czasami wypadał, kropnął raz i drugi z arkebuzy i wracał spiesznie, by czuwać nad sosami. Będąc w taki sposób i pilnym kucharzem, i dzielnym wojakiem mir miał ogólny. Ale nikogo nie wpuszczał do kuchni. Jeśli ktoś się tam pokazał, Jagnuszek wściekał się jak diabeł, dźgał chochlą i walił nią na odlew. Jakoż nazwano go Jagnuszkiem Lwem. XIV Po Oceanie i Skaldzie, w deszcz i pogodę, w śnieg i grad, zimą i latem, suną okręty Hołyszów pod pełnymi żaglami: łabędzie wolności. Białe łabędzie. Biel — to wolność; błękit — chwała; kolor pomarańczowy — barwa księcia: oto sztandar dumnych okrętów. Pod pełnym żaglem! Pod pełnym żaglem mkną do boju okręty! Fale obijają się o nie, grzywacze ochlapują je pianą. Mkną, pędzą, fruwają po rzece, żagle odbijają się w wodzie, gnają, niby chmury pchane północnym wiatrem, dumne okręty Hołyszów. Słyszycie, jak dziobami prują fale? O Boże wolnych, wiwat Hołysze! Dwumasztowce, kutry, jole, szybkie jak wicher niosący burzę, szybkie niby chmura niosąca grom. Wiwat Hołysze! Łodzie płaskie suną po rzece. Fala wzdycha, kiedy tną ją prosto, mając na dziobie wydłużony pysk śmiercionośnej śmigownicy. Wiwat Hołysze! Pod pełnymi żaglami! Pod pełnymi żaglami mkną okręty w bój! Fale obijają się o nie, chlapiąc pianą. Dniem i nocą, w deszcz, grad i śnieg — płyną! Chrystus uśmiecha się do nich z obłoku, słońce, a także i gwiazda. Wiwat Hołysze! XV Krwawemu królowi doniesiono o ich zwycięstwach. Śmierć żarła już kata, ciało jego toczyły robaki. Łaził po korytarzach Valladolid, charławy i srogi, powłócząc opuchniętymi nogami, kulasami z ołowiu. Nie śpiewał nigdy, tyran okrutny; o świtaniu nie uśmiechał się nigdy, a gdy słońce, niby uśmiech Boga, opromieniało jego imperium, nie odczuwał w sercu radości żadnej. Ale Sowizdrzał, Jagnuszek i Nele śpiewali jak ptaki, ryzykując własną skórą. Jagnuszek i Sowizdrzał mieli do stracenia skórę twardą, a Nele — delikatną i białą. I tak żyjąc z dnia na dzień, radowali się, że Hołysze zgasili niejeden stos i że król czarny nie będzie się cieszył pożarem miasta. W tym to czasie Wilhelm Milczaty, książę Orański, sprzykrzywszy sobie okrucieństwo imć pana de Lumey de la Marek odebrał mu godność admirała. Mianował na jego miejsce imć pana Bouwen Ewoutsen Worsta. Ustanowił także fundusz, z którego zapłacono chłopom za zboże wzięte przez Hołyszów i zwrócono pieniądze, ściągnięte pod przymusem w charakterze kontrybucji; katolikom, jak innym, dał wolność wyznania, zabronił prześladować ich i lżyć. XVI Na okrętach Hołyszów, pod rozsłonecznionym niebem, wśród jasnych fal, skamlą piszczałki, pojękują kobzy, bulgoczą flasze, dźwięczą szklanice, błyszczy broń. — Tedy — mówi Sowizdrzał — bijmy w bęben sławy, bijmy w bęben radości! Wiwat Hołysze! Hiszpania zwyciężona, trupoćpaj poskromiony. Nasze jest morze, Briele wzięte. Nasze jest wybrzeże od Nieuport po Ostendę i Blanckenberghe; i dalej po Wyspy Zelandzkie, ujście Skaldy, ujście Mozy, ujście Renu, aż do Helder. Nasze są Texel, Vlieland, Ter- Schelling, Ameland, Rottum i Borkum. Wiwat Hołysze! Nasze Delft i nasz Dordrecht. Siady znaczyliśmy prochem. Bóg dzierży ognistą włócznię. Kaci opuszczają Rotterdam. Wolność sumienia, niby lew o kłach i pazurach sprawiedliwości, zagarnia hrabstwo Zutphen, miasta Deutecom, Doesburg, Goor i Oldenzeel; niedaleko już do Welnuire, Hattem, Elburga i Harderwycku. Wiwat Hołysze! To błyskawica, to piorun: Campen, Zwol, Hassel, Steenwyck wpadły nam w ręce razem z Oudewater, Goudą, Lejdą. Wiwat Hołysze! Mamy Bueren i Enckhuyse! Ale nie mamy jeszcze Amsterdamu, Schoonhoven i Middelburga. Ale cierpliwe miecze dotrą wszędy na czas. Wiwat Hołysze! Pijmy hiszpańskie wino! Pijmy z kielichów, którymi kaci pili krew ofiar! Popłyniemy przez Zuyderzee, popłyniemy rzekami i kanałami; mamy Noord-Holland, Zuid-Holland i Zelandię; weźmiemy Oost- i WestFrise; Briele będzie schronieniem naszych okrętów, gniazdem kur wysiadujących wolność. Wiwat Hołysze! Posłuchajcie, jak we Flandrii, miłej ojczyźnie, rozbrzmiewa okrzyk zemsty. Szlifują broń, ostrzą miecze. Wszystko się porusza, drży niczym struny harfy pod ciepłym wiewem — to oddech dusz dobywający się ze stosów i mogił, to oddychają skrwawione trupy skazańców. Wszystko: Hainaut, Brabant, Luksemburg, Limburgia, Namur i wolne miasto Leodium. Wszystko! Krew kiełkuje i rodzi. Żniwo dojrzało do kosy. Wiwat Hołysze! Mamy Noord-Zee, szerokie Morze Północne! Mamy dobre działa, zacne okręty, odważną armię groźnych marynarzy — są tu obieżyświaty i zbóje, księża-żołnierze, szlachta i mieszczanie zbiegli od prześladowań. A wszyscy sprzymierzeni dla dzieła wolności. Wiwat Hołysze! Filipie, królu krwawy, gdzie jesteś? A ty, Albo, gdzie jesteś? Wywrzaskujesz bluźnierstwa, ustrojony w święty kapelusz, dar Ojca świętego. Bijcie w bęben radości! Wiwat Hołysze! Pijmy! Wino leje się do złotych kielichów. Chlajcie wesoło! Szaty liturgiczne okrywające prostych ludzi ociekają czerwonym likworem; sztandary kościelne furkocą na wietrze. Muzyka nie milknie. Wasze zdrowie, piszczałki skamlające, kobzy pojękujące, bębny dudniące na chwałę naszą! Wiwat Hołysze! XVII Nastał miesiąc wilka, czyli grudzień. Zimny deszczyk zaciął drobniutko niby szpilkami, siepiąc fale. Hołysze żeglowali po Zuyderzee. Pan admirał zatrąbić kazał, aby na okręt jego przybyli kapitanowie dwumasztowców i kutrów — nie wyłączając Sowizdrzała. — Owóż — powiedział zwracając się najsampierw do niego — książę, rad z obowiązkowości twojej i wiernej służby, mianuje cię kapitanem okrętu „Briele". A tu masz nominację na pergaminie. — Dzięki, panie admirale — odparł Sowizdrzał. — Będę kapitanował w miarę moich skromnych możliwości i mam niepłonną nadzieję, że kapitanując wykapitanię, z boską pomocą, Hiszpanów z Flandrii i Holandii, to jest, chciałem powiedzieć, z Zuid- i NoordNeerlande. — To i dobrze — odpowiedział admirał. — A teraz — tu zwrócił się do wszystkich — posłuchajcie: katolickie amsterdamczyki przystępują do oblężenia Enckhuyse. Nie wyleźli jeszcze z kanału Y, wypłyńmy naprzeciw, to ich zaczopujemy, a gdyby który z tych okrętów tyrańskich pokazał kałdun na Zuyderzee — do ataku! Zawołali: — Popamiętają nas! Wiwat Hołysze! Sowizdrzał wróciwszy na swój okręt zebrał mary- narzów i żołnierzów na pokładzie i powtórzył im rozkaz admirała. Odpowiedzieli: — Mamy skrzydła: to nasze żagle; mamy łyżwy: to giry naszych okrętów; mamy łapska olbrzymie: to haki, które zarzucamy na okręt nieprzyjacielski. Wiwat Hołysze! Flota odpłynęła i jęła manewrować opodal Amsterdamu, o milę od brzegu, tak aby żaden statek nie mógł tam zawinąć ani bez jej zgody wydostać się na pełne morze. Piątego dnia deszcz ustał; zadął wiatr ostrzejszy, przetarło się niebo; amsterdamczycy ani się ruszyli. Nagle Sowizdrzał zobaczył, że Jagnuszek biegnąc przez pokład okłada swoją chochlą truxmana okrętowego. Był to młodzik nad wyraz pyskaty — mówił biegle po francusku i po flamandzku — i jeszcze bardziej łakomy. — Łotrze — darł się Jagnuszek grzmocąc go — myślałeś, że bezkarnie będziesz mi podjadał frykasiki? Gramol się na maszt główny i rozejrzyj się po amsterdamskich okrętach. Czyniąc tak, uczynisz dobrze. Ale truxman: — Co mi dasz za to? — Chciałbyś, żebym zapłacił ci z góry? To się po mnie nie pokaże! Gramol się, złodziejskie nasienie, albo dostaniesz plagi. I nic ci nie pomoże twoja francuszczyzna. — To język piękny — odpowiedział truxman — język zakochanych i wojowników. I wdrapał się. — No i co tam, nicponiu? -— spytał Jagnuszek. Truxman na to: — W mieście nic osobliwego, na okrętach też. I schodząc: — Teraz płać! — Zatrzymaj to, coś ukradł, ale kradzione nie tuczy, wyrzygasz się bez ochyby. Truxman, wgramoliwszy się znowu na maszt, wykrzyknął nagle: — Jagnuszku! Jagnuszku! Złodziej zakrada się do kuchni! — Nic to! Mam klucze w mieszku — odparł Jagnuszek. Sowizdrzał, odciągnąwszy Jagnuszka na bok, rzekł: — Mój synu, trwoży mnie ten wielki spokój w Amsterdamie. Knują coś. — I ja tak myślę. W komorze woda zamarza w dzbanach; drób jak z drewna; szron pobielił kiełbasę; masło jak kamień, oliwa jak mleko, sól jak piasek wyprażony słońcem. — To na mróz. Napadną nas wiodąc znaczne siły i artylerię — powiedział Sowizdrzał. Udał się na okręt admiralski i zwierzył się admirałowi ze swoich obaw. Admirał na to: — Wiatr dmie od Anglii; będzie śnieg, o mrozie nie ma mowy; wracaj na swój okręt. I Sowizdrzał wrócił. W nocy napadało śniegu co niemiara; a i niebawem wicher zadął od Norwegii, morze zamarzło i zrobiło się jak podłoga. Admirał przyglądał się temu. Jakoż obawiając się, aby amsterdamczycy nie przyszli po lodzie i nie podpalili okrętów, kazał żołnierzom przysposobić łyżwy na wypadek, gdyby walka rozgorzała poza statkami, kanonierom zaś przygotować działa, nabić je, ułożyć pociski obok lawet i nie gasić migren, czyli miotaczów ognia. Lecz amsterdamczycy jak się nie pokazywali, tak się nie pokazywali. I tak minął tydzień. Ósmego dnia pod wieczór Sowizdrzał zarządził ucztę dla żołnierzy i marynarzy, aby rozgrzani jadłem i napitkiem, opancerzyli się od zimna, dął bowiem wicher mroźny. Jagnuszek na to: — Mam już tylko trochę sucharów i cienkiego piwska. — Wiwat Hołysze! — zakrzyknęli. — Przed bitwą ucztować będziem postnie. — A na bitwę zaczekacie jeszcze — ozwał się Jagnuszek. — Amsterdamczyki przyjdą podpalić nasze okręty, ale nie dziś. Najsampierw obsiada ognisko, będą popijać wino grzane z maderskim cukrem, kwaterkę po kwaterce, co i wam daj Boże, amen! i nagadawszy się tak do północy, nażłopawszy się grzanego wina zdecydują, że trzeba zdecydować jutro, czy napaść nas w przyszłym tygodniu, czy nie. Jutro, znowu ciągnąc grzane wino z maderskim cukrem, co i wam daj Boże, amen! zdecydują znowu spokojnie, flegmatycznie, mając przed sobą miarki pełne, że powinni zebrać się pojutrze, aby zbadać, czy lód nie trzaśnie pod wielką gromadą ludzi. 1 powierzą tę sprawę uczonym, którzy wnioski swoje spiszą na pergaminie. Otrzymawszy je dowiedzą się, że lód, mając pół łokcia grubości, zdoła utrzymać paruset ludzi z działami i artylerią polową. Za czym zgromadziwszy się znowu przy licznych miarkach wina grzanego na spokojne i cierpliwe deliberacje, wykoncypują, że statki nasze trzeba osaczyć, a nie podpalić, bośmy wzięli skarby lizbońskie. I tak wahając się i wciąż marudząc zdecydują, że statków naszych podpalać nie trzeba, lecz należy je wziąć, choć ukrzywdzą nas tym szkaradnie. — Dobrze gadasz — ozwał się Sowizdrzał — ale czy nie widzisz tych ogni, które zapalono w mieście, tych zaaferowanych pachołków uwijających się z latarniami? — Latają, bo zmarzli — odparł Jagnuszek. — I wzdychając przydał: — W komorze pustki. Nie ma już ani wołowiny, ani wieprzowiny, ani drobiu. Jezu miłosierny! Ani kropli wina! Ani kwaterki smacznego dobbel-bieru! Tylko trochę sucharów i cieniutkiego piwka. Kto mnie miłuje, za mną! — A ty dokąd? — spytał Sowizdrzał. — Nikomu nie wolno opuścić statku. — Mój synu, jesteś kapitanem, przeto rozkazujesz. Nie ruszę się na krok bez twojej zgody. Racz jednak pomyśleć, że onegdaj zjedliśmy ostatnią kiełbasę; a w ten mróz ogień kuchenny to słońce dla naszych zacnych kompanionów. Któryż nie chciałby powąchać sosiku? Upoić się aromatycznym bukietem boskiego wina, złożonym z kwiatów radości, a są nimi: wesołość, uśmiech i przychylność bliźniemu. Owóż, kapitanie i wierny przyjacielu, posłuchaj: duszę żre mi robak, gdy nie jem, ja, co lubię tylko wywczasy, ja, który choć zabijam niechętnie, chyba że gąskę tuczoną, kuraka spaśnego albo soczystą indyczkę, nie opuszczam cię w bitwie i znoju. Popatrz na te światła w bogatym folwarku, pięknie zaopatrzonym w gadzinę wszelaką, pomniejszą i grubszą. A wiesz ty, kto tam mieszka? Fryzyjski przewoźnik, co zdradził imć Dandelota i powiódł do Enckhuyse, gdy miasto było jeszcze w rękach Alby, osiemnastu biednych szlachciców oraz ich przyjaciół, których porąbano w Brukseli na targowicy końskiej, zwanej Petit Sablon. Ten zdrajca nazwiskiem Slosse dostał od Alby dwa tysiące florenów za zdradę. Ów Judasz kupił za krwawe srebrniki ten oto folwark, bydło i pola wokół zabudowań, dzięki zaś tej ziemi i bydłu porósł w pierze, dokupuje wciąż grunta i gadzinę i jest bogaczem. Sowizdrzał na to: — Prochy ożyły na moim sercu. Bijesz łotrowi podzwonne. Ostatnia jego godzina. — Godzina jego śmierci, a naszego posiłku — odparł Jagnuszek. — Daj mi dwudziestu chłopa, dzielnych marynarzy i żołnierzy, a nawiedzę go. — Obejmuję dowództwo — rzekł Sowizdrzał. — Kto miłuje sprawiedliwość, za mną! Nie, nie wszyscy, moi wierni przyjaciele; trzeba mi tylko dwudziestu; inaczej, któż by czuwał nad okrętem? Rzućcie kości. Jest już dwudziestu? No to chodźcie! Kości wróżą trafnie. Przypnijcie łyżwy i mkniemy ku gwieździe Wenus, świecącej nad domem zdrajcy. Kierując się tym światłem, dwudziestu niech sunie po lodzie, z toporami na ramieniu. Wiatr świszcze pędząc przed wami białe wiry śniegu. W drogę, dzielni ludzie! Nie śpiewajcie i nie gadajcie; suńcie w milczeniu prosto na gwiazdę; lód skrzypi, krajany łyżwami. Kto upadnie, zaraz się podnosi. Brzeg tuż, tuż; ani jednej postaci ludzkiej na białym śniegu, ani jednego ptaka w lodowatym powietrzu. Zdejmijcie łyżwy! Jesteśmy na lądzie, oto łąki, przypnijcie znów łyżwy! Wstrzymując oddech otaczamy folwark. Sowizdrzał kołacze do drzwi, psy szczekają. Kołacze po raz wtóry; otwiera się okno i baes wytykając głowę pyta: — Kto tam? Widzi tylko Sowizdrzała; inni przyczaili się za keet — pralnią. Sowizdrzał odpowiada: — Imć Garbus nakazuje, byś zaraz nawiedził go w Amsterdamie. — Gdzie twoja przepustka? — pyta gospodarz zszedłszy i otwierając drzwi. — Tu! — i Sowizdrzał pokazuje mu dwudziestu Hołyszów stłoczonych za nim u wejścia. I mówi: — Tyś jest Slosse, przewoźnik zdrajca, który wciągnął w zasadzkę pana Dandelot, pana Battembourg i innych szlachciców. Gdzie krwawe srebrniki? Gospodarz odpowiedział drżąc: — Panowie Hołysze, darujcie mi; nie wiedziałem, co czynię. Nie mam ani grosza, inaczej oddałbym wszystko. Jagnuszek ozwał się: — Ciemno tu, dawaj świece łojowe albo woskowe. Baes odrzekł: — Łojówki są tam, w świeczniku. Zapalono świece; któryś z Hołyszów ozwał się: — Zimno tu, rozpalmy ogień; ot i chrust pięknie powiązany. I wskazał półkę, a na niej doniczki z uschłymi kwiatami. Chwycił badyl i potrząsnął nim razem z doniczką, doniczka spadła, po ziemi potoczyły się dukaty, floreny i reale. — Tam ukryto skarb — rzekł wskazując rząd doniczek. Opróżniono je i naliczono dziesięć tysięcy florenów. Baes wrzeszczał i płakał. Krzyki zwabiły parobków i dziewki; przybiegli w samych koszulach. Parobków związano, chcieli bowiem bronić gospodarza. Dziewki zasromały się, osobliwie młode, i skryły się za plecami mężczyzn. Jagnuszek wystąpił i rzekł: — Zdrajco, gdzie klucze od piwnicy, obór, stajni i owczarni? — Rabusie bezecni — odparł baes — zdechniecie na szubienicy! — Nadeszła twoja ostatnia godzina; dawaj klucze! — Bóg mnie pomści! — zawołał baes i dał klucze. Opróżniwszy do cna gospodarstwo Hołysze wracają, mknąc na łyżwach, ku statkom, siedzibie wolności. Jagnuszek prowadzi; mówi: — Jam kuchmistrz! Jam kuchmistrz! Pchajcie sanki zacne, pełne win rozmaitych i piwa; gnajcie przed sobą, prowadźcie na postronkach, za rogi albo innym sposobem, woły, konie, świnie, barany: trzodę wyśpiewującą swoje pieśni przyrodzone. Gołębie gruchają w koszach; kapłony tuczone kluskami dziwują się w swoich przyciasnych klatkach. Jam kuchmistrz. Lód skrzypi pod ostrzem łyżew. Jesteśmy już na okręcie. Jutro zagra kuchenna kapela. Spuszczajcie bloki. Nałóżcie pasy koniom, krowom i wołom. Miło spojrzeć, gdy wiszą tak, mając brzuchy podpasane; jutro my zawiśniemy ozorami na tłustych frykasikach. Blok z hakiem wznosi się na okręcie. To karbonady. Rzucajcie mi, jak Bóg da, do kambuzy — pulardy, gęsi, kaczki i kapłony. Kto im łby poukręca? Imć kuchmistrz. Drzwi zamknięte? Mam klucz w mieszku. Bądź pochwalon, kuchenny Boże! Wiwat Hołysze! Za czym Sowizdrzał udał się na okręt admiralski wiodąc Diericka Slosse tudzież innych jeńców — lamentowali i płakali bojąc się stryczka. Imć pan Worst wyszedł zwabiony hałasem; zobaczywszy Sowizdrzała i jego towarzyszów, oświetlonych czerwonym blaskiem pochodni, zapytał: — Czego chcesz? Sowizdrzał na to: — Pojmaliśmy właśnie na jego folwarku zdrajcę Diericka Slosse, który osiemnastu ludzi wciągnął w zasadzkę. Oto on. Tamci to parobcy i dziewki Bogu ducha winni. I wręczając sakiewkę: — Te floreny rosły sobie w doniczkach w domu zdrajcy; jest ich dziesięć tysięcy. Imć pan Worst na to: — Źleście uczynili opuszczając okręt, ale że wam się powiodło, przebaczam. Witam jeńców i witam wór florenów, a wam, dzielni ludzie, przyznaję wedle morskiego prawa i zwyczaju trzecią część łupu; druga część będzie na rzecz floty, a trzecia dla jego wysokości książęcia Orańskiego; a zdrajcę powiesić nie czekając. Hołysze spełnili rozkaz, po czym wyrąbawszy dziurę w lodzie wrzucili tam ciało Diericka Slosse. Imć pan Worst ozwał się wtedy: — Cóż to? Łąka wyrosła wokół okrętów? Słyszę, jak beczą barany, gdaczą kury, ryczą krowy i woły. — To jeńcy naszej gęby — objaśnił Sowizdrzał. — Zapłacą okup frykasikami. Wasza Miłość dostanie kęsy najprzedniejsze. A tych parobków i te dziewki, między którymi są młódki miluchne i przystępne, zabieram na swój okręt. Uczyniwszy to, przemówił do nich tak: — Kumowie i kumoszki, trafiliście na okręt najlepszy pod słońcem. Czas nam tu mija tylko na ucztach, hulankach i swawoli. Jeśli chcecie odejść, zapłaćcie okup; jeśli spodoba wam się zostać, będziecie na równych prawach z nami, pracując i jedząc przyzwoicie. Jako kapitan, obdarzam te miłe dziewuszki wolnością, zaznaczając, że mogą dochować wierności kochankom, z którymi przyszły na okręt, albo wybrać sobie któregoś z dzielnych Hołyszów tutaj obecnych, aby dotrzymywać mu kompanii małżeńskiej. Ale żadna z dziewcząt nie porzuciła kochanka, prócz jednej, która uśmiechając się i strzelając oczkiem do Jagnuszka, spytała, czyby jej nie pokochał. — Dzięki ci, pieszczotko — odrzekł — alem zaciągnął już był inny oblig. — To tłuścioch żonaty — oznajmili Hołysze widząc, że dziewuszka się rozzłościła. Lecz ona, odwróciwszy się tyłem, wybrała innego, nie mniej brzuchatego i pyzatego niż Jagnuszek. Tegoż dnia i następnych ucztowano i weselono się na okrętach; wino lało się strumieniami, Hołysze obżerali się drobiem i mięsiwem. A Sowizdrzał powiedział: — Wiwat Hołysze! Nic nam, wichrze mroźny, nie zrobisz, oddechami rozgrzejemy powietrze. Serca nasze płoną dla wolności sumienia; brzuchy nasze płoną, tacyśmy żądni krwi wroga. Pijmy wino, które dla mężów jest mlekiem! Wiwat Hołysze! Nele też piła z wielkiego złotego puchara i, czerwona od wiatru, wygrywała na piszczałce. I choć był mróz, Hołysze jedli, pili i radowali się na pokładzie. XVIII Nagle wszyscy postrzegli na brzegu tłum czarny, rozświetlony tu i tam pochodniami, w których blasku lśniła broń; za czym pochodnie zgaszono i zaległa głęboka ciemność. Migiem rozeszły się rozkazy admirała: na okrętach alarm; ognie wygaszono co do jednego; marynarze i żołnierze, uzbrojeni w topory, przypłaszczyli się brzuchem do pokładu. Dzielni kanonierzy trzymając wyciory czuwali przy armatach i worach napełnionych kulami i pociskami łączonymi łańcuchem. A na komendę admirała i kapitanów: „Sto kroków!" — miało to oznaczać pozycję nieprzyjaciela — rozkazano im prażyć z dziobu albo z boków okrętu, stosownie do tego, od której strony wróg by podchodził. Imć pan Worst oznajmił: — Kara śmierci temu, kto przemówi głośno! Kapitanowie powtórzyli: — Kara śmierci temu, kto przemówi głośno! Noc była bezksiężycowa, gwiezdna. — Słyszysz? — zagadnął Sowizdrzał Jagnuszka, szepcząc niby widmo. — Słyszysz głosy amsterdamczyków, słyszysz, jak ich łyżwy zgrzytają po lodzie? Zbliżają się szybko. Słyszę, co mówią. Powiadają: „Śpią Hołysze, próżniaki. Mamy już lizbońskie skarby!" Zapalają pochodnie. Widzisz ich drabiny szturmowe i szkaradne gęby? Atakują rozsypawszy się w tyralierę. Tysiąc ich albo i więcej. — Sto kroków! — zawołał imć pan Worst. — Sto kroków! — zawołali kapitanowie. Huknął grom, na lodzie rozległy się żałosne wycia. — Osiemdziesiąt armat kropnęło na raz! — powiedział Sowizdrzał. — Zmykają. Widzisz, jak oddalają się pochodnie? — W pogoń! — zakomenderował imć pan Worst. — W pogoń! — powtórzyli kapitanowie. Ale pościg trwał krótko, gdyż uciekający mieli sto kroków na swoją korzyść, a zmykali jak lękliwe zające. A przy napastnikach lamentujących i umierających na lodzie znaleziono złoto, klejnoty i postronki, którymi mieli wiązać Hołyszów. Po tym zwycięstwie Hołysze mówili między sobą: „Als God met ons is, wie tegen ons zal zijn? — Jeśli Bóg nam sprzyja, któż jest przeciw nam? — Wiwat Hołysze!" Ale dnia trzeciego, rankiem, imć pan Worst, zaniepokojony, oczekiwał ponownego ataku; Jagnuszek wylazł raźno na pokład i rzekł do Sowizdrzała: — Prowadź no mnie do tego twojego admirała, który nie chciał cię słuchać, kiedyś mu prorokował mróz. — Idź sam — odrzekł Sowizdrzał. Jagnuszek powędrował, zamknąwszy kuchnię na klucz. Admirał stał na pokładzie wytężając oko, czy w pobliżu miasta nie ma jakiej podejrzanej krętaniny. A Jagnuszek podchodząc: — Wasza Miłość, czy kuchmistrz niegodny mógłby udzielić pewnej rady? — Gadaj śmiało, synu — odrzekł admirał. — Wasza Miłość, woda w stągwiach odmarza, drób mięknie, kiełbasa traci szronową pleśń, masło zrobiło się maziste, oliwa się leje; sól płacze. Niebawem lunie, a my, Wasza Miłość, będziemy ocaleni. — Coś ty za jeden? — spytał imć pan Worst. — Jestem Jagnuszek Poczciwiec, kuchmistrz okrętowy z „Briele". a gdyby wszyscy wielcy uczeni, poczytujący się za astronomów, czytali w gwiazdach tak biegle, jak ja czytam w sosach, oznajmiliby, że dziś w nocy będzie odwilż i wichura z diabelnym gradem; ale odwilż nie potrwa długo. I Jagnuszek wrócił do Sowizdrzała, a koło południa rzekł mu: — No co, możem nie prorok? Niebo się zaczerniło, zrywa się wiatr burzliwy; pada ciepły deszcz; na lodzie już wody stopa. A wieczorem zawołał radośnie: — Wzdęło się Morze Północne: to godzina przypływu; wysokie fale pędząc ku Zuyderzee kruszą lód; pęka w kawały i sypie się na pokład; rzuca świetliste iskry; i grad już siepie. Admirał woła, byśmy się wycofywali spod Amsterdamu; tyle wody, że popłynie i największy nasz okręt. I zawijamy do Enckhuyse. Morze znów zamarza. Jestem prorokiem, a to wszystko to cud boski. Sowizdrzał na to: — Wypijmy zdrowie Pana: trzeba Mu podziękować. I skończyła się zima, a nadeszło lato. XIX W połowie sierpnia, kiedy kury, obżarte ziarnem, pozostają głuche na zew koguta okrzykującego swoje amory, Sowizdrzał powiedział do żołnierzy i marynarzy: „Krwawy książę bawiąc w Utrechcie ośmielił się ogłosić czuły edykt, gdzie między innymi faworami obiecuje głód, pożogę i śmierć tym Niderlandczykom, którzy nie zechcą się podporządkować. «To wszystko, co się jeszcze ostało, powiada, będzie zrównane z ziemią, a Jego Królewska Mość zaludni kraj cudzoziemcami.-> Kąsaj, książę, kąsaj! Pilnik pokruszy zębce żmii, a my jesteśmy pilnikiem. Wiwat Hołysze! Ciebie, Albo, krew upaja! Myślisz, że zlękliśmy się twoich gróźb i że wierzymy w twoją łaskawość? Twoje przesławne regimenty, które wychwalałeś po całym świecie, twoi «Niezwyciężeni, Niezmienni i Nieśmiertelni siedem miesięcy pukali z armat do Haarlem, grodu słabego, bronionego przez mieszczan; tańcowali w powietrzu, jako zwykli śmiertelnicy, taniec wybuchających min. Mieszczanie łapali ich na lep ze smoły; odnieśli wreszcie znakomite zwycięstwo, wyrzynając bezbronnych. Słyszysz, kacie? Bije ostatnia twoja godzina. Haarlem utraciło walecznych obrońców, kamienie miasta spłynęły krwawym potem. W czasie oblężenia wydało i postradało dwieście tysięcy florenów. Biskupowi tron przywrócono; ręką wprawną i z gębą wesołą błogosławi kościoły; don Fryderyk asystuje przy tych błogosławieństwach; biskup umywa mu łapy, ale Bóg widzi, że są czerwone; don Fryderyk przyjmuje komunię pod dwiema postaciami, zabronioną biednemu ludowi. I dzwony biją, i kurant wieżowy wysyła w powietrze nuty spokojne, melodyjne: śpiew aniołów na cmentarzu. Oko za oko! Ząb za ząb! Wiwat Hołysze!" XX Kiedy Hołysze stacjonowali we Flesyndze, Nele nabawiła się febry. Musiała opuścić okręt i zamieszkać u niejakiego Peetersa, protestanta, na Turven-Key. Sowizdrzał, chociaż mocno zafrasowany, cieszył się na myśl, że w łóżku, gdzie wydobrzeje z pewnością, nie dosięgną jej kule hiszpańskie. I nie odstępowali jej z Jagnuszkiem: pielęgnowali ją troskliwie, a kochali nad życie. I gawędzili. — Słyszałeś, przyjacielu najwierniejszy, ostatnią nowinę? — spytał któregoś dnia Sowizdrzał. — Nie, mój synu. — Toś nie widział dwumasztowca, który przyłączył się w tych dniach do naszej floty? Nie słyszałeś, jak tam ktoś od rana do nocy wygrywa na wioli? — Oziębiło się i przygłuchłem na oba uszy. Czemuż to się śmiejesz, mój synu? A Sowizdrzał dalej: — Przysłuchiwałem się jednego razu, jak ktoś tam śpiewał flamandzką lied. A słodki miał głosik, o; słodki! — Boże miły! — westchnął Jagnuszek. — Ona też śpiewała i grała na wioli. — A inną nowinę słyszałeś? — zagadnął znów Sowizdrzał. — Gdzie tam, mój synu! Tedy Sowizdrzał: — Wydano rozkaz, abyśmy spłynęli w dół Skaldy aż do Antwerpii i tam dopadłszy okrętów nieprzyjacielskich puścili je z dymem albo wzięli. Dla załogi nie masz pardonu. I cóż ty na to, kałdunie wielgachny? — O Jezu! — westchnął Jagnuszek. — Czy w tym kraju nieszczęsnym zawsze tylko gadać będziemy o stosach, szubienicach, topieniu jako też innych sposobach mordowania biednych ludzi? Kiedyż wreszcie nastanie błogosławiony pokój, żeby można bez kłopotu piec przepiórki i kurczątka albo smażyć wesoło na patelni jajecznicę, skwierczącą między kiszeczkami? Ja bo wolę kiszkę krwawą; pasztetowa jest za tłusta. — Nadejdzie ten czas miły — odparł Sowizdrzał — kiedy w sadach flamandzkich ujrzymy na jabłoniach, śliwach i wiśniach, zamiast jabłek, śliwek i wisien, Hiszpanów dyndających na każdej gałęzi. — Ach! — rzekł Jagnuszek — gdybym tylko odnalazł moją żonę, najdroższą, najcudniejszą, najmilszą pieszczotkę, moją wierną żonę! Bo trzeba ci wiedzieć, mój synu, żem nigdy nie był i nie będę rogaczem; zanadto ona powściągliwa, nazbyt w obejściu stateczna; unikała zawsze męskiego towarzystwa; a jeśli lubiła piękne szatki, to tylko dla zachcianek naturalnych kobiecie. Byłem jej kuchmistrzem, kucharzem i kuchtą, powiadam to chętnie. I obym był znowuż! Ale byłem też jej małżonkiem i panem. — Dość pogwarek! — ozwał się Sowizdrzał. — Nie słyszysz, jak admirał woła: „Podnosić kotwice.", a kapitanowie powtarzają rozkaz? Zaraz odbijamy od brzegu. — Czemu odchodzisz tak prędko? — zmartwiła się Nele. — Idziemy na okręt — odpowiedział. — Beze mnie? — spytała. — Tak — odparł Sowizdrzał. — A nie pomyślałeś, że będę bardzo niespokojna o ciebie? — Pieszczotko, mam skórę z żelaza! — Kpisz, i tyle! Masz tylko kaftan sukienny, a nie żelazny; pod nim twoje ciało z krwi i kości, jak moje. Jeśli cię zranią, któż cię opatrzy? I tak umarłbyś samotnie pośród walczących? Idę z tobą ! — A jeśli dzidy, kule, rapiery, topory, młoty oszczędzą mnie, a spadną na ciebie, moja śliczności, cóż ja nędzny pocznę sam na tym świecie? Nele nie dawała za wygraną: — Pójdę z tobą, żadnego niebezpieczeństwa nie będzie; schowam się w strzelnicy arkebuźników. — Jeśli pójdziesz, to ja zostanę, a wtedy twojego Dyla obwołają tchórzem i zdrajcą. Posłuchaj lepiej mojej piosenki: Włosy moje są mi hełmem, Płatnerką mą jest Natura. Skórę twardą mam jak pancerz, Stal to moja druga skóra. Próżno chciałaby mnie złapać W sidła kostucha ponura. Skórę twardą mam jak pancerz, Stal to moja druga skóra. „Żyć" — oto dewiza, którą Wypisałem na sztandarze, Żyć wśród światła, co nie zgaśnie, Skórę twardą mam jak pancerz, Stal jest moją drugą skórą. I śpiewając odszedł, ale wprzódy ucałował drżące usta i śliczne oczy Nele, trawionej gorączką; to śmiała się, to płakała. Hołysze są w Antwerpii, gonią flotę Alby, biorą ją w samym porcie. Wchodzą do miasta w biały dzień, wypuszczają więźniów; za to pojmali innych, żeby wziąć okup. Siłą poruszyli mieszczan, paru musiało iść z nimi bez gadania — albo śmierć. Sowizdrzał rzekł Jagnuszkowi: — Syn admiralski jest uwięziony u burmistrza. Trzeba go wyswobodzić. Wpadają do domu burmistrza, widzą poszukiwanego chłopca w kompanii spaśnego, brzuchatego mnicha, który grzmiąc i biesząc się nawraca go na łono Kościoła świętego, matki naszej. A młodzik słuchać ani myśli. Wychodzi z Sowizdrzałem. Jagnuszek zaś wyciągnąwszy mnicha za kaptur pędzi go ulicami Antwerpii, powiadając: — Wartasz ze sto florenów okupu; zabieraj manatki i jazda. Guzdrzesz się? Cóż to, ołów masz w trepach? Jazda, worze sadła, skrzynio żarcia, bandziochu zupiasty! Mnich na to, wściekły jak pies: — Idę, mości Hołyszu, idę, ale choć szacuję ogromnie twoją arkebuzę, powiem, żeś jak i ja brzuchaty, spaśny i ciężki. A Jagnuszek popychając go: — Śmiesz, ryju mniszy, przyrównywać swoje sadło klasztorne, psu na budę niezdatne, próżniacze, do mojej flamandzkiej słoniny wyhodowanej uczciwie w pracy, trudach i bitwie? Biegiem albo pognam cię jak psa, dźgając szpicem buta! Ale mnich biec nie mógł, zasapał się bowiem, a Jagnuszek także. I wgramolili się na okręt. XXI Wziąwszy Rammekens, Gertruydenberg i Alckmaer, Hołysze wrócili do Flesyngi. Nele, zdrowa już, oczekiwała Sowizdrzała w porcie. — Dylu! — zawołała — Dylu najukochańszy, nie raniono cię aby? Sowizdrzał zaśpiewał: „Żyć" — oto dewiza, którą Wypisałem na sztandarze, Żyć wśród światła, co nie zgaśnie. Skórą twardą mam jak pancerz, Stal jest moją drugą skórą. — Tak, tak — mówił Jagnuszek powłócząc nogą — kule, granaty, pociski łączone łańcuchem sypały się wokół niego niby grad, a on, jakby muchy latały. Jesteś na pewno duchem, Sowizdrzale, i ty też, Nele, bo ciągleście weseli i nic się nie starzejecie. — Czemu powłóczysz nogą, Jagnuszku? — spytała Nele. — Bom duchem nie jest i nigdy nim nie będę. Jakoż ktoś rąbnął mnie toporem w udo. Moja żona miała uda takie krąglutkie, takie bieluchne! Patrz, krew! O Jezu! Nie ma tu nikogo, kto by mnie kurował. Nele żachnęła się: — A cóż ci po kobiecie wiarołomnej? — Nie mów nigdy źle o niej — odparł Jagnuszek. — Masz tu maść — rzekła Nele. — Chowałam ją dla Sowizdrzała; przyłóż ją sobie do rany. Jagnuszek opatrzywszy ranę poweselał, gdyż maść wyciągnęła piekący ból; i wszyscy troje wrócili na statek. Ujrzawszy mnicha z rękami skrępowanymi — zażywał właśnie promenady — Nele spytała: — Co to za jeden? Ej, chyba go gdzieś już widziałam; skądsiś go znam... — Warta sto florenów okupu — oświadczył Jagnuszek. Tego dnia cała flota świętowała. Chociaż dął ostry wiatr grudniowy, choć zacinał deszcz ze śniegiem, wszyscy Hołysze wylegli na pokład. Srebrne półksiężyce na zelandzkich czapkach błyszczały groźnie. A Sowizdrzał zaśpiewał: Lejda wyzwolona, krwawy książę z Niderlandów ucieka; Bijcie, dzwony, donośnie! Kuranty, wysyłajcie w powietrze piosenki; Niech zadźwięczą szklanice i flasze! Kiedy brytan obity ucieka Podwinąwszy ogon, Ślepskiem krwawym Łypie jeszcze na kije. A morda rozharatana Trzęsie mu się, z wściekłości. Odjechał krwawy książę. Niech zadźwięczą szklanice i butle! Wiwat Hołysze! Rad by pogryźć sam siebie, Ale kij zgruchotał mu zębce. Pochylając łeb mordziasty, Wspomina dni mordu, gdy sycił apetyt Odjechał krwawy książę, Bijcie przeto w bęben chwały, Bijcie przeto w bębny wojenne! Wiwat Hołysze! Wyje wzywając diabła: „Sprzedam ci moją psią duszę za jedną godzinę Siły!" „Wszystko mi jedno, czy kupię Twoją duszę, czy śledzia" — Diabeł mu odpowiada. Zębce nie odrosną, Trzeba wiać przed kijami twardymi. Odjechał krwawy książę. Wiwat Hołysze! Pieski uliczne, koślawe, przyślepe, parszywe, Co żyją i zdychają na śmietnikach, Podnosząc kolejno łapę, Obsikują tego, który zabijał dla miłości mordu. Wiwat Hołysze! Nie kochał kobiet, nie miał przyjaciół, Nie miłował ani wesela, ani słońca, ani swojego Pana: jedynie Śmierć, oblubienicę swoją, Która właśnie gruchocze mu łapy, Na zadatek zrękowin, Bo uznaje tylko kaleków.. Bijcie w bęben radości! Wiwat Hołysze! A pieski uliczne, pokraczne, Kulawe, parchate, przyślepe, Znów łapę podnoszą Cykając słoną i ciepłą szczyną, A naśladują je charty, molosy, Psy węgierskie, brabanckie, Psy z Namur i psy luksemburskie. Wiwat Hołysze! I smutno, tocząc pianę z pyska, Zdechnie przy swoim panu, Który go kopnie za karę, Że nie gryzł, ile trzeba. A w piekle Śmierć pojmie za żonę. Ona będzie doń mówić: „Mój książę!" On zaś do niej: „Inkwizycjo ty moja!" Wiwat Hołysze! Bijcie donośnie, dzwony! Kurancie, rzucaj w powietrze piosenki! Niech zadzwonią szklanice i butle! Wiwat Hołysze! KSIĘGA PIĄTA I Mnich, Jagnuszkowy jeniec, połapawszy się, że Hołysze nie pragną bynajmniej jego śmierci, a tylko chcą wydębić okup, jął na statku zadzierać nosa. — Patrzcie — powiadał spacerując i potrząsając łbem wściekle — patrzcie, w jaką otchłań brudnych, plugawych i obmierzłych wszeteczeństw rymnąłem postawiwszy nogę na dnie tego szaflika. Gdyby mnie tu nie było, mnie, którego Pan pomazał... — A czym? Psim sadłem? — pytali Hołysze. — Samiście psy — odpowiadał mnich i ciągnął dalej — tak, psy parszywe, bezpańskie, osrane, ze sterczącymi gnatami, psy, które porzuciły tłustą ścieżkę Kościoła rzymskiego, matki naszej, aby wałęsać się po wybojach łachmaniarskiego Kościoła reformowanego. Tak, gdyby nie było mnie w tym waszym nocniku, w tym waszym szafliku, Pan już dawno pogrążyłby was w najgłębszej morza otchłani, was, waszą broń przeklętą, armaty diabelskie, kapitana-śpiewaka, półksiężyce bluźniercze, tak! na dnie niezgłębionych den monarchii Szatana, gdzie nie płonęlibyście, o nie! ale marzli, dygotali i zdychali z zimna przez całą długą wieczność. Tak! Bóg ugasi tym sposobem ogień bezbożnej nienawiści, jaką pałacie do najmilszej matki naszej, Kościoła rzymskiego, do wielmożnych pań i panów świętych, do przewielebnych biskupów i błogosławionych edyktów, tak mądrze i trzeźwo przemyślanych. Tak! A ja z wyżyn raju będę przyglądał się wam, sfioletowiałym jak buraki albo białym jak rzepa od najokrutniejszego zimna. 'T sy! 't sy! 't sy! Niech się tak stanie, stanie, stanie! Marynarze, żołnierze i chłopcy okrętowi dworowali sobie z niego i strzelali doń grochem wydmuchiwanym z rurek. On zaś, pod ogniem tej artylerii, zasłaniał sobie facjatę rękami. II Gdy wyniósł się krwawy książę, zastąpili go panowie Medina-Coeli i Requesens, rządzący z mniejszym okrucieństwem. A po nich Stany Generalne objęły władzę w imieniu króla. Tymczasem Zelandczycy i Holendrzy, nader szczęśliwi dzięki morzu i tamom, w których mają naturalne warownie i forty, otwarli dla Boga wolnych świątynie wolne; i papieżniki, katy, mogli razem z nimi wyśpiewywać hymny swoje; ale pan Orański, Milczaty, nie kwapił się jakoś zakładać dynastii namiestników, a zarazem królewskiej. Kraj belgijski pustoszyli Walonowie, nieradzi z pacyfikacji gandawskiej, która rzekomo miała położyć kres wszelkim nienawiściom. Walonowie ci — zwani Pater-noster knechten dla grubych czarnych różańców dyndających im u szyi, których dwa tysiące znaleziono w Spienne, w Hainaut — kradli woły i konie setkami i tysiącami, wybierając sztuki najlepsze, wałęsali się po bagnach i polach uprowadzając kobiety i dziewczęta, jedli nie płacąc ani grosza, a w stodołach palili chłopów uzbrojonych, co nie mieli najmniejszej ochoty, by rabowano owoc ich ciężkiej pracy. A lud mówił między sobą: „Nadciągnie don Juan wiodąc Hiszpanów, a Jego Książęca Wysokość przyprowadzi Francuzów, nie hugonotów, ale papieżników, a Milczaty, pragnąc władać spokojnie Holandią, Zelandią, Guelderlandem, Utrechtem i Overysselem, ustępuje na mocy tajnego traktatu belgijskie kraje, aby książę andegaweński królem ich został." Ale ten i ów człek prosty nie tracił nadziei. „Panowie ze Stanów — powiadał — mają dwadzieścia tysięcy żołnierza dobrze uzbrojonego, armat co niemiara i zacną jazdę. Odeprą wszelkich cudzoziemskich żołdaków." Lecz najrozsądniejsi mówili: „Panowie ze Stanów mają dwadzieścia tysięcy chłopa na papierze, ale nie w polu; jazdy nie mają i siedzą z założonymi rękami, kiedy Pater-noster knechten kradną im konie o milę od obozu. Artylerii nie uświadczysz, bo jako że u nas jej trzeba, umyślili posłać sto dział z prochem i kulami don Sebastianowi Portugalskiemu; i nie wiadomo, gdzie się podziały dwa miliony dukatów, które zapłaciliśmy w czterech terminach, jako podatki i kontrybucję; mieszczanie z Gandawy i Brukseli zbroją się — Gandawa jest za reformacją, a Bruksela jak i Gandawa; w Brukseli kobiety wygrywają na bębenkach, żeby radować mężczyzn budujących wały. Gandawa Dumna śle Brukseli Wesołej proch i działa, choć nie ma ich za wiele, na obronę przeciw Hiszpanom i Walonom." I każdy w miastach i w równinnym kraju — in'tplat landt — widzi, że niesposób ufać ani Stanom, ani komukolwiek. „A my, mieszczanie i pospólstwo, martwimy się srodze i najserdeczniej, że choć płacimy i gotowiśmy dać krew naszą, nic nie zapowiada, by polepszyła się dola ojczyzny. I kraj belgijski trwoży się. i gniewa nie mając wiernych wodzów, co poprowadziliby nas do walki i zwycięstwa, które nastąpiłoby dzięki wysiłkowi zbrojnemu, bo gotowiśmy iść na wroga wolności." I najrozsądniejsi mówili między sobą: „W pacyfikacji gandawskiej panowie holenderscy i belgijscy poprzysięgli, że nienawiść wygaśnie i że Stany Belgijskie i Holenderskie będą wspomagać się wzajem; unieważnili edykty, konfiskaty i obiecywali, że między dwiema religiami nastanie pokój; przyrzekli zburzyć wszystkie kolumny, łuki tryumfalne i pomniki, zniszczyć napisy, wzniesione i wyryte przez Albę ku naszemu pohańbieniu. Ale w sercu wodzów nienawiść znów doszła do głosu; szlachta i kler prą do waśni między Stanami Unii; otrzymują pieniądze na żołd dla wojska, lecz idą one na uczty i hulanki; odroczono piętnaście tysięcy procesów o skonfiskowane dobra; luteranie i katolicy sprzymierzają się przeciw kalwinom; dziedzice prawi nie mogą ze swoich włości przepędzić grabieżców; pomnik księcia obalony, lecz obraz inkwizycji pozostał im w sercach." I lud ubogi, i frasobliwi mieszczanie oczekiwali wciąż walecznego i wiernego wodza, który zechciałby poprowadzić ich w bój za wolność. I mówili między sobą: „Gdzież ci panowie prześwietni, co podpisali kompromis, nadzwyczaj solidarni, jak zapewniali, jeśli idzie o dobro ojczyzny? Czemuż ci ludzie dwulicowi zawarli przymierze aż tak święte, skoro mieli zaraz je zerwać? Po cóż było zbierać się z takim rumorem, złościć króla, skoro później ci tchórze i zdrajcy i tak mieli owo przymierze złamać? Było ich pięciuset, wielmożów i szlachty pomniejszej, złączonych więzią braterstwa, mogli więc uratować nas od hiszpańskiej wściekłości; lecz oni, za przykładem d'Egmonta i de Hoorna, poświęcili dobro belgijskiej ziemi dla prywaty. Jezu miłosierny! — powiadali — przybywa don Juan, piękniś ambitny, wróg Filipa, ale jeszcze większy wróg naszego kraju. Przybywa w interesie papieża i swoim własnym. Kler i szlachta zdradzają." I rozpoczyna się coś na kształt wojny. Na ulicach i uliczkach Gandawy i Brukseli, ba, nawet na masztach floty Hołyszów, pojawiają się nazwiska zdrajców — to starszyzna wojskowa i komendanci fortec: hrabia de Liedekerke, który ani myślał bronić swego zamku przeciw don Juanowi; prewot Leodium, który chciał sprzedać miasto don Juanowi; panowie d'Aerschot, de Mansfeldt, de Berlaymont, de Rassenghien; członkowie Rady Stanu; Jerzy de Lalaing, gubernator Fryzji; imć pan de Rossignol, wódz armii, emisariusz don Juana, pośrednik między Filipem a Jaureguyem, który dokonał niefortunnego zamachu na księcia Orańskiego; arcybiskup Cambrai, który chciał wpuścić Hiszpanów do rzeczonego miasta; jezuici z Antwerpii, którzy ofiarowali Stanom trzy beczki złota — dwa miliony florenów — żeby nie zburzono tamecznego zamku, a zachowano go dla don Juana; biskup Leodium; kaznobździeje rzymscy szkalujący patriotów; biskup Utrechtu, wypędzony przez mieszczan, aby gdzie indziej nawoływał owieczki i baranki swoje do zdrady; zakony żebracze intrygujące w Gandawie na rzecz don Juana. Mieszkańcy Bois-le-Duc przybili pod pręgierzem nazwisko Piotra, karmelity, który wespół z biskupem i klerem dokładał starań, by oddać miasto don Juanowi. W Douai nie powieszono, nawet in effigie, rektora uniwersytetu, draba zhiszpaniałego jak wszyscy diabli; ale na okrętach Hołyszów dyndały kukły powieszone za szyje, mające na piersi nazwiska mnichów, opatów i prałatów, jako też tysiąca ośmiuset bogatych pań i panien z beginażu w Malines, które własnym sumptem utrzymywały, złociły i sztafirowały katów ojczyzny. I na owych kukłach — pręgierz zdrajców — widniało nazwisko margrabiego d'Harrault, komendanta fortu Philippeville, który rozmyślnie trwonił amunicję i prowiant, aby oddać twierdzę wrogowi pod pozorem, iż brakło żywności i broni; nazwisko pana de Belver, który oddał Limburg, choć miasto mogło jeszcze wytrwać osiem miesięcy; nazwisko prezydenta Rady Flamandzkiej, nazwiska burmistrzów Brugii i Malines zachowujących te miasta dla don Juana; nazwiska ichmościów z Izby Rozrachunkowej w Gelderlandzie, zamkniętej za zdradę; nazwiska członków Rady Brabanckiej, kancelarii księstwa, rady przybocznej i rady skarbowej; nazwiska bajliwa i burmistrza z Menin; nazwiska niegodziwych sąsiadów z Artois, którzy przepuścili bez jednego słowa protestu dwa tysiące Francuzów podążających na grabież. „O Jezu! — powiadali między sobą mieszczanie. — Andegawczyk wlazł już jedną nogą do naszego kraju: chce nam królować; widzieliście, jak wjeżdżał do Mons? Mały, w zadzie gruby, z nochalem wielkim, pyskiem żółtym, gębą szyderską. To pan wielki, a lubi wymyślne amory; nazywają go dla niewieściego wdzięku i siły męskiej, którymi się odznacza, Książęciem Samcołóżcą. Sowizdrzał chodził dumając. I zaśpiewał: Niebo błękitne, słońce świeci, Okryjcie chorągwie kirem, Okryjcie kirem głowice mieczów; Pochowajcie klejnoty, Odwróćcie zwierciadła. Śpiewam Śmierci pieśń, Śpiewam zdrajców pieśń. Przygnietli stopą pierś I gardło krajów dumnych: Brabantu, Flandrii i Hainaut, Antwerpii, Artois, Luksemburgu. Kler i szlachta to zdrajcy, Przynęta nagrody ich wiedzie. Śpiewam zdrajców pieśń. Gdy wszędzie wróg rabuje, Gdy Hiszpan do Antwerpii wchodzi, Opaci, prałaci i wodzowie Pałędają się po ulicach miasta Wystrojeni w jedwabie, kapiący od złota, Gęba im się iskrzy od przedniego wina. Tak dają świadectwo hańbie swojej. I przez nich to inkwizycja Zbudzi się w tryumfie wielkim. Przez nich nowe Titelmany Oskarżać będą głuchoniemych O herezję. Śpiewam zdrajców pieśń. Wy, coście Kompromis podpisali, Sygnatariusze tchórzliwi, Przeklęte nazwiska wasze! Gdzieście w godzinie wojny? Ciągniecie za Hiszpanami Niby kruków stado. Uderzcie w bębny żałobne! Kraju belgijski, przyszłość Nakazała, abyś, będąc uzbrojony, Złupiony został do cna. Ale przyszłości nie pilno; Popatrz, jak pracują zdrajcy: Jest ich dwudziestu, jest ich tysiąc, Zajmują wszelkie urzędy, A wielcy maluczkim je dają. Zwąchali się, zwąchali, Aby spętać opór, Siejąc waśń i próżniactwo: Oto dewiza ich zdrady. Okryjcie zwierciadła kirem, Okryjcie kirem głowice mieczów. To zdrajców pieśń. Ogłaszają rebeliantami Hiszpanów i malkontentów; Zabraniają, by im udzielano Pomocy, chleba, przytułku, Kul i prochu. Ale gdy chwycą takiego, żeby powiesić, Żeby powiesić — Zaraz na wolność puszczają. „Do broni!" — wołają brukselczycy, „Do broni!" — wołają gandawczycy I belgijski lud; Chcą was, nieboracy, Zmiażdżyć między królem I papieżem, który wysyła Krucjatę przeciwko Flandrii. I już ciągną najemnicy W odorze krwi; Zgraja psów, Hien i wężów: Jeść im się chce, pić im się chce. Biedna ojców ziemio, Dojrzałaś do zniszczenia i śmierci. I to wcale nie don Juan Odwala wstrętną robotę Za Farneza, papieskiego pedziucha, Ale ci, których obsypywałaś Złotem i dostojeństwami, Ci, którzy spowiadali Twoje niewiasty, Twoje dziewczęta i dzieci! Powalili cię na ziemię, A Hiszpan ci przykłada Nóż do gardła; Dworowali z ciebie Świętując w Brukseli Wjazd Orańskiego książęcia. Gdy widziano na kanale Ogni sztucznych wielkie mnóstwo Ich radość opierdzających, Tyle łodzi tryumfalnych, Malowideł, gobelinów, Odegrano w belgijskim kraju Historię Józefa, Którego sprzedali bracia. III Przekonawszy się, że wolno mu gadać, mnich na statku zadzierał nosa; a marynarze i żołnierze, rozbawieni tymi kazaniami, judzili go, natrząsając się z Marii Dziewicy, wielmożnych świętych i z nabożnych obrządków świętego Kościoła rzymskiego. Wtedy wpadał w furię i rzygał tysiącem przekleństw: — Tak! — darł się. — Tak! Otom w jaskini Hołyszów! Wy to jesteście obmierzłymi szczurami żrącymi nasz kraj! Tak! I powiadają, że inkwizytor, człek świątobliwy, spalił was za wielu! Nie! roi się jeszcze od tego plugawego robactwa. Tak, na dobrych i zacnych okrętach Jego Królewskiej Mości, takich niegdyś czyściutkich i wymytych, widzi się teraz robactwo Hołyszów, tak, śmierdzące robactwo. Tak, bo jesteście brudnym, śmierdzącym i plugawym robactwem, i ty, kapitanie- śpiewaku, i ty, kuchmistrzu o kałdunie bezbożności pełnym, i wy wszyscy, ustrojeni w bluźniercze półksiężyce. Kiedy król każe wymieść okręty, a miotłą będzie artyleria, sam proch i kule, które wytracą tę brudną i śmierdzącą zarazę, kosztować będą sto tysięcy florenów. Tak, spłodzono was wszystkich w alkowie pani Lucyferowej, którą skazano, by mieszkała z Satanasem w murach z robactwa, za firankami z robactwa, i aby barłożyła się na materacach z robactwa. Tak, Hołysze są owocem tych to świńskich amorów. Tak, pluję na was! A wtedy Hołysze: — Po co trzymamy tutaj wałkonia, który potrafi tylko wyrzygiwać obelgi? Powieśmy go raczej. I zabrali się do dzieła. Mnich widząc, że stryczek gotów, że drabinę o maszt oparto i że zaraz będą wiązać mu ręce, ozwał się żałościwie: — Litości, wielmożni panowie Hołysze! To demon nienawiści przemawia w sercu moim, a nie wasz jeniec pokorny, mnich ubogi, który ma tylko jedną szyję do stracenia; zmiłujcie się, panowie najłaskawsi; wepchnijcie mi w usta, jeśli taka wasza wola, gruszkę cierpienia, choć owoc to paskudny, ale nie wieszajcie mnie. Oni zaś nie słuchając, lubo szamotał się jak diabli, taszczyli go ku drabinie. Ryknął tedy tak donośnie, iż Jagnuszek, którego Sowizdrzał opatrywał w kuchni, powiedział: — Mój synu, mój synu, skradli mi świnię z chlewa i zarzynają! O łotry! Gdybym mógł wstać! Sowizdrzał wyskoczył na pokład, lecz ujrzał tylko mnicha. Ten zaś, postrzegłszy go, padł na kolana i wyciągając ręce: — Najwielmożniejszy panie kapitanie, kapitanie Hołyszów walecznych, budzący postrach na lądzie i morzu! Żołnierze waszmości chcą mnie powiesić, bom zgrzeszył językiem; niesprawiedliwa to kara, najwielmożniejszy panie kapitanie, albowiem należałoby w takim razie ustroić w kołnierz konopny wszystkich adwokatów, prokuratorów, kaznodziejów i niewiasty; i świat by się wyludnił; najwielmożniejszy panie, ratuj od stryczka! Będę się modlił za waszmości, tedy nie pójdziesz do piekła; przebacz! Demon gadulstwa opętał mnie i nie pozwolił mi zamknąć gęby; straszne to nieszczęście. Moja biedna żółć zagrzewa się wtedy i gadam najróżniejsze rzeczy, których nie myślę wcale. Łaski, najwielmożniejszy panie kapitanie, łaski, wielmożni panowie Hołysze! Ujmij się za mną!... Nagle Jagnuszek w samej tylko bieliźnie wyszedł na pokład i rzekł: — Kapitanie i przyjaciele, więc to kwiczał nie wieprz, ale mnich; bardzom kontent. Sowizdrzale, mój synu, powziąłem, co się tyczy Jego Przewielebności, zamysł wyborny; daruj mu życie, ale odbierz wolność, bo inaczej zmaluje coś na statku; każ zbić i umieścić na pokładzie klatkę przewiewną i ciasną, w której mógłby tylko siedzieć i spać; no, taką klatkę jak dla kapłona; dozwól, bym go karmił, a jeśli nie będzie jadł tyle, ile mu każę, zadynda. — Zadynda, jeśli jadł nie będzie! — zawołali Sowizdrzał i Hołysze. — Co zamierzasz uczynić ze mną, grubasie? — zapytał mnich. — Zobaczysz! — odparł Jagnuszek. A Sowizdrzał spełnił życzenie Jagnuszka: mnich siedział w klatce i każdy mógł przyglądać mu się do woli. Jagnuszek zniknął w kuchni, a Sowizdrzał, podążywszy tam niebawem, usłyszał kłótnię. — Już się więcej nie położę — mówił Jagnuszek do Nele — co to, to nie. Żeby mi tu byle kto właził i pchał paluchy do sosu! Nie, dłużej w łóżku byczył się nie będę! — Nie sierdź się, Jagnuszku — odpowiedziała Nele. — Inaczej rana się otworzy i Umrzesz. — E, umrę, bo mi dojadło życie bez żony. Nie dość, żem ją utracił, a ty jeszcze chcesz, żebym ja, imć kuchmistrz okrętowy, nie czuwał osobiście nad zupą! Nie wiesz to, że woń sosów i frykasików uzdrawia? Żywi nawet mój dowcip i opancerza mnie przeciw niepowodzeniom. — Jagnuszku, posłuchaj naszej rady: zgódź się, abyśmy cię kurowali — perswadowała Nele. — Ale kurujcież mnie, kurujcie, tylko jeśli jaki łotr nieuczony, zapluskwiony, zropiały, kaprawy, zasmarkany obejmie mój tron kuchmistrzowski i zacznie babrać się brudnymi paluchami w moich sosach, przebiję się tą drewnianą chochlą, która natenczas odmieni się w żelazo. — Z tym wszystkim — ozwał się Sowizdrzał — trzeba ci pomocnika; jesteś przecie chory. — Mnie pomocnika?! — wrzasnął Jagnuszek. — Pomocnika! Chybaś ty napchany niewdzięcznością, jako kiełbasa siekaniną! Pomocnika! I ty mi to mówisz, mój synu, i ty, przyjaciel, któregom karmił tak długo i tłusto? No, to już się teraz moja rana z pewnością otworzy! Przyjacielu niedobry, a któż by wygadzał twojemu podniebieniu tak jak ja? Cóż byście zrobili oboje, gdybym nie podtykał tobie, jako mojemu kapitanowi, i tobie, jejmość kapitanowo, różnych specjałów? — Sami byśmy pitrasili — odparł Sowizdrzał. — Pitrasili? Zdatnyś, by jeść, wąchać i kosztować, ale gotować, o nie! biedny mój przyjacielu i przełożony, nie uchybiając ci, mógłbym cię uczęstować torbą skórzaną pokrajaną w paski, a ty byś mówił, że to flaczki, tylko jakieś przytwarde; zostaw mnie, syneczku, zostaw na urzędzie kuchmistrza, bo inaczej wyschnę na wiór. — A gotuj sobie, gotuj, ale jeśli ci się nie polepszy, zamknę kuchnię i będziemy żywić się sucharami. — O synulku — rzekł Jagnuszek pochlipując z kontentacji — jesteś dobry jak Matka Boska. IV Wylizał się po trochu. Co sobota Hołysze widzieli, jak mierzył kałdun mnicha długim skórzanym paskiem. Pierwszej soboty oznajmił: — Cztery stopy. A mierząc siebie, oznajmił: — Cztery i pół. I zasmęcił się wyraźnie. Lecz ósmej soboty mówiąc do mnicha wesół był; i oznajmił: — Cztery i trzy ćwierci. A mnich zżymał się na to wymierzanie i pytał: — Czego ty, grubasie, chcesz ode mnie? Ale Jagnuszek pokazywał mu język i odpowiadać nie raczył. I siedem razy na dzień marynarze i żołnierze widzieli, jak przynosił mnichowi jakąś nową potrawę; i mówił: — Masz tu bób pulchniusieńki na flamandzkim masełku. Jadłeś kiedy taki w klasztorze? Pyzatyś, nie chudniemy na tym statku. Nie czujesz, jak na grzbiecie rosną ci poduchy sadła? Niedługo materac nie będzie ci potrzebny. A przy następnym posiłku mniszym: — Masz tu koeek-bakken, przyrządzone na brukselski sposób; Francuzi też jadają takie naleśniki, ale z mąki ciemnej. Tfy! Zdatne do żałoby. A te są żółciutkie, wyzłocone w piecyku; widzisz, jak ociekają masełkiem? I tak sadłem będzie ociekał twój brzdyń. — Nie głodnym. — To fraszka, zjeść musisz. Pomyśl, że kto inny dałby ci naleśniki gryczane. A te z pszeniczki, mój ojcze tłusty, z krupczatki, mój ojcze o czterech podbródkach; ale widzę, że narasta ci piąty, i raduje się serce moje. Jedz! — Dajże mi pokój, grubasie! Na to Jagnuszek sierdząc się: — Jestem panem twojego życia i śmierci! Czyżbyś przekładał stryczek nad miskę przecieranego grochu z grzankami, którym uraczę cię niebawem? I przychodząc z miską: — Purée z grochu lubi kompanię, dołożyłem przeto niemieckie knedle: cudne kuleczki z korynckiej mąki, rzucane żywcem na wrzątek; ciężkostrawne, ale wytwarzają sadło. Jedz, ile wlezie, im więcej zjesz, tym mocniej kontent będę; nie krzyw się, nie sap jak miech, bo pomyślę, żeś się przeżarł; jedz! Chyba lepiej zjeść niż zadyndać? Zobaczmy twoje udko. Tłuścieje, tłuścieje! Dwie stopy siedem cali obwodu. Któraż dorówna mu szynka! I po godzinie wracał do mnicha. — Masz tu gołąbków dziewięć. Dla ciebie ustrzelono te niewinne ptaszęta, co fruwały ufnie nad statkiem; nie gardź nimi; każdemu napchałem brzuszek masełkiem, bułeczką, skrobaną gałką muszkatołową i goździkami tłuczonymi w moździerzu mosiężnym, świecącym jak twoje pyski; Wielmożny Pan Słońce rad jest na pewno, mając sposobność przeglądać się w facjacie tak jasnej jak twoja, bo podbitej tłuszczem, który mnie zawdzięczasz. Za piątym razem przyniósł mu waterzoey. — Co myślisz o tym rybnym frykasiku? Morze go dostarczyło, morze cię żywi; nie uczyniłoby więcej i dla Jego Królewskiej Mości. Tak, tak, teraz już widzę i nie mylę się, że rośnie ci piąty podbródek, z prawa trochę więcej; podtuczmyż tę upośledzoną lewicę, albowiem powiada Pan: „Bądźcie sprawiedliwi." A gdzie szukać sprawiedliwości, jeśli nie w sprawiedliwym rozdziale sadła? Na szósty posiłek będziesz miał małże, te ostrygi biedaków, a więc nieznane w klasztorze; nieucy gotują je tylko i tak jedzą; ale to jedynie prolog do frykasika: wyjmujemy je ze skorupek, układamy delikatne ich mięsko na patelence i podduszamy odrobinkę z selerami, gałką muszkatołową i goździkami, następnie kojarzymy je z sosem piwnym zaprawionym mąką, a podajemy z grzankami przypiekanymi na maśle. I tak je przyrządzę dla ciebie. Czemu dziatki winny rodzicom niepomierną wdzięczność? Bo rodzice dają im pomieszkanie, darzą je miłością, a nade wszystko — karmią; winieneś tedy kochać mnie jak ojca i matkę i jak im winieneś mi wdzięczność podniebienną; nie łyp więc tak groźnie, jakbyś chciał mnie skrzywdzić! Przyniosę ci niebawem polewkę piwną na mące, dobrze ocukrzoną i jeszcze lepiej ocynamonowaną. A wiesz dlaczego? Żeby tłuszczyk sklarował ci się i drżał pod skórą, a wyłaził na wierzch, kiedy się złościsz. Ale trąbią już, abyśmy się do snu kładli; śpij spokojnie, nie troszcząc się o jutro. Bądź pewien, że pojawi się znów twoja sytna strawa i twój druh Jagnuszek; i będzie dostarczał ci jej akuratnie. — Idź już! Daj mi się pomodlić! — Módl się, módl, przy wesołej muzyce chrapania; sen i piwo przysporzą ci sadła, zdrowego sadła. A jam kontent. I Jagnuszek kładł się do łóżka. A marynarze i żołnierze mówili: — Czemuż tak pasiesz tego mnicha, choć nie życzy ci nic dobrego? — Nie wtrącajcie się — odpowiadał Jagnuszek. — Dokonuję wielkiego dzieła. V W grudniu, miesiącu długich wieczorów i późnych świtów, Sowizdrzał zaśpiewał: Książę Samcołóżca sławny Maskę zdejmuje, Chcąc belgijskim władać krajem. Stany zhiszpanione, Ale nie zandegawione Zarządzają podatki. Huczcie, bębny, huczcie, bębny: Andegawczyk bierze lanie! Mają do rozporządzenia Włości, akcyzy i renty Wymyślone przez jurystów, A mają też i urzędy. O, nie lubi protestantów Książę Samcołóżca sławny, Choć we Francji, jego kraju, Za ateusza go mają. Andegawczyk bierze lanie! Chciałby na tron się wpakować, Wpakować siłą i mieczem, Monarchą być absolutnym, Książę Samcołóżca sławny; Zdradą miasta brać próbuje, Nawet i samą Antwerpię; Signorkowie i pagaderowie Rano za broń pochwycili. Andegawczyk bierze lanie! To nie na ciebie, o Francjo, Rzuca się lud rozwścieczony, Nie na twe ciało szlachetne Sypią się mordercze ciosy, To nie twoich dzieci trupy Spiętrzone barykadują Bramę nazwaną Kip-Dorp. Andegawczyk bierze lanie! O nie, to nie twoje dzieci Zrzuca lud z fortecznych wałów, Zrzuca księcia Samcołóżcę, Księcia pedziucha biernego, Co żywi się twoją krwią, A chciałby chłeptać i naszą. Lecz między ustami a brzegiem... Andegawczyk bierze lanie! Książę Samcołóżca sławny Wrzeszczy w bezbronnym mieście: „Bij! Morduj! Wiwat msza!" Wrzeszczą jego chłopaczkowie Śliczni, w których oczach błyszczy Ogień haniebny, bezwstydny, niespokojny Rozpusty, co miłości nie zna. Andegawczyk bierze lanie! Ich to bijemy, nie ciebie, ludu biedny, Któryś od nich jest gnieciony Podatkami przeróżnymi: Pogłównym, łanowym i prawem pierwszej nocy. Gardzą tobą i rabują Twoje zboże, konie, wozy, Tobie, coś tych paniąt ojcem. Andegawczyk bierze lanie! Ciebie, któryś dla nich matką, Karmiącą ich własnym mlekiem, Hańbią swymi wybrykami Zbrodniczymi na obczyźnie. A Ty, Francjo, sycisz się, Poisz dymami ich sławy, Kiedy jeszcze pomnażają Swoje dzikie bezeceństwa... Andegawczyk bierze lanie! Kwiat na twym wojennym wieńcu: Nowa w twych granicach ziemia. Niechże pieje głupi kogut: „Rozpusta i wojna!" A ty, o ludu francuski, Ludu bohaterskich mężów, Postaw nogę im na gardle, Postaw nogę, co ich zmiażdży! I pokochają cię wszystkie ludy, Żeś pobił Andegawczyka! VI W maju, gdy chłopki flamandzkie nocą rzucają za siebie powoli, nad głową, trzy ziarna czarnej fasoli, aby uchronić się od choroby i śmierci, otwarła się Jagnuszkowi rana; trawion gorączką wielką, poprosił, aby ułożono go na pokładzie, naprzeciw klatki mnicha. Sowizdrzał nie odmówił, obawiając się jednak, by przyjaciel straciwszy przytomność nie chlupnął w morze, kazał go mocno przywiązać do łóżka. Jagnuszek, ilekroć odzyskiwał przytomność, wołał, by nie zaniedbywano mnicha; i pokazywał mu język. A mnich powiadał: — Lżysz mnie, tłuściochu. — Nie lżę, ale tuczę — odpowiadał Jagnuszek. Wiatr był łagodny, słonko przygrzewało w miarę; Jagnuszek solidnie przykrępowany do łóżka, by, rzucając się w malignie i szamocząc, nie fajtnął przez poręcz do wody, sądził, że jest akurat w kuchni; mówił tedy: — Wypucowałem piec, aż błyszczy. Zaraz nadleci ortolanów masa. Żonko, zastaw sidła w sadzie. Ślicznie ci, jak zawiniesz rękawy po łokieć. Ramię masz bieluchne, ugryzłbym je, ale wargami, bo wargi to zęby z aksamitu. Cudne masz ciało, nie mogę się napatrzyć tych cycuszków prześwitujących spod cieniutkiego kaftanika. Pójdźże do mnie, skarbie słodki. Kto przyrządzi frykasik z kogucich grzebieni i kurczęcych kuperków? Nie za dużo gałki, bo zagrzeje człeka i katar gotów. Sos biały, tymianek i liść bobkowy. A gdzie żółtka? Za czym dał znak Sowizdrzałowi, by przybliżył ucho; i szepnął: — Zaraz będzie w bród dziczyzny, dostaniesz o cztery ortolany więcej niż inni. Tyś mój kapitan, nie wydaj mnie. I słysząc, jak fala chlupie miękko o kadłub okrętu, powiedział: — Zupa gotuje się, mój synu, gotuje się, ale jak trudno rozpalić w tym piecu! A gdy tylko odzyskiwał przytomność, zwracał się do mnicha: — Gdzieżeś ty się podział? Tłuściejesz? I zoczywszy go, pokazywał mu język i mówił: — Dokonuje się wielkie dzieło. Kontent jestem. Któregoś dnia zażądał, aby wytaszczono na pokład wielką wagę i jego, Jagnuszka, posadzono na jednej szali, a mnicha na drugiej; ledwie mnich się tam znalazł, Jagnuszek śmignął w powietrze jak strzałą i rozradowany, rzekł przyglądając się mnichowi: — Ma swoją wagę! O, ma! Jam przy nim duch lekki; będę fruwał jako ptaszę. Zaraz, zaraz: zdejmijcie go, to zlezę; a teraz kładźcie odważniki; a teraz mnicha na drugą szalę. Ile waży? Trzysta trzydzieści funtów. A ja? Tylko dwieście dwadzieścia. VII Pod koniec następnej nocy, o szarym świcie, Jagnuszek obudził wrzaskiem Sowizdrzała: — Sowizdrzale! Sowizdrzale! Na pomoc! Nie daj jej odjechać! Przecinać sznury! Przecinać sznury! Sowizdrzał wyszedł na pokład i rzekł: — Czego się drzesz? Nic nie widzę. — To ona, to ona, moja żonka, tam, w tej szalupie, która kręci się przy tym dwumasztowcu: tak, to stamtąd słychać było śpiew i akordy wioli. Nele wyszła na pokład. — Przetnij sznury, złoteńko moje. Nie widzisz, że rana się zagoiła; to opatrzyła ją miękka jej rączka; tak, to była ona! Widzisz, stoi tam w szalupie... Słyszysz? Śpiewa jeszcze. Chodź, moja ukochana, nie uciekaj od biednego Jagnuszka, który był bez ciebie taki samotny jak palec. Nele dotknęła jego twarzy. — Wciąż ma gorączkę — rzekła. — Przetnijcie sznury — molestował Jagnuszek — dajcie mi szalupę! Żyję! Szczęśliw jestem! Wyzdrowiałem! Sowizdrzał przeciął sznury; Jagnuszek wyskoczył z łóżka i w gaciach tylko, bez kaftana, jął złazić do szalupy. — Spójrz — ozwała się Nele — majstruje przy linach, ręce mu dygocą z niecierpliwości. Kiedy spuszczono szalupę, Sowizdrzał, Nele, Jagnuszek i wioślarz usadowili się w niej i popłynęli w stronę dwumasztowca, który kołysał się daleko w przystani. — Okręcik jak cacko — rzekł Jagnuszek pomagając wioślarzowi. Zgrabny kadłub okrętu i wysmukłe maszty rysowały się na tle świeżego porannego nieba, barwionego niby złocony kryształ promieniami wschodzącego słońca. A gdy Jagnuszek wiosłował: — Gadajże, jakeś ją odnalazł — powiedział Sowizdrzał. Jagnuszek przystąpił do urywanej relacji: — Spałem, bo już mi lepiej. Nagle coś głucho stuknęło. Drzewo uderza w okręt. Szalupa. Słysząc to, majtek nadbiega: „Kto tu?" Głos miluchny, jej głos, mój synu, głos słodki: „Swój!" Za czym jakiś głos grubszy: „Kapitan dwumasztowca «Johannah» chce mówić z Jagnuszkiem Poczciwcem. Wiwat Hołysze!" Majtek zrzuca drabinkę. Księżyc świeci. Widzę, jak na pokład gramoli się ktoś, jakby mężczyzna; ale kolana krągłe, podstawy mocne, zad — owszem, owszem; „takiś ty chłop, jak ja baba" — myślę sobie; i czuję, że jakby rozchyliła się róża i musnęła mi policzek; jej usta, syneczku, i słyszę, jak mówi do mnie, ona, rozumiesz? Ona we własnej osobie, obsypując mnie pocałunkami i rosząc łzami; płynny, wonny ogień spływał na mnie; i mówi: „Wiem, że czynię źle, ale kocham cię, mój mężu! Ślubowałam Bogu i łamię ślub, mój mężu, mój biedny mężu! Często cię tutaj nawiedzałam, ale nie śmiałam podejść; aż razu jednego majtek pozwolił; opatrzyłam ci ranę, nie poznałeś mnie; alem cię wykurowała; nie gniewaj się, mój mężu! podążałam twoim śladem, ale się boję, on tutaj, na tym okręcie; dozwól mi odjechać; gdyby mnie zobaczył, przekląłby mnie i paliłabym się w ogniu piekielnym!" Ucałowała mnie znowu, zapłakana i uszczęśliwiona zarazem, i uciekła, choć płakałem; związałeś mi ręce i nogi, mój synu, ale teraz... Mówiąc to, wiosłował z całej siły: jakby napięta cięciwa łuku wyrzucała strzałę. — O, stoi tam na pokładzie i gra na wioli, moja żonka prześliczna o włosach kasztanowatych z odcieniem złocistym, oku piwnym, jagodach różanych jeszcze, ramionach nagich i krągłych, dłoniach bieluchnych. Mknij, szalupo, falą! Kapitan dwumasztowca, zoczywszy zbliżającą się szalupę i Jagnuszka wiosłującego jak sam diabeł, kazał spuścić drabinę. Jagnuszek, podpłynąwszy do niej, skoczył niby jeleń, nie bacząc, że mógłby wpaść w morze, a ruchem tym gwałtownym odepchnął szalupę o dobre trzy sążnie; wdrapał się na pokład z kocią zwinnością i podbiegł do żony, ona zaś omdlewając ze szczęścia całowała go, ściskała i mówiła: — Jagnuszku! Nie zabieraj mnie stąd; ślubowałam Bogu, ale cię kocham. O mój mężu najdroższy! Nele zawołała: — Toć to Calleken Huybrechts, piękna Calleken! — Tak, to ja, ale, niestety, minęło już południe mojej urody. I posmutniała. — Coś ty zrobiła? — dopytywał się Jagnuszek. — Co się z tobą stało? Dlaczegoś mnie porzuciła? Czemu chcesz opuścić mnie znowu? — Wysłuchaj i nie złość się — odrzekła. — Nic ukrywać nie będę. Wiedząc, że każdy mnich jest mężem bożym, poleciłam się opiece jednego z nich; nazywał się Broer Cornelis Adriaensen. A Jagnuszek: — Jak to! Temu ohydnemu karaluchowi, który ma gębę niczym ściek pełen łajna i nieczystości; który wciąż nawołuje, by wyrzynać protestantów? Temu chwalcy inkwizytorów i edyktów?! O! Toć to ścierwo łajdackie... Calleken obruszyła się: — Nie waż się lżyć męża bożego! — Męża bożego! — powtórzył Jagnuszek. — Znam go, to mąż paskudztwa i podłości. Losie nieszczęsny! Piękna Calleken wpadła w łapy tego sprośnego mnicha! Nie zbliżaj się, bo cię zabiję! I ja cię tak kochałem! Oddałem ci całe moje biedne oszukane serce! Po coś tu przylazła? Po coś mnie kurowała? Trzeba mi było dać zdechnąć! Wynoś się, nie chcę cię widzieć na oczy, wynoś się albo cię zepchnę do morza! Gdzie mój nóż... A ona całując go: — Jagnuszku, mój mężu, nie desperuj; nie zrobiłam tego, co myślisz; nie oddałam się temu mnichowi. — Łżesz! — zawołał Jagnuszek płacząc i zgrzytając zębami. — Ach! Nigdym nie był zazdrośnikiem, a teraz jestem! Smutny to afekt złość i miłość na raz; chciałbym cię uściskać i udusić. Wynoś się! Nie, nie, zostań! Byłem dla niej taki dobry! Nie wytrzymam, zabiję! Gdzie mój hóż?! Och, to pali, żre, kąsa, a ty śmiejesz się ze mnie... A ona całowała go płacząc, uległa, pokorna. — Tak, kiep ze mnie w tej złości; tak, strzegłaś mojego honoru, owego honoru, który lekkomyślnie przypinamy do babskich kiecek! To dlatego siliłaś się na uśmiechy najwdzięczniejsze, pytając, czy możesz iść z przyjaciółkami na kazanie... — Dajże mi przyjść do słowa — mówiła Calleken całując go. — Niech trupem padnę, jeśli skłamię! — No to umieraj, bo zełżesz! — Wysłuchaj mnie! — Możesz sobie gadać albo nie gadać, wszystko mi jedno. — Broer Andriaensen miał opinię dobrego kaznodziei; uczęszczałam na jego kazania; wynosił stan duchowny i celibat nad wszelkie inne, jako że dzięki czystości katolik najłacniej dostanie się do raju. Elokwencją odznaczał się wspaniałą i płomienną; wielu porządnym kobietom, między innymi i mnie, a zwłaszcza wdowom i pannom, zamącił umysł. Głosił, że celibat to stan doskonałości, zalecał go nam gorąco; poprzysięgłyśmy, że nigdy z żadnym mężczyzną kojarzyć się nie będziemy... — Oczywiście z wyjątkiem tego złotoustego mnicha — wtrącił Jagnuszek płacząc. — Cicho bądź! — żachnęła się. — No, kończ, kończ, tęgo dałaś mi po łbie, już się nie podniosę. — E, zapomnisz, Jagnuszku, zapomnisz, boć już będę zawsze z tobą. I chciała ucałować go i uściskać, ale ją odepchnął. — Wdowy — ozwała się — ślubowały mu, że nigdy powtórnie za mąż nie wyjdą. A Jagnuszek jął słuchać pogrążony w dumaniach zazdrośnika. I zawstydzona Calleken ciągnęła dalej: — Wybierał sobie na penitentki jedynie ładne i młode kobiety i panny; inne odsyłał do ich parafii. Ustanowił zakon dewotek rozkazawszy nam poprzysiąc, że nigdy do żadnego innego spowiednika nie pójdziemy; przysięgam; moje towarzyszki, bardziej niż ja wyedukowane, spytały, czy chciałabym się kształcić w Świętej Dyscyplinie i w Świętej Penitencji; zgodziłam się. Był w Brugii, na bulwarze kamieniarskim, nie opodal klasztoru minorytów, dom, gdzie przemieszkiwała niejaka Calle de Najage, która edukowała i żywiła dziewczęta za złotego karolusa miesięcznie; Broer Cornelis mógł nawiedzać Calle de Najage w taki sposób, że nie widziano, jak wychodził ze swojego klasztoru. Była w tym domu, gdziem i ja zamieszkała, izdebka, w której przesiadywał samotnie; tam to nakazał mi, abym wyjawiła mu wszystkie swoje skłonności naturalne i cielesne; na początku nie ośmieliłam się; ale wreszcie ustąpiłam, rozpłakałam się i opowiedziałam wszystko. — O Boże! — lamentował Jagnuszek. — I tak to ten wieprz plugawy przyjął twoją wdzięczną spowiedź! — Powtarzał mi wciąż, i to prawda, mój mężu, że nad wstydem ziemskim jest jeszcze wstyd niebiański, za pośrednictwem którego ofiarujemy Bogu naszą pychę światową, wyznawając spowiednikowi wszelkie nasze sekretne pożądania: wtedy to jesteśmy godni przyjąć Świętą Dyscyplinę i Świętą Penitencję. W końcu skłonił mnie, bym obnażyła się w jego przytomności, gdyż miał ciału mojemu wymierzyć lekką karę za grzechy. Jednego dnia, gdy zmusił mnie, bym się rozdziała, zemdlałam, zrzuciwszy, bo i tego się domagał, bieliznę; ocucił mnie solami trzeźwiącymi. „Na ten raz dość, moja córko — rzekł. — Przyjdź za dwa dni i przynieś rózgę." Powtarzało się to wiele razy, ale nigdy... przysięgam na Boga i wszystkich świętych... mój mężu... zrozumże mnie... spójrz na mnie... przekonasz się, czy kłamię... pozostałam czystą i wierną... z miłości dla ciebie. — Biedactwo moje — rzekł Jagnuszek. — O haniebna plamo na twojej ślubnej sukni! — Jagnuszku, mówił w imieniu Boga i Kościoła świętego, matki naszej; czyżem nie powinna była go słuchać? Kochałam cię zawsze, ale przysięgłam Najświętszej Pannie pod groźbą kar okropnych, że amorów ci odmówię, a jednak byłam słaba, słaba wobec ciebie. Pamiętasz austerię w Brugii? Byłam u Calle de Najage, a ty przejeżdżałeś na ośle, ty i przyjaciel twój Sowizdrzał. Poszłam za tobą; miałam sporo pieniędzy, bom prawie nic nie wydawała na siebie; postrzegłam, żeś jest głodny; serce ciągnęło mnie ku tobie: miłosierdzie i miłość. — A gdzież on teraz jest? — zagadnął Sowizdrzał. Calleken odpowiedziała: — Sędzia wszczął przeciw niemu śledztwo, bo naplotkowali niegodziwi ludzie; Broer Adriaensen musiał opuścić Brugię i schronił się w Antwerpii. Dowiedziałam się na tym statku, że mój mąż wziął go w niewolę. — Co? — ryknął Jagnuszek. — Ten mnich, którego tuczę, to... — To on — dokończyła Calleken zasłaniając liczko. — Siekiery! Siekiery! — wołał Jagnuszek. — Zarąbię tego lubieżnego kozła i sprzedam jego sadło w jatce! Wracajmy zaraz na okręt. Gdzie szalupa? Gdzie szalupa? Nele ozwała się: — Zabić albo ranić jeńca to haniebne okrucieństwo. — Srogo popatrujesz na mnie; czyżbyś nie dopuściła?... — Nie dopuszczę! — Ano cóż, nie ukrzywdzę go tedy; dozwól tylko, bym wypuścił go z klatki. Dawać szalupę! Gdzie szalupa? Usadowili się w niej migiem, a Jagnuszek popłakiwał wiosłując spiesznie. — Dlaczegoś smutny, mój mężu? — spytała Calleken. — Nie, jestem kontent. Nie opuścisz mnie już, prawda? — Nigdy! — Byłaś czysta i wierna, powiadasz; a ja, moja luba pieszczotko, Calleken ukochana, żyłem tylko tym, że cię odszukam, i teraz, przez tego mnicha, wsączy się w nasze szczęście trucizna, trucizna zazdrości... kiedy będę smutny albo tylko skwaszony, to znaczy, że widzę cię nagą, nadstawiającą piękne ciało pod tę haniebną chłostę: Wiosna naszych amorów do mnie należała, lecz lato do niego; jesień będzie szara, a wkrótce nadejdzie zima i pogrzebie moją miłość wierną. — Płaczesz? — zapytała. — Tak, bo co się stało, nie odstanie. Wtedy Nele: — Skoro Calleken dochowała ci wierności, powinna cię teraz rzucić za tę paskudną gadaninę. — Nie wie, jak go zawsze kochałam — rzekła Calleken. — Prawdę mówisz? — zawołał Jagnuszek. — Chodź, pieszczotko, moja żono; nie będzie szarej jesieni ani zimy-grabarza. I uradował się, i dobili do okrętu. Sowizdrzał dał Jagnuszkowi klucze od klatki; Jagnuszek, otwarłszy ją, spróbował wyciągnąć mnicha za ucho, ale że nic nie wskórał, jął wypychać go na pokład bokiem; nic z tego. — Trzeba rozwalić klatkę, kapłon się utuczył — rzekł. Wtedy mnich wylazł, łypiąc ogłupiałym okiem i obiema rękami podtrzymując bandzioch; i zaraz rymnął na kuper, bo pod okrętem przeszła wysoka fala. A Jagnuszek zwrócił się do mnicha: — Będziesz mnie jeszcze nazywał „grubasem"? Jesteś grubszy ode mnie. Kto karmił cię siedem razy dziennie? Ja! Jakże się to stało, byku ryczący, żeś uspokoił się trochę i żeś uprzejmiejszy dla biednych Hołyszów? — I ciągnął dalej: — Gdybyś posiedział jeszcze rok w klatce, już byś się nie wygramolił; kiedy się poruszysz, twoje policzki trzęsą się jak wieprzowa galareta; i już nie wrzeszczysz; niebawem zapomnisz, co to sapanie. — Milcz, grubasie! — burknął mnich. — Grubasie! — powtórzył Jagnuszek wpadając w złość. — Jam jest Jagnuszek Poczciwiec, a tyś jest Broer Dikzak, Vetzak, Leugenzak, Slokkenzak, Wulpszak — brat wór gruby, wór sadła, wór łgarstwa, wór obżarstwa, wór rozpusty; masz pod skórą słoniny na cztery palce, oczu twoich już nie widać; Sowizdrzał i ja z łatwością pomieścilibyśmy w twoim brzdyniu katedrę! Nazywasz mnie grubasem, poczekaj, dam ci lustro, żebyś obejrzał sobie swoją Jaśnie Brzuszastość! To ja cię żywię, kupo mięsa i kości! Ślubowałem, że będziesz rzygał sadłem, pocił się sadłem i zostawiał po sobie tłuste ślady, niby łojówka topniejąca na słońcu. Podobno apopleksja trafia przy siódmym podbródku; a masz już ich pięć i pół. — I zwracając się do Hołyszów: — Przyjrzyjcie się temu świntuchowi! To Broer Cornelis Andriaensen Draniansen z Brugii. Prawił tam o wstydzie nowym. Jego sadło to jego kara; jego sadło moim jest dziełem. Owóż posłuchajcie, marynarze i żołnierze: opuszczę was, opuszczę ciebie, Sowizdrzale, i ciebie, moja mała Nele, i udam się do Flesyngi, gdzie mam domek, bo chcę zamieszkać z moją biedną, odnalezioną żoną. Przysięgliście mi kiedyś, że spełnicie wszystko, o co bym poprosił... — Parol Hołyszów! — odparli. — Owóż, popatrzcie na tego świntucha, na tego Broera Adriaensena Draniansena z Brugii; poprzysięgłem, że zdechnie od sadła jak wieprz; zbudujcie klatkę obszerniejszą i wmuszajcie w niego nie siedem, ale dwanaście posiłków dziennie; pchajcie mu potrawy tłuste i cukrzone, jest już jak wół, doprowadzicie go do korpulencji słonia, niech wypełni niebawem klatkę. — Upasiemy — odrzekli — upasiemy go! — A teraz — ciągnął Jagnuszek zwracając się do mnicha — żegnaj i ty, łotrze, któregom żywił po mniszemu, zamiast posłać na szubienicę; rośnij w sadło, póki szlag cię nie trafi! I biorąc żonę swoją, Calleken, w ramiona: — Popatrz, zachrząkaj albo ryknij, zabieram ci ją, nigdy już nie będziesz jej chłostał. A mnich, rozwścieczony na dobre, przemówił do Calleken: — Odchodzisz więc, niewiasto cielesna, odchodzisz w łoże rozpusty! Tak, odchodzisz nie litując się biednemu męczennikowi słowa bożego, który uczył cię świętej, słodkiej i niebiańskiej dyscypliny! Bądź przeklęta! Oby nie przebaczył ci żaden kapłan! Oby ziemia parzyła ci stopy! Oby cukier wydawał ci się solą! Oby wołowina smakowała ci jako psie ścierwo! Oby słońce ziębiło cię jak lód, a śnieg palił jak ogień piekielny! Przeklęty niech będzie owoc twój! Oby dzieci twoje były ohydne: miały ciała małpie, a łby świńskie, większe niźli brzucho! Obyś płakała, cierpiała i skamlała na tym świecie i na tamtym, to znaczy w piekle z siarki i smoły, które płoną dla kobiet autoramentu twojego. Odrzuciłaś moją miłość ojcowską: bądź tedy po trzykroć przeklęta od Trójcy Świętej, po siedmiokroć przeklęta od Arki Przymierza! Oby spowiedź była ci potępieniem! Oby hostia była ci trucizną śmiertelną! Oby w kościele każda płyta posadzki podnosiła się, aby cię zmiażdżyć, i mówiła: „Oto cudzołożnica, oto przeklęta, oto potępiona!" A Jagnuszek, rad, podskakiwał z uciechy i wołał: — Dochowała mi wierności! Mnich to powiedział! Wiwat Calleken! Ale ona płacząc i drżąc: — Zdejmij, mój jegomość, zdejmij ze mnie tę klątwę! Widzę piekło. Zdejmij klątwę! — Zdejmij klątwę — rzekł Jagnuszek. — Ani mi się śni, grubasie! — odparł mnich. A Calleken pobladła, nogi się pod nią ugięły, padła na kolana i złożywszy ręce błagała Broera Andriaensena. I Jagnuszek powiedział do mnicha: — Zdejmij klątwę albo zadyndasz, a jeśli sznur trzaśnie, boś ciężki bardzo, powiesimy cię z powrotem i tak będziesz wieszany, póki nie zdechniesz. — I tak będziesz wieszany, póki nie zdechniesz! — zakrzyknęli Hołysze. — Tedy — zwrócił się mnich do Calleken — odejdź, rozpustnico, odejdź ze swoim grubasem; odejdź, klątwę zdejmuję, ale Bóg i wszyscy jego święci będą mieć oko na ciebie; idź precz ze swoim grubasem, idź precz! I zamilkł, pocąc się i sapiąc. Raptem Jagnuszek zawołał: — Nadyma się! Pęcznieje! Widzę szósty podbródek, a przy siódmym apopleksja! — I zwracając się znów do Hołyszów: — A teraz polecam was Bogu! Ciebie, Sowizdrzale, was, moi zacni druhowie, ciebie, Nele! Polecam Bogu świętą sprawę wolności, bo ja już nic dla niej zdziałać nie mogę. I uściskawszy się ze wszystkimi, powiedział do małżonki swojej, Calleken: — Chodź! Nastała godzina amorów małżeńskich. Gdy czółno ślizgało się po wodzie unosząc Jagnuszka i jego ukochaną, unosząc na zawsze, marynarze, żołnierze i chłopcy okrętowi wołali wymachując czapkami: „Żegnaj, bracie! Żegnaj, Jagnuszku! Żegnaj, bracie, bracie i przyjacielu!" A Nele rzekła do Sowizdrzała zdejmując mu ślicznym paluszkiem łzę z oka: — Smucisz się, mój ukochany? — Był taki dobry — odpowiedział. — Ach! — westchnęła — czyż nie skończy się ta wojna? Długoż jeszcze będziemy żyć pośród łez i krwi? — Szukajmy Siedmiu — odparł Sowizdrzał. — Zbliża się godzina wolności. Zgodnie z życzeniem Jagnuszka Hołysze tuczyli mnicha uwięzionego w klatce. Gdy puszczono go na wolność — za okup — ważył trzysta siedemnaście funtów i łutów pięć, wagi flamandzkiej. I zmarł w swoim klasztorze jako przeor. VIII Podówczas panowie ze Stanów Generalnych zebrali się w Hadze, aby osądzić Filipa, króla Hiszpanii, hrabiego Flandrii i Holandii etc., wedle chart i przywilejów, które sam był zatwierdził. I sekretarz przemówił tak: — Wiadomo każdemu, że Bóg ustanowił księcia suwerenem i wodzem swoich poddanych, aby chronił ich od wszelakiej zelżywości, przemocy i gwałtu, jak pasterz broni i strzeże owiec swoich. Wiadomo też, że Bóg nie stworzył poddanych na użytek książęcia, na to, by słuchali wszelakich jego rozkazów, zbożnych czy bezbożnych, sprawiedliwych czy niesprawiedliwych, ani też na to, by służyli mu jako niewolnicy. Ale książę jest dla swoich poddanych, bez nich istnieć nie może; po to jest księciem, by władał w myśl prawa i rozsądku; by kierował nimi i miłował ich, jak ojciec dzieci, jak pasterz owce: ryzykując życiem w ich obronie; jeśli nie czyni tego, uważać go trzeba nie za księcia, ale za tyrana. Król Filip odwołując się do żołnierzów, do bull, krucjat i klątwy, wysłał przeciw nam cztery obce armie. Jaką, stosownie do praw i obyczajów kraju naszego, ma ponieść karę? — Zdetronizować go — orzekli panowie ze Stanów. — Filip zdeptał swoje przysięgi; zapomniał o przysługach, jakieśmy mu wyświadczyli, i o zwycięstwach, które odniósł dzięki naszej pomocy. Widząc nasze bogactwa zgodził się, by urzędnicy hiszpańscy nakładali nam haracz i łupili nas. — Zdetronizować go, jako niewdzięcznika i złodzieja — orzekli panowie ze Stanów. — Filip — ciągnął sekretarz — osadził w najpotężniejszych naszych miastach nowych biskupów, wyposażając ich majątkiem najbogatszych opactw; a dzięki poparciu rzeczonych biskupów sprowadził inkwizycję hiszpańską. — Zdetronizować go, jako kata i trwoniciela cudzej własności — orzekli panowie ze Stanów. — Szlachta nasza sprzeciwiając się tyranii wystosowała w roku 1566 suplikę, w której prosiła suwerena, by złagodził srogość edyktów — osobliwie zaś edyktów dotyczących inkwizycji; odmawiał zawsze. — Zdetronizować go, jako tygrysa w okrucieństwie zatwardziałego — orzekli panowie ze Stanów. Sekretarz ciągnął dalej: — Podejrzewamy Filipa, mając ku temu mocne podstawy, iż za pośrednictwem urzędników hiszpańskich judził sekretnie do obrazoburstwa i do rabowania kościołów, aby móc, pod pozorem wybuchłych zamieszek i popełnianych zbrodni, nasłać na nas wojska cudzoziemskie. — Zdetronizować go, jako narzędzie śmierci — orzekli panowie ze Stanów. — W Antwerpii Filip kazał urządzić rzeź wśród mieszkańców i doprowadził do ruiny kupców zarówno flamandzkich, jak i obcych. On to i jego Rada Hiszpańska dali niejakiemu Rhodzie — instrukcje to były tajne, łotrowi renomowanemu, prawo posługiwania się królewskim, Filipa, imieniem, prawo fałszowania pieczęci wielkich i małych, jako też władzę gubernatora i namiestnika. Dowód na to mamy w listach królewskich, przychwyconych i znajdujących się w naszych rękach. Wszystko to stało się za zgodą Filipa i po deliberacjach Rady Hiszpańskiej. Przeczytajcie te listy, a dowiecie się, iż pochwala zajścia w Antwerpii, przyjmuje do wiadomości rzeczoną usługę, obiecuje ją wynagrodzić i zachęca Rhodę tudzież innych Hiszpanów, aby kroczyli dalej tą drogą przesławną. — Zdetronizować go, jako złodzieja, rabusia i mordercę — orzekli panowie ze Stanów. — Pragniemy tylko, aby respektowano nasze przywileje, pragniemy uczciwego i trwałego pokoju i wolności umiarkowanej w tym zwłaszcza, jeśli idzie o religię, co dotyczy głównie Boga i sumienia; Filip zaś obdarzył nas jedynie kłamliwymi traktatami, mającymi waśnić między sobą poszczególne prowincje, bo w tym sposobie chciał ujarzmiać je kolejno i traktować jak Indie: ograbić, mieszkańców wytracić za pośrednictwem inkwizycji, a majątek ich skonfiskować. — Zdetronizować go, jako mordercę, który z rozmysłem chciał wymordować nasz kraj — orzekli panowie ze Stanów. — Książęciu Albie i jego łapaczom, panu MedinaCoeli i panu Requensens, zdrajcom z Rad Stanowych i Prowincjonalnych kazał wykrwawić nasz kraj; wiadomo nam z listów przejętych, że don Juanowi i Aleksandrowi Farnese, książęciu Parmy, zalecił poczynać najokrutniej i krwawo; Jego Wysokość Księcia Orańskiego ogłosił banitą i nasłał na niego trzech płatnych zabójców, a niedługo zapewne naśle czwartego; kazał pobudować u nas fortece i zamki warowne; kazał palić żywcem mężów i grzebać żywcem niewiasty i dziewczęta, i brał schedę po nich; zadusił Montigny'ego i de Berghesa tudzież wielu innej szlachty, łamiąc tym parol królewski; zabił syna swojego Carlosa; zapłodniwszy donę Eufrazję, kazał poślubić ją księciu Ascoly, po czym otruł go, aby mający narodzić się bastard odziedziczył fortunę księcia; wydał przeciw nam edykt, w którym ogłosił nas zdrajcami, skazał na śmierć i konfiskatę majątku i popełnił zbrodnię w chrześcijańskim kraju niebywałą, pomieszawszy winowajców z niewinnymi. — Detronizujemy go na podstawie praw i przywilejów — orzekli panowie ze Stanów. I zniszczyli pieczęcie królewskie. A słońce świeciło nad lądem i morzem: złociły się kłosy dojrzałe, dojrzewały winogrona; i sypało na każdą falę z osobna swoje perły — strój niderlandzkiej oblubienicy: Wolności. Potem księcia Orańskiego, kiedy był w Delft, zabił czwarty morderca pakując mu w pierś trzy kule; i zmarł wedle swojej dewizy: „Spokojny pośród okrutnych fal." Wrogowie jego rozgłaszali, iż aby spłatać figla królowi Filipowi, oddał na mocy tajnego traktatu Niderlandy południowe, katolickie, którymi rządzić by nie zdołał, książęciu andegaweńskiemu, najdostojniejszemu Samcołóżcy. Ale zboczeniec ów nie na to był stworzony, by spłodzić z Wolnością dziecię imieniem Belgia. Sowizdrzał i Nele opuścili służbę w marynarce. I belgijska ojczyzna, spętana przez zdrajców, jęczała pod jarzmem. IX Był akurat miesiąc zbóż dojrzałych: parno, wiatr ciepły; kosiarze i kosiarki mogli bez przeszkód zbierać na polach, pod niebem wolnym i na wolnej ziemi, zboże, które sami zasiali. Fryzja, Drenthe, Overyssel, Guelderland, Utrecht, Noord-Brabant, Noord i Zuid-Holland; Walcheren, Noord i Zuid-Beveland; Duiveland i Schouven, z których składa się Zelandia; cały brzeg Morza Północnego od Knokke po Helder; wyspy Texel, Vieland, Ameland, Schiermonik-Oog miały być od zachodniego brzegu Skaldy aż do Oost-Ems wyzwolone spod jarzma hiszpańskiego: Maurycy, syn Milczatego, prowadził dalej wojnę. Sowizdrzał i Nele nie utracili młodości, urody i siły, albowiem duch flamandzki i miłość flamandzka nie starzeją się nigdy; mieszkali spokojnie w wieży Neere, czekając, kiedy, po wielu srogich próbach, wiatr wolności powieje nad belgijską ojczyzną. Sowizdrzał poprosił był, aby mianowano go komendantem i strażnikiem wieży; miał, jak mówił, oko orle, a ucho zajęcze, łacno więc wypatrzyłby, gdyby Hiszpan poważył się znowu wleźć do krajów oswobodzonych — i wtedy uderzyłby na wacharm, tak po flamandzku nazywa się alarm. Burmistrz zgodził się, rajcy też, a pomni na Sowizdrzałowe zasługi, wyznaczyli mu dziennie florena i dwa dzbany piwa, odpowiednią ilość fasoli, sera i sucharów; i trzy funty wołowiny na tydzień. Sowizdrzał i Nele mieszkali tak we dwoje i bardzo dobrze im było; radowali się patrząc na niedalekie, wolne Wyspy Zelandzkie, na łąki, zamki, lasy, fortece i na flotę Hołyszów strzegącą wybrzeży. Nocą wchodzili często na wieżę i siadłszy na tarasie gawędzili o srogich bitwach i pięknych amorach przeszłości i przyszłości. Wpatrywali się stamtąd w morze, co latem zwijało i rozwijało na brzegu iskrzące się fale i rzucało je na wyspy — fale podobne płomienistym widmom. I Nele bała się, gdy na polderach zjawiały się błędne ogniki, które są ponoć duszami biednych zmarłych. A każde miejsce było tu ongi placem boju. Błędne ogniki opuszczały obręb polderów, unosiły się wzdłuż tam i wracały na poldery, jak gdyby nie mogły opuścić ciał, z których wyszły. Którejś nocy Nele rzekła do Sowizdrzała: — Spójrz, ile ich nad Dreivelandem i jak wysoko szybują; a najwięcej nad ptasimi wyspami. Nie poszedłbyś tam, Dylu? Wzięlibyśmy ze sobą balsam, który ukazuje oczom śmiertelnych rzeczy niewidzialne. Sowizdrzał na to: — Jeśli to ów balsam, który mnie posłał na wielki sabat, tyle mu wierzę, co i snom głupim. — Nie należy zaprzeczać potędze czarów. Chodź, Dylu! — Dobrze, ale jutro. Nazajutrz poprosił burmistrza o zastępcę: miał to być żołnierz wierny i bystrooki, który popilnowałby wieży i czuwał nad okolicą. I podążył z Nele ku ptasim wyspom. Idąc polami i tamami ujrzeli maleńkie wysepki, między którymi płynęła bystro woda morska; a na trawiastych pagórkach opadających ku wydmom — mnóstwo wielkie czajek, mew i rybitw, co skupiając się zbitymi stadami tworzyły wyspeczki bieluchne; w powietrzu fruwały tysiące tego ptactwa. W trawie było pełno gniazd. Sowizdrzał schyliwszy się podniósł jajo ze ścieżki, a wtedy nadleciała mewa i jęła krążyć pokrzykując. Na ten zew przyfrunęło ze sto innych i zawodząc niespokojnie, szybowały nad głową Dyla i nad okolicznymi gniazdami. Ale ptaki nie śmiały zbliżyć się do niego. — Dylu — rzekła Nele — ptaki proszą, żebyś nie zabierał im jaj. — I drżąc mówiła: — Boję się, słońce zachodzi, niebo szarzeje, gwiazdy się budzą, to godzina duchów. Spójrz, jak te czerwone wyziewy snują się tuż przy ziemi; Dylu najdroższy, co to za piekielny potwór otwiera w chmurze pysk ognisty? Spójrz, tam w Stronie Philips-landu, gdzie król kat, powodowany okrutną ambicją, kazał dwa razy wymordować tylu biednych ludzi, tańczą błędne ogniki; tej nocy dusze biedaków poległych na wojnie opuszczają zimną otchłań czyśćca, aby ogrzać się w ciepłym powietrzu ziemi; o tej godzinie możesz zadawać Chrystusowi wszelkie pytania, bo Chrystus jest Bogiem czarowników dobrych. — Prochy ożyły na sercu moim. Gdybyż Chrystus mógł ukazać mi Siedmiu, których popioły, niesione wiatrem, uszczęśliwiłyby Flandrię i świat cały! — Człowieku małej wiary, zobaczysz ich dzięki balsamowi. — Może — tu Sowizdrzał wskazał palcem Syriusza — jeśli duch jaki zstąpi z tej zimnej gwiazdy. I wtedy błędny ognik wirujący wokół niego uczepił mu się u palca, a im gwałtowniej strzepywał ręką, aby się go pozbyć, tym uparciej ognik się trzymał. A gdy Nele starała się oswobodzić Dyla, inny ognik przyczepił się do jej palców. Sowizdrzał, wciąż ręką strzepując, mówił: — Gadaj, czyją jesteś duszą! Hiszpana czy Hołysza? Jeśli Hołysza, idź do raju, jeśli Hiszpana, wracaj do piekła, skąd przybyłaś. Nele ozwała się: — Nie obrażaj dusz, choćby nawet były duszami katów. I kołysząc ognik na końcu palca: — Ogniku — mówiła — miły ogniku, jakie wieści przynosisz z kraju dusz? Czymże się tam one kłopoczą? Czym jedzą i piją, nie mając ust? Bo ty ust nie masz, ogniku miluchny! A może przybierają postać ludzką tylko w raju szczęśliwym? — I po cóż ty gadasz po próżnicy do tego lichego płomyka, który nie ma ani uszu, żeby cię usłyszeć, ani gęby, żeby ci odpowiedzieć? — ozwał się Sowizdrzał. Lecz ona nie zwracając na to uwagi mówiła: — Ogniku, zapytam cię trzy razy, a ty odpowiedz tańcem. Pytam raz w imieniu Boga, drugi raz w imieniu Marii Dziewicy, a trzeci raz w imieniu duchów elementarnych, które są pośrednikami między Bogiem a ludźmi. Co też uczyniła; ognik zachybotał trzy razy. Wtedy rzekła do Sowizdrzała: — Rozbierajmy się; a tu srebrne puzderko z balsamem. — Niech ci będzie, wszystko mi jedno. Rozdziali się, namaścili balsamem wizji i ułożyli się przytuleni na trawie. Muchy bzykały żałośnie; grom zahuczał głucho, błyskawica przemknęła chmurą; księżyc wychylił z obłoku koniuszki złotych rogów; błędne ogniki Sowizdrzała i Nele odfrunęły, by tańczyć z innymi na łąkach. Nagle Nele i jej ukochanego pochwyciła ręka olbrzyma, cisnęła w powietrze niby dwie piłeczki, złapała ich znowu i jęła igrać nimi: olbrzym to przerzucał oboje z dłoni do dłoni, to gniótł, to ciskał w bajorka między wzgórzami i wyciągał oplatanych morszczyzną. Po czym bujając ich w przestworzach zaśpiewał, a głos jego pobudził i nastraszył mewy zamieszkałe na wysepkach: Okiem zezowatym Chciałyby te bździny Dojrzeć tajemnicę, Którą my więzimy. Czytaj tajemnicę, pchło, Czytaj tajemnicę, wszo, Czytaj słowo święte, Siedmioma ćwiekami, Jakby pieczęciami, Na niebie zamknięte, W powietrzu zamknięte, Na ziemi zamknięte. I rzeczywiście Sowizdrzał i Nele ujrzeli na murawie, w powietrzu i na niebie siedem tablic umocowanych na siedmiu płomiennych gwoździach. A na tablicach taki napis: W nawozie rodzą się soki; Siedem złe jest, lecz i dobre; Diamenty to węgla twory; Mądrych uczniów mają głupie doktory; Siedem złe jest, lecz i dobre. I olbrzym chodził, a za nim ciągnęła chmara błędnych ogników, śpiewających cichutko niby świerszcze: Uważnie patrzcie, to ich mistrz. Papież papieży, królów król, U niego Cezar wołem jest; Patrzcie uważnie: z drzewa on. Raptem olbrzym począł się zmieniać: wychudł, posmutniał i urósł jeszcze. W jednej ręce trzymał berło, a w drugiej miecz. I nazywał się Pycha. A cisnąwszy Nele i Sowizdrzała na ziemię, oznajmił: — Jam Bóg. I obok niego, jadąc na kozie, pojawiła się rumiana dziewka, o piersi gołej, oku iskrzącym, wydekoltowana po pępek, na imię jej było Rozpusta; i wtedy przydreptała stara Żydówka zbierając skorupki jaj mewich, na imię jej było Skąpstwo; i zjawił się mnich żarłoczny, łapczywy, ćpający kiszki, opychający się kiełbasami i mlaskający bez przerwy jak i maciora, na której jechał, a na imię mu było Obżarstwo; przyczłapało następnie Lenistwo, powłócząc nogą, blade i zapuchnięte, o wygasłym oku, a za nim Złość, popędzając Lenistwo ościeniem; Lenistwo zbolałe zawodziło lejąc ślozy i utykało nosem ze zmęczenia; potem nadeszła chuda Zazdrość o łebku żmii i zębach szczupaka; gryzła Lenistwo, albowiem miało za wiele wygód, Złość — albowiem była nazbyt krewka, Obżarstwo — albowiem ćpało po dziury, Rozpustę — albowiem zalecała się nazbyt żywym rumieńcem, Skąpstwo — albowiem zbierało skorupki, Pychę — albowiem paradowała w purpurze i w koronie. A błędne ogniki tańcowały wokół. I wzdychając, i mówiąc ludzkim głosem — mężczyzn, kobiet i płaczliwych dzieci — powiadały: — Pycha rodzic ambicji, Złość okrucieństwa źródło: one to zabijały na polu bitwy, w więzieniach i na torturach, aby zachować swoje berła i korony! Zazdrości, tyś to zniszczyła w zarodku niejedną myśl użyteczną i szlachetną — jesteśmy duszami prześladowanych wynalazców. Skąpstwo, tyś odmieniło złoto w krew biednego ludu — jesteśmy duszami twoich ofiar. Rozpusto, towarzyszko i siostro morderstwa, która zrodziłaś Nerona, Mesalinę i Filipa Hiszpańskiego, kupujesz cnotę i opłacasz zepsucie — jesteśmy duszami zmarłych. Lenistwo i Obżarstwo, zapaskudzacie świat, wymieść was trzeba — jesteśmy duszami zmarłych. I zabrzmiał czyjś glos: W nawozie rodzą się soki; Siedem jest złe, lecz i dobre. Mądrych uczniów mają głupie doktory; Cóż uczyni wesz włóczęga, Aby mieć i popiół, i węgiel? A ogniki powiedziały: — Ogień to my, odwet za dawne łzy i mękę ludu; odwet na szlachcie polującej w swoich włościach na zwierzynę ludzką; odwet za wojny niepotrzebne, za krew przelaną w więzieniach, za palonych mężów, za kobiety i dziewczęta grzebane żywcem; odwet za przeszłość okutą i okrwawioną. Ogień to my; jesteśmy duszami zmarłych. Na te słowa Siedmioro zamieniło się w drewniane figury, nic ze swojego pierwotnego wyglądu nie tracąc. I głos ozwał się znowu: — Sowizdrzale, spal to drzewo! A Sowizdrzał zwracając się do ogników: — Wy, jako ogień, spełnijcie swoją powinność. I obłok ogników otoczył Siedmioro, oni zaś spłonęli i rozsypali się w popiół. I z popiołów powstało siedem nowych postaci; pierwsza rzekła: — Nazywano mnie Pychą, a teraz nazywam się Duma szlachetna. Inne też przemówiły. Sowizdrzał i Nele byli świadkami, jak Skąpstwo przeobraziło się w Oszczędność; Złość — w Żywość; Obżarstwo — w Apetyt; Zazdrość — we Współzawodnictwo; a Lenistwo — w Zadumę poetów i mędrców. A Rozpusta jadąca na kozie odmieniła się w piękną kobietę imieniem Miłość. Ogniki zawiodły wokół nich tan radosny. Sowizdrzał i Nele usłyszeli tedy gwar ogromny głosów męskich i kobiecych. Ludzie, gdzieś ukryci, szydzili i śpiewali głośno, trochę klekotliwie: Kiedy ziemią i kiedy morzem Siedmioro odmienionych zawładnie, Ludzie, podnieście wtedy czoła: Szczęście dla świata nastanie. I Sowizdrzał rzekł: — Duchy kpią z nas. A ręka potężna, chwyciwszy Nele, cisnęła ją w przestrzeń. I duchy zaśpiewały: Kiedy północ Ucałuje zachód, Ruinom koniec. Szukaj opaski. — E! — rzekł Sowizdrzał. — Północ, zachód i opaska! Niejasno coś mówicie, panowie Duchy. A one zaśpiewały podśmiewając się: Północ to Holandia, A Belgia — to zachód. Opaska — to sojusz; Opaska — to przyjaźń. — Nie głupieście, panowie Duchy! o nie! — odparł Sowizdrzał. A one zaśpiewały znów, podśmiewając się: Opaską, biedaczku, Holandii i Belgii Będzie przyjaźń zacna, Będzie sojusz piękny. Met raedt En daedt; Met doodt En bloodt. Wspólna rada, Wspólny czyn, Wspólnie też Damy krew I zginiemy, Jeśli trzeba. Skalda już Nie zwaśni nas, Robaczku, Nigdy. — Owóż — westchnął Sowizdrzał — takie to i nasze życie udręczone: łzy ludzi i śmiech losu. A duchy, podśmiewając się wciąż, odparły: Wspólnie też Damy krew, Skalda nie powaśni nas. I ręka potężna smyrgnęła Sowizdrzałem w przestrzeń. X Nele spadłszy przetarła oczy i nie ujrzała nic oprócz słońca wstającego w złocistych mgłach, trawy, też nasyconej złotem, i śpiących mew, których pióra żółcił promień. Ale mewy zbudziły się zaraz. Postrzegła, że jest naga, i ubrała się co prędzej; po czym zobaczywszy Sowizdrzała, również nagiego, okryła go; myśląc, że śpi, potrząsnęła nim — ale ruszył się tyle co i umarły; wtedy zdjął ją strach. — Czyżbym — rzekła — otruła mojego najmilszego tym balsamem wizji? O, niechbym i ja umarła! Dylu, zbudź się! Zimny jak marmur! Sowizdrzał jak się nie budził, tak się nie budził. Minęły dwa dni i dwie noce, a Nele, dygocząca z boleści, czuwała przy swoim ukochanym. Rankiem dnia drugiego Nele posłyszała dzwonek i zobaczyła, jak nadchodzi wieśniak jakiś, dzierżąc łopatę; za nim kroczyli, a każdy niósł świecę, burmistrz i dwaj rajcy, pleban ze Stavenisse i wytrykus osłaniający plebana parasolem. Szli, jak oznajmili, udzielić komunii świętej i ostatniego namaszczenia walecznemu Jacobsenowi, który był Hołyszem ze strachu, ale gdy minęło niebezpieczeństwo, wrócił, by umrzeć na łonie świętego Kościoła rzymskiego. Niebawem znaleźli się naprzeciw Nele płaczącej i ujrzeli na murawie ciało Sowizdrzała przykryte sukniami. Nele uklękła. — Panieneczko — zagadnął burmistrz — co robisz przy tym nieboszczyku? Nie śmiejąc podnieść oczu, odrzekła: — Modlę się za mojego ukochanego, który padł niby gromem rażony; nie mam już nikogo na świecie i też umrzeć bym chciała. A pleban posapując z kontentacji: — Sowizdrzał Hołysz umarł! Chwałaż ci, Panie! Mój człowieku, wykop tu zaraz grób; zabierz mu suknie, nim go pogrzebiemy. — Nie! — zawołała Nele zrywając się. — Nie weźmiecie mu sukien, zmarzłby pod ziemią. — Kopże grób! — poganiał pleban kmiotka, co dzierżył łopatę. — Dobre tu miejsce na grób — rzekła Nele zalewając się łzami — bo piasek pomieszany z wapnem, tedy robaków nie ma. Nie rozpadnie się mój Dyl, nie zbrzydnie. I na pół przytomna z boleści nachyliła się nad Sowizdrzałem, i ucałowała go, tonąc we łzach i szlochając. Burmistrz, rajcy i chłop litowali się jej, ale pleban wciąż powtarzał radośnie: — Umarł Hołysz naczelny, chwałaż Ci, o Boże! Za czym wieśniak wykopał grób, ułożył w nim Sowizdrzała i przysypał go piaskiem. A ksiądz odmówił nad grobem modlitwy za umarłych; wszyscy klęczeli wokół; nagle pod piaskiem zaszamotało się coś gwałtownie, a Sowizdrzał, kichając i otrząsając piach z czupryny, ucapił proboszcza za gardło: — Inkwizytorze! — wrzasnął. — Grzebiesz mnie żywcem, gdym zasnął? Gdzie Nele? Jużeś ją pochował? Coś ty za jeden? Pleban rozdarł się: — Zmartwychwstaje Hołysz naczelny! Panie Boże, weź duszę moją! I czmychnął niby jeleń przed psami. Nele podeszła do Sowizdrzała. — Ucałuj mnie, pieszczotko — rzekł. I znów rozejrzał się wokół; chłop i wytrykus uciekli, jak i ksiądz, porzuciwszy łopatę, świece i parasol, aby mogli biec prędzej; burmistrz i rajcy, obłapiając sobie głowy ze strachu, pojękiwali na trawie. Sowizdrzał podszedł do nich i potrząsając nimi: — Czy to grzebie się Sowizdrzała, ducha, i Nele, serce i matkę Flandrii? Ona też spać może, lecz umrzeć — nigdy! Chodź, Nele! I odszedł śpiewając pieśń szóstą, ale nikt nie wie, gdzie zaśpiewał ostatnią. KONIEC NOTA O AUTORZE DE COSTER CHARLES (1827–79), pisarz belg., tworzący w języku fr., pozostawił twórczość rożnorodną, o nierównej wartości: wiersze, powieści, wspomnienia z podróży, opowiadania (Contes brabançons 1861); sławę przyniosły mu opowieści flam. Wesołe bractwo tłustej gęby (1858, wyd. pol. 1911), a zwł. napisana barwnym, archaizowanym językiem powieść Przygody Dyla Sowizdrzała (1868, wyd. pol. 1914), przedstawiające walkę Flamandów z Hiszpanami w XVI w.; Coster jest uważany za ojca belg. literatury. (PWN)