13728
Szczegóły |
Tytuł |
13728 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
13728 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 13728 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
13728 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
1
Szmaglewska Wilcza jagoda
Państwowy
Instytut
Wydawniczy
Warszawa
1977
Seweryna Szmaglewska
Wilcza jagoda
Ilustracja na obwolucie Janusz Stanny Opracowanie graficzne i typograficzne Jan Bokiewicz
ASĄĄ
Printed in Poland
Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1977 r.
Wydanie pierwsze
Nakład 20 000 + 290 egz. Ark. wyd. 10,7. Ark. druk. 12
Papier druk. mat. kl. III, 70 g, form. 84X104/32
Oddano do składania 11 września 1976 r.
Podpisano do druku 21 stycznia 1977 r.
Druk ukończono w lutym 1977 r.
Łódzkie Zakłady Graficzne, Zakład nr 1,
Łódź, ul. Rewolucji 1905 r. nr 45
Nr zam. 2141/11/76. J-119
Cena zł 25
Muzyka jezior. Wiatr dotyka strun trzciny, potrąca je, szarpie, aż rozkołysane ostukują się wzajemnie, powodują szelest i szum.
Człowiek pragnie czasami takich godzin pozornej ciszy, kiedy modrzew niedosłyszalni e chwieje rzęskowymi kitami, a szept liści tataraku przypomina zagubione wieczory, ufne zasypianie w ciemności. Turkot kół wozu pogłębia tylko ciszę, nie mąci snu.
Nasłoneczniony łan żyta. Nasłonecznione pole pszenicy. Nasłoneczniona łąka. Nasłoneczniony piach. Nasłoneczniona ścieżka do szkoły. Tak miło wczesnym rankiem iść boso po kwietniowym cieple wydeptanej dróżki, tak wesoło wracać w południe, kiedy ziemia grzeje stopy. Szept bajek i prawdziwych zdarzeń, usypiający rytm głośnego czytania. Kiedy, kiedy? Bardzo dawno. Tamte głosy wracają już tylko w postaci szelestu trzcin i brzmią kojąco, łagodzą ból. Odpływa wszystko razem z liściem brzozy, przedwcześnie opadłym, zaniesionym nad obszar wody, sunącym z południa na północ w stronę mostu, gdzie jezioro zwęża się, podobne do rzeki.
Dlaczego matka dała mi niezwykłe przezwisko? Daremnie chciałabym ją zapytać.
— Ty kostrzewo! — mówiła. — Z daleka widzę cię między łubinem i koniczyną, jak biegniesz, aż ci się łeb trzęsie.
Pozwalała mi czytać zachłannie, całymi dniami, do zmierzchu, do chwili kiedy trzeba było kłaść książkę na oknie i pochylać głowę nisko, żeby wyłowić ostatnie dostrzegalne, poszarzałe litery. Tak, przychodziły z miasta czasopisma prenumerowane regularnie. Czytało się je w kręgu światła lampy naftowej, odgadywało się sens ilustracji, fotografii, rysunków. Roczniki oprawione w sztywne okładki pozwalały zapamiętać sielskie pejzaże Cheł-mońskiego, styl Fałata, smutek Wyspiańskiego, kreskę Matejki z jego „teki pośmiertnej", która to nazwa budziła grozę i skłaniała do pełnych przerażenia rozmyślań. Wstał
z grobu, wrócił i rysował dalej te królewskie postacie otulone gronostajami, te złote korony, berła, potężne miecze, dłonie charakterystyczne, zbyt piękne. Malarze, poeci, aktorzy, wielcy artyści, naukowcy zapadali w pamięć, łatwo było ich odnaleźć na kartach, a zmuszali do ciągłych powrotów.
Były też dni, kiedy matka pozwalała mi biegać od wschodu do głębokiego zmroku. Nasłonecznione włosy. Zapach wygrzanej skóry. Jak dobrze! Zawsze o czymś morzyłam. O tym, żeby zobaczyć kometę, żeby mi się pokazała fatamorgana, żeby mój latawiec poszybował aż za linię horyzontu, gdzie może wiruje i ryczy trąba powietrzna. Od irracjonalnych tęsknot dzieciństwa pędzi się do stwardniałych form życia. Jakie ono jest dziś?
Nade mną nieskończenie wysoko smugi ruchliwych obłoków, obok jezioro, na pozór uśpiona woda, jednak wystarczy coś rzucić i widać, jak żywy jest nurt, od źródeł aż do Śniardw i dalej przesmykami ku Bałtykowi.
Trudno uwierzyć, jak daleko zostały za mną — w sensie czasu i kondensacji zdarzeń — łąki otaczające pierwszą moją szkołę, zioła nasycone słodkim zapachem i brzękiem pszczół. Usiadłam kiedyś w czerwcowe południe na kamieniu wygrzanym, płaskim, ukrytym w gąszczu trawy, jakby wrośniętym w torfiastą glebę. Ziemia parowała ciepłem, a ja czekałam. Intensywność głodu bywa mniejsza, niż wówczas dała mi się odczuć intensywność tęsknoty. Zaspokojenie tkwiło w przyszłości, płaski horyzont osłaniał wszelkie zagadki, jakie czekają na człowieka. Świat otwierał się i przyciągał, nakazywał dążyć w stronę nieuniknionych zdarzeń.
Cielęce lata, kiedy historia kraju to jedynie kartki starych ksiąg zadrukowane drobną czcionką, groźne legendy, odpychane działaniem instynktu samozachowawczego: mnie to na szczęście nie dotyczy, to było dawno...
Jeżeli człowiek zmienia się pod względem biologicznym i psychicznym co kilka lat, oczywiste jest, że dzieje narodów zmieniają od niepamiętnych czasów obyczaje, sposób myślenia. Kim byłam w roku tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym drugim, kiedy po raz pierwszy spędzaliśmy lato na Mazurach? Kim byłam zaledwie siedem lat wcześniej, w tysiąc dziewięćset czterdziestym piątym? Ileż razy
człowiek budzi się z krzykiem, z bijącym sercem, wśród okrutnych sytuacji, niemal udławiony goryczą snu, realizmem wizji sennych. Odsuwamy za próg pamięci koszmary wojny, z którymi zderzyliśmy się czołowo. Zapomnieć. Jak najszybciej zapomnieć. Prawo selekcji pomaga, przynajmniej w dzień.
Jak dużo można puścić w niepamięć, zetrzeć miękką gumką, przykryć uśmiechem, przejść nad tym do porządku? Czy w ten sposób usuwamy z korzeniami poza granice świadomości drzazgi zaognione w naskórku, wędrujące do krwi?
Kim byłam siedząc jako dziecko na kamieniu pośród rozległych łąk pod niebem ogromnym, stanowiącym w moim przekonaniu połowę czarodziejskiej kuli, w dzień lazurowej albo grożącej chmurami, w nocy pełnej migotania gwiazd i dopiero wtedy naprawdę tajemniczej?
Skąd się brała moja wyraźna tęsknota?
Czy mogłam odgadnąć, że będzie na mnie czekał mimo wszystko, co przejdzie przez Europę, rodzinny dom Rem-brandta w Amsterdamie? Drewniane boazerie, zapach starości, małe, ledwo zaznaczone szkice wymagające niemal suwania nosem po ścianie. Czy mogłam odgadnąć, jak zachwyci mnie łobuzerski uśmiech i oczy pełne kpiny patrzące z autoportretu, gdzie artysta przedstawił się bezlitośnie, władając autoironią równie swobodnie jak ołówkiem?
W lipcowym upale jezioro drzemie, lekka mgiełka tuż nad wodą zaciera kontury przedmiotów, obdarza światłem impresjonistów każdy liść, plamę cienia na fali, ruchliwy gąszcz konarów, przesiany zielenią i rażącymi oczy błyskami.
Jestem sama. Od czasu do czasu szelest oznajmia człapanie czapli, uważne i powolne, albo chlupot wody na płyciźnie demaskuje polującego szczupaka.
Leżę w odrętwieniu. Słyszę urywki rozmowy tych dwojga ludzi, którzy przyszli tu niedawno i krążą między młodymi sosnami, po mchu pachnącym w upalnych promieniach słońca. Nie widać ich, ale gdyby mówili głoś-
niej albo gdybym wytężyła słuch, zrozumiałabym każde słowo.
Nie wytężam słuchu. Przeciwnie. Oni są może częścią natury, ich rozmowa zanika czasem i tylko szum trzcin ocierających się wstążkami zielonych liści dolatuje do mnie, potem wraca spokój. Przezroczyste ważki furkoczą skrzydłami, których nie widać, jedynie blask słonecznych refleksów ujawnia ich obecność. Potem rybitwy lecą i znikają, a nad jeziorem pozostaje niezmącona cisza.
Tych dwoje tnie korę po stronie słońca, żeby krople gęste i lepkie łatwiej wydobywały się z tkanki drzewa i żeby szybciej spływały do pojemników umocowanych tak, jak bywa na rysunku dziecka: mała doniczka, z niej sterczy pionowy pręt, a na boki równolegle wystawione pędy.
Znam ich. To Hubert i jego żona, Urszula. Mężczyzna zawiesił blaszaną czarkę, obejrzał się, wypoczywa chwilę sapiąc głośno. Więc serce dokucza mu ciągle.
Patrzę na jezioro przez ruchome kiście sosny kołysane lekko powiewem. Czas ma przezroczystość powietrza w letni dzień, oni żyją tu między lasami, są zawsze, są jak na kartach ulubionych książek, do których mogę wrócić, kiedy chcę. Wracam od lat.
Popełniam błąd większości turystów: uśmiecham się do nich na powitanie, przywożę drobne podarunki, robię im kilka fotografii na tle furtki, wynajmuję łódkę, wynajmuję pokój. Z radością rozpoczynam swój wypoczynek. Całe dni spędzam na wodzie i w lasach, słucham rozmów o połowach ryb. A później odjeżdżam. I pozostaje mi uczucie żalu: co wiem o nich? Opowiadam w gronie przyjaciół, jakie niezwykłe zalety mają ludzie, którzy przyjmują mnie i moich bliskich pod swój dach, i muszę przyznać, że są to spostrzeżenia powierzchowne.
Wolę nie mącić obrazu pagórów ugrzanych słońcem, lasów nasyconych zapachem poziomek, ścieżek wydeptanych po dnie puszczy, w cieniu, w chłodzie, w świerkowych nawisach granatowych i balsamicznych, obrośniętych niebieskawymi mchami. Cóż jednak wiem naprawdę o mozole rybaków i drwali? Cóż wiem o sobie? Co wiem o każdym z przyjaciół? Spotykamy się czasem z potrzeby
8
przedyskutowania jakiejś najistotniejszej sprawy życiowej, a w rezultacie rozmowa przepływa płytko, po wierzchu banalnych, ogólnie wiadomych stwierdzeń, i na tym koniec.
Dzieje Warszawy splątane jak tatrzański las, po którym przeszedł huragan. A cóż dopiero — dzieje tego regionu?
Przed sobą mam taflę wody napiętą i jasną, reszta mało mnie interesuje. Wszystko, co za mną, za krzewem, odpadło. Jeziora są skrawkami nieba rozrzuconymi po ziemi, tak pisała Kazimiera Iłłakowiczówna o Wileńszczyźnie.
Kiedy chcę, mogę zanurzyć się w chłodnej głębi, mogę pływać za łódką trzymając się burty, mogę leżeć na pomoście i patrzeć w dół, obserwować życie w odbitym skrawku nieba, migotliwym od ruchu fali. Czerpię dłonią trochę wody, zwilżam czoło i skronie.
Jednak słyszę rozmowę. Lustro jezior wzmacnia głos naniesiony wiatrem, chwytam kilka słów, chociaż traktuję to jak wołanie dzikich gołębi.
Odgradza mnie od polany leśna droga wyjeżdżona dawno w piasku i próchnicy, zarośnięta mchem, dalej otwarty stok i krzew, pod którym siedzę. Wiem, dziś rozpoczęli nacinanie drzew od pagóra przy jeziorze, wkrótce zniknęli sobie wzajemnie z oczu zajęczym sposobem, obejrzysz się, pusto. Zielska rozkrzewione bujnie na czarno-ziemie tłumią kroki, słońce przez pewien czas rozjaśnia migające tu i ówdzie ludzkie sylwetki, drobne jak zapałki w ogromnym lesie wyrosłym do nieba. Idą, a nie widać ich. Z wytrwałością natury tną ostrym żelazem korę każdej sosny, znaczą głębokim rowem pionowo i potem prowadzą skośne linie w lewo i prawo ku górze pod kątem ostrym. Ktoś mógłby sądzić, że to magiczne znaki na pniach odwiecznej puszczy.
Bieleje tam i srebrzy się sosnowa krew. Idą robotnicy leśni cicho, jak idzie czas. Nie spostrzeżesz, a już cały świat odmieniony. Słońce im pomaga, pomaga ziemi, z której tryskają dzikie lilie i kosaćce na mokradłach, a tuż obok pierzaste paprocie, chociaż ich nikt nie pielęgnuje. Tryska z pni sosnowa posoka.
Zdrzemnęłam się. Przez mgiełkę cienia nagrzanego słonecznym upałem słyszałam fragmenty rozmowy, na którą nie zwracałam uwagi, zapadając głębiej i głębiej w sen. Dziwne. Te głosy monotonne, ściszone odległością, miały siłę działania bajki opowiadanej mi w dzieciństwie na dobranoc.
Atmosfera ciepła i ufności razem z monotonią słów pozwalały słyszeć i nie słyszeć, zasypiać świadomie, pogrążać się w niezwykłą sytuację, kiedy wiem, że to już marzenia senne, chociaż dłoń wyczuwa jeszcze dotyk suchej, pachnącej trawy.
Wszystko, co mówią, należy do kategorii zmyśleń znikających po przebudzeniu. Lubię, kiedy sen przychodzi do mnie stopniowo, jak teraz, a zaczyna się stłumionym opowiadaniem. Gdybym obudziła się nagle, będę pamiętała pierwsze zdania, tonację głosów, czasem osoby lub sytuacje. Dobrze tak powoli, świadomie zanurzać się w drzemkę, to jest o wiele milsze niż godziny wypoczynku jakby odcięte z mojego życia.
Monotonnie woła ptak. Monotonnie trzaskają polne koniki. Monotonnie szumi zagajnik. Monotonnie brzmią słowa ludzi. Daleko. Niewyraźnie.
Dopóki są tu mieszkańcy puszczy, nikt więcej, mogę nie podnosić powiek i nie wyłączać się z przestrzeni wyobraźni. Plusk ryby na powierzchni jeziora, szum zwijanych i rozwijanych skrzydeł ptaka tuż nade mną, powolne kroki lisa, w dużych odstępach czasu, po suchej trzcinie, to wszystko nie mąci mojego spokoju.
Nawet odgłosy przesuwania skrzynek w rybaczówce odległej, przycupniętej na malutkiej wyspie, u korzeni rozłożystych drzew, to również tylko codzienny rytm życia puszczy.
Ruszył się wiatr. Otwieram oczy. Korony sosen i dębów nade mną rozkołysane, wygięte naporem powietrza z południa na północ. Ale bardzo wysoko nad nimi widzę pęd obłoków z północy na południe. Wzmaga się niepokój, dołem i górą narasta szum.
Ani się spostrzegłam, kiedy bezszelestnie ktoś przyszedł i przekonany o zupełnej pustce, rozmawia na tyle
10
głośno, że słyszę fragmenty słów, z których układają się mniej czy bardziej zdeformowane zdania. Jeszcze bronię swojej samotności. Bronię swojej wewnętrznej ciszy. Co mnie obchodzi, że ktoś jest za sągiem drzewa czy niżej, w jamie, skąd pewno dawniej wywożono piasek, albo za dróżką, w gąszczu leszczynowym, czy na wzgórzu, w zbitej ścianie malin.
Odejdzie. Najważniejsze, że dookoła mnie kiście młodych sosen oparte na ziemi tworzą gęsty szałas i widzę tylko niebo, słońce nagrzewa moją kryjówkę, a mnie tu nikt nie zauważy. Wybrałam sobie świetny schowek, opieram łokcie na kłującym igliwiu, brodę na dłoniach, palcami zakrywam uszy. Poczytam sobie, co pisze KTT, ' a tymczasem głosy odpłyną nie wiadomo kiedy.
Czasopisma przywiezione wczoraj o zmierzchu ze Szczytna przeleżały pod bochenkami chleba, dopiero teraz otworzę je, z podwójną korzyścią: pozwolą mi zachować pogodny nastrój, a ponadto zagłuszą czyjąś obecność.
Zacznę od „Życia Warszawy", dowiem się, co tam słychać na znajomych ulicach, jakie filmy grają w „parafialnym" kinie, blisko naszego domu, kto zgubił klucze, kto znalazł psa, co nowego w teatrach. Ale właśnie „Życia Warszawy" brakuje w mojej paczce pism.
I w tejże chwili wyjaśnia się sprawa. Hubert mówi do swojej żony:
— Patrz, Ula. Turyści zostawili parę gazet.
— Nie rusz! Może się ktoś wycierał albo ryby nad papierem czyścił.
— Co ty! Czyściutkie, ładnie złożone. „Życie Warszawy" z siedemnastego lipca. To przecie było wczoraj. A co za ciekawe nowiny. Posłuchaj tylko. Mariner-4 zbliża się do Marsa. Wiesz, jaką ma teraz odległość? Nie zgadniesz! Osiem tysięcy sześćset kilometrów od Marsa.
— Baj baju, będziesz w raju — mruczy Ula z gniewem.
Hubert podniecony czyta głośno moje gazety. No, dobre i to, przynajmniej będę coś wiedziała.
— Sensacja. Słuchaj, Ula. Trzy fotografie Marsa przekazał na Ziemię „Mariner-4". W jakich my czasach żyjemy! Czy ty sobie zdajesz sprawę? Piszą, że nie stwierdzono żadnego pola magnetycznego.
11
Głoś Uli, zawsze wysoki, nagle staje się falsetem. Oburzenie dławi ją w gardle. Słyszę chorobliwy, dziwny pisk.
— Zapamiętaj sobie, Hubert, moje słowa. Pan Bóg im nie dozwoli zajrzeć do nieba. Nigdy, przenigdy, rozumiesz? Oni się ważyli na świętokradztwo. Grześniki! Przeklęte grześniki! Do dziesiątego pokolenia przeklęte. Panu Bogu spokój chcą zamącić. Ale niedoczekanie.
Mężczyzna zaciekawiony przewraca kartki.
— No, coś takiego. Patrz, jest i drugie „Życie Warszawy"! Słuchaj uważnie. Napisali, że pilotem będzie Jurij Gagarin. Paru kosmonautów jednocześnie wyjdzie z kabiny w Kosmos. Moskwa przygotowuje lot pojazdu giganta z wieloosobową załogą.
Pisk Uli przypomina ptasi skrzek.
— Wspomnisz moje słowa. Trójca Święta wyśle zastępy anielskich wojsk, drogę zagrodzi tym bezbożnikom, co się sądu ostatecznego nie boją.
Mężczyzna zdziwił się nagle, jego matowy, zachrypły głos odzyskał czyste brzmienie.
¦— Coś podobnego! Człowiek by nie wierzył, gdyby nie widział własnymi oczami czarno na białym. „Gołębie przyczyną katastrofy. W roztrzaskanym odrzutowcu zginął pilot. Wypadek lotniczy zdarzył się pod Radomiem. Ostatnie słowa pilota nadane drogą radiową: Uderzyłem w stado gołębi. Silnik przerwał."
Ula odpowiedziała wrzaskiem:
— A widzisz! A widzisz! Dobrze mu tak, wstrętnemu grześnikowi. Pan Bóg nigdy, przenigdy nie da zajrzeć do nieba. Zuchwalec Mogą sobie próbować odrzutowcami, pojazdami kosmicznymi, sputnikami, Marinerami, czyrn chcą. Pan Bóg ich upokorzy.
Hubert odzywa się groźnie:
— Czyś ty się, babo, wściekła?
— Co się miałam wściec? Aniołowie przybrali postać stada gołębi, strącili pilota na ziemię. Dobrze mu tak, podłemu grześnikowi. Dobrze mu tak.
Jazgotanie dwu głosów tuż obok za krzewami dociera w skrawkach i mało mnie obchodzi, pójdą wkrótce, tymczasem zasłaniam u3zy.
Nareszcie wraca cisza. Patrzę w niebo wysoko nad sosnami, gdzie lazur jest odległy i tak optymistyczny, że
12
iii!..
"MMH
to aż budzi zdumienie. Wiatr ustał, ale górą żegluje obłok ubity ze śniegów Antarktydy, są to może zresztą śniegi Kilimandżaro.
Znów usłyszałam stłumiony pokorą czy nieśmiałością męski głos, niski, pełen błagania:
— Posłuchaj, Ula.
Więc jednak tu jeszcze są, chociaż dla mnie ich nie ma. Przekomarzają się o drobiazgi, czegoś chcą, do czegoś dążą.
— Posłuchaj, Ula. Fakt, rano posprzeczałem się z tobą. Powinienem był milczeć, ty zesztywniałaś, kiedy chciałem cię uściskać. Uciekłaś aż do ściany, zacięta, zła. Dlaczego tak było?
— Nie zagaduj mnie! Po co mnie złościsz?
— Aleś ty uparta. No, niech będzie na twoim. Ale pomyśl. Pierzyna spadła. To próbowałem cię okryć i przysunąć się bliżej. Pogłaskałem włosy. Pytałem przecie, czy się gniewasz. Uparłaś się. Nie, i koniec.
— Tak! Uparłam się.
— Leżałaś pod swoją makatką, pamiętam, jak ją haftowałaś: pełno muchomorków, stokrotek, łabędzi na rzece i białych owieczek na łące. Zamknęłaś oczy, ale wiem, że nie spałaś. Już ja znam te humory. Próbowałem żartować. „Ubodzie cię baranek", mówiłem i dotykałem wąsami twojej szyi. Lepiej byś się do mnie przytuliła. Na próżno. Zawsze lubiłaś mnie karcić, twojego męża, kiedym wyraźnie chciał wiedzieć, że jesteś pragnąca tego samego co ja.
Kobieta milczała. Zatrzeszczał mech. Kroki szurały coraz bliżej. Było mi strasznie głupio, że niechcący słyszę czyjeś sekrety, musiałam jednak zachować bezruch i spokój. Usnąć wewnętrznie.
Hubert odsapnął i mówił jeszcze głośniej:
— Znienawidziłem to twoje sztywnienie, kląłem w myślach dziś rano. Kamień jesteś? A może ryba? Zimna jak żółw. Albo jaszczurka. Poranek zmarnowany zupełnie. Myślałem, żeś ty rozespana, że dopiero w lesie przejdzie ci złość, uśmiechniesz się do mnie po ludzku. Zawołałem cię raz i drugi. Z daleka młodnik wszystko zagłusza, to prawda. Chyba jednak słyszałaś. Darłem się jak opętany: „Hej! Ula, odezwij się!"
13
Mruknęła kłótliwie:
—• Co to, pierwszy raz pracujemy w lesie? Sosnowe kity gęste, zupełnie tłumią głos. I daleko było.
Hubert odprężył się, przyjął wyjaśnienie żony, zaczął jej z wahaniem opowiadać, że woli tę pracę od innych. Cisza naokoło, po głowie krążą myśli wyraźne, jakby krok w krok szedł obok drugi człowiek, może ojciec wrócił po latach albo starszy brat przyjechał z zagranicy. Może podrastający syn, którego nigdy nie mieli, stąpa razem z Hubertem i słucha. Przerwał na chwilę, stęknął ciężko, pewno czekał, że i ona coś powie. Zamruczał znowu, miło mu tak rozmawiać z Ulą jak z tamtymi chłopami. Próbuje wytłumaczyć sobie, że gdyby naprawdę któryś z nich szedł obok, trudno byłoby odsłonić własne rozmyślania. Gadaliby sobie o byle czym. A to jakie łodzie skończył ostatnio zbijać i uszczelniać albo czy węgorze już biorą w Orliku, to znów, jak urządzić nową wędzarnię, bo takie wędzenie w starej beczce, nad jałowcowym dymem to do niczego. Opowiadałby synowi albo bratu, dla kogo będzie wyprawiał wilczą skórę albo łeb dzika z półkolem zębów, a tamto wszystko, co przychodziło mu do głowy, kiedy był w lesie sam, pozostałoby uśpione.
Ula milczała, więc rozgadał się swobodnie, że może próbowałby napomknąć o swoich łzach, co ich nigdy nie wypłakał, a raczej o pragnieniach, które już dawno powinny się spełnić. Ale skoro nawet Ula tak często zdawała się głucha w rozmowie z nim, innych też nie śmiałby prowadzić w cieniste dno swojego wewnętrznego lasu, dokąd chodził przed snem albo dziś, kiedy pracowali w samotności nie widząc się długo.
Był to monolog. Ula pewno zamknęła oczy lub odeszła na tyle daleko, żeby nie słyszeć uprzykrzonego marudzenia. Hubert zwierzał się sobie.
— Wiesz? — powiedział. — Nawet lubię być sam.
Dziwiłam się. Z basowej, monotonnej gadaniny wyłaniały się refleksje. O ciszy, która niesie szum starych drzew i młodych konarów, aż człowiekowi żal, że tyle godzin upływa, kiedy nikt nie słucha kołysania świerków, jodeł, modrzewi, dębów.
Ula ciągle milczała. Mężczyzna traktował to jak zainteresowanie.
14
— Las do człowieka mówi, a człowiek by szedł i szedł, wołają go świsty, dudnienia, szepty, szelesty. Las poradzi człowieka wciągnąć i ani się obejrzysz, naokoło puszcza, bezdroże.
Nagle pojawili się nad brzegiem jeziora, widziałam ich plecy. Kobieta wydobyła grzebień i czesała swoje bujne, trzaskające włosy. Potem usiadła. Hubert położył się, wsparł głowę na jej kolanach. Opowiadał cicho:
— Czasem odzywa się ptak. Dalej, bliżej. Ale to wszystko mowa puszczy. Posłuchaj, Ula. Skrzypi konar. Albo stukotają szyszki po gałęziach. Nadciąga wiatr. Szumią liście brzozy. Posłuchaj. Rozróżniasz klapotanie osiczy-ny? Dudni bas trzmiela. Przestraszył cię furkot ważki, co?
Zorientował się chyba, że mówi sam do siebie.
— Ula! Ula! Co ty, śpisz?! — zawołał i czekał. Nie usłyszał nawet echa swojego pytania. — Wcale nie śpisz, nabierasz mnie!
Z drgnieniem radości przycisnął twarz do jej różowej sukni ozdobionej falbankami.
— Moja śliczna żona! Może pracować w lesie, może w kuchni wystawiać garnki z pieca, smażyć ryby, szorować podłogę, prać w jeziorze, a zawszedy, żeby nie skłamać, ona jest królewną ze szklanej góry. Czysta, pięknie uczesana. Widziałem cię dziś rano z daleka, zupełnie tak jak w tym dniu, pamiętasz, kiedy spotkaliśmy się pierwszy raz. Wtedy szłaś wolniuchno między drzewami. Każdy krok rozwiewał ci spódnicę. Nigdy nie widziałem takich nóg. W pasie byłaś cienka, zupełnie pień młodej brzózki, najulubieńszej, tej przy domu.
Istotnie. Była piękna. Mimo woli spojrzałam na nią uważnie. Schylona głowa. Powieki opuszczone. Może zgubiła coś w trawie i próbowała znaleźć? Opowiadali nam ludzie, że Hubert od razu ją pokochał, że jego miłość rosła, chociaż Ula traktowała go pogardliwie.
Teraz mówił zdławionym głosem, jak to było, kiedy miał ochotę krzyknąć, żeby się pospieszyła, żeby dała się zagarnąć jego ramionom grubym i mocnym. Przytulić do szerokiej piersi. Milczała. To stworzenie delikatniejsze niż rosa, kiedy czasem osiądzie kroplami na niewidzialnej przędzy leśnego tkacza, rozpiętej misterną siatką na kona-
15
rach krzewów, umiało być twarde. Może zresztą myślała o czym innym.
Diabli nadali! Dlaczego jestem intruzem i mimowolnym świadkiem tej gadaniny, którą na szczęście słyszę piąte przez dziesiąte, coś jednak, u licha, słyszę. Hubert przypominał jej, jak owego dnia rozmawiali tylko przez chwilę. Podobno ciągle miała spuszczoną głowę, a powieki zasłaniały jej oczy. To go zachwycało jeszcze bardziej. Wspominał, że mógł swobodnie obserwować wtedy urodę jej twarzy, rysunek szerokich brwi, kształt ust, biel szyi. Dopiero pod koniec tamtego spotkania dostrzegł, dlaczego dziewczyna spuszcza głowę i ciemnymi rzęsami zasłania oczy. Podobno raz tylko spojrzała w stronę jezior i wtedy poznał tajemnicę: lewa panienka jej oka, nazywana przez miastowych ludzi tęczówką, była czerwonawa, gdy prawa miała kolor niebieski.
— Nie wstydź się — wyszeptał. — I tak jesteś najładniejsza.
Jej rzęsy znów opadły. Ula, wyraźnie speszona wyznaniami męża, kręciła w palcach modrzewiową szyszkę.
Istotnie, dopóki się nie znało sekretu „mazurskiej czarownicy", można było po prostu myśleć, że tylko błyski słońca wywołują różnicę barw jej oczu. Ale już wiedziałam od dawna, na czym polega to gniewne zawstydzenie żony Huberta. Skaza na urodzie wydawała jej się nieszczęściem. A jego chyba zaczęła wzruszać i zaciekawiać. Odniosłam wrażenie, że jeszcze milsza wydała mu się ta smukła brzózka, dbająca wyraźnie o każdy swój listek, o każdy pukiel starannie uczesanych włosów, „ o fałdy spódnicy, o czystość i schludność. Z nieustannego lęku była małomówna. I on też na ogół milczał, ale przecież odezwało się za niego serce. Znalazł! Znalazł ukochaną. Mijały lata. Hubert nadal traktował Ulę, jakby ciągle trwał pierwszy dzień, kiedy ją dostrzegł i pokochał. O tym wiedzieli wszyscy. Dziś sama jej obecność najwyraźniej wystarczyła, żeby zapomniał o całym świecie. Co za dziwne rzeczy mówił głośno, choć echo jezior i puszczy wzmacnia każde słowo! Że wziąłby ją za rękę, skoczyliby w gąszcz, tam gdzie na jagodzinach w cieniu rozłożystych sosen rosnących pod strzelistymi świerkami kiedyś już ją miał. Albo żeby nie dać się nikomu podpatrzyć,
16
odbiegliby za mostek, na drugą stronę płynnych jezisr. I tam również, okazuje się, pamiętali swoją polankę szczęśliwą, swój ślad na mchu, pomiędzy brzozami, w zapachu rydzów.
Ale jakiś stłumiony krzyk ostudził go w porę. Żona zwróciła głowę charakterystycznym dla siebie ruchem, unikając patrzenia prosto w oczy.
Zdawałam sobie sprawę, że miała znacznie lepszy słuch niż Hubert. Podniosła dłoń do ust, nacisnęła palcami wargi. Potem jakby zapominając o swojej skazie urody spojrzała na niego. Wyciągnęła palec.
— O! Tam. Tam.
— Idziemy? — zapytał Hubert niepewnie. — Chcesz tam iść?
Ula nasłuchiwała jeszcze chwilę. Pokręciła przecząco głową.
— Jakiś pijak. Albo gość na kajaku. Niech go biesi! Hubert zgodził się chętnie.
— Pokrzyczy i zamknie dziób.
Wiatr przyniósł więcej głosów. Ujadanie psa natarczywe, mocne wybiło się nad cały ten harmider. I powrócił spokój.
Szum lasu dawał ukojenie, czasami cichł zupełnie, potem rozkołysane drzewa niosły górą świst, było słychać postukiwanie konarów o sąsiednie konary. Tym silniej odczuwało się przyjemność leżenia na mchu, w zapachu widłaków i żywicy.
Znowu dostrzegłam Ulę pomiędzy świerkami, chciała widocznie spojrzeć na jezioro, zobaczyć, co się dzieje. Wiatr unosił brzeg jej pięknej, kolorowej sukni.
-— Wiesz, Hubert — zastanawiała się — może to znów u Pacesiów bijatyka? Mama wczoraj mówili, że starego 1'acosiii własna baba obaliła na ziemię, dzieci pomagały, !><> kobita rady mu nie mogła dać. A najstarszy syn tłukł ojca skróconym postronkiem. Ledwo sołtys Pacesia wybronił.
Hubert pokręcił głową z podziwem.
— Ale twoja mama, no, no! W domu siedzi cały dzień, dulczy nad Biblią, śpiewa psalmy, jakby żyła w klasztorze. Powiedz, Ula, nie tak jest? A wszystko słyszy, staro-"vina- C(>«j^k^dzi zdarzy.
2-S.
17
iiiłiiltttłlliH
Kobieta schyliła głowę.
— Taaak! Uszy mamie Pan. Bóg dał dooobre! Czasem posłyszy i to, że zły ogonem na mszę dzwoni.
— Co mówiłaś, Ula? O mszy?
— Pan Bóg mamie dał mazurski wzrok i mazurski słuch — odpowiedziała szybko.
Chwilę trwała cisza. Wiatr uderzył mocniej po czubach drzew od zachodu, gdzie chmura przesłoniła słońce. Hubert powtórzył:
— Mówiłaś coś, ale nie wiem dobrze co.
— Mówiłam przecie, że starego Pacesia syn bił. A co ja mam zrobić? Też ci skórę wygarbować? Obiecałeś mi kawał świata pokazać, mieliśmy zagranicę zwiedzić razem, ciągle mnie łudziłeś, że pojedziemy we dwoje. I figa z tego wyszła. Moglibyśmy odbyć taką piękną podróż, ale ci się nie chciało. Całe życie potem wspominać, ludziom opowiadać.
Mężczyzna kręcił się, pomrukiwał.
— Byłem akurat chory. Miałem atak serca. Sił mi brakowało. Za tymi papierami nie lubię wydeptywać i czekać po różnych urzędach.
Gniewna, odwróciła się do niego plecami.
— Tobie, Hubert, na wszystko nerwów szkoda! Mieliśmy twojemu stryjowi pomagać piwo wozić i podawać gościom w motelu, tak ustaliliście między sobą, prawda? Coca-Colę ochładzać w lodówce.
— Posłuchaj, Ula. Nigdy nie wiadomo, czego człowiek uniknie. Natyrałabyś się przy piwie, z podchmielonymi gośćmi pewno musiałabyś się nauganiać.
Jeszcze dalej odsunęła się od niego.
— Phy! Zawracanie głowy, nauganiać się! Twój stryj mówił, piwo tam sprzedają w blaszanych puszkach, elegancko. To nie praca, tylko przyjemność. A świata bym trochę zobaczyła, tyle narodu, całe miasto! I potem obiecywał ci, że samochodem nas odwiezie do samiutkiego domu! To jego słowa.
— Skrzynki z Coca-Colą musiałabyś dźwigać. Kobieta zacisnęła pięść, uderzyła kilka razy w miękką
górkę mchu.
— Więc mów otwarcie, dlaczego się nie wygrzebaliśmy? Że formalności? Że sto razy trzeba by było do miasta
18
dyrdać? Rower mamy. Ja bym pojechała bodaj pięćdziesiąt razy i ty z pięćdziesiąt pięć, aż by się tym urzędnikom w końcu znudziło. Musieliby załatwić. Dziurę we flakach im wywiercić, a swojego dopiąć. Niech sie nawet porzygają, co mi tam. Oni mają swój mięsień biurowy dobrze wyrobiony, a mnie Pan Bóg dał mięsień rowerowy. Zobaczylibyśmy, kto kogo przetrzyma. Hubert milczał. Ula wpadła w złość.
— Ja wiem. Ty się między wielkimi bogaczami jak twój stryj nie czujesz tak jak tu.
Hubert smutno kiwał głową. Dopiero po dłuższej chwili powiedział:
— Ech, co ty wiesz? Poczytałabyś naukowe pisma, zrozumiałabyś.
Parsknęła złośliwym śmiechem.
— Ty Judosie, tylko mnie zagadujesz. Mam się uczyć. Mam wszystko wiedzieć o najnowszych odkryciach.
— I powinnaś. Wspomnisz moje słowa, zresztą nie ja to wymyśliłem, upłynie jeszcze trochę wody w rzekach i jeziorach, doczekamy tego, że w szpitalu przyszyją rękę albo nogę i zrośnie się, krew znowu zacznie krążyć. A teraz? Kosą albo młockarnią ciach i człowiek musi do końca swoich dni kaleką zostać.
Ula odwróciła się do niego plecami. Widziałam ruch jej wąskich ust i zgadywałam słowa:
—¦ Baj baju, będziesz w raju. Głupi baran. Tępulec. Idiota. Dużo mnie szpital obchodzi, kiedy mi rąk ani nóg nie brakuje.
Po długiej chwili Hubert westchnął ciężko, podniósł głowę.
— Co ty tam, Ula, mruczysz? Powtórz no, bo nie słyszę. Powiórz no głośniej.
— Mówię, że mam dosyć roboty na dziś. Odpoczęłabym — powiedziała spokojnie.
Hubert od razu podjął ton ugodowy:
— No. Ja tak samo.
— Chciałabym się położyć i spać. Aż mnie zemdliło, taka ta żywica mocna. W głowie mi się kręci. Tobie nie?
Hubert odgarnął gałąź, przyjrzał się żonie uważnie, z niepokojem.
2. * . 19
r
— Idziemy! — zdecydował. A może byś jeszcze posiedziała chwilę? Tul- i««plo
Ledwo kiwnyln '•H, /«IJ»M kurtkę szot-oką i długą, rzucił na igliwl<
¦»«» Wyciągnij tlę. A potem prosto ¦• uśnlcsz twardo jak niedź-
iył się zagajnik i już bły-uiii :.v, i.ulu jeziora, nikt jednak nie li dwojga przez gąszcz najeżonych kit. ule ja wolałam odwrócić się do nich erwować nurt. Ich obecność, ich głosy czasem wdzierały się na moje terytorium samotności. Pie-¦ iu konary otaczały polankę wygrzaną i ciepłą, na ukośnym zboczu, swoim szumem tłumiły wszystko, wyciszały to, co nie było puszczą. Kobieta pojękiwała cicho. Podłożył jej ramię pod głowę, obserwował Ulę.
— Mdło ci jest? No, powiedz.
Nie miał może odwagi zapytać wprost o to, co stanowiło jego największe marzenie i marzenie starej matki. Cała wieś orientowała się w sytuacji. Dziecko! Syn, albo nawet niechby pierwsza była córka. Bez dziecka małżeństwo ich powoli, z dnia na dzień, z nocy na noc, z roku na rok zaczynało szarzeć, to było widoczne dla wszystkich, wkra-dał się smutek pomiędzy jasne ściany piętrowego domku, pod konary jabłoni, gęste wiosną od różowawych kwiatów, a jesienią za słabe, żeby bez podpórek udźwignąć dojrzałe owoce. Pusto było na wygrabionym podwórku, na zielonej murawie, nikt obok sągu drzewa nie bawił się w szkołę, nikt nie rozrzucał lalek na malowanych schodach ani na kolorowym, utkanym wieczorami chodniku, nikt nie szukał włoskich orzechów, strząśniętych nocną wichurą, ukrytych jeszcze w zielonej powłoce.
— Spisz, Ula? — zapytał. — A może się nareszcie doczekałem? Pan Bóg nas wysłuchał? Bo wczoraj w aptece, jak poszedłem po terpentynę, widziałem takiego młodego tatę. Ze dwadzieścia lat miał, nie więcej. „Urodził mi się synek", powiada. „Chciałbym kupić wszystko, zanim odbiorę żonę i małego ze szpitala. Może mi pani doradzi, co najważniejsze." Ledwo kobiecina usłyszała te słowa, niesie słoiki, paczuszki, tłumaczy, uczy go. „Sama też mam
20
w (łomu dwumiesięczną córę, stosuję najczęściej olejek, u w razie odparzenia maść." Obładowała chłopa różnościami, chciał już płacić, ona zniknęła na jakiś czas, tylko słychać tup, tup, tup, aż wychodzi spomiędzy półek i pokazuje cosik w palcach. „A to pan ma?" Chłopu oczy wyłażą na wierzch, bo widać przyniosła mu jakieś wyjątkowe cudeńko. „Co to jest?" pyta rozciekawiony. „Świetna rzecz, bierz pan: ochraniacz na pierś." Młody tata gały wybałuszył, uszy ma czerwone, taki przejęty, i prosi: „Mogłaby mi pani wyjaśnić, jak się tego używa?" Kobieta powiada: „Zwyczajnie. Zakłada pan sobie ten wyparzony ochraniacz na pierś, przyciska pan mocno, przystawia pan synka, no i synek ssie. Doskonała rzecz. Pierś pana nie boli, kiedy dziecko ściśnie mocniej dziąsłami." Młody tata pokiwał głową. „Biorę. Czego to ludzie nie wymyślą!" Pani w białym fartuchu była bardzo zadowolona. „Będzie mi pan wdzięczny." Zazdrościłem temu młodemu ojcu. Ale ty na dobre usnęłaś, moja żono?
Monotonny głos Huberta ukołysał Ulę.
Oddychała głęboko, nie mówiła nic. Bał się chyba najmniejszym ruchem zbudzić ją, leżał spokojnie. Gładził tylko jej włosy miękko rozsypane, pachnące dla niego piękniej niż wszystkie zioła nad jeziorem. Powoli, powoli jego także zaczął mroczyć sen. Oparł głowę na swojej kobiecie i potężnie zachrapał.
Słoneczne ciepło, najłagodniejsze, dobrotliwe, koiło myśli Huberta, pogasiło troski. Zapadł w słodką niemoc.
Wrócił spokój w moje ulubione miejsce. Słuchem złowiłam skrzypienie dulek, umiałam rozróżnić spływ kajakowy, kiedy sunął środkiem jeziora do jakiejś odległej stanicy wodnej. To tak, jakby przeleciały nad lasem ptaki, żeby zniknąć i ucichnąć za chwilę.
Leciutkie pochrapywanie Uli rozśmieszyło mnie. Hubert ułożył się na wznak i trąbił głośno, podobny do wielkiego niedźwiedzia. Kołysał go rytm ledwo dosłyszalnego szmeru trzcin, wonie suchego zbocza pełnego szałwi, mięty, mchów, igliwia, grzybni.
Usiadł nagle, czujnie nasłuchiwał: jakiś krzyk odległy
21
zbudził go. Daleko, za gąszczem drzew ktoś wołał ostro. Ula też otworzyła oczy.
— Wygłupiają się — powiedziała spokojnie. Mężczyzna obserwował niebo nad pierzastymi czubami
młodych sosen.
— Ale ten zagajnik wybujał! Pierwszy raz w życiu byłem tu z ojcem. Zbieraliśmy grzyby. Wiesz, Ula, teraz mi się zdaje, że to rok temu. Pamiętam słowa taty: „Patrz, Hubert, jaka ładna szkółka drzew." A ja wtedy szedłem od jednego do drugiego krzaka, wyciągałem ręce w bok i cieszyłem się, że jestem wyższy od każdej sosny w tej szkółce.
— Spij, śpij. Nie marudź.
— Szkółka drzew. Myślałem, że małe sosny mają nauczycieli. Ja dopiero na drugi rok miałem dostać zeszyty i pióro ze stalówką. One teraz czubami sięgają do koron wielkich sosen, wyrosły, zgęstniały, zasłonią najwyższego chłopa. Głos tamtędy nie przeleci. Las rośnie. Człowiek tylko zostaje mały.
— No widzisz! A nie mówiłam? Urosłeś, co? Byłeś mały jak te sosenki, tak? A teraz one cię przegoniły. Cały świat cię przegoni, jeżeli będziesz siedział i kisł.
Hubert chrząknął. Tłumaczył coś zdławionym głosem, choroba gnębiła go pewno, bo tylko bełkot i sapanie wydobywały się z niego, co przypominało charczenie odległego motoru na wodzie.
Zdenerwował tym żonę. Zaczęła piszczeć ostro, zwierzęco, jej słów też niepodobna było rozróżnić, ale kiedy z tonu Huberta płynęła pojednawcza łagodność, Ula wrzeszczała, przejęta gniewem niemal histerycznym. Wreszcie jej głos osiągnął najwyższą tonację, jaką daje nienawiść; rozróżniałam każde słowo rzucane z siłą kamienia:
— Tępulec! Głupol! Niezguła! Tłuścioch! Służka, wyjdź spod łóżka, podprowadź turyście łódkę na trzecią rano. Służ mu wiernie, on ci piernie.
Hubert milczał. Oddychał gwałtownie, jego zwykły kaszel nasilił się, zadyszka przypominała stękanie zwierzęcia kończącego życie.
Znam ostry świderek irytacji w sposobie mówienia tej kobiety; więc to jest ona prawdziwa. Piękna czarownica
22
z jednym okiem ciemnym i drugim czerwonym. Po wsi
0 niej opowiadają złośliwie, że w nocy krwawym okiem widzi wszystko, jakby nie było ścian ani zasłon w oknach.
1 boją się tej ognistej źrenicy.
Teraz woła kapryśnie, zmienia ton, ale piszczy dziko:
— Hubert! Ległeś i śpisz, ty niedźwiedzisko tłuste. Podsuń mi łokieć pod głowę. Kłują mnie kolki.
Mruczenie głębokie. Daleki grzmot? Ale ja wiem, że to bas dudni w piersiach Huberta.
— Ula, chodź bliżej... I nie gniewaj się. Nie krzycz tak. Pojedziemy, gdzie chcesz.
—¦ Ostrożnie! Popsujesz mi fryzurę. No, co ty? Ludzi pełno w lesie. Co ty? Bezwstydniku!
— Nic, ja tylko pogłaskam — odpowiada mrucząc Hubert i znowu jest cicho. — Nie dotknę włosów, Ula. No, chodź.
Widzę ich między promieniami pożółkłej leśnej trawy, sami też mają złocisty odcień skóry, zdrowej opalenizny. Jak długo ich znam? Wydają mi się jednakowi, zanurzeni w barwy i zapachy lata, w spokój domu stojącego pod ogromną lipą, na skraju wsi, w przestrzeni między ostatnim gospodarstwem i pierwszymi drzewami puszczy.
Tędy przepływa niebo, czasami dym z komina podciąga cienką smugą aż do chmur deszczowych, jeżeli zejdą nisko. W księżycową noc odrywa się ze wstążki dymu wiedźma i dosiadłszy pomietła steruje na księżycowy sierp. Ludzie plotą szeptem, w tajemnicy, że to Ula wymyka się z ramion Huberta, leci, leci, podobna do mglistych oparów. I świeci czerwonym okiem.
Tu było chyba kiedyś jezioro. Jeszcze widoczne są tuż za płotem ślady: głębokie, urwiste koryto, które nocą wypełnia się kroplami rosy i błyszczy gładką powierzchnią, tylko łódkę zepchnąć i płynąć.
Mogę sobie wyobrazić albo fantazjować, jak było, gdy pradziad Huberta budował dom i uczył swoich synów tajemnic szkutnictwa, zręcznego wyważania łódki, żeby miała lekkość, a nie była wywrotna, żeby dawała się sterować w określonym kierunku zamiast obracać się i tańczyć w koło na drżeniu fali, żeby się okazała szczelna, sucha na dnie, przydatna w ciągu długich lat upałów i niepogod.
23
Wody jeziora popłynęły lasami. Została jama rozległa między zagrodą i brzeźniakiem, lipa wybujała konarami do góry i wszerz, a dom pod jej koroną jakby zmalał. Ale wszystko jest po dawnemu. Dziad piłował sosnowe bierwiona, składał przy płocie obok sadu, koło południa wyjeżdżał i pracował w lesie razem z ojcem Huberta i ze starszym Huberta bratem, a teraz nie ma ich, tylko światło nad ziemią to samo, ta sama mgła roztapia kontury, ten sam zielony cień pod koroną lipy, ta sama spokojna zaciszność w domu i ten sam szum idący z wiatrem od rozkołysanej puszczy.
Starowina, matka Uli, śpiewa psalmy na piętrze domu, gdzie zapach kwiatu lipowego jest bardzo intensywny latem, ale i w innych porach roku nie zanika, ukryty w kadziach miodu, w ramkach woszczyny ustawionych starannie na sąsiednim strychu, w pękach ziół suszonych umiejętnie, stosowanych jako niezawodne lekarstwo. Zieleń konarów ocienia mieszkanie matki dając w czasie upałów kojący chłód, a jesienią, kiedy wiatr zgarnia żółte listki niosąc je skośnym deszczem, okna stają się dostępne dla słonecznych, łagodnych już wtedy promieni.
Psalmy wyśpiewywane w określonych porach dnia i wieczoru zaczarowały może ten dom ,nad brzegiem jezior i puszczy, wyjęły go z czasu, ze zdarzeń, jakie zaatakowały inne domy. Sosna, co przygniotła Huberta w lesie, kiedy był jeszcze młodym chłopakiem, uchroniła go także. Początkowo matka i ojciec, a nawet leśniczy i wszyscy żałowali go, złamane żebra nagniotły coś w płucach, nie mógł Hubert oddychać swobodnie. Lekarz powiedział: serce. Ludzie szeptali: kaleka. Myśleli: pomrze, spocznie w ziemi na cmentarzu obrośniętym krzewami bzu.
Psalmom czy sośnie zawdzięczał, że choć powołany do wojska, wrócił z poboru jako niezdatny. W innych domach zapanował płacz ogromny, rozpacz pożegnań czasem ostatecznych, a później tu i ówdzie zaczęły się pojawiać na ścianach fotografie synów podwyższonych sztywnymi czapami, ubranych w mundury z wyraźną na jasnym tle swastyką. Rodziny modliły się do świętych pańskich umieszczonych pod pułapem nad małżeńskimi łożami, rodziny wskazywały pełnymi łez oczyma tych wy-
24
magających szczególnej troski chłopców, o których nic, ale to nic ojcowie, matki, bracia, siostry, żony, dziwi nit mogły wiedzieć oprócz tego, że druk urzędowy trufli tu nad jeziora, powołał młodych i skierował ich w tniojsct nieznane, wyznaczone paroma cyframi łamanymi przoss literę i szereg innych cyfr.
Hubert uniknął tego wszystkiego. Nad jego domem utworzył się wówczas jakby stożek mglistej poświaty, zakrył mieszkańców przed najcięższymi doznaniami złego czasu.
Psalmy wyśpiewywane czystym głosem starej świekry Huberta w równych odstępach czasu, jakby tu mieszkała mniszka w jednoosobowym klasztorze, są więc nie tylko rodzajem drogi do wiecznej szczęśliwości w niebie; te psalmy stanowią może dziękczynną modlitwę za wyłączenie zięcia i domu z nieszczęść, które dosięgły innych.
Ale to tylko domysły. Patrzę na nich i zgaduję. Tak samo jak na jeziorze, kiedy spostrzegamy łabędzicę sztywną z gniewu, bo za blisko przesunął się obok niej kajak, i zaciekawieni jej złowróżbnym bezruchem, podziwiamy stanowczość, instynkt macierzyński ptaka: ona syczy, charczy gardłowo, przeprowadza nas wzrokiem za kępę trzcin, ostrzega intruzów, jak umie, żeby się nie ważyli wyciągać rąk po jej pisklęta, którym wiatr odgarnia gęsty, bury puch. Omijać z daleka tereny lęgowe — rozkazuje groźna łabędzica.
Ptaki mają prawo bronić swoich piskląt. A matkom odebrano ten przywilej. Matki powinny milczeć albo śpiewać psalmy. Naturalnie pozwolono matkom płakać.
Ula zawołała rozespana:
— Podrzesz mi sukienkę. No, co ty znowu? Zaczekaj do wieczora.
— Rozepnę tylko. Nic więcej.
— Oderwałeś guziczek razem z koronką. Uspokój się, ty nienasytku. Zapomniałeś, jak to jest w śpiewce? „Dzień do pracy, noc do spania, miły wieczór do kochania."
— Rękę tylko położę. Nie podrę sukni. Masz pełne szafy nowych ciuchów. I ciągle z Osnabruck przysyłają.
— Przysyłają! Przysyłają! Co mi z tego, że przysyłają. Sama chcę tam gościć. Ja bym sobie wybrała do gustu,
25
przymierzyłabym, a to zgrabne spodnie, a to koronkową bieliznę. Ty, chłopie, zielonego pojęcia nie masz, jak się moda zmienia.
Mruknął niezadowolony:
— Przecie naszyłaś tych łachów dość, aż za dużo. W szafie się to nie mieści, muszę robić nową.
— Prawdę rzekłeś! To łachy, mogłabym tak ustrojona pokazać się tylko w podziemnych przejściach, bo na ulicy to z cal4 pewnością nie! Wstyd by mi było.
Hubert odwrócił głowę, jego dłoń i palec wskazujący wycelowały w niebo.
— Bledziuchny księżyc wzeszedł, o tam, nad świerkiem. Jeszcze całkiem przezroczysty, bo to dzień.
Ula pogardliwie bąknęła:
— Tobie księżyc we łbie. Gadasz ciągle, że ludzie już może lada dzień będą łazili po Księżycu. W olsztyńskim kinie sam widziałeś Gagarina, jak wracał na Ziemię. Bredzisz bez ustanku, że zamiarują gdziesik wirować w niebie tydzień albo więcej. A ja tyle czasu proszę, jedźmy do twoich w Antwerpii albo do tych w Budapeszcie, po-bądźmy trochę. Przecie ty byłeś, a mnie dlaczego nie chcesz stąd wypuścić? Uschnę tu, świata nie poznam.
— Ano byłem. I samochód mogłem przywieźć.
— Ale nie przywiozłeś!
Chłop dźwignął się na łokciu, patrzył w jej twarz uważnie i surowo. Nie powiedział jednak ani słowa, tylko z ciężkim westchnieniem ułożył się znów na mchu.
Mlasnął głośno.
— Pić mi się chce. Czekaj, Ula, chyba mam jeszcze trochę kompotu. Podnieś głowę, tu w kieszeni powinna być butelka. Jest! Mama robi dobry kompot. Bierz!
Podał jej, napił się sam, hałaśliwie przełykając.
Ogarnęło mnie znienacka pragnienie tak dokuczliwe, że poczułam suchość warg i podniebienia. Tu ludzie podnoszą do ust butelkę z chłodnym płynem, a bliżej pluszcze jezioro, źródlana woda w ogromnej ilości. Zsunąć się na brzeg rozchwierutanej kładki, zaczerpnąć garściami, pić jak ptak, zwierzę. Za dużo planktonu, ślimaków, narybku, owadów szybkich jak ślizgacze, mnóstwo żabiego potomstwa — kijanek i galarety z kropkami będącymi
26
Itititllll'"!'
stygmatem życia. Nie, z jeziora nie mogę sic napić, a myśl o zimnej wodzie teraz już nie daje mi spokoju
Nagle przypominam sobie, że moi rybacy, Przemek i obaj chłopcy, na pewno chcieliby pić, od śniadania minęło sporo godzin. Wołać? Pytać ich? Narobiłabym hałasu, mogą mnie zresztą wcale nie usłyszeć albo po prostu Marcin lub Szymek odkrzyknie: „Co mama? Chorego się pytają, zdrowemu dają." Ciekawe, gdzie zakotwiczyli łódkę. Wcale ich nie widać. Wiem, że są blisko, ale nic nie słyszę.
Natomiast Ula i Hubert odzywają się częściej, chwilami nawet jednocześnie. To już nie próby pieszczot na mchu, raczej otwarta walka złych słów, dokuczliwych, raniących. Głośniejsze skrawki rozmowy, gniewne okrzyki docierają do mnie wyraźnie. Co się stało Hubertowi? Namiętność wyparowała z niego, czerwone wino zmieniło się w ocet, w kwas solny: krzyczy bijąc pięścią ziemię mocno, aż tu słychać uderzenia, jakby koń biegł po wzgórzu.
— Taaak? Taak? Ciągnie cię, żeby stąd wyjechać? A może ty jeszcze nie zapomniałaś Egona? Poszukałabyś tam, w Bundesrepublice, może jemu chętniej rodziłabyś dzieci, ja na próżno czekam tyle czasu. Tyle lat i nic.
Furia zadławiła go. Zamilkł. Ula słuchała ze spuszczoną głową.
— Ty czarownico, znasz się na sposobach, umiesz być bezpłodna, jałowa. Powinienem cię tłuc. Ty babo, jeżeli nie doczekam się córki albo syna... Jałówko! Jałówko!
Zdumiewające! I znów otworzyła się przede mną szczelina; dotąd byłam pewna, że pogodna cisza otacza nimbem tych dwoje razem z ich matką, domkiem, ogrodem, lipą i brzózką, z psalmami śpiewanymi parę razy dziennie na piętrze, w przerwie między godzinami pracy przy warsztacie tkackim, z którego schodziły co pewien czas narzuty warmińskie, tradycyjne, barwne, pachnące włóknami lnu, z kompozycją wzorów abstrakcyjnych, przypominających jednak paprocie albo regularność gałązek świerkowych.
— Jak ty powiedziałeś do mnie? Jałówko?! Dobrze, będziesz musiał to' wszystko powtórzyć przy mamie.
Chłop skulił się, przywarł policzkiem do jej kolan.
27
— Ulcia! Daruj. Ale ja po nocach myślę, wariuję. Dlaczego nie mamy córki ani syna? Dom stoi pusty. Co tam Orbisy, podróże, chcesz jechać, to pojedziemy, chociaż ubrania ci przysyłają mnóstwo i wszystko w sam raz, chociaż kupowali na oko.
Żona trzepnęła w mech gałęzią, aż patyki rozprysły się dookoła.
— Na oko! Na oko! Na oko chłop umarł, nie słyszałeś?! — Jej czerwona tęczów