1 Szmaglewska Wilcza jagoda Państwowy Instytut Wydawniczy Warszawa 1977 Seweryna Szmaglewska Wilcza jagoda Ilustracja na obwolucie Janusz Stanny Opracowanie graficzne i typograficzne Jan Bokiewicz ASĄĄ Printed in Poland Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1977 r. Wydanie pierwsze Nakład 20 000 + 290 egz. Ark. wyd. 10,7. Ark. druk. 12 Papier druk. mat. kl. III, 70 g, form. 84X104/32 Oddano do składania 11 września 1976 r. Podpisano do druku 21 stycznia 1977 r. Druk ukończono w lutym 1977 r. Łódzkie Zakłady Graficzne, Zakład nr 1, Łódź, ul. Rewolucji 1905 r. nr 45 Nr zam. 2141/11/76. J-119 Cena zł 25 Muzyka jezior. Wiatr dotyka strun trzciny, potrąca je, szarpie, aż rozkołysane ostukują się wzajemnie, powodują szelest i szum. Człowiek pragnie czasami takich godzin pozornej ciszy, kiedy modrzew niedosłyszalni e chwieje rzęskowymi kitami, a szept liści tataraku przypomina zagubione wieczory, ufne zasypianie w ciemności. Turkot kół wozu pogłębia tylko ciszę, nie mąci snu. Nasłoneczniony łan żyta. Nasłonecznione pole pszenicy. Nasłoneczniona łąka. Nasłoneczniony piach. Nasłoneczniona ścieżka do szkoły. Tak miło wczesnym rankiem iść boso po kwietniowym cieple wydeptanej dróżki, tak wesoło wracać w południe, kiedy ziemia grzeje stopy. Szept bajek i prawdziwych zdarzeń, usypiający rytm głośnego czytania. Kiedy, kiedy? Bardzo dawno. Tamte głosy wracają już tylko w postaci szelestu trzcin i brzmią kojąco, łagodzą ból. Odpływa wszystko razem z liściem brzozy, przedwcześnie opadłym, zaniesionym nad obszar wody, sunącym z południa na północ w stronę mostu, gdzie jezioro zwęża się, podobne do rzeki. Dlaczego matka dała mi niezwykłe przezwisko? Daremnie chciałabym ją zapytać. — Ty kostrzewo! — mówiła. — Z daleka widzę cię między łubinem i koniczyną, jak biegniesz, aż ci się łeb trzęsie. Pozwalała mi czytać zachłannie, całymi dniami, do zmierzchu, do chwili kiedy trzeba było kłaść książkę na oknie i pochylać głowę nisko, żeby wyłowić ostatnie dostrzegalne, poszarzałe litery. Tak, przychodziły z miasta czasopisma prenumerowane regularnie. Czytało się je w kręgu światła lampy naftowej, odgadywało się sens ilustracji, fotografii, rysunków. Roczniki oprawione w sztywne okładki pozwalały zapamiętać sielskie pejzaże Cheł-mońskiego, styl Fałata, smutek Wyspiańskiego, kreskę Matejki z jego „teki pośmiertnej", która to nazwa budziła grozę i skłaniała do pełnych przerażenia rozmyślań. Wstał z grobu, wrócił i rysował dalej te królewskie postacie otulone gronostajami, te złote korony, berła, potężne miecze, dłonie charakterystyczne, zbyt piękne. Malarze, poeci, aktorzy, wielcy artyści, naukowcy zapadali w pamięć, łatwo było ich odnaleźć na kartach, a zmuszali do ciągłych powrotów. Były też dni, kiedy matka pozwalała mi biegać od wschodu do głębokiego zmroku. Nasłonecznione włosy. Zapach wygrzanej skóry. Jak dobrze! Zawsze o czymś morzyłam. O tym, żeby zobaczyć kometę, żeby mi się pokazała fatamorgana, żeby mój latawiec poszybował aż za linię horyzontu, gdzie może wiruje i ryczy trąba powietrzna. Od irracjonalnych tęsknot dzieciństwa pędzi się do stwardniałych form życia. Jakie ono jest dziś? Nade mną nieskończenie wysoko smugi ruchliwych obłoków, obok jezioro, na pozór uśpiona woda, jednak wystarczy coś rzucić i widać, jak żywy jest nurt, od źródeł aż do Śniardw i dalej przesmykami ku Bałtykowi. Trudno uwierzyć, jak daleko zostały za mną — w sensie czasu i kondensacji zdarzeń — łąki otaczające pierwszą moją szkołę, zioła nasycone słodkim zapachem i brzękiem pszczół. Usiadłam kiedyś w czerwcowe południe na kamieniu wygrzanym, płaskim, ukrytym w gąszczu trawy, jakby wrośniętym w torfiastą glebę. Ziemia parowała ciepłem, a ja czekałam. Intensywność głodu bywa mniejsza, niż wówczas dała mi się odczuć intensywność tęsknoty. Zaspokojenie tkwiło w przyszłości, płaski horyzont osłaniał wszelkie zagadki, jakie czekają na człowieka. Świat otwierał się i przyciągał, nakazywał dążyć w stronę nieuniknionych zdarzeń. Cielęce lata, kiedy historia kraju to jedynie kartki starych ksiąg zadrukowane drobną czcionką, groźne legendy, odpychane działaniem instynktu samozachowawczego: mnie to na szczęście nie dotyczy, to było dawno... Jeżeli człowiek zmienia się pod względem biologicznym i psychicznym co kilka lat, oczywiste jest, że dzieje narodów zmieniają od niepamiętnych czasów obyczaje, sposób myślenia. Kim byłam w roku tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym drugim, kiedy po raz pierwszy spędzaliśmy lato na Mazurach? Kim byłam zaledwie siedem lat wcześniej, w tysiąc dziewięćset czterdziestym piątym? Ileż razy człowiek budzi się z krzykiem, z bijącym sercem, wśród okrutnych sytuacji, niemal udławiony goryczą snu, realizmem wizji sennych. Odsuwamy za próg pamięci koszmary wojny, z którymi zderzyliśmy się czołowo. Zapomnieć. Jak najszybciej zapomnieć. Prawo selekcji pomaga, przynajmniej w dzień. Jak dużo można puścić w niepamięć, zetrzeć miękką gumką, przykryć uśmiechem, przejść nad tym do porządku? Czy w ten sposób usuwamy z korzeniami poza granice świadomości drzazgi zaognione w naskórku, wędrujące do krwi? Kim byłam siedząc jako dziecko na kamieniu pośród rozległych łąk pod niebem ogromnym, stanowiącym w moim przekonaniu połowę czarodziejskiej kuli, w dzień lazurowej albo grożącej chmurami, w nocy pełnej migotania gwiazd i dopiero wtedy naprawdę tajemniczej? Skąd się brała moja wyraźna tęsknota? Czy mogłam odgadnąć, że będzie na mnie czekał mimo wszystko, co przejdzie przez Europę, rodzinny dom Rem-brandta w Amsterdamie? Drewniane boazerie, zapach starości, małe, ledwo zaznaczone szkice wymagające niemal suwania nosem po ścianie. Czy mogłam odgadnąć, jak zachwyci mnie łobuzerski uśmiech i oczy pełne kpiny patrzące z autoportretu, gdzie artysta przedstawił się bezlitośnie, władając autoironią równie swobodnie jak ołówkiem? W lipcowym upale jezioro drzemie, lekka mgiełka tuż nad wodą zaciera kontury przedmiotów, obdarza światłem impresjonistów każdy liść, plamę cienia na fali, ruchliwy gąszcz konarów, przesiany zielenią i rażącymi oczy błyskami. Jestem sama. Od czasu do czasu szelest oznajmia człapanie czapli, uważne i powolne, albo chlupot wody na płyciźnie demaskuje polującego szczupaka. Leżę w odrętwieniu. Słyszę urywki rozmowy tych dwojga ludzi, którzy przyszli tu niedawno i krążą między młodymi sosnami, po mchu pachnącym w upalnych promieniach słońca. Nie widać ich, ale gdyby mówili głoś- niej albo gdybym wytężyła słuch, zrozumiałabym każde słowo. Nie wytężam słuchu. Przeciwnie. Oni są może częścią natury, ich rozmowa zanika czasem i tylko szum trzcin ocierających się wstążkami zielonych liści dolatuje do mnie, potem wraca spokój. Przezroczyste ważki furkoczą skrzydłami, których nie widać, jedynie blask słonecznych refleksów ujawnia ich obecność. Potem rybitwy lecą i znikają, a nad jeziorem pozostaje niezmącona cisza. Tych dwoje tnie korę po stronie słońca, żeby krople gęste i lepkie łatwiej wydobywały się z tkanki drzewa i żeby szybciej spływały do pojemników umocowanych tak, jak bywa na rysunku dziecka: mała doniczka, z niej sterczy pionowy pręt, a na boki równolegle wystawione pędy. Znam ich. To Hubert i jego żona, Urszula. Mężczyzna zawiesił blaszaną czarkę, obejrzał się, wypoczywa chwilę sapiąc głośno. Więc serce dokucza mu ciągle. Patrzę na jezioro przez ruchome kiście sosny kołysane lekko powiewem. Czas ma przezroczystość powietrza w letni dzień, oni żyją tu między lasami, są zawsze, są jak na kartach ulubionych książek, do których mogę wrócić, kiedy chcę. Wracam od lat. Popełniam błąd większości turystów: uśmiecham się do nich na powitanie, przywożę drobne podarunki, robię im kilka fotografii na tle furtki, wynajmuję łódkę, wynajmuję pokój. Z radością rozpoczynam swój wypoczynek. Całe dni spędzam na wodzie i w lasach, słucham rozmów o połowach ryb. A później odjeżdżam. I pozostaje mi uczucie żalu: co wiem o nich? Opowiadam w gronie przyjaciół, jakie niezwykłe zalety mają ludzie, którzy przyjmują mnie i moich bliskich pod swój dach, i muszę przyznać, że są to spostrzeżenia powierzchowne. Wolę nie mącić obrazu pagórów ugrzanych słońcem, lasów nasyconych zapachem poziomek, ścieżek wydeptanych po dnie puszczy, w cieniu, w chłodzie, w świerkowych nawisach granatowych i balsamicznych, obrośniętych niebieskawymi mchami. Cóż jednak wiem naprawdę o mozole rybaków i drwali? Cóż wiem o sobie? Co wiem o każdym z przyjaciół? Spotykamy się czasem z potrzeby 8 przedyskutowania jakiejś najistotniejszej sprawy życiowej, a w rezultacie rozmowa przepływa płytko, po wierzchu banalnych, ogólnie wiadomych stwierdzeń, i na tym koniec. Dzieje Warszawy splątane jak tatrzański las, po którym przeszedł huragan. A cóż dopiero — dzieje tego regionu? Przed sobą mam taflę wody napiętą i jasną, reszta mało mnie interesuje. Wszystko, co za mną, za krzewem, odpadło. Jeziora są skrawkami nieba rozrzuconymi po ziemi, tak pisała Kazimiera Iłłakowiczówna o Wileńszczyźnie. Kiedy chcę, mogę zanurzyć się w chłodnej głębi, mogę pływać za łódką trzymając się burty, mogę leżeć na pomoście i patrzeć w dół, obserwować życie w odbitym skrawku nieba, migotliwym od ruchu fali. Czerpię dłonią trochę wody, zwilżam czoło i skronie. Jednak słyszę rozmowę. Lustro jezior wzmacnia głos naniesiony wiatrem, chwytam kilka słów, chociaż traktuję to jak wołanie dzikich gołębi. Odgradza mnie od polany leśna droga wyjeżdżona dawno w piasku i próchnicy, zarośnięta mchem, dalej otwarty stok i krzew, pod którym siedzę. Wiem, dziś rozpoczęli nacinanie drzew od pagóra przy jeziorze, wkrótce zniknęli sobie wzajemnie z oczu zajęczym sposobem, obejrzysz się, pusto. Zielska rozkrzewione bujnie na czarno-ziemie tłumią kroki, słońce przez pewien czas rozjaśnia migające tu i ówdzie ludzkie sylwetki, drobne jak zapałki w ogromnym lesie wyrosłym do nieba. Idą, a nie widać ich. Z wytrwałością natury tną ostrym żelazem korę każdej sosny, znaczą głębokim rowem pionowo i potem prowadzą skośne linie w lewo i prawo ku górze pod kątem ostrym. Ktoś mógłby sądzić, że to magiczne znaki na pniach odwiecznej puszczy. Bieleje tam i srebrzy się sosnowa krew. Idą robotnicy leśni cicho, jak idzie czas. Nie spostrzeżesz, a już cały świat odmieniony. Słońce im pomaga, pomaga ziemi, z której tryskają dzikie lilie i kosaćce na mokradłach, a tuż obok pierzaste paprocie, chociaż ich nikt nie pielęgnuje. Tryska z pni sosnowa posoka. Zdrzemnęłam się. Przez mgiełkę cienia nagrzanego słonecznym upałem słyszałam fragmenty rozmowy, na którą nie zwracałam uwagi, zapadając głębiej i głębiej w sen. Dziwne. Te głosy monotonne, ściszone odległością, miały siłę działania bajki opowiadanej mi w dzieciństwie na dobranoc. Atmosfera ciepła i ufności razem z monotonią słów pozwalały słyszeć i nie słyszeć, zasypiać świadomie, pogrążać się w niezwykłą sytuację, kiedy wiem, że to już marzenia senne, chociaż dłoń wyczuwa jeszcze dotyk suchej, pachnącej trawy. Wszystko, co mówią, należy do kategorii zmyśleń znikających po przebudzeniu. Lubię, kiedy sen przychodzi do mnie stopniowo, jak teraz, a zaczyna się stłumionym opowiadaniem. Gdybym obudziła się nagle, będę pamiętała pierwsze zdania, tonację głosów, czasem osoby lub sytuacje. Dobrze tak powoli, świadomie zanurzać się w drzemkę, to jest o wiele milsze niż godziny wypoczynku jakby odcięte z mojego życia. Monotonnie woła ptak. Monotonnie trzaskają polne koniki. Monotonnie szumi zagajnik. Monotonnie brzmią słowa ludzi. Daleko. Niewyraźnie. Dopóki są tu mieszkańcy puszczy, nikt więcej, mogę nie podnosić powiek i nie wyłączać się z przestrzeni wyobraźni. Plusk ryby na powierzchni jeziora, szum zwijanych i rozwijanych skrzydeł ptaka tuż nade mną, powolne kroki lisa, w dużych odstępach czasu, po suchej trzcinie, to wszystko nie mąci mojego spokoju. Nawet odgłosy przesuwania skrzynek w rybaczówce odległej, przycupniętej na malutkiej wyspie, u korzeni rozłożystych drzew, to również tylko codzienny rytm życia puszczy. Ruszył się wiatr. Otwieram oczy. Korony sosen i dębów nade mną rozkołysane, wygięte naporem powietrza z południa na północ. Ale bardzo wysoko nad nimi widzę pęd obłoków z północy na południe. Wzmaga się niepokój, dołem i górą narasta szum. Ani się spostrzegłam, kiedy bezszelestnie ktoś przyszedł i przekonany o zupełnej pustce, rozmawia na tyle 10 głośno, że słyszę fragmenty słów, z których układają się mniej czy bardziej zdeformowane zdania. Jeszcze bronię swojej samotności. Bronię swojej wewnętrznej ciszy. Co mnie obchodzi, że ktoś jest za sągiem drzewa czy niżej, w jamie, skąd pewno dawniej wywożono piasek, albo za dróżką, w gąszczu leszczynowym, czy na wzgórzu, w zbitej ścianie malin. Odejdzie. Najważniejsze, że dookoła mnie kiście młodych sosen oparte na ziemi tworzą gęsty szałas i widzę tylko niebo, słońce nagrzewa moją kryjówkę, a mnie tu nikt nie zauważy. Wybrałam sobie świetny schowek, opieram łokcie na kłującym igliwiu, brodę na dłoniach, palcami zakrywam uszy. Poczytam sobie, co pisze KTT, ' a tymczasem głosy odpłyną nie wiadomo kiedy. Czasopisma przywiezione wczoraj o zmierzchu ze Szczytna przeleżały pod bochenkami chleba, dopiero teraz otworzę je, z podwójną korzyścią: pozwolą mi zachować pogodny nastrój, a ponadto zagłuszą czyjąś obecność. Zacznę od „Życia Warszawy", dowiem się, co tam słychać na znajomych ulicach, jakie filmy grają w „parafialnym" kinie, blisko naszego domu, kto zgubił klucze, kto znalazł psa, co nowego w teatrach. Ale właśnie „Życia Warszawy" brakuje w mojej paczce pism. I w tejże chwili wyjaśnia się sprawa. Hubert mówi do swojej żony: — Patrz, Ula. Turyści zostawili parę gazet. — Nie rusz! Może się ktoś wycierał albo ryby nad papierem czyścił. — Co ty! Czyściutkie, ładnie złożone. „Życie Warszawy" z siedemnastego lipca. To przecie było wczoraj. A co za ciekawe nowiny. Posłuchaj tylko. Mariner-4 zbliża się do Marsa. Wiesz, jaką ma teraz odległość? Nie zgadniesz! Osiem tysięcy sześćset kilometrów od Marsa. — Baj baju, będziesz w raju — mruczy Ula z gniewem. Hubert podniecony czyta głośno moje gazety. No, dobre i to, przynajmniej będę coś wiedziała. — Sensacja. Słuchaj, Ula. Trzy fotografie Marsa przekazał na Ziemię „Mariner-4". W jakich my czasach żyjemy! Czy ty sobie zdajesz sprawę? Piszą, że nie stwierdzono żadnego pola magnetycznego. 11 Głoś Uli, zawsze wysoki, nagle staje się falsetem. Oburzenie dławi ją w gardle. Słyszę chorobliwy, dziwny pisk. — Zapamiętaj sobie, Hubert, moje słowa. Pan Bóg im nie dozwoli zajrzeć do nieba. Nigdy, przenigdy, rozumiesz? Oni się ważyli na świętokradztwo. Grześniki! Przeklęte grześniki! Do dziesiątego pokolenia przeklęte. Panu Bogu spokój chcą zamącić. Ale niedoczekanie. Mężczyzna zaciekawiony przewraca kartki. — No, coś takiego. Patrz, jest i drugie „Życie Warszawy"! Słuchaj uważnie. Napisali, że pilotem będzie Jurij Gagarin. Paru kosmonautów jednocześnie wyjdzie z kabiny w Kosmos. Moskwa przygotowuje lot pojazdu giganta z wieloosobową załogą. Pisk Uli przypomina ptasi skrzek. — Wspomnisz moje słowa. Trójca Święta wyśle zastępy anielskich wojsk, drogę zagrodzi tym bezbożnikom, co się sądu ostatecznego nie boją. Mężczyzna zdziwił się nagle, jego matowy, zachrypły głos odzyskał czyste brzmienie. ¦— Coś podobnego! Człowiek by nie wierzył, gdyby nie widział własnymi oczami czarno na białym. „Gołębie przyczyną katastrofy. W roztrzaskanym odrzutowcu zginął pilot. Wypadek lotniczy zdarzył się pod Radomiem. Ostatnie słowa pilota nadane drogą radiową: Uderzyłem w stado gołębi. Silnik przerwał." Ula odpowiedziała wrzaskiem: — A widzisz! A widzisz! Dobrze mu tak, wstrętnemu grześnikowi. Pan Bóg nigdy, przenigdy nie da zajrzeć do nieba. Zuchwalec Mogą sobie próbować odrzutowcami, pojazdami kosmicznymi, sputnikami, Marinerami, czyrn chcą. Pan Bóg ich upokorzy. Hubert odzywa się groźnie: — Czyś ty się, babo, wściekła? — Co się miałam wściec? Aniołowie przybrali postać stada gołębi, strącili pilota na ziemię. Dobrze mu tak, podłemu grześnikowi. Dobrze mu tak. Jazgotanie dwu głosów tuż obok za krzewami dociera w skrawkach i mało mnie obchodzi, pójdą wkrótce, tymczasem zasłaniam u3zy. Nareszcie wraca cisza. Patrzę w niebo wysoko nad sosnami, gdzie lazur jest odległy i tak optymistyczny, że 12 iii!.. "MMH to aż budzi zdumienie. Wiatr ustał, ale górą żegluje obłok ubity ze śniegów Antarktydy, są to może zresztą śniegi Kilimandżaro. Znów usłyszałam stłumiony pokorą czy nieśmiałością męski głos, niski, pełen błagania: — Posłuchaj, Ula. Więc jednak tu jeszcze są, chociaż dla mnie ich nie ma. Przekomarzają się o drobiazgi, czegoś chcą, do czegoś dążą. — Posłuchaj, Ula. Fakt, rano posprzeczałem się z tobą. Powinienem był milczeć, ty zesztywniałaś, kiedy chciałem cię uściskać. Uciekłaś aż do ściany, zacięta, zła. Dlaczego tak było? — Nie zagaduj mnie! Po co mnie złościsz? — Aleś ty uparta. No, niech będzie na twoim. Ale pomyśl. Pierzyna spadła. To próbowałem cię okryć i przysunąć się bliżej. Pogłaskałem włosy. Pytałem przecie, czy się gniewasz. Uparłaś się. Nie, i koniec. — Tak! Uparłam się. — Leżałaś pod swoją makatką, pamiętam, jak ją haftowałaś: pełno muchomorków, stokrotek, łabędzi na rzece i białych owieczek na łące. Zamknęłaś oczy, ale wiem, że nie spałaś. Już ja znam te humory. Próbowałem żartować. „Ubodzie cię baranek", mówiłem i dotykałem wąsami twojej szyi. Lepiej byś się do mnie przytuliła. Na próżno. Zawsze lubiłaś mnie karcić, twojego męża, kiedym wyraźnie chciał wiedzieć, że jesteś pragnąca tego samego co ja. Kobieta milczała. Zatrzeszczał mech. Kroki szurały coraz bliżej. Było mi strasznie głupio, że niechcący słyszę czyjeś sekrety, musiałam jednak zachować bezruch i spokój. Usnąć wewnętrznie. Hubert odsapnął i mówił jeszcze głośniej: — Znienawidziłem to twoje sztywnienie, kląłem w myślach dziś rano. Kamień jesteś? A może ryba? Zimna jak żółw. Albo jaszczurka. Poranek zmarnowany zupełnie. Myślałem, żeś ty rozespana, że dopiero w lesie przejdzie ci złość, uśmiechniesz się do mnie po ludzku. Zawołałem cię raz i drugi. Z daleka młodnik wszystko zagłusza, to prawda. Chyba jednak słyszałaś. Darłem się jak opętany: „Hej! Ula, odezwij się!" 13 Mruknęła kłótliwie: —• Co to, pierwszy raz pracujemy w lesie? Sosnowe kity gęste, zupełnie tłumią głos. I daleko było. Hubert odprężył się, przyjął wyjaśnienie żony, zaczął jej z wahaniem opowiadać, że woli tę pracę od innych. Cisza naokoło, po głowie krążą myśli wyraźne, jakby krok w krok szedł obok drugi człowiek, może ojciec wrócił po latach albo starszy brat przyjechał z zagranicy. Może podrastający syn, którego nigdy nie mieli, stąpa razem z Hubertem i słucha. Przerwał na chwilę, stęknął ciężko, pewno czekał, że i ona coś powie. Zamruczał znowu, miło mu tak rozmawiać z Ulą jak z tamtymi chłopami. Próbuje wytłumaczyć sobie, że gdyby naprawdę któryś z nich szedł obok, trudno byłoby odsłonić własne rozmyślania. Gadaliby sobie o byle czym. A to jakie łodzie skończył ostatnio zbijać i uszczelniać albo czy węgorze już biorą w Orliku, to znów, jak urządzić nową wędzarnię, bo takie wędzenie w starej beczce, nad jałowcowym dymem to do niczego. Opowiadałby synowi albo bratu, dla kogo będzie wyprawiał wilczą skórę albo łeb dzika z półkolem zębów, a tamto wszystko, co przychodziło mu do głowy, kiedy był w lesie sam, pozostałoby uśpione. Ula milczała, więc rozgadał się swobodnie, że może próbowałby napomknąć o swoich łzach, co ich nigdy nie wypłakał, a raczej o pragnieniach, które już dawno powinny się spełnić. Ale skoro nawet Ula tak często zdawała się głucha w rozmowie z nim, innych też nie śmiałby prowadzić w cieniste dno swojego wewnętrznego lasu, dokąd chodził przed snem albo dziś, kiedy pracowali w samotności nie widząc się długo. Był to monolog. Ula pewno zamknęła oczy lub odeszła na tyle daleko, żeby nie słyszeć uprzykrzonego marudzenia. Hubert zwierzał się sobie. — Wiesz? — powiedział. — Nawet lubię być sam. Dziwiłam się. Z basowej, monotonnej gadaniny wyłaniały się refleksje. O ciszy, która niesie szum starych drzew i młodych konarów, aż człowiekowi żal, że tyle godzin upływa, kiedy nikt nie słucha kołysania świerków, jodeł, modrzewi, dębów. Ula ciągle milczała. Mężczyzna traktował to jak zainteresowanie. 14 — Las do człowieka mówi, a człowiek by szedł i szedł, wołają go świsty, dudnienia, szepty, szelesty. Las poradzi człowieka wciągnąć i ani się obejrzysz, naokoło puszcza, bezdroże. Nagle pojawili się nad brzegiem jeziora, widziałam ich plecy. Kobieta wydobyła grzebień i czesała swoje bujne, trzaskające włosy. Potem usiadła. Hubert położył się, wsparł głowę na jej kolanach. Opowiadał cicho: — Czasem odzywa się ptak. Dalej, bliżej. Ale to wszystko mowa puszczy. Posłuchaj, Ula. Skrzypi konar. Albo stukotają szyszki po gałęziach. Nadciąga wiatr. Szumią liście brzozy. Posłuchaj. Rozróżniasz klapotanie osiczy-ny? Dudni bas trzmiela. Przestraszył cię furkot ważki, co? Zorientował się chyba, że mówi sam do siebie. — Ula! Ula! Co ty, śpisz?! — zawołał i czekał. Nie usłyszał nawet echa swojego pytania. — Wcale nie śpisz, nabierasz mnie! Z drgnieniem radości przycisnął twarz do jej różowej sukni ozdobionej falbankami. — Moja śliczna żona! Może pracować w lesie, może w kuchni wystawiać garnki z pieca, smażyć ryby, szorować podłogę, prać w jeziorze, a zawszedy, żeby nie skłamać, ona jest królewną ze szklanej góry. Czysta, pięknie uczesana. Widziałem cię dziś rano z daleka, zupełnie tak jak w tym dniu, pamiętasz, kiedy spotkaliśmy się pierwszy raz. Wtedy szłaś wolniuchno między drzewami. Każdy krok rozwiewał ci spódnicę. Nigdy nie widziałem takich nóg. W pasie byłaś cienka, zupełnie pień młodej brzózki, najulubieńszej, tej przy domu. Istotnie. Była piękna. Mimo woli spojrzałam na nią uważnie. Schylona głowa. Powieki opuszczone. Może zgubiła coś w trawie i próbowała znaleźć? Opowiadali nam ludzie, że Hubert od razu ją pokochał, że jego miłość rosła, chociaż Ula traktowała go pogardliwie. Teraz mówił zdławionym głosem, jak to było, kiedy miał ochotę krzyknąć, żeby się pospieszyła, żeby dała się zagarnąć jego ramionom grubym i mocnym. Przytulić do szerokiej piersi. Milczała. To stworzenie delikatniejsze niż rosa, kiedy czasem osiądzie kroplami na niewidzialnej przędzy leśnego tkacza, rozpiętej misterną siatką na kona- 15 rach krzewów, umiało być twarde. Może zresztą myślała o czym innym. Diabli nadali! Dlaczego jestem intruzem i mimowolnym świadkiem tej gadaniny, którą na szczęście słyszę piąte przez dziesiąte, coś jednak, u licha, słyszę. Hubert przypominał jej, jak owego dnia rozmawiali tylko przez chwilę. Podobno ciągle miała spuszczoną głowę, a powieki zasłaniały jej oczy. To go zachwycało jeszcze bardziej. Wspominał, że mógł swobodnie obserwować wtedy urodę jej twarzy, rysunek szerokich brwi, kształt ust, biel szyi. Dopiero pod koniec tamtego spotkania dostrzegł, dlaczego dziewczyna spuszcza głowę i ciemnymi rzęsami zasłania oczy. Podobno raz tylko spojrzała w stronę jezior i wtedy poznał tajemnicę: lewa panienka jej oka, nazywana przez miastowych ludzi tęczówką, była czerwonawa, gdy prawa miała kolor niebieski. — Nie wstydź się — wyszeptał. — I tak jesteś najładniejsza. Jej rzęsy znów opadły. Ula, wyraźnie speszona wyznaniami męża, kręciła w palcach modrzewiową szyszkę. Istotnie, dopóki się nie znało sekretu „mazurskiej czarownicy", można było po prostu myśleć, że tylko błyski słońca wywołują różnicę barw jej oczu. Ale już wiedziałam od dawna, na czym polega to gniewne zawstydzenie żony Huberta. Skaza na urodzie wydawała jej się nieszczęściem. A jego chyba zaczęła wzruszać i zaciekawiać. Odniosłam wrażenie, że jeszcze milsza wydała mu się ta smukła brzózka, dbająca wyraźnie o każdy swój listek, o każdy pukiel starannie uczesanych włosów, „ o fałdy spódnicy, o czystość i schludność. Z nieustannego lęku była małomówna. I on też na ogół milczał, ale przecież odezwało się za niego serce. Znalazł! Znalazł ukochaną. Mijały lata. Hubert nadal traktował Ulę, jakby ciągle trwał pierwszy dzień, kiedy ją dostrzegł i pokochał. O tym wiedzieli wszyscy. Dziś sama jej obecność najwyraźniej wystarczyła, żeby zapomniał o całym świecie. Co za dziwne rzeczy mówił głośno, choć echo jezior i puszczy wzmacnia każde słowo! Że wziąłby ją za rękę, skoczyliby w gąszcz, tam gdzie na jagodzinach w cieniu rozłożystych sosen rosnących pod strzelistymi świerkami kiedyś już ją miał. Albo żeby nie dać się nikomu podpatrzyć, 16 odbiegliby za mostek, na drugą stronę płynnych jezisr. I tam również, okazuje się, pamiętali swoją polankę szczęśliwą, swój ślad na mchu, pomiędzy brzozami, w zapachu rydzów. Ale jakiś stłumiony krzyk ostudził go w porę. Żona zwróciła głowę charakterystycznym dla siebie ruchem, unikając patrzenia prosto w oczy. Zdawałam sobie sprawę, że miała znacznie lepszy słuch niż Hubert. Podniosła dłoń do ust, nacisnęła palcami wargi. Potem jakby zapominając o swojej skazie urody spojrzała na niego. Wyciągnęła palec. — O! Tam. Tam. — Idziemy? — zapytał Hubert niepewnie. — Chcesz tam iść? Ula nasłuchiwała jeszcze chwilę. Pokręciła przecząco głową. — Jakiś pijak. Albo gość na kajaku. Niech go biesi! Hubert zgodził się chętnie. — Pokrzyczy i zamknie dziób. Wiatr przyniósł więcej głosów. Ujadanie psa natarczywe, mocne wybiło się nad cały ten harmider. I powrócił spokój. Szum lasu dawał ukojenie, czasami cichł zupełnie, potem rozkołysane drzewa niosły górą świst, było słychać postukiwanie konarów o sąsiednie konary. Tym silniej odczuwało się przyjemność leżenia na mchu, w zapachu widłaków i żywicy. Znowu dostrzegłam Ulę pomiędzy świerkami, chciała widocznie spojrzeć na jezioro, zobaczyć, co się dzieje. Wiatr unosił brzeg jej pięknej, kolorowej sukni. -— Wiesz, Hubert — zastanawiała się — może to znów u Pacesiów bijatyka? Mama wczoraj mówili, że starego 1'acosiii własna baba obaliła na ziemię, dzieci pomagały, !><> kobita rady mu nie mogła dać. A najstarszy syn tłukł ojca skróconym postronkiem. Ledwo sołtys Pacesia wybronił. Hubert pokręcił głową z podziwem. — Ale twoja mama, no, no! W domu siedzi cały dzień, dulczy nad Biblią, śpiewa psalmy, jakby żyła w klasztorze. Powiedz, Ula, nie tak jest? A wszystko słyszy, staro-"vina- C(>«j^k^dzi zdarzy. 2-S. 17 iiiłiiltttłlliH Kobieta schyliła głowę. — Taaak! Uszy mamie Pan. Bóg dał dooobre! Czasem posłyszy i to, że zły ogonem na mszę dzwoni. — Co mówiłaś, Ula? O mszy? — Pan Bóg mamie dał mazurski wzrok i mazurski słuch — odpowiedziała szybko. Chwilę trwała cisza. Wiatr uderzył mocniej po czubach drzew od zachodu, gdzie chmura przesłoniła słońce. Hubert powtórzył: — Mówiłaś coś, ale nie wiem dobrze co. — Mówiłam przecie, że starego Pacesia syn bił. A co ja mam zrobić? Też ci skórę wygarbować? Obiecałeś mi kawał świata pokazać, mieliśmy zagranicę zwiedzić razem, ciągle mnie łudziłeś, że pojedziemy we dwoje. I figa z tego wyszła. Moglibyśmy odbyć taką piękną podróż, ale ci się nie chciało. Całe życie potem wspominać, ludziom opowiadać. Mężczyzna kręcił się, pomrukiwał. — Byłem akurat chory. Miałem atak serca. Sił mi brakowało. Za tymi papierami nie lubię wydeptywać i czekać po różnych urzędach. Gniewna, odwróciła się do niego plecami. — Tobie, Hubert, na wszystko nerwów szkoda! Mieliśmy twojemu stryjowi pomagać piwo wozić i podawać gościom w motelu, tak ustaliliście między sobą, prawda? Coca-Colę ochładzać w lodówce. — Posłuchaj, Ula. Nigdy nie wiadomo, czego człowiek uniknie. Natyrałabyś się przy piwie, z podchmielonymi gośćmi pewno musiałabyś się nauganiać. Jeszcze dalej odsunęła się od niego. — Phy! Zawracanie głowy, nauganiać się! Twój stryj mówił, piwo tam sprzedają w blaszanych puszkach, elegancko. To nie praca, tylko przyjemność. A świata bym trochę zobaczyła, tyle narodu, całe miasto! I potem obiecywał ci, że samochodem nas odwiezie do samiutkiego domu! To jego słowa. — Skrzynki z Coca-Colą musiałabyś dźwigać. Kobieta zacisnęła pięść, uderzyła kilka razy w miękką górkę mchu. — Więc mów otwarcie, dlaczego się nie wygrzebaliśmy? Że formalności? Że sto razy trzeba by było do miasta 18 dyrdać? Rower mamy. Ja bym pojechała bodaj pięćdziesiąt razy i ty z pięćdziesiąt pięć, aż by się tym urzędnikom w końcu znudziło. Musieliby załatwić. Dziurę we flakach im wywiercić, a swojego dopiąć. Niech sie nawet porzygają, co mi tam. Oni mają swój mięsień biurowy dobrze wyrobiony, a mnie Pan Bóg dał mięsień rowerowy. Zobaczylibyśmy, kto kogo przetrzyma. Hubert milczał. Ula wpadła w złość. — Ja wiem. Ty się między wielkimi bogaczami jak twój stryj nie czujesz tak jak tu. Hubert smutno kiwał głową. Dopiero po dłuższej chwili powiedział: — Ech, co ty wiesz? Poczytałabyś naukowe pisma, zrozumiałabyś. Parsknęła złośliwym śmiechem. — Ty Judosie, tylko mnie zagadujesz. Mam się uczyć. Mam wszystko wiedzieć o najnowszych odkryciach. — I powinnaś. Wspomnisz moje słowa, zresztą nie ja to wymyśliłem, upłynie jeszcze trochę wody w rzekach i jeziorach, doczekamy tego, że w szpitalu przyszyją rękę albo nogę i zrośnie się, krew znowu zacznie krążyć. A teraz? Kosą albo młockarnią ciach i człowiek musi do końca swoich dni kaleką zostać. Ula odwróciła się do niego plecami. Widziałam ruch jej wąskich ust i zgadywałam słowa: —¦ Baj baju, będziesz w raju. Głupi baran. Tępulec. Idiota. Dużo mnie szpital obchodzi, kiedy mi rąk ani nóg nie brakuje. Po długiej chwili Hubert westchnął ciężko, podniósł głowę. — Co ty tam, Ula, mruczysz? Powtórz no, bo nie słyszę. Powiórz no głośniej. — Mówię, że mam dosyć roboty na dziś. Odpoczęłabym — powiedziała spokojnie. Hubert od razu podjął ton ugodowy: — No. Ja tak samo. — Chciałabym się położyć i spać. Aż mnie zemdliło, taka ta żywica mocna. W głowie mi się kręci. Tobie nie? Hubert odgarnął gałąź, przyjrzał się żonie uważnie, z niepokojem. 2. * . 19 r — Idziemy! — zdecydował. A może byś jeszcze posiedziała chwilę? Tul- i««plo Ledwo kiwnyln '•H, /«IJ»M kurtkę szot-oką i długą, rzucił na igliwl< ¦»«» Wyciągnij tlę. A potem prosto ¦• uśnlcsz twardo jak niedź- iył się zagajnik i już bły-uiii :.v, i.ulu jeziora, nikt jednak nie li dwojga przez gąszcz najeżonych kit. ule ja wolałam odwrócić się do nich erwować nurt. Ich obecność, ich głosy czasem wdzierały się na moje terytorium samotności. Pie-¦ iu konary otaczały polankę wygrzaną i ciepłą, na ukośnym zboczu, swoim szumem tłumiły wszystko, wyciszały to, co nie było puszczą. Kobieta pojękiwała cicho. Podłożył jej ramię pod głowę, obserwował Ulę. — Mdło ci jest? No, powiedz. Nie miał może odwagi zapytać wprost o to, co stanowiło jego największe marzenie i marzenie starej matki. Cała wieś orientowała się w sytuacji. Dziecko! Syn, albo nawet niechby pierwsza była córka. Bez dziecka małżeństwo ich powoli, z dnia na dzień, z nocy na noc, z roku na rok zaczynało szarzeć, to było widoczne dla wszystkich, wkra-dał się smutek pomiędzy jasne ściany piętrowego domku, pod konary jabłoni, gęste wiosną od różowawych kwiatów, a jesienią za słabe, żeby bez podpórek udźwignąć dojrzałe owoce. Pusto było na wygrabionym podwórku, na zielonej murawie, nikt obok sągu drzewa nie bawił się w szkołę, nikt nie rozrzucał lalek na malowanych schodach ani na kolorowym, utkanym wieczorami chodniku, nikt nie szukał włoskich orzechów, strząśniętych nocną wichurą, ukrytych jeszcze w zielonej powłoce. — Spisz, Ula? — zapytał. — A może się nareszcie doczekałem? Pan Bóg nas wysłuchał? Bo wczoraj w aptece, jak poszedłem po terpentynę, widziałem takiego młodego tatę. Ze dwadzieścia lat miał, nie więcej. „Urodził mi się synek", powiada. „Chciałbym kupić wszystko, zanim odbiorę żonę i małego ze szpitala. Może mi pani doradzi, co najważniejsze." Ledwo kobiecina usłyszała te słowa, niesie słoiki, paczuszki, tłumaczy, uczy go. „Sama też mam 20 w (łomu dwumiesięczną córę, stosuję najczęściej olejek, u w razie odparzenia maść." Obładowała chłopa różnościami, chciał już płacić, ona zniknęła na jakiś czas, tylko słychać tup, tup, tup, aż wychodzi spomiędzy półek i pokazuje cosik w palcach. „A to pan ma?" Chłopu oczy wyłażą na wierzch, bo widać przyniosła mu jakieś wyjątkowe cudeńko. „Co to jest?" pyta rozciekawiony. „Świetna rzecz, bierz pan: ochraniacz na pierś." Młody tata gały wybałuszył, uszy ma czerwone, taki przejęty, i prosi: „Mogłaby mi pani wyjaśnić, jak się tego używa?" Kobieta powiada: „Zwyczajnie. Zakłada pan sobie ten wyparzony ochraniacz na pierś, przyciska pan mocno, przystawia pan synka, no i synek ssie. Doskonała rzecz. Pierś pana nie boli, kiedy dziecko ściśnie mocniej dziąsłami." Młody tata pokiwał głową. „Biorę. Czego to ludzie nie wymyślą!" Pani w białym fartuchu była bardzo zadowolona. „Będzie mi pan wdzięczny." Zazdrościłem temu młodemu ojcu. Ale ty na dobre usnęłaś, moja żono? Monotonny głos Huberta ukołysał Ulę. Oddychała głęboko, nie mówiła nic. Bał się chyba najmniejszym ruchem zbudzić ją, leżał spokojnie. Gładził tylko jej włosy miękko rozsypane, pachnące dla niego piękniej niż wszystkie zioła nad jeziorem. Powoli, powoli jego także zaczął mroczyć sen. Oparł głowę na swojej kobiecie i potężnie zachrapał. Słoneczne ciepło, najłagodniejsze, dobrotliwe, koiło myśli Huberta, pogasiło troski. Zapadł w słodką niemoc. Wrócił spokój w moje ulubione miejsce. Słuchem złowiłam skrzypienie dulek, umiałam rozróżnić spływ kajakowy, kiedy sunął środkiem jeziora do jakiejś odległej stanicy wodnej. To tak, jakby przeleciały nad lasem ptaki, żeby zniknąć i ucichnąć za chwilę. Leciutkie pochrapywanie Uli rozśmieszyło mnie. Hubert ułożył się na wznak i trąbił głośno, podobny do wielkiego niedźwiedzia. Kołysał go rytm ledwo dosłyszalnego szmeru trzcin, wonie suchego zbocza pełnego szałwi, mięty, mchów, igliwia, grzybni. Usiadł nagle, czujnie nasłuchiwał: jakiś krzyk odległy 21 zbudził go. Daleko, za gąszczem drzew ktoś wołał ostro. Ula też otworzyła oczy. — Wygłupiają się — powiedziała spokojnie. Mężczyzna obserwował niebo nad pierzastymi czubami młodych sosen. — Ale ten zagajnik wybujał! Pierwszy raz w życiu byłem tu z ojcem. Zbieraliśmy grzyby. Wiesz, Ula, teraz mi się zdaje, że to rok temu. Pamiętam słowa taty: „Patrz, Hubert, jaka ładna szkółka drzew." A ja wtedy szedłem od jednego do drugiego krzaka, wyciągałem ręce w bok i cieszyłem się, że jestem wyższy od każdej sosny w tej szkółce. — Spij, śpij. Nie marudź. — Szkółka drzew. Myślałem, że małe sosny mają nauczycieli. Ja dopiero na drugi rok miałem dostać zeszyty i pióro ze stalówką. One teraz czubami sięgają do koron wielkich sosen, wyrosły, zgęstniały, zasłonią najwyższego chłopa. Głos tamtędy nie przeleci. Las rośnie. Człowiek tylko zostaje mały. — No widzisz! A nie mówiłam? Urosłeś, co? Byłeś mały jak te sosenki, tak? A teraz one cię przegoniły. Cały świat cię przegoni, jeżeli będziesz siedział i kisł. Hubert chrząknął. Tłumaczył coś zdławionym głosem, choroba gnębiła go pewno, bo tylko bełkot i sapanie wydobywały się z niego, co przypominało charczenie odległego motoru na wodzie. Zdenerwował tym żonę. Zaczęła piszczeć ostro, zwierzęco, jej słów też niepodobna było rozróżnić, ale kiedy z tonu Huberta płynęła pojednawcza łagodność, Ula wrzeszczała, przejęta gniewem niemal histerycznym. Wreszcie jej głos osiągnął najwyższą tonację, jaką daje nienawiść; rozróżniałam każde słowo rzucane z siłą kamienia: — Tępulec! Głupol! Niezguła! Tłuścioch! Służka, wyjdź spod łóżka, podprowadź turyście łódkę na trzecią rano. Służ mu wiernie, on ci piernie. Hubert milczał. Oddychał gwałtownie, jego zwykły kaszel nasilił się, zadyszka przypominała stękanie zwierzęcia kończącego życie. Znam ostry świderek irytacji w sposobie mówienia tej kobiety; więc to jest ona prawdziwa. Piękna czarownica 22 z jednym okiem ciemnym i drugim czerwonym. Po wsi 0 niej opowiadają złośliwie, że w nocy krwawym okiem widzi wszystko, jakby nie było ścian ani zasłon w oknach. 1 boją się tej ognistej źrenicy. Teraz woła kapryśnie, zmienia ton, ale piszczy dziko: — Hubert! Ległeś i śpisz, ty niedźwiedzisko tłuste. Podsuń mi łokieć pod głowę. Kłują mnie kolki. Mruczenie głębokie. Daleki grzmot? Ale ja wiem, że to bas dudni w piersiach Huberta. — Ula, chodź bliżej... I nie gniewaj się. Nie krzycz tak. Pojedziemy, gdzie chcesz. —¦ Ostrożnie! Popsujesz mi fryzurę. No, co ty? Ludzi pełno w lesie. Co ty? Bezwstydniku! — Nic, ja tylko pogłaskam — odpowiada mrucząc Hubert i znowu jest cicho. — Nie dotknę włosów, Ula. No, chodź. Widzę ich między promieniami pożółkłej leśnej trawy, sami też mają złocisty odcień skóry, zdrowej opalenizny. Jak długo ich znam? Wydają mi się jednakowi, zanurzeni w barwy i zapachy lata, w spokój domu stojącego pod ogromną lipą, na skraju wsi, w przestrzeni między ostatnim gospodarstwem i pierwszymi drzewami puszczy. Tędy przepływa niebo, czasami dym z komina podciąga cienką smugą aż do chmur deszczowych, jeżeli zejdą nisko. W księżycową noc odrywa się ze wstążki dymu wiedźma i dosiadłszy pomietła steruje na księżycowy sierp. Ludzie plotą szeptem, w tajemnicy, że to Ula wymyka się z ramion Huberta, leci, leci, podobna do mglistych oparów. I świeci czerwonym okiem. Tu było chyba kiedyś jezioro. Jeszcze widoczne są tuż za płotem ślady: głębokie, urwiste koryto, które nocą wypełnia się kroplami rosy i błyszczy gładką powierzchnią, tylko łódkę zepchnąć i płynąć. Mogę sobie wyobrazić albo fantazjować, jak było, gdy pradziad Huberta budował dom i uczył swoich synów tajemnic szkutnictwa, zręcznego wyważania łódki, żeby miała lekkość, a nie była wywrotna, żeby dawała się sterować w określonym kierunku zamiast obracać się i tańczyć w koło na drżeniu fali, żeby się okazała szczelna, sucha na dnie, przydatna w ciągu długich lat upałów i niepogod. 23 Wody jeziora popłynęły lasami. Została jama rozległa między zagrodą i brzeźniakiem, lipa wybujała konarami do góry i wszerz, a dom pod jej koroną jakby zmalał. Ale wszystko jest po dawnemu. Dziad piłował sosnowe bierwiona, składał przy płocie obok sadu, koło południa wyjeżdżał i pracował w lesie razem z ojcem Huberta i ze starszym Huberta bratem, a teraz nie ma ich, tylko światło nad ziemią to samo, ta sama mgła roztapia kontury, ten sam zielony cień pod koroną lipy, ta sama spokojna zaciszność w domu i ten sam szum idący z wiatrem od rozkołysanej puszczy. Starowina, matka Uli, śpiewa psalmy na piętrze domu, gdzie zapach kwiatu lipowego jest bardzo intensywny latem, ale i w innych porach roku nie zanika, ukryty w kadziach miodu, w ramkach woszczyny ustawionych starannie na sąsiednim strychu, w pękach ziół suszonych umiejętnie, stosowanych jako niezawodne lekarstwo. Zieleń konarów ocienia mieszkanie matki dając w czasie upałów kojący chłód, a jesienią, kiedy wiatr zgarnia żółte listki niosąc je skośnym deszczem, okna stają się dostępne dla słonecznych, łagodnych już wtedy promieni. Psalmy wyśpiewywane w określonych porach dnia i wieczoru zaczarowały może ten dom ,nad brzegiem jezior i puszczy, wyjęły go z czasu, ze zdarzeń, jakie zaatakowały inne domy. Sosna, co przygniotła Huberta w lesie, kiedy był jeszcze młodym chłopakiem, uchroniła go także. Początkowo matka i ojciec, a nawet leśniczy i wszyscy żałowali go, złamane żebra nagniotły coś w płucach, nie mógł Hubert oddychać swobodnie. Lekarz powiedział: serce. Ludzie szeptali: kaleka. Myśleli: pomrze, spocznie w ziemi na cmentarzu obrośniętym krzewami bzu. Psalmom czy sośnie zawdzięczał, że choć powołany do wojska, wrócił z poboru jako niezdatny. W innych domach zapanował płacz ogromny, rozpacz pożegnań czasem ostatecznych, a później tu i ówdzie zaczęły się pojawiać na ścianach fotografie synów podwyższonych sztywnymi czapami, ubranych w mundury z wyraźną na jasnym tle swastyką. Rodziny modliły się do świętych pańskich umieszczonych pod pułapem nad małżeńskimi łożami, rodziny wskazywały pełnymi łez oczyma tych wy- 24 magających szczególnej troski chłopców, o których nic, ale to nic ojcowie, matki, bracia, siostry, żony, dziwi nit mogły wiedzieć oprócz tego, że druk urzędowy trufli tu nad jeziora, powołał młodych i skierował ich w tniojsct nieznane, wyznaczone paroma cyframi łamanymi przoss literę i szereg innych cyfr. Hubert uniknął tego wszystkiego. Nad jego domem utworzył się wówczas jakby stożek mglistej poświaty, zakrył mieszkańców przed najcięższymi doznaniami złego czasu. Psalmy wyśpiewywane czystym głosem starej świekry Huberta w równych odstępach czasu, jakby tu mieszkała mniszka w jednoosobowym klasztorze, są więc nie tylko rodzajem drogi do wiecznej szczęśliwości w niebie; te psalmy stanowią może dziękczynną modlitwę za wyłączenie zięcia i domu z nieszczęść, które dosięgły innych. Ale to tylko domysły. Patrzę na nich i zgaduję. Tak samo jak na jeziorze, kiedy spostrzegamy łabędzicę sztywną z gniewu, bo za blisko przesunął się obok niej kajak, i zaciekawieni jej złowróżbnym bezruchem, podziwiamy stanowczość, instynkt macierzyński ptaka: ona syczy, charczy gardłowo, przeprowadza nas wzrokiem za kępę trzcin, ostrzega intruzów, jak umie, żeby się nie ważyli wyciągać rąk po jej pisklęta, którym wiatr odgarnia gęsty, bury puch. Omijać z daleka tereny lęgowe — rozkazuje groźna łabędzica. Ptaki mają prawo bronić swoich piskląt. A matkom odebrano ten przywilej. Matki powinny milczeć albo śpiewać psalmy. Naturalnie pozwolono matkom płakać. Ula zawołała rozespana: — Podrzesz mi sukienkę. No, co ty znowu? Zaczekaj do wieczora. — Rozepnę tylko. Nic więcej. — Oderwałeś guziczek razem z koronką. Uspokój się, ty nienasytku. Zapomniałeś, jak to jest w śpiewce? „Dzień do pracy, noc do spania, miły wieczór do kochania." — Rękę tylko położę. Nie podrę sukni. Masz pełne szafy nowych ciuchów. I ciągle z Osnabruck przysyłają. — Przysyłają! Przysyłają! Co mi z tego, że przysyłają. Sama chcę tam gościć. Ja bym sobie wybrała do gustu, 25 przymierzyłabym, a to zgrabne spodnie, a to koronkową bieliznę. Ty, chłopie, zielonego pojęcia nie masz, jak się moda zmienia. Mruknął niezadowolony: — Przecie naszyłaś tych łachów dość, aż za dużo. W szafie się to nie mieści, muszę robić nową. — Prawdę rzekłeś! To łachy, mogłabym tak ustrojona pokazać się tylko w podziemnych przejściach, bo na ulicy to z cal4 pewnością nie! Wstyd by mi było. Hubert odwrócił głowę, jego dłoń i palec wskazujący wycelowały w niebo. — Bledziuchny księżyc wzeszedł, o tam, nad świerkiem. Jeszcze całkiem przezroczysty, bo to dzień. Ula pogardliwie bąknęła: — Tobie księżyc we łbie. Gadasz ciągle, że ludzie już może lada dzień będą łazili po Księżycu. W olsztyńskim kinie sam widziałeś Gagarina, jak wracał na Ziemię. Bredzisz bez ustanku, że zamiarują gdziesik wirować w niebie tydzień albo więcej. A ja tyle czasu proszę, jedźmy do twoich w Antwerpii albo do tych w Budapeszcie, po-bądźmy trochę. Przecie ty byłeś, a mnie dlaczego nie chcesz stąd wypuścić? Uschnę tu, świata nie poznam. — Ano byłem. I samochód mogłem przywieźć. — Ale nie przywiozłeś! Chłop dźwignął się na łokciu, patrzył w jej twarz uważnie i surowo. Nie powiedział jednak ani słowa, tylko z ciężkim westchnieniem ułożył się znów na mchu. Mlasnął głośno. — Pić mi się chce. Czekaj, Ula, chyba mam jeszcze trochę kompotu. Podnieś głowę, tu w kieszeni powinna być butelka. Jest! Mama robi dobry kompot. Bierz! Podał jej, napił się sam, hałaśliwie przełykając. Ogarnęło mnie znienacka pragnienie tak dokuczliwe, że poczułam suchość warg i podniebienia. Tu ludzie podnoszą do ust butelkę z chłodnym płynem, a bliżej pluszcze jezioro, źródlana woda w ogromnej ilości. Zsunąć się na brzeg rozchwierutanej kładki, zaczerpnąć garściami, pić jak ptak, zwierzę. Za dużo planktonu, ślimaków, narybku, owadów szybkich jak ślizgacze, mnóstwo żabiego potomstwa — kijanek i galarety z kropkami będącymi 26 Itititllll'"!' stygmatem życia. Nie, z jeziora nie mogę sic napić, a myśl o zimnej wodzie teraz już nie daje mi spokoju Nagle przypominam sobie, że moi rybacy, Przemek i obaj chłopcy, na pewno chcieliby pić, od śniadania minęło sporo godzin. Wołać? Pytać ich? Narobiłabym hałasu, mogą mnie zresztą wcale nie usłyszeć albo po prostu Marcin lub Szymek odkrzyknie: „Co mama? Chorego się pytają, zdrowemu dają." Ciekawe, gdzie zakotwiczyli łódkę. Wcale ich nie widać. Wiem, że są blisko, ale nic nie słyszę. Natomiast Ula i Hubert odzywają się częściej, chwilami nawet jednocześnie. To już nie próby pieszczot na mchu, raczej otwarta walka złych słów, dokuczliwych, raniących. Głośniejsze skrawki rozmowy, gniewne okrzyki docierają do mnie wyraźnie. Co się stało Hubertowi? Namiętność wyparowała z niego, czerwone wino zmieniło się w ocet, w kwas solny: krzyczy bijąc pięścią ziemię mocno, aż tu słychać uderzenia, jakby koń biegł po wzgórzu. — Taaak? Taak? Ciągnie cię, żeby stąd wyjechać? A może ty jeszcze nie zapomniałaś Egona? Poszukałabyś tam, w Bundesrepublice, może jemu chętniej rodziłabyś dzieci, ja na próżno czekam tyle czasu. Tyle lat i nic. Furia zadławiła go. Zamilkł. Ula słuchała ze spuszczoną głową. — Ty czarownico, znasz się na sposobach, umiesz być bezpłodna, jałowa. Powinienem cię tłuc. Ty babo, jeżeli nie doczekam się córki albo syna... Jałówko! Jałówko! Zdumiewające! I znów otworzyła się przede mną szczelina; dotąd byłam pewna, że pogodna cisza otacza nimbem tych dwoje razem z ich matką, domkiem, ogrodem, lipą i brzózką, z psalmami śpiewanymi parę razy dziennie na piętrze, w przerwie między godzinami pracy przy warsztacie tkackim, z którego schodziły co pewien czas narzuty warmińskie, tradycyjne, barwne, pachnące włóknami lnu, z kompozycją wzorów abstrakcyjnych, przypominających jednak paprocie albo regularność gałązek świerkowych. — Jak ty powiedziałeś do mnie? Jałówko?! Dobrze, będziesz musiał to' wszystko powtórzyć przy mamie. Chłop skulił się, przywarł policzkiem do jej kolan. 27 — Ulcia! Daruj. Ale ja po nocach myślę, wariuję. Dlaczego nie mamy córki ani syna? Dom stoi pusty. Co tam Orbisy, podróże, chcesz jechać, to pojedziemy, chociaż ubrania ci przysyłają mnóstwo i wszystko w sam raz, chociaż kupowali na oko. Żona trzepnęła w mech gałęzią, aż patyki rozprysły się dookoła. — Na oko! Na oko! Na oko chłop umarł, nie słyszałeś?! — Jej czerwona tęczówka błysnęła krwistym światłem. — Oni mi przysyłają, ale tego, coś tam w podróży widział, to mi nikt pakietem nie przyśle. — Mówiłem ci: lasy jak lasy, wsie jak wsie, miasta jak miasta, stacje benzynowe, tak, nie powiem, stacje benzynowe ciut inaksze niż u nas, odpustowe, bogate: wiatraczki nad nimi furkoczą z celuloidu, lampek zapalonych jak na choince, z daleka widzisz, tu Esso, tu auto napoisz. — Co mi tam po benzynie! Słowa z ciebie nie można wyrwać obcęgami. Sama chcę wszystko zwiedzić. — No i zwiedzisz. Autostrada jak autostrada. Najpierw Słubice. Gość — ten, co mnie zabrał stąd samochodem, uparty jakiś, dziwny, ciemna noc, a facet mnie z łóżka wywleka, mówię ci, waryjat w balonie. Myślę, przemytnik może, jechać i jechać, dopóki słońce nie wzejdzie. Przez Niemcy musi przelecieć przed świtem, kiedy ludzie jeszcze śpią. Nie miałem odwrotu, chociaż diabli wiedzą, dlaczego taki napalony. — Trzeba było wysiąść, odłączyć się od waryjata. — Ba! Rodzina przecie zawiadomiona, czekają. Trudna rada, myślę, co ma być, to bydzie. Powiedział wieczorem, że wstaniemy o trzeciej rano i prosto na granicę, tymczasem omylił się, a może spać nie mógł, jucha, z jakiego strachu, ocyganił mnie. Dość, że druga w nocy była, my już ubrani wychodzimy z hotelu. Czarno, ci mówię, ani gwiazd, ani latarni. Tylko świeci komora celna, cała ze szkła. Dalej nic nie widać przed oczami. Jechaliśmy długo, zanim trochę poszarzało. Lasy i lasy, pola na lewo i pola na prawo. Pustka. Głusza, jak to mówią. — Spałeś może? — Wcale nie. Cały czas patrzyłem. — Więc jak? Mijaliście miasta, wsie? 28 — Nic. Autostrada leci po takim przeklętym i powiem ci, jakby już o północy nastąpił koniec ń* i został na ziemi tylko ten jeden jedyny spóźniony tmi chód. A gość milczy, usta zaciął. Fakt, wyjechaliśmy ,-u wcześnie, jeszcze nie było ruchu. — Tak cały czas? — Bardzo długo. Nawierzchnia, powiadam ci, to jedwab, atłas! Białe słupeczki po bokach autostrady stoją rządkami, zupełnie jakby tam wychudzone dzieci czekały w szeregach, jedno przy drugim, równiutko, w paski, w paski. Środkiem drogi poręcze także sarno białe, droga się wygina, poręcz się wygina. Widać tam ten pieniądz, to bogactwo we wszystkim. Aż kapie. — Ano właśnie. — Gość, co mnie wiózł, pamiętasz go, ze dwa razy u nas mieszkał w sezonie, taki chudy, z numerem wy-kropkowanym na ręce, gaz ciśnie do deski, wargi zaciął, ja czekam, kiedy się zacznie rozpływać i chwalić, a ten jakby spał, oczy zmrużone, tylko mu się szczęki zaciskają i rozkurczają. Minęliśmy strzałkę na Dormstadt, a tam już, mówię ci, bajka, no bajka, droga lekko do góry, niebo przed nami. Naprawdę Himmelfahrt. — Ale Dormstadt widziałeś? ¦— Ominęliśmy bokiem. Tłumaczyłem ci już, autostrady lecą w pustce. Za Dormstadtem otworzył wreszcie wargi, zaraz je znowu zacisnął. Może się przesłyszałem, a może powiedział „sukinsyny". Potem już nic. Aż do końca drogi, do pierwszych domów Osnabruck. Tam wysiadłem. On dodał gazu, pojechał dalej. Aż do Holandii podobno, do Amsterdamu. — A cóż to mogło znaczyć? Pan Bóg jeden wie. Nie mogłeś go zapytać? — Kiedy tak zaciął wargi... Myślałem nie raz, nie dwa. Czasem idę sam leśną drogą, to sobie przypominam, jak ten gość powiedział jedno jedyne słowo: „sukinsyny". — Wymyśliłeś, co miało znaczyć? — Może wymyśliłem, a może nie... Zerwała trawę, dotknęła nią szyi Huberta, potem nosa. Kichnął potężnie i nagle chwycił ją w ramiona. Broniła się. — Niedźwiedziu, puść! Udusisz! Takiś łakomy? Doga- 29 dywać mi będziesz, a potem zaraz łapy do stanika lezą. Przyparło cię? Zachciało ci się? To przestań mnie truć i przezywać. Ja też bym chciała mieć synka i córkę. Może ty jesteś za tłusty, żeby nam się dzieci rodziły? Jak mnie dotkniesz, powiem wszystko mamie. Nie miałam ochoty wysłuchiwać tajemnic tych dwojga zawsze spokojnych, a teraz nagle rozwścieczonych, gniewnych ludzi. Tym bardziej byłoby mi głupio stać się mimowolnym świadkiem ich zmysłowego pogodzenia. Cofnęłam się w gęstwę zagajnika, paroma susami przebiegłam wąwóz porośnięty wybujałymi krzewami jeżyn i malin. Do domu stąd blisko, będę mogła się napić, złagodzić wreszcie to dziwne, wysuszające pragnienie. W pokoju studzi się kompot, naleję pełny dzban, przydźwigam swoim rybakom. Idę ciągle pod górę między młodymi sosnami, których pierzastość i zapach przypominają nam 0 każdej porze, jaki to wyjątkowy skrawek puszczy. Nie widzę stąd Uli ani Huberta. Naokoło jest pusto. Najpierw biegnie za mną radość, potem u rozstajnych dróg za lasem ogarnia mnie nagły lęk. Dziwne: jeszcze słońce wysoko, nawet w zbitym gąszczu zagajnika ledwo pogłębiają się cienie, nawet mgła nie przyciemnia światła. Mimo to strach objawia się dreszczem po plecach 1 dopiero wtedy spostrzegam, że mijam właśnie stojący na brzegu lasu krzyż. Jedno ramię, złamane, wisi na kawałku drzewnego łyka, czy może drutu zardzewiałego ze starości, trawa naokoło bujna, soczysta, dalej rozpoczyna się zaorane ściernisko. Nagle znieruchomiałam.. Przerażenie uderzyło we mnie, ledwo zauważyłam na ścieżce przed sobą jakiś ruch. Nogi wrosły mi w ziemię, drętwieją, bo tam, którędy muszę przejść, przetacza się bezkształtna istota. Zwierzę? Leżący człowiek? Na próżno chcę iść dalej, mogę przecież ominąć to miejsce łukiem przez łąkę, boję się jednak ujawnić strach. Obserwuję. Niepokoi mnie kontur obły, workowaty, jego powolny ruch ma w sobie groźbę czegoś złego, co może się zdarzyć w biały dzień między zagajnikiem, lasem 30 i pagórem łąki zasłaniającym horyzont. a potem jeszcze kilka podobnych trzasków i ni nie budzę się z dziwnego snu na jawie. W dzi bałam się południcy, wierzyłam, że południce pojawiaj się w ciszy i pustce na polu, kiedy bije godzina dwunasta, gdy słońce stoi wysoko, a pole opustoszało. Tymczasem okazuje się, że z ziemi wstaje mężczyzna, znajomy fotografik, przekręca taśmę w aparacie. — Zrobiłem kilka dobrych ujęć: tylko niebo, kwitnąca koniczyna, kawałek płotu z poziomych desek i czarny baran. Wyobraża sobie pani? Na taśmie orwo-chrom. Żeby się wszystkie udały! Milczę. Spostrzegam dopiero teraz czarnego barana na tle białego stada owiec. — Pani się zatrzymała, żeby mi nie przeszkadzać. Bardzo przepraszam. I dziękuję. — Tak. Ale to nie szkodzi. Muszę przynieść moim coś do picia. Wstydzę się swojego tchórzostwa, chcę je ukryć. Na szczęście fotografik jest zaabsorbowany poszukiwaniem tematów. — A ten zagajnik! A ten stary krzyż! Gotowe kompozycje. Wspaniałe plamy kolorystyczne. Pokiwałam artyście dłonią. Minęłam pagór aż iskrzący się w poziomych refleksach słonecznego światła, kosmaty gąszczem rdzawego szczawiu, żółtej dziewanny, białymi puchami rozkwitłych ostów i ciepły, grający brzękiem pszczół, os, świerszczy, jakichś żuków gospodarujących w łanie czerwonej koniczyny. Zatrzymać na taśmie orwo--chrom. Zatrzymać to w pamięci. Głupi strach opuścił mnie zupełnie, uczucie spokoju leży naokoło, nigdy ludzie nie mieli powodu czegoś tu się bać, ten krzyż postawiono tak sobie, z pobożności. Biegnę, biegnę, a cień ucieka mi spod nóg razem ze stadami świerszczy. Bez lęku patrzę na czarny tułub skulony przy sągu drzewa, pomruki ledwie dosłyszalne mogą być chrapaniem. A więc usnął sobie pastuch, omijam go tylko po to, żeby zmęczonego człowieka nie budzić. Ale ta bestia właśnie teraz unosi ramiona, przeciąga się, głośno ziewa i zaczyna stąpać na rozstawionych, widocznie zdrętwia- 31 łych we śnie nogach. Ledwo poznałam starego, chuderla-wego Pacesia. — Zem się napsiuł — słyszę głęboki bas — i pójdę się obwiesić na brzózce. Moja brzózka, mój lasek. Od strony jeziora piaszczystą drogą toczy się zamaszyście Skałowa, jej głos jasny od wesołości drga śmiechem, a piersi drgają przy każdym kroku. — Wi stari opoju! Dyć przez całe życie psiwo sło warna do łba! — woła kobieta. — Zem się napsiuł i co rzekę, to skłame — stęka Pa-ceś. —¦ Ze sto razy, a może tysiąc opowiadaliście, jak znachor dał wama gnoju do picia. Ej wy, siódmy krzizyk na grzbiecie nosicie, a do rozumu, cłowiece, nie dosedeś. — Co się śmiejecie, Skałowa? Tak ten znachor pedział: „I smak żeście odzyskali, i prawdę głosicie." Zem się napsiuł psiwa, zem się napsiuł gorzałki z miodem i co rzekę, to skłame. Nie wierzcie ludziom, Skałowa, ni pary z gęby nie puściłem o tym, ze mnie dzieci trzymały, a baba tłukła motozidłem. Wredne kłamstwo to jest! Zem się napsiuł i śpik mnie zmozył pod lasem na trawce. Nic wiency. Chuderlawa, mała figurka Pacesia zatoczyła się. — Zem się napsiuł, a wiency nic — mamrotał niewyraźnie. Skałowa pokiwała głową. —• Kłamiecie. Ze łba się kurzi. To nie samo psiwo tak nogi odjeno. Kłamiecie. — Kłame? Zgoda! Co rzekę, to skłame. — Każde dziecko słysało, jak wama rodzina gnaty li-cyła. Na stare lata. Łeb macie za mały. Picia za wiele. Bicia za wiele. Sucha dłoń Pacesia, rozdygotana i chwiejna, znalazła oczy, zasłoniła. Było cicho. Jeziora i lasy otaczały tu ziemię kręgami spokoju. Tylko dzwonienie pszczół, basy trzmieli, krzyk rybitwy, nieustanne granie koników polnych nasycały powietrze kojącym szeptem. Spod palców starego człowieka posypały się gęsto łzy. — Rodzony syn mnie przezywał od jakichsiś decybeli. Decybel, pada, z taty jest, a może nawet i debil. Sam juz 32 nie powtórzę, we łbie mi się wszystko poplątało. Co rzekę, to skłame. Skałowa zaciekawiona postąpiła parę kroków naprzód, łakomie wyciągała ze starego prawdę. — Jak? Jak was miał przezywać? — A decybel! Dyć mówię: decybel. Był zem od urodzenia Romuald Paceś, teraz mnie za jakichsiś decybeli przechrzciły czy za debili. Skałowa zapragnęła dokładnych wiadomości. — W de bili, mózicie! W zadek bili? Stary westchnął z jękiem. Otrząsnął się rozwścieczony. — W co bili, to bili, was ta nie bolało, babo naprzykrzona. Jak osa, tak się przycepiła, jesce mnie do resty skołuje. Mój tyłek i moja boleść. I rodzina moja. Mój lasek. Brzózka moja. Kobieta znowu pokiwała głową. — Nie bolało? Po co się wypieracie, Paceś?! Wszystkim nama serca krwawymi łzami zapłakały, jak was tak wase malkretują. Wąsa baba i wase syny zęby ojca tłukły motozidłem! O święta godzino! Krziki było słychać az na jeziorze. Święta godzino! Święta godzino! Podniosła ręce do nieba. Zastygła. Paceś skulił się, pięścią bił w pięść. Wydawał się jeszcze mniejszy, a gniew syczał w jego cichych słowach. — Kłamstwo to jest! Babskie gadanie! Nikt mnie palcem nie rusył. Ambit swój mam i nie dam się brać na jęzory. Nie dam. Zem się napsiuł, zem się zdrzymnął w polu, słonko mnie ze wszystkim łozebrało. Skałowa skrzyżowała ręce na piersiach. Nie mówiła już nic. Paceś zatoczył się wielkim slalomem, istnym slalomem gigantem, i wykrzyknął dziarsko: — Pole moje! Nogi moje! Psiwo moje! Baba moja! Dzieci moje! Tu mój ojciec pomarli, tu moje kości połoze w mogile. Na smentarzu groby rodzinne. Zem się napsiuł i co rzekę, to skłame, tylko to jedno prawdę mówię: tu sie urodziłem i tu pomrę. Jak bede chciał, to i dzisiaj! Od razu! Gdzie mój pasek od portek? Zdjąłbym, ino schudłem coś ostatnimi casy, portki ze mnie zlecą. Byłby wstyd na ostatku. Wynoście się, Skałowa, ja się łozbie-re. Wynoście sie. Roztrzęsionymi dłońmi szarpał na sobie metalową 3 — S. Szmaglewska 33 r sprzączkę w lewo, w prawo, zataczał się na nierównościach szkółki drzew, pełnej dołów i pagórów ukrytych w bujnej wysokiej trawie. — Bede chciał, to sie dzisiaj obwiese. Brzózka moja, pasek mój, portki moje. Tylko życie nie moje, dobrodziej gadali, ze ktosik mi to życie dał i sam odbierze, jak przyjdzie cas. Ale kiedy zem się za decybela został, na kogo mam sie oglądać? Widziałem kiedyś Stworzyciela? Gdzie on był przez tyle lat? Gdzie on jest? Skałowa podniosła ramiona, chwyciła się za głowę. —¦ O święta godzino! Święta godzino! Stary Paceś chwiejnie zataczał się po wertepach i korzeniach. Zmierzał do lasu. Kobieta patrzyła za nim roz-ciekawiona. Łowiła każde słowo. — Spółgłoski takie podobnież chodzą między ludźmi, zęby starych oddać do domu złotej jesieni. Mam to gdzieś. A jakbym się obwiesił, to mogliby mi nagadać. Ino paska bez obrazy moralności nie mogę ze siebie zdjąć... Zostawiłam starego Pacesia, do którego Skałowa zaczęła wygłaszać istne kazanie o nieśmiertelności duszy. Targnąłby się na swoje życie? Sama taka myśl to grzech śmiertelny. Do spowiedzi musi teraz iść chłopina! Biegłam ze szczytu wzgórza ścieżyną między pastwiskiem i polem uprawnym. Spod nóg strzelały ciągle chmary koników polnych, burych, żółtawych, suchych i drobnych jak zapałka, zdarzały się też jednak i wielkie, zielone, podobne do lecącej żaby, tylko znacznie piękniejsze, na rozpiętych skrzydłach o zadziwiająco racjonalnej konstrukcji. Czułam pokusę, żeby jak w dzieciństwie nakryć dłońmi gładkiego skoczka, chwycić ostrożnie kilka najdorodniej-szych i powrzucać moim chłopakom za koszule. Cóż to byłby za wrzask i jakie protesty. Świerszcze drapałyby ich kłującymi, chwytnymi łapkami, burząc wielki spokój oczekiwania na rybę. Wędkarskie nabożeństwo sprofanowane tak bez litości! Niekontrolowana myśl ucieka razem ze stadem trzaskających nad pastwiskiem owadów, a ja pędzę z góry 34 i nagle powstrzymuje mnie hałas. Od zagajniku wiatr niesie i równocześnie zagłusza wołanie. Czyżby sl<; la» palił? Ale nie, to coś innego musiało się zdarzyć we wm Wyraźnie słyszę krzyk. Idę. W pobliżu piskliwy głosik Uli na tle basowych pomruków Huberta. Ona radzi podniecona: — Weź kołek, o, ten sękaty. Ja też bym coś chwyciła. Mam gałąź. — A może tylko letniki wygłupiają się po krzakach. Nie znasz ich? Przyjedzie taki, to się lubi gzić. Ula pokręciła przecząco głową. — Słyszę jeden głos. Chłop albo kobieta. Słyszę wyraźnie: woła o pomoc. Prędzej, Hubert, prędzej, nie marudź teraz, bierz, co masz pod ręką. Oboje szli brzegiem lasu wtopieni w zielony cień, osłonięci drzewami. Każdy krok powodował szum traw i wrzosów, pękanie płatów kory ieżącej pod mchem; przystanęli, jakby nie byli pewni, czy słyszą w dalszym ciągu wołanie. Hubert przyłożył dłoń do ucha, dał żonie znak. Ula przysunęła się do męża, otworzyła usta, wciągnęła powietrze, aż jej stanik napiął się na piersiach, i swoim wyjątkowo silnym głosem zawołała jakąś własną melodię, którą powtórzyło echo jezior i lasów. Nasłuchiwali przez pewien czas. Odpowiedź była stłumiona i cicha, zdawało się jednak, że można już ustalić kierunek. Sylaby ni to jęku, ni to sekretnie wymawianego szeptu łączyły się w słowa: — Ludzie! Kto słyszy, ratuj! Ratuuuj! Ratuuuj! Spojrzeli na siebie zdumieni. Hubert podganiał krok w krok obok żony, zasapał się, nie mógł nadążyć. Ona sadziła wielkimi susami, sarnim biegiem, lekka i długonoga. Rozgniewał się. — Czego tak lecisz?! Musimy cichuśko podejść. Inaczej spłoszymy go. Zapytała kłótliwie: — Kogo? No, kogo mamy spłoszyć? — Wiem tyle co i ty. Niepokój ogarnął Ulę, widziałam, że wymachuje gałęzią. — Ciekawość. Ona się może przicaiła w jakim wądole, 3» 35 wabi tym głoskiem, a wiadomo, kogo tam zastaniemy? Bandziorów abo chuliganów. Zwolnili. Hubert rozpiął koszulę na piersiach, odetchnął z ulgą. Wątpliwości żony pozwoliły mu wyzipać nagłe zmęczenie. Radził zdyszany: — Cichuśko podejść i rozejrzeć się, kto tak ratunku wzywa. To najlepszy sposób. Ula posuwała się teraz bezszelestnie, znacznie wolniej, z wyrazem lęku w oczach. Od strony wsi biegło kilkoro ludzi. Miałam ochotę zobaczyć też, co tam się dzieje, żal mi jednak było czasu: rybacy powinni dostać szybko coś do picia. Stanęłam niezdecydowana pośrodku łąki, polne koniki przycupnęły cicho, zdawało się, że one także czekają w napięciu. — Cygany jechały tędy dziś rano — powiedziała szeptem Ula. — Jak mama wstała do modlitwy, to widziała wozy cygańskie. Warkot zabrzmiał krótko, trwał chwilę. Znieruchomieli nasłuchując. Hubert znowu podniósł dłoń i czekał, chcąc ustalić kierunek odgłosu. Powiedział szeptem: — Ktoś motor zapuszcza na jeziorze. Tedy nie są to Cygany. Ula zaprzeczyła ruchem głowy. — Posłuchaj onego warkotu, Hubert. Nie motor to jest. Na pewno nie motor. — A co? Rozłożyła ręce. Była przejęta, zapomniała spuszczać powieki, zdawało mi się, że Hubert widział teraz ostro jak może jeszcze nigdy krwisty kolor jej lewej tęczówki w kontraście z tęczówką niebieską. Budziła w nim chyba wzruszenie i czułość, ludzie we wsi zdawali sobie sprawę, że on jeden bagatelizuje całkowicie tę wadę wyolbrzymianą przez wszystkich, a najbardziej przez Ulę i jej matkę. Wyciągnął dłoń, chciał pogłaskać ramię kobiety. W tej chwili znów uniosło się nad łąką bulgotanie zepsutego motoru, a potem jęk: — O Matko Bosko, zmiłuj się, wybaw mnie z ty niewoli babiloński. Ula zacisnęła palce na pięści Huberta. Jej głos drżał. —¦ Może ofte Cygany kogo porwały? 36 — Tedy trzeba iść. Ostrożnie. Cichuchno. Umieli poruszać się czujnie. Wychowali sit; tu przeżyli życie ich rodzice, dziadkowie, priul ci, których imiona, daty urodzin i śmierci wjn i w Biblii na ostatniej stronie od niepamiętnych > . .< Zmieniło się coś na świecie dalekim, ale puszcza pozostulu niezmienna, tu słońce i deszcz narzucały swoje prawa, dyktowały zającom, jeżom, czaplom, jeleniom, brzozom, leszczynie, konwaliom, jagodom, co mają robić, i ludzie razem z całą puszczą przyjęli nawyk spełniania poleceń natury. Hubert ujął w przegubie rękę Uli, silnym chwytem i ruchem głowy dał jej znać o zmianie kierunku. Zatoczył spory łuk, żeby iść pod wiatr i zbliżać się do miejsca, skąd nadlatywało stłumione wołanie. Ciekawość zwyciężyła we mnie. Zaczęłam obserwować ich z daleka, chciałam się przekonać, kogo wytropią. Stąpali metodą saren, ostrożnie i zwinnie, powiew lasu dotykał ich, przegarniał włosy. Czułam zapach kory, igliwia, grzybów, a nade wszystko żywicy, która płynnym bursztynem skapywała z pni na ziemię. Trudno! Nie mogłam się oprzeć: jeszcze pięć kroków, jeszcze dwa. Ludzkie westchnienie wstrzymało ich. Stanęłam również. Ula pokazała palcem w gąszcz płowych traw i rozkrzewionych paproci. Hubert aż przysiadł nieco, wyciągnął szyję, zdumienie kazało mu otworzyć usta. Z wolna sięgnął dłonią do czupryny i trzymał się tak za ciemię, a wyraz jego twarzy sygnalizował bezgraniczne ogłupienie. Widział to, co i ja teraz dostrzegłam: odsłonięte kolana powalonej w paprociach kobiety. Przerażenie spowodowało, że nakazał Uli bezruch, ona jednak posunęła się jeszcze krok i kiwnęła palcem, żeby stanął bliżej. Stąd rzeczywiście mógł obejrzeć wszystko. Przecież to pani Glizda, żona osiedleńca, leży blada, zupełnie poszarzała. Coś wielkiego pochyla się nad jej twarzą, coś ogromnego i kosmatego. Zgroza. — Może wściekły? — szept Uli powoduje, że ciarki lecą mi po skórze. Nagle trzask. Wyraźnie ktoś złamał gałąź. Ależ to stary Paceś, chudy i drobny, zatacza się leśną ścieżyną, sznu- 37 ruje zygzakiem pomiędzy brzozami, wybiega na słońce, zbliża się do rozkrzewionych paproci. Teraz już nie robi tajemnicy ze swoich rodzinnych dramatów: — Zem sie napsiuł — powiada. — Zem sie psiwa na-psiuł, obwiese sie na choinie. Baba mnie tłukła motozi-dłem, dzieci trzymały. To zem sie po tej bijatyce psiwa napsiuł i tedy ze mną będzie koniec. Azora spuściłem z łańcucha. Na złość. Ale gdziesi uciekła gadzina, choć przecie on jeden miał zawyć po mojej śmierci, jak sie juz raz obwiese. Długo miał wyć, tak ziele razy miał wyć, aze mnie rodzina dobra znajdzie i pochowa na smen-tarzu. Zatoczył się znowu. Suchym patykiem trzepnął w pień, aż w ręce zostało mu krótkie drewno. Brzózka jakby odepchnęła go swoją twardą korą, więc podbiegł do Huberta, sięgnął po leżący na ziemi kij i wrzasnął piszcząc z gniewu: — Azor! Toś ty tu, gadzino spod ciemny gwiazdy! Sa-tan, a nie pies. Azor! Azor, do nogi! Waruj, bo jak cie zdzielę! Więc to był owczarek Pacesiów. Poznałam go, ale nie mogłam zrozumieć, co się dzieje. Najwyraźniej ogarnęło psa wahanie, posłuchać starego czy trwać dalej tak jak dotąd, z przednimi łapami wyprężonymi po dwu stronach szyi przewróconej'Glizdowej, z pyskiem przysuniętym aż do jej twarzy. Warknął. Ukazały się wielkie, długie kły i czarne dziąsła. Gniew ogarniał Azora tak wielki, że sierść jeżyła się na psich plecach, jakby miał garb. — Azor! Hop! Do nogi! — Stary Paceś wytrzeźwiał nagle, zebrał siły i trzasnął kijem tuż obok psich łap. Nie posłuchało zwierzę. Stłumiony warkot zmienił się w groźbę. Joanna Glizda zamknęła oczy. Wargi jej drżały z lęku czy może z zimna. Teraz Paceś wrócił niemal całkowicie do formy. Zaczął nerwowo grzebać w kieszeniach, wytrząsnął okruchy tytoniu, ręce mu latały, dwuzłotówka przetoczyła się między palcami, spadła w mech. Obejrzał się za nią, chwilowo jednak nie mógł jej szukać, bo właśnie wymacał za podszewką marynarki gwizdek i włożył go do ust. Raz! Dwa! Trzy! Na te ostre sygnały Azor wyprostował grzbiet i łapy, jakby stanął na baczność, a potem ogromne cielsko dało 38 wyjątkowo długiego susa i spadło przed stawie psa gotowego spełnić każdy rozkaz. — Od-galo-pować! — wydał komendę stary Mt< Azor! Chałupa, buda... Galop! Galop! A niech ci' u ud piorun, ty zołzo, jak to mówią, kynologiczna. I znowu gwizdek za gwizdkiem, krótkie, urywano rozkazy. Lot psa nad puszystymi trawami łąki podobny był do lotu wielkiego bociana, który już, już dotknie nogami ziemi, ale jej ciągle nie dotyka, tylko frunie siłą rozpędu. — Dziękuję ci, panie Boże. Ludzie, wam też dziękuję — kobieta szeptała leżąc jeszcze. — Mojemu powiem, żeby tego przeklętnika widłami zadźgał albo nawet otruł. Małom nie umarła ze strachu. Stary zaczął pokornie tłumaczyć: — Zem się umyślił obwiesić. Nie gniewajcie się, pani Glizda. Przisła na mnie zła godzina. Śmierć. Azora wziąłem na świadka. We skole tresury się ucył, nauki trochę liznął, chociaż go wyrzucili, bo był nieusłuchany. Zem sie spodziewał, zawyje, wrony odgoni, ludzi nasprowadza, pochowają mnie choć gdzie pod murem smentarza, blisko moich ojców i pradziadów. Szloch zdławił ostatnie słowa starca. Kobieta zerwała się rozwścieczona. Blada, z liśćmi we włosach. Brudna, dzika. Jej głos niósł się jazgotliwymi, aż niezrozumiałymi z gniewu sylabami: — Był we szkole tresury, cholera jasna, był! Ale mój weźmie widły od gnoju, rozorze waszemu psu brzuch. Wam też dołoży, wy przeklęte dziady. Tyle się tam Azor nauczył, żeby ino przewracać każdego, co chybko leci. Barana goniłam, bo się odwiązał i był aże pod lasem, ukradnie kto, myślę. Już miałam za sznurek złapać, a tu wasz Azor, przeklętnik, o tresurze sobie przypomniał, o szkole dla psów u gajowego, i jak mnie huknie łbem w brzuch! Obalił mnie, łapska przy samej mojej szyi trzymał i co się ruszę, to warczy. Mordę niżej opuszcza, zębce wyszczerza, jakby się śmiał i ze mnie kpił, szatan jeden. Pośmiejesz. ty się, poczekaj! Flaki z ciebie wypłyną. Tyle czasu przeleżałam, a co krzyknę „ratunku", to straszy, mordę schyla, jakby mnie chciał zagryźć. Ula patrzyła na swoje palce, w których obracała jesz- 39 lir cze sosnową gałąź. Odezwała się łagodnie, chociaż na ogół unikała rozmów z Joanną Glizdą, zawsze była dla niej ostra i wyniosła: — Tedy widzicie: najgorsze takie niedouczone stworzenie. Coś we łbie kombinuje, żeby gonić i trzymać, ale marna z niego straż. Małpiego rozumu dostał w tych szkołach. — Oprzątać muszę! — wrzasnęła Joanna Glizda. -— Dzieci mi się może przez ten czas potopiły w tych obrzydłych jeziorach. A mnie takie bydlę aresztowało jak bandytę. Nie dało się ruszyć z miejsca tyle czasu! Odpokutujesz ty za moją krzywdę. Żywcem upiekę... Warn też, wy dziady jedne, mój odpłaci za krzywdę, jak z lasu przyjedzie. Namówię go, niech tego starego fujarę z dymem puści! Paceś trzymał się w bezpiecznej odległości od rozeźlonej kobiety. Przedreptywał dwa kroki, nie więcej, znowu tłumaczył: — Oni wszystkiemu winowaci. Zbili mnie, starego. Motozidłem stłukli. Siódmy krzizyk mam na plecach, i jakże mi teraz myśleć o złotej jesieni, tułać się gdzieś! Wydegolowali mnie, żebym jechał. Ostawić chałupę, su-kać po świecie, cego nie zgubziłem, próbować miastowego chleba? Psiwa sobie kupsiłem i zem się napsiuł. Obwiesiłbym sie w swoim lasku, niechby tak było. Na brzózce po-dyndać, a potem do ziemi... Na smentarz, do swoich. — Laboga rety! Wasz Azor mojego barana tarmosi! — wrzasnęła Glizda. —¦ Pójdziesz! A żebyś zdechł! A żebyś się wściekł! Mało, że mnie obalił i łapskami trzymał, i zębce szczerzył, teraz mu znowu baran stoi na przeszkodzie? Żebyś tak prędko zdechł, jak prędko barana dopadłeś! Od gospodarstwa Pacesiów biegły dzieci, na łące rozpoczęła się gonitwa, czarny baran atakował psa rogami, beczał i awanturował się głośniej niż jego właścicielka. Pies odskakiwał bokiem i natychmiast wracał szarpiąc wełnę zębami. Wszystkie istoty miały złotawy, mglisty kolor sierpniowego światła, taki sam kolor miały trawy i kwitnące szczawie, cały pagór otoczony sosnami, schodzący w dół, ku wodzie. 40 I — Wracamy? — zapytał Hubert, z unikając oczu żony. Kiwnęła głową. Szli po igliwiowej ściółce, |x»l mi gęstymi do tego stopnia, że ciepło słonecznu ti a ¦¦ jeszcze, spotęgowane i duszące. Nareszcie wyłączam się spomiędzy hałaśliwej gromau Biegnę po dzban chłodnego napoju dla Przemka i chło] ców, a mój cień umyka przede mną i widzę, jak załamuje się na trawach, polne koniki przeskakują go, połyskliwe od jaskrawego światła, słyszę ksykanie głośniejsze niż lekki szelest ostów, szczawiu, dziewanny, rumianków i traw. Rybacy nawet nie spostrzegli, że zniknęłam, a więc po co było tak się śpieszyć. Bańkę pełną kompotu wetknęłam w mokry piasek i odetchnęłam z ulgą. Ciekawe, dokąd oni popłynęli. Czy łowią dziś tam, gdzie zwykle? Pustka. Przede mną drewniany pomost, a raczej kładka rozchwierutana i prymitywna, długa może na trzy metry, sklecona byle jak z olszowych klocków. Położyłam się. Było tu nawet lepiej. Ani gzów, ani szczypawek. I słońce z góry, a chłód i świeżość od spodu. Wiatr lekkimi dotknięciami przewiewa moje włosy, osusza spocone czoło. Która to może być godzina? Spokój tak absolutny, niebo rozpięło wysoki namiot nad jeziorem, woda zasnęła, nie widać nurtu, trzciny przestały kołysać szeleszczącymi wstążkami, zamyśliły się, stoją nieruchome, ptaki ucichły. Ulegam złudzeniu, że lato nigdy nie przeminie, jest pełne, można pić upał, zapachy ziemi, roślin, okolicznych lasów i wody. Krew pulsuje w ramionach, uderza bezszelestnym strumieniem w serce i wypływa z niego łagodnie, myślom odbiera dokuczliwą ostrość, kołysze wyobraźnię, marzeniom daje nieuchwytność i przesuwa je na granicę snu. Może cały system słoneczny zatrzymał się na pewien czas, na ileś lat świetlnych albo sekund międzyplanetarnych, które dla mnie powinny się równać wiekom? Ruch powietrza, muśnięcie powiewu przepędza nadmierny upał, orzeźwia skórę. Jest mi bardzo dobrze, cho- 41 ciąż leżę na drewnianym pomoście pełnym sęków i drzazg, pode mną co pewien czas odzywa się jezioro chlupoczące w zderzeniu fali z kołkami. Słońce praży. Daleko rozległ się okrzyk. Jeszcze nie zaczęłam nasłuchiwać. Mam nadzieję, że zakotwiczyli łódź o jakieś pół kilometra w lewo, tam gdzie wczoraj. Krzyk, wołanie, może tylko rozmowa, znowu krzyk, ale nie było to groźne. Szybko wrócił spokój. Nakryłam sukienką deski pomostu, przybite rzadko, jak szczeble drabiny, nie heblowane, leżę na plecach i patrzę w niebo lub zamykam oczy. Słucham znowu ciszy. Drzazgi dokuczają jednak i muszę położyć się na brzuchu, patrzeć w jezioro, gdzie małe rybki między wodorostami znieruchomiały, może śpią. Bardzo mi niewygodnie! Fakir mógłby tak spędzać swój wakacyjny dzień. Ale mimo wszystko z różnych form wypoczynku to roztopienie się w upale i ciszy dla mnie jest najwspanialsze. Otwieram książkę, szukam zdań, przy których usnęłam dziś w nocy. Biel kartek razi wzrok. Pachnie farba drukarska. Nagle wybucha dziki wrzask za szuwarami, na wodzie. Zrywam się, na próżno usiłuję coś zobaczyć. Wygarnęli się — pomyślałam, całkowicie spokojna o to, że do brzegu mają zupełnie blisko. Nawet ja bym dopłynęła swoim sławetnym stylem „po piesku". Wszyscy trzej krzyczą teraz rozpaczliwie, mogę sobie wyobrazić pękanie łódki na pół pod ich nogami, spadanie w przepaść, w głębię. No, no, pływają dobrze, co to więc może być? Wyraźnie słyszę łomotanie bosych pięt po dnie krypy, u licha, nie toną chyba, nie wywrócili się. W ich głosach drży wielkie podniecenie, słowa słowom wyskakują naprzeciw i zderzają się, mają wysoką tonację, ale niczego nie mogę zrozumieć oprócz wrzawy. Dopóki słyszę ich głosy, leżę jeszcze w spokoju. Są blisko, tłumaczę sobie. Wszyscy trzej. A nogami tłuką w akustyczne dno łódki z nadmiaru temperamentu: mogę myśleć, że to łomot letniej burzy, grzmot za grzmotem, irracjonalne hałasy nad spokojną przestrzenią jezior. Krzyk zabrzmiał znowu, teraz miał w sobie akcenty wielkiej radości: — Jeeest! — rozpoznałam głos Marcina, młodzieńczy, 42 nasycony szczęściem. Echo po drugiej stronli ' ' leśnej polanie krzyknęło również, jakby duch pn zurskiej obserwował mecz i sposobem kibica : i" wyrażał swój entuzjazm. — Zobacz, tatolu, prawda, że jest?! — Jest! — autorytatywnie potwierdził Przemek, a radość drgała w tym wołaniu. Potem echo pochwyciło nastrój Przemka i niemal jednocześnie Szymon obwieścił z niedowierzaniem, ze zdumieniem: — Jeeeest! Idzie na dno. Tatolu, weź ode mnie wędkę. Czujesz, jak szarpie mocno? Jeeest! Echo także wyraziło pełne zachwytu zdumienie Przemka. — Jeeest! Przestałam czytać. A tam umilkły wszelkie głosy, tylko wrażliwa membrana wody przyniosła mi jeszcze raz krótki, pomnożony tupot pięt o dno, potem wszystko ucichło. Znienacka trio minorowe zawyło boleściwie. Mogłoby się zdawać, że ktoś wyrywa im zęby! Bez najmniejszego znieczulenia, brutalnie. Żałosny jęk, a raczej żałobny tren pojedynczego głosu i potem od razu dwa ryki pełne rozpaczy. Las po stronie cienistej odpowiedział wyciem załamanych kibiców i sytuacja wydała mi się całkowicie wyjaśniona: to pewne, któryś chłopak wpadł do wody, głową w muł. Ale nie! Popełniłam jednak omyłkę. Na łódce między trzcinami trzej uradowani zdobywcy tańczą może zbójnickiego albo grają w berka. I najwyraźniej nie mogą się ze sobą porozumieć. Teraz ich głosy pomieszały się zupełnie, przestałam odróżniać dwa młode tenorki od głębokiego barytonu Przemka. — Co ty robisz, Marcin?! — Odwracam łódź. — Ale dlaczego? Tatolu, powiedz Marcinowi. — Prujemy chyba do brzegu! — Nie ruszałbym się stąd! Odpłyniemy, spłoszymy je. To jest okazja! Cudo. Cudo. Warto było czekać tyle czasu. Słyszę podniecone wrzaski wszystkich trzech. Ledwo zgaduję słowa, chwilami zupełnie się gubię przez odległość i szelest rozkołysanych trzcin. 43 — A wędka? Spójrz na moją wędkę! To krzyknął Marcin. Zdawało mi się, że widzę sterczącą kitę jego przekornych włosów z boku nad czołem. I perkaty nos. I wyraz energii w oczach. — O licho! Złamał ją ten drań... — zmartwiony głos Przemka. — No widzisz. Moja wędka na pół. To co, płyniemy? — Ano trudno. Może coś poradzimy na brzegu. Chlupot wioseł bliżej i bliżej. Obserwują mnie wszyscy trzej. W milczeniu czekają, żebym zareagowała tak, jak powinnam. Ale daremnie próbuję zgadnąć, na czym polega wyjątkowa sytuacja. Łódka wreszcie zrównuje się z pomostem, uderza lekko burtą o sosnowy kołek, omal nie spadam do jeziora. Wybucha nerwowy śmiech i cichnie szybko. — No? — pytają. — No?! No i co?! Chlasnęło na dnie łodzi, potem znieruchomiało w słońcu. Widywałam dużo ryb wyłowionych z jezior, z morza, ta jednak jest po prostu rybą z bajki. Czasami przed sklepem starego rzemieślnika w Hadze czy w Liege albo w holenderskiej wsi można spotkać insygnium cechu, przedmiot objaśniający wyraźnie, co tu wytwarzają. Złocista, szeroka ryba połyskuje, zadziwia mnie urodą, zdaje się wykuta z metalu, jej łuski są większe niż paznokcie na kciukach dorosłego mężczyzny. Widzę i nie wierzę. Więc można zobaczyć złotą rybę, wielką i zaczarowaną! Ta na pewno jest zaczarowana. —- Nie mogłem jej wyciągnąć — krzyczy w podnieceniu Szymek. — I co za szczęście, że miałem dziś wędkę Marcina. Moją przyponę urwałaby na pewno. Złamała wędkę na pół, bestia, byłem pewny, że pójdzie. Ledwie utrzymaliśmy wspólnymi siłami. Są nieprzytomni, zgrzani, pot błyszczy na czołach, krople wody obsychają na ramionach. — Pić. Nie ma nic do picia? — Zaraz dostaniecie. Może pójdziemy do domu coś zjeść? — Skąd! My wracamy na jezioro. Taki dzień, okazja może się nie powtórzyć. — A wędka? — podpytuję chytrze. — Parę minut — woła Przemek młodzieńczo. — Mam 44 tu schowany w trzcinie pęd leszczynowy. Będzie dobrze. No, już jest. Uwaga! Obaj chłopcy patrzą zaczarowani na każdy ruch ojca. Zrobi wędkę! — Więc nie chcecie pić? — mówię i sięgam do bla-szanki pełnej zimnego kompotu. Krzyk. Entuzjazm. Piją, podają sobie bańkę z rąk do rąk. Uśmiechają się. Są dumni. Przemek zachęca mnie: — Schyl się głębiej nad łódką. Tam, na dnie, pod liśćmi. Niezłe ryby, co? Robi mi się mdło. Klęcząc chwytam palcami drewno pomostu. Wielka żmija, gruba jak ramię, splotła węzeł gordyjski ze swojego ciała, pręży się, napina, zwija się tuż przede mną, kurczy, rozkurcza. Wstrętne uczucie mdłości podchodzi mi pod gardło, we mnie też rośnie węzeł gordyjski, ruchliwy i śliski. — Węgorz! Ale jak błyskawicznie wziął! — wołają zachwyceni. Mówię cicho i widzę, że głos ledwo dociera do nich wśród nieustannej wrzawy. — Przyniosę wam ciasta. Mam na brzegu. Wszyscy trzej wykazują spóźniony refleks. Usłyszeli w końcu. — Ciasta? Wiadomo! Przyda się. Co za węgorz! Pan Hubert go nam uwędzi. W swojej beczce, na jałowcowym dymie. — Chcecie go wędzić? To wracajmy. Jest późno. — Dobra! Spróbujemy tylko jeszcze raz umoczyć wędki. Na chwilę. Placek znika błyskawicznie. Marcin zajmuje swoje miejsce przy wiosłach. Przemek siada wygodnie na ławeczce, Szymek ulokował się w dziobie. Znów uderzenie drągiem o filary pomostu, potem chlupot jednego wiosła, zwrot i są za szumem trzcin, oddalają się głosy, rozradowane oczy, twarze pełne śmiechu, wilgotne czupryny. Ściana szuwarów zasłoniła ich, ale słyszę, jak zajmują miejsce, jak upominają się wzajemnie, żeby z najwyższą ostrożnością zsunąć kotwicę tu, gdzie stali poprzednio. — Już niczego nie złowimy. Przepadło. Spłoszą się. Pójdą — jęczy Marcin. 45 — Czujne, tak. Ale spróbujemy — Przemek zachowuje optymizm jak zwykle. — Spróbujemy^-— powtnrzn za ojcem Szymek. trzech wędkarzy dają mi co dotyk słoneczny. Wzdy-y | ><' v od lasu niesie tchnienie chlo m;o cienia po drugiej stronie losy ;ów. Urządzają regaty żeglarskie, to itrakcyjnogo malarstwa lub malarstwa irze odbywa się dziki balet, jeszcze raz Iróbuje uchwycić w tańcu lekki puch \n spódnic, ale już idą po niebie Hi-[iem, jest chłodniej, oddycham głębo-zepływanie świateł i cieni po lodow- ^szałam dość wcześnie, zdawało mi się trzciny syczą dotykane powiewem. brakło robaków? Nie, to kajak. Obce liżej. Postanowiłam przeczekać spokój- ftawet bardzo hałaśliwy, omija w koń-(' diiżąc d0 stanicy środkiem jeziora. Naj- .____J; . vvy(:ieczka z Tłuszcza tranzystor puszcza", co na szczęścił! zdarza się dość rzadko. Tym razi-ni coś ich skusiło. Kajak zmierzał w moją stronę. Leżałam bez ruchu, jak owad przylepiony do zielonego p<;du, zamknęłam oczy, żeby nie patrzeć na wodę. Głosy na jeziorze brzmią donośnie, zdaje się, że ktoś rozmawia tuż blisko, chociaż jest w sporej odległości. Czub kajaka zachrzi;ścił po szuwarach, utknęli blisko mnie Wyjątkowo gadatliwi. — Dopiero .si<; poznaliśmy wczoraj wieczór — świergotał sopranik — u tyś już taki agresywny... I nawet nie wiem, czy bodziesz mnie kochał później. — Na całe życit«! Przysięgam! — ryknął potężnie partner. Odpowiedziało mu kilka westchnień i damski głos powtórzył: — Aż do końca życia... To brzmi przepięknie. Zupełnie urząd stanu cywilnego albo kościół na kajaku. 46 Miałam ochotę krzyknąć: omyłka! 2yol§ ptMa m dużą literą! Wiedział, lis przebiegły, że najbliższa stunlc* f ków będzie nad jeziorem Życie, mógł przysitjga4 ufnej partnerce, nawet nie mijał się z prawdą. Podobno w dawnych czasach odbywał się właśnie tu spis nowonarodzonych malców z okolicy. Została nazwa Życie, tak wygodna do składania dozgonnych obietnic. Przy drodze stoi tablica niewidoczna z jeziora: Nadleśnictwo Życie. I tu postanowił złożyć jej przysięgę: kocham cię aż do końca Życia. Odpłynęli. Widziałam ich coraz dalej, słońce przelewało się razem z wodą po gładkich piórach wioseł. Opowiem to chłopakom, jak tylko wrócą z połowu. Zamknęłam oczy. Upał nagrzewał twarz, odbite od powierzchni jeziora promienie wydawały się równie ciepłe jak dotyk słoneczny. Płynie następny kajak! Czy znowu będę musiała słuchać wyznań? Ale tym razem z pewnością wiosłowało małżeństwo. — Nie chciałeś wierzyć, że tu kradną? No i widzisz. Pod ziemię się nie zapadła, była w szafce nocnej! Ukraść mi z pokoju sztuczną szczękę! Jak mam jeść? Jak się teraz ludziom pokazać? — Uhm. Uhm. — Albo ten pies. Utapla się przez cały dzień, po wodzie, po bagnach łazi, włóczęga taka, łazuka jedna. Sam powiedz, ona go wieczorem woła na fotel! Usiadłam wczoraj, a tu mi mokro. Chciałam w telewizor popatrzeć, ale skądże! Przede mną leżał tam już ubłocony pies! — Uhm. — I trzeba było się natychmiast przebrać. — Uhm. Uhm. — Aż mnie ze zdenerwowania krzyż rozbolał. Musiałam zażyć czopeczek, dopiero wtedy mi przeszło. Pies oglądał „Kobrę", ja położyłam się do łóżka. Mężczyzna mruknął: — Uhm. Odpływali. Żona terkotała ciągle, mąż wolno mieszał ** wodę wiosłami, dając wciąż tę samą odpowiedź: — Uhm. •— A pogoda, żeby nie przechwalić, obleci. W ubiegłym 47 roku cały czas ulewa, flaga, trudno było wytrzymać. Na drodze pełno kałuż. Utopia po prostu, więcej nic. Utopia przez cały miesiąc. — Uhm. Coś jeszcze mówiła o grzybach, ale błogosławiony wiatr uderzył mocno w konary drzew i zaszeleściły lasy, zagajniki, bory, gaje, szkółki drzew, kępy malin. Rozkołysane trzciny zagłuszyły swoim szeptem głos człowieka na wodzie, słyszałam tylko szum i plusk fali bijącej w słupki pomostu, czułam lekkie postukiwania. Oto dlaczego zawsze wybieramy chatę Mazura lub osiedleńca, gdzie w zamian za brak miejskiego komfortu mamy ciszę, a nasze uszy nie bywają zsypami odpadków. Wracaliśmy. Ledwo łódka zakołysała się pod nogami, drgnął jedwabisty obszar wody, przybyło kolorów, od zachodu pojawiły się na falach akcenty rdzawe, czerwone, na zmianę z granatowymi, potem ukazywało się słońce spomiędzy trzcin i płonął ognisty pomost, aż go zasłoniły drzewa i woda chwytała czarną zieleń. Głębia ma chwilami o tej porze dnia barwę śliwek, i to zarówno dojrzałych renklod, ciemnych, aż niemal czarnych, omszałych niebieskawą mgiełką, jak i węgierek fioletowych, miejscami połyskujących jasnym naskórkiem. Łódź sunie cicho po napiętej powierzchni. Za łodzią, za wiosłami zostaje ślad, lekkie drżenie jeszcze długo będzie przelewało kolory. — Łowimy tu znów jutro — stwierdza Szymek, ale chce być pewny. — Łowimy, tato? — Koniecznie. Znaleźliśmy miejsce — Marcin agituje patrząc uważnie na ojca. Przemek zagarnia wodę wiosłami, wreszcie odpowiada: — Ten leszcz to nasz łut szczęścia. Węgorze muszą teraz iść po dnie pod prąd, a płycizna zmusza je do przemykania pod łódką. Na jutro są szansę. Wypływamy zza ściany lasu na otwartą przestrzeń, fiolet zniknął, ostatnie pręty śliwkowej barwy mieszają się z zielenią, woda drży pod uderzeniem wiatru. Nadciąga zapach tataraku i wilgotnych łąk. 48 Słyszę stłumiony szept Przemka: — Patrzcie! Patrzcie no tylko: ptasie ca ze spaceru. — To mama perkozowa prowadzi swoje dzieci na kolację — dodaje Marcin. — Chwileczkę, zatrzymajmy się. Przemek ustawił wiosła pod prąd, chwycił dłonią kołek sterczący pionowo z dna jeziora. Tuż obok nas w paradnym szyku, ale w odwrotnym niż my kierunku płynie z wypiętą dumnie piersią pani perkozowa, a za nią jak nawleczone na prosty sznurek pisklęta. Zostawiły gęstwę trzcin i przecinają otwartą zatokę. Najwyraźniej zmierzają do podobnego łanu zieleni. Wcale się nas nie boją, może jesteśmy dla nich mostem albo kładką. Podziwiamy rytm uderzeń ptasich łap i sportową zaprawę całej grupy. — No? Ruszamy? — niecierpliwi się Marcin. — Przecież mamy cztery węgorze, to jest robota! — Jeszcze chwilę. Nad łąkami przesunął się ciemny obłok i dołem spod niego wyjrzał brzeg zachodzącego słońca. Czerwień uderzyła po falach, załamała się tu i ówdzie, wymieszała z zielenią, z fioletem i granatem, otacza nas woda o barwie ciemnej miedzi, miedź aż iskrzy się jasnością dnia, który lada chwila zgaśnie. Więc patrzymy. Czuje się czasami nieprzepartą chęć przedłużenia ostatnich minut przed zachodem słońca, minął poranek, minęło południe, mamy za sobą godziny, kiedy może ledwo spojrzeliśmy do góry, zbliża się wieczór i patrzymy w bezruchu na czerwony balonik, od którego energii zależy cała nasza egzystencja: siły życiowe ryb w głębinie pod naszą łodzią; wigor artystyczny świerszczy koncertujących na brzegu w suchych trawach; instynkt puchaczy, które za kilka godzin będą spadać bezszelestnie na polanę, jak białe kłębki wełny; radar nietoperzy lecących z piskiem pomiędzy grupami domów i drzew. Eurypidesowi dawał natchnienie i wytrwałość ten kulisty kształt, który teraz wsiąknie za parę minut w mokradła. Jaka cisza! Cały świat zdaje się pragnąć przedłużenia ostatnich sekund, kiedy słońce tak szybko, dostrzegalnie stacza się ku horyzontowi, zniknie na całą noc i nie 4 — S. Szmaglewska 49 Hilomo, wcale to nie jest pewne, czy jutro nam się Im>cv Umilkli rybacy łowiący pod mostem, kibice przestali siadywać niby to fachowo, spokój ogarnął ziemię, a naj-i|.;odniej usypia dokoła nas jezioro. Tylko w łanie trzcin po prawej stronie słychać ostry, kategoryczny krzyk ptaka: — Kro! Kro! Kro! Chodź! Chodź! Kro! Kro! W lewej kępie szuwarów skrzekliwa odpowiedź: — Nieee! _. Ten jedyny dialog nad wodą rozdzierał nam uszy. Mo-ze dlatego zwróciliśmy uwagę na powtarzane w równych °d'stępach czasu ptasie wezwania: — Chodź! Kro! Kro! Chodź zaraz! Zaraz! Zaraz! Opór małego perkoza brzmiał żałośnie, był jednak stanowczy : — Nieee! Nieee! Nieee! Nieee! — wrzeszczało pisklę spomiędzy wodorostów. — Chodź! Chodź! Chodź! Zaraz! Chodź tu! — Nie! Zachlupotało w trzcinach po lewej stronie. Mama per-ł pięknym „wodolotem" w szumie skrzydeł i bryz- fal śmignęła jak rakieta po powierzchni, zniknęła razu wśród zielonej kępy na prawo. Posłyszeliśmy łaninę, trzepotanie, ptasie wrzaski, najwyraźniej wymiar kary, pościg i ucieczka. Spuściła pisklako- lanie, słyszeliśmy rytm uderzeń, on się darł wniebo-sy, był młody i uparty, miał jakieś własne powody do sPrzeciwu, matka jednak wybiła mu je nie tyle z głowy, "© z przeciwnej części ciała, co nagle zobaczyliśmy na własne oczy. Mały umykał, ile sił w łapach i skrzydłach, wzywając ratunku rozwartym szeroko dziobem, a matka z^ nim i buch! w ogon, i buch! w plecy, niby młot pneumatyczny. Słońce pozostało nieme, jak zawsze wobec wszelkich ragedii na ziemi, szło na dół, opadało w czerwoną mgłę n^:d łąkami, nad brzegami jezior. , Połączona wreszcie rodzina perkozów omawiała zdarzeni e zbiorowo, chóralny pisk trwał jeszcze jakiś czas, chwi-9-mi przycichał i tylko sponiewierany mały pisklak wyrwał z siebie żałosną skargę. 50 Ledwo słońce bezszelestnie cłilupnĘło W Mi rozlał się po lśniącej miedzi jeziora brudny toi czej antracyt i walczyły z sobą te barwy, nn.s) > to znowu szarzejące. Powiało chłodem, wilgoeiii sosny i jałowca, mięty, piołunu, rybiego śluzu, .¦.,,. kwiatów nagrzanych w ciągu dnia. Zgrzytnęły dulki naszej łodzi, pióra wioseł rozlmuly spokojną ciemność jeziora. Chłopcy schylali się rytmicznie, szybko i z szumem sunęliśmy po wodzie. — Musimy jeszcze opłynąć to całe kolano za mostem. I przystań kajaków. Mamy kawał drogi — powiedział Przemek. Zmierzch ogarniał lasy, teraz już tylko nasycony słońcem obłok dawał światło. Zrobiło się ponuro. Na brzegach olchy zbite w gąszcz straszyły mnie pęczkami czarnych nasion i zatrzęsieniem kleszczy, które umieją przebić skórę ludzką lub zwierzęcą, wedrzeć się pazurami aż do krwi, pić i puchnąć. Istne zmory z wiejskich opowieści. Nagle okrzyk za plecami, głos pełen zdumienia: — Spójrzcie. To niebywałe! Niebywałe! — woła Marcin. — Tam, za namiotami — uzupełnia Szymek. Przemek nie pilnuje steru, odwraca si(? głębokim skrętem tułowia. Łódka dryfuje, zmienia kierunek. Wiosła ledwo muskają powierzchnię 'wody. Wszyscy jesteśmy zaciekawieni. Na jeziorze za wygięciem brzegu leża. światła rozmalo-wane ruchem fali, rozkołysane bujaniem się kajaków na przystani przy kładce..Po wodzie płyM złote i miedziane czworoboki, zmieniają kształt pod uderzeniami wiatru, a potem znowu są prostokątami jasności. — To słońce — woła "Szymek —- słońce odbija się w oknach całej wsi, teraz już widać, przedtem drzewa zasłaniały. Patrzcie na domy! Przemek uśmiecha się żartobliwie. — Słońce? Chociaż od dawna już zaszło? Szymek broni swojego poglądu. — Nie zaszło. Schowało się tylko za las! Ale górą świeci prosto w okna. Przemek mówi cichym, opanowanym głosem: *• 51 — Chcesz się ze mną założyć, synu, że o północy też mogłoby tu być tak jasno? W każdym razie za godzinę, to murowane. Szymek upiera się przy swoim: ¦— Zdarza się przecież czasami, promień odbity w szybach daje lustrzany refleks, jakby feto zajączki puszczał. Przemek dostaje ataku śmiechu. Podskakuje na ławce, a łódka rozbujana tańczy w kółko. Marcin śmieje się razem z ojcem. — Humanista widzi cały świat po swojemu! Zajączki! Wiesz, kto puszcza te zajączki? Chwyta wiosła, mocno zagarnia lewym. — Zniosło nas tymczasem zupełnie. No, zgadłeś, kto puszcza zajączki? Wieś nad jeziorem, zawsze o zmierzchu nieobecna, szara pod konarami drzew, teraz jaśnieje dziwnym, neonowym blaskiem, spotęgowanym refleksami na wodzie. Płyniemy. Jesteśmy coraz bliżej. Mijamy stanicę, gdzie pluskają się jacyś wodniacy, słyszymy ich wesołe głosy, potem od wsi nadciąga ciepły oddech ludzkich istnień: dym pachnący smolnym drzewem, ostra woń skwarków, oleju, smażonych i wędzonych ryb. A szyby dalej płoną, można by pomyśleć, że we wsi wybuchł pożar, który został wewnątrz domów i nikt nie krzyczy, nie gasi. Albo noże czerwony balonik wrócił zza horyzontu, zmienił bieg i teraz oświetla blaskami poranku zachodnie okna wsi. — Tylko jeden dom został ciemny — mówi Przemek i wskazuje miejsce, gdzie łąka spotyka się z asfaltem — a więc to nie słoneczko nam świeci, tylko monter od elektryczności! Wstaliśmy wszyscy rćwnocześnie i gwałtownie. Łódka zachybotała, nikt jednak nie wypadł. — Elektryczność! Nareszcie jest elektryczność! — A ten dom? — zaprtał Szymek. — Inteligencjo techniczna, dlaczego nie świeci jeden dom? _Umilkliśmy. Później Przemek wyjaśnił rzeczowo: — Pewno gospodarze wyszli. Będą mieli niespodziankę. Wyrównał ruchami wioseł kierunek łódki. Płynęliśmy zapatrzeni w nową, zupełnie inną wizję znajomej wsi. Kobieta z ciemnego dcmu stała przed furtką. Wlekliśmy 52 wiosła, wędki podzwaniały kołowrotkami, tępy stukot gumiaków sygnalizował jej, że ludzie wracają z jeziora. Poznaliśmy ją mimo głębokiego zmierzchu. — Nareszcie będzie jasno w całej wsi — zawołał Marcin. Milczała. — Domy jak latarnie — dodał Szymek:. Cisza trwała jeszcze jakiś czas, potem kobieta burknęła w odpowiedzi na radosne słowa chłopców: — Nie wszystkie. Moja chałupa ciemna. Dla mnie pozostanie grobem. — Tak, ale podłączyli prąd! — A bogać tam... Psa za ogon podłączyli, nie moją gospodarkę. Zdawało się, że powie coś jeszcze, zwierzy nam swój żal. Milczała jednak. Wobec tego Przemek zapytał z głębokim przekonaniem: — Pani żartuje, prawda? Podłączyli przecież całą wieś! Wówczas otworzyło się w niej poczucie krzywdy. — Caluchna wieś elektrykę świeci. Tylko ja jedna. Dla mnie brakło. — No jak to? Jakże mogło zabraknąć dla pani? — pytaliśmy speszeni. Mrok zgęstniał dookoła domu, sylweta gospodyni była niewidoczna, głos ochrypły z żalu zdawał się cofać nad jezioro, we mgłę. — Takie duże tysiące! Ja wdowa. Mnie tu nikt grosza nie pożyczy ani doradzi. Sama jedna zostanę w ciemności. Pozakładają sobie pralki, żelazka, radia, telewizory, sieczkarnie. Już od dawna mają, czekali na włączenie prądu. Tylko u mnie będzie świeczka, najwyżej kocie oko naftowe. Kiele Wielunia caluchna wieś Niemce nam spaliły do cna, gospodarkę zamieniły w popiół i człowiek musiał iść w świat, jakby po prośbie. Brzmiało to mocniej aniżeli płacz. I słuchaliśmy przejęci. Przed nami stała istota bezsilna, zalana łzami, chociaż jej głos był suchy. Ból, rozżalenie dławiły ją, mówiła szeptem, a przecież nikt oprócz nas nie mógł jej usłyszeć. — Tu wszyscy zapłacili gotówką. Z góry dali tysiące. Tylko ja nie miałam. Po co moim dzieciom elektryczność? 53 One mogą lekcje odrabiać przy bożym słonku albo przy świecy, po dawnemu. Zapytałam: — I to już przepadło? Ciche westchnienie. — Przepadło! Takie ciężkie tysiące za jednym razem. Zaczęłam się denerwować. — Nie do wiary! Pani może mleko turystom sprzedawać. Inne produkty. Spływ idzie za spływem, ludzie wyskakują z kajaków głodni jak wilki. Przez jeden sezon gospodarstwo powinno sobie uzbierać na założenie prądu. Samowystarczalne wiejskie gospodarstwo! Znowu cisza i tylko szum drzew dookoła ciemnego budynku otoczonego kręgiem rozświetlonych domów sąsiedzkich. — Bogać ta! Próbowałam, człowiek wszystkiego musi spróbować. Obiady gotowałam turystom. I przyszedł jeden taki psubrat, kurę pieczoną kazał sobie podać, zjadł, gębę utarł, indyka największego kazał zabić i oskubać. Zapakował, wziął, a już w rozmowie pyta się: „"Wiele też pani przy dobrym sezonie może turystom sprzedać obiadów?" Ano, mówię, żeby tak ugotował kocioł źmioków, mlika zsiadłego postawił, prażuchy do tego ze skwarkami dał, ja wiem? I trzydzieści parę ludzi można by tym pożywić. To wyjon, jucha, druki, wszystko spisał i taki domiar ze mnie ściągnął, że na kolanach w kościele przysięgłam: nigdy, ale to nigdy sprzedawać nie będę. No i tak. Elektryka przyszła, ja bez tysiąców jestem. Ani mlika, ani byka ni mam. — A kaczki? A gęsi? — Co tam! Kaczka, cholera, prędzej żre, jak sro. Umilkła. Potem dodała ciszej: — Człowiek przesiedlony, to jakby kto drzewo z korzeniami wyrwał. Młode może się jeszcze przyjąć, ale stare? Na zgubę! Tylko na zgubę. Westchnęła. I nagle zaczęła wołać głosem stłumionym od łez: —¦ A miałam gospodarkę po moich ojcach i krowy, i cały lewentarz. Ile nabiału, pole swoje, łąka swoja. Sielne budynki, chałupa nowa. Nie przepomnę tego. Kobełę mieli my łaskawą, tak mnie lubiła, nic mi nigdy nie powie- 54 działa zębami ani ogonem czy kopytami. Przepadło. Wszystko przepadło. Niemiec wysiedlił nas, gospodarkę spalił. Moi rybacy popełnili błąd. Opętała ich pycha i chęć sławy, nie chcieli słyszeć o rozcinaniu nożem owego szerokiego jak patelnia, wielkołuskiego, złocistego leszcza, połyskliwego, podobnego do rycerskiej zbroi wykutej z metalu; bronili węgorzy skręconych w gordyjski węzeł. Najpierw chcieliby swój połów zważyć, a rano sfotografować. Ale punkt skupu runa leśnego był nieczynny, dom zamknięty na skobel. Wahali się stojąc na drodze pomiędzy zagajnikami, w mroku. — Jak myślicie, kto tu może mieć wagę? —- Najlepiej iść do sklepu. — Daleko! I zamknięty. —¦ To może do Pacesia? — Żeby nas baba psami poiszczuła? Stamtąd o tej porze można wrócić bez ryb i bez portek. W mroku rozległ się znajomy kaszel Huberta. Mężczyzna poświecił ręczną latarką, było widać kołyszącą się w podziwie brodę, wargi złożone do gwizdu wyrażały gratulacje. —* Waga? Matka mojej Uli warna zważy te ryby. Węgorze ryno wezmę do beczki, zadymi się jałowcowym żarem, będą chybko uwędzone. Scuploków siedem? Ho, ho, to warna podleciało! Hubert idzie pierwszy po schodach, my za nim. Nareszcie przekroczymy próg pokoju starej Mazurki, chociaż od dawna ją znamy. Słyszę już charakterystyczny stukot, widzę kolorowe pasma wełny i lnu w ruchu. Podłoga z jasnych desek, połyskliwa, suto nasycona woskiem, jakby natarta słońcem, pstrokaty chodnik od progu aż pod okno, gdzie schyla się nad warsztatem tkackim piękna, niezbyt stara kobieta i zwinnie przekłada czółenko między napiętymi smugami barwnej przędzy. Jakby wiewiórki śmigały przez cień i światło, tak czółenko i dwie ręce wykonują błyskawiczne skoki. Stukot, stukot, klekoce wysłużony warsztat. Kobieta stopą naciska pedał i nie prze- 55 ^ .......-~............ 4 rywa pracy, tylko na chwilę podnosi głowę, żeby spojrzeć, kto wchodzi. Pachnie tu lnem i konopiami, grzybami rozwieszonymi w wiankach na połyskliwej emalii brązowego pieca, pachnie suszonym kwiatem lipowym i miętą, rumiankiem i szałwią, piołunem i kwitnącym biało bagnem. Ponad wszystko pachnie miodem i woszczyną z ramek ustawionych starannie w komorze przyległej do pokoju. Tam właśnie Hubert niesie ryby, kładzie je na wadze, sięga po ciężarki. Chłopcy wzdychają z przejęcia. Może choć deka więcej, może odrobinę cięższe są trofea, niż przypuszczali. Sapią... Nie mogą się doczekać ostatecznego wyniku. Tymczasem rozglądam się po ścianach i z ulgą widzę, że słusznie oceniałam matkę Uli. Bezszelestna wśród swoich ziół, umie tak pracować przy warsztacie tkackim, jakby w ogóle nikogo nie było na piętrze. Hubert unosi głowę, ogłasza z podziwem: — Ho, ho! Scuploki trzy i pół kilo, węgorze dwa. Ten leszcz sam jeden wycisnął prawie trzy. Ryby warna na wędkę powskakiwały. Chłopcy puchli z dumy. Na szczęście znaleźli się widzowie: w sieni czekali na Huberta mężczyźni. Najstarszy z nich, drobny i malutki, wypaćkany farbą sezonowy malarz odnawiał tu szkołę; tuż obok stał jeszcze bardziej ubielony, gruby i potężny młody pomocnik z nalotem gipsu okrywającym beret, z białym nosem i białymi brwiami. Przyprowadzili mężczyznę ubranego zbyt elegancko jak na tutejsze zwyczaje. Mówią, że ten pan chciałby wypożyczyć łódź od Huberta. — Zapłacę podwójną stawkę — woła turysta w man-chesterowych spodniach i nagle dostrzega ryby na misce. Szczupaki śliskie, zielonkawe ze złocistym odcieniem, węgorze skręcone jak rękawice bokserskie, kłębiące się ruchem zaciskania i rozkurczania mięśni, a na wierzchu zjawisko z bajki, leszcz godzien holenderskich martwych natur połyskuje metalicznym światłem. I tu znowu rybacy moi popełnili błąd, wypytywani przez tamtych odpowiedzieli z ufnością dzieci, którędy trzeba iść nad jezioro, gdzie i jak ustawić łódkę, na jaką łowić przynętę. Wszystko to z dumą, z radością łowcy, 56 z przechwałką, jeden przez drugiego wyznali oczarowanym słuchaczom. Umazany farbą malarz, ten drobny i chudy, trzepnął w brzuch swojego rosłego pomocnika. — Felek! Nakopiesz, proszę ciebie, raniuchno ze sto robaków, ale takich grubych, jak ty sam jesteś. A potem obudzisz mnie. Pokażę ci, jak się ryby łowi. Tłusty wybałuszył oczy, ze zdumienia otworzył usta, długo tak stał nie mogąc wydobyć głosu. — No? Co ma być? — bąknął chuderlawy. — Po diabła nam ryby, człowieku? Tyżeś tu majster. Obiecalim inspektorowi szkołę skończyć na cacy. Przysię-galim, że jutro do wieczora będzie gotowa. Nie? Jeszcze tyle paprania. Sam perforaż rurażu zajmie parę godzin, tak? Mały skurczył się. Palcem wycelował w rozłożystą pierś malarskiego pomocnika. — Słuchej, Felek. Zęby mosz? Gruby niepewnie sięgnął ręką do brody. — Gdzie? — Jak to gdzie? W gębie! Bo gdzie indziej mógłbyś mieć? ¦ — A mom, mom zęby! — zawołał całkiem zbaraniały pomocnik. W dalszym ciągu zaciskał dłoń na brodzie. — I mają prawo cię bolić? — kontynuował przesłuchanie malarz oblepiony białą farbą, która czyniła z niego raczej przezroczystego ducha niż energicznego fachowca. — No jakże? Pewno, mają prawo! Tylko nie bolą. — To przyjdziesz do mnie z ukopanymi robakami, proszę ciebie. Kartkę ci wypiszę. Do miasta byś autobusem jechał, a to daleko, nie? Zęby mosz, mają prawo cię bolić. U dentysty w poczekalni, a potem na fotelu możesz i pół dnia siedzić. Autobus kursuje rzadko, wróciłbyś może dopiero na noc. A tak, zamiast u dentysty, posiedzisz na jeziorze. Przestaną cię do wieczora zęby dziugać. — Nie dziugają. —»-Jak ci pięścią przyłożę, to może naprawdę będziesz musiał do dentysty jechać. — Ale szkoła? Słowo rzeklim, obiecalim perforaż rurażu zlikwidować, a potem odchlapać klasę, nie? — szeptał I ii ze zdumieniem gruby mężczyzna. — Dziugać mnie też nie dziuga żaden ząb, jak pragnę zdrowia. Mały postukał się w czoło zgiętym palcem, pchnął kilka razy grubego w brzuch. — Elektryki wczoraj nie było, kiedy słowo dawalim. Odrobimy wszystko we wieczór albo i w nocy. Zanim inspektor się z miasta przywlecze, robota będzie na glanc. Odchlapiemy. Zamontujemy, co trzeba. Nie ty jesteś majster. Przez uchylone drzwi patrzyła z głębi pokoju matka Uli. Głowę podniosła znad krosien, ale zdawało mi się, że nie słyszy rozmowy mężczyzn. Bukiety ziół, kądziel z pękiem wełny przygotowanej do przędzenia, białe jak śnieg włosy kobiety, wszystko to, rozświetlone mlecznym blaskiem elektrycznej lampy, stanowiło świat odrębny, do którego nie mieli wstępu malarze sezonowi ani turyści, ani ja i moi chłopcy, choć przyjeżdżaliśmy od lat, ani może nawet upływający podstępnie czas? Ona tu gręplowała i przędła, barwiła len i wełnę, potem układała smugi kolorów: zielenie mchu, fiolety wrzosu, brązy grzybów, rude odcienie kory sosnowej, dojrzałą czerwień owoców jarzębiny, jaskrawe akcenty żółte, wesołe jak mlecz rozkwitły na trawie w kwietniowym słońcu. Słyszałam ją tylko w godzinach, kiedy śpiewała psalmy. Początkowo (było to podczas ulewnego deszczu, któregoś dnia zostałam sama w chacie, żeby spokojnie poczytać) ogarnął mnie dziwny niepokój, czy aby za chwilę nie padną słowa niemieckie, wkrótce jednak słabiutki głos wywiódł ku mojemu zdumieniu coś znajomego, dyszkant był w swoich najwyższych tonach łagodny, zaczęłam rozróżniać układy słów. Ależ to Pieśń nad pieśniami! ,,O, jakżeś piękna, przyjaciółko moja..." Najczystszy język polski, ani przydechu, ani gardłowego charczenia znamiennego dla tych, którzy na co dzień mówią po niemiecku. Więc i ona — jak poeta Kajka, jak Maria Zientara-Malewska, jak stary satyryk Lengowski, jak całe dynastie rodzinne wierne tym samym ideałom z pokolenia w pokolenie — matka Uli żyła także tęsknotą do Polski Henryka Sienkiewicza, do Polski Bolesława Prusa, Or-Ota, Marii Konopnickiej, Polski niosącej serce na dłoni, mlekiem i miodem witającej gościa w swoim domu. 58 I A nazajutrz okazało się, że nasze miejsce jest wij«jl« Hubert ze swoim bratankiem, ulokowani w obszernej pln skodence, ćmili fajki, cierpliwie obserwowali końce wi, dek i spławiki drżące na wodzie. Tuż obok nich, za blisko, nieprzyzwoicie blisko, chwiał się kajak turysty z PTTK. Człowiek ten zarzucał nerwowo i często, bambus chlastał powietrze ze świstem, a błyszcz spadał roztrącając fale, po których biegły później kręgi większe i większe. Jakby łowca przekazywał swoją gorączkę jezioru. Zdumieni zatrzymaliśmy łódź za szuwarami. — No i widzicie — powiedziałam. — Już na dziś ryby mamy z głowy. Możemy iść do lasu na maślaki. — Chwileczkę. Może na lewo, bliżej brzegu. Tu jednak moczyli się w wodzie, podwinąwszy nogawki, fachowcy ze szkoły, drobny malarz razem ze swoim opasłym pomocnikiem, obaj tępo zapatrzeni w końcówki leszczynowych wędek wybałuszonymi oczyma hipnotyzerów, zaklinaczy węży. Paroma ruchami wioseł cofnęliśmy łódkę w cień, pod olszyny, żeby zostać bliżej zaczarowanego miejsca, gdzie ryby, których „już od dawna nie ma w jeziorach mazurskich", okazały się przecież wczoraj obecne, duże, ruchliwe, obdarzone zdrowym apetytem i skłonne brać naszą przynętę. — Do licha! — szepnął Przemek spoglądając bezradnie na chłopców — tu znowu przyniosło tych z namiotu. Nasza łódź mąciła spokój zakątka. Plusk wioseł, ostrzejsza fala, to wszystko powodowało, że nagle my w naszej ulubionej zatoce, okrążonej trzciną zarosła w kształt podkowy, poczuliśmy się intruzami. Tamci miotali na nas mordercze spojrzenia: drobny malarz i jego potężny pomocnik, turyści z PTTK, ludzie z namiotu, nawet Hubert. Odpłynęliśmy brzegiem na południe, znów usiłując ustawić łódkę możliwie najbliżej dobrego miejsca, gdy nagle * spomiędzy olszyny i szuwarów odezwał się stłumiony bas: — Kołowacizny już dostaję w tych mazurskich lasach! Oni wczoraj musieli nakłamać. Od wschodu słońca stoję ' po sam tyłek w wodzie, reumatyzmu się nabawię, to 59 murowane. Ryby? Widzę ryby, ławice ryb wielkich jak zapałki przypływają do moich nóg i próbują mi włosy wyskubać. Gabinet kosmetyczny mam za darmo! W odpowiedzi chrząknięcie, później ochrypły głos: — Rhoman! Aber du hast schlechter rhobak. — Odwal się i milcz do mnie, rybę spłoszysz tym szwabskim paplaniem. Adolf Klozet, psia jego mać. — Rhoman. Schlechter rhobak. Niedobry rhobak. Głośne splunięcie. — Do diabła z twoim „schlechter rhobak". Robaki w ogóle już mi się kończą, jedne rozmiękły, resztę mi okonie podgryzły. Licho wie, na co łapali wczoraj te węgorze. Kłamali. Murowane: bujali tylko. Marcin odpowiedział spontanicznie: — Na robaka! Tylko że wiatr był inny, krótka fala. Dziś tu się złowi figę z makiem. Popłynęliśmy. Słychać było przez rozkołysanie szemrzących trzcin głos pełen wątpliwości: — Bujda! Na robaka, takie rybska? Już oni powiedzą ci prawdę! Na próżno będziesz się chciał dowiedzieć, gdzie mają to dobre miejsce. Tym nas uwiązał. Od razu chłopcy spuścili kamień, zręcznie oplatany sznurem, nazywany kotwicą. Wiatr podcinał spławiki, fala zanosiła je w cień burty. Nawet ja spostrzegłam, że tylko wczoraj było tu święto Posejdona, który napędził stado węgorzy i wszelkich ryb ku brzegowi Orlika. Znów usłyszeliśmy chrapliwy głos: ¦— Rhoman... — Milcz do mnie, powiedziałem ci. — Rhoman, weź ode mnie parę sztuk, mam ekstra klasa rhobaki. Dużo. — Można? — Bierz, Rhoman, bierz. — A gdzieżeś ty takie grube robaki znalazł?! — To nie ja kopałem. — Tylko kto? Chrząknięcie. Głos cichszy, może zawstydzony, a może chełpliwy: ¦— Die blonde koczak von Peteteka. — No, to daj z pięć, jak ci kociak robaki kopie. Słońce grzało mi skórę na plecach, to było bui ¦ jemne, ale rybacy mącili moje uczucie błogości, ( nie zarzucali wędki powodując przechył ciężkiej znowu przy manipulacjach wokół sprzętu, czyn- li świętych, niemal czarodziejskich, ochlapywali mni' .. lą skapującą kroplami iz różowych, wymiękłych rosówek. Ostatecznie przy pierwszej okazji, kiedy zbliżyli się do kładki szukać uparcie wczorajszego szczęścia, skorzystałam z wygodnej pozycji, żeby zejść na ląd i poprosić o azyl. Odpłynęli. Teraz już nie słyszałam rozmów malarzy, Huberta, turysty, jezioro i las były znowu źródłem spokoju. Dlaczego kiedyś tak bałam się tych okolic? Bałam się pustki, bałam się ciszy, a jednocześnie szelest idącej pomiędzy szuwarami czapli, trzask wielkiej ryby pluskającej a niedostrzegalnej napędzały mi nie tylko mnóstwo strachu, ale zatruwały wyobraźnię zjawami, które całkiem odbierały smak naszemu pierwszemu pobytowi na Mazurach. Od czego się to zaczęło tamtej wiosny pięćdziesiątego drugiego roku? Patrzę na moich wyrośniętych synów, jak łowią razem z ojcem, i chociaż dziś, wrysowani między kiście młodych sosen kołysanych powiewem, wyglądają tak sielankowo, moje myśli niespokojne krążą wokół nich. Czy zawsze będę się czegoś bać, a potem przeżywać to w nieskończoność? Jak wówczas? Istnieje stan chwilowego, spontanicznego przejęcia się wypadkiem ulicznym, czyjąś krzywdą, pobiciem głuchoniemego przez anonimowych sprawców na podwarszawskiej stacji, śmiercią robotnika pod gąsienicami spychacza w błocie ulicy Paryskiej — tyle istnieje spraw, które dyktują nakaz: idź, protestuj, krzycz przeciwko temu, niech usłyszą to ludzie za stołem prezydialnym, w ich rękach spoczywa decyzja. Trudno wyliczyć procent pozytywnych wezwań „pogotowia sprawiedliwości". Wiemy, że bywają operacje społeczne przeprowadzone znakomicie, szybko, z jak najlepszym skutkiem. Ale zdarzają się porażki, jakieś pechowe komplikacje, diabeł albo kłujący owoc łopianu wplątuje się w realia, przylgnie do 61 ludzkiej odzieży, do pończoch, do włosów, do brwi; ręce wtedy opadają. Pozostaje gorycz. A jaki miała przebieg adaptacja moja tu, na ziemi, której początkowo bałam się, jak bezmyślny pies, który powoduje się tylko swoim szóstym zmysłem, instynktem czy talentem orientacji niedostępnym człowiekowi? Nigdy nie miałam dosyć i nigdy nie będę miała dosyć patrzenia na świat, a najpiękniejszą częścią świata są dla mnie lasy, i to nie wszystkie, tylko właśnie tutejsze, te, dla których aż mi serce podchodziło do gardła, zwłaszcza kiedy poznawałam bohaterskie dzieje całych rodów, całych okręgów, osad i wsi wiernych polskiej mowie. Maria Zientara-Małewska pisała jako więzień Ravens-briick, aresztowana za patriotyzm i za nauczanie języka ojczystego: „Widziałam ręce, wiele rąk wyciągniętych po kawałek chleba..." Jakie to niezwykłe, że drogi jej i moje spotkały się w oświetlonych skąpo lampami naftowymi szkołach Mazur i Warmii. Są książki, są ludzie, których orbity muszą się zetknąć na ziemi. Polacy, jak dziwna odmiana maku czy łubinu, kwitną blisko siebie, zakorzeniają się, rosną. Paradoksalne może, ale życie nasze splecione jest z paradoksów. Ona, wychowana pod biczem swastyki, choć wśród polskich ksiąg, ja znad Wisły, spomiędzy lasów Mazowsza, stawałyśmy obok siebie i bez „uzgadniania" wiedziałyśmy, co mamy przekazać mazurskiej młodzieży. Księżyc był nieodłącznym towarzyszem naszych późnych powrotów, osuwał się niżej i niżej pomiędzy drzewa, znikał wreszcie i wówczas mgła rozpinała w poprzek drogi białe zapory, w które trzeba było ryzy-kancko wjechać nie lądując w rowie ani w jeziorze. Kiedy się zaczęło moje rozkochanie w staropolskich wsiach pod Ostródą, Pasłękiem, Braniewem, Orzyszem, Szczytnem, Grunwaldem, Olsztynem? Kiedy nasunęła mi się refleksja, że stanęłam pomiędzy basztami zamku właśnie tu, skąd Mikołaj Kopernik obserwował niebo? Przemek często wspominał o swoich pragnieniach, które przy wielu okazjach dochodziły do głosu: chciałby osiąść na stałe w jakiejś gajówce, z dala od łoskotu i zgrzytu cywilizacji, namawiał mnie, żebym się zdecydowała na pracę nauczycielki wiejskiej. „Mam dosyć wielkich miast, obcych miast, a do Warszawy już nie wrócę. Trzeba się rozej- 62 rzec po kraju, są lasy, bezdroża, spokój. Odzyskamy i nowagę." Zgodziłam się pojechać na rekonesans, ule i biły mnie złe myśli. Później wyszło szydło z worku: pokój i ból nękały to miejsce, gdzie mimo zaciszu. . pęczniały problemy. Wzięliśmy od kolegów adresy Mazurek wynajmujących domki z całodziennym wyżywieniem. —- A jeżeli chcecie łowić szczupaki, to najlepszy maj! Tylko maj — radzili nam entuzjaści jezior i lasów. Tak się właśnie zaczęła moja dziwna przygoda. Był wtedy maj roku pięćdziesiątego drugiego, nieistotne zresztą, jaki rok 'wyznaczały kalendarze, mogło się to dziać przed naszą erą lub na początku średniowiecza, może też u schyłku lat osiemdziesiątych albo wczoraj na jakimś innym kontynencie. Ale działo się współcześnie, zaledwie siedem lat po wojnie. Myślę, że moje nerwy jeszcze nie zregenerowały się całkowicie, chociaż usiłowałam być zdrowa i pogodna. Są może tacy szczęśliwi czy tylko prymitywni, którzy nie noszą zadry w sercu ani blizny zakrytej szczelnie na co dzień, a jednak istniejącej i czasami dokuczliwej. Mogę zazdrościć im odporności. Ja noszę zadrę. To jest moja skaza. Czasami próbuję mówić o tym, „na wesoło", w całym tym zjawisku widzę sporo pikanterii wynikłej z przypadku, bo niby dlaczego ja mam to głupie szczęście, żeby tak szybko popadać w niepokój? Skaza w człowieku bywa cechą wrodzoną, równie często jednak jest to po prostu blizna, ślad odniesionych kontuzji psychicznych. Skaza ukryta w głębi systemu nerwowego, w myślach odzywa się czasami, wystarczy mały bodziec i znów otwiera się doznanie, po którym została jakaś nadwrażliwość, a może tylko zwykła ludzka wrażliwość. Nie sądzę, żeby urodzaj na podobne zjawiska nękające ludzi był dziś większy czy mniejszy niż kiedykolwiek, ale nasila się chyba w okresie zawieruchy po wojnach, przez lata zamętu, poszukiwań, głodu. Przeżyłam tu szok. Od początku bałam się lasów, bałam się jezior i nagle życic potwierdziło, że człowiek miewa również instynkt, jak zwierzęta czy ptaki przewidujące nadejście burzy. Zastanawiam się, czy może koniec wojny zmylił mnie. 63 dał mi na pewien czas to złudzenie, jakoby wszystko zło, które miało spaść na moją głowę, spadło już, minęło i nadchodzą lata niosące wyłącznie radość, optymizm, bez nieszczęść i śmierci. A tu w atmosferze majowego spokoju zbliżał się cios. Depesza już szła. I odtąd Mazury są dla mnie terenem wyjątkowym. Czy żałuję tamtych doświadczeń? Przeciwnie. Minęło sporo czasu, dziś ufam słońcu, ziemi, jeziorom, głębiom puszczy, a mimo to pierwsze zetknięcie, nasze zbliżenie się do tych terenów utkwiło we mnie na zawsze. Drgnęłam. Nad głową zaszumiały kiście sosny. Przez chwilę doznawałam uczucia strachu: ktoś mnie tu wytropił, ktoś usłyszał moje refleksje? Ale to tylko wiatr bił w ścianę zagajnika, przedarł się między rosnące gęsto drzewa. Odetchnęłam z ulgą. Zaczęło się to wówczas tak, jak najczęściej bywa w życiu, zanim urośnie wokół człowieka zwój komplikacji. Nadeszła depesza. Pogrzeb odbędzie się w środę, godzina trzynasta. Powinnam być z nimi. Jeszcze dobitniej niż kiedykolwiek odczułam dwoistość naszego losu w tym zdarzeniu, które bez wątpienia przebrnęlibyśmy wspólnie, gdybyśmy mogli. Przemek pragnął bardzo, żebym pojechała z nim, a ja musiałam powziąć decyzję. Kobiety często podejmują „męskie decyzje". Zostałam. Dwuletni Szy-mek płonął w upale wysokiej temperatury, walczył z jakąś chorobą gwałtowną, lekarza tu nie widzieli z pół roku, w promieniu wielu kilometrów nie istniał ośrodek zdrowia. Nie pojechałam na pogrzeb, chociaż w nocy budziłam się ciągle i rozmyślałam, jak postąpić. Ojciec Przemka umarł, a dziecka z gorączką nie wolno ani zabrać, ani tak zostawić. Dopiero trzeciego dnia małemu spadła temperatura, wrócił mu humor, odważyłam się więc godzinę pogrzebu spędzić z dziećmi nad wodą, blisko domu naszej Mazurki. Rzeka chlupotała szybko. Po dnie piaszczystym, żółtym w słońcu, przekreślonym gdzieniegdzie ruchliwymi warkoczami zielonych wodorostów błyskały drobne ryby. Tylko słońce mogło znieczulić mnie trochę w godzinie smu- 64 tku, tak odmiennej dla mnie tu, w zielonej mazurskiej wsi, pełnej krzewów bzu, otoczonej lasami, gdzie w cieniu dębów kwitły i pachniały nieprzebrane, białe dzwonki konwalii. Zagajnik obok zagajnika, hektar za hektarem konwalie w małych pękach, ukryte pomiędzy liśćmi. W cieple wieś ożyła, gęsi wywiodły pisklęta, kobiety powynosiły bieliznę, żeby prać w miękkiej wodzie, która cicho napływa od jezior. Jeżeli promień padał na kamienie, na przewrócony pień, obsiadały go młode i stare Mazurki, wybuchał śmiech, robota zamieniała się w przyjemność. O tej porze wszyscy już byli na PowązŁach, oprócz mnie, przymus rozłąki w takiej sytuacji uwierał znacznie bardziej, zwłaszcza że mały wygrzebał się z biedy. Pliszka śmigała w słońcu i w cieniu, pojawiała się w świetle, żeby zniknąć nie wiadomo kiedy, potem siadała obok nas, nurt otaczał i z pomrukiem opływał kamień, który sobie wybrała. Może naukowcy, badacze wierzeń Indian odkryli klucz do wieczności w owym świętym przekonaniu, że duchy zmarłych przybierają na siebie postać ptaków. Tam podobno flamingi są czczone jako bliscy, którzy mimo śmierci pozostają na ziemi. Tu flamingów nie ma, przelatują obok nas ptaki pospolitsze, pliszki, jerzyki, a na jeziorze pojawiają się wielkie żurawie. Czy postąpiłam dobrze zostając w mazurskiej wsi, zamiast jechać razem z Przemkiem i oddać ostatnią posługę jego ojcu? Wloką się teraz minuty, sprawdzam zegarek, czy nakręcony. Depesza przyniosła mi wczoraj dokładną godzinę pogrzebu, widocznie Przemek miał jednak cień nadziei, że jakoś poradzę sobie z chorym dzieckiem i wyruszę za nim. Wiem, że pragnął tego. Wkrótce będzie pierwsza, jeszcze parę minut. Zamknę teraz oczy, nie ma mnie na kładce nad wesoło pluskającą rzeką, jestem pomiędzy nimi, którzy w majowe południe żegnają bliskiego człowieka, biorę pod rękę swojego męża, trzymam pęk leśnych konwalii przywiezionych z Puszczy Piskiej, milczymy, wyłączam się całkiem, głosy naokoło zanikają, pełno ich, ale przestałam słyszeć treść rozmów, umiem ochronić swój spokój przed jakimś motocy- S — S. Szmaglewska 65 kleru albo wozem, rozmowy też nie zakłócają mojej wewnętrznej ciszy. Kim jest ojciec dla młodego mężczyzny? Przemek lubił mu opowiadać ze szczegółami, jak rozwijają się jego prace, kogo z dawnych wykładowców spotkał niespodzianie po Wojnie, choćby drobnego, niepozornego profesora Gra-vier, nazywanego Duchem. Wyjaśniał, co planują wspólnie, na czym polega zajęcie asystenta przy Duchu, który szeptem niedosłyszalnym prowadzi wykład i robi uwagi studentom pochylony nisko nad ich głowami, nad rysownicami, gdzie zamiast oczekiwanej architektonicznej kreski, czystej perspektywy rosną natchnione stylem Picassa deformacje. Kiedy student, ubrany jeszcze w kurtkę wojskową, twardo broni swojego dzieła mówiąc: „Ale ja tak widzę, panie profesorze", Duch wpada we wściekłość. Niestety, nawet furia Ducha to zaledwie szept, i tu zaczyna się pole działania jego asystenta. Ojciec i syn śmiali się, patrząc sobie w oczy przez łzy wesołości. „Więc asystent w twoim wykonaniu to wzmacniacz głosu Ducha?" Lubili rozmawiać godzinami, było to im obu potrzebne. Dwaj dorośli mężczyźni, rozdzieleni podczas okupacji hitlerowskiej, odwiedzali się chętnie, siadali na wprost siebie, żeby coś zjeść, ale posiłek przeciągał się, upływały wieczory opowiadań, pytań, przyjaznego zaciekawienia, napiętej uwagi, rodzinnej swobody. Właśnie teraz oddadzą ziemi partnera wielogodzinnych rozmów — ojca mojego Przemka. Spokój obiadowej pory. Marcin przytrzymuje małego Szymka, cierpliwie klęczą na kładce, w skupieniu czekają, żeby przepłynęła ryba, wielki szczupak, sztywny i obo-JCtay, lub ławica małych okoni znaczonych czerwonymi pręgami połyskującymi w słońcu. „Patrz, patrz, o tam!" Ich Wysokie głosy toną w rozgwarze pierwszego po niepogodach bezchmurnego południa. Trzask mokrych prześcieradeł, wykręcanych nad wodą w chlupocie kropel, a potem strzepywanych energicznie przeć} rozwieszeniem, głuszy rozmowy. Jakiś mężczyzna mamrocze kilka słów, ale cały ten gwar jest kokonem izolującym od miejsca, w którym się znajduję. Napór wyobrażeń, myśli o życiu ludzkim, o wątłości zdrowia wyłącza mnie całkowicie. 66 Kiedy po raz pierwszy, na prośbę matki Przemka, poszliśmy do rozległego szpitala przy ulicy Lindleya, żeby zapewnić miejsce choremu, doznaliśmy szoku. Wieziono . do kostnicy zwłoki przykryte burą szmatą, rzuconą byle jak. Leżały wiotkie, na wybojach głowa zarysowana wyraźnie pod cienkim całunem chwiała się to w lewo, to w prawo, chwiały się ręce, chwiały się nogi, zmarły musiał być chudy, pośrodku tkanina zaklęsła dziwnie, jakby tam była pustka. Wózek szpitalny, a może taczka, już nie pamiętam, przeciął nam drogą do pawilonu kardiologii, musieliśmy przystanąć i wtedy Przemek powiedział to, co ja także myślałam: „Nie, nie, lepiej niech ojciec leży w domu, wolę go tu nie zostawiać!" Ale to był zawał i oboje musieliśmy przezwyciężyć instynktowny odruch strachu, tak podobno częsty w zetknięciu z rzeczywistością szpitala. „Poczekaj, zapytam, gdzie może być profesor, mam do niego list, niech on zdecyduje, co robić." Niestety, profesor był w prosektorium i to również uznaliśmy za zły omen. A jednak wyleczyli ojca w sali, gdzie leżało czternastu pacjentów mających do dyspozycji dzwonek umieszczony tak wysoko na ścianie, że jedyny rekonwalescent, który miał do dzwonka dostęp, musiał wyciągać nogę i naciskać guzik, żeby wezwać pielęgniarkę. Wyleczyli go z zawału, mimo że zaprotestował przeciwko pewnym usługom i uparcie łamał zakazy lekarskie: w razie potrzeby wychodził sam. Odwiedziliśmy go w jasny, wiosenny dzień. Wyglądał świetnie, oznajmił nam, że nie ma żadnych problemów ee zdrowiem, za dwa dni opuszcza szpital, serce bije jak dzwon, był wesoły, życzył nam dobrej pogody. Powinnam była powiedzieć Przemkowi to, co mnie nurtowało: zostańmy. Najstarszy mężczyzna z rodziny leży tu, pod oszklonym sufitem, szarym i matowym od kurzu. — Jutro, ho, ho! Będę mógł zejść do parku — wołał, żeby nas uspokoić. ¦; Najmłodszy, zostawiony w domu, przezwycięża resztki anginy, śpi niespokojnie. W nocy, kiedy gnębiła go temperatura, prosił słabym głosem: „Dziadziu, ziapal kotka..." Wewnątrz majolikowej sowy ukryta żarówka, czerwo- 5* 67 ne oczy świeciły, kiedy się włączało kontakt. Mały prosił do rana: „Dziadziu, ziapal kotka." Potem uspokoił się. Ojciec Przemka patrzył na nas i pewno wyczuwał wahanie. Powtarzał, że możemy być o niego spokojni, wyjechać na cały miesiąc, on już na pewno za kilka dni wróci do sił. — Ho, ho! Będę chodził po dachach! Zdawało się, że całkiem odzyskał formę. A jednak jego słowa pełne wesołości zaniepokoiły mnie. Podniosłam głowę i zobaczyłam ten szklany sufit. Nogi ludzkie łamałyby szybę za szybą, coś musiałoby się stać. Pacjent wiedział, czym jest rozpoczęty urlop, wcześniej ustalony z instytucją. Śmiał się głośno i powtarzał: — Jedźcie! Pogoda wymarzona. Przyda wam się taki wypoczynek. W pociągu życzliwy kolejarz wepchnął nas do przedziału dla matek z dziećmi. Jakaś kobieta wiozła chore niemowlę, pokryte jaskrawoczerwoną wysypką. Wkrótce jednak wysiadła. Po kilku godzinach zorientowałam się, że mój mały Szymek jest rozpalony. W przedziale było duszno, myślałam, że jest mu po prostu za gorąco. Wydobyłam termometr. Słupek jechał do góry, wyżej i wyżej, minął trzydzieści dziewięć stopni. Tabletka piramidonu, trochę zimnej herbaty, głęboki dziecięcy sen. Fura zaprzężona w ochwaconą chabetę czekała w Ru-cianem, przed sobą mieliśmy tylko czternaście kilometrów. Koń człapał. Okazało się, że w promieniu czterdziestu kilometrów nie ma lekarza. Powinien przyjeżdżać dwa razy w tygodniu, ale nie pokazał się już dłużej niż pół roku. Przeliczyłam tabletki piramidonu. Mało. Zaczynało to być ryzykowne. Może jest jakiś szpital, apteka. Nie. Nic. Miejscowość Ukta, przez którą będziemy jechać, ma izbę porodową. No, więc dobrze, tam znajdzie się pediatra, co za ulga! Chłop nie podzielał mojego przeświadczenia, że w Ukcie pomogą. Milczał i zgarbiony poruszał lejcami, jakby chciał obudzić zasypiające konisko lub opędzić je z bąków. Co za ulga, że dojechaliśmy wreszcie! Nasza gospodyni mówiła do nas archaiczną, piękną polszczyzną. Zwroty jej miały swoją poezję i wdzięk. Inaczej nie nazywała 68 Przemka, jak „was pan mąz". Naparzyła ziółek dla dziecka, pomagała mi ratować •małego. Pościel była czysta i świeża, naokoło cisza. Zmordowani, z ulgą położyliśmy się spać. A jednak bałam się. Najbardziej bezpośrednio bałam się o małego. Bałam się też nocy mazurskiej, ucisku w skroniach, tej ciszy tak zupełnej, w której słyszałam wiatr i szum liści. Zdawało mi się, że dolatuje do mnie drżenie naskórka jezior. Czy tu nigdy nie świeci księżyc, nie przychodzi nów ani pełnia? Czarna głębia otacza ziemię nad wsią przytuloną do puszczy. Bałam się tej ziemi. Skąd mogłam wiedzieć, co mnie spotka? Nigdy się nie zgadnie przed czasem. A tu zły duch usiadł na rozstajnych drogach i czekał na nas uśmiechnięty. Szybko się też doczekał. Ból jest coraz bardziej dokuczliwy, a ja pozostaję w bezruchu. Usiłuję spokojnie patrzeć w migotliwe światło strumienia, potem zamykam oczy, słońce grzeje mi twarz, ale dziś nie daje radości zdolnej wyłączyć przykre myśli. Smutek nęka jak ćmienie zęba. Wyciągam się na kładce, patrzę w niebo, gdzie obłoki przesuwają się nad rozkołysanymi czubami drzew. Oni tam idą teraz aleją cmentarną po żwirze, po piasku. Czym jest umieranie? Schodzi się do ziemi. Potem jednak może jakoś „ulatnia się" człowiek, utlenia się substancja mająca w sobie tak mało ciał stałych. Odczuwam dotkliwie rozłąkę z Przemkiem, on także chciał bardzo, żebyśmy w takich sytuacjach byli razem, ale musiałam stanąć po stronie chorego dziecka zamiast po stronie człowieka umarłego. Dziś tylko na godzinę postanowiłam wyprowadzić ozdrowiałego pacjenta, wkrótce wrócimy do chaty mazurskiej. Chociaż jest łagodne, słoneczne południe, na pierwszy raz to wystarczy małemu Szymkowi. Później owinę się kocem, wezmę książkę, żeby zahamować uczestniczenie wyobraźnią w tym smutnym obrzędzie. Obserwuję ptaka. Między plamami słońca i cienia skacze po kamykach, odpocznie, zaśpiewa, kilka razy poruszy ogonkiem i już odfrunął. Ale jest na innym kamieniu, nurt bulgoce tuż obok jego nóg. Ptak schyla głowę, 69 L pije parę kropel, otwiera skrzydła. Zniknął. To również jest egzystencja na ziemi. — Pliszka! — cieszy się Gundi nachylona do chłopców. — O, tam, widzicie, jak ładnie trzęsie ogonkiem? Palec Adelgundy i palce moich dzieci wyciągnięte nad wodą pokazują ptaka, zajętego skokami z kamienia na kamień. Co za wspaniały dzień! Jutro też pewno będzie pogoda. Nareszcie maj, ciepły promień dotyka moich ramion, ogrzewa mnie i jeszcze bardziej zasmuca. Głos męski powtarza ciągle to samo, ktoś kogoś woła, mnie to nie dotyczy, więc nawet nie odwracam głowy. Myślę nadal intensywnie o tym, co się dzieje teraz w Warszawie. Czy to możliwe, żeby tragizm i ból pogrzebu składały się z dwu elementów: utraty człowieka bliskiego i ze wstrząsu, jaki zawsze wywołuje śmierć, zamiana istoty żywej w sztywny przedmiot niesiony ostrożnie na miejsce, gdzie się go pochowa, zakopie w ziemi? Ktoś kogoś woła daleko, w głębi lasu, wyraźnie słyszę jakiś głos. Drgnienie serca. Chociaż wiem, że to nie Przemek, oni są w Warszawie, przecież łudzę się wbrew oczywistości. Przyjedzie z matką. Byłyśmy sobie tak bliskie tuż po wojnie, przez cały dłużący się czas, kiedy wróciłam, a jej syna daremnie próbował odnaleźć Czerwony Krzyż. Listy wrzucane do skrzynek na los szczęścia pozostawały bez odpowiedzi, ludzie, u których ojciec Przemka poszukiwał cienia nadziei, rozkładali ręce. Czyżbym istniała wówczas dla nich tylko jako jedyna istota, która mogła koić ich niepokój opowiadaniami, co się z nim działo? Tylko ja mogłam wyjaśnić punkty niezrozumiałe, wracali do tych spraw nazajutrz po nocnych rozmyślaniach i rozmowach, a czasem pod wpływem nowych wątpliwości stawiali pytania w tydzień i później, nawiązywali do mojej relacji, która — zdawało się — dała im wszelkie możliwe realia. Łączyło nas oczekiwanie tego samego człowieka. Być może stanowiłam dla jego rodziców coś w rodzaju specjalistycznej encyklopedii, mogli niemal o każdej porze, kiedy tylko przebywaliśmy razem, otworzyć dowolny tom i ze zdziwieniem dowiadywać się rzeczy nieznanych. Mieli za sobą lata życia, pierwszą wojnę światową, wychowali dzieci, przeżyli oku- 70 pację, powstanifłarszawskie, Pruszków, a lu przed obcymi !fhie hasłami: koja, transport, I salbe, muzuWyklon, ludobójstwo. Tylko Ju n dać im wówczas sfeieję, że ich syn uniknął Iomu nów innych lutózynajmniej do jesieni czterd/ czwartego roku — Tak. Alewżyje teraz? Tyle miesięcy i nic. Ani słowa. Gdyby »lt"ialazłby może sposób. Dałby znać. — Europa. Mesty wiek. I co? Spróbuj zatelefonować. Albo wy#t za listem. Rozmawialiś^fodzinami. Człowiek ma nikły zasięg orientacji, bez tttbnu, poczty jest jak bez uszu, jak ślepiec. Listonoszu już blisko. Przemek już może zbliża się do granicy* w ogóle kiedykolwiek będzie się do czegokolwiek dii — A czy ma* szansę? Patrzyli nani( oczyma pełnymi głodu, spragnieni najmniejszych (jadów z przeszłości Przemka. Żył! Dzięki moim słowom?!. Nawet jeżeli miałby już nigdy nie wrócić, odtwowm im spory fragment jego istnienia w sytuacjach ajmalnych. Zmaterializowałam go dla nich. Opowiada bajkę o dorosłym synu. Byli zasłuchanymi dziećB Smugi siwizny nie odbierały im bezgranicznej uf»Czy spełniałam rolę skrzynki poszukiwania rodzin"*!? Snu o bliskim chłopcu, który żył w moich słowłfcie, wzruszeniu, ruchach rąk? Aparatowi i*tmu nie daje się kwiatów, tymczasem oni wieźli d"W«y trzema tramwajami, ze wsi, przez całą Łódź ogr««'iązki bzu w kolorze śliwek i białych gołębi, kiście J*ikawe leżały przy siwych i wrzosowych. Później%, irysy, jaśmin, gladiole. A może jectfla początku wojny hitlerowcy izarek-wirowali radia,aiadio groziła kula w łeb i dopiero po kapitulacji Ni«,kto miał ukryty aparat, wydobywał go, jeżeli móglrtć pod gruzami domów, pod gruzami życia. Ja też l»i%i się jak odnalezione radio. Mówię do nich i dostsj(l%. Kiedyś pojada bukiet u drzwi na dole, panny Kop-czyńskie za"wisl)'i oknach, ciekawe, kto dzwoni. Wiatr odsłonił przemknę włosy taty Przemkowego, biegłam otworzyć, usłph trafną uwagę: 71 — Na może być? Przemek kjażdy znan'1 ianus na adoratora za stary. Kto to opowieściach, wyciągali ze mnie , _ *t jego dnia, zdarzało się, że mieli piod powiek*"1"1 LP "łez i czase.n spostrzegałam wilgotne śllady na p< , trakAle czy podążali wyobraźnią przez te błota, w Szukaiac^ną PersFektywę betonowych słu-p<ów, latarń ^ *ch czegoś na ziemi? Czy mogli zo-biaczyć to, cco !m ^ovlłam? Pytali ciB§ e. W cOmu, w tramwaju, w ogrodzie, na spacerze. E ^J;' ^dzierałyśmy się z mamą Przemka przez gąszc; u^h sprzedawców idąc to po jezdni, to jedna za d Scł *' \hodniku. Potrącane, gubiłyśmy się rmiędzy obc;" " . ^ zawołała: — Spójr^T**J* °" podobny do Przemka. Tylko Przemek na pei "u ^ Wł. Opowiedz mi, co to było z tym owrzodzeni! • ^ -.edz, moja droga, wszystko, co pa-rmiętasz. W^zJstko-. Trudno faK jp^ze10^6 d° Pleców sPeszącej przede rmną kobiei,^, , poruszały mi się usta, gdy przez jsazgot sprz; y . usłyszałam słowa peine stanowczo-ścci, trzeźwe"', .^ ?~ do świata ludzi normilnych: — O! Tu^eld™ł- Potrzebne mi są paoucie. Nie, to i.ń ^ wyrżnął mnie w gfowę miedzianą patelnią, kf^ P°J™Jicał i chwytał dla rellamy, dla wywołania cze. om«Y t. lśnień i błysków. Unilkłam. Sznu-rtek pamięć1 ?nrZJJ!r^zon7 stamtąd urwał się bezszelest-niie, czułare LJp L lięcie, bolało mnie. ^iękna kobieta w średnim "> wana przeze mnie „fontanną Bach- Cizyseraju" ^ p ^egła niczego, zanurziła się w tłum, pootrzebne jej byypaf3ucie. Życie bra °J°f Jad mglistą wizją jej syna, zgiełk uiliczny Pr;'„ I.-- 0(fh;> skrawki moich słćw okazały się miniej reali ^, niz Vypłe głosy kobiet i mężczyzn obwieszonych ^" własnej roboty, jakmś używanym otbuwiem, < ^Ll.^'wojskowych mundunw, szynelami, p»asami. Co °, . ,wo w porównaniu 2 nędzą" wojny, gco za salo:1 ,^szel ^jj garderoby! Klienc przymierzają wv bramach ¦ / b nie częściej na ulicy,potrącani wsuwają nogę ^ J °T Jt i namyślają się szy)ko, nie można sttać z gło' ą P J Hopie, z wypiętym adkiem, prze- 772 chodnie zadeptaliby takiego wymagającego nabywcę. Najważniejsze nie zostawiać bosych śladów idąc w obuwiu, chronić się przed zimnem i deszczem. Obojętna, zdrętwiała, potrącany plątałam się po jezdni w oczekiwaniu, aż moja towarzyszka zakończy transakcję. Przybiegła rozradowana. Jej małe usta wypiękniały jeszcze w uśmiechu, oczy pełne były figlarnych błysków. — Mam! Ojciec nie uwierzy. Papucie, mój wymiar, i to wcale niedrogo. Wyobraź sobie! W ruinie naszego mieszkania znalazł po wyzwoleniu Warszawy kilkanaście fotografii rozsypanych po podłodze i gwóźdź wbity w ścianę. Tyle z dorobku całego życia. Pomyśl, nawet nasz portret ślubny nie ocalał. Ojciec ryzykował wtedy. Schody były całkowicie wypalone, Bóg jeden wie, którędy się dostał aż na trzecie piętro. Przypomnij mi, dam ci jakieś zdjęcie Przemka z tych uratowanych. Znowu była ciepła i bliska. Skłonna podarować mi fotografię człowieka ukochanego, jej syna, którego przywoływałam z okupacyjnej przeszłości, nie mogłabym jednak wyobrazić go sobie dziś, wśród żywych, umierających czy dawno nie istniejących. Obejrzała się. Z jej małych, pięknych ust rozwinął się nagle uśmiech Przemka. To była może przyczyna, dla której tak łatwo dawałam się skusić i przyjeżdżałam do jego rodziców. Uśmiech pełen pogody wywoływał w pamięci tamtą chudą twarz. Kiedy trzymamy na dłoni nasionko maku albo łubinu czy słonecznika, to — gdybyśmy nie znali ogrodów — trudno byłoby nam sobie wyobrazić uśmiech, czyli dziecko, czyli kwiat owego ziarenka. Przemek pojawiał mi się yf chwilach, gdy jego matkę ogarniała wesołość. Żył. Istniał w jej rysach. Czy to pomagało mi wierzyć? W każdym razie zjawiał się rozjaśniony, a to bardzo dużo. Nie miałam wówczas pojęcia, że Przemek istnieje. Tu wyobraźnia ślepła. Dzień jutrzejszy, następna godzina, przyszłe lata, najbliższa chwila — wszystko zasłonięte było kurtyną, jaka dana jest każdemu człowiekowi przed oczy. Przyszłość może być odgadywana, upragniona, jednak nikt z nas nie zna chwili następnej. Marzyłam wówczas o „zabraniu się" na pokład okazyjnego samolotu, żeby przełamać w ten sposób lukę w łączności. Byłam gotowa napisać ogromną ilość ulotek i wzy- 73 wać rodakćW do powrotu. Podpisywałabym imieniem ufając, że k1'»A to moje rzadkie imię pamięta. Nie mogłc'" zgadnąć ze czekają nas wędrówki po Europie, przenoszenie się z miejsca na miejsce, szybkie, łakome przejizdy, póki trzeba było czekać na decyzję władz i na wystawieni; Przemkowi karty repatriacyjnej upoważniającej do podróży w kierunku Warszawy. Dotarliśmy w cn sposób — raz autostopem wylansowanym w Europie ;>rzez Ameiykanów i zaakceptowanym przez wielu kieroVCÓw jako rodzaj zabawy w przyjaźń, kiedy indziej okro>nymi pociągami z demobilu — aż pod Alpy i za łańcucł Alp. Otwierał się przed nami świat, a my ciągle nie noglismy prZyWyknąć do sensacyjnej sprawy, że jesteśmy udźmi, że namy prawo żyć. Aż pewngo dnia ujrzeliśmy rzeźby Michała Anioła. Miękkie lin? ciała wyiobyte z marmuru, krągłe, ciepłe fałdki skóry Zapomina się o chłodzie kamienia. Zapomina się nawę o dłoni asysty. Przeżywałam wtedy pełny zachwyt żyłem: oto bekała na mnie także Madonna w Brugii, pważna i pękną jak Pięta, identyczny układ rysów, tylkctu syn jes1 małym, tłustym berbeciem, o ileż bardziej lusyć — oświadczył. — Nie jestem galernikiem i dziś więcej nik mnie do żadnej galerii nie zaciągnie. Wyprostotfł ramiona przeciągnął się. 74 — A najchętniej — dodał — zobaczyłbym, czy chociaż Wilanów stoi na miejscu, jeżeli nie ma Warszawy. Chciał wracać. Od pierwszej rozmowy z majorem Chmurą-Łazarskim ogarnęła go niecierpliwość. Nawet kiedy pewnego dnia szliśmy boso po łące nad Renem na terenie Holandii, zdumieni cudem, jakim wydawały nam się wtedy „kaczany" hiacyntów gotowych lada chwila rozchylić płatki, pachnących mocno, bladych jeszcze, ale już wyraźnie różowych, niebieskich, fioletowych, nawet kiedy musieliśmy uważać, żeby nie rozdeptać tulipanowych liści, pomiędzy którymi kryło się w cieple zielone serce: pąk albo kwiat — wtedy nawet myślał o powrocie. — Chciałbym kupić matce bukiet, jak tylko przyjedziemy — powiedział w zamyśleniu. — Zrobi się. — No, tak. Ale skoro wszystko zburzone? — Chyba tu nie zamierzasz rwać hiacyntów? — uśmiechnęłam się. — Zwiędłyby. My też pewno beknęlibyśmy za niszczenie hodowli. Przemek spojrzał na mnie roztargniony. Pewno nie słyszał wcale moich słów. — Chciałbym już wracać — powiedział. Ale „Fontanna Bachczyseraju" kochała mnie tylko przez te miesiące, kiedy nie nadchodziły wiadomości od syna. Po co jej był później telegraf czy telefon w mojej osobie, skoro Przemek siadał przy stole między ojcem i matką, żeby im opowiadać, co przeżył od chwili aresztowania? Nie miałam pojęcia, że nastąpi taka zmiana wobec mnie. Wracaliśmy do kraju radośnie. Słońce rozprażało nasz autobus, w ręce Przemka jarzyły się żółtą barwą przezroczyste żonkile, kupione zawczasu dla matki. Pachniały coraz mocniej, ich czerwonawe kółka płonęły w środku rozwijających się w cieple kielichów. Ulokowaliśmy je na półce nad swoimi głowami. Trzęsły się tam, spadały pomiędzy stosy walizek i zawiniątek. Ostatecznie przed końcem podróży było jasne, że kwiaty zwiędły, połamały się, płatki straciły jędrność i świeżość. Autobus, ciągle w słońcu, dobił wreszcie na plac przed małą kwiaciarnią. Przemek już niósł wiązkę białego bzu. ¦-""«Tii Wił...........'"' wać rodaków do powrotu. Podpisywałabym imieniem ufając, że ktoś to moje rzadkie imię pamięta. Nie mogłam zgadnąć, że czekają nas wędrówki po Europie, przenoszenie się z miejsca na miejsce, szybkie, łakome przejazdy, póki trzeba było czekać na decyzję władz i na wystawienie Przemkowi karty repatriacyjnej upoważniającej do podróży w kierunku Warszawy. Dotarliśmy w ten sposób — raz autostopem wylansowanym w Europie przez Amerykanów i zaakceptowanym przez wielu kierowców jako rodzaj zabawy w przyjaźń, kiedy indziej okropnymi pociągami z demobilu — aż pod Alpy i za łańcuch Alp. Otwierał się przed nami świat, a my ciągle nie mogliśmy przywyknąć do sensacyjnej sprawy, że jesteśmy ludźmi, że mamy prawo żyć. Aż pewnego dnia ujrzeliśmy rzeźby Michała Anioła. Miękkie linie ciała wydobyte z marmuru, krągłe, ciepłe fałdki skóry. Zapomina się o chłodzie kamienia. Zapomina się nawet o dłoni artysty. Przeżywałam wtedy pełny zachwyt życiem: oto czekała na mnie także Madonna w Brugii, poważna i piękna jak Pięta, identyczny układ rysów, tylko tu syn jest małym, tłustym berbeciem, o ileż bardziej ludzkim niż udręczone zwłoki dorosłego mężczyzny, zesztywniałe, przeszyte bólem. Czy młoda Madonna z Brugii była, według zamierzenia Michała Anioła, nieświadoma straszliwej przyszłości? Jej powaga wyraża raczej spokój, ufność i dojrzałość matki zadumanej nad uśmiechniętym, pucołowatym synkiem. Wracałam do niej chętnie. W katedrze dzwoniły kuranty, słońce zwiastowało wiosnę. Myślałam o pięknie przemijającym, a tu mogłam patrzeć na wiecznie żywe postaci wywołane z białego marmuru. Wiecznie żywe. Trwalsze niż potężne drzewa w puszczy. Przemek obleciał błyskawicznie Muzeum Memlinga, potem zerknął na zbiór medali, ziewnął, wyszedł na ciepłe powietrze. ¦— Mam dosyć — oświadczył. — Nie jestem galernikiem i dziś więcej nikt mnie do żadnej galerii nie zaciągnie. Wyprostował ramiona, przeciągnął się. 74 — A najchętniej — dodał — zobaczyłbym, czy chociaż Wilanów stoi na miejscu, jeżeli nie ma Warszawy. Chciał wracać. Od pierwszej rozmowy z majorem Chmurą-Łazarskim ogarnęła go niecierpliwość. Nawet kiedy pewnego dnia szliśmy boso po łące nad Renem na terenie Holandii, zdumieni cudem, jakim wydawały nam się wtedy „kaczany" hiacyntów gotowych lada chwila rozchylić płatki, pachnących mocno, bladych jeszcze, ale już wyraźnie różowych, niebieskich, fioletowych, nawet kiedy musieliśmy uważać, żeby nie rozdeptać tulipanowych liści, pomiędzy którymi kryło się w cieple zielone serce: pąk albo kwiat — wtedy nawet myślał o powrocie. — Chciałbym kupić matce bukiet, jak tylko przyjedziemy — powiedział w zamyśleniu. — Zrobi się. — No, tak. Ale skoro wszystko zburzone? — Chyba tu nie zamierzasz rwać hiacyntów? — uśmiechnęłam się. — Zwiędłyby. My też pewno beknęlibyśmy za niszczenie hodowli. Przemek spojrzał na mnie roztargniony. Pewno nie słyszał wcale moich słów. — Chciałbym już wracać — powiedział. Ale „Fontanna Bachczyseraju" kochała mnie tylko przez te miesiące, kiedy nie nadchodziły wiadomości od syna. Po co jej był później telegraf czy telefon w mojej osobie, skoro Przemek siadał przy stole między ojcem i matką, żeby im opowiadać, co przeżył od chwili aresztowania? Nie miałam pojęcia, że nastąpi taka zmiana wobec mnie. Wracaliśmy do kraju radośnie. Słońce rozprażało nasz autobus, w ręce Przemka jarzyły się żółtą barwą przezroczyste żonkile, kupione zawczasu dla matki. Pachniały coraz mocniej, ich czerwonawe kółka płonęły w środku rozwijających się w cieple kielichów. Ulokowaliśmy je na półce nad swoimi głowami. Trzęsły się tam, spadały pomiędzy stosy walizek i zawiniątek. Ostatecznie przed końcem podróży było jasne, że kwiaty zwiędły, połamały się, płatki straciły jędrność i świeżość. Autobus, ciągle w słońcu, dobił wreszcie na plac przed małą kwiaciarnią. Przemek już niósł wiązkę białego bzu! 75 — Mam! Tym razem nie zdąży zwiędnąć. Idziemy prosto szukać moich rodziców. Ojciec Przemka wyszedł i nagle rozłożył ramiona, przygarnął wychudłego wędrowca. Obaj mężczyźni nawet nie próbowali zapanować nad wzruszeniem. Upłynęło sporo czasu; Przemek omal nie rozdeptał zabłąkanej blisko progu wiązanki bzu. — Gdzie mama?! — zawołał nagle. Kwiaty nie miały szczęścia: starsza pani wyruszyła na wieś, bliziutko. — Kiedy wróci? — dopominał się Przemek jasnej odpowiedzi. -— Powinna już być — ojciec patrzył w zamyśleniu na zegarek. — Ale może tam zanocuje. — Znasz drogę? — pytał mnie Przemek. Był rozgorączkowany powitaniem, chęcią rozmowy z obojgiem rodziców. — Idziemy? — A jeżeli się miniecie? — pytał ojciec. — To zaraz wrócimy. Kwiaty nie miały szczęścia, i my też. Minęliśmy się. Był późny wieczór, już niemal noc, kiedy znowu szliśmy po wąskich schodach. Otworzono drzwi na piętrze. Piękna kobieta, której uśmiech przez miesiące wywoływał w pamięci rysy Przemka, wyszła na próg i była kimś obcym. Usta, zawsze skore do wesołości, zniknęły niemal zupełnie, zwarły się, jak wargi upartego dziecka, które postanowiło wszystkim udowodnić, że przestało jeść i zamierza milczeć. Oczy zwrócone w bok pod opuszczonymi niemal całkiem powiekami dawały także znać, że komunikacja z otoczeniem zerwana. Szłam pierwsza. Za mną Przemek szeleścił papierem, usiłował wydobyć pęk białego bzu. Ledwie stanęłam na podeście przed progiem, broda pięknej kobiety uniosła się wyżej, usta drgnęły, rozchyliły się tylko na tyle, żeby cicho wymówić cztery słowa: — Dziękuję ci za syna. Było coś tak szokującego w owej zmianie nastroju, w zniknięciu dotychczasowej serdeczności, że powinnam była zastanowić się, do czego to prowadzi. Kto jednak zastanawia się, spiesząc po długiej podróży z kwiatami, 76 przejęty najważniejszą myślą, żeby delikatne kiście bzu nie straciły swojej śnieżnej barwy? Zasłuchana w pytania, okrzyki, nowiny rodzinne, westchnienia, opowieści, daleka byłam od szukania i zachowania dystansu, który pozwoliłby mi spostrzec, kim tu jestem. Zwykłym intruzem, najmniej potrzebnym uczestnikiem szczęścia ludzi cudem uratowanych, zgromadzonych przy jakimś obcym, rachitycznym stole, jednak już — w domu. Istnieje konflikt serologiczny. Tu zaczął narastać konflikt psychologiczny. Jeden i drugi dostrzegamy czasem zbyt późno, kiedy już daremnie próbowałoby się powstrzymać fatalne skutki. Siedziałam pomiędzy nimi, czy raczej obok nich, grzałam się cudzym ciepłem, obserwując twarze rozjaśnione, pogodne. Do pełnego szczęścia brakowało rodzinie wiadomości o Tomku, znacznie młodszym bracie Przemka, chłopcu, który poszedł walczyć w szeregach powstańców przeciwko Niemcom i nie wrócił. Ufali: może się odezwie. Dominowała we mnie bierność. Odprężenie. Zasłuchana w opowieści z jakichś ich dawnych wakacji, z wojny, ze Starówki, z lat szkolnych Przemka dziwiłam się, że należę jeszcze da. ludzkich organizmów, którym pozostawiono rytm sercw, myśl, oczy, pamięć i co najdziwniejsze, siłę regeneracji. Daleka byłam od przewidywań, ile w tym samym gronie ludzi spadnie na mnie bólu, może nienawiści, jakie wykiełkują i owiną nas konflikty. Chwilowo było dobrze. Dokładali nam na talerze, nalewali czegoś do szklanek, ciepło biło z naszej krwi, ze ścian, z pieców. Usypiałam, choć otwartymi oczami widziałam wszystko przez mgłę odprężenia. Zbudziły mnie słowa pięknej kobiety, zaturkotały, toczyły się po stole, padły. —• Powiedz, Przemek, a co przywiozłeś? Umilkli wszyscy. Daleko w mieście zadzwonił tramwaj, odjechał. Tłumaczyła cierpliwie. — No, bo wrócił mąż Ady i opowiadał nam. Ile dolarów, głównie w złocie. Futra. Kosztowności. Starszy pan chrząknął cicho. 77 — Daj spokój. Przecież widzisz. Oni z obozu. — Tak! — zawołała porywczo. — Trzeba było Niemcom zabrać. Inni przywożą fortuny. Wracają z wojny bogaczami. Ojciec Przemka łagodził ciągle. — No, nie wszyscy, nie wszyscy. Wracają też tak jak oni, wiatrem podszyci. Głodni. Wytrzeźwiałam z odrętwienia. — Czy pani wybrałaby jakąś wypchną walizkę, czy Przemka bez koszuli na zmianę? Pani chyba zapomina, skąd on wraca. Spod opuszczonych powiek uważne, ciężkie spojrzenie. Wrogość i bezruch. — A ciebie nikt nie pyta. Odpowie mi mój syn. Jakże daleka byłam wówczas od zgadywania, czy kiedyś drogi Przemka i moje rozejdą się w snach, w marzeniach, w dążeniach, w słowach i w milczeniu! Pomimo wspólnej codzienności, splecionej mocno, bo jakże inaczej mogłoby być w przypadku ludzi wyrwanych fizycznie z piekieł, ale świadomością zakorzenionych tam, przykutych; otóż mimo tej bliskości każde z nas okaże się może człowiekiem odrębnym, idącym krok w krok, ale podobnym do połowy bliźniąt syjamskich przeciętych nożem chirurga. Nie myślałam o tym. Nie myślałam o niczym. Odprężona prawem do swobody, siedziałam przy stole całkowicie zadowolona, że nikt, żaden Stubendienst (przetłumaczony kiedyś inteligentnie jako „służba pokojowa") nie mógł trzasnąć mnie kijem w głowę. Złudzenia zamydlają nam oczy. Ile razy życie postanowiło jeszcze trzasnąć mnie w łeb! Osłonięta kurtyną przyszłości, istniała dla mnie tylko ulga, zaciszność domu, podróże, muzyka Chopina, zieleń łąk, przepastne głębie lasu. Dziwne. Chyba najbardziej tęskniłam do mazowieckich pagórów obrośniętych sosnami, gdzie pod stopą chrzęści mech i suche igliwie. Żałuję, że natura nie pozwoliła mi być drzewem, i to długowiecznym, jakimś kasztanem, dębem, a niechby nawet grabem czy jesionem. Albo świerkiem. Idziemy sobie z Przemkiem dróżką nad jezioro, zdajemy się drobni przy ogromnych pniach, mijamy grube korzenie, podobni 78 do królików albo jeży, podobni też do błysków światła i plam cienia. Jesteśmy, znikamy. Tak będzie jutro, ledwo tylko wróci. Najstarsze drzewo nie zostawi po sobie melodii, choć melodie drzew, zwłaszcza w upalny dzień, z udziałem chóru pszczół, godne są wysłuchania. Drzewo nie zostawi po sobie tego, co Michał Anioł wyrzeźbił, zanim odszedł na „wieczną wartę". Kiedy jako dziecko patrzyłam na horyzont w oczekiwaniu komety, która wedle moich obliczeń powinna była rozwinąć swój warkocz wieczorem nad łąkami, nie miałam pojęcia, do czego tęsknię, do jakich zjawisk, zdarzeń, dzieł sztuki, teatrów, przeżyć, łez, oszustw, krzywd. Przyjęło się w sensie drwiącym, ironicznym powiedzenie: trudne dzieciństwo. Mogłabym udowodnić z psychologicznego punktu widzenia, że każde dzieciństwo bywa trudne, zwłaszcza pozornie najlepsze, lukrowane, atłasowe, pełne ułatwień. Daleka jestem od polemizowania z określeniem „trudne dzieciństwo". Swoje lata sielskie anielskie uważam za cudowne, najpiękniejsze, jakie można przeżyć, i to wbrew pełnej świadomości o pęknięciach, o dramacie rodzinnego domu. Na długo przedtem, zanim wzięłam do ręki Quo vadis, oglądałam całymi deszczowymi godzinami naturalistyczne fragmenty Pochodni Nerona, starając się pojąć sens i wątek wydarzeń. Aż wreszcie, kiedy minął okres mojego analfabetyzmu, główny sprawca nieprawdopodobnych okrucieństw zasłużył na publiczne potępienie; chwyciłam więc za pióro, jak to piszą zabawni styliści, podwędziłam ojcu czerwoną kredkę i mazańcem niemrawym spróbowałam wyrazić swoje uczucia. Dziwnym biegiem zdarzeń, kiedy przeminął dom i niemal każdy własny przedmiot, kiedy matkę i ojca ułożono półtora metra pod zmarzniętą gliną, jakoś w sposób irracjonalny uchowały się drogocenne dziś dla mnie tomy czasopism z tamtego czasu, oprawione w tekturę. Z rzadka sięgam do nich, ale kiedy zajrzę, mogę oglądać na marginesie swój kulfoniasty, ręką dziecka nagryzmolony w gniewie napis: Nero to pies. Jak na pierwszą w życiu publicystyczną wypowiedź — słabe! Znajome psy powinny się na mnie pogniewać. 79 r Nie wiedziałam jeszcze wtedy, kim jest Michał Anioł, kim Botticelli, kim Canaletto, kim Solski, kim Osterwa, kim Żeromski. Dziwne. Nie zadawałam pytań dorosłym. Ta wiedza tajemna zamknięta w oprawnych tomach była moim zaczarowanym ogrodem i nigdy nie przekraczałam progu własnych tajemnic inaczej jak sama. Czy mogłam sobie wyobrazić, że daremnie czekam chwili, kiedy warkocz komety na szarzejącym niebie rozjarzy się ciepłym blaskiem, że nie spełni się największe moje marzenie? Nad słomianymi dachami przerośniętymi twardo mchem ukazywały się gwiazdy. Żadna z nich nie błysnęła nigdy świetlistym łukiem. Inną rangę miały moje późniejsze zadziwienia. W starej Uppsali czekały niespodzianki jedna za drugą, chociaż uprzedzono tylko, że musimy przybyć z ambasadorską punktualnością, bo ktoś wyjdzie nam naprzeciw aż na sam dół kaskady schodów. I tak się stało. Volvo, samochód miękki jak obłok, unosił nas nad powierzchnią drogi, konsul i rodacy mieszkający w Szwecji przeżywali podniecenie, znali sekret. Ukazało się wreszcie miasto sławne, jego budowle patrzyły groźnie brązowymi fiz-jognomiami, surowym układem oczu (lub okien), ale czas, jaki upłynął od najazdów szwedzkich, roztopił w sobie pamięć dawnych zbrodni, to już niemal tylko legenda, baśń, Szwecja dzisiejsza nie zamierza „ogniem i mieczem" zamieniać mojego kraju w popiół. Oprowadzono nas uprzejmie po wystawie, gdzie białe kruki polskiego piśmiennictwa, skarby z czasów Kopernika wprawiły mnie w stan upojenia. Pan dyrektor uniwersyteckiej biblioteki był także upojony, zmrużył oczy, powiedział z tajemniczym uśmiechem: — Jak widać, dobrze się stało, żeśmy wam to zrabowali w dawnych czasach. U nas przetrwały wasze skarby, a hitlerowcy mogliby je zniszczyć podczas ostatniej wojny. Cóż to byłaby za strata dla kulturalnych narodów... Należę do naiwnych optymistów. Przez wszystkie minuty zwiedzania wspaniałej biblioteki czekałam w napię- 80 ciu na chwilę, kiedy pan dyrektor uzna, że już nas dosyć wytrzymał uśmiechając się czarująco i wreszcie złoży w nasze ręce bezcenne polskie starodruki. Myliłam się! Odprowadził nas uprzejmie po schodach, aż na chodnik, uścisnął nam ręce, wymieniliśmy pożegnalne słowa. Białe kruki z naszego kraju zostały bezpiecznie wśród skarbów uniwersyteckiej biblioteki. Piękna jest Uppsala! Bardzo. Na drugą niespodziankę wypadło nam poczekać, i to długo. Karczma cała w ciemnym drzewie, z dala na wzgórzu, istny zakapturzony mnich z błyskającymi złowrogo ślepiami spomiędzy fałd habitu. Wewnątrz drewniany sufit, ławy drewniane, zydle, ściany. Swojsko. Zamówiono dla nas napój o nazwie „mieed" i widocznie przyrządzenie tego koktajlu zabierało mnóstwo czasu. Czekaliśmy. Coś jednak wynieśli z kraju tak bestialsko zmasakrowanego" w czasie najazdów. I to właśnie będzie staropolski miód, korzenny pewno, wedle dawnej receptury trzymanej w sekrecie. To, co nam podano, było wodą w szklance z odrobiną roztopionej może melasy czy syropu, ani słodkie, ani pachnące. Nijakie. Tak bywa ze zdobyczami wojennymi, choć może strateg albo polityk myśleliby inaczej niż ja. Trzecia niespodzianka czekała w katedrze. Sarkofag wyrzeźbiony w marmurze, królewski sarkofag, niby Jadwiga i Jagiełło na Wawelu. Prowadzono nas od strony ułożonych w śmiertelnej powadze nóg władcy i nagle zdziwiło mnie, że widzę trochę za dużo ciżem przed sobą, zamiast czterech albo dwu doliczyłam się sześciu. Król na środku marmurowego łoża, pierwsza jego żona po prawej ręce, druga po lewej. Ależby Jagiełło wyglądał bogato, gdyby jego tak rzeźbiarz otoczył kolejnymi żonami... Jak daleko zaprowadziły mnie myśli. Słońce rozleniwia całe ciało, wyobraźnia umyka wtedy spod kontroli, pędzi podobna do stada źrebców i jest chyba najpiękniejszym darem, w jaki natura wyposażyła człowieka. Czy istotnie już to wszystko widziałam? A może dopiero podążę śladem swojego marzenia? 6 — S. Szmaglewska 81 Spojrzałam na zegarek. Upłynęło sporo czasu. Mogła-hym określić bardzo dokładnie, gdzie w tej godzinie żali >by jest Przemek i jego matka razem z jakimiś krewnymi, przyjaciółmi. Na tym polega smutek istnienia, że człowiek traci kontakt z drugim człowiekiem i już urywa sit; wspólna egzystencja. Postanowiłam odprowadzić malców, zostawić ich w chacie pod opieką Gąsiorkowej i Gundi. Mijamy krzewy bzu kuliste, ciemnozielone. Niektóre z nich całkiem osłaniają domy. Czuję silny zapach pierwszego kwitnienia. Po dniach ulewy i chłodów uderzyło słoneczne ciepło wyzwalając balsamy z roślin i ziemi. Lubię taki zwykły, wiejski bez, odznaczający się najmocniejszym zapachem; przypomina się dzieciństwo. Podobnie zresztą jak mowa Mazur i Warmii, cudem aż niepojętym identyczna w bardzo wielu słowach z mową moich rówieśników, ich rodziców i dziadków za Wisłą, za Pilicą, w Woźnikach, gdzie po raz pierwszy pisałam kredą na tablicy, a czasem siedziałam w kozie za zbyt słabą znajomość tabliczki mno- żenia. Nie lubię czekać. Oczekiwanie wzbudza we mnie rodzaj gorączki, chciałabym wbrew logice już, natychmiast przerwać napięcie, kurtyna w górę, czas postąpił naprzód. Ile razy słyszymy westchnienie: „żeby wreszcie minął ten dzień"... One wszystkie miną. Daremnie brzoza ruchem konarów usiłowałaby dogonić opadłe liście, pędzące z wiatrem. Ale rozum swoje, głupota swoje. Po południu zostawiłam chłopców przy zabawie, sama wyszłam na chwilę. Jakby asfaltowy pasek między zagajnikami mógł przestukać ode mnie do Warszawy słowa podawane w rytmie kroków, szybko, szybko. Jeszcze pół kilometra, tylko do grupy dębów, ostatecznie do brzóz na wirażu, no, może do końca buczyny. Zmierzch ogarnął ziemię znienacka. Lasy poszarzały. Zawróciłam energicznie; mgła gęstniała między drzewami, ciemność wypełzała na drogę, zniekształcała każdy pień, słupek milowy, kamień, barierę mostu. Wszystko było teraz inne niż w słońcu. Może zabłądziłam? Asfalt 82 pod stopami dawał ten sam pogłos i był ciepły, znajomy. Poprzednio jednak nie zwracałam uwagi, czy trasa się rozwidla, mogłam więc iść teraz w zupełnie innym kierunku. Szybciej! Szybciej! Chciałam słyszeć klapanie własnych pantofli, żeby zagłuszyć trzask wiatru w konarach. Ta ziemia zalesiona, cicha, bez ruchu samochodów, uśpiona, spokojna wywołuJe we mnie dziwne skojarzenia. Dopiero błysk jasnej powierzchni jeziora, most, znane na pamięć wygięcia drogi uspokoiły mnie. Szłam teraz wolniej. Odpoczywałam. Jeszcze kilometr, może półtora i zobaczę światełka wsi, znajdę ten dom obcy do niedawna, teraz tak upragniony i przytulny. Odetchnęłam z ulgą. Wieczór otaczał mnie tchnieniem cudownego powietrza, gapach igliwia, mchu, kory, grzybni, która paruje pod warstwą próchnicy, rzeźwiąca świeżość jeziora, bśnych konwalii, tataraku, to wszystko wydawało się rodzinne, najbli.zsze- . Już idę przez ciepło wsi> tu i ówdzie za gąszczem lip okienko^ lampa naftowa, świeca. 2 radością biegnę do starego domu Wandy Crąsiorkowej, brzydko zbudowanego, ponurego z zewnątrz, a^e jakże przytulnego w środku. Przy kępie bzu szum i kroki. Zatrzymałam się. — To ja, Gundi — słyszę cichy głos. _ ja zaciekałam tu, żeby pani trafiła po ciemku. — Na pewno zmarzłaś- Dawno tu jesteś? — No... trochę. — Babcia pozwala ci chodzić po wsi wieczorem? — O... tylko bardzo czasami. — Chciałaś powiedzieć: tylko bardzo rzadko. — Taaak! — uradowała się —- tylko bardzo ziadko. Szymuś tak prosił. I pytał się, gdzie mama. To go podniosłam do okna i mówię: „Patrz uważnie, mamusia zaraz przyjdzie, poznasz ją z daleka po granatowej sukience." — Dziękuję ci, Gundi! — A bo to jest za co? Skrzypi furtka pchnięta jej dłonią. W sieni ogarnia mnie zapach dymu, smażonej cebuli, zupy jabłkowej, pieczonego chleba. Na prc?Su czuję ciepło bijące od pieca, przy którym stoi Wandg* Gąsiorkowa. Stara, dorodna, wysoka, prosta jak najpięk:nieJsze drzewo w puszczy. Na mój 6* 83 widok podnosi ramiona, chwyta się za głowę, kołysze w lewo, w prawo. — Pani! Mogliście zabłądzić w lesie. Tylachna godzin. Od połednia do wiecora! Loboga. Dzieciny ostały same, Gundi pomyła chłopaków, dała im jeść, spać pokładła. Rozległ się kaszel. To Szymek. Uchyliłam drzwi do pokoju. Gąsiorkowa położyła mi dłoń na ramieniu. — Syćko bydzie dobrze, tylko złe minie. Pódźcie, pani, dam warna kwiatu lipowego, zaparzymy, napoicie Symu-sia. Pódźcie. Jutro ryno może was pan mąz przyjedzie autobusem. I syćko bydzie dobrze. Takie silne ręce ma Gąsiorkowa. Taki mocny głos. Taka jest rosła i spokojna. Nie stoi nad nią podeszły wiek, przeciwnie, z niej można czerpać odwagę. Przekracza próg niosąc w obu dłoniach zapaloną lampę naftową. Zmierza do pokoju, którego jeszcze nie widziałam. Idzie ostrożnie. Chwilami zasłania szkło, żeby ruch powietrza nie zgasił płomyka. Stawia na komodzie ten cenny przedmiot i schyla się do szuflady po torbę ziół. Nad komodą ściana w niebieski wzorek, a na tym tle w półkolu światła widzę kilka fotografii oprawnych w sarnie różki, pełne małych sęków. Staroświeckie ozdoby mieszkania. Zbliżyłam się. — Syny — mówi Gąsiorkowa. Głos jej drgnął. — Wy, pani, macie syny malutkie, moje syny duże... Umilkła. Przesuwała lampę tak, żeby oświetlić kolejno twarze. Czy moje usta coś mówiły? Stara kobieta podeszła do ściany, jej ogromny cień zasłonił na chwilę całe pole widzenia, więc uniosła lampkę wyżej w spracowanych dłoniach. Teraz mogłam widzieć dokładnie całą kompozycję pocztówkowych zdjęć rozwieszonych ze czcią w ramkach nad komodą. Różnice rysów i lat. Pucołowaci, jasnowłosi obok surowych, ciemnych. Ale wszyscy noszą niemieckie mundury, choć z innych oddziałów i rodzajów służby. Młody mężczyzna podobny do Gąsiorkowej patrzy przed siebie w przestrzeń niewidzącymi oczyma. Czapa nad głową. Swastyka. Następne zdjęcie. Wesoła, pyzata twarz, rysy pogodne. Wygięta czapa. Niemiecki mundur. Ależ to niemożliwe! Zupełnie wykluczone. To jedynie gra światła i cienia wywołuje germańską „glapę" wśród in- sygniów na czapce i szynelu młodego mężczyzny. Lampa naftowa z chwiejnym szkiełkiem i odblaskowym krążkiem lustrzanego metalu zmyliła mnie, coś w niej pyka i trzaska cicho, płomień przygasa na sekundę, wraca cień. Gąsiorkowa podkręca knot wyżej, a ja przechodzę do następnych fotografii oprawnych w jelenie rogi. Zbliżam twarz do samej ściany. Mam ochotę krzyczeć. Wołać to krótkie słowo, które coraz częściej staje się jedynym potrzebnym człowiekowi sposobem porozumienia: — Nie! Nie! Nie! Nie! Osłupiałam i oniemiałam. Ściana matczynej miłości miała dla mnie wymowę całkiem inną niż dla Gąsiorkowej. Głos kobiety roztopił się, cień ogarnął wszystkich jej synów na parę sekund, a potem ukazała się w kręgu drżącego światła głowa czołgisty zdeformowana jakże charakterystycznym, przerażającym hełmem. Zdawało mi się, że teutońskie rogi sterczą groźniej od rogów zwierzęcia nad półkolem ciemnego kasku. — To Feliks — usłyszałam szept i westchnienie ciężkie, niemal stęknięcie chorego. — Feliks, mój najmłodsy. Wzywali do wojska jednego za drugim. Tedy sykowałam kuferek, osełkę masła, orzechy, wędzonkę, zwycajnie. Boga prosiłam krzizem lezący, zęby wrócili. Tylko jek przyniósł kulawy Ignac powiestke dla Feliksa, byłam w Mrągowie na targu. Żyto sprzedawałam, a później kupsiłam sobie młodą jałówkę. Znowu westchnienie będące jękiem. — Pani, ja co noc wspominam i myślę, Nie śpię do ry-na. Wolałabym utracić i żyto, i jałówkę, do domu wolałabym lecieć na skrzydłach, kiedy moje dziecko najmłod-se do wojska wezwali. Nie zastałam go. Robota umarła mi w rękach. Tyle tu okien. Okna ciągnęły do siebie, ludzki głos, kroki, warkot motoru, kulawy Ignac... Ale nigdy nie było listu od Feliksa. Nigdy. Tylko fotografię przisłali. Żebym choć zdążyła krzizyk mu nakreślić ręką na cole, toby go Bóg prowadził i prziprowadził do mnie z wojska. Zapadła cisza. Kobieta cofnęła lampkę, trzymała ją teraz oburącz przed sobą, w dłoniach tak rozdygotanych, że słyszałam podzwanianie metalu o szkło. 85 Milczałam. Ściana pełna fotografii chłopców ze swastykami poraziła mnie. Nawet mimo ciemności, kiedy Gą-siorkowa odniosła lampkę na boczny stół i zajęła się wybieraniem kwiatu lipowego spomiędzy woreczków napełnionych ziołami, nawet wtedy, może jeszcze ostrzej, atakowały myśli. Więc jak to było naprawdę? Upływają kwadranse. Leżę po ciemku z otwartymi oczami. W ciszy słychać dalekie pulsowanie dróg, a może to w moich skroniach rytmicznie bije krew? Cóż by to było innego? Nie śmiem określić konkretną nazwą tego, co mogłoby z regularnością motoru sunąć przez lasy, po ziemi spokojnej i pulchnej, albo nad lasami czy po tafli jezior dających z bardzo daleka wyraźny rezonans. Późnym wieczorem w ciemnościach usłyszałam gwar niemieckich słów. Zły sen? Usiadłam. Później uchyliłam drzwi do pustego pokoju, za którym w kuchni głosy kobiet przekrzykiwały się nawzajem, a chwilami cichły i wówczas tylko jedna tonem absolutnego lekceważenia wołała: „Kwatsch! Das ist doch Kwatsch!", a wtedy druga wracała do bolesnego monologu, prowadziła jakąś opowieść przerywaną co pewien czas westchnieniem: „O, Herr Je! O, Herr Je!" Wróciłam do łóżka. Czuwałam nad Szym-kiem, który wdychał powietrze krótkimi chwytami. Raziły mnie słowa niemieckie, pod każdym z nich ukrywało się robactwo skojarzeń. Usiłowałam być rozsądna, myślałam logicznie: gdybyśmy zamieszkali w Szwajcarii, gospodarze mogliby przyjmować gości, mówić z nimi po francusku albo po niemiecku. Tu również panowały dwa języki, niemieckiego wymagały germańskie urzędy i szkoły; polski Mazurzy przenieśli w sercach, piękny polski, rodem z Czarnolasu. Wierni mu byli sami. Tylko dlatego że jestem tak okropnie przewrażliwiona, razi mnie to niemieckie szprechanie. W neutralnej Szwajcarii najwyżej przeszkadzałoby mi spać. Dopiero nocą wróciła cisza, jeszcze ostatni trzask drzwi, klapanie butów, skrzyp furtki, zgrzytanie piasku na drodze pod oknem. Ostatnie westchnienie idących: „O, Herr Je! O, Herr Je!" I ciemność ogarnęła znowu moje myśli, jeziora podeszły bliżej, zatopiły we mgle dom. Uszy stały się muszlami, w których pulsował niepokój. W pokoju Gąsiorkowej zegar wydzwania godziny to- 86 nem łagodnym, cichym, a potem znów otwiera się czarny bezmiar milczenia i wyraźny warkot z daleka. To nie se-kundnik zegara. Wstałam bezszelestnie, uchyliłam drzwi do kuchni, potem do jej pokoju. Nic nie słychać! I za daleko, żeby sekundnik mógł swoim szeptem wybijać mnie ze snu. Wracam ostrożnie do łóżka. Jednak potrąciłam krzesło. Na miejscu Przemka śpi tej nocy mały Szymon, posapuje ciężko. Kładę się. Jest mi wygodnie i dobrze. Gdyby tylko daleki stukot nie zaczął znowu atakować. Nagle Szymek siada na swoim tapczanie pod ścianą. Mamroce niewyraźnie przez sen. Z trudem wyłapuję kilka słów, które on powtarza chwytając głośno powietrze, jakby lada chwila miał się rozpłakać: — I nie miaji by... i nie miaji by... Ledwo rozróżniam sylaby wymawiane bełkotliwie, słyszę jego szloch, a potem szybko, żałosnym głosem dziecko woła: — Zginęła mi mamusia ta gianatowa i nie miaji mamusi by... i nie miaji by... Znowu krótkie, suche szlochy. Wyskoczyłam z łóżka, objęłam Szymka. — Synku. Ty nie śpisz? Odpowiedz. Buzia mokra od łez. Przytulam jego łepetynę, gładzę, próbuję małego zbudzić. Suche szlochanie zmienia się teraz w głośny płacz: — Nie miaji mamusi by, zginęła mi mamusia i nie miaji by... Trzymałam go w ramionach, a on protestował we śnie przeciwko utracie matki. Tak wcześnie! Na próżno próbowałam obudzić małego. Powieki opadały mu, sam leciał mi przez ręce, tylko płacz i splątane słowa dawały znać o drążącym go bólu. Gładziłam spokojnymi, cierpliwymi ruchami chore dziecko i Szymek wreszcie zasnął. Ostatni szloch, drgnienie, potem równe, coraz głębsze oddechy. Nigdy nie dowiedziałam się od niego w przyszłości, co to było. Sen? Tak małe, kilkuletnie stworzenie przeżyło strach, może nawet rozpacz. I nic nie pozostało w świadomości. Ten szloch spadł na dno psychiki, może przez całe życie miał uciskać jego nerwy. Jeziora ludzkich doznań kryją swoje tajemnice, my, tak samo jak woda prze- 87 zroczysta po wierzchu, rozjaśniona słonecznymi błyskami, daremnie próbowalibyśmy powiedzieć, uświadomić sobie, co leży w głębi. Następnego dnia pod wieczór przyniesiono mi znowu depeszę. Przemek zawiadamiał, że wróci do nas przed końcem tygodnia, kiedy załatwi najważniejsze formalności rodzinne i sprawy mieszkaniowe. Przyjedzie razem ze swoją matką. Gundi zwierzyła mi się cichutko, że babcia będzie przyjmowała turystów przez Orbis, ale jeszcze nic pewnego. Pokój udekorowany fotografiami synów też chciałaby gościom wynająć, tylko zwrócono jej uwagę, że tam są swastyki... Podobno babcia płakała. Patrzyłam w oczy Adelgundy. Nie rozumiało to dziecko, dlaczego ktoś obcy chce babcię skrzywdzić. Babcia miałaby wyciepnąć ostatnie pamiątki po swoich synach? Lepiej tego głupiego pana Orbisa wyciepnąć, niech idzie precz. Słuchałam zamyślona. W puszczy rozkwitły konwalie. Czy powinno tu być miejsce na ludzkie zgryzoty?... Dziwne, jak mgła zmieniła całą wieś. Maj zniknął. Wszystko jest wilgotne i szare, nawet bzy, wczoraj fioletowe, czerwonawe, niebieskie, białe, przyjęły razem z liśćmi kolor popielaty. Popielatym oparem kończy się droga do puszczy. Popielata smuga zasłania brzozy i sosny. Popielate są domy. Popielate pnie najbliżej stojących drzew. A może tylko szarość moich myśli pozbawiła wszystko naokoło żywych barw? Obserwuję przez okno drogę wiodącą znad rzeki stromo do góry. Porusza się tam człowiek, brnie ciężko w sypkim piachu, dźwiga coś na ramionach. We mgle trudno rozpoznać, kto to. Może facet ubrany w szarą jesionkę? Chyba nie Przemek? A jakby wyjechać od razu? Targać do stacji, czternaście kilometrów, bambetle, dwoje dzieci. Nawet nie wiem, o której odchodzi pociąg, i pewno nikt w tej przedziwnej wsi nie zna rozkładu jazdy. Nawet nie mam dosyć pieniędzy na drogę. A szara sylwetka coraz bliżej, coraz bliżej. Pragnę natychmiast zwinąć manatki, rwać do Warszawy, choćby złapać okazyj- 88 ną ciężarówkę, tam opowiedzieć, jakie troski wyrosły przed ludźmi miejscowymi, przed Orbisem, przede mną. Dość mam podobnego wypoczynku. Jadę! Szybko wybiegnę z domu. Jeszcze jedno spojrzenie z okna. Co ten człowiek dźwiga na barkach i podtrzymuje garściami? Brnie ciężko, z wysiłkiem, ale pokonuje stromiznę ścieżki, jest już coraz bliżej. Nagle poznaję. To stara Gąsiorkowa założyła koromysło na ramiona i maszeruje pod górę z dwoma wiadrami wody. Siedemdziesiąt kilka lat! No, daj nam Boże wszystkim takie siły. Nogą pchnęła furtkę, słyszę już brzęk stawianych wiader. Wychodzę do kuchni zdumiona fenomenem energii tej kobiety. Jak mogłam widzieć w niej mężczyznę? Tylko jest to już dla mnie inna Gąsiorkowa, nie budzi mojej ufności jak pierwszego dnia. — Wody przyniesłam. A może was pan mąz nadjedzie? Wąsa pani matka? W studni twarda woda. W rzece mięciuchna. Miła. Dzieciny pomyjecie, pani. Przyda się warna trochę wody. Stoi przede mną wysoka, prosta, dorodna, pełna siły. Szła pod górę przez cały czas aż do swojego progu, mimo to nie słyszę zadyszki. Koromysło jeszcze spoczywa na jej barkach, tylko wiadra zdjęła z haków. Raduje się mię-ciuchną wodą z rzeki, przyniesioną dla nas. Adelgunda zajęta odrabianiem lekcji przyciska palec do ust i pokazuje babce mały pokoik. TVIówi szeptem: — O was wypytywał. I nie chciał odejść. Ten Orbis. Twarz Gąsiorkowej zbladła. Wzrokiem niepewnym ogląda drzwi, potem Adelgundę. Wreszcie poprawia chustkę na głowie, starannie chowa rozwiane kosmyki włosów. Idzie. Drzwi zostawia uchylone, co pozwala nam ostrożnie zajrzeć. Jakiś facet, może dwudziestoletni. Jeszcze chyba młodszy. Kilkanaście lat. Odwrócony bokiem do wejścia, łokcie wsparł na stole, brodę na pięściach, przymknął oczy. Ma czas. Bezbarwna cyklistówka zsunęła mu się na tył głowy. Gąsiorkowa stanęła w progu. Jej rosła postać zdawała się teraz nawet wyższa. Chłopak otworzył kartonową teczkę, przerzucił kilka papierów i wyjął arkusz. Przyłożył palec do brzegu kartki. 89 ¦H!|l — Kolega wczoraj uzgodnił wszystko, prawd**? Jeszcze tylko podpis. O, tu. Na dole formularza. Turystów pani ma. Gąsiorkowa pozostała przy drzwiach, na stojąco. Blondyn ziewnął. Wytrwale trzymał palec w miejscu przewidzianym na podpis. — Och, wyczekałem się na panią. Teraz imię, riazwisko i cześć. Muszę jeszcze tyle domów oblecieć. — Tedy wstań. Umykej stąd. — Ale dlaczego? Pani wczoraj obiecała koledze. — Juz! Umykej stąd, pókim dobra. Gość zdjął czapkę. Wstał. Zamiast iść w stronę drzwi, gdzie tkwiła groźnie i w bezruchu gospodyni, cofnął się krok po kroku do ściany. Oparł się plecami. Uległam złudzeniu, że stracił mowę. — Jak tedy bydzie? — zapytała Gąsiorkowa. — Jak bydzie? Wyjdzies dobrowolnie? Mów. Blondyn sięgnął po rozłożony papier. — Ale ja tu jestem służbowo. Kolega mi ka^ał wziąć od pani podpis. Ilu chce pani turystów? — Ani myślę podpisywać. Idź. Lepiej byś urąbał drzewa. Jak niesłam wodę z rzeki, to widziałam. Tw^oja matka drewka dziabie siekierą. Jedno fytgnęło w górę, mało jej oka nie wyźgało. Ty leniu! Gęsi w jęczmieniu! Próz-nioku! Swynie w obroku! Do roboty, nie po chałupach łazić i bąki zbijać. Zgarnął czapkę. Zgniótł ją całą garścią. Przez chwilę namyślał się patrząc w podłogę. Potem ostrożnie złożył papier i wolno ruszył do drzwi. — Przyjdę jeszcze. Podpiszecie chyba? Gąsiorkowa przepuściła go w progu, potem krzyknęła: — Jo ci sie podpise. Wróć ino rychło. Wezmę skopka i tak ci tyłek wyhaftuje, ze nie bydziesz mógł usieść. Idzicie go! Dopiro co latał z odpiętą klapą, jobłkfi w ogrodach krodł, a dziś on tu służbowo. Do mnie starej. Umykej, pókim dobra. Byde chciała, to dam Orbisowi pokoje. Nie, to nie! Ledwo jednak została sama w izdebce, usiadła przy stole, kiwała chwilę głową w zadumie, nagle wsparła czoło na lnianym obrusie. Trzęsły się jej plecy. Tłumiony płacz 90 I stopniowo brał górę nad jej zwykłym opanowaniem, aż w pewnej chwili zaczęła wołać: — Gdzie iść? Gdzie iść? Kogo się poradzić? Juz mi przede i tak trzy ćwierci do śmierci. Gundi bydzie sama jak ta sirotka. Nie! Fotografii synów nie wyciepnę! Pł-icz narastał. Jakiś ból długo tłumiony zapanował nad nią całkowicie. Słuchałam bezradna. Wielkie dramaty jej serca, dramaty starości, dramaty minionych lat osamotnienia rozerwały pogodę i spokój Gąsiorkowej, która tak ładnie za-chęcftła mnie do korzystania z miłej, miękkiej wody, przy dźwiganej ze strumienia. Gospodyni płakała cicho. Zdawało się, że musi gruntownie wyrwać ból z pamięci, oblać łzarni przeszłość | dzień dzisiejszy, i niewiadomą przyszłość. Kilka razy przez uchylone drzwi spoglądałam na jej roztrzęsione plecy, na głowę chwiejącą się taiędzy spracowanymi palcami. Siwe włosy, coraz bardziej zmierzwione, zmieniały ją stopniowo. Ten dąb wieloletni, ten Giewont w spódnicy długiej do pięt okazał się samotnym, bezradnym człowiekiem. Uznałam, że trzeba ją zostawić w spokoju, zeby swoją depresję przeżyła sama do końca. Może tylko jej ukochana wnuczka, dwunastoletnia Gundi, umiałaby ją pO_ cieszyć. Ale zniknęła nie wiadomo kiedy, na pró^o rozglądałam się po pokojach i po gospodarstwie. Vreszcie zajrzałam do chłopców, którzy wśród wybuc\ów śmiechu bawili się misiem, i tam dosłyszałam za ototem radosny, znajomy głos Adelgundy. Rozchyliłam zasłonę. przed sobą spostrzegłam plecy dziewczyny. Sztachąy pjotu O(j_ dzielały tu wąski pas ogrodu od wiejskiej uicy, złączono je n;a dolę i na górze poprzeczkami z nie okorowanych sosnowych konarów i tam tyłem do mnie stała Gundi, stopy wetknęła między deski, a ramiona opą-ła na szczytach parkanu. Jej warkocze miękko spływały po plecach, oświetlane ciepłymi promieniami czerwonej zorzy. W tej samepj pozycji, tylko ze dwa metry w pravo, tkwił na płocie od strony ulicy pucołowaty harcerz. Zwróceni twa-rzamii do siebie rozmawiali nie podnosząc rzęs. Profile 91 obojga były dziecinne. Policzki zarumienić, chyba słońce, a może to wewnętrzny płomień wstydlivyCh uczuć' Adelgunda szeptała zdumiona: —¦ Harcerz? Druh zastępowy? A co to «aczy jakiś taki druh zas-tę-po-wy? Kogo musi zastępowa>? Chłopak oddłubał drzazgę z płotu, rzucił. Zapytał z gniewem: — I czego was w tej szkole uczą, do jasnej Anielki? Czy ty w ogóle wiesz, kto to Kruczkovski, Mickiewicz, Słowacki, Sienkiewicz? — A właśnie że wiem! A wiem! — >dkrzyknęła potrząsając głową. Jej złociste warkocze zakołysały się mocno. — W zeszłym tygodniu pan zalał nam wiersz tego Miśkie... Mickiewicza, Janusza Micłiewicza. Już nawet umiem trochę na pamięcz. Posłucha. „Patrzcie, jaki roztargany spod sziesnastki na Żelonej..." — Trzymajcie mnie! — wrzasnął Ciłopak. Oburącz chwycił się za głowę i omal nie spadł 2 płotu, bo stopy w trampkach tkwiły mocno pomiędzy sztachetani. — Trzymajcie mnie! Jak oni cię uczą? Gundi wydęła policzki rozgniewana. — Ja sama się uczę wiersza na pamię;z. Autor Janusz Miśkiewicz. — O rany kota. Słuchaj. Taka nauka to jest po prostu do bani. Janusz Minkiewicz, satyryk. Żye, byłem na jego wieczorze autorskim. I nie napisał c „roztarganym". Wiesz, co to znaczy roztargany? Patrz! Znów uniósł ręce, zagłębił je sobie we włosach, zmierzwił. — Teraz jestem roztargany. Widzisz? Od pewnego czasu za moimi plecami było cicho, najwyraźniej chłopcy też obserwowali tę parę na płocie. Starszy sięgnął do miękkich włosów mibdszego* usiłował je rozczochrać, ale mały bronił się machając ramionami. Tupot, szamotanina. Zastępowy przygładził sobie czuprynę i oświadczył: — Teraz nie jestem potargany ani roztargany. A w tym twoim wierszu to Janusz Minkiewicz aapisał tak: „Patrzcie, jaki roztargniony spod szesnastk: na Zielonej..." Adelgunda słuchała z uchylonymi wagami. W zachodzącym słońcu zdawała się przezroczysty podobna do pą- 92 ku jabłoni, białego z różowym, ciepłym światłem. Chłopak widział jej zainteresowanie i był w siódmym niebie, 0 czym świadczyły coraz czerwieńsze uszy, też podbarwione promieniami zorzy- — A czy wiesz, Gundi, co znaczy słowo „roztargniony"? To taki gość, co na przykład włoży czapkę na głowę 1 zapomni, potem szuka wszędzie. Gdzie moja czapka? Gdzie moja czapka? Dziewczynę porwał nagły śmiech, rozkołysała płot, schylając głowę i odrzucając do tyłu. Warkocze śmiały się także przepływając do przodu i wracając na plecy. — To jak nasz pan uczyciel. On brile ma nad czołem, a przewraca wszistkie kieszenie. Chłopak zakrył uszy, przywarł twarzą do sztachet. — Pamiętaj, Adzia, na zawsze wbij sobie do głowy. Nie żadne bryle, tylko będziesz mówić: okulary, czysto po polsku. To raz. I nie mówi się uczyciel, tylko nauczyciel. To dwa. Powtórz! Uśmiechnęła się. — Tak, ale u nas w szkole jest ich dwóch, to się mówi: nauczyciele? Prawda? — No i najważniejsze, musisz ładnie wymawiać imię i nazwisko Adama Mickiewicza, genialnego wieszcza. Byli najwybitniejsi poeci romantyzmu: Mickiewicz, Słowacki. Poezja dawała wtedy siłę narodowi. Adelgunda podskoczyła na płocie, aż trzasnęła poprzeczna belka. — To pewnie tak jak u nas na Mazurach i Warmii. Żeby nie wiersze, ludzie zapomnieliby mówić po polsku. Chłopak machał ręką. Był od niej starszy o parę lat, wiedział więcej, okazywał to. — Zgoda! Zgoda! Jest jednak pewna różnica między romantyzmem a mazurskimi .wierszykami z kalendarza. Romantyzm! Uczyliśmy się w szkole. Ty też będziesz się o tyrn uczyła. Przysięgnij tylko, że nigdy już nie pomylisz Adama Mickiewicza z Januszem Minkiewiczem. Przysięgasz, Adka? Dziewczyna kiwnęła głową. — No, to posłuchaj uważnie. Rozwinął elokwencję. Musiał mieć sporo wiadomości na temat romantyzmu, może też uskrzydlała go zasłuchana 93 i zapatrzona Gundi, jej uchylone wargi, jej oczy ciemne dzięki wielkim, rozszerzonym źrenicom. Ile skupienia w tej dziecinnej, ufnej twarzy! Rozmowa na płocie przedłużała się, czasem wybuchał śmiech, to znowu powracały monotonne słowa długiej opowieści. Głosy ściszone przypominały szelest i łopotanie liści. Chłopak znał na pamięć wiele utworów, dobierał umiejętnie, grał diabła, panią Twardowską i pana Twar-dowskiego, wywijał jedną ręką, drugą trzymał się sztachet. Nie przeszkadzali mi zupełnie. Mogły tąm śpiewać dwa ptaki, pogwizdywać, gruchać, kląskać, otrzepywać skrzydła, ćwierkać, skrzeczeć i znowu cichnąć. Usiadłam przy stole, dotknęłam palcami płatków tulipana wychylającego się z wazonu, potem otworzyłam książkę. Z oddali, z podwórka doleciał stłumiony głos Gąsior- kowe j: — Adelgunda! Gundi, Gundi! Znowu ją gdzieś te długie nogi poniesły. Wołanie cichło, słabło, potem wyraźnie stara kobieta zbliżyła się, była na progu. Aż nagle wybuchła lamentem: — Idzies do domu albo mam cię za włosy przywlec? O ja niescęśliwa, chciałam już umrzeć w swojej rodzinnej wsi, a tedy widzę, ze muse cię jesce pilnować aż do ślubu. Adelgunda! Chodź wnet. Czekała chwilę, wreszcie zaczęła mówić do mnie: — Oni ją, malutką dziecinę, ciągnęli na sankach, w blasanym kotle do gotowania bielizny. Nie uciągnęli! Zostawili na środku drogi, ratowali sami siebie. Nóżki zamarzły, odmrożone. Wzięłam rzemień od sanek, zaprzęgłam się, przywiezłam wnusię, zajęczym skromem smarowałam. A teraz ty, gałganie, bydzies po płotach gadać z tymi... z tymi włócykijami? Tedy już nie uciągnę. Niech cię ojciec i matka dalej ciągną. Jej wrzask przerywany jękami zadziwił mnie. Czy ta cudownie spokojna kobieta, swoim spokojem i ładem całego domu kojąca moje troski, ntioże tak reagować? Wyszłam do kuchni. Pusto, słychać tylko jej głos łamiący się, pokorny. Przez uchylone drzwi pokoju, tego 94 samego, w którym niedawno rozmawiała z młodym czyzną nad arkuszem papieru, kiedy nie chciała podp widzę Gąsiorkową na klęczkach przed marną reprodu Madonny Rafaela. Szerokie, męskie plecy gospodyni się nisko, czoło dotyka podłogi, potem znowu mocna stać prostuje się, głowa odchylona do tyłu, ręce w sione do góry. Słyszę zdławiony szept: — Co robzić? Co robzić? Ona wyrosła jak panna, mogę jej uciągnąć. A do ślubu za młoda, przecie to d ciak. Co robzić? Co robzić? Zwiesiła głowę, raz za razem biła pięścią w piersi. — Bądź miłościw, bądź miłościw — szeptała pokori nie. — To juz ostatni dzionek, a jutro ryno pójdę do kościoła. Niech się dzieje, co chce, Boże na wysokościach, udziel mi pomocy. Za długo żyłam na tym świecie, za dużo moje serce przeniesło. Porwał ją płacz. Barki drgały, obie dłonie zasłoniły twarz, a głos nie układał się już w słowa, tylko nieartykułowane ludzkie skomlenie, bolesne i bezradne, wybuchało co chwila jako jedyny bunt. Wycofałam się bezszelestnie, uważając, żeby pod moją stopą nie skrzypnęła deska. W kuchni minęłam Adelgun-dę. Zachowywała się bardzo cicho. Złamanym nożem rozszczepiała smolne drewka na cienkie drzazgi, delikatnie budowała z nich piramidę na rusztach paleniska, przygotowując się tak systematycznie do rozniecenia ognia. Kiedy sięgnęła smukłymi palcami po zapałki, a potem ostrożnie przysunęła płomień, blask pierwszych świateł wyodrębnił jej dziecinne rysy z otaczającego mroku. Skoczne błyski sepiowe, czerwonawe, żółte, białe ukazy-ły mi jeszcze raz, jaka to piękna, dorodna dziewczyna. Tej nocy nie pulsowała mi w skroniach cisza jezior i mgieł wypełniających moreny denne, kotliny między gąszczem lasów, między rozległymi obszarami puszczy. Tej nocy słyszałam przez wiele godzin stukot kroków od ściany do ściany, od kąta do kąta. Gąsiorkową dźwiga tak swoją zgryzotę, której udźwignąć nie może. Kroki są ciężkie, mimo ciemności zdaje się, że widzę 95 potężne bary, zamaszyste ruchy, wysoką postać kobiety. Pod jej stopami deski podłogi skrzypią, pojękują, trzeszczą, dają rytmiczny pogłos marszowi. Rozterka, walka z losem, z Bogiem, z własnym sumieniem przejawia się w rozpaczliwym wołaniu: — Wezwę świętego Krzistofa na świadka, pójdę nad jezioro, on choć moją duse przeniesie na brzeg, żebym sie mogła z grzechu śmiertelnego uwolnić. Po co ja tego dożyłam? Oni zaginęli, mój pomarł i sama pokutuje przez tyle lat! Odpowiada jej wycie. Zagadkowa sprawa: do tej pory nie zauważyłam na podwórku psa, tymczasem słyszę teraz jego skowyt, a nawet podzwanianie łańcucha. Rano pytam Adelgundę: — Czyj to pies hałasował w nocy? — Wujka Hansa. Dziwne. Ani pies, ani wujek Hans jeszcze mi się nie pokazali. W obejściu tylko dwie gospodynie, babka i mała Gundi ze słonecznymi warkoczami. — Wujka Hansa? — pytam zdumiona. — Wujka Hansa. Jak Onkel Hans idzie do lasu, to i Moppiego zabiera. Czasem dwa tygodnie ich nie widać albo dłużej. Ale dziś w nocy wujek wrócił, a Moppi wył, słyszałam. Więc istnieje przecież jakiś Hans, ale czy zdobędę się na odwagę i zapytam, kto to? Raczej będę obserwowała. Podwórko jest puste, stara Gąsiorkowa zniknęła, myśl o jej nocnych słowach rozpaczy blednie teraz, kiedy majowe słońce daje żywszą barwę każdej kępce trawy na podwórku, stokrociom otwierającym korony, mleczom puchatym i ciemnożółtym. A jednak najpiękniejsze oblicze natury nie chroni ludzi przecTzłym losem i zaczynam się niepokoić o naszą Gąsiorkowa. Gundi zagadnięta o babcię wyjaśnia mi szczegółowo: — Babcza? Bahjcza poszli spać na siano. W nocy głowa ich bolała, serce ich bolało, dopiero nad samym rynem usnęli. Kazali mi się cicho sprawować i chrapią sobie jak jaki chłop. A więc mogę odzyskać spokój. Od strony zabudowań po przeciwnej stronie piaszczystej dróżki dolatuje lekkie podzwanianie metalu, ktoś 96 ostukuje młotkiem kosę czy inny przedmiot, ale ten dźwięk zdaje się pogłębiać tylko ciszę. Jest w równym stopniu zharmonizowany z atmosferą wsi jak nieustanne ćwierkanie wróbli. Stopniowo przyzwyczajam się do tego dźwięku, nie słyszę go. Moi chłopcy hałaśliwie przygotowują do wyjścia misia i wszelkie możliwe zabawki. Pomiędzy wysokopiennym lasem i zagajnikiem jest poręba tak osłonięta ze wszystkich stron, że nie przewiewają tędy uderzenia chłodnego wiatru, a jednym brzegiem graniczy z asfaltową drogą. Gdyby Przemek jechał z dworca jakąś okazyjną furką, zdążylibyśmy zauważyć, wybiec, narobić krzyku. Słońce nagrzewa porębę intensywnie, wydobywa z niej wszelkie zapachy. Kwitnące poziomki nasycają powietrze wonią miodu, "konwalie parują słodkim, zbyt słodkim oddechem, żywica wyłazi kroplami na płaszczyznę ściętych pni ożywiając powietrze ostrym, terpentynowym tchnieniem, a jeszcze inne balsamy dają młode świerki lub sosny ozdobione mnóstwem jasnych pędów. Każda łuska paruje w słońcu, każda szyszka chłonie ciepło i otwiera drogę ukrytym wewnątrz siebie nasionkom. Ziemia pęcznieje grzybnią, chociaż jeszcze nieprędko pojawią się pierwsze maślaki. Miejsce zaczarowane. Daleko, na krańcu asfaltowej wstążki stoi drogowskaz ulokowany pośrodku spłachetka trawy. Duże, wyraźne litery informują, że tędy jedzie się do Piszu. Nikt jednak nie spieszy ani na Pisz, ani na Mrągowo, ani na Ruciane, ani na Berdyczów, ani w kierunku naszej małej wsi ukrytej pomiędzy łukiem jezior i nieprzebytymi terenami puszczy. Takie spokojne zakątki śnią mi się czasem, ale po prze-budzeniu»na próżno usiłowałabym je znaleźć. A tu? Czar* noziem przyjmie każde nasionko, wessie je, przechowa, napoi sakami, pobudzi do życia. Jagody, paprocie, żarnowce, widłaki mają równe prawa, słońce każe rosnąć, więc idą w górę. Na takiej porębie ustawić namiot za rosochatym wykrotem, za rozłożystą koroną sosny, żeby ludzie nie mogli nas dostrzec. Ogarnia mnie spokój. Wiem, że to zwykłe działanie ciepła. Mój splot słoneczny przyjmuje promienie z równą 7 — S. Szmaglewska 97 zachłannością, jak przyjmują je rośliny, korzenie, pędy, nasiona, zgodnie z biologicznymi prawami. Ciepło zgarnęło ze mnie wszelkie troski, nie myślę już 0 zagrodzie Gąsiorkowej ani o nocnym wyciu psa. Ponure fotografie synów gospodyni to jakby kadr filmu, którego treść wkrótce zapomnę. Biedronka wdrapuje się na moją rękę, tak samo nie czuje lęku jak ja. Zasięg jej wyobraźni i myśli jest może proporcjonalnie zbliżony do zasięgu ludzkich umiejętności przewidywania, tworzenia form życia. Chłopcy bawią się przy sosnowym odziomku, widzę, że układają żołędzie na ciemniejszych kręgach pnia, często wybuchają śmiechem i próbują zatrzymać obłe, śliskie, spadające na ziemię owoce dębu. Czas mija. Dziś już chyba nie przyjedzie Przemek z matką. W drodze powrotnej ogarnia nas mgła i chłód. Idziemy przez coraz głębszy cień, asfalt, przedtem ciepły, szary, zachęcał do wędrowania, teraz wydaje się czarny. Las po dwu stronach oddycha wilgocią, niebo zniknęło, pnie drzew łączą się nad nami, bardzo wysoko. Myśl o zabłądzeniu jest zbyt absurdalna, żeby się nią naprawdę przejąć, chociaż powrót wydłuża się dziwnie. Nareszcie trochę jaśniej. Puszysta łąka nad wodą chwyta jeszcze światło, choć wydaje się szara. Jelonek spłoszony rytmem kroków sadzi wysokimi susami nad pagórem przyległym do wysokopiennego lasu. Moi chłopcy krzyczą z zachwytu. Ich krzyk i śmiech rozbiły resztki niepokoju. Poznajemy już okolice wsi, jesteśmy coraz bliżej. Brzydki, nie otynkowany dom Gąsiorkowej rażący ciemną czerwienią starej cegły da nam jednak ciepło 1 zaciszność. Smuga dymu z komina krąży na szarawym niebie, a pomiędzy sztachetami zagrody wiatr wy&yma, unosi, opuszcza, kołysze rozwieszone prześcieradła. Więc Gąsiorkowa zrobiła pranie. Gundi zjawia się przy wrotach, otwiera nam furtkę. Jest uradowana, z daleka woła do mnie zwycięskim tonem: — I co? I znowu tu prziszedł ten głupi z papierem. A babcza powiedziała, żeby sobie tiłek tym witarł. I że pana Orbisa babcza może wyciepnąć do wychodka. 98 Dla pewności wskazała klozet z małym otworem w kształcie serca wyciętym w drzwiach. — Adelgunda, co ty pleciesz? — wołam. — A ty wyrzuciłabyś do klozetu swoje zeszyty szkolne? Zaprzeczyła ruchem głowy. Jej złote warkocze kołysały się miękko. — No, więc jak to? — pytam zdumiona. Dziewczynka podnosi ręce, macha nimi, żeby sobie ułatwić szybki napływ słów. — Onkel Hans nam wytłumaczył. Kazał wygnać tych mądralów z papierami. — Twój wujek? — On już wsiadł na motor i pojechał do lasu razem z psem. Ale powiedział nam, że on wie najlepiej, co robić. Nasz Onkel Hans jest najstarszy z wszystkich moich wujów. I od mojego tatusia starszy. Znowu nie mogę spać. Jest cicho, pies nie mąci spokoju nocy. Zgasiłam świecę od dawna. W powietrzii został "gorzki zapach tlącego się knota. Ciemno. Tylko daremnie chciałabym zgasić myśli, bardziej wyraziste i ostre niż w dzień, kiedy słoneczne ciepło złagodziło moje odczucia. Gdzie jestem? Dokąd i po co tu przyjechaliśmy? „W maju szczupaki biorą" — mówili koledzy. Wilgoć i chłód jezior nasyca nocne powietrze, powinno się doznawać ulgi. Dlaczego więc nie mogę zasnąć? Pojawia mi się znowu ściana podświetlona migotliwym światłem i kilka fotografii chłopców ubranych w hitlerowskie mundury. Który z nich był ojcem łagodnej Adel-gundy? Zostawił dziecko na drodze, w tłumie uchodźców, musiał się potwornie bać końca wojny, wymiaru sprawiedliwości. Uciekł. Jego żona, synowa Gąsiorkowej, uciekła także. Było to siedem lat temu. Siedem lat i kilka miesięcy. Mróz. Noce i dni, kiedy żołnierze Hitlera w panicznym pośpiechu opuszczali tyle krajów Europy. Co mógł mieć na sumieniu? Gąsiorkowa pewno wio na ten temat mniej niż jej synowie... Który z nich jest owym wujem Hansem zjawiającym 7* 99 ęmm..... PfflfllP' się w gospodarstwie po drugiej stronie dróżki, gdzie mieszka jego żona z rodzicami? Tak blisko. Nieco dalej ^zaczyna się puszcza, dom Gąsiorkowej graniczy z pogorzeliskiem obrośniętym pokrzywami, dalej wyciągają konary pierwsze dęby, świerki, za nimi stoi gąszcz sosnowy i zaczyna się jakieś odrębne życie. Moi malcy posapują, ten odgłos przywraca mi spokój, usypiam. Idę po wygrzanym piasku, ciepłym i twardym, jakby go wygładził deszcz, a potem nagrzało słońce. Teren się wznosi, wiem, że dalej, za wzgórzem jest morze. Przedtem, u podnóża piaszczystego wzniesienia bose nogi trafiają na łąkę. Nareszcie! Jestem u celu! Czeka na mnie łagodna, wysoka kobieta, stara już, ale trzymająca się prosto. Zostanę u niej, bo to najspokojniejszy zakątek ziemi. Dalej otwiera się bezmiar morza jasnego jak pogodne niebo. Ten sen przerywają mi reflektory motocykla, jaskrawy strumień światła odbity w lustrze razi oczy, oślepia. Równocześnie słychać warkot pod oknem i zajadłe szczekanie psa. Więc może „Onkel Hans" przyjechał znowu. Jest ciemno. Wizja słonecznego brzegu morza zniknę-ła. Naokoło kilometry puszczy. Dziuple starych drzew mogą kryć w sobie resztki wojennego sprzętu. Trzeba stąd wyjechać, gdy tylko Przemek wróci z matką. Motocykl dławi się i charczy, pies musiał dos|ać kopniaka, zaskomlał boleśnie, ucichł, a ja słyszę męski głos, podniecony, gwałtowny. To nawet nie sylaby, praca motoru wszystko zagłusza, tylko skrawki słów polskich? niepolskich? uderzają mocno w uszy i cichną7 Rano Gąsiorkowa przynosi wazon pełen tulipanów świeżo ściętych, ledwo rozkwitłych, ustawia na stole, na lnianym obrusie. Pąki żółte i czerwone, fioletowe, białe, papuzie, różowe, mają w sobie radość wiosny. — Was pan mąz'przisłał list — mówi na dzień dobry. Jest inna niż kobieta we śnie, która czekała na piaszczystych wydmach, jest nie tak olbrzymia jak tamten żeński Guliwer. Ale budzi spokój i zaufanie Wiesza świeże frotowe ręczniki w żywych kolorach, kładzie mydła toaletowe, chociaż jeszcze nie zużyliśmy swoich ani tych, które czekały na nas pierwszego dnia. 100 — Już wkrótce powinni przyjechać! Za kilka godzin — mówię z uczuciem ulgi. Nareszcie! Nie będę musiała tak potwornie bać się nocy, sama z tymi szkrabami tuż obok puszczy, która wieczorem otwiera swoje cieniste przesieki, wypuszcza z nich smugi mgieł, ruchliwe i niepokojące. — Tedy chlib upsieke! — woła stara kobieta z entuzjazmem godnym Adelgundy i biegnie do kuchni. Choć inna niż tamta ze snu, tak samo budzi we mnie uczucie zupełnie zagadkowe: czekała na mnie ze swoją serdecznością, a ja ze wszystkich dróg musiałam w końcu po tę serdeczność przyjść i doświadczyć jej, ogrzać się ciepłem słońca i kojącej dobroci. Powinnam odczuć wobec tej kobiety nieufność, podejrzliwość, a tymczasem jej rozczyniany z takim entuzjazmem wiejski chleb syci moje serce ciepłem i radością. Gundi pomaga babce. Wielkie przygotowania przebiegają sprawnie. Już huczy i strzela ogień w piecu chlebowym, już pachną drożdże, kwas, kminek, czarnuszka, już wnuczka niesie z komory piramidę słomianych talerzy, rozstawia na stołach i ławach, a potem wybiega i wraca z liśćmi chrzanu, układa z nich wzory symetryczne jak wycinanka, żeby chleb od spodu zapiekł się w roślinny wzór, zgodnie ze starą tradycją. Patrzę na to zaczarowana. Wróciły skrawki dzieciństwa, co za radość, że są jeszcze domy wiejskie, gdzie tyle rzeczy robi się własnymi rękami! Wnuczka i babka znają pracę, każdy ruch zbliża je do celu, każda minuta napełnia kuchnię ciepłem, upałem idącym z pieca, zapachem drzewa, żywicy, palonej kory, igliwia. Gąsiorkowa, zaczerwieniona z wysiłku, jakby młodsza, woła głośno: — Dorzuć no, Gundi, grubsych klocków, tych spod so-py, co je wuj Hans układał. Dziewczynka wybiegła. Widzę na tym barwnym filmie, jak staje z naręczem bierwion przed otwartymi drzwiczkami pieca. Rzuca z rozmachem w sam środek ognia łupki drewna, czeka chwilę, póki chmura iskier nie opadnie trochę, potem znowu powtarza celny rzut. Ogień zaróżowił ją, rozgrzał jej policzki, rnoże również ośmielił to potulne stworzenie, bo nie przestając patrzeć 101 u otwarte drzwi pieca chlebowego mówi z namysłem, cicho, jakby już od dawna powtarzała sobie te wątpliwości: — Oma, po co kazałaś mi się wipisać ze szkoły? Kląskają pięści starej kobiety, włażą w ciasto głęboko, zanurzają się aż do dna i wyskakują w górę ciągnąc pasma białej gęstej masy. — Ryno nie mogę sie ciebie dobudzić, Gundi. Terozki, jak sie wykreślis, bydzies mogła sobie spać az do połe-dnia! — uśmiech babki wydaje mi się figlarny, jej oczy z powagą patrzą na dziewczynkę. Adelgunda spuściła głowę, milczy. — Dej no tu pełną garść soli — woła babka. — Więcej, nie żałuj, chlib musi być do smaku. Można nie mieć minsa, można nie mieć syra, twarogu, masła, nicego. Jeżeli w domu jest chlib akuratnie wyrobiony i fajnie upie-cony, tedy głodu nie zaznas. — Oma! Ja nie chcę, żeby wikreślić. U nas będzie przestawienie. Tempo uderzeń pięści w mlaskające ciasto nie zelżało ani na chwilę, chociaż Gąsforkowa przyglądała się wnuczce uważnie. — Przestawiacie? Co wy macie przestawiać? Niech nauczyciel chłopaków zagna do roboty. Gundi zdrapuje"ciasto, które przylgnęło jej do palców, i mówi cichutko: — Będziemy przestawiać Balladyną. Ja mam być Alina. *• Gąsiorkowa zadyszała się wreszcie, łokciem otarła czoło. — Wsuń mi kosmyk pod chustkę — prosi schylona, wsparta oburącz na brzegach dzieży. Gundi starannie poprawia włosy babki. Przez chwilę obie są tak blisko, spojrzały sobie w oczy. — Płakać nie bydzies! — mówi twardo Gąsiorkowa. — Cyś ty ogłupia? Ledwo ci dwanaście lat, a jakiś harcyrz do ciebie prziłazi. Mama i tata na ciebie cekają. Słyszę głośne chlipnięcie: Gundi pociąga nosem. Gąsiorkowa stęknęła. — Tak myślałam. Oni cie ostawili na drodze maluchną, z odmrożonymi nóżkami, w kotle po bieliźnie. Tak myśla- 102 lam. Urośnies i potępis rodziców. Osądzis. Ale nie wolno rodziców osądzać, bo to był cas apokalipsy, cały świni uciekał. Adelgunda próbowała wyjaśnić: — Oma! Ja chcę przestawiać. Pani we szkole powiedziała, że mam takie warkocze jak Alina. To muszę przestawiać. Muszę. — Patrz, Gundi, jak ciasto ładnie schodzi z palców. To juz wystarcy. Pomóż mi dzieże przysunąć bliżej ognia. Chyć mocno, zęby sie ciasto nie wywaliło. Ho-op! Umyła ręce zaróżowione boksowaniem chleba, wycierała je starannie płóciennym ręcznikiem. Usiadła. Sięgnęła do półki zawieszonej nad stołem, zdjęła gruby tom oprawny w ciemne płótno. Westchnęła. Potem otarła fartuchem stare dzieło. — Pódź tu, Gundi. Siednij se kiele babki. Wyrosłaś. Ano tedy zajrzyj do Biblii. Położyła tom na brzegu stołu, chwilę patrzyła na niego w zadumie, potem odwróciła tytułową stroną do spodu i otworzyła ostatnią kartę. Były tam zapisy robione różnymi kolorami atramentu i różnymi charakterami pisma. Zapisy zwięzłe. Adelgunda schyliła głowę nad księgą, końce jej warkoczy spoczęły na podłodze. Wyciągnęła palec, dotknęła górnej linijki. Jej wargi poruszyły się wolno. Tak, umiejętność czytania to sztuka trudna dla mazurskiej dwunastolatki. Sylabizowała wytrwale. — Gon-sio-rek Sta-nis-ław u-ro-dzo-ny ósmego maja roku pańskiego tysiąc osiemset pięćdziesiątego drugiego. Babcza, zobacz, akurat sto lat od jego urodzenia. Potem tu jest narysowany krzyż. Umarł? On umarł? Jaka szkoda. Przy nim Adam Gonsiorek. — To był twój pradziadek. Tak, widzis, Gundi. Wszyscy zapisani w Biblii. — Zaraz... Aha! Już wiem. Stanisław Gonsiorek, to był babezi tata?! Gąsiorkowa milczała chwilę zapatrzona w okno, jakby nieobecna. Wreszcie przeciągnęła dłonią po schylonej głowie dziewczyny. — Stanisław Gąsiorek był twoim pradziadkiem, ojcem mojego chłopa. Widzis, wnusia, jek ciebie pojmie chłop, 103 I to juz ty nie bydzies Adelgunda Gąsiorek. On ci da nazwisko. — Kiedy ja nie chcę! — chlipnęła Gundi. — Dooobrze, dooobrze, mamy cas do twojego wesela. Babcia chce ci tylko wytłumacyć, głuptasie, jak to jest. Mój ojciec tez tu jest zapisany w Biblii, widzis? Adelgunda suwała palcem po zżółkłej kartce starej księgi sylabizując w pocie czoła: — Ne-po-mu-cen Adam Jabłoński, urodzony roku pańskiego tysiąc osiemset pięćdziesiątego trzeciego. Babczu, co to znaczy roku pańskiego? A roku chłopskiego też się ludzie rodzili? — Posłuchaj, Adelgunda. Urosłaś. Musis mi obiecać. Teroz ty bydzies wpisywała, kto sie urodził, kto umarł i kiedy to było. Ty weźmies te księgę z moich rąk i bydzies jej strzegła, żeli ja bym ocy zamknęła. No, nie bec. Na noc powieki zamykam, a kiedy ranne wstają zorze, zaraz ocy mam otwarte. — I zawsze będziesz otwierać! — Do końca, Gundi... Posłuchaj."1 Mój ojciec nazywał się Nepomucen Adam Jabłoński. Ja sie nazywałam Wanda Jatfłońska, córka Nepomucena Adama Jabłońskiego i Małgorzaty Jabłońskiej z domu Spak. Długi palec wskazujący przesunął się troszkę niżej, Gundi szepnęła zachwycona: — Jest! Oma, znalazłam, jest Małgorzata Szpak! — No widzis, wnusiu! Tak to bywa na świecie, ludzie sie rodzą, kołacą sie po ziemi, potem umierają. Teroz mos tylko babkę. Jek babki braknie, kto cie bydzie ciągnął, moje dziecko? Musis jechać do mamy. Do taty. Musis sie wykreślić z klasy. Ja cię juz nie uciągne. Urosłaś, Gundi. Chłopaki sie za tobą oglądają. Tobie rodzice potrzebni. Gundi przesunęła palec odrobinę niżej. — Oma. Tu jest zapisany wujek Hans. A tu? Gąsiorkowa przetarła palcami policzki. — Bracia wuja Hansa. Pomódl się, dziecko, we wie-cór, twoje serce cystę. Pan Bóg dozwoli, znajdą sie moje syny. Westchnęła ciężko. Przed wieczorem Adelgunda znowu pojawiła się na płocie od strony ogrodu. Stopy wetknęła między sztache- 104 ty, stała na poprzecznej belce, kilkanaście centymetrów nad ziemią, co jeszcze dodawało jej wzrostu. Ramiona wsparła na szczytach desek, brodę na dłoniach. Z naszego pokoju było widać profil dziewczyny, bo spoglądała w prawo, jakby obserwowała jezioro i zachód słońca odbity czerwonym drżeniem w wodzie. Była smutna. Przeczące ruchy głowy pozwoliły wnioskować, że ktoś jest obok niej. Istotnie, tak jak poprzednio harcerz stał też na płocie. Mógłby w każdej chwili zeskoczyć i uciec, gdyby go spostrzegła babka dziewczyny. Mówił szybko: — Przyjdź, Adka, jutro zaraz po lekcjach, będzie zgrywnie. Mój kolega wytrzasnął aparat fotograficzny, planuje taką serię. Chciałby sfotografować Błażka Igłę, postawi się go na brzegu i będzie fotka pod tytułem: „Igła nad jeziorem". A potem usadzimy go na sianie i znowu fotos: „Igła w stogu siana". Przyjdziesz? Przeczenie ruchem głowy. — No, to posłuchaj, co jeszcze będzie. Panią Wiatr ustawi się na mostku, pstryk, i mamy fotografię: „Wiatr na jeziorze". Gundi mówi cicho, ledwo porusza ustami: — To może mnie albo babczę sfotografujecie na brzegu. Będzie Gonsiorek nad wodą, co? Chłopak wybuchnął hałaśliwym śmiechem. — Ależ ty, dziewczyno, masz poczucie humoru! W głębi domu trzasnęły drzwi. Gundi przycisnęła palec do ust. — Uważaj. Moja babcza nie ma wcale poczucia humoru. Ona nie lubi harcerzy. Boi się, żebym ja też do was nie wstąpiła. — Dlaczego? No powiedz, dlaczego? Czy ja jestem wilk? Adelgunda patrzyła smutno w oczy „wilka". — Mam się wikreślić ze szkoły. Wyjedziemy razem z babczą do mojej mamy, do mojego taty. Zapadło milczenie. Gundi ciągle patrzyła na zachód, a chłopak obserwował ją, ale już tym razem nie było słodyczy pierwszych uczuć w ich młodych, niemal dziecięcych rysach. — Adka! Adka! Zostawiłabyś wszystko? Zapomniałabyś? 105 Piwezący ruch głowy. Rozkołysane warkocze. Bywa tak, że słońce znika bezpowrotnie między kłębami chmur i mgieł, chociaż jeszcze nie nadeszła pora zachodu. Na próżno wtedy człowiek usiłuje wejść wysoko na dach, na drzewo, żeby dogonić spojrzeniem ostatni tego dnia błysk tajemniczej żagwi, bez której ogarnia go melancholia, smutek, lęk, tęsknota, zmęczenie. Tego dnia słońce zachodziło wyjątkowo pięknie, siadło na brzegu jeziora ledwo dotykając linii horyzontu ginącej w modrzewiowych drzewkach, w nadwodnych trawach, umoczyło nogi w wodzie rozkołysanej wiatrem i na każdej fałdzie drgającej fali pojawiało się tyle słońc, ile woda tworzyła załamań. Ostatnie światło, ciepłe, pomarańczowe, przemalowało zieleń, powietrze, domy, ogrody, szyby w oknach. Twarz Adelgundy zmieniła się także, spoważniała. Część głowy przyciemnił już cień i zdawało się, że jest popielata, wy-rzeźbiona w szarym kamieniu, a czoło, policzki, usta, powieki były ciepłe, rozgrzane tym ostatnim promieniem. Nagle dziewczyna schyliła głowę niżej i spod powieki po linii nosa spłynęła łza, której można byłoby nie dostrzec, gdyby nie krótki błysk słońca. Mój wewnętrzny bunt utrzymywany ciągle na wodzy miał wybuchnąć, kiedy wróci Przemek. Odporność napięta siłą woli skończy się, będę mogła oprzeć głowę na jego ramieniu, opowiedzieć godzina po godzinie to wszystko, co nas tu gnębiło. Tymczasem od pierwszej chwili, skoro tylko uśmiechnął się do mnie wymizerowany, ledwo spojrzał oczami otoczonymi cieniem smutku, zrozumiałam, że trzeba zamilczeć o moich drobnych przykrościach, pomóc mu wyrwać się z kręgu doznań, jakie waliły się na niego przez te trudne dni. Będę musiała dbać o to, żeby czas nieobecności w mazurskiej wsi uważał za najzwyklejszą porę czekania na jego powrót i na wyzdrowienie małego Szymka. — Chciałbym od razu wypłynąć na wodę — powiedział, ledwo przestąpił próg. — Nie wyobrażasz sobie, co za myśli mnie gnębią... Marzyłem przez cały czas o jezio- 106 rze. Na łódce, pomiędzy trzcinami spróbuję wyłączyć t«n idący we mnie nieustannie makabryczny film. Staliśmy naprzeciw siebie. Miałam ochotę powtórzyć jego słowa: „Nie wyobrażasz sobie, co za myśli mnie gnębią." Milczałam. Opowiedzieć godzina po godzinie to wszystko, co się tu zdarzyło, kiedy wyjechał? Ależ to sprawy małe w porównaniu z wizją otwartej mogiły, w której z hukiem brył ziemi zasypują ojca. Przemek dotknął lekko mojego ramienia. — Skoczę do starego Więciorka. Wezmę łódź. A ty przez ten czas ubierz się cieplej, na wodzie może być wiatr. I dla dzieci weź koc albo swetry. Powiosłuję daleko, żeby się zmęczyć, żeby nie myśleć. To było późne majowe popołudnie. Słońce zaczęło nabierać barwy miedzianej, brzegiem tarczy dotyka już lasu na horyzoncie. Westchnęłam. Przemek zapytał natychmiast: — A może nie masz ochoty? Pragnęłam przede wszystkim powiedzieć mu o tamtej nocy, kiedy w świetle naftowej lampy zjawili mi się na fotografiach synowie Gąsiorkowej. Zdobyłam się jednak tylko na pytanie: — Czy ty nas tu zameldowałeś u sołtysa, jak przyjechaliśmy? Bo właśnie Orbis ma dzierżawić pokoje. Był zdumiony. — Nie rozumiem — powiedział przyglądając mi się uważnie. Kiedy w skupieniu marszczył brwi, znużenie ujawniało się wyraźniej, krechy na czole i wokół ust przypominały bruzdy i rowy napełnione kolejowym brudem, sadzą. '¦} — Nie rozumiem. Kiedy miałbym nas meldować u sołtysa? — Jasne. Byłeś tu przecież bardzo krótko przed wyjazdem. Ale jutro zameldujmy się. Cień uśmiechu przebiegł po chudych policzkach. — Ostatecznie sołtys chyba nie ucieknie? Jak odpocznę, pomyślimy o wszystkim. Idę teraz do Więciorka, bo słońce zajdzie. Żebyś ty wiedziała, jak bardzo marzyłem o tym dniu, o tej chwili: znaleźć się na jeziorze, poczuć wiosła w rękach. Odetchnąć głęboko. Żebyś wiedziała! Wyszedł. Słyszałam kroki w sąsiednim pokoju, w ku- 107 chni, potem trzask drzwi sionki, skrzypienie furtki. Zdawało mi się, że słyszę jego westchnienie. Ciemny obłok przesłonił do połowy słońce, robiło się szaro. Przemek wpadł znacznie pogodniejszy. — Jesteście gotowi? To świetnie, krypa czeka na brzegu. Jak dużo chłopięcych cech miał w usposobieniu! Może były to nie spełniono; marzenia dwunastolatka. Głód radości. Głód ruchu. Jeżeli łódka, to natychmiast. Jeżeli szuwary na jeziorze, to wystarczy siła ramion i rytmiczna praca wioseł. — Idziemy! Więciorek miał ochotę ze mną pogadać, ale to już innym razem. Aż trudno uwierzyć, że wkrótce wypłyniemy na wodę. Żebyś wiedziała, jak mi było ciężko! Nie tylko Więciorek miał ochotę z nim pogadać. Ja też. Ale to już innym razem. Biegliśmy po ciepłym piasku, między kępami kwitnących bzów. Całą wieś otulał zapach i na chwilę poczułam się swojsko, jak w znajomych okolicach kraju. Przemek prowadził nas krótszą drogą, kładka została z boku. Zagajnik parował sosnową żywicą, pod nogami uginały się gąbki mchu. — Najlepsza łódka w okolicy — zapewniał mnie Przemek. — Obejrzyj dno, ani kropli wody nie przepuszcza. Możemy być absolutnie spokojni o chłopców. Trzymał burtę, usadowił mnie pomiędzy berbeciami. Wreszcie chwycił wiosła. — Marzyłem o tej chwili. Tylko to pozwoliło mi zachować pozorny spokój — mówił cicho, zagarniając tak wodę, żeby łagodnym łukiem wypłynąć na środek. Dno Krutyni zdawało się zaczarowane. Batogi żółte i zielone, grube jak męskie ramię, leżały bez drgnienia, były obojętne, choć żywe, plusk wioseł i cień nasz nie płoszyły ich wcale. Nieruchome szczupaki, a rzeka płytka, może trochę powyżej kolan. Pod nimi biały piasek i więcej słońca niż wody: każda muszelka, ślimak, pęk wodorostów, szare kamienie obrysowane kontrastową linią zaciekawiały niezwykłym opalizowaniem. .;¦ — Ulga. Jaka ulga — szepcze Przemek i wzdycha głęboko. , Mija nas łódź sunąca od strony jezior wolno, może 108 i niesie ją prąd. Ale kto płynie naprzeciwko, w rozległej pustce? Kim są ci ludzie? Kiedy niemal ocieramy się burtą o burtę, spostrzegam drut zakończony pętlą, podobną do sideł na ptaki. Młody chłopak zanurza bez pośpiechu ten przedmiot i widać, jak ostrożnie wprowadza kółko na głowę nieruchomego szczupaka. Ramię drugiego młodzieńca wzniosło się gestem utrwalonym w posągach Neptuna, harpun mierzy kilkanaście sekund i spada błyskawicznie. Pętla zacisnęła się. Wielka ryba trzepnęła potężnie,' jeszcze walczy, ale już jest złowiona, dźwignięta sprawnie na wierzch, wrzucona do łódki, na parę innych zielonkawych, połyskliwych odcieniem bursztynu szczupaków. Odpłynęli. Wtedy mówię cicho, naprawdę zdumiona: — Jakie to łatwe! Przemek odpowiada po chwili: — Widziałaś typowych kłusowników. Powinno się ich tępić. Zawiadomić, kogo trzeba. Nie wolno tego tolerować. Oglądam się za harpunnikami. — Podobno chciałeś odpocząć. Mam nadzieję, że nie zaczniesz tu nikogo wychowywać. Ani zwracać się do władz, żeby ścigały kłusowników. — A co? Może mam im życzyć dobrych łowów? Słońce już nie grzało. Było tylko widowiskiem, ale widowiskiem, jakiego się nie zapomina. Ledwo łódka przemknęła z wąskiej i krętej rzeki na rozwartą przestrzeń jeziora, wszystko stało się inne. Zamiast ciepłej zaciszno-ści między szuwarami u stóp sosen, olch, dębów, kwitnącej biało jarzębiny, tu na ogromnej przestrzeni wody przewiewał nas wiatr, odpychał naszą łódź z powrotem, a równocześnie przepędzał falę za falą. Rozkołysał nas. Od spodu, w dno stukały co pewien czas uderzenia małego sztormu, twarde i głośne, jakby ktoś bił kijem w deski pod naszymi nogami. Przemek pracował to lewym, to prawym wiosłem, daremnie próbując ustawić kierunek, z woli jeziora i wiatru tańczyliśmy w miejscu. Silniejsza fala trzasnęła o burtę, rozehlapała się, opryskując nas wszystkich. Przemek obejrzał się na szerokie, bezmierne rozlewisko, bure, czarniawe, pod płomienną czerwienią nieba. — Czy mogłabyś wziąć ster? 109 Miałam obie ręce zajęte, trzymałam chłopców, którzy zaciekawieni wiercili się na chwiejnej deseczce, niezupełnie dopasowanej do szerokości łodzi. — Tak., mogę sterować, ale przedtem jakoś ich ulokujemy. Tu głębia. Wiesz, ile metrów? — Najwyżej pięćdziesiąt. No, chłopaki, siadać płasko na dnie. Kto mruczy? Wracamy czy siadacie? — My chcemy coś widzieć... — buntuje się Marcin, a Szymek podtrzymuje go stanowczym i krótkim: — No! Markotni, złażą jednak z deski, lokują się na dnie, dłońmi wyciągniętymi w obie strony chwycili brzegi burt, co im pozwala wydłużać szyje i trochę podreperować mały wzrost. Jakże oni wyglądają w swoich białych beretach, z kartofelkowatymi nosami podniesionymi do góry, z oczyma pełnymi zachwytu. Przemek już uregulował kierunek, rytmicznie zagarnia wodę, fala mruczy na płaszczyźnie steru, a kiedy wiosła wynurzają się z ciemnego jeziora, po ich brzegu sypią się w dół krople rozjaśnione blaskiem słońca. Bo słońce przepływa sobie za plecami Przemka po niebie sepiowym i ciepłym, coraz bardziej gorącym, odbitym w toni szeroko rozkołysanego jeziora. Pusto. Jestem zadowolona, że pusto. Naokoło nikogo, tylko wielka przestrzeń wody pozornie coraz bardziej metaliczna i płaska. Słońce wydaje się wielkie, pokryło pół nieba czerwonawą, gorącą mgłą; jeszcze chwila, jeszcze trochę czasu, kiedy można je widzieć, i z tego przeświadczenia powstaje chęć obserwowania codziennego, a jednak dziwnego ruchu na horyzoncie: spaceru kuli ognistej w dół po ukośnej trasie, niżej, niżej, w szarość atmosfery ziemskiej. Malowidło to wypełniało się stopniowo barwami, tylko linia lasu i przestrzeń wody została w szarości. Szarość przyciemnia coraz bardziej zachodnią stronę nieba, do sepii przybywa brązu i miedzi, na tym tle każda sosna, każda wstęga trzciny przypomina kontur z egzotycznych malowideł. Pierwszy zmierzch odbiera wykrotom ostrość, można by pomyśleć, że na brzegu jeziora zaczaiło się tu i ówdzie wielkie zwierzę albo — co gorzej, przynajmniej w moim przekonaniu — drapieżny człowiek. Urodziła go puszcza. Puszcza też urodziła i wyhodowała paprocie, dę- 110 by, jarzębinę, orzechy, całe polany borówek ł malin. A pomiędzy rosnącymi tak bujnie darami ziemi dojrztwu, nasyca się sokami żyznej gleby, wabi spragnionego wllczn jagoda. Z daleka słychać chóralny śpiew. Powierzchnia jezioru i głębia lasów daje melodii rezonans, wzmacnia ją, przybliża. Ciągle nie widać ludzi, a pieśń jest bliżej i bliżej, otacza nas rytmem kilku męskich głosów zharmonizowanych ze sobą, wzmagających się może przy ruchu wioseł. Dłuższy czas jeszcze płyniemy na zachód, słońce pięknym zakosem opada w dół i niebo przed nami ciemnieje groźnie. Jesteśmy w samym środku wokalizy czy kantaty, ale do tej pory nie widać nikogo, pozostajemy w pustce. Daremnie próbuję rozróżnić motyw albo słowa, słyszę tylko harmonijny śpiew pełen spokoju, męskiej siły, monotonii, smutku. Wreszcie Szymek podnosi rękę. — Tam! O, tam! Czarna łódź, czarni na tle słońca wioślarze, czarni rybacy, tylko bryzgi wody na wiosłach iskrzą się jaskrawo i spadają jasnymi kroplami. — Kto to może być? — pytam Przemka. Ogląda się przez ramię, szybko, żeby nie stracić kierunku. —- Wracają z połowu — mówi spokojnie. Tak, na pewno wracają z połowu, ciągną nawet sieć oplecioną wodorostami, na tej sieci połyskuje czasem odbity promień. Kim oni są? Czy to ludzie w rodzaju wujka Hansa? Mogliby zrównać się z nami burta w burtę, rozkołysać nas i nawet psy we wsi nie zawyłyby z tego powodu, że na jeziorze zniknęła zielona krypa wśród coraz szerszych kręgów na wodzie. Dlaczego serce bije mi teraz mocniej i iprzeskakuje po kilka taktów? Przemek równymi, harmonijnymi ruchami pcha łódź prosto na zachód, a tamci najkrótszą trasą zmierzają na wschód, w stronę rzeczki wiodącej do wsi. Musimy się minąć tu, gdzie między grzęzawiskiem łąk utworzyło się przewężenie. Tymczasem słońce utonęło za lasem i nagle otoczyła nas ciemność. Niebo przestało promieniować żółtym światłem, opadała mgła, szła z lasów, opary podnosiły się nad wodą, 111 jakiś powiew lekkiego ruchu powietrza windował je do góry i w chwilę później owijał nimi naszą łódź, nas wszystkich, mącił przed oczami. Śpiew rybaków był coraz bliżej. Melodia lasów, jezior, przestrzeni, swobody, siły wzbogacona rezonansem echa zrównała się z nami, wiosła przejdą za chwilę obok naszych wioseł albo zawadzą niechcący lub uderzą całkiem świadomie. Mocno trzymam obu chłopców, a równocześnie próbuję wyłowić znajomy motyw. Ale nic. Ani słów nie słychać oprócz jakiegoś pierwotnego aaa — hoooo — heeeej!, ani melodia nie jest mi znajoma. Łódź-widmo, czarna sylweta we mgle bijąca śpiewem po jeziorze i lasach, mija nas właśnie. Narasta skrzypienie wioseł i strach dławi gardło. Nie wiem, czy pragnę wracać ich śladem, czy płynąć dalej, zabłądzić nawet, ale wyrwać się za krąg obecności ludzi, których się boję. Głos Przemka, pogodny i spokojny, dolatuje przez ciemność jakby z daleka. — Dobrze nam tu, prawda? Zamiast odpowiedzi słyszę swoje westchnienie. Ulgi? Napięcia? Sama nie wiem. Przemek jest zdumiony. — Jak to? Nie podoba ci się ten spacer? Obejrzyj się. Za tobą, nad lasem wschodzi księżyc. — Tak — mówię szeptem. Wstrzymuję się od głośnych słów, pragnę wyczekać jeszcze chwilę, żeby kantata płynących mężczyzn umilkła zupełnie. Żeby nas nie mogli odnaleźć na jeziorze, gdyby wpadli na pomysł utopienia wszystkich. — Usnęłaś? — pyta po dłuższej chwili Przemek. — Co za pomysł? — A chłopcy? Mruczą gwałtowne zaprzeczenia, słychać jednak, że powietrze zmorzyło ich. Przemek podtrzymuje z nimi rozmowę. — Ciepło wam? — Aaaha! — Zjedlibyście kolację? — Peeewno! — Trzeba wracać — decyduje Przemek. 112 Otacza nas chmura srebrzystych, ruchliwych owadów, można mieć złudzenie, że kołuje wokół nas i nad wodą drobny śnieg — przezroczysty i nieuchwytny, ale istniejący. Księżycowy blask odbity w jeziorze stwarza rodzaj luster, na których tańczą miliony rozkołysanych jętek, odrealnionych, całkowicie bezbarwnych. Ulega się wrażeniu, że to mgła w oczach, ale nagły powiew odsłania czystą powierzchnię wody, wymiata stado jednodniówek i krążą teraz wyżej, oświetlone blaskiem księżyca. — Nareszcie dały nam spokój — mówi Przemek. — Uroczo jest, prawda? Wiatr" jęczy i pogwizduje, wygina smukłe brzózki na brzegu, warczy na odstających płatach kory, skomli głosem zrozpaczonego psa. Chciałabym płynąć szybciej, żeby z rozległych przestrzeni jeziora wejść na płytką, bezpieczną rzekę. Równocześnie jednak boję się dogonić łódź rybacką. Mogli przerwać śpiew, ustawić się przy brzegu, zakładać przynętę lub sortować szczupaki, zanim obłożą je lodem i zostawią w szałasie, który mijaliśmy poprzednio. — Prawda, że uroczo? — dopomina się Przemek mojej pochwały. — Pełnia! Jak jasno! Spójrzcie, chłopcy. — Tak. Ale ktoś tam stoi na brzegu — mówię cicho. Zdrowy, mocny wybuch śmiechu. Na pewno pierwszy, od kiedy Przemek wrócił. — Ależ ty jesteś bójek! Uschnięte drzewo może cię tak przerazić? Widziałem je, kiedy przepływaliśmy tędy o zachodzie. Spójrz, jak ono wygląda w świetle księżyca. — Zupełnie człowiek z podniesioną ręką — powiedziałam ostrożnie. Przemek zawołał: — Jasne! Podnosi rękę: „stop"! On chce ci zadać kilka pytań. Chłodny dreszcz dotknął moich pleców. Otrząsnęłam się. — Wracajmy. Już późno — mówię. — Dzieci głodne. — Płyniemy z prądem. Obserwuj brzeg. Posuwamy się znacznie szybciej, może jeszcze przegonimy ten chór na łódce. Lęk atakuje mnie znowu. Nie chcę ich mijać. Boję się tu wszystkich ludzi, zwłaszcza spotkanych w pustce, ob- 8 — S. Szmaglewska 113 ii'1'liiilllllllllillliniiiii......i cych, tajemniczych, którzy demonstrują chyba wobec nas jakąś wrogość. Boję się ich milczenia. Boję się ciemności między kępami trzcin, olch, dębów i sosen, skąd mogą patrzeć oczy lisa, puchacza, nietoperza lub człowieka. Boję się księżycowego światła lśniącego wokół nasi jak rozlana, połyskliwa rtęć, ono demaskuje łódź i naszą niemal zupełną bezbronność wobec kilku mężczyzn. Powinnam jak najprędzej wyznać to Przemkowi. Tylko mi żal mącić jego pogodę i ledwie odzyskaną równowagę, po dniach, kiedy musiał nad otwartym grobem żegnać ojca. Dotykać równocześnie paraliżującego ludzką psychikę problemu bezpowrotnego zanikania kogoś kochanego, unieruchomienia serca, mózgu, tętnic, myśli, marzeń, energii, tak zwanych sił ducha. Możliwe, że pogrzeb nosi w sobie te dwa elementy: rozstanie na zawsze z człowiekiem bliskim i wstrząs wywołany brutalnym sposobem odlotu czy mechanicznego wyłączenia wszelkich cech składających się na pojęcie życia. — Zasnęłaś? — pyta cicho Przemek. — Trochę się zamyśliłam. -— O czym? -— Takie dziwne uczucie... że wracamy do domu. -— To zupełnie zrozumiałe! W domu Gąsiorkowej możemy się czuć jak u siebie. Nie odpowiedziałam, ale Przemek mówił dalej: — Zauważyłaś? Ona ma tyle dobroci w sobie, troskliwości. Wątpię, czy u własnej rodziny bylibyśmy przyjmowani z większą radością. Łódka dziobem uderzyła w gąszcz krzewów, ogarnął nas cień. Dopiero w tej chwili zorientowałam się, że przybijamy do brzegu nie tam, skąd odpływaliśmy. Przemek był zadowolony z siebie. ¦— Kładka. Spróbujcie wysiąść frez utaplania się. Jednak uważajcie, przecież wy potraficie jak żaby powpadać do wody! Więc przypłynęliśmy do znajonej kładki. W świetle księżyca wszystko wygląda zupełnie inaczej niż wtedy. Chociażby te dwa pnie na brzegu. Wówczas trudno było zwrócić na nie uwagę, teraz przypominają mi strachy na wróble uparte w swojej gorliwości. Przemek ustawia łódź tak, żeby mi było jak najłatwiej wysiąść z dziećmi, podtrzymuje rozespanych synów, dopiero później wyciąga na brzeg wiosła, zamyka kłódky. Czekam na niego trzymając chłopców za ręce. Nagle dwa cienie drgnęły i powolnym, ale wydłużonym krokiem oddaliły się. — Przemek! — zawołałam cicho. — Przemek, patrz! Nie usłyszał mojego głosu. Wytężyłam wzrok. We mgle znikały, roztapiały się dwie sylwetki. Zakochani? Rybacy, którzy wrócili przed nami z połowu? Może jednak uległam złudzeniu, może to wierzby? Teraz przesłania je po prostu mgła? Nie mam odwagi przejść paru kroków i przekonać się, czy tam stoją drzewa, czy to ludzie wycofali się w ciemność. Oni, ci sami, którzy mijali nas pośrodku jeziora? — Przemek! — wołam ostro, żeby wszyscy mogli słyszeć. Odzywam się do chłopców: — Marcin, Szymek, nie śpijcie, dzieci. Zaraz położę was do łóżek. Usłyszałam spokojny głos Przemka: — Co? Chłopcom oczy się kleją? Zrobiło mi się cieplej, pod wpływem obecności Przemka zniknęło uczucie zagrożenia. Malcy podnieśli wrzask protestów. Ani spać, ani jeść, ani zimno, ani do domu. Chcieliby pływać z tatą choćby przez całą noc. — Idźcie już, a ja was dogonię ¦— zawołał Przemek tuż obok, schylony jeszcze nad łodzią. Bałam się jednak ruszyć z miejsca, chociaż na brzegu było w tej chwili pusto. Mężczyźni tkwili w mojej pamięci; dłuższy czas obserwowali mnie najspokojniej, a ja nie zdawałam sobie z tego sprawy. Zbliżali się do mnie tak, jak idzie cień. A może to kłusownicy? Jeszcze bardziej bałam się fotografii rozwieszonych nad komodą w pokoju Gąsiorkowej, oczu patrzących nieruchomo, prosto przed siebie, spod czap udekorowanych insygniami niemieckiej armii, groźnymi dla mnie tylko do pamiętnej niedzieli dwudziestego siódmego stycznia czterdziestego piątego roku. Potem wracały czasem podczas koszmarnych snów, ale znikały w chwili przebudzenia. Teraz jednak znalazłam się w bliskim sąsiedztwie synów Gąsiorkowej, silnych jak dęby, w kręgu spojrzeń twar- s' 115 iijuji tu Miii ii I dych i nieustępliwych. Ilu zabrano siłą do hitlerowskiej armii z chatek otoczonych kępami bzu, nakrytych koronami lip, kasztanów, grusz, jabłoni, wiśni? Do ilu rodzin przysłano z frontu blankiet z informacją, że zaginął albo poległ? W ilu domach żyją w oczekiwaniu, coraz bardziej pozbawionym nadziei, cenniejszym jednak aniżeli pewność, że pozostała tylko żałoba. Pomiędzy mną i mieszkańcami wsi leży chwilowo przepaść. Milczenie, którego niepodobna przełamać bez wdzierania się brutalnie w czyjś ból. Wracaliśmy brzegiem drogi, po trawie wilgotnej od rosy. Zimne krople tryskały spod nóg wyzwalając naokoło nas małe, chłodne prysznice. Chłopcy rozmawiali z Przemkiem i to wystarczyło, żebym odzyskała spokój, przynajmniej na krótko. Gospodyni czekała w ciepłej kuchni, przy wielkim palenisku, na którym ustawiła garnek mleka i czajnik. Szumiało to wszystko monotonnie i kojąco, trzaskał ogień, pachniał chleb obsypany kminkiem i zdawało się, że znaleźliśmy najbezpieczniejsze miejsce, jakie w ogóle istnieje na świecie. Wystarczyło zapomnieć o sąsiednim pokoju, nie oświetlonym i zimnym, wystarczyło jedząc kolację nie myśleć za dużo. Smarując chleb szmalcem unikamy rozpamiętywania problemów związanych z pożeraniem zamordowanego wcześniej zwierzęcia, niektórzy potrafią wśród okrzyków zachwytu jeść mózg i flaki. Co do mnie, myślenie często komplikuje mi życie. Tego wieczoru właśnie miałam dziwne uczucie, słyszałam głos werbli, stukot kroków marszowych, ale nie mogłam powiedzieć ani słowa Przemkowi. Po cóż on miałby leżeć wstrząśnięty refleksjami, narzucającymi się dokuczliwie jak upiory za czarnymi szybami okien. Dopiero sen utopił w ciepłej mgle ścianę z fotografiami, które dla mnie miały wymowę przerażającą, chociaż dla Gąsiorkowej chłopcy ubrani w uniformy różnych niemieckich formacji mieli tylko rysy dzieci, wargi skłonne do śmiechu, policzki rumiane i pyzate, wesołe, kochane oczy, mięśnie sprężyste, wykarmione mlekiem i chlebem tej ziemi. 116 Kiedy przyjechała do" nas mama Przemka, spostrzegłam, że Gąsiorkowa pomyślała wcześniej o wszystkim, przygotowała jeszcze jeden pokój, zupełnie jak w dobrze prowadzonym łiotelu, gdzie oczekują gościa. — Oprzątnęłam izdebkę dla was i dla wasego pana męża. Pódźcie ze mną, pani, sami rozumiecie najlepiej, cy bydzie tu warna dogodnie. Dla wasej pani matki trzeba dać te dużą sypialnie. Dodatkowy pokój w tym domu to na pewno tam, gdzie nad komodą wiszą fotografie jej ukochanych synów. Innych pomieszczeń tu nie zauważyłam. Ciekawe, czy wprowadziła jakieś zmiany. Chyba nie, i trudno powiedzieć Gąsiorkowej, że mogą nas denerwować wizerunki niemieckich żołnierzy. Stałam więc przed nią w milczeniu, przyglądałam się rysom przypominającym pociemniałą rzeźbę w drzewie, daremnie próbując odpowiedzieć jej coś sensownego. — Tedy pódźcie ze mną, pani, tam bydzie warna dogodnie i miło. No, pomyślałam sobie, zwłaszcza mnie będzie wyjątkowo miło witać na dzień dobry i na dobranoc twarze patrzące spod hełmów i czap ze swastykami. Gąsiorkowa otworzyła drzwi do sionki, nie odwróciła się jednak w lewo, tylko poszła prosto do ściany z desek pomalowanych na ciemną zieleń. Ozdabiały to miejsce jelenie różki. Dopiero teraz uświadomiłam sobie, że to jednak drzwi. Pchnęła je. Zobaczyłam wąskie i strome drewniane schody, świeżo wypolerowane woskiem, ogarnęła mnie woń pasieki, a zarazem podziw dla tego niepozornego, a tak pakownego i schludnego domu. Na schodach ułożono pasiak z kolorowej przędzy, rozjaśniający wesołością barw ciemną czeluść. —- Idźcie, pani, pierwsza. Tam na górze jest okno. Zaraz bydzie warna widniej. — Ależ tu ładnie! Tak cicho! — zawołałam zdumiona. — Wąsa pani matka ostanie z wnukami, zapomni może trochę o swojej żałobie. Was pan mąz i wy macie młode nogi, tedy możecie nocować na górze. Okno w ukośnej szczytowej ścianie jest wąskie, wypeł- 117 ........IM I IM........:„.:..... nia je zielony cień przesiany promieniami słońca. Małe listki ledwo rozklejone, żółtawe jeszcze, chwieją się pod uderzeniami wiatru, czasem robi się ciemno, to znowu seria złotych cekinów albo zajączków puszczonych lusterkami omiata cały pokój. Błyski poraziły mnie, mimo to spostrzegam rzeźbione w drzewie tralki poręczy schodów, a dalej paradną skrzynię ustawioną między dwoma drewnianymi łóżkami. W koronie lipy, jasnej i optymistycznej, śpiewa ptak. Usiłuję go dostrzec, ale to nie takie łatwe, słyszę tylko serię lekkich uderzeń, wystarczy zamknąć oczy i można sobie wyobrazić kogoś szybko piszącego na maszynie, stukot równomierny, przerwa, .jakby namysł albo sprawdzanie tekstu i znowu sypią się lekkie stuknięcia w klawisze, delikatne, dźwięczne i bezdźwięczne. Ptak rozśpiewany w gąszczu majowych liści. Zapomniałam o Gąsiorkowej, zasłuchana w czarodziejskie odgłosy zielonego drzewa. Śpiewało swoją melodię szumem ledwie uchwytnym, a ptak „maszynistka" wystukiwał na klawiaturze czy może raczej na szpinecie sekundowy rytm uciekającego dnia. Stara kobieta pokazała mi jeszcze jeden pokój po przeciwnej stronie korytarza, niemal identyczny, tylko z oknem na północ. Było tu zupełnie ciemno i pesymistycznie, chociaż nisko na dole kłębiły się kwiaty bzu, fioletowe, popielate, lila, białe i w kolorze czerwonawych śliwek. — A tam to już tylko strych — wyjaśniła. — Was pan mąz odważny, razem bydzie tu wama najlepsi. Marcin i Szymek obskoczyli matkę Przemka, starszy ciągnął ją nad wodę, młodszy do kąta, gdzie czekały misie. Jej czarne oczy nabrały miękkiego blasku, zwilgotniały. Na ustach zwężonych bólem pojawił się uśmiech i nagle wydała mi się młoda, piękna, chociaż milcząca i smutna. Była zachwycona projektem Gąsiorkowej. Oczywiście, najchętniej ulokuje się razem z ulubieńcami. Wypytywali, kiedy przyjedzie do nich dziadzio. Temu nie mogliśmy zapobiec ani wytłumaczyć, że już nigdy nie zobaczą pogodnego człowieka, z którym tak lubili wędrować po lasach, łąkach, ogrodach i po Warszawie. Swoimi pytaniami chłopcy rozżalili babcię. Spłakana, nie chciała 118 przyjść na kolację, wypiła tylko szklankę herbaty. Gą-siorkowa załamała ręce: tymi wielkimi, spracowanymi dłońmi rozłożyła haftowany obrus, nakroiła chleba i ciasta, nawet osełkę masła zdążyła ozdobić wzorkiem wyciętym w ziemniaku, zagłębianym zręcznie w elastycznej, tryskającej wilgocią powierzchni. Chodziliśmy na palcach. Westchnienia i ciche jęki wywarły wrażenie nawet na chłopcach. Ułożyliśmy ich naj-ostrożniej i dopiero wtedy krok po kroku wysunęliśmy się na schody. Przemek nasłuchiwał. — Mama zmęczona. Pochrapuje. —• Chłopcy pewno już usnęli. Leżą tak cicho. Nagle tupot nóg dziecka, szybki, gęsty. Potem rozespany Marcin woła natarczywie i głośno: — Dziadziu, nie chlap! Dziadziu, nie chlap! Zanim zdążyliśmy wrócić, chwycił oburącz kołdrę na plecach leżącej osoby, targał, i trząsł, jak to robił z dobrym skutkiem wiele razy, powtarzając wypróbowaną formułę: — Dziadziu, nie chlap! Dziadziu, nie chlap! Obudzona z pierwszego snu kobieta usiadła niezupełnie przytomna. Marcin powtórzył z rozpędu jeszcze raz: — Dziadziu! Nie chlap tak! I nagle zamilkł. Miał przed sobą babcię, nie dziadzia. Zdumiona, otworzyła usta jak do krzyku. Wnuk odświeżył w jej pamięci popołudnia sielskie i pogodne albo wieczory, kiedy dziadek usypiał twardo i napełniał mieszkanie groźnym, głuchym pomrukiem, a Marcin wyskakiwał spod kołdry w piżamce, pędził do dziadkowego tapczanu, szarpał oburącz kołdrę i wołał wśród ogólnego rozbawienia: — Nie chlap! Nie chlap! Dziadziu, nie chlap! Ileż było wtedy żartów! Starszy pan zmieniał pozycję, tłumaczył się, jego żonę skręcał atak nawracającego chichotania, wszyscy byliśmy rozśmieszeni widokiem energicznego malca, który podtrzymywał porcięta i zmykał do łóżka. Ten epizod z przeszłości tak niedawnej, która odeszła razem z bliskim człowiekiem, wstrząsnął nami. Jeszcze bardziej musiał wstrząsnąć matką Przemka, skoro w rozpaczy zaczęła się dławić i krzyczeć imię zmarłego męża. 119 Minęło dużo czasu, zanim zdołaliśmy ją trochę uspokoić. Marcin kręcił się pod kołdrą, zdawało się, że chce o coś zapytać, ale milczał. —- Utulcie panią matkę — powtarzała z przejęciem Gąsiorkowa. — Widzę, ze pociesyć, to już nigdy się, chu-dzina, nie pociesy. Tylko ją teraz utulcie, połóżcie do łóżka, przykryjcie. Trudno było w tej sytuacji odchodzić na górę, póki nie wróci spokój. Usiedliśmy w kuchni, przy ciepłym jeszcze piecu. Posłyszałam trzask zapałki, ciemne dłonie Gąsior-kowej niosły ostrożnie płomyk i przytknęły go do smolnej szczapy. Leżało w skrzynce porąbane drzewo, gałązki sosny i jałowca, na dnie były szyszki. Zapach żywicy, woń upału w lesie i rosy w zagajniku, spuszczanych pni, różnych odmian mchu, zapach dymu, a nawet nie istniejącego kwiatu paproci napełnił kuchnię bieloną wapnem. Opowiadała nam Gąsiorkowa, jak pamiętnej styczniowej nocy w czterdziestym piątym ona też miała ochotę krzyczeć z rozpaczy, ledwo pojęła, że tłum oddzielił ją i sanki z małą, pięcioletnią Adelgundą od syna i synowej. — Od rozu zem zgadła. Nigdy ich ocy moje nie powitają. Nigdy, przenigdy. Ziele tylko miałam sił, a siedem temu lat, o ho ho, byłam od niejednego chłopa ściglejsa, ziele tylko mogłam uciągnąć, to ciągnęłam i ciągnęłam. Uleciałam kawał drogi, cłek nie licył kilometrów ani zy-garka nie nosił, a tu noc, gwiazdy się sypią po niebie, prędko pomyśl i sie spełni. Dogonić ich. Oddać Adelgundę jej rodzicom, a samej choćby na śnieg paść i zostać. I ducha wyzionąć. Ale gwiazdy za daleko. Nie usłuchają ludzkiego głosu. Wołałam syna. Synową. Zęby tam nie wiem co, jak postrzegą, żeśmy gdzie osobno, pocekają. Rwałam brzegiem drogi naprzód i naprzód, jak stare konisko. Sosnowe gałęzie pod kuchnią trzaskały coraz ciszej, ale Gąsiorkowa już układała nad nimi stożek z drobnych patyków i poprawiała palcami ogień, jakby jej skóra nie była wrażliwa na gorąco. — Wreście Gundi zacęła płakać ze zimna. Sięgam na sanki, do kotła po bieliźnie, smatami dziecku nogi owijam, a tam coś twarde, wielkie. Pół bochna syn ostawił. Ani sie nie spostrzegłam przódzi, jak rozkrawał chlib. Aaa, no tak! Usiadłam w rowie, ziajałam, ziajałam. I tak mnie 120 H UŚPI w sercu gniotło, taki sie we mnie podniósł krzyk. Ale ula skałam wnusie, tylko ją głaskałam i te smaty jej kłudlutu na nogi, na plecy. Chlib ukroili cichutko, po złodziejski! Sprawiedliwie: pół sobie wzieni, pół dali nam. I posli. Namówili sie wceśniej, ze te starą i swoje dziecko jedyne ostawią na drodze. Stuknęła się kilka razy pięścią w piersi. — Dostałam tu, o tu. Wszystko we mnie zabili na śmierć. Nie miałam siły ciągnąć ani naprzód, ani do chałupy wracać. Ogień huczał głośno, w kominie dudnił wiatr, pohukiwały basy utajone w instrumencie muzycznym, jakim bywa każdy wiejski piec ulepiony rękami zdatnego zduna. Płomień z trzaskiem gryzł i żarł drewna, zrobiło się ciepło i przytulnie. Czułam błogą niemoc. Głos Gąsiorkowej należał do jakichś odległych, wieczornych opowieści, przy których miło zamknąć oczy. Nadejdzie sen i ta Mazurka, duża, silna, będzie na mnie czekała na brzegu ziemi. Zdrzemnęłam się chyba. Przemek pomógł mi wstać, ale nie było to konieczne. Widziałam doskonale Gąsiorkowa, macierzyńską, łagodną kobietę, która do dziś pojawia mi się w snach, idzie po wydmach piaszczystych między morzem i niebem, gdzie rośnie trochę trawy, a dalej można się domyślać rozległej przestrzeni. Ciemne dłonie ujmują fartuch, podnoszą do oczu. Jej szept brzmi bardzo cicho, mimo to mogę odgadnąć słowa Mazurki. — Mój syn... Odeszliśmy na górę sporo po północy. Nie miałam spokojnego snu. Wiatr leciutko podzwaniał obluzowaną szybą. To mi zupełnie wystarczało. Miałam ochotę przenieść się do Przemka, jego rozgrzane ciało stanowiło niezawodne ukojenie i natychmiast przestałabym nasłuchiwać, myśleć... Ale łóżka były tu zbyt wąskie, zagrodzone z boku wysokimi deskami. Czy warto narażać nas oboje na Madejowe łoże? Czy warto budzić Przemka? Moje wątpliwości przecięto błyskawicznie. Posłyszałam ostry pisk, przykry, obrzydliwy. Coś gramoliło się z szelestem i nagle pocisk przeleciał nad moją głową. — Przemek! — wrzasnęłam przeraźliwie, z właściwym sobie tchórzostwem. — Przemek! Budził się niechętnie. 121 — Posłuchaj! — wołałam szeptem, od którego mnie samej oczy wyłaziły z orbit, a włosy jeżyły się na głowie. — Posłuchaj tylko chwilę. No? Słyszysz? Westchnienie. Sapnięcie. — To wiatr. Uspokój się. — Nie śpij, posłuchaj. — A może byś przyszła do mnie! Hm? I właśnie wtedy rozległ się przejmujący chichot. Ohyda. Jakieś piski wdarły się do moich uszu, raziły system nerwowy. Przemek usiadł. — Co to ma być? — zawołał groźnie. W jego dłoni zachrobotały zapałki. Zrobiło się widno, kiedy zapalił świecę, chociaż cień pełzał po kątach, po belkach, utrudniając obejrzenie pokoju. — No widzisz. Jesteśmy sami. W tej chwili skrzek upiora, obecnego tu, choć niewidzialnego, zaprzeczył jego słowom. Chłód płynął po moich ramionach. I dziwna słabość. 'Nagle Przemek zerwał się. Słyszałam tupot bosych nóg. — On jest tam. Oczy! Widzę przy drzwiach oczy. To było ponad moje siły. Zwykle tak myślimy nie znając ilości sił, jakie okażą się potrzebne za chwilę. Przemek porwał jakiś przedmiot z krzesła, machnął potężnie. i— Czekaj! Od razu go załatwię — powiedział. Ale wtedy i ja zobaczyłam oczy. W ruchu! Pisk! Nic mnie tak nie przerażało jak pisk tuż nad moim łóżkiem. Dałam nura pod kołdrę, zakryłam dokładnie głowę. Dość dużo znałam upiornych bajek, potwornych opowieści, żeby jedna z nich nie mogła mi się wydać realna. Niech się dzieje, co ma się dziać, upiór przyszedł, więc musi odejść, nim zapieje kur. Przemek jest odważny, powiedział, że go załatwi. Nagła cisza. Bohaterowie złych baśni powinni się strzec podczas takich zasadzek. Ale nie ja! Wysuwam się spod kołdry. Słyszę swój wrzask. Uciekam jednym susem na środek pokoju. Tuż obok mojej głowy zaczaił się na poduszce szatan o przerażająco małych rozmiarach. Powykręcane, rachityczne palce. Rozpostarte czarne skrzydła. Kosmata paszcza. I ten chorobliwy pisk! Obserwuję go z daleka, pewna bez najmniejszych wąt- 122 I pliwości, że i on mnie też obserwuje. Drży. Fala dreszczów i skurczów przenika tego potwcra, którego nikły rozmiar w najmniejszym stopniu nie wpływa na skalę mojej paniki. Przeciwnie, to jeszcze zaostrza grozę. Boimy się przecież istot niewidzialnych, zjawisk, które nigdy nie będą dcstępne dla naszego wzroku, boimy się klęsk idących nie wiadomo skąd. — Spokojnie — mówi Przemek tuż obok mnie, mimo t' ledwo słyszę i rozumiem jego słowa. — Zaraz go unieszkodliwię. Spokojnie. Ten stwór ukazał mi się w soczewkowym zmniejszeniu, to przecież biblijny, legendarny anioł strącony z nieba do piekieł za bunt przeciwko Stwórcy. Na skrzydłach, które stopniowo ze śnieżnobiałych stawały się brudne, bure, grafitowe, aż nabrały czerni kosmicznych otchłani, spadał zbuntowany duch, jego pieśń eolska zamieniła się w pisk ostry i nie do wytrzymania, jak dotknięcie metalu bezpośrednio do nerwu. — Już go mam! — oznajmił Przemek i właśnie wtedy skrzydlaty szatan umknął pod sufit, zniknął wśród bel-Kowania i półcieniów, ale jego skrzek rozdzierał mi jakieś uwrażliwione czy przewrażliwione tkanki w mózgu. Krzyknęłam nie kontrolując siebie: — Ja go rozerwę na strzępy! Nietoperz uznał to za świetny kawał, ryknął śmiechem, szastał się po zmurszałym suficie sypiąc kurz i próchno. — Zasłoń oczy — poradził Przemek. — Wracaj do łóżka, wciągnij kołdrę na głowę. Proszę cię, żebyś tak została, dopóki on tu jest. Nie wiem, kto na kogo polował, możliwe, że nietoperz na Przemka i Przemek na nietoperza. Wreszcie usłyszałam trzepanie kurtki za oknem, potem skrzypnęły zawiasy, skrzypnął skobel. — Możesz wyjrzeć. — Ale wsadź kurtkę do skrzyni. Tam, przy drzwiach. Zupełnie pusta. Przemek śmiał się głośno. — Nietoperze mogą tu mieć gniazdo. Na strychu albo nawet we wgłębieniu jakiejś belki pewno mieszka cała rodzina. Pocieszył mnie! Dobrze było słyszeć jego wesoły głos od- , 123 bity echem o wysoki pułap, ale mimo to lęk odżył, przybrał postać małego stworzenia, myszy wyposażonej w skrzydła i w jakieś nadprzyrodzone cechy czy tylko radar. Rano, ledwo spostrzegłam Gąsiorkową, chciałam jej opowiedzieć, jak mnie przeraził nietoperz. Ale w jasności słonecznego światła cała ta historia wydała mi się bezdennie śmieszna. Gospodyni zdążyła się już napracować i oto wracała wielkimi krokami z pola niosąc na plecach płachtę pełną trawy ledwo skoszonej, a na ramieniu kosę jeszcze wilgotną, z ostrzem oblepionym pojedynczymi źdźbłami. — Wej! Pani... — westchnęła z głębi płuc. — Ide po swojej łące, pacierz odmawiam, a co się zamachnę, to mnie w gardle ściśnie. Chłopak powinien kosić, a matka za nim zbierać. Kostucha jestem cy jak? I gdzie moje syny? Jeden w drugiego do tańca, do kośby... Trzy razy na rok zbieraliśmy siano. Tak było dużo lat. Ale jak bydzie? Zrzuciła tobół zieleniny, zawinęła rękawy. Schylona w kącie sieni zaczęła szybko sortować ziemniaki. ' — Sadzenie dawno byłoby skończone, zęby mi choć jeden syn dopomógł. Adelgunda pół dnia w skole. Te parę zagonków uprawić to juz nie na moje lata. Pomogłam jej. Z przyjemnością wybierałam sadzeniaki naśladując jej metodę pracy. Trwała cisza, tylko ptaki napełniały poranek śpiewem, a w pobliżu stukał wytrwale mały ptak nazwany „maszynistką". ,— Podobało się warna na górze? — zapytała. Przyszedł czas na nietoperza. Gąsiorkowa wyprostowała się. — Muse tedy cały dom okadzić — powiedziała twardo. Słuchałam ze zdumieniem. A więc i tu przetrwały zabobony? — Wykurzę tego wściekłego satana! Nie bójcie się, pani, mówię wama, nic a nic sie nie bójcie. Moja babka opowiadali, jak tu w nasych lasach powściekały się za dawnych casów lisy, borsuki, zieziórki, dzikie świnie, nawet zając miał wściekliznę, sarna padła na wściekliznę. Strach było wyjść za próg. Tedy ludziska modlili się, leżeli krzizem, a wścieklizny wsędy więcej i więcej. Az jeden leśny, stary cłek posedł po rozum do głowy. Lotopirze rpznosiły wściekliznę między zwierzętami. Grizły do krwi, 124 cłowieka casem ugrizły jadowitymi zębcami, jak się mocno wplątały we włosy. Chwała Bogu, to wej minęło. Tedy nie bójcie się, pani, lotopirza, dzieci małe, prawda, nigdy nie wiadomo, skąd idzie niescęście. Wykurzę tego satana, podkopce go dymem. Albo zdechnie na miejscu, albo musi posukać sobie innego noclegu, chuchrak podły. Tyle spokoju i pewności siebie miała Gąsiorkowa, rozwiał się zupełnie mój lęk, rozwiała się noc i wizja mikroskopijnego upiora, bardziej przerażająca, niż gdyby był ogromnej mocy. —¦ Może nawet — powiedziałam — teraz już nietoperze przestały roznosić wściekliznę. Tylko że w dalszym ciągu roznoszą strach. O świcie wypłynęliśmy na ryby. Rosista mgła zwilżyła nam skórę nie tylko na twarzach i dłoniach, ale do pleców i nóg przylgnęły chłodne okłady. Przemek domagał się ode mnie potwierdzenia, że nie ma nic milszego na świecie. Ja tego dnia raz jeszcze upewniłam się ponad wszelką wątpliwość, że w poprzednim bycie, wedle wiary Hindusów, egzystowałam jako pies. Otrząsałam się raz za razem jak w ulewnym deszczu, ale mimo to ziąb nie opuszczał mojej skóry, przeciwnie, bezbarwne powietrze nasączyło mnie zimnem, odebrało energię, kazało się skulić i wyczekiwać bez przekonania na zmiany, jakie wprowadzi słońce, ledwie tylko wyjrzy. A tymczasem rósł biały, połyskliwy kłąb chmur, od horyzontu ku górze. — Dobrze jest, prawda? — zachwycał się Przemek. — Najpiękniejsza pora dla rybaka. Powinniśmy coś złowić. Milczałam chwilę, żeby się nie zdradzić dzwonieniem zębów. — Ks... księżyc wschodzi, zdaje się — powiedziałam złośliwie. Przemek roześmiał się głośno. — Taaak? O co zakład, że wkrótce będziemy się rozbierali. Nie wytrzymałam jednak. Potężne „brrrr" znów ujawniło we mnie zziębniętego brytana. 125 — Co, może ci zimno? — pytał ze zdumieniem Przemek. — Ale skądże! Spociłam się. Chyba trochę popływam. Uwierzył! Uwierzył chyba tylko dlatego, że jego myśli skupione były na jedynym celu. -5- Spłoszyłabyś ryby. Najpierw łowimy, później kąpiel. Łódka mlaskała cicho po gładzi, stukały w nią czasem lekkie fale. Był to jedyny w obrębie słuchu dźwięk. Trzciny przygięte burtą sykliwie szumiały, potem znowu ogarniało nas bezgraniczne milczenie. Zdawało się, że mgła zagłuszyła cały świat i nam obojgu także odebrała głos. Aż w pewnej chwili ciepło dotknęło moich pleców i wyprostowałam się z ulgą: potężny sprzymierzeniec wysłał zza chmury pierwszy promień. Upłynęło niewiele minut, kiedy Przemek wiosłując wytrwale powiedział: — Ale grzeje! Każda, najmniejsza nawet fałda wody chwytała słoneczny błysk i całe jezioro zaczęło dawać nam swoje ciepło. Las obudzony głosem kukułki, majowy i najświeższy po burzy, pełen był wołania tego ptaka, naśladującego echo. — Tylko w maju nikogo tu nie spotkamy. Jarek opowiadał, że latem ubiegłego roku widział spływ kajakowy i młodą matkę najspokojniej zajętą karmieniem. Ojciec wiosłował, a ona przytknęła niemowlę do piersi. To był chyba najmłodszy wodniak! Umilkł, ale słychać było czyjś głos. Więc jednak i w maju kręcą się tu ciągle jacyś. Dałam Przemkowi znak. Wąski przesmyk między wysepką paru olch i kępami szuwarów sprawił, że musieliśmy wyminąć dość blisko łódź z trzema mężczyznami. We mgle zdawali się kosmaci, siwi. Płynęli z jezior w stronę wsi. Na pewno widziałam ich pierwszy raz. Kiedy już byli dość daleko, jeden z nich odwrócił się, słońce wymalowało barwą miedzi jego profil ze szczęką mocno wysuniętą do przodu. Jakiś dziwny kształt kapelusza, bełkot arogancki, wrogi, nic nie można było zrozumieć oprócz akcentu bezspornie obcego. No i ostatnie słowa strzeliły wyraźnie nad jeziorem: — ...ist verboten! Obejrzałam się. Sen? Obudzę się za chwilę z uczuciem 126 wstrętu, z paskudnym smakiem w ustach, a co gorsze, w myślach, w nerwach, jakbym rozgryzła żabę. — Słyszałeś, co ten gość zawołał? — Nie. A mówił coś? — Chyba mi się zdawało. To tylko przewrażliwienie. Bo jakże inaczej mogłabym sobie tłumaczyć obecność faceta, który krzyczy „verbo-ten"? Przesłyszałam się. Płyniemy dalej. Wstążki tataraku muskają z szeptem i suchym szelestem burtę łodzi, głębia wody pod głębią nieba, cisza i ciepło coraz bardziej intensywne. Przemek ściąga sweter, uśmiecha się. Jest zachwycony ciepłem i spokojem. On ma do tego pełne prawo, jeszcze nie zna problemów tej ziemi. Daleko, daleko, w cienistych głębiach puszczy nawołuje kukułka. Przez jej echo dolatuje niskie sieknięcie, które może być równie dobrze głosem ludzkim, jak uderzeniem padającego pnia. — Verfluchte! Wiosła skrzypią. Przekleństwo utonęło w ich wizgu. Tylko już tym razem bez wątpliwości. Słyszałam wyraźnie to słowo. Kukułka nie przerywa swojego wołania, ton jej głosu potęguje się w obfitej wilgoci, zmoczone deszczem, otwarte polany między gęstwą drzew, nad rozłożystymi taflami jezior dają tę akustykę czystą, podobną do uderzenia dzwonu rozkołysanego rytmicznie wprawną ręką. Dlaczego boję się zarówno ciszy i pustki, jak napotkanych ludzi? Dlaczego nawet muliste dno przyciąga moją uwagę po to, żeby przerażać? Obrośnięte jakąś brudną mąką przegniłe konary, złamane trzciny straszą mnie tak, że gdyby nie wstyd, wolałabym od razu wrócić. Ale nie przyznam się. Z każdym westchnieniem wdycham zapach świerków, rzeźwiący, choinkowy, ostry jak mróz i śnieg wnoszone do domu razem z drzewkiem. Ufność wraca. Świat ogrzany słońcem, ogromny, jasny, nie może mieć żadnych ukrytych pułapek. — Wspaniale, prawda? — pyta Przemek i nie czeka na moją odpowiedź, której widocznie jest pewien. — Pomyśl, ile podobnych miejsc można znaleźć na świecie, tylko ludzie to idioci. 127 I Rozumiem doskonale, co miał na myśli. Przyglądam się grzęzawiskom i daremnie szukam twardego miejsca, gdzie można byłoby wylądować. Z daleka płowa przestrzeń wydaje mi się piaszczystą plażą. Kiedy jednak podpływamy bliżej, złudzenie piasku znika: to jeszcze jedna kępa szuwarów, żółtawych po zimie, zanurzonych do połowy w wodzie, tworzy pozory twardej ziemi. Jeziora zamknięte dookoła mokrym brzegiem. Na zmianę las i grzęzawi-wiska, oparzeliny, wywrócone kłody. Bagna ciągną się nie wiadomo jak daleko w głąb lądu, płytkie czy głębokie, w każdym razie tworzą teren niedostępny dla nas. A tam znów odbarwione drzewa stoją w wodzie, przylegają do krzewów, które także wyrastają z jeziora. Kiedy wreszcie na drugim brzegu dostrzegam wśród zieleni czerwony dach, ulegam gwałtownej radości. Tak wyglądał w dzieciństwie dom rodziców Lucyny, tam po raz pierwszy w życiu poznałam smak miodu jeszcze nie odwirowanego, wyjętego prosto z ula razem z plastrem. Talerz pod spód, chleb do ręki. W ustach słodycz, ciepło i zapach wosku, zapach wszystkich kwiatów, jakie się otworzyły po łąkach, ogrodach, rowach, polach, marniutkich zagajnikach. Przemek odwrócił się do mnie. —¦ Czy mogłabyś potrzymać wędkę? Chwyć mocno lewą dłonią, tu gdzie korek, a palce prawej przyłóż do cienkiej części bambusa. Doskonale! Czujesz drgania? — Czuję. Wyraźnie tyk, tyk, tyk, tyk, tyk. A dlaczego mam trzymać mocno? — Bo inaczej ryba mogłaby ci wyrwać wędkę. — Robisz ze mnie balona! Powiedz lepiej, co tam umocowałeś na końcu żyłki? — Blaszanego kiełbia. — Rosówek ci brakło? — Mam rosówki. — No to nic nie rozumiem. — Czekaj cierpliwie. Przekonasz się. — Dokąd płyniemy? — Dokąd sobie życzysz. Wybieraj kierunek. — A możemy na drugi brzeg? Tam gdzie ten czerwony dach? Obejrzał się. Zagwizdał przeciągle. 128 — Zdajesz sobie sprawę, jak długo trzeba będzie wiosłować? Ale bardzo proszę, dajmy rybom szansę. — Więc nie stajemy gdzieś w zaroślach? — Spróbujmy na dorożkę. To sposób kanadyjski. Pamiętaj, że trzymasz w rękach naszą najlepszą wędkę. No i sukces połowu. Czujesz drgania? Wskazujący palec mojej prawej dłoni ustawiłam pod cienką częścią bambusowego pręta, co dawało znakomity odbiór nieustannego pulsowania. Roześmiałam się. — Zakład o wszystko. W całym jeziorze nie ma takiej głupiej ryby, takiej bezdennej kretynki, żeby miała ścigać i połykać kawał blachy zamiast żywych kiełbików i płotek. Zobacz. Aż się roi, całe stada malutkich rybek śmigają naokoło. Zadymka śnieżna w wodzie. Czy ty w tej sytuacji wolałbyś zjeść metalowe danie? — Przyjmuję zakład o wszystko. Zobaczymy. Łódka nie była tak lekka i zwrotna, jak bywa kajak, posuwaliśmy się pod wiatr dość szybko, choć ulegałam chwilami złudzeniu, że stoimy w miejscu. Przemek odzywał się z widocznym trudem. — Podobno mają zabronić tego sposobu łowienia. — Na dorożkę? — Tak. Odpowiedziałam z przekonaniem: — Szkoda! Taka ładna nazwa. — Niehumanitarny sposób. — Chyba raczej „nierybonitarny"? Więc jak to jest? Inni ościeniem w płytkiej wodzie mogą rozharatać kark albo łeb szczupakowi, chociaż on często zdąży wyprysnąć spod żelaza i ranny zmarnuje się gdzieś na dnie jeziora? Tak wolno łowić, a na dorożkę, czyli wyłącznie dla ryb--smakoszów, amatorów blaszanej błyskotki, będzie zabronione? Przemek wytarł ramieniem spocone czoło. —• Od dawna oścień jest narzędziem przestępstwa, kłusownictwa. Mówiłem ci już. Nastawiłam palec dokładnie pod wiatr i z przyjemnością wyczuwałam lekkie uderzenia bambusowej witki. — Tak. A na dorożkę żadna ryba nie reflektuje, ktoś to wydumał albo musiało się komuś przyśnić, ale za to pomyśl, ile ja mam przyjemności! Płyniemy w równym 9 — S. Szmaglewska 129 -" min-1 ""'¦ tempie, zobacz, jak daleko jesteśmy od brzegu, mogę sobie myśleć o niebieskich migdałach... Gdybym zamiast bambusa trzymała tak na palcu pęd wierzbowy albo trzcinową pałkę, drgania powstawałyby też od wiatru. No, ale z bambusową wędką to całkiem inny fason! Krokodyl może się da wziąć na kawał albo sum... Przemek obejrzał się i wiosłował dalej, chociaż pot osiadał na jego szyi, ramionach i piersiach, tworzył półkole kropelek nad ustami. — Nie bądź taka przemądrzała — powiedział. — Lepiej uważaj na bębenek, bo jak ryba weźmie, to ci może palec przetrącić. — O niczym innym nie marzę! — zawołałam. — Ale to musiałoby być rybsko! Wielkie i głupie. Pamiętasz ten uroczy wiersz Lengowskiego, co nam go dała do czytania nasza gospodyni? Zasnęłaś wczoraj wieczorem, zamiast słuchać o chłopie i o złowionym sumie gigancie: „Jechał na nim jak na krowzie, bo grząsko było w pa-rowzie. Jak przyjechał do wądoła, wtedy głośno: gwałtu, woła." — Powtarzam, odsuń palec od kołowrotka, to bardzo ryzykowne. — Już odsunęłam. Ale miło tak marzyć na jawie. Płyniemy, płyniemy, pod nami głębia, wielkie rybsko ściga nas... A może za szybko wiosłujesz? Lepiej byłoby trochę zwolnić. Ryba nie ma tyle sił. Uśmiechnął się, lewa brew podjechała do góry. — Przyjemnie płynąć, prawda? — Zwłaszcza że jesteśmy już chyba w połowie drogi do tego domu z czerwonym dachem. Ogromnie lubię taką dachówkę. W słońcu pomiędzy drzewami wygląda to bardzo schludnie. Coś aż ciągnie człowieka, żeby tam wejść. — Ale po co? — zapytał Przemek. — Och, po co, po co... Zobaczymy, jak tam jest... Napijemy się mleka świeżego albo kwaśnego. — Ty już stąd widzisz gospodarzy; wyczekują, nic nie mają lepszego do roboty, jak przyjmować gości chlebem i solą. — Zobaczymy. Zobaczymy. — Swoją drogą, muszę ci powiedzieć, że chociaż dom naszej Gąsiorkowej wygląda marnie, nawet ponuro, to 130 jej schludność bardzo mi się podoba. Zachwyca takie gospodarstwo. Nie marzyłem o podobnym spokoju. Wiosłował spocony, ale świadomy tego, że łódź posłuszna jest jego ruchom. — Zauważyłaś chyba. U Gąsiorkowej mamy to wszystko, co nam od dzieciństwa kojarzy się z wiejskim domem. Własnego pieczenia chleb, ziemniaki jak śnieg. A najważniejsze, to cisza, poczucie bezpieczeństwa. Bajka, prawda? Jak odmienne były nasze doznania! Mój lęk nasilał się nocami, chociaż od kiedy wrócił Przemek, sypiałam spokojnie, ale w dzień otwarta, pusta przestrzeń jezior nasuwała mi skojarzenia. Sama nie wiem, kiedy zjawiało się stado upiorów, które zaczynały hulać w mojej wyobraźni, tworzyć dramatyczne sceny, zagrażać nam wszystkim. To był rodzaj snu przeżywanego na jawie, nie miałam wpływu na jego początek ani przebieg. I dopiero mój odruch obrony, myśl, jak wydostać się ze śmiertelnego niebezpieczeństwa, jak zręcznym unikiem zmylić wroga — ta faza złego snu w biały dzień przywracała mi świadomość. Westchnienie ulgi. Zupełnie przytomna myśl: skąd się biorą tu, na wodzie wielkiej i czystej, wizje tak potworne? Co je sprowadziło? Czy te fotografie rozwieszone drżącą ręką stroskanej matki? Jak długo jeszcze będą mnie nękać przebijając bezszelestnie ściankę mojej zadumy? Przemek obejrzał się znowu. — Czerwony dach zniknął w zieleni. Możemy zbłądzić. Nałożyć drogi. — Ja go widzę od czasu do czasu. — Wybierz sobie na horyzoncie jakieś wysokie drzewo i pilnuj, żeby moja głowa była ciągle na jego tle. Wtedy nie zboczymy z kursu. — Może sterować? Uśmiechnął się poruszając brwiami. — Chyba lepiej nie... Po co mielibyśmy tańczyć walca na jeziorze? Brzeg okazał się piaszczysty, zarośnięty młodymi modrzewiami. Dopiero tu, idąc pod górę, zdaliśmy sobie sprawę, że jest upał. Ogarnęło nas powietrze suche i nagrzane, pachnące młodym igliwiem. Dom kryty czerwoną 9* 131 A ¦ dachówką zniknął, choć płynęliśmy do niego tyle czasu, teraz ani ścieżki, ani śladu ludzkiego bytowania, tylko modrzewie i gorący piasek. Aż nagle pojawił się mężczyzna w nieokreślonym wieku, starszy od nas, ale trudno byłoby zgadnąć, ile miał lat. W każdym razie przeżył swoje. Był chudy. Bruzdy na policzkach, na dłoniach postarzały go, czarny garnitur, poprzecierany i brudny, wisiał na nim luźno. Dom pojawił się w tej samej chwili, modrzewiowe kitki, delikatne jak rzęsy dzieci, przesłaniały czerwoną dachówkę. Człowiek ten był głuchy. Mówił bardzo głośno, krzyczał, a nasze pytania przelatywały na wiatr. Szedł pierwszy, jakby uznał odwiedziny za coś naturalnego i równie naturalna powinna się nam wydać jego chęć wskazywania drogi. — Znajdzie się u pana coś do picia? — zapytał Przemek dość wyraźnie, ale widocznie te słowa nie dotarły do gospodarza, bo jego bas wystrzelił z wielką mocą, chociaż na zupełnie inny temat: — Mówili jedni młodzi, co się tu zatrzymali kajakami na moim brzegu, że panów głowa bolała, gdzie by stolicę z Warszawy przedźwigać. Ale jakżeby to niebo wyglądało bez chociażby gwiazd, bez księżyca? Przystanął, czekał, żebyśmy podeszli bliżej, i znowu zakrzyknął: —¦ Jak, pytam się was! Zgoda, Kraków, dawne dzieje. Tylko dziejów już nie zawróci, bo nie zawróci wody, co płynie ze źródeł jeziorami, rzekami, ku Morzu Bałtyckiemu. Patrzeć, a listek przyleciał z wiatrem na wodę i dalej, z południa na północ, dopiero tu był, a już do rybaczówki się zbliża, utknie w sieciach albo, szelma, da sobie radę, wiele kilometrów przewędruje! Bóg jeden może wiedzieć, co się nareszcie z listeczkami stanie! Bóg jeden, nikt inny. Rozmawiał chyba ze swoimi myślami. Pytania zadawał niby nam, ale już w nich ukryta była odpowiedź. Przemek idący za gospodarzem obejrzał się zdumiony, palcem nakreślił sobie kółko na czole. Zaprzeczyłam ruchem głowy. — To nie wariat. On chyba nie dosłyszy. Dlatego prowadzi tak ożywioną konwersację sam ze sobą. 132 — W dodatku dosyć głośno. Mężczyzna przystanął znowu. Obejrzał się. Czyżby jednak słyszał dobrze? Jeżeli tak, wygarnie nam tu parę słów... Ale nie. Jego zniszczoną twarz rozjaśnił nagle uśmiech młodzieńczy, dziecinny nawet, i w tej chwili zrozumiałam swoją pomyłkę. To nie starzec ani nawet nie „czterdziestoletni staruszek", jak usiłowałam go nazwać. O parę lat ma więcej niż ja, to na pewno. Tylko zaniedbanie, pomarszczona skóra powodują, że wydał nam się kimś, kogo wrzucamy do worka ze starzyzną. — Wej! Oboje państwo idzie do mojej chałupy, w goście. Bóg zapłać, Bóg zapłać. U mnie rzadko kiedy ludzka noga postoi, prędzej lis albo zając, ale z nimi jaka tam rozmowa! Rozłożył ręce, skrzywił się. Wodził po nas oczyma, jakby czekał potwierdzenia, że z lisem ani zającem nie można się tak nagadać jak z nami. — Pódźcie, pódźcie — zachęcał i znowu ruszył wielkimi krokami przez miałki piach, na którym z lewej strony ścieżki zieleniły się rzadziuchne źdźbła trawy. — Pódźcie, pódźcie, ludzie. Tu i w lipcu, sierpniu mało kto zajrzy, kajaki płyną środkiem, czasami mam chęć zawołać, stoję i patrzę, ale przecież nie będę krzyczał. Oni sobie wiosłują ze śpiewem, dużo by mnie usłyszeli! Tu brzeg jeziora zakręca, robi wielgachne kolano, rzadko kiedy jakiś rybak się przywlecze. Za daleko. Nurt ich niesie, mijają moje pustkowie. Przemek spróbował dogadać się z chłopem. — A tu warto łowić?! Biorą?! — wrzasnął za uchem idącego mężczyzny. Skutek był natychmiastowy. Stanęliśmy wszyscy troje, ryby to był temat, o którym nawet przygłuchy rozmawia z przyjemnością. — W maju — wolał i potrząsnął smętnie głową — szczupaki nie chcą prawie wcale gryźć. Ale zawszedy coś się wyciągnie i na patelnię wrzuci. Zawszedy. Niewielkie to jedzenie, więcej ości jak mięsa, no, ale dobre i to, jakiś leszczyk, płotka, parę ładnych okonków albo kiełbi-ków i już w oleju gorącym człowiekowi zawonieje. Pajdę chleba do tego, naładować kałdun bożymi darami, żeby przez parę godzin głód nie dokuczał. A tak pod koniec 133 maja, na początku czerwca, kiedy cieplej, a wiaterek od mojego brzegu dmucha na jezioro, to się robią małe garbki na wodzie, dreszczyk taki całym jeziorem trzęsie. Szybkim kołysaniem dłoni pokazał nam ów rodzaj dreszczów, o których opowiadał. — Idą krótkie fale z mojego brzegu na tamten brzeg i szczupak będzie wtedy wszystko gryzł, można go łowić na żywca, na rosówkę, na muchę, na konika polnego, na śklorza, na blachę. Spróbowałam i ja wtrącić się do rozmowy. —¦ Na szklarza, czyli na ważkę, mówi pan? — zapytałam głośno. — Hę? — zawołał powiększając dłonią muszlę ucha. Nie czekał jednak na moje słowa, podniecony tematem. — Aby tylko łódkę ustawić pod wiatr, dziobem do tych krótkich fal. O, tam najlepiej, pan obaczą, tam, gdzie ten złamany świerk czubem się położył na wodzie. — Widzę! — Przemek energicznie kiwnął głową i razem z gospodarzem wyciągnął rękę w kierunku złamanego pnia, podobnego z oddali do krokodyla zanurzonego łapami w jeziorze, uśpionego albo zajętego łowami. Gospodarz ruszył w stronę domu. Przemek za nim, ja na końcu. Monolog toczył się dalej. — Bo jak szczupak nie gryzie, to nie gryzie. Raz tu miastowe rybaki dulczeli calutki dzień, olej mieli, mąkę mieli, rozpalili ognisko, mówią do mnie: „Wódkę pod szczupaka będziemy pić, i pan z nami." „Dziękuję ziele razy", powiadam grzecznie, przykucnąłem na pieńku, bo to każdy jest ludzi ciekawy, taką już naturę Pan Bóg dał. Ale szczupaków nie było, to nałowili takich, o takich rybek jak palec, flaki wyczyścili, potem ze łbem i z ogonem buch na patelnię. Jakby kto chraboli nasmażył w oleju. Pili my wódkę, chlebem się w patelni grzebało, nie mogę powiedzieć, olej z tym narybkiem i ze solą tak się wysmażył nad ogieniaszkiem, aż po całym jeziorze zapach szedł i niosło rybami. Przemek obejrzał się, mrugnął do mnie: — Po tym wstępie zjadłbym coś solidnego. — Ba! 134 — No, zobaczymy. W każdym razie, dojrzałem do posiłku. Mężczyzna przystanął, może wyczuł, że słuchacze wyłączyli uwagę. — Jimy tak ten chlib z olejem i z ościami, jimy, a tu, patrzeć, jedzie samochód pełnym gazem, o włos, a byłby się do jeziora wtarabanił, ale zdążył zahamować. I wysiada jakichsiś dwóch. Od razu my zmiarkowali, po sobie patrzymy. To nie tutejsze ludzie. Nie rybacy. Ubrania czarne, cajgowe, z tych aleganckich, jakby do trumny kupione. Brunet był przy kierownicy. Prędko wysiadł, otworzył prawe drzwi. „Pan kierownik raczy." Raczy! Tak powiedział. A raków u nas też nietrudno sobie nałapać, jak się potrafi. Raczy pan kierownik. To my zaraz uszy na wartę, nikt nie spogląda na nich, ale słuchamy, co będzie dalej. Odkluczają bagażnik, wyciągają pudełka, termosy, wszystko jeszcze nic, ale na końcu: wędka. Takiej wędki na oczy nie widziałem, jak żyję. Korek, bambus, no, a cały ten kołowrotek, jakby go ręka majstra starej daty ze szczerego złota wytoczyła. My znowu po sobie ślepiami łyp-łyp i dalej zażeramy chlib z olejem, tyle że ten rybny zapach unosił się nad naszym ogniskiem i to mogło wyglądać, jakby każdy z nas wypchał sobie kałdun łososiami. Sprawdził, czy słuchamy, potem się roześmiał. — Ani drgniemy, że to niby dla nas taki sprzęt, ot, po prostu betka. Tymczasem pan kierownik, jak by to powiedzieć, o, taki blondynek, żywcem aniołek z kościoła, wziął wędkę, strzelił z niej zupełnie jak z bata, dziw, że samochód nie bryknął galopem naprzód, i pyta się: „To jak będziemy łowili, panie Kococik?" A brunet odpowiada: „Niech pana kierownika o nic głowa nie boli, ma pan sprzęt ekstraklasa, ryby same na wędkę będą leźć." Anioł-kowaty blondyn jeszcze kilka razy machnął wędziskiem, zmarszczył nos. „Umiesz pan, panie Kococik, obchodzić się z tym?" „A, jasne, panie kierowniku, jasne. Ma się wiedzieć!" I ściąga marynarkę, spodnie, rozdziewa się do nagutka, tylko w białych gaciach ostał. — W długich? — zapytał Przemek. Ziewnęłam. Byłam głodna. Coraz bardziej dokuczało mi pragnienie. Stąd, spomiędzy modrzewiowych kitek jezio- 135 -_, ro wyglądało jak wielki, chłodny napój przygotowany dla smoka. Ileż to razy wypływaliśmy na środek, żeby zaczerpnąć dzban wody z najczystszego nurtu, potem wracaliśmy na brzeg, wsypywaliśmy do dzbana cukier, trochę leśnych malin albo jeżyn i nasz kompot albo kiedy indziej nasza kawa ugotowana w żarze ogniska miały smak najwspanialszy ze wszystkiego, co kiedykolwiek w życiu piłam. Ale najwyraźniej człowiek ten znalazł w nas dwojgu słuchaczy potrzebnych mu do szczęścia, więc uradowany pytaniem Przemka wrzasnął, aż echo za wodą na leśnych polanach odpowiedziało wyraźnie: — Zgadł pan! Jakby pan był przy tym. On, chudzina, bał się może romantyzmu, dość, że miał na sobie gacie po kostki, tasiemeczkami zawiązywane. Patrzeć, ustawił pana kierownika na brzegu, nawet kazał mu się lewą ręką przytrzymać pnia olszyny, bo, mówi, jakby coś, gdyby duża ryba chwyciła, żeby nam pana kierownika na głębię nie wciągła. Do prawej łapy wetknął aniołkowi bambusową wędkę, palce mu nawet ułożył na korku i dopiero wtedy odczepił blaszaną błystkę od kołowrotka. — No, no? Złowili? — zapytał Przemek. — Wolnego. Słuchaj pan. Patrzeć, a sam Kococik włazi po kolana w wodę, po pas, ledwo mu brzeżek tych gaci widać i pięść, o, tak wysoko nad głową trzyma, jakby miał tam w trzcinach krakowiaka hulać. I widzę ja, że promień słońca mig, mig, odbija się w złoeiuchnej rybce, ile razy brunet zrobi krok albo się poruszy. Bo ten jucha, miastowa fujara, niósł błystkę pieszo na głębszą wodę. Musiałem się chycić garścią za gębę, żeby nawet pary nie puścić; ciekawi mnie, jak będzie dalej szło to łowienie. No, bo rybak zawszedy lubi rybaka podpatrzyć. A może jaką nową metodę poznam? I te miastowe też oczów nie spuszczali ze spinningu, tylko szyje wyciągli, czekają, co będzie. Przemek uprzejmie potrząsnął głową. —¦ Jasne. Człowiek zawsze chce wiedzieć, na co ten drugi łowi. — Święte słowa. Zawszedy tak jest. A tymczasem kierownik dawaj wrzeszczeć: „Panie Kococik, daleko jeszcze chce pan iść? Żyłka się kończy!" Brunet odpowiada: „No, 136 to wrzucam. Pan kierownik raczy teraz poczekać, aż woda się ciut uspokoi. Dobra jest! Można ściągać!" —• A to ci dopiero! — Przemek wyraził swój podziw i ruszył naprzód. Byliśmy tuż przed gospodarstwem, kiedy mężczyzna podniósł palec i natężył głos: — Nie koniec na tym! Oni przez parę godzin próbowali tak łowić na błystkę. Czarny zanosił złotą rybkę na jesłrn-o, to w lewo, to w prawo, płycej, głębiej, ciskał ją sobie pod nogi, a pan kierownik raczył skręcać kołowrotek ręcznie, to znowuż automatycznie. Bo sprzęt mieli, nie można zaprzeczyć, ekstraklasa, tylko nigdy nie widzieli, jak wędkarz, ale prawdziwy, rzuca błyszcz na jezioro. Przemek potrząsnął głową na znak, że słucha. — Musieliśmy w krzaki wleźć, tak nas poskręcało ze śmiechu. Jeden młody to się po trawie tarzał i pięściami bił. Aż piał z uciechy. Przyglądałam się zabudowaniom, od których dzieliła nas ostatnia mgiełka modrzewiowych gałęzi. Wystarczyło postąpić dwa kroki w prawo, żeby nabrać pewności: to nie pomyłka. Dom był ażurowy, przez jego szpary w ścianach prześwitywało jezioro. Czerwona dachówka z bliska miała barwę przydymioną, brudną. Dziury wylatano kawałkami desek, papy, blachy, nawet gęsto związaną trzciną. Gospodarz obejrzał się na swoją zagrodę, zrozumiał bez jednego słowa moje zdumienie. — Wichrom i śnieżycom nie daję rady. Co naprawię, burza rozpirzy na cztery strony świata. Ze stodołą to się już pożegnałem. Obudzę się kiedy ryno, patrzeć, a po stodole klepisko zostało. Przemek spróbował żartem: — No, żeby tylko jakiemu rybakowi na głowę nie spadła. Byłby zdziwiony. Mężczyzna wrzasnął jak na początku rozmowy: — Ręką machnąłem już na stodołę. Sam jeden, panie, gospodaruję, będzie z osiem lat. Jak tedy podołać? Nie podołam... Zapadła zupełna cisza. Śmiech umilkł, opadł, czasem podobnie opada i zanika wiatr. A więc tak wygląda z bliska domostwo, do którego wiosłowaliśmy długo i z upo- 137 rem? Gdzie są tulipany kwitnące w ogródku Gąsiorko-wej? Gdzie tu krowy, kozy czy owce dające mleko? — Herbaty można się napić u pana? —• zapytał Przemek, od razu jednak zrobił minę pełną wątpliwości. — Bogać tam, panie, bogać tam! Arbata piersi suszy. Od pożaru wszystko inaczej — zakończył cicho. Oboje z Przemkiem usłyszeliśmy żal w ostatnich słowach gospodarza. — Coś tu się spaliło? Częściowo chyba? — dziwił się Przemek. — Zapraszam do środka. Obaczą. Na jezioro z okna popatrzą. Przemek ruszył za gospodarzem, ja zostałam jeszcze chwilę na progu, podeszłam nawet aż do samej stodoły, na stok wzgórza. Stąd widziałam także jezioro, migotliwe w światłach i cieniach, obramowane konturem nie istniejącego już, a przecież nadal chyba używanego wychodka. Mieszane wrażenie wstrętu i żalu skłaniało mnie do ucieczki. Ten dom pod optymistycznym beretem z czerwonej dachówki nie będzie budził mojego zaciekawienia, kiedy znowu przypłyniemy któregoś dnia w jego sąsiedztwo. Najlepiej rozpędzić się ze wzgórza i uciec w dół na skrót. Weszliśmy ścieżką pokrętną, ale przed sobą widzę stok i rozległy obszar wody. Wróciłam jednak, ledwie Przemek zawołał mnie, wychylony z okna: — Znalazłem najprostsze rozwiązanie — mówił. — Przecież tu jest studnia. Widzisz, tam na lewo, pomiędzy domem i płotem. Idę, napijemy się wody prosto z wiadra. Po spartańsku. Drewniany daszek okrywał dość szczelnie cembrowinę, szare deski od dawna przybrały zielonawy, malarski kolor. Wiadro wisiało na łańcuchu, żelazna korba lśniła, wyślizgana wieloletnim używaniem. — Ależ będziemy pili! —¦ cieszył się Przemek. — Studzienna woda miewa cudowny smak. Odkryliśmy połowę drewnianego daszku, łańcuch za-chrobotał, wiadro bokiem leżało na powierzchni. Przemek paroma energicznymi ruchami ramienia wyciągnął je z ciemnej czeluści. 138 Zachwyciłam się. — Ta studnia wygląda jak w rysunkowych filmach. Aż pachnie chłodna woda. Nie skończyłam jednak mówić, bo Przemek zgarbił się nagle i pochylił głowę nad wiadrem. — O, do diabła. Mamy i zakąskę — powiedział. Mysz utopiła się może tej nocy, było jednak ciepło, zdążyła spęcznieć, jej oczy wysadzone mocno na zewnątrz zdawały się patrzeć zmatowiałymi źrenicami równocześnie na nas oboje z wyrazem ogromnego zdziwienia. Mazur pojawił się w oknie, szarpnął haczyk, uchylił i zapytał życzliwie: — Przynieść może garnuszka? Zdążyłam odpowiedzieć natychmiast: — Już dziękujemy, napiliśmy się tak, prosto z wiadra. Przemek wycierał usta, nie wiem, czy pod wpływem widoku pływającej zakąski, czy żeby udowodnić, jak nam smakowała świeża woda. Mężczyzna przyszedł, spojrzał na rozdęte zwierzątko. — Mysa, boskie stworzenie. Czyste. Nawet nie zawsze-dy człowiek tak lubi czystość jak mysa. Powstrzymaliśmy się od uwag. — Ziabę też wyciągnę czasami. Ziaba nawet wodę w studni oczyści. Mówią ludzie, że u Jugosłowianów żmije we studni można obaczyć. I najlepiej owta żmija wodę czyści. Pan Bóg o wszystkim pomyślał. O, Boże mój, Boże, niechby tak i o moich pamiętał i pomógł im trafić na stare śmieci. Westchnął, spojrzał na niebo lazurowe, przesłonięte smugą białych obłoków. — Ano, jak się już państwo napiło, to grzecznie proszę do chałupy. W izbie poczułam stęchliznę: wilgoć i nieszczelny dach przyspieszały rozkład jakichś łachów, pierzyn, poutyka-nych w skrzyni. Wnętrze było ciemnawe. Przez małe okna słońce nie miało wstępu do tego domu, schowanego jak czerwony tulipan wśród modrzewi, ogrzanego z zewnątrz wiosennymi promieniami, przewianego podmuchami od lasów i od jeziora. Ciemne sprzęty ze śladami pożaru przestały już chyba 139 wydzielać zapach spalenizny, jednak ich widok i stan zniszczenia pogłębiały przygnębienie. Miałam ochotę wyjść na powietrze, gdy Przemek wskazał mi obok siebie miejsce na ławie, potem odezwał się cicho: — No widzisz. Tu niemal każda rodzina przeżyła swój osobny dramat. I wystarczy nieraz przekroczyć próg... Mężczyzna przeszedł od ściany do ściany ponurą izbę, rozłożył ramiona. Czy skarżył się nam? Czy niebu prześwitującemu przez ubytki w dachówce? — Pogorzelec jestem, ale nie taki, co mu pożar spali dom, ubranie, pościel, a Bóg ostawi rodzinę zdrową, pozwoli wynieść obrazy święte, Biblię chociaż i z jedną koszulę na grzbiet. Ja żem pogorzelec inny. Zobaczyłem ogień, jak już było za późno. Łowiłem od rana, patrzę, powietrze drży nad moją chałupą. Czy tak upał się wzmaga, czy z gorąca w oczach migotanie powstaje? Nagle buchnął gęsty dym i zarozki potem płomień, ale to jakby krwią kto z mojego domu w górę chlusnął. Tak było: zabili mi dom, zabili mi wszystko. Milczeliśmy. On chodził ciągle wielkimi krokami z kąta w kąt, często podnosił ramiona. — Wcześniej sam widziałem owtą ciężarówkę, jak jechała drogą na most, ale wojna, takich ciężarówek, motocykli kręciło się zawszedy sporo, człowiek był spokojniejszy, kiedy ich tu diabli nie przynosili, no, ale w niektórą porę to i czołgi dniem, nocą ciągnęły. Niczegom złego nie przeczuwał, chociaż serce bolało, ile razy wehrmachtowiec się pojawił albo gestapo. Huknął się pięścią w piersi, aż zadudniło. —¦ Wolałbym ostać z moimi tamtego dnia, po co mi tę ziemię deptać? Po co? Stał przed nami, zadawał nam to pytanie wyciągając obie ręce. — Ledwo spostrzegłem ogień, cicho do wioseł i płynę za szuwarami ku domowi. Tylko że jezioro było tego dnia jak wróg. Ołów zamiast wody. Może i zgroza odjęła mi siły, może ciało zrobiło się drętwe z tego, co widziałem. Byłem coraz bliżej, słyszałem, jak ogień trzaska, gryzie cal za calem ojcowiznę, pracę tych rąk. Umilkł i stał przed nami jak przed sądem, który ma 140 wydać wyrok o zdarzeniu tak odległym i mało znanym dla nas, a ciągle trwającym w jego pamięci. — Zdążyłem aby wyskoczyć z łódki, pędem pod górę. Znowu piach za nogi mnie trzyma, wciąga, żebym tu został, jak owa żona Lota zamieniona w kamień, żeby nigdy moje oczy nie ujrzały tego, co już miały za chwilę ujrzeć. Spuścił głowę. Dyszał ciężko, mogło się zdawać, że właśnie biegł albo jeszcze biegnie gasić pożar w swoim domu. — Ta ciężarówka z paroma żołnierzami w mundurach akurat wytoczyła się przez moje bezdroże na główny trakt. Nie widziany za szuwarami spostrzegłem kierowcę w szwabskiej czapie z glapą, spostrzegłem też dwóch z karabinami, pod brezentem. I tyle tylko. Zakurzyło się, motor zawarczał głośniej. A ja biegiem na podwórko. Przy bramie dopalał się ogień i chociaż wpadłem przez furtkę od strony jeziora, najpierw zacząłem kapotą płomienie dusić. Ale to już był popiół. Wszystkie moje zeszyty szkolne, z Olsztyna przysyłane polskie czasopisma, książki, nawet elementarz, nawet Kalendarz Rolnika, nawet Biblię, gdzie z dawien dawna ręką pradziadów, dziadów i ojców zapisywano śluby, narodziny, zgony, wszystko puszczone z dymem. Rzuciłem się do gaszenia. Tylko jeden tom odratowałem z gorącej mierzwy. Czym tłumić ogień? Gołymi rękami? Piachem? Chałupę trzeba było ratować, a tu nikogo do pomocy. Patrzę, ciężarówka zniknęła za górką, więc bez obawy głośno wołam: „Eeeej, wyłaźcie! Już odjechali! Prędzej, chyżo do mnie, chyżo, dzieci, matka! Dom się nam spali!" Myślę, cwane są, skryło się wszystko kanyś w szuwarach i może nie mają pojęcia, że diabły niemieckie już sobie pojechały. Najważniejsze zwołać moich. Znowu zamilkł. Stał przed nami, wzdychał. — I tak wołam do dziś. Do dziś czekam na swoje cztery córki, na małego chłoposzka, najmłodszego syna, tak czekam na swoją kobietę, na swojego starego tatę. Nagle rzucił się do Przemka, chwycił oburącz jego dłoń, chciał pocałować. Przemek ze zgrozą cofnął się na ławie. Gospodarz usiadł na wprost nas. Drżał cały. — Panie. Na klęczkach bym pana prosił. Pan mi po- 141 illi" wiedzą. Może jeszcze które z nich wrócić? Wojna przecież dawno skończona. Przemek dodał cicho: — Właśnie minęło siedem lat od niemieckiej kapitulacji. — A prawda! To maj, po dniu świętego Stanisława! Tedy pan myślą, że jeszcze któreś z nich wróci? Przecież bywało tak nie raz i nie dwa, że wojna dawno już przeminęła, człowiek o niej zapomniał, a tu, patrzeć, idzie wędrowiec i całuje próg swojego domu, Boże zmiłuj się! Moi też mogą wrócić. Oparł głowę na rękach, długo tak trwał w milczeniu. Może zasnął? Aż nagle znowu się wyprostował i mówił z głębokim wzruszeniem: — Ile razy na jeziorze stanę w łódce, a myślę, że jestem sam, dechu w płuca nabiorę i wołam: „Ocieeec! Jóózka!" Józka to moja kobieta. Córki wołam po kolei. Najmłodszego chłopaka. Bo może wracają z niemieckich obozów, a tu podrósł wysoko modrzewiowy zagajnik, dzieci były małe, trafiłyby to? Mogłyby się błąkać. Echo się ze mną drzaźni, powinien żem to rozumieć, a na płacz mi się zbiera. „Józka!", wołam. Echo przekręca jakoś tak: „Uska!" Coż dopiero, jak zaczną z kajaków odkrzykiwać mi, staremu, jak mi publicznym słowem ubliżą, takim słowem plugawym, że prędzej bym skonał, niżbym je powtórzył. Umilkł. Nagle się uśmiechnął. — Pewno, gdyby mnie święty Krzysztof, patron wód, zapytał, co wolę słyszeć na jeziorze: Heil Hitler czy różne brudy w gębie turystów: „ty taki, owaki stary dziady-go", no, to przecie trudno, po wojnach zawszedy bywa, że mierzwa płynie górą. Kiedyś musi to plugastwo zamilknąć. Michał Kajka napisał, a my jego słowami będziemy się dziś modlić: „O ojczysta nasza mowo, coś kwitnęła nam przed laty, zakwitnijże nam na nowo, jako w lecie kwitną kwiaty." Hitler głupi, głupi Goebbels. Oni spalili moje książki. Dziękuję psieknie, że głowy mi nie spalili! Tu w głowie zostało wszystko, co chcieli zamienić w popiół i zgładzić. A ja przez całą wojnę z pamięci młodym i starym recytowałem. Ot, na przykład, choćby to: „Poloneza czas zacząć. Podkomorzy rusza i z lekka zarzu- 142 ciwszy wyloty kontusza i wąsa podkręcając podał rękę Zosi, i skłoniwszy się psieknie w pierwszą parę prosi. Za Podkomorzym szereg w pary się gromadzi..." Słuchaliśmy zdumieni. Siła głosu, duma wykonawcy mogły budzić uznanie. Ale patrzyliśmy też oczarowani grą, ruchem, aktorstwem, wyczuciem rytmu, tanecznym temperamentem, umiejętnością przekazywania postawy Podkomorzego, jego staropolskich póz, muśnięć wąsa, tych wszystkich ruchów czarodziejskich, dzięki którym ażurowa, ziejąca stęchłą pościelą chata zamieniła się w bujną murawę, gdzie czerwono połyskują buty, gdzie bije blask z karabeli, gdzie świeci się pas suty. — ,,A on stąpa powoli, jakby od niechcenia, ale z każdego kroku, z każdego ruszenia, można tancerza ducha i myśli wyczytać. Oto stanął, jak gdyby chciał swą damę pytać, pochyla ku niej głowę, chce szepnąć do ucha..." — Głos Mazura, potężny bas dobywający się z piersi, teraz okazał się narzędziem ujarzmionym i opanowanym, cichł, szedł równolegle z posuwistymi krokami poloneza, to znowu narastał, bił w uszy, aż echo dzwoniło pod zniszczonym sufitem. Ubranie tego człowieka, przesiane w wielu miejscach, dziurawe, jak czerwony dach i ściany domu, czyniło z niego postać upiorną: ducha zabłąkanego, pozostałego na pogorzelisku. Ledwo skończył, od razu zaproponował inny utwór: — Może coś z poezji Mazur i Warmii? Spalili mi wszystko, jeden rocznik tylko został, o proszę, zwęglony wydobyłem z popiołu. Na szczęście w głowie niczego mi nie spalili. Najlepsze schowanie. Posłuchajcie tedy. Mrugnął do nas i dłoń przyłożył do czoła. — Najlepsze schowanie — powtórzył triumfalnie. Było późno, żegnaliśmy się z nim na progu. Schodziliśmy szybko po zboczu w długich pasmach cienia, kiedy pędem dogonił nas. — A czy to prawda, co jedni mówili, że takie fotografie można dostać pod nazwą Warszawa oskarża? Jak leżą w gruzach pomniki, zabytki, zgliszcza stolicy. Warszawa oskarża germańskich barbarzyńców. Sięgnęłam do kieszeni po kartkę. Znalazłam też ołówek. — Pan chciałby mieć taki zbiór? Obiecuję. Proszę tylko 143 irJ podać adres. Imię, nazwisko. Postaram się znaleźć dla pana te fotografie. — Jeziora nazwę pani zna? — Chyba nie. Przypłynęliśmy tu pierwszy raz. — Mokre. Przez chwilę moje podejrzenia skrzepły. Wariat. Ale patrzył mi w oczy poważnie. — Mokre. Starzy ludzie mówili Muker. A ja się nazywam January Palichleb. Wieś Kozie Rogi. Odpłynęliśmy, kiedy słońce już nie grzało, straszyło tylko zbyt ostrymi kontrastami nad wodą. Czarne cienie chmur leżały na jeziorze. Przeniknął nas wiatr. Mieliśmy przed sobą długą drogę, fala chlupotała wyżej, stawiając opór łódce. Przemek usiadł na swojej desce. —¦ Mnie przynajmniej rozgrzeje wiosłowanie. A ty? — Drobiazg! Owinę się chustką, jak tylko zrobi się chłodno. Chyba już nie będziemy próbowali łowić „na dorożkę". — Trzeba pruć do domu. Wyobrażasz sobie, jak daleko nas licho przyniosło? I nagle dodał wskazując brodą brzeg jeziora. — Spójrz. On tam jeszcze stoi. Kiwa na pożegnanie. Odwróciłam się na swojej ławeczce wolno, żeby nie rozkołysać łódki. Mnie także zależało teraz na szybkim powrocie. Dom Januarego Palichleba na tle słonecznej, agresywnej czerwieni wydawał się czarny. Szopa i stodoła prześwitywały mnóstwem szczelin, ubytków dachu. Sam gospodarz z rozwianymi włosami, w zbyt luźnej, ob-strzępionej kurtce bez guzików podniósł obie dłonie, machał energicznie, jakby nie żegnał nas, ale wzywał pomocy. — Wiesz — powiedziałam oddając pozdrowienia ruchem dłoni. — Przypomnij sobie stare ilustracje do książek. O statkach-widmach, o kapitanach, którym epidemia wygubiła całą załogę... Przemierzali morza spiesząc nie wiadomo dokąd. — I byli może w lepszej sytuacji niż ten, którego statkiem jest opustoszały dom. Wypłynęliśmy daleko na wodę, kiedy wreszcie sięgnęłam do kieszeni po chusteczkę. Załopotała na wietrze głośno jak żagiel. Usiłowałam jakoś uformować ją sobie 144 na szyi. Wtedy furknęła biała kartka z adresem Januarego i podobna do latawca krasnoludków umykała niesiona silnym podmuchem, aż opadła gdzieś daleko, za szuwarami. Przemek spojrzał na mnie pytająco. —¦ Chyba za późno, żeby wracać. Uspokoiłam go. — Przecież ja wszystko pamiętam. January Palichleb, wieś Kozie Rogi, poczta Ukta. Możesz być pewny, że pierwsze, co zrobię po powrocie do Warszawy, to będzie wysyłka serii Warszawa oskarża. Możesz być pewny. Przemek skinął głową. Napięty, skupiony, zagarniał mocno wiosłami wodę. Mknęliśmy w poprzek coraz ciemniejszej, rozfalowanej przestrzeni. Pragnienie dokuczało mi coraz bardziej. Urwałam co prawda przed odpłynięciem parę kitek modrzewia, gryzłam je teraz, ale sok był cierpki, żywiczny. Zaczęłam gwałtownie potrzebować paru kropel płynu. Widok jeziora, wspomnienie studni z utopioną myszą pobudzało jeszcze bardziej chęć napicia się czegokolwiek. Za burtą kłębiło się pełno małych jak zapałka i jak szpileczka ryb, a wierzchem wiosłowały po fali drobne owady podobne do kajaków, sunące niemal bez dotykania wody. Sięgnęłam do koszyka. Zdawało mi się, że na dnie butelki został jakiś łyk herbaty. Przemek obserwował każdy mój ruch i spojrzał na mnie pytająco. To, co przepłynęło przy nachyleniu butelki przez ciemną zieleń szkła, nie było jednak płynem, tylko refleksem światła. Przyłożyłam butelkę do ust. Na próżno. — Ani kropli — powiedziałam. — Odpłynęliśmy trochę za daleko. Tak bywa. No, ale wiersze Mazur i Warmii to klasa! Powiew osuszał mi wargi. Na czole Przemka zjawiły się krople potu, wreszcie zaczęły spływać do oczu. Przerwał wiosłowanie, zanurzył ręce po łokcie w jeziorze, obmył twarz. — Zrób to samo — powiedział. — A jeżeli masz ocho- 10 — S. Szmaglewska 145 tę; możesz wypłukać usta. Tylko lepiej nie połykaj. Woda dziś jest zawiesista. Zrobiłam to skwapliwie, z przyjemnością zwilżyłam język i wargi. Trochę mi ulżyło. Kilka razy przemywaliśmy skronie i ręce, a nawet płukaliśmy usta, póki chłód o zmierzchu nie uspokoił nas wreszcie niosąc wilgoć. Wdychaliśmy powietrze pełne rosy i majowej świeżości. — Daleko jeszcze? — zapytałam nieśmiało. I właśnie wtedy spostrzegłam pierwsze zabudowania. Stały na wyniosłości, ukryte między sadami, poprzedzielane linią ścieżek i nikłych płotów. Ogródki przed nimi, czasem utrzymane wspaniale, pełne tulipanów, złotokrze-wu, kiedy indziej zarosłe pokrzywami, schodziły taraso-wato aż na brzeg i tu, spomiędzy zieleni wysuwały się pasy drewnianych kładek nad ruchliwy nurt. Okna w domach były ciemne, nikt jeszcze nie spieszył się z zapalaniem świec ani naftowych „kocich oczu", mimo szarówki. — Podpłynąłbyś na chwilę? Poproszę o czystą wodę. Napijemy się. Przyniosę ci w butelce. — O tej porze nie będzie nam przeszkadzała wyłowiona mysz ani nawet nietoperz — odpowiedział Przemek ze śmiechem. — Szybko zapada wieczór i możemy wszystko przełknąć. Ale jednak popracował jednym wiosłem i łódź po chwili stuknęła burtą w pień podtrzymujący deskę przed najbliższym domem. Obok woda kołysała kajak wyciągnięty dziobem na brzeg. Wiosła i plecak zdawały się świadczyć o tym, że ktoś wyskoczył tylko na chwilę. Istotnie, w zmierzchu biegł od kładki pod górę w stronę ciemnego domu chłopak ubrany w kąpielówki. —¦ Wysiadasz? — spytał mnie Przemek. — Zaczekaj. Podpłyń trochę dalej. Stąd nic nie widzę. Ktoś chyba stał przed domem: co pewien czas rozjarzał się tam ogieniek. -— Fajkę pali. To pewno gospodarz. Mam iść? — zapytałam szeptem. ¦— Chwileczkę. Posłuchajmy. Przemek ulokował naszą łódkę tak, że kajak, my i zabudowania to były trzy punkty wyznaczające trójkąt. 146 Ciemny dom stał blisko, pod koronami rozłożystych drzew, jak borowik osłonięty liśćmi paproci. Trampki biegnącego chłopca zgrzytały po piasku i żwirze, potem ucichły. — Dobry wieczór! — zawołał młody głos, rozdygotany z zimna. Można się było domyślić, że mówiącemu drży broda. Fajka pyknęła szybciej kilka razy. Trwało milczenie. — Halo! Dobry wieczór! I znowu cisza. — Panie! Pan tutejszy? Nie było żadnej odpowiedzi. — Chleba, masła pan sprzeda? Może gorącego mleka? Zapłacę. Jak rany, skonać tu z głodu można w czasie spływu. Milczenie. — No, coś pan taki? Niemowa czy jak? Sklepy zamknięte co do jednego. Żarcia nie można w ogóle kupić. Odezwij się pan. Głodny jestem i zmarznięty. Zapłacę, mówię przecież wyraźnie. Nocleg i kolacja. Dobrze zapłacę. Wyjęto fajkę z ust, ogieniek zakreślił niewielki łuk, widocznie mężczyzna trzymał ją w ręce. Jeszcze chwilę trwało milczenie, potem usłyszeliśmy głos ochrypły, wrogi: — Zapłacę! Mam żywność, ale dla siebie. Tego progu nie przekroczy nikt obcy. Słyszy pan? Nikt obcy. — Rany kota, co tu za ludzie mieszkają?! Nikt obcy. Nawet listonosz? Fajka wróciła do ust, rozżarzył się w niej tytoń. Znowu trwało milczenie. Wreszcie ten sam wrogi ton odpowiedzi: — Listonosz to mój brat. Nikt obcy. — Ja też nie jestem obcy. Ja z Warszawy. Gorącego mleka wypiję, zjem chleba, zanocuję. — Precz mi stąd. —¦ Coś pan? Spokojnie... No, coś pan taki ostry? Jak pragnę zdrowia. Ciemność skrzepła, już tylko pozostał drżący głos chłopca, gniewny pomruk tutejszego i ogieniek fajki. — Precz. Ani kroku, bo uderzę. — Panie, pan się chyba urwał z choinki. No, co ja pa- io* 147 nu zrobiłem? Jestem tu pierwszy raz. A pan z miejsca grozi: „udferzę"! Gospodarz odpowiedział z goryczą: — Powtarzam wyraźnie. Przez ten próg nie przejdzie żaden obcy. W okopach ze mnie skórę zdarło. Rozumie pan? Poruszyłam się zaciekawiona. Przemek ścisnął moją dłoń w przegubie. Słuchaliśmy. Trudno było zgadnąć, jak wygląda, kim jest miejscowy. Stary? Młody? Wymawiał słowa opornie, jakby wbrew swojej woli: — Na tym progu staję tylko po ciemku. Wieczorem. Uciekam przed obcymi. Dawniej oddychałem spokojnie. Łódka. Jezioro. Na ryby człowiek płynął. Teraz jestem u siebie jak za kratkami. Tyle, że postoję sobie z fajką, kiedy już nikt mnie tu nie widzi. Dłoń Przemka mocniej zacisnęła się na mojej ręce. Chłopak zawołał: — Ale panie! Wojna się skończyła, jak miałem dziewięć lat! I co ja mogę mieć wspólnego z tym wszystkim? Czy ja wtedy zaatakowałem pana w okopach? Przyjrzyj mi się pan uważnie. Światło pan zapal. — Precz! — Oblicz pan lata. Czyś pan z byka spadł, czy jak? Zatupotały miękko trampki po murawie, coraz bliżej wody. Na ślepo, wielkimi susami pędził chłopak do swojego kajaka. Nagle bieg ucichł. — Panie, wie pan co? — zawołał młody hamując na połowie zbocza. — Rozumiem, nerwy. Ale przecież nie można mieć pretensji do wszystkich, tak? — Zjeżdżaj mi stąd albo każę psy wypuścić. — Oj, ludzie, ludzie. Psów się nie boję, spuszczaj pan. Tylko chciałbym wiedzieć jeszcze jedno, czy pan zdaje sobie sprawę, że nie tylko pan ucierpiał. A co działo się w Warszawie, w Bydgoszczy albo w Palmirach, w Au-schwitzu, w Stutthofie. Ja byłem dzieckiem, a wiem. Interesował się pan? Długo trwało milczenie. Wreszcie parę niewyraźnych sylab wśród pykania fajki. — Sam jestem jak zza drutów. — Tak. Ale trzeba żyć. Wojna minęła. Nigdy się nie powtórzy — wołał młody z przejęciem. 148 — I pan w to chce wierzyć? Od strony wsi rozległo się gwizdanie. — Tooo-meek! To-mek! Tomek! — wołały na zmianę dwa głosy, dziewczęcy i męski. — Ha-oj! — odkrzyknął chłopak wskakując w pędzie do kajaka. Chwycił wiosła. — To-mek! Czyżby to był głos Adelgundy? — Tooo-ineeek! Czy to głos „uprzykrzonego" harcerza, który tak lubił rozmawiać z Adelgundą, stojąc na sztachetach płotu? — Mamy dla ciebie metę u sołtysa, całą patelnię ryb i drugą placków ziemniaczanych, a ty gdzie się włóczysz? Już myślałem, bracie, że się utopiłeś w tym strumieniu po kostki. Stuknęły wiosła, zaszumiały cicho po powierzchni wody. — Będę płynął na wasz głos. Umieram z głodu. Zmarzłem na kość. — Płyń na światło — krzyknął harcerz i zobaczyliśmy, jak w ciemności zatacza kręgi elektryczną latarką. Dom odwrócił się tej nocy razem ze mną, kula ziemska wykonała może jakiś manewr dookoła gwiazd i oto budzę się wypoczęta jak dziecko. Daremnie próbuję sobie uświadomić, gdzie jestem, skąd się tu wzięłam. Na podłodze promień słońca żółtawy, ciepły, domyślam się, jakie wygrzane będą pod stopami deski. Zaraz wyskoczę z łóżka. Jeszcze chwila. Dziwne, ale niczego się nie boję. Nasza gospodyni mimo wszystko nie roznieca we mnie podejrzliwości ani strachu, przeciwnie, te wielkie pracowite dłonie stwarzają tu zakątek, do którego w jakiejś godzinie życia musiałam trafić, odnaleźć go, jak utracony skrawek dzieciństwa, i potem już do niego wracać. Kiedy Wanda Gąsiorkowa kraje chleb, upieczony własnoręcznie, rozchodzi się po kuchni mocny zapach kminku napęczniałego w cieście, kwasu i drożdży połączonych w rozczynie, żeby bochny rosły. Pod ostrzem skrzypi 149 twarda skórka, nóż idzie głęboko, nieomylnie, gospodyni ma ręce silne, wypracowane, pewne. Na taką chwilę warto czekać, bo wkrótce pojawi się mleko w półlitrowych kwiecistych garnuszkach i to właśnie będzie, jak powinno być w prawdziwym polskim domu z tradycjami wyprowadzonymi od Piasta Kołodzieja. — Dobre śniadanie, co? — mówi Przemek. — A w piecu są jeszcze placki pszenne z kruszonką. — Prosiłeś? — Ale skąd! Sama pomyślała. Zgadnij no, ile ona sobie liczy dziennie za swoją pracę. Oprócz noclegów, naturalnie. — Pojęcia zielonego. — Pięć złotych. Wlicza w to jarzyny i ziemniaki z własnej piwnicy. „Pię złoty". Serio. — Chyba ci się śni. — Będzie nam ten dobry sen wracał rok w rok, ile razy tu przyjedziemy. — Ja zawsze spędzałam część wakacji w namiocie, to w Puszczy Jodłowej, to na Furtakówce obok Murzasichla, to na środku Dźwiny; tam jest wyspa dwa kilometry długa, szeroka z kilometr. A resztę czasu nad Pilicą, pod sosnami. Ale teraz wydaje mi się, że niczego więcej nie pragnę, jak przyjeżdżać tu rokrocznie, tak często, jak tylko będziemy mogli. Jeszcze wczoraj tkwiła we mnie drzazga lęku niezupełnie przezwyciężona, czasem wyczuwalna dokładnie. Teraz roztopiła się bez śladu. Przemek uradował się. — Te ryby! Cooo? — Wiesz, odnoszę wrażenie, że coś odnalazłam. Znam takie mnóstwo lasów, a przecież tu, kiedy idę zaraz po deszczu między jałowcami wyższymi niż pułap mgieł, między jarzębiną, brzozą, sosnowymi zagajnikami, kiedy wejdę pod gęstwę dębów, świerków... Coś tu znalazłam, coś na mnie po prostu czekało. Może przeznaczenie? Może zły los? Przemek objął mnie ramionami. — Od razu miałby być zły? Dlaczego? Będziemy tu do pani Gąsiorkowej przyjeżdżali często, najczęściej. A teraz chodźmy na łódkę. 150 Zamyśliłam się na chwilę. — Powiedz mi, dlaczego wybrałeś dom Gąsiorkowej? Rozłożył ręce. — Czy ja wiem? Igor dał mi parę listów, Jerzy dopisał adresy Mazurek. Najbardziej polecali mi panią Meklen-burger, pamiętasz? Ale prosiłaś, żeby tam nie iść. — To jasne. Niemieckie nazwisko, jakby księżna Meklemburgii w pełni majestatu. Przemek zapytał pogodnie: — No, ale teraz nie masz już chyba żadnych złych skojarzeń? —- Chyba już nie mam. — Ani snów? — O, sny to całkiem co innego. — Tu? Na Mazurach? Żartujesz! Uśmiechnęłam się. —- Różnie bywa. — No, to jak najdłużej trzeba być na wodzie. Ja po całodziennym wiosłowaniu śpię twardym, zdrowym snem. Idziemy. Otworzyła się przed nami szeroka przestrzeń, a nad nami niebo miało tego dnia smugi malarskie, pastelowe, przejrzyste kompozycje barw. Płynęliśmy wolno, rytmicznie. — Spójrz, Przemek — mówiłam zapatrzona w górę — słońce jest gdzieś nad nami, ale nie umiałabym ustalić stron świata. — Ty się teraz nie gap. Uważaj na kołowrotek. Jak ryba weźmie, może ci zmiażdżyć palce. Już cię ostrzegałem. Zdawało mi się, że on żartuje. Sama też postanowiłam żartować: — „Plama głupstwo, mama doda, ale ponczu, ponczu szkoda." Wiesz, chętnie poświęcę ze dwa, trzy palce, żeby za tę cenę złowić szczupaka na dorożkę. Spójrz, o tam, jaka piękna chmura! Zupełnie różowa. I teraz wyrastają na jej grzbiecie kolce, w dół wypuszcza łapy. Może gdzieś nad oceanem albo nad Nilem taki sam stwór ukazał się niebu, a niebo jak lusterko samochodowe przekazuje aż do nas jego dziwne odbicie. Gwałtowny ból omal nie wyrzucił mnie za burtę. Jęk- 151 1 nęłam zamykając oczy. Na szczęście lewa dłoń zwarła się mocniej na korku wędki, gdy prawa szukała sobie złagodzenia przy ustach w cieple oddechu, to znowu pod swetrem. Zapomniałam, gdzie jestem, niemal wiłam się w łódce, przerzucając się z ławeczki na dno, z dna znowu na prawy skraj ławki. Przemek puścił wiosła. Zawyłam głośniej, wdzięczna, że taki przejęty spieszy mi z pomocą. Ciągle miewam śmieszne złudzenia. Tymczasem on przekraczał szybko ławeczkę, żeby w porę chwycić wędkę z moich rąk. — Jest! Miał oczy rozszerzone radością, migotliwe, jak ślepia nietoperza. — Jest! Złowiłaś. A mówiłem, uważaj na palce. Rozetrzyj, a ja tymczasem będę skręcał żyłkę. Chwilowo skręcałam się z bólu, co zresztą wywołało nawet kondolencyjne słowa Przemka. — No, widzisz, uparciuchu, prosiłem przecież. Miałaś inaczej trzymać wędkę. Porusz dłonią. Nie ma złamania? Spokojnie, spokojnie. Muszę chyba wyciągnąć tego amatora blaszanej przynęty, jak sądzisz? Bo inaczej on wywlecze sprzęt i pójdzie z nim na jezioro, na dno. Wszystko to wydawało mi się bardzo ciekawe pomimo bólu. Rozcierałam palce. Jasne, sama byłam sobie winna. Nie wierzyłam ani przez chwilę i ciągle jeszcze wydawało mi się wątpliwe, żeby tam w głębi żywa istota połknęła dobrowolnie kawał blachy. Przemek zaproponował pogodnym tonem: — Wiesz, usiądę na wędce. Pokaż no tu łapę, zbadam, czy kość w porządku. Tylko nie wyleć do wody! — Bo wtedy miałbyś naprawdę trudny wybór, co? Moje palce okazały się sprawne, chociaż ich wyginanie spowodowało dodatkowy ból. Przemek rozjaśnił się. — Wytrzymaj parę minut. Zaraz będę mógł się tobą zająć. Szkoda, że nie mamy podbieraka! Najgorszy jest ostatni moment. Skręcał żyłkę podniecony, równie ciekawy jak ja. Ciemna głębia jeziora falowała leciutko pod uderzeniami wiatru, który czasem przedostawał się spoza sosen i dębów. Aż nareszcie! Woda zaczęła za nami najwyraźniej chlupotać. 152 —• Jeeest!! — krzyknęliśmy równocześnie. Wstałam gwałtownie chcąc widzieć wszystko. Łódka bujnęła się w lewo i w prawo kilka razy, straciłam równowagę. Przemek rozkazał ostro: — Siadaj! Teraz będzie najtrudniejszy moment. Uwaga! Jutro musimy koniecznie mieć podbierak na łódce. Jednym zamachem ramion przerzucił wędkę — i nagle! Wśród kropel wody śmignął na dno zielonkawy, piękny amator blaszanej zakąski. — Szczupak? — zapytałam dla pewności. — Tak. Trochę więcej niż pół kilo. No, no. Stawiał opór, jakby był trzy razy większy. To musi być jednak szczupakowa. Przemek zadziwił mnie swoją wiedzą. — Jak to? — Po pierwsze, uparta, przekorna. I co ważniejsze, goniła za błyskotką, chociaż ma pełne jezioro drobnicy. Widocznie uznała, że to klips diamentowy. Chrząknęłam tylko. Dowcipny! — Bierz wiosła, daj mi wędkę. Już nie będę trzymała palców przy kołowrotku. Daj. Daj. Teraz ja chcę sama złowić rybę. Zupełnie sama. Płynęliśmy. Bambus uderzał mnie leciutko w dłoń owym cudownym pulsowaniem głębi jeziora, w którym koziołkowała blaszka poddana rytmowi fali. Samo czekanie, czatowanie pełne skupienia miało swój urok, a tu z góry przygrzewa słońce, gładzi po włosach, po szyi, muska policzki ciepłym oddechem i praży w plecy. Minęło może pół godziny, może mniej i bęc! Kołowrotek odwija się, jazgocze i terkocze, a palec przyciśnięty do trzciny bambusowej odbiera każde szarpnięcie, drgnienie, próbę ucieczki na dno albo w lewo, w prawo, każdego koziołka wywijanego na końcu żyłki przez istotę żywą. — Mam! I sama wyciągnę. Sama. — Ryzykujesz. Urwie się. — Jutro włożymy do łódki podbierak. A dziś pozwolisz mi zaryzykować. Ona jest moja. Pluśnięcia. Bryzgi wody. Widocznie to szok dla ryby zobaczyć łódkę, wyjrzeć na słońce. Jakiś instynkt pokie- : 153 rował moimi ramionami, wzięłam rozmach, świsnęłam jak batem i u nóg na dnie łódki rzuca się złota rybka. Właśnie ta z bajki. Podaruje mi wszystko, czego zapragnę, żeby ją tylko wypuścić. — Udało ci się — mówi Przemek odczepiając mój łuo z błyszcza. — Waży co najmniej kilo. Może trochę więcej. — Tylko tyle? Walczyła jak tygrys. Przemek zgarnia wodę wiosłami. — Więc okazuje się, że mamy dzień, o jakim opowiadał nam Palichleb. Ciepło, lekki wiaterek od modrzewiowego zagajnika, fala krótka, świetny błyszcz. Uniosłam ramiona do góry. -— Zapomniałeś o wyjątkowo zdolnym dorożkarzu! — Prawda. Ledwo przepłynęliśmy kilkadziesiąt metrów, na żyłce pluskała i szarpała się znowu jakaś energiczna ryba. Od razu poznałam: jest większa. Mimo to chciałam wydobyć ją samodzielnie. Przemek jednak wytłumaczył mi, że ryzyko zerwania żyłki nad burtą wzrasta, im cięższa i ruchliwsza jest ryba. Wahałam się. Te łowy wciągnęły mnie już, i w miarę powodzenia tak niespodziewanego, jakby we śnie jezioro dawało nam podarunki, coraz bardziej chciałam doznać uczucia radości, w chwili gdy pierwsze, gwałtowne szarpnięcie kołowrotka i potem arytmiczne skoki sygnalizowały mi, że znowu coś jest. Przemek nie nalegał. Znałam go jednak dobrze, widziałam, jakie smutne ma oczy. Na pewno milcząc opłakuje tę rybę, którą ja bez wahania puszczę z powrotem do jeziora. Mimo to nie miałam zamiaru dawać mu wędki. Dopiero kiedy wielki, żółty i zielonkawy szczupak błysnął grzbietem tuż pod powierzchnią wody, szybko wezwałam Przemka na pomoc. Odetchnął z ulgą. Wziął wędzisko, rozkręcił sporo żyłki, skręcił znowu. Splatała się w mały węzeł. — Bierz rybę! — wołałam przejęta. — Bierz rybę, a potem rozpłaczemy supeł. Ale Przemek najwyraźniej pragnął mi dać lekcję rybackiego spokoju i systematyczności. Zajął się rozplątywaniem supła! Mijały sekundy, mój złocisty szczupak 154 MIHHHHHHHM.......»»4 r H hH r f M M r ^ ri T1F1T1M > t ? T^M > t M M * I ¦ M M11 i' I znów ukazał się na powierzchni, słońce dawało niezwykłą widoczność, wybałuszone oko zwróciło się na łódkę, na nas i nagle zobaczyłam w tym oku, w całej żywej istocie przerażenie. Ułamek sekundy wystarczył. Szczupak machnął kozła, obrócił się wokół własnej osi, co pozwoliło mu zeskoczyć z haczyka, na którym był uwięziony płytko, samym brzegiem wargi. — Poszedł! — wołałam zrozpaczona. — Widzisz, co narobiłeś?! Prysnął, i tyle! Przemek miał niewyraźną minę. — Szkoda. Był duży. Najmniej ze dwa kilo. Dobił mnie tym. — No tak! Złowiłam takiego smoka, największego ze wszystkich i co? Gdzie jest? ¦— Uważaj — ostrzegł mnie Przemek. — Tu głębia, z pięćdziesiąt metrów. Nie radzę ci nurkować. — I ty jeszcze żartujesz? —• Te szczupaki po pół kilo sztuka najsmaczniejsze. Wkrótce się przekonasz. — Ale ja nie chcę wracać. Muszę złowić dużą rybę. Taką samą. Chwycił wiosła, pracował lewym, obserwując dziób łodzi, która zakreślała piękny łuk. — Dobra. Puszczaj żyłkę. Może dziś mamy szczęśliwy dzień. W drodze powrotnej czary działały nadal. Płynęliśmy z jeziora na jezioro, dął lekki wiatr i zmieniał powierzchnię wody w rodzaj blachy falistej. Sunęliśmy krętymi zakosami, ciągle w słońcu, pilnowaliśmy, żeby żyłka szła środkiem i co pewien czas uderzenie w ramię zwiastowało rybę, potem kotłowanina w wodzie pozwalała mi rozpoznać, że na pewno jest. — Co za szczęście, że ryby nie płaczą — powiedziałam. — I że nie trzeba do nich strzelać. — Coś mi na to wygląda, że ty dziś także połknęłaś haczyk. — Śmiej się, śmiej. A mnie coś gnębi. Dwukilowy szczupak poszedł. — Ale zobacz, ile wieziemy ryb. I wszystkie ty złowiłaś. 155 ..............111111 — Prawdę mówiąc, one się same złowiły, ja tylko trzymałam wędkę. — Zwijaj. Tu już płytko, przy brzegu. Wodorosty mogą nam urwać błyszcz. Ale rzuciłam ostatni raz i płynąc do brzegu, szybko skręcałam żyłkę na kołowrotek. Łódź lada chwila miała szurnąć po piasku, już widziałam całą polanę, kiedy nagle za nami pojawiło się coś dziwacznego. Wachlarz prześwitujący czerwonawo jaśniał w słońcu, a na jego tle otwarta paszcza. — Co to jest? Co to może być? — zawołałam w podnieceniu. — Okoń! — krzyknął ktoś z brzegu. Wtedy zobaczyliśmy Huberta. Zszedł wolno spomiędzy olszyn aż na sam dół, gdzie woda chlupotała o jego ciężkie gumiaki, obejrzał nasz połów, przywitał się z Przemkiem, ze mną. Już umówili się na jutro. Bo skoro „scuplo-ki zaczęły gryźć", a nawet wielki okoń ścigał ile sił naszą łódkę, żeby z otwartą paszczą na tle zjeżonego wachlarza, kolczastych płetw dać mi się złowić na błyszcz, to trzeba wyruszyć tam, gdzie żerują wielkie ryby; na głębinę pomiędzy wyspami. — Wy, panie, macie mazurski wzrok. — Mazurski wzrok? Tak pan sądzi? — Człek z mazurskim wzrokiem wypatrzy rydza pod mchem, rybę na dnie głębiny, jelenia po drugiej stronie puszczy, ba, stare ludzie mózili, że taki to i króla we Warszawie poradzi zobaczyć. Przemek wybuchnął śmiechem. — I nawet jak sobie król piechotą chodził, to go też Mazurzy wypatrzyli? Spomiędzy sosen wypadli nasi dwaj malcy, umykali Adelgundzie rozradowani widokiem ojca, zdumieni mnóstwem ryb złocistych i zielonkawych jak przezroczysty, trochę zmatowiały bursztyn. Piłka została w trawie. Hubert pokręcił głową. — Wytnijcie wędki dla synów, panie. Dobre choćby z leszczyny. Będziecie mieli rybaków do pomocy. Mój ojciec lubił mnie zabierać na ryby od małego. Ja, gdyby mi Pan Bóg dał takich synów, prowadziłbym ich do lasu, na jeziora. Z nimi bym pływał, pokazałbym, gdzie ryba 156 najlepiej bierze. A jak podrosną, nauczyłbym ich łodzie montować, zgrabne i mądre łodzie, żeby szły lekko, zwrotne, a nie wywrotne. Oboje z Przemkiem słuchaliśmy w milczeniu. Hubert mówił teraz tak cicho, jakby sam do siebie. Zdawało mi się, że słyszę tylko jego myśli. — To błogosławieństwo mieć takich urwisów. Ten starszy to chyba już pięć lat skończył? A ja czekam cierpliwie. Nie wiem, nie wiem. Urok jaki na nas kto rzucił albo co? Mieć własnego syna. Mieć własne dziecko. Na całe życie... Na stare lata... Przemek spojrzał na mnie, zakłopotany trochę. Byłam ciekawa, czy zdecyduje się przemilczeć słowa Huberta, czy wiejską metodą powie, co myśli. Wybrał bezceremonialną swobodę. — Młodzi przecież jesteście oboje z żoną, doczekacie się wreszcie. Hubert aż otworzył usta. Wierzył! Tak mogłabym sobie wyobrazić człowieka zasłuchanego w tajemnicze wywody czarodzieja, proste, a jednak urastające do rozmiaru wróżby. Dodałam więc, nie kontrolując własnych słów: — A żona taka śliczna! Więc i dzieci będą bardzo ładne. Hubert westchnął z ulgą. Może spadły w tym westchnieniu jakieś godziny ciężkich rozmyślań, zwątpień. — Żeby pani słowa święte były! Przemek i Hubert zajęli się rybami, zbieraniem sprzętu, mocowaniem łódki do wierzbowego wykrotu, suszeniem jej dna. To dziwne: dwaj młodzi mężczyźni niemal w równym wieku, jeden ze stolicy, drugi z mazurskiej wsi odciętej ponad sto lat granicą niemieckiego państwa od Polski, byli jak bracia albo jak bliscy sobie od dzieciństwa koledzy. Z ogromnym zapałem Hubert opowiadał, jakie scuploki można złowić w miejscach, które on zna, pomiędzy wyspami, o tam, pośrodku jeziora, gdzie stoją trzy ciemne kępy drzew, ale trzeba wybrać porę i dzień taki jak dziś. — Od ryna ciągnęło mnie nad wodę, pora jest na scuploki, tylko musiałem akurat naprawić matce warsztat, bo się, jucha, wzion i zepsuł. Ale jutro zmówimy się. 157 Najlepiej byłoby tak z godzinkę przed zachodem słońca, tedy widzą, jak idzie blaszana rybka i w słońcu miga. To jest jeich pora kolacji. Nachylili się głowami do siebie, ramiona wznieśli gestykulując i ustalając wszelkie szczegóły. Przemek zapytał: — A podbierak pan ma? Bo mój trochę mały. Hubert machnął dłonią, jakby się bronił przed komarami. — Wej! Panie, to jesce z moim nieboscykiem ojcem robiliśmy razem ten podbierak. Odpowiedni. Co my tu nim ryb z jeziora wyciągnęli! Wej! Tedy podbierak przyniosę. Żyłkę też mam taką, jakbym samego Lucypera z piekieł na wierzch miał wywlekać. Aby tylko jakie by-cysko dało się złapać. Aby się zdarzyło, jak temu chłopu, co suma złowił i mocno trzyma za wąsy: „Jechał na nim jak na krowzie, bo miałko było w parowzie." Nie wiem, kiedy Marcin i Szyrnek usłyszeli fragment wiersza. Stali już przed Hubertem z nosami podniesionymi do góry, z wyrazem zainteresowania na pyzatych buziach. — I co? I co dalej? — zawołał Marcin, a niesforny kosmyk włosów nad jego czołem zdawał się być anteną ciekawości. Przyłożyłam zapałkę do paru suchych gałązek jałowca, płomień poszedł w górę białą serpentyną, gryzł głośno igliwie. Hubert usiadł na pniu sosny. Przemek obok niego. Chłopcy ukucnęli na wprost i nie zdając sobie sprawy z tego, że tworzą uosobienie pragnień Mazura, nieruchomo wpatrywali się w niego. Szedł wiersz za wierszem, opowieść za opowieścią. Hubert znał ich mnóstwo, mógłby chyba mówić i śpiewać całą noc. Od strony wody ciągnął chłód, ale płomień omiatał nas upałem, a las nie wytchnął jeszcze słonecznego ciepła spomiędzy drzew. Oczarowani samą funkcją słuchania bajek, nasi malcy chłonęli wątki zdarzeń, w których bohaterami byli sprytni rybacy, ryby mówiące ludzkim głosem i kurzące fajki. Dym ogniska nasycał kolejno zapachem odzież, włosy, powietrze naokoło, nasze twarze i ręce. 158 Przemek i ja milczeliśmy, chłopcy czasem bez tchu poganiali Huberta: — I co? Co dalej? Czułam, jak mocno bije mi serce. Więc to była prześladowana wierność ludu, który chciał używać mowy ojców i przekazywał ją z pokolenia na pokolenie prosto, bezpośrednio jak teraz. Hubert naostrzył nóż, kładł na deseczce przed sobą ryby, szybko i zręcznie czyścił je z łuski, patroszył. Jego silne dłonie były przy tej czynności tak sprawne, że zdawało się, strączki grochu otwiera, nie szczupaki. Sfrunęły dwie sroki w czarno-białym, wytwornym upierzeniu, przydreptały ostrożnie i zaczęły dziobać rybie wnętrzności, które Hubert rzucał daleko za siebie, na brzeg. — O, o! — zawołał Marcin, a Szymek poparł go wskazując ptaki palcem. — One też mają jedzonko. Hubert odsunął wierzchem dłoni włosy, które 'przy pracy zsunęły mu się na czoło. — Śpiewajmy wraz. O gołębziach znacie? Nie? To spróbujmy. Zawszedy mój ojciec, jak szedł ze mną do lasu, pierwszy zaczynał, a ja śpiewałem razem z nim. I tak nam się szło krok w krok, aż na koniec puszczy można byłoby zajść. Marcin i Szymek robili, co mogli, żeby dorównać mocnemu barytonowi Huberta. Przemek szybko chwycił melodię, śpiewali we czterech, a ja pomagałam im wybijając takt patykiem o trawę. „Dwa gołębzie, dwa gołębzie żyto wymłócili, żyto wy-młócili." Las i jezioro dodały własny orkiestrowy zespół powtarzając ostatnie sylaby, jak w dobrze napisanym utworze synkopowym. Wiatru nie było, może tylko lekki oddech szedł z polany nad wodę, zagarniając dym i garście iskier, które tuż przy brzegu tonęły z krótkim syknięciem. Wyprawa na grubą rybę postawiła wszystkich na nogi. Marcin i Szymon razem z Adelgundą wywlekli jakieś gracki, metalowe puszki po konserwach i wyruszyli w 159 pole za opustoszałym, zrujnowanym gospodarstwem, żeby szukać glist zwanych potocznie robakami. Gąsiorkowa z mamą Przemka zaróżowione podnieceniem i radością współpracy nastawiły spory garnek bigosu, dosypywały suszonych grzybów i dorzucały plastry smażonej kiełbasy. Mało tego. Postanowiły też ugotować kompot z mieszanki różnych owoców, a ponadto upiec kilka drożdżowych placków. — I dobrze — mruknął Przemek. — Po takich wstępach na pewno nic nie złowimy, będziemy głodni jak wilki, wściekli jak sto diabłów. Ugościcie nas wtedy. Męska, pofałdowana twarz Gąsiorkowej rozjaśniła się w uśmiechu, który ją odmłodził i przywrócił urodę. — Wej! Ugościmy. Jek wąsa pani matka zezwolą, to i Huberta możemy ugościć. On z naszej wsi wysedł. — A Hubertową? — spytała matka. Mazurka podniosła ręce na wysokość twarzy i trwała tak przez parę sekund. Mogło się zdawać, że podczas gry w siatkówkę czeka gotowa bronić swojej strony boiska przed atakującą piłką. — Ludziska poziadają, ze to carownica, ta baba Hu-bertowa. Prześwidruje krwawym okiem krowę, mliko za-rozki odbierze. Mózili nawet, ale to ja nie myślę, zęby tak mogło być... Ula do lustra lubi spoglądać, urodę ma, prawda. Jeno tym krwawym okiem sama siebie zacaruje, dzieci nie rodzi. Ułożyła ręce na brzuchu, przez chwilę kołysała głową w zadumie. Westchnęła ze współczuciem. — Dzieci nie mają. Co po urodzie, co po strojach, co po pieniądzach, co kobiecie po kołdrach, obrusach wysy-wanych, jak nie ma dzieci. Wyschnie rodzina! Bezpotomnie zejdzie do grobu. Zamilkła na długo. We własnych słowach słyszała może jakąś wątpliwość, palce zaplotły się mocniej na roboczym fartuchu, supły zgrubień jej spracowanych rąk wystąpiły wyraźnie na wierzch. — A ja? Coz mogę powiedzieć? Nie byłam carownica. Krziwde to jaką wyrządziłam komu? Przeto za co mnie Bóg pokarał, odebrał synów i pozostawił w niepewności? Jek długo byde nocami nasłuchiwać każdego kroku na drodze, jek długo mam się modlić, coby wrócili? 160 Stała tak pomiędzy nami nieruchoma, podobna do starego drzewa wśród zagajników. Patrzyła w okno. Ja także nocami rozmyślałam nieraz o jej synach, znanych mi tylko z fotografii w ciemnym pokoju, ale słowa Gąsiorkowej o nagłym ich powrocie, o oczekiwaniu kroków tych ludzi, to było dla mnie coś przerażającego. Zagryzłam usta. Nigdy już nie chciałabym usłyszeć marszu żołnierzy ze znakami swastyki, byłam pewna, że nasza przyjazna gospodyni znienawidziłaby mnie, gdybym jej powiedziała, co robili tak umundurowani młodzieńcy w miasteczkach i wsiach Europy. Na szczęście Przemek, zajęty w ogrodzie swoimi wędkami, nie słyszał pewno w ogóle słów Gąsiorkowej, a mama Przemka zwróciła się spokojnie do gospodyni przerywając jej zadumę. — To jak będzie z tą wanilią do ciasta? Poszuka pani? Zapachy potrzebne. Rozplotły się zaciśnięte na fartuchu dłonie, znów poleciały do góry w ruchu łapania piłki. Jakże młodzieńcza wydawała mi się ta stara, spracowana kobieta! — Daleko myślami byłam, sama nie wiem gdzie — zawołała i pobiegła do pokoju, nacisnęła klamkę. Weszła tam, żeby znaleźć kawalątko wanilii, zostawiła otwarte drzwi. Spojrzałam — i najchętniej zamknęłabym oczy. Dlaczego zły sen wracał do mnie tu, w uroczej, zielonej wsi, nad jeziorem, kiedy chciałam wierzyć, że mogę na zawsze zapomnieć o istnieniu koszmaru? Na ścianie nad staroświecką komodą wisiały fotografie; czy mogłam się łudzić, że zniknęły? Dzienne światło wyraźniej uwidaczniało rysy poważnych młodych mężczyzn, ich oczy w cieniu czap, usta ściągnięte — nie wiadomo, surowością, gniewem, poczuciem obowiązku czy lękiem, przerażeniem, rozpaczą, zgrozą, jaką może nosili w sercu zamierzając posłać matce fotografię z frontu. Ani jeden syn Gąsiorkowej nie uśmiechał się. Czekała ciągle na nich. Ale ja chciałam uwierzyć, że tylko słońce za oknem jest prawdziwe, prawdziwe są jeziora kołysane uderzeniami nurtu i ciepłego wiatru, prawdziwe są lasy ciche, bezpieczne, pełne spokoju, zapachu roślin i ziemi. Tylko murawa zielona jest prawdziwa i złote od opalenizny buźki moich dzieci biegnących razem z Adelgundą. .................................................................... 11 — S. Szmaglewska ¦liliiillili 161 — Uciekłabym stąd natychmiast — powiedziałam wyraźnie. Moich słów nikt nie usłyszał. Mazurka taszczyła oburącz słój napełniony cukrem. Ze środka wydobyła kawałek wanilii, położyła na stolnicy przy mące usypanej w stożek, wygrzewającej się razem z drożdżami wlanymi jakby w krater mącznego wulkanu. Dopiero potem wróciła, żeby zamknąć drzwi pokoju, gdzie wisiały fotografie. Rozejrzałam się. Znalazło do mnie drogę przygnębienie, cały świat był otwartym kraterem, z którego wydobywały się bulgocące, szare wyziewy. Czy mogę powiedzieć Przemkowi lub jego matce, jakie myśli mnie dręczą? Przecież oboje i nawet Gąsiorkowa cieszymy się, kiedy zdołamy zająć ją jakąś sprawą, żeby przestała płakać i rozpamiętywać, to co przeżyła. Przemek uspokoiłby mnie pewno, tak, ale w jego doświadczeniach istnieją również pokłady, na których znalazłyby pożywkę rozmyślania o synach Gąsiorkowej. Więc muszę to dźwigać samotnie, wytrzymać w milczeniu aż do wyjazdu. Jakie szczęście, że nasz pobyt się kończy. Mam nadzieję, że nigdy tu już nie przyjadę. Wypłyniemy dziś na głębię, pomiędzy trzy wyspy, tam zapomnę, przynajmniej na jakiś czas, uwaga moja skupi się na wiosłowaniu, łowieniu ryb. Ukazały się dwie pełechate łepetyny moich synów, energicznych i pełnych zapału, wiatr odgarniał i przesypywał ich włosy, byli nieświadomi, co to jest ziemia, po której biegną ich małe stopy, co to jest świat, na którym będą żyć, jakie prawa przestrzegane i zniekształcane będą ich dotyczyły. Jeszcze nie zaczęłam się o nich bać, jeszcze ufałam, że to, co ich oświetla ciepłymi promieniami, jest po prostu słońcem, które nagrzewało ścieżkę z domu do szkoły, tym samym słońcem lat mojego dzieciństwa. Tą ścieżką biegłam boso już od najwcześniejszej wiosny i byłam ufna, świat miał sens, poddany wielkim prawom natury. Za chłopcami Gundi, skłonna pomagać małym, ochraniać ich wyciągniętymi ramionami. Otworzyłam drzwi. Pachniał maj. Od puszczy, od sadów, od kulistych bzów i z małych ogrodów płynęła woń 162 kwitnienia i miodu, nawet mlecze i stokrotki wydzielały balsamy odmiennych woni. Świat był rajem. Wrócił Przemek. Uśmiechnięty, pogodny, trochę zgrzany, z podwiniętymi rękawami koszuli. — Mamy fantastyczny dzień! — powiedział odstawiając wędki w kąt. — Inna sprawa, czy ryby doceniają tak samo pogodę. Gąsiorkowa pośpieszyła do garnków. — Obiod gotowy. Tylko źmioki dojdą. Przemek umył ręce pod wyhaftowaną na makatce sentencją: „Dobra woda zdrowia doda." Wziął od Gąsiorkowej lniany, zgrzebny ręcznik, wycierał się nim bez pośpiechu i nagle powiedział: — Dziwne. Mam takie uczucie, jakbym się w tej wsi urodził albo przyjeżdżał rokrocznie, od samego dzieciństwa. Gdyby to zależało wyłącznie ode mnie, chciałbym tu mieć dom. Ile razy trafi się parę dni wolnych, my w pociąg i na jeziora. Nie wyobrażam sobie lepszego wypoczynku. No tak. Oto skutki mojego milczenia. Tu, gdzie Gąsiorkowa marzy o powrocie synów, on znajduje spokój, ufność. Powiedziałam niechętnie: — Wiesz chyba, że początkowo myślałam o pracy na Mazurach. — Tu jest nam dobrze jak u Pana Boga za piecem. U pani Gąsiorkowej zawsze sobie wcześniej zamówimy pokój. Adelgunda otworzyła drzwi, słońce rozjaśniło podłogę kuchni, wyszorowaną, aż bursztynową tam, gdzie w deskach rysowały się słoje i sęki; na progu zdejmowała gumiaki moim berbeciom, zakładając im domowe pantofle. — Zamykaj, Gundi — wołała Gąsiorkowa — bo ciasto nie wyrośnie. Przemek musnął dłonią włosy Marcina, potem wziął Szymka na ręce, przytulił policzkiem do swojego policzka. Mały skrzywił się, przeciągnął palcami po nie ogolonej brodzie ojca. — Tatuś jest jez — oświadczył, a zabrzmiało to prościej: „tatuś jes jes". »• 163 — Ogolę się! — zdecydował Przemek. — Mamy jeszcze trochę czasu. Gąsiorkowa nakrywała do stołu. Chłopcy kręcili się dookoła ojca. Marcin oglądał sprzęt rybacki, brał do rąk spławiki. Szymek zapytał poważnie, rzeczowo, jakby chciał wykazać swoją męską wiedzę o sprawach codziennych: — Tatusiu, cy ty się klemas po goleniach? Przemek powściągnął uśmiech i rzekł jak równy równemu: — Nie lubię używać kremu, to dobre dla kobiet. A ja po goleniu tylko myję twarz czystą wodą. Tobie radziłbym to samo. Wkrótce wyszło na jaw, że wszyscy oprócz starej Gą-siorkowej postanowili wziąć udział w dzisiejszym rybołówstwie. Ledwie skończył się obiad, przystąpiono do załadowania łódki niezbędnym bagażem. Ale co dla kogo może być niezbędne? Szymek zaniósł dwa misie. Marcin całą kolej i ciężarówkę, może zamierzał w sposób zorganizowany transportować złowione ryby! Babcia wysłała na kładkę potężną bańkę kompotu i kosz napełniony żywnością, przykryty barwnym płótnem. Adelgunda przy-taszczyła dwa koce, „bo może być zimno, moja babcza kazała". Potem krzyknęła, biegnąc pod górę, do domu: — Mam też ułożyć tyle Jaśków, ile będzie ludzi na łódce. — I to też ci babcia kazała?! — pytał ze zdumieniem Przemek. — Od kiedy to rybacy potrzebują puchów i luksusów? — Eeee, nie, to już wąsa pani matka powiedziała, żeby zabrać wyszywane poduszeczki dla wszystkich. — Hm!... A policzyłaś, Gundi, kto ma płynąć ze mną? Adelgunda kolejno prostowała palce lewej i prawej dłoni. — Pan, to raz. Pani, to dwa. Marcin, to trzi. Szymek, to cztyry. Ja, to będzie pięć. Wąsa pani matka, to sześć. — Ho, ho, ho! Niespodzianka. Gundi sumiennie liczyła dalej. — No i Hubert. Razem będzie siedem. Bo Hubertowa baba nie pływa na ryby. Gąsiorkowa podniosła ręce. 164 — Hale! On ją zarozki po ślubie wsadził na łódkę, wiózł i musi być sam Ulcyper sie złapał w rybę przeina-cony. Wielgaaachny! Mooocny! Jek Hubert zatnie! Ten Ulcyper ledwie spostrzegł Uli cerwone oko, prysk, bokiem pod łódkę i nurka na dno. Hubert miał owiniętą linkę dookoła pięści. Mało ich Ulcyper nie utopsił. Cud, ze się łódka nie obaliła. Satany różną postać mogą na siebie wziąć, jek potrzebują cłowieka zmarnować. Adelgunda rozsądnie odsunęła ósmy palec od siedmiu policzonych. — No właśnie mówiłam. Ula zostanie w domu. Przemek uśmiechnął się. — Widzę, że Hubert i ja pójdziemy pieszo na ryby. Miejsca zabraknie. Te słowa pozostały bez echa. Dopiero kiedy wziął w garść wędki, ruszyła z miejsca liczna karawana. Przez ogród w stronę kładki szliśmy wszyscy krok w krok za Przemkiem. Tylko sama Gąsiorkowa została na progu. — Ludzie! —¦ krzyknęła za nimi. — Wy się chcecie potopsić? Ady tam głębina pomiędzy wyspami, was będzie za dużo na łódce. Gibnie się które i wszyscy pójdą na dno. Jej ostrzeżenia także puściliśmy beztrosko mimo uszu. Wszyscy zajęli miejsca. Łódź osiadła w piasku, statyczna i nieruchoma. Przemek stojąc w rozkroku nacisnął mocno drąg i odbił z mielizny. Ciężar zanurzył się centymetr po centymetrze, aż po brzegi burty. I nagle miś upadł na dno. Marcin i Gundi schylili się, woda chlusnęła z lewej strony, co wywołało niemal odruchowe, spontaniczne kiwnięcie się wszystkich w prawo. Teraz atak wody był znacznie większy. Podniósł się krzyk. Było płytko, a jednak dzieci ogarnęło podniecenie. Krzyczeliśmy jednocześnie. — Spokój! — powiedział Przemek cichym, opanowanym głosem i wyskoczył na brzeg. Uchwycił brzeg łódki, ciągnął do przystani. Radosny pisk „uratowanych rozbitków" i śmiech pełen ulgi powiedziały nam bez słów, że jednak wyruszymy w zmniejszonym składzie. Gundi obiecała zaprowadzić leśną drożyną chłopców i babcię nad jezioro, gdzie pewno będzie czekał już Hu- 165 T bert. Odpłynęliśmy więc we dwoje i dopiero po dłuższym czasie wybuchnęliśmy śmiechem, kiedy nie można było nas usłyszeć na wsi. Hubert krzywił się, niezadowolony. — Spokojne jezioro. Za bardzo spokojne. Może z tego nic nie być. —¦ Ano, spróbujemy -— pogodnie zdecydował Przemek. Słońce stało dość wysoko nad horyzontem i dawało nam ciepło. Czekaliśmy cierpliwie, aż Hubert ulokuje się na ławce, rozłoży przed sobą swój sprzęt: grubą żyłkę zwiniętą starannie na kołowrót i „rybkę" wykonaną z blaszanej łyżki, ozdobidną czerwonym koralem, umieszczonym pomiędzy srebrnym i żółtym połyskliwym drucikiem. — O ho ho — zawołałam. — I pan ma nadzieję, że ryba da się na to nabrać? Na taką biżuterię? — Zawszedy jest ryzyko. Może wziąć, a może grymasić. Ryba jak cłek albo małe dziecko. Niemowa. Podniósł głowę, przyglądał się obłokowi pochylonemu nad strzępiastą linią lasu po drugiej stronie wody. — Za jakie pół godziny wypłyniemy. Zdążymy chyba sprzęt oporządzić? O zachodzie ryby lubią gryźć. Przemek odpowiedział kiwnięciem głowy. — Jasne. Prawie wszystko już przygotowane. Wykonywali każdą czynność wolno i w skupieniu. Hubert ociężały wskutek swojej tuszy, Przemek z natury spokojny. Zdawało się, że ich gesty są nieodzowne jako część obrzędowego rytuału spełnianego na cześć Posejdo-na. Przyglądałam się im, otwierając oczy co pewien czas, ale co prędzej zaciskałam powieki, żeby nie raziło mnie światło z nieba i drugie, odbite na fali jeziora. Obaj mężczyźni stali się ciemnym, ruchliwym drzeworytem, obrysowanym cienką linią promienia, promień srebrnym prętem dotykał wędek i wygiętej burty łodzi. Każdy kołek na brzegu jeziora, każdy liść wodnej trzciny, pęd wierzbowy, każdy grzybień i płynący patyk zyskiwał aureolę, stawał się czymś zupełnie innym, niż był, dzięki słońcu, które im bliżej lasu, im bliżej nieodwołalnego roz- 166 stania na dziś, tym szerzej ogarniało dziwnym światłem ziemię i odmieniało jej urodę. Przemek wyprostował się, pokazał wyciągniętą ręką brzeg za moimi plecami. — No! Piechury już tu są! — zawołał. Obejrzałam się. Polana zarośnięta kępami trawy, jeżyn, malin i niskich sosenek schodziła ku wodzie przecięta ledwo zaznaczoną piaszczystą drogą. Tam gdzie ogromne świerki splecione z ogromnymi świerkami tworzyły granatowy cień nad gąszczem dębowych koron, ukazał się mały jak biedronka Szymek w czerwonym sweterku. Za nim szedł wymachując zieloną witką Marcin, a dalej babcia i na końcu jasnowłose dziecko z bajki, Adelgunda, na którą zdawały się czekać odblaski zachodu, żeby częstymi dotknięciami gładzić ją po głowie. Byli jeszcze daleko. Las nad nimi po wschodniej stronie jeziora zdawał się irracjonalnie wysoki, czuby drzew przebijały pułap atmosfery. Nigdzie nie ma takiego czarodziejstwa lasów jak na Mazurach i Warmii. Przez chwilę próbowałam znaleźć górną granicę zielonej plątaniny, ale na próżno. Za to po ziemi, po piasku o barwie dojrzałej pszenicy szły małe chrabąszcze, były coraz bliżej, a ciągle jeszcze każda z idących osób zdawała się zamieniona w Małego Księcia czy w Tomka Palucha. Nigdzie człowiek nie bywa równie nikły i równie szczęśliwy jak w ogromnej puszczy. Usiedli na omszałym klocu nad wodą, trochę zmęczeni. Nogi chłopców i Gundi kołysały się w przód i w tył, uderzały piętami w chropowatą korę pnia, jakby ćwiczyły się do dalszej wędrówki. Przemek zawołał: — Odpływamy. Chodź już. Marcin właśnie zaczął mi opowiadać: — A my widzieliśmy dzięcioła! On tak uderzał, o tak, dziobem, jakby wbijał gwóźdź. — I wcale się nas nie zląkł! — uzupełniła Gundi. — Stukał głośno. Z daleka było słychać i najpierw miałam stracha, że tam ktoś jest. Jaki zbój. 167 1N 'fl |!((1! |ltltl)ltl)!l!t!(lll Ililtl (1)1 H !tf! M M lin: — A kukułkę jeszcze słychać — mama Przemka podniosła dłoń. — O, bądźcie przez chwilę cicho. Tak! Tak! Słyszycie? Można było pomyśleć, że to dzwon gdzieś bardzo daleko, na samym dnie puszczy rozkołysał się i dwoma stuknięciami serca woła, odpowiadając sam sobie. Jeszcze dalej usłyszeliśmy drugą kukułkę i trudno było zgadnąć, czy ptak-echo przekrzykuje się z echem, czy z drugim ptakiem. — Odpływamy! — zawołał Przemek, lokując się przy wiosłach. Zajęłam swoje miejsce, wyznaczone mi na środkowej ławce, żyłkę pozwolono mi spuścić za lewą burtę, ale dopiero daleko, na głębi. Hubert siedział przy sterze, nie sterował jednak, tylko pilnie czekał na moment, kiedy będzie mógł wyrzucić za prawą burtę swoją solidną blaszaną rybę z koralikiem. Płynęliśmy słońcu naprzeciw, a blask rozżagwił smugę wody przed nami swoją gorącą barwą. Milczeliśmy. Pachniały wodorosty. Czasem wiatr uderzał lekko niosąc woń igliwia i żywicy rozpra-żonej wiosennym ciepłem. Od pierwszej chwili rozumiałam, że to jest pojedynek dwu rybaków, ostre współzawodnictwo „ponka z Warsia-wy" i zasiedziałego Mazura. Przemek, chociaż tylko wiosłował, był tu firmą i mózgiem rybołówstwa, jego sprzęt kupiony w sklepie miał zdać egzamin w zestawieniu z leszczynowym prętem i połówką złamanej łyżki pod-szlifowanej do połysku, imitującej płotkę. Zobaczymy, co będzie dalej. Chwilowo Hubert i ja co pewien czas bez przekonania skręcaliśmy żyłkę, próbując wyczuć, wywnioskować, jakiego rodzaju „zaczep" obciąża naszą błystkę: żywy, zbuntowany, pluskający w wodzie szczupak czy martwy przedmiot. Okazało się jednak parę razy, że tylko wodorosty splecione w długi warkocz drgały pod wpływem pulsowania wody, łudząc nas i komplikując połów. Blokowało to dostęp rybom, ciągnęliśmy więc te zielone, mokre bukiety, podwodne pędy nenufa-rów, ułamane badyle trzciny, dziwne algi jezior, podobne do sałaty, szpinaku czy akacjowych liści. Starannie zdejmowaliśmy je z przynęty aż do najmniejszego źdźbła, kalecząc sobie czasem palce w zetknięciu z pazurami ha- 168 czyków. I znów ostrożnie, przemyślnie, sposobem, każde z nas po swojemu i na swoją stronę łódki spuszczaliśmy błyszcz do wody. Na próżno! Hubert sapał ciężko, jego honor cierpiał pewno znacznie bardziej niż mój: po prostu ja ciągle jeszcze nie traktowałam poważnie rybołówstwa. — Zawszedy — powiedział astmatycznym głosem — jak ma być pełnia księżyca, ryby przestają gryźć. Idą na dno przeczekać. — A wczoraj? — zapytałam go. — Sam pan widział, ile złowiłam. Rozejrzał się. Polizał dłoń i trzymał ją chwilę w powietrzu. — Wiatr obrócił się trochę. — To im odebrało apetyt? Hubert kiwnął głową z powątpiewaniem. — Na pewno nie można ziedzieć. Ale coś jest. Może za wcześnie wypłynęliśmy. — Albo za późno? — zażartowałam. Znów odczepił zielony, liściasty wiecheć. Ledwo skończył, ja musiałam robić to samo. Teraz już nie byliśmy rywalami w zawodach. Oboje zgnębieni przegraną patrzyliśmy na jezioro, gdzie łódź zostawiała głęboki, wirujący ślad i wiosła drążyły w grafitowo ciemnej wodzie dwie bruzdy pełne dołków. Żyłki zanurzały się pod jednakowym kątem nachylenia, prowadzone starannie, napięte. Przeszliśmy pierwszy raz między wyspami. Przemek wiosłował w milczeniu, był całą gromadą galerników, cichy jęk dulek i plusk fali rozlegały się w równych odstępach czasu. — Mam znowu zaczep — uśmiechnęłam się do Huberta. Współczująco mruknął coś i obserwował trasę żyłki. Zwijałam. Kołowrotek skrzypiał i terkotał minorowo, przypominało to klekot ptaka pomiędzy szuwarami. Bez trudu mogłam zapomnieć, że to mój sprzęt rybacki, a nie dziób czapli czy żurawia kłapiący radośnie w gnieździe nad przyniesionym pożywieniem. Ale tym razem nie był to zaczep. W ostatniej chwili, tuż pod powierzchnią wody zakotłowało się, prysnęło krótką fontanną i poczułam uderzenie żywej istoty. 169 — Mam! — zawołałam głośno. Hubert nogą przesunął do mnie podbierak. — Urwana ryba, zmarnowana ryba ¦—• powiedział. — Rzadko kiedy wyżyje. A człowiek będzie o niej myślał długo, czasem i po latach wspomni. Zawszedy lepiej oną rybę poderwać i na patelnię ją. Zdrowo to dla niej i dla człowieka. — No... Zwłaszcza dla niej — odpowiedziałam z przekonaniem. — Raz tu łowili syn i ojciec, oba z Olsztyna. Syn to derektor technikum. Przyprowadził rybsko wielgachne jak cielę, do samej łódki przyciągnął, a tu, widzę, podbie-raka zabocyli. Ten derektor ostrożniejszy, spokojny człek. I mówi: tato, płyńmy, zmordujemy drania, to nam się da wziąć, nie pryśnie z powrotem do jeziora. No, ale stary był w gorącej wodzie kąpany, jak porwie flaszkę po lemoniadzie, jak w łeb rybę grzebnie! Chciał ją zamroczyć, ale ba! Zamiast ogłuszyć, urwał ją z przypony. Po-oszła w głębinę! Boże, co się zrobził na wodzie za straszny krzyk! Ojciec się sumitował, a syn go chciał uspokoić i wrzeszczał takie różne, że: tato, tata cudem do jeziora nie wpadł. A znowu starego chwyciła okrutna złość i tak się cały dzień kłócili. Tedy najlepsi poderwać rybę siecią. Pluskało się żywe stworzenie tuż obok burty, mniejsze, niż przystoi łowić takiemu doświadczonemu rybakowi, jakim byłam od paru dni. Podbierak do wody, szybkim ruchem w górę — hop! Ile radości! Rodzaj odwróconej gry w koszykówkę. Przemek i ja wiedzieliśmy, że to pierwszy tego rodzaju wyczyn w moim życiu. Hubert obserwował swoją napiętą linkę, ledwie zerknął na rześkiego scuploka. Żeby zrobić przyjemność Mazurowi, sięgnęłam ręką do grubej żyłki nylonowej, którą prowadził w skupieniu. — Pozwoli mi pan chwilę potrzymać? Mam wyczucie. — Bydzie chyba zaczep. Żeli miałaby to być ryba, toby już terpała. Podał mi swoją wędkę. Martwy ciężar ucisnął mój palec. Ani najmniejszego drgnienia. Milczałam chwilę, czekając na „puls" idący z głębi. Nic. Absolutnie żadnych drgań. — Albo ciągnie pan wyjątkowego kolosa... 170 — No? No? Jaka wróżba? — dopytywał Hubert. — Albo topielca. Pełznie ciężko za łódką. Hcz ruch" Jeszcze chwilę badałam zachowanie grubej żylkl. łam już fachowcem: od wczoraj moje doświadczenia wały się coraz bogatsze. — Pan czuje jakiś opór? — Nic. A może to przegniła kłoda zwalonego dębu? Zbutwieje, tedy legnie pod wodą. — W każdym razie ma pan zaczep — odpowiedziałam ujmując moją wędkę. Zaterkotało lekko. I nagle cała seria pląsów, piruetów uprzytomniła mi, jak ostro walczy ryba, którą zaczęłam delikatnie podciągać bliżej. Hubert odezwał się stłumionym szeptem: — Jest. — No właśnie! — zawołałam z triumfem. — U mnie. Mówię, że ja też mam rybę. — Co? Topielec ożył? — Ożył. Teraz muszę luzować i ściągać, luzować i ściągać. Idzie za nami z wielkim oporem. Przemek uniósł się na chwilę. — To niespodzianka. No, no. Hubert ostrzegł go: — Wiosłować! Wiosłować równiutko, raz i dwa, raz i dwa. Bo pójdzie na głębinę i tam się zapłacze w zielsku. Moja skoczna rybka była coraz bliżej, zwijałam szybko, żeby niczym nie zmącić spokoju wody, nie przerazić potwornego topielca. Zaczerpnęłam podbierakiem jak łyżką z talerza. Mały szczupak wił się i próbował wyprysnąć z okrutnego powietrza w życiodajną przestrzeń jeziora. Hubert ocenił: — Pół kilo. Te najlepsze do smażenia. Mówił to z ulgą. Postanowiłam nie rzucać już blaszanego „żywca", czekać, aż wyjaśni się sprawa kłody. Hubert skręcał i rozkręcał żyłkę. Przemek twardo gniótł wiosła, zdawało się, że pękną od naporu. Łódź z cichym pochlipywaniem umykała dalej i dalej po wielkiej głębi między wyspami. Nic się nie działo. — Zmęczymy go — zapewniał Hubert. — A wtedy pozwoli się wziąć. Inaczej nie damy rady. Brwi Przemka drgnęły. Pomyślałem, że on wcześniej zmęczy się przy wiosłach, a wtedy Hubert nie zastąpi go 171 Mtlłl'1'H na pewno. Ja tym bardziej. Urządziłabym od razu kręćka łodzi na takiej głębinie. Poszarzało trochę, ledwo słońce zeszło za sztachety świerkowego lasu. Nadciągnął chłodny powiew. I nagle usłyszeliśmy szum: to pod łódką, ukosem, w poprzek osi symetrii, poszła torpeda z piekielną szybkością. Dosięgła mnie dziwna myśl: Hubert wyłowił pocisk, jakiś przeklęty niewypał, który w tej szarpaninie dokręci czy odkręci zapalnik i wywali, aż się zatrzęsie woda i ziemia. My pofruniemy do nieba. Trzeba to jak najprędzej odciąć i zatopić. " — Potrzymam — uśmiech mój miał Huberta zmylić. Mazur pokręcił przecząco głową. — Nie. Teraz już nie można. Torpeda wracała z daleka, gdzieś od strony lasu narastał bełkot wody pod wierzchnią falą jeziora. — Niech go diabli — powiedział Hubert. Uradowałam się. — Co? Nawiał panu? Przeczący ruch głowy. — Mocny jak buhaj. No, zobaczymy. Zawszedy mamy czas. On się boi, my możemy poczekać. Odwinął trochę żyłki, potem błyskawicznie ściągnął ją. Grzbietowa płetwa torpedy rozpruła wodę, była bliżej burty, coraz bliżej burty! Chwyciłam oburącz podbierak, ale wtedy potwór odbił się ruchem sprężyny i śmignął błyskawicznie pod nas, aż linka zgrzytnęła na brzegu łodzi. — Luzować! — krzyknął Przemek. ¦— O, toś ty taaaki?! — roześmiał się głośno Hubert. ¦—¦ Utopsić nas chcesz? I potem zjeść? A my nie płyniemy kajakiem, tylko łódką mojej roboty, wyważoną, jak trzeba, tedy brykać możesz. Utopsić nas nie utopsisz. Co innego w kajaku. Byłoby już po nas. I znowu zaczął skręcać żyłkę. Przemek odezwał się, trochę zdyszany: — Jeszcze należałoby go prowadzić. Między wyspami, potem na brzeg. Ale wtedy ukazał się nad wodą łeb. Oczy patrzyły na nas przez ułamek sekundy. Nagle strzał! Ogon ryby 172 trzepnął po wodzie, fala chlusnęła w górę, stwór podobny do krokodyla wyrwał Hubertowi ramiona do przodu, zmykał, a furkot kołowrotka mówił nam, jakie tempo rozwija ryba. Hubert wytarł pot z czoła. Zipał szybko. — Spróbuje pan? — zapytał cicho. Przemek stanął w rozkroku. Hubert podał mu sprzęt. — Ale uwaga! — ostrzegał. — Luzować i ściągać. Luzować i ściągać. On pana może wywalić. Szczupak miał teraz atak histerii. Ledwo jednym okiem wyjrzał z głębiny, popadł w panikę, skoczył pionowo do góry. Wielkim ogonem jak kłodą walącego się drzewa palnął tak w jezioro, że nad Przemkiem wystrzelił prysznic i zlewał parę chwil jego ramiona, głowę, piersi, zatapiał usta i oczy. No i nas. I łódkę. Przemek pozwolił rybie uciekać daleko, niemal do samych trzcin, aż Hubert i ja posykiwaliśmy, zaniepokojeni taką lekkomyślnością. Nagle ściągnął mu cugle, nakazał wracać do samej burty. Powtórzył to kilka razy. Trzy razy ryba sprawiała mu wspaniałą kąpiel w fontannie pośrodku jeziora. Włosy Przemka, brwi, nawet kępki na piersiach ociekały wodą. Wreszcie uwięziona zdobycz miała dosyć na tyle, że nie dostrzegła podbiera-ka. Ledwo jej ogon zamachnął się znowu, sieć wielkości cebra, uniesiona do góry silnymi ramionami Huberta, spętała jej ruchy. Łódź przechyliła się niebezpiecznie. — Przeciwwagę! — krzyknął Przemek. — Prędzej, bo nas wywróci. Teraz. Uwaga! — Szczupaka mamy — szepnął Hubert zadyszany. To cudo jezior dźwignięte nad burtą brykało nieustannie, wreszcie zwaliło się na dno łodzi. Moje piękne szczu-paczki wyglądały przy nim jak zwykłe glisty. Płynęliśmy do brzegu dumni, oczarowani własnym sukcesem. Spotka nas krzyk zachwytu i zdumienia. Takiej ryby, takiego rekina jeszcze nigdy nie mieliśmy w łódce. Tymczasem... Okazało się, że sukces nadmierny nie może być dostrzeżony, przerasta granice wyobraźni. Mało kto podziwia dach wieżowca! Chłopcy wybiegli na brzeg, ale milczeli. Mama Przemka stwierdziła tonem zupełnie naturalnym: 173 — Od rybaków. Ciekawe, ile kosztował? Zaniemówiliśmy. Tymczasem odezwał się Marcin: — Tatusiu, powiedz nam i babci, jak dużo musiałeś zapłacić rybakom? I Szymek poparł Marcina. Rozłożył ręce szeroko, stał tak oczarowany. — Taka duuuza ryyyba! Na pewno duuuzo pieniążków dałeś tym panom. Przemek zaczął się głośno śmiać. — A niechże was gęś kopnie. Gdzie znowu rybacy? — Płynęli tędy. Za łódką ciągnęli wielką sieć — odpowiedział Marcin. — A wy nas nie nabierzecie. Jak tatol się tak śmieje, to już wiemy, że nas nabiera. Hubert oczyścił wielką rybę, zanim umyliśmy się po powrocie do domu. Łeb ulokowali obaj z Przemkiem na szczytowej ścianie stodoły, nad wędzarnią, gdzie miał wyschnąć i jako trofeum ozdabiać nasze mieszkanie, kiedy wrócimy do miasta. Poćwiartowana ryba wypełniła sporą misę. — Teraz Ula w mące obtoczy parę kawałków i usmaży wama na oleju. Po mazursku najlepiej smakuje — zaproponował spontanicznie. — No, to świetnie! — Przemek bez namysłu zatarł ręce. — Głodny jestem. Kawał chleba z masłem i porcja szczupaka. Cudo! Zęby tylko nie był twardy, taki stary koń. — O to niech was, panie, głowa nie boli. Byle tylko dużą rybę raz-dwa czyścić i na patelnię. Dobre mięso. Przekonacie się zaraz. Okazało się, że Hubert zbyt pochopnie narobił nam apetytu: jego żona właśnie szła do domu, jednak ledwo ją zagadnął, błysnęła rozgniewana oczami, czerwone światło pod powieką zdawało się ostrzegać. Szybko spuściła wzrok i patrząc pod nogi piszczała głośno, że sama smażyć nie będzie, a nikogo do kuchni nie wpuści, bo jej nabrudzą, rozsypią mąkę, zachlapią tłuszczem. — U mnie w kuchni porządek jak w aptece. Każda rzecz ma miejsce. Wszystko błyszczy. Z patelni będzie 174 pryskało na moje wyprawne garnki, na kafelkową ścianę, na czerwony czajnik, na kolorowe makatki, na malowaną podłogę. Możesz sobie tę rybę w ognisku smażyć, a najlepiej razem z tymi letnikami zeżryjcie ją surową. Pod wódkę wszystko wam będzie smakowało. Zakręciła się i poszła tak energicznie, że aż furknęły fałdy karbowanej spódnicy. Tęczowe barwy tła i szeroki ornament kwiecisty zdawały się przeznaczone dla księżniczki. Była też Ula księżniczką urody, smukła i gibka, szła lekko, głowę podniosła, jakby na włosach miała diadem. I bez diademu połyskliwe loki, rozkołysane w ruchu, spływające bujnie na jej białą bluzkę, obszytą koronkami, na plecy, na ramiona, wydawały się włosami wypielęgnowanej księżniczki. Stara Gąsiorkowa mlasnęła głośno. Założyła spracowane ręce na brzuchu, nad obszernym ciemnym fartuchem. — Wej! Ale to złe babsko! Nie mogła ryb urocyć, to sie tedy zezłościła. Hubert ocyścił, ja wama usmażę. Dorzuć no, Gundi, parę drewek! I podkręć w lampce knot. Ryno umyłam skło, żeby w kuchni było widniej, kiedy państwo wrócą z jeziora. Spostrzegłam, że nie tylko to zrobiła na naszą intencję. Schody wyszorowane starannie, przetarte woskiem okrywał czysty chodnik z kolorowych pasków. Otworzyła drzwi do pokoju. Na stole pęk tulipanów uciętych razem z liśćmi, świeżych i pięknych. Obrus pasiasty zniknął, pojawił się szary przetkany ciemniejszą nitką, pachnący lnem. Westchnęłam. Co za paradoks! Tu, gdzie za ścianą kobieta ulokowała z pietyzmem ostatnie fotografie swoich synów, tu, skąd powinnam uciec od razu po zorientowaniu się, u kogo mieszkam, tu jest mi dobrze. Z ufnością, teraz już bez najmniejszych zastrzeżeń, przyjmuję gościnność wybiegającą daleko poza granice wyznaczone umowną kwotą zapłaty. Płynęliśmy we dwoje. Był to już ostatni dzień pobytu na Mazurach. O świcie załadujemy się wszyscy na wóz, 175 koń poczłapie czternaście kilometrów do stacji, owieje nas gorąca para lokomotywy. Już jutro. Jeszcze staramy się odepchnąć myśl o przesiadkach, bagażach, wyżywieniu na drogę. Dziś jest upalny dzień, słońce nareszcie praży, przestrzeń wody połyskliwa, rozległa i kojąca. Nie boję się już dziwnej ciszy tych miejsc, przerywanej szelestami, skradającymi się krokami ptaków czy upiorów. Słyszę głos kukułki z głębin lasu. Nie przeraża mnie muliste dno, popielate, mączne, zasłane jakimiś napęczniałymi pędami trzcin czy butwiejących odłamków kory, z których przy najmniejszym zamąceniu leci do góry gęsty kurz glonów, a może nie glonów. Dziś płyniemy przez głębię gładką i przejrzystą, gdzie światło wykrywa każdy podwodny liść i każdą rybę. Od horyzontu po horyzont, a ściślej, od lasu do lasu niebo wysokie nasyca mnie radością i energią, jednocześnie ciepło rozleniwia i zapominam ostatecznie, że fotografie synów Gąsiorkowej w jej ciemnym pokoju rozwarły przede mną takie drzwi, które chciałam zatrzasnąć i oburącz przytrzymać, żeby się nigdy nawet nie uchyliły. Czarna szczelina zniknie, znów otoczy nas dzień współczesny, bieżące sprawy wciągną uwagę, ludzie spotykani w windzie będą mieli twarze znajome, czasami zanadto znajome, będą mówić o zdarzeniach powszednich, bez podwójnego dna, bez światłocienia. — Wyobrażasz sobie, jutro będziemy w domu — powiedziałam Przemkowi. Zamyślony wiosłował długimi rzutami ramion. Teraz uśmiechnął się do mnie. — Wolałbym dopiero dziś rozpoczynać tu nasz pobyt. A ty nie? Naprawdę nie? — Może gdzie indziej. — Dziwne. Ja doznaję takiego wrażenia, jakbym w tych lasach nad jeziorami przeżył całe dzieciństwo. Znajduję tu miejsca, które po prostu czekają na mnie, czy może sam czekałem szczęśliwego dnia, żeby je odnaleźć. I chciałbym wracać do Gąsiorkowej, ile razy będę mógł. Machnęłam ręką. — No! To fatalne. : 176 1 Przyglądał mi się przez chwilę z uwagą, może z odrobiną niezadowolenia. — Mogłabyś mi wytłumaczyć, dlaczego źle się tu czujesz? Skrzywiłam się. — To nie takie proste, jak ci się zdaje. • — Strasznie brzydko ściągnęłaś usta. Mógłbym pomyśleć, że rozgryzłaś pestkę cytryny. — Może właśnie coś gorzkiego połknęłam. — Ale co? Co? Ty wszystko wyolbrzymiasz, a później sama się z tego śmiejesz. Przypomnij sobie nasz pobyt w Zakopanem, zaraz, chyba w grudniu czterdziestego siódmego roku, prawda? — Zgadza się. No i co to ma do rzeczy? — Pamiętasz tamtą niedzielę, kiedy rano weszli do naszego pokoju trzej faceci w cywilu? Zaczęłam się denerwować. — Pamiętam. Ale co to ma do rzeczy? Przyszli, zastali ciebie z namydloną facjatą, mnie przy myciu. Już mnie to rozdrażniło, że domagają się dowodów osobistych i wyjaśnień, dlaczego przebywamy w Zakopanem. Uśmiechnął się wiosłując lekko. — Później okazało się, że byłaś jedynym człowiekiem w całym pensjonacie, który najpierw ich wylegitymował, zanim okazał swój dowód. Nawet wasz prezes nie zrobił tego. Zanurzyłam dłoń w jeziorze i słuchałam, jak lekko chlupocze woda przepływając mi przez palce. — Widzisz, Przemek. Na ogół nie boję się ludzi. Czekał, co powiem. Obejrzał się, popracował lewym wiosłem i znowu płynęliśmy po rozległej trasie jezior, dalej i dalej, a tam gdzie pozornie zamykały się drzewa tworząc leśny brzeg, z bliska ukaże się następne jezioro, za mostkiem albo za płytkim przesmykiem, za tamą albo za młynem. Znaliśmy je wszystkie i tak samo jak Przemek myślałam, że to jedna z największych radości móc wiosłować w upalny majowy dzień, kiedy Puszcza Piska otwiera do światła liście, kwiaty, mchy, zioła, wydobywa z próchnicy pierwsze grzyby, nasyca ich zapachem i zapachem kory czyste powietrze. — Wtedy po prostu dokuczyła mi natarczywość. Ale 12 — S. Szraaglewska 177 wyjaśnili, że ścigają przemytników, pokazali swoje legitymacje. Więc powiedziałam o twojej tak zwanej dziurze w płucach i o zamiarze pozostania tam, dopóki doktor uzna to za konieczne. Przeprosili, poszli. Wszystko w porządku. Przemek wprowadził dziobem łódkę między trzciny. Z szelestem sunęliśmy jeszcze chwilę przez gęsto rosnące szuwary podobne do tataraku, choć wyższe i w dotyku ostrzejsze. Nabrał wody w dłonie, umył się, opryskał sobie plecy. Wyciągnęłam wiosła z dulek, ułożyłam je wzdłuż łódki. Tworzyły teraz wąskie i twarde, ale dla mnie doskonałe legowisko. Zajęłam swoje stałe miejsce pływającego fakira. Upał prażył tu znacznie mocniej niż na otwartej • przestrzeni, gdzie chłodził wiatr. Leżąc na wiosłach widziałam nad sobą lazur, którego urodę potęgowały smugi lekkich obłoków, delikatnych i przejrzystych jak przybrzeżne fale mórz. Spomiędzy nich wystrzelał kontur drzewa. Może jakieś odległe laguny odbijają się wysoko na niebie, w górnych warstwach atmosfery? Wyzwolone z ludzkiego tłumu pokazują się wyidealizowane plaże ziemi czy jakichś innych planet? Nigdy tego nie będziemy wiedzieli na pewno. Przemek zapytał cicho: — Spisz? Zaprzeczyłam ruchem głowy. — Obserwuję to, co jest nad nami. Ja tak samo czuję się tu wspaniale. Teraz. Kiedy jesteśmy razem. A wystarczy nikły szelest. Albo łódź. Natychmiast wolałabym uciekać. Parsknął krótkim śmiechem, trochę może gniewnym. — Ależ ty jesteś! Poruszyłam się ostrożnie. Było mi bardzo twardo, musiałam jednak uważać, żeby nie rozsunąć pod sobą wioseł. — Widzisz, Przemek, jutro wyjeżdżamy. Po co sobie psuć ostatni dzień? — Jak wolisz. Ale chyba gorzej dusić w sobie. Wyciągnęłam rękę. — Myślę, że Gąsiorkowa pragnie patrząc może w tej chwili na niebo, żeby synowie wrócili. Na pewno ty i ja rozumiemy lepiej niż ona, co to znaczy, że najstarszy był 178 w Afrikakorps, a średni w Góringsarmee. Za dużo tu skojarzeń, irracjonalnych doznań, diabli wiedzą, skąd się to bierze, z jezior, z wielkich dziupli gdzieś w puszczy, z wieczornych warkotów motoru, z kroków na drodze. Budzę się. Serce wali. Nasłuchuję. — Dziewczyno! Rybacy łażą. Wodni kłusownicy. — Może... Nie moja sprawa. Tylko za często mnie to zmusza w nocy do krzyku przez sen. Ile razy musiałeś mną trząść, żebym otworzyła oczy, a potem uspokajać? Fatalne. — Fatalne! — westchnął Przemek. W drodze powrotnej zapytał, czy mam ochotę „na pożegnanie" wziąć wędkę do rąk. Okazało się, że ryby czekały na nas tego dnia, gotowe połykać blaszkę. Szczupaki! Jak w dziwnym śnie. Ledwie zdążyłam jednego po drugim wydobywać nad burtę łodzi podrywką, skąd Przemek wyjmował ostrożnie miotający się łup i odczepiał z haczyka. Upał i dzień były najbardziej wymarzone. Blaszany błyszczyk tańczył, wirował tuż pod powierzchnią wody, czasem ukazywał się na fali, potem nurkował nagle, migotał, co wywoływało natychmiastową pogoń. Głodny szczupak atakował, chwytał. — I po co nam tyle ryb? — zapytałam. — Żal z nich rezygnować, ale przecież nie będziemy tego wszystkiego wieźli pociągiem, z trzema przesiadkami. — Rozdamy we wsi — zdecydował Przemek. I zabawa trwała dalej, łowy wciągnęły nas, wyzwoliły jakieś atawizmy, już teraz chcąc nie chcąc musieliśmy krążyć po jeziorze z wiatrem i pod wiatr. Może to szczupaki złowiły nas, wciągnęły pomiędzy siebie, w jakąś grę „podaj dalej". Oprzytomnieliśmy dopiero, kiedy chłód przewiał nasze ubrania. Zgroza, jak było późno! Trzeba płynąć najkrótszą trasą w stronę wsi. Dziwne. Już tylko dla zabawy spuszczałam blaszaną rybkę w ciemną głębię, brakło ciepłych promieni, zniknę-ło migotanie metalu. A mimo to co pewien czas uderzała mnie w palce bambusowa trzcina, jej rytmiczne drgania sygnalizowały protest istoty żywej, złowionej kanadyjskim sposobem. 12* 179 Niezwykłe to było uczucie: nieść we dwoje na ramionach podrywkę pełną szczupaków. Adelgunda wybiegła nam naprzeciw i zaczęła wołać Gąsiorkową: — Babcza, babcza, prędko! Stara kobieta klasnęła w ręce: — Tedy jeziora już was nie wypuscą. Zawsedy bydzie-cie tu przyjeżdżali. Dały warna na drogę tylachna scu-ploków! Przemek ulokował podrywkę między płotem i ławką. — Mamy prośbę. Doradzi nam pani, komu je podarować? — Gundi, wybierz suchych, smolnych drewek. Ogień w piecu chlebowym rozpalimy, upiecemy warna te scu-ploki po mazursku, bydą twarde jak ten kij. Za miesiąc albo za dwa możecie podsmażać i jeść. Ofte ludzie w mieście tak nie psieką ryb? Ile było energii w szybkich, młodzieńczych decyzjach naszej gospodyni! Wszystko to, na pozór powszednie, stało się dla nas nierozerwalnie związane z krainą jezior. A teraz już tylko w snach widuję czasem Gąsiorkową, jej rosłą postać, wielkie, spracowane dłonie, szarą twarz. Uważne oczy, pełne macierzyńskiej życzliwości, czekają na mnie tam, gdzie wydma piaszczysta spotyka się z niebem, ale wiadomo, że za wydmą, byleby się zbliżyć, jest morze czy jezioro: rozległy obszar wody. Najgłębszy spokój. Stara Mazurka wita, mnie zawsze pogodnym uśmiechem i wówczas na moje serce spływa uczucie zupełnej ulgi. Z tym uczuciem budzę się rano. Jakże mi żal! Ile miałaby dziś lat? Dziewięćdziesiąt pięć. Daremnie próbuje się zmienić losy drugiego człowieka. Wirujemy po własnych orbitach, mijamy kogoś, kto zostaje na zawsze w naszej pamięci, mimo że zniknął, wybrał odmienny los. Dlaczego właśnie sędziwa Mazurka zjawia się w moich snach jako symbol spokoju? Czy jej dom, jej pokój, rodzina, zmartwienia, myśli nie były podminowane problemami, przed którymi nie ma ucieczki? Tylko sztuka pozwala utrzymać w dłoniach taśmę czasu, narysować lub utrwalić w kamieniu, w drzewie, 180 w muzyce przedmiot zainteresowania. Lecz i sztuka deformuje rysy bohaterów, idealizuje lub wykrzywia. Podobnie jak sen. Ale wróćmy do tamtego dnia, któremu puszcza dawała jakriś wyjątkową akustykę, dnia dzwoniącego zapachem leśnej konwalii, głosami ptaków i wysokim zaśpiewem Gundi, ciekawej, kiedy znowu przyjedziemy. Teraz wszystko toczyło się szybko, w gmatwaninie konkretnych spraw i przedmiotów. Przemek ułożył wędki, cały sprzęt rybacki oprócz podrywki, która miała zostać na strychu i czekać na nas aż do następnego razu. Gąsiorkową przyniosła nieckę pełną sztywnych, upieczonych, a raczej ususzonych ryb. Ich zapach napełnił izbę, a ciemnozłoty, bursztynowy kolor powodował, że widziałam w nich raczej „martwą naturę" aniżeli żywność. Marcin i Szymek wyciągali z kątów misie, przydżwigali sporo żołędzi, kory, patyków i szyszek. Urosły nam bagaże! Tylko najmniejszy miś, ulubieniec, przepadł i chodzili teraz po łące, między niskimi świerkami, później weszli na pagór, gdzie kwitły mlecze. — Misiek przepadł! — oświadczył Marcin i rozłożył szeroko ręce. Gąsiorkową zasmuciła się. Chciała ich jakoś pocieszyć: — Bydzie tu na was cekał. Jek przyjedziecie na drugi raz, najdziecie go. U mnie zawsedy może się państwo przenocować, choćbym sama miała iść na siano. — Przecież i^niy możemy spać na sianie! — zawołałam z entuzjazmem? I to już była umowa „na następny raz". Znowu płyniemy starą łodzią wypożyczoną od Huberta za dwie dychy dziennie, zwrotną i dość lekką, a co najważniejsze, wypróbowaną w ciągu kilku kolejnych pobytów. Dzień jest wyjątkowy, spokój ogarnął lasy i trzciny, powierzchnię jeziora, niebo, nas wszystkich. Ulegamy ciszy zasłuchani w chwierutanie wioseł i zgrzyt wyślizganych dulek. Otacza nas ciepło i barwa żółtego światła, które wypełniło niebo, wodę, brzozowe zagajniki, polanę i nasz pomarańczowy namiot. 181 Obszar wydaje się bardziej rozległy, jezioro szerzej rozlane. Płaska plaża i płaski teren okryty wypłowiałą, trochę zdeptaną trawą czekają na nas, żebyśmy wrócili, póki trwa dzień. Co za cisza. Wibrowanie słonecznego światła na piórach wioseł, nad całą łódką, w powietrzu i w ruchliwej wodzie rozleniwia nas, izoluje z otoczenia. Żółta mgiełka słoneczna tworzy zdrowe, czerstwe tło malarskie: na co spojrzeć, jest kremowe, ma barwę płynnego miodu, barwę żywicy i bursztynu. My wszyscy także, jakby z obrazu Gauguina, jesteśmy w tej porze zachodu mocniej opaleni, mamy czerstwą, ciemnawą skórę. — Przyjeżdżamy tu przez tyle lat — odzywa się Przemek i w zamyśleniu patrzy na chłopców, przeganiających go już wzrostem, siłą i rybackimi zamiłowaniami. — Pamiętacie, jak usadzałem was na dnie, żebyście mi nie powypadali za burtę? Dwa chrząknięcia. Jedno głębsze od drugiego. Nie lubią wspominania, że kiedyś byli malcami potrzebującymi opieki dorosłych. Oni są teraz dorośli, mogliby nas usadzić na dnie łódki. Marcin trzepnął młodszego brata w plecy. — Skaczemy do wody? Przyhamuj, tatolu. Popływamy z pół godziny. — -Już dziś ostatni raz — uzupełnia Szymek zapobiegając wszelkim rodzicielskim interwencjom. — Do wieczora mamy sporo czasu, musimy się, ochłodzić. — Nie odpływajcie za daleko — upomina Przemek i ustawia tak wiosła, żeby łódka została na miejscu. Wysmukli jak delfiny, zwinni jak one, rzucają się miękkim łukiem, głową w dół i na chwilę, na długą chwilę znikają. Przyjemnie czekać na mokre pyszczki, prychające usta, zwinięte w kółko. Płyną różnymi stylami do gęstwy trzcin, a potem stamtąd, jakby z miejsca startu, do drugiej odległej kępy. Mięśnie na ich ramionach, na barkach, mokre i połyskliwe, pracują harmonijnie. Kiedy oni tak wyrośli? Przegonili nas. Lubimy patrzeć, jak nurkują we dwóch, i z przyjemnością podajemy wiosło albo kij, żeby im ułatwić powrót. Zaabsorbowani, nie mamy pojęcia, że przez kilkadziesiąt minut nastąpiła w pobliżu jakaś dziwna zmiana. 182 Jeszcze trwa spokój, chociaż pierwsze ryknięcie poruszyło nas. Oglądamy się, zapytujemy wzrokiem, co to może znaczyć. Burza? Odległy grzmot? Piorun rozharatał od wierzchołka do korzeni najwyższe drzewo w Puszczy Piskiej? I nagle wszyscy razem dostrzegamy zdumiewającą sprawę, jaka dzieje się na polanie, przed naszym namiotem i dookoła pozostałych. Ryzykujemy wypadnięcie za burtę, wstajemy jednocześnie, natężamy wzrok, pragniemy coś zrozumieć. Ściana lasu wokół polany wydaje się granatowa, tylko wąski pasek u góry świeci jasnym błękitem. Ale nisko promienie kładą się pod każdym pniem, oświetlają paprocie, mchy, korzenie, szyszki rozsypane u podnóża drzew. I tam, w tym podświetlonym zakątku widzimy dziwne rzeczy. Gdyby tylko skakał i tłukł się dłońmi po nogach, po ramionach, plecach i głowie najmłodszy mieszkaniec polany, siedmioletni wnuk profesora z Krakowa. Byłoby to całkiem naturalne w jego wieku, bo ziemia słabiej przyciąga małe dzieci, kotki, psiaki, cielęta niż ociężałych, leciwych przedstawicieli gatunku. Może gdybyśmy zobaczyli w tańcu łagodną panią, zawsze powolną i cichą jak cień naszej polany, gdyby wykonywała hinduski balet wiosny, nie wpadlibyśmy w zdumienie. Pani ta całymi popołudniami tkała maty z zielonego sitowia i układała je w namiocie, a nawet przed namiotem, wskutek czego jej zakątek nabrał cech domowej przytulności. Teraz jednak ona wierzga nogami, wyczynia nieskoordynowane ruchy i czasem otwiera usta z wyrazem dokuczliwego bólu. — To wszystko nic, ale profesor! — zawołał Przemek. Byłby stracił równowagę, tak swobodnie stanął w łódce, zakrywając usta dłońmi ze zdumienia. Profesora nie mogliśmy dostrzec dłuższy czas, aż nagle wyprysnął spomiędzy jałowców, przegalopował dookoła naszego namiotu, rytmicznie tupiąc i tłukąc pięściami w siedzenie, podrzucał siwą głowę, jakby chciał na boisku podbić piłkę. Wydawał dzikie wrzaski. Palcami chwytał tkaninę spodni, trząsł niecierpliwie parę sekund, ale już ramiona były mu potrzebne do machania przed nosem. Umykał znowu w głąb malin, żeby natychmiast 183 wylatywać na otwartą przestrzeń z potężnym rykiem. — Oszalał! To są chyba jakieś indiańskie obrzędowe pląsy '— powiedział Przemek. — A jak odmłodniał. Istny Moryś Chevalier w swoim słomkowym kapeluszu. Inni sąsiedzi z namiotów uciekają przed czymś niewidzialnym, ale dościga ich fatum, więc uskakują w bok. Jeden uparcie trzaska się na przemian dłonią w czoło, to znów w opięty szortami tyłek, inny porwał gałąź olszyny, szarżuje, macha, kręci młyńce nad głową, sunie naprzód w pozie zwycięzcy. Ktoś padł na mech i tarza się w epi-leptycznych podrzutach. — Nie do wiary! — woła Szymek. — Nie do wiary! Widzicie? Cały nasz namiot poczerniał. Tatolu, co się stało, może był pożar? Przemek odłożył wiosła. Marcin zmrużył oczy. — Tatolu, ty masz podobno mazurski wzrok. Dawniej na pewno miałeś. I co widzisz? Bo ja rzeczywiście muszę przyznać rację Szymkowi. Namiot nam poczerniał. — Owady! — zawołałam domyślnie. — Ale co? Ter-mity? Dzikie pszczoły? Komary? Muchy? — Powiedz od razu: muchy tse-tse — kpił ze mnie Marcin. Byliśmy coraz bliżej polany. Przemek wiosłował ostro, nagle przestał i trzepnął się w udo. Trafił. Oglądaliśmy wszyscy zatłuczone stworzenie. — Skrzydlata mrówka? — dziwił się Szymek. — Tak. Skrzydlata mrówka — powiedział Marcin zachwycony. — Powiedz od razu: mucha tse-tse — odcięłam się szybko. — Całe stado zaatakowało ludzi — Przemek obejrzał się na brzeg, ujął znowu silnie wiosła. —- Dacie mi watę z apteczki. I makulaturę. Wszystkie pisma. Podwędzimy najgęstsze zgrupowania. Roześmiałam się. — Namiot pójdzie z dymem, a skrzydlatych mrówek nie wykurzysz. Teraz, kiedy w ciepłym i łagodnym świetle upalnego popołudnia popatrzyliśmy z bliska na polanę, skręciła nas wesołość. Jeszcze nic nam nie groziło, a widowisko stawało się coraz bardziej fascynujące. 184 \ — Ależ oni tańczą. Co za rytm! Ile werwy. Niby to rock and roli, ale profesor uzupełnia go staropolskimi hołubcami. Wioska murzyńska? Indiańskie święto? Wesele na Bałkanach? Łódka płynęła szybko. Marcin wyskoczył do wody po kolana. Wkrótce galopowaliśmy wokół namiotu wywijając pochodniami, których syk i upał zbliżały się niebezpiecznie do naszych rąk, ale płomienie w porę zaalarmowały czarne stado: mrówki bzyknęły chórem, był to może groźny śpiew bojowy lub melodia odwrotu. Zerwały się wszystkie razem wachlując skrzydłami. Wyglądało to niesamowicie, jakby ktoś okrył poprzednio namiot szmatą, a teraz ją błyskawicznie ściągnął. Jeszcze przez chwilę czarne migotanie trwało na wprost nas, aż nagle furknęła nam przed oczami lecąca krepa, odpływała w stronę lasu, dalej i dalej. Nasi sąsiedzi zrobili to samo co my. W pierwszym zmierzchu ludzie rozpalali ogniska, chwytali głownie, krzyczeli, żeby sobie dodać otuchy i wyruszali na bój z uskrzydlonymi mrówkami. Co za przeżycie! Widowisko, którego nikt z nas nie mógłby sobie wyobrazić ani go przewidzieć, kiedy wypływaliśmy na jezioro ze spokojnego zawsze, niemal pustego biwaku. Odnieśliśmy zwycięstwo! Przegnaliśmy wspólnie z innymi turyHami całą chmurę skrzydlatych mrówek, uwolniliśmy naszą polanę. Namiot miał znowu barwę dojrzałej pomarańczy, a ludzie odzyskali swobodę ruchów. Już nikt nie trzaskał się znienacka w twarz czy w czoło, jakby podziwiał rozmiary swojej głupoty, zapominalstwa może. — Wygraliśmy wojnę! — pokrzykiwał radośnie profesor, a jego wnuk zwyczajem echa wołał to samo co ukochany dziadek: — Wygraliśmy wojnę! Było już późno. Za ciemno, żeby podejmować niezbędny codziennie przegląd śpiworów, koców, piżam, prześcieradeł. Ulga, z jaką mogliśmy wyciągnąć się swobodnie, była ogromna. Cały dzień na wodzie zmordował nas. Ale wygraliśmy wojnę tylko częściowo. Mnie pierwszą dopadła skrzydlata mrówka, jad ogniem piekielnym rozlał się po nodze. Wyskoczyłam ze śpiwora. Właśnie Marcin wrzasnął: 185 II'I — Ratunku! Łazi mi po plecach! Dajcie latarkę! Stałam przed namiotem. Ciemność ogarnęła polanę, zniknęły świerki, trawy, szuwary, jeziora, wszystko to przestało istnieć. Tylko namioty rozświetlone od środka latarkami tworzyły romboidalne plamy jasności, pojawiał się w nich czasem zniekształcony cień, czyjś profil albo ręce w pogoni za wrogiem. Stary profesor z Krakowa przybrał teraz postać kijanki, głowa i tułów tworzyły grubą kluchę, coraz węższą ku ziemi. Wnuk polował, oślepiał uprzykrzonego owada blaskiem elektryczności, tłukł znienacka ręcznikiem czy piżamą w brezent. Profesor wołał: — Brawo! Trafiłeś go! Wygraliśmy więc. Ale nie mogliśmy spokojnie spać, atakowały nas ukłucia żądeł. Zabłąkane skrzydlate mrówki, niedobitki, pojedynczy maruderzy, którym nie udało się w porę odlecieć z czarnym woalem oddziału, wypędzają ludzi na polanę. Mnie na przykład wystarcza sama świadomość, że to, co kłuje w stopę na dnie śpiwora, nie jest igłą sosnową, tylko żądłem. Wystarczy myśl, że jeszcze tu są. Wiem. To jest obsesja. — Może by rozpalić ogieniaszek — powiedział ktoś i ziewnął. Wyciągnięte ramiona w prostokącie oświetlonego namiotu, swobodne odprężenie. Potem nagły wrzask i dłonie klaskają po biodrach, po plecach. — Ogień — podejmuje zaspanym głosem krakowski profesor. — Ognisko mogłoby je zmęczyć, a my i tak nie pośpimy. — Sama myśl o skrzydlatych mrówkach — uzupełnia żona profesora —- nie pozwala zasnąć. Jak ja ją rozumiem! Nie należę do tych szczęśliwych ludzi, nad którymi podobno „mogą z armat walić", a oni bez przeszkód śpią. Mnie wystarczy sopranik widliszka, jakiś bzyk nad uchem. Ogień już płonie. Pierwsza zapałka pomiędzy dłońmi złożonymi w kształt muszli roznieca suche kitki sosnowe, słychać trzask, na polanę ciągnie zapach dymu i żywicznych balsamów. A tu w ciemności pojawia się Przemek i Marcin obok niego. To dopiero! Kiedy oni zdążyli wyczyścić ryby? Niosą je teraz w misce. Marcin wywija patelnią. 186 I I — Małe to, bo małe — tłumaczy się Przemek — ale jak już mamy ogień... Marcin woła tonem konspiracyjnym, boi się może obudzić wiewiórki: — Szymek! Eee, Szymek, wstawaj, no, śpiochu! Ty wiesz, tatolu, wystarczy, żeby głowę przyłożył do poduszki. Już gotowy. Szymek, przynieś tu mąkę, sól, oliwę i widelec. Ale raz-dwa! Potężne ziewnięcie. Nasze najmłodsze chłopisko, naj-roślejsze z całej rodziny, budzi się zdumione: — Co wy? Już robicie śniadanie? Marcin oburza się. — Cicho! Nie hałasuj. Ludzie ze wsi pomyślą, że tu zabawa. Słyszymy człapanie Szymka. Pod jego trampkami trzaśnie czasem patyk albo szyszka. Jest coraz bliżej ogniska, widać jego przedłużoną cieniem tyczkowatą postać. — A sól? — upomina się Marcin. — A widelec? Oliwa? Mąka? Szymek przytaszczył wszystko. Poustawiał ostrożnie wokół paleniska, mruga rozespanymi oczami. Na wzgórzu, w samym gąszczu zagajnika słychać znowu kroki, cięższe tym razem, głośniejsze. Równocześnie dolatuje stamtąd oddech rwany, niepokojący. Czekamy w milczeniu. Przemek odzywa się pierwszy. — To jest niedźwiedź — mówi szeptem. — Albo jakiego chłopa skusiło światło na polanie. Rozlega się głęboki pomruk. Barwa głosu znajoma, charakterystyczna. — Pan Hubert idzie! — wołają chłopcy. Pomruk zmienia się w basowy śmiech. — A przygnało mnie zobaczyć, czy aby lasu kto nie podpalił. Bo człowiek do końca życia nie miałby spokojnego sumienia, jakby się na drugi bok w pościeli odwrócił, a tu ryno słyszy: paliło się w puszczy. Stał chwilę na granicy światła i cienia. Przemek zrobił ruch ręką. Hubert usiadł na pieńku, patrzył w ogień. Rybki skwierczały cicho, smażyły się na małym żarze, stopniowo dojrzewała ich złotawa barwa. 187 — Kolacja? — zapytał Hubert. Krąg światła u jego nóg rozszerzał się chwilami, to znowu malał. Ogień wzdychał lekko przy uderzeniach powiewu, nabierał jasności, potem głownie szarzały, gasły niemal zupełnie, tylko syk oleju na patelni upewniał nas o tym, że węgielki tlą się nadal. Przemek zgarnął parę szyszek, rzucił delikatnie w popiół. — Ech! Ani kolacja, ani śniadanie — powiedział. — Obsiadły nas mrówki skrzydlate, w życiu nie widziałem takiej chmary. Całe dywizje przyleciały na polanę. Hubert przyłożył dłoń do ucha. — Nie słyszę, co pan mówi? — Całe dywizje skrzydlatych mrówek. Odchylił się Hubert i w mroku szybkim ruchem dłoni uczynił znak krzyża. — Dywizje czarnych? — zapytał szeptem. — A zgiń, przepadnij, siło nieczysta. Pokutują. Będą pokutować do dnia sądu ostatecznego. Mówił cicho, zasłonięty mrokiem nocy i cieniem drzew. Uległam złudzeniu, że nie ma tu między nami Huberta, jak nie ma wczorajszych promieni słońca, gorących barw lata, upału, który prażył ziemię, wydobywał żywiczny zapach z zielonego igliwia, z szyszek, z kory sosnowej, z próchnicy miękkiej i pulchnej. Ale Hubert był. Opowiadał coś profesorowi nachylonemu do niego, zajętemu na pozór doglądaniem patelni rybek, ale wyraźnie skupionemu i uważnemu: nie przerywał ani słowem, tylko czasami potrząsał głową ze zrozumieniem, i to całkowicie wystarczało Mazurowi. — Gdzie miałbym iść? — zapytał. — Urodziłem się tu, wychowałem. Odsapnął. — Oni poszli, dostali powołanie. Mnie, kalekę, ominęło. Chorych do wojska nie potrzebowali. Najwyższemu Bogu bądź chwała za to. Może teraz i ja krążyłbym jak oni dookoła starego cmentarza, pragnący spoczynku. Wieczne odpoczywanie racz im dać, Panie. Młody zagajnik igłami trze igły, całe wzgórze rozkołysane przekazuje dalej i dalej szept puszystych kiści. Głos Huberta ledwo dosłyszalny brzmi podobnie jak drżenie 188 wiatru nad jeziorem. A może tylko wyobrażam sobie, że słyszę słowa tego mężczyzny wrośniętego między zagajniki, dębowe gaje, szkółki wiotkiego modrzewia, poręby nagrzane słońcem? Ogniseczko przestało już być ogniskiem, wygasły płomienie, trzask ucichł, siedzieliśmy zapatrzeni w popiół, w lekki niebieskawy kształt spalonych gałązek i głowni. Czasem powiew odgarniał wierzchnią siwiznę, wtedy pękał i zapadał się zwęglony konar, ukazując żar ukryty na dnie, czerwone węgielki promieniujące upałem. Hubert ustawił ostatnią patelnię ryb, okoni średniej wielkości, które z wolna zaczęły nabierać złotawej barwy w skwierczącym tłuszczu. Nie byliśmy już głodni. Dodatkową rybkę można jednak zjeść na deser, bez chleba, zwłaszcza kiedy się spędziło cały dzień na jeziorze. Zatupotały kroki. Dwoje młodych ubranych w dżinsy i jednakowe koszule sportowe mijało nas, ich trampki na wydeptanej ścieżce wzdłuż brzegu dawały cichy pogłos, jakby szli boso. Chłopak sięgnął do kieszeni, zbliżył się. — Mógłbym prosić ognia? Hubert wziął ostrożnie w dwa palce kawałek patyka rozjarzonego na końcu czerwonym promieniowaniem, które przygasło na wietrze, a potem rozbłysło najczystszym rubinem. Potrzymał w górze, dopóki chłopak nie zapalił papierosa. — Dziękuję! — zawołał i pośpieszył za dziewczyną. Hubert wetknął rozżarzony patyk w szarą mąkę popiołu. Błysnął płomyk i przygasł. Ryby skwierczały. — Nie pali pan — stwierdził Przemek. — Ale kiedy się poznaliśmy, chyba jeszcze pan palił. Mazur uśmiechnął się, podniósł szyszkę, rzucił w gorący popiół, aż kilka zwęglonych skrawków kory podfru-nęło i spadło tuż obok skwierczących ryb. — Serce — powiedział i zamknął oczy. — Chociaż dochtorzy na próżno mnie przekonywali. Nawet jedna dochtorka, taka młoda, mało dechu ze siebie nie wygadała. Przyobiecałem jej. Aż raz, było to zimą... Znowu podniósł garść szyszek leżących tuż obok nas, w trawie, rzucił je lekko i celnie. To wystarczało, żeby podtrzymać odpowiednią temperaturę żaru pod patelni;}. 189 — Mróz taki złapał, skuł jezioro, chłopy z rybackiego pegeeru saniami jeździli do przerębla wyciągać sieci. Konia mają dobrego, będzie szedł po lodzie jak po asfalcie. Teraz dłoń Huberta co pewien czas jakby machinalnie wyszukiwała parę szyszek. Cicho spadały w gorący popiół i tliły się. — A powiem panu — zwracał się do Przemka, chociaż i Marcin, i Szymon, i ja słuchaliśmy zaciekawieni — powiem panu, że lubię wyjechać na lód. Ile tam człowiek zobaczy! Nigdy z łódki latem jezioro tak się nie pokaże, chyba tylko topielcowi, no, ale temu już na nic to potrzebne. Szymon sięgnął po nóż, odwracał ryby przyrumienioną stroną na wierzch, olej zaświergotał głośniej od zetknięcia z chłodnymi bokami okoni. Hubert pochwalił Szymona ruchem głowy. — Już tak dojdą — powiedział. Zamyślił się chwilę, znowu dorzucił szyszek. — Oleju nie dolewać? — Aby kapkę — zdecydował Hubert. — Z chlebem będzie można zjeść. No i takiego mroźnego dnia przyjechała do nas ekipa. Mieli kombinezony z czarnej gąbki, mieli aparaty tlenowe, jakieś urządzenia. Mówią, że będą nurkować pod lód, pomiary naukowe robić. Idę z nimi. Dlaczego nie miałbym zobaczyć. Ani tego w kinie, ani w telewizji nie pokażą, szkoda gadać. Uniósł patelnię, poruszył kilka razy szybkimi posunięciami ręki, znów ustawił na gorącym popiele. — Trafił im się dzień jak ta kropla rosy. Mróz trzydzieści stopni, słońce bystre, choć nie grzeje. Spojrzę pod nogi. Tam otworzyły się sekretne komnaty jeziora. Wiem ja, że jest na świecie Florencja, że jest Niagara, że są Himalaje, że można zobaczyć, jak to mówią, siedem cudów świata i dwa bieguny ziemi skute wiecznymi lodami. To wyczytałem w książkach ojca. Tak, ale czy to, co widziałem pod nogami, znajdę gdzie indziej na świecie? Nie mógłbym przysiąc. Zimą dzień krótki, słońce czerwo-niuchne i co niżej, to pod lodem więcej świateł. A do tego jeszcze rozpalili ognisko. Niebo tam widziałem i piekło widziałem. Bo ja też mam, jak to mówią, mazurski wzrok; ale daremnie chciałem dojrzeć tam człowieka, tego w kombinezonie. 190 Chwycił palcami spieczoną rybkę, wygiętą w złotawy łuk, rozłamał ją. Białe, pulchne warstwy mięsa parowały smakowitym zapachem. Spróbował i kiwnął głową. — Gotowe. Możemy jeść. W sam raz. Wybieraliśmy mniej albo więcej spieczone okonie, delikatnie oddzielaliśmy mięso od ości twardych jak igły. Smakowało nam. Chłopcy sięgali po chleb i jedli go wolno, razem z rybami. Zawsze mieli apetyt. Hubert odrzucił rybi łeb za siebie w krzak jeżyn i zaczął dalej opowiadać. Pomagał sobie ruchami rąk. — Stałem jakby tu, nad samym przeręblem. Jeden opuścił się pod lód i zupełnie zniknął, a drugi, taki młody, trzymał w ręce kabelek. Ubezpieczał. Obserwowałem ich. Ach, panie, co ja bym za to dał, żeby tak razem z nimi pracować. Serce! Już nie nadaję się do trudnych wysiłków. Oczami tylko mogę skakać na dno jeziora. Tak rozmyślałem. A tu przychodzi ktoś od strony sań. Poprosił o ogień. I tamten podaje zapałki lewą ręką, tylko że wiatr gasi raz za razem, więc odkłada kabel koło swoich nóg. Żeby mi go, panie szanowny, dał potrzymać, ale on położył koniec linki na lodzie i sam zapala. Nawet rozpiąłem kożuch i zasłaniałem. Owszem, papierosa udało się zapalić, ale wystarczył ten moment i widzę, linka jak węgorz ucieka po ślizgawicy, ja za nią, młodzi także samo spostrzegli. Gdzie tam! Za późno. Pod lodem człowiek. On tam ani pojęcia nie miał, że mu tlenu zabraknie i będzie koniec. A my tu na wierzchu. Dla zapalenia papierosa. Hubert oddychał ciężko. Wreszcie dokończył niemal szeptem: — I wtedy sobie powiedziałem, ale tak na wszystkie świętości: jeżeli ten człowiek wyjdzie z przerębla żywy, jeżeli się uratuje, to ja przysięgę robię, że więcej nie zapalę. Trwała cisza. Wreszcie Przemek roześmiał się swobodnie. — No! Tamten się uratował, a pan rzucił palenie. Silna wola. Marcin zakręcił pajdą chleba na dnie patelni, zostawiając ostatnią rybę. 191 — Chcesz? — spytał młodszego brata. — Zjadłbym. Ale podzielmy się iz panem Hubertem i z ojcem. Hubert podniósł dłonie. — Bóg zapłać. Dla mnie dosyć. Przemek mrugnął do mnie. — Kawałek okonia? Zaprzeczyłam ruchem głowy. — No to wsuwajcie. Tylko żeby któryś z was umył ¦ patelnię w jeziorze. Hubert obserwował chłopców. —¦ Ale wyrośli. Przegonili pana. Teraz, kiedy i nam Pan Bóg dał troje dzieci, już mnie stąd ani kijem w świat nie wygoni. Żona obejrzała, jak ludzie żyją. Czego to komu zazdrościć? Odwiedziliśmy, wie pan, Adelgundę, tak, ona wyjechała dawno, pamięta pan? I za mąż wyszła. Mieszka teraz w Łapach za Białymstokiem. Przy cukrowni. Słuchaliśmy. Hubert przywołał nad ognisko jasną głowę dziewczyny, widziałam opuszczone powieki, spod których uciekła jedna łza przekreślając ukośnie nos. — Urodziła synka — mówił w zadumie. — Tęskni. Podobno śni jej się po nocach rodzinna wieś, dom, studnia, potok, most nad rzeką i Puszcza Piska. Łapy to nie Życie. Zapadła cisza. Potem Hubert odpowiedział swoim myślom: — Tak, oni też mają las. Wszędzie na świecie są lasy. Człowiek jak brzoza, jak modrzew. Urósł pomiędzy swoimi, najlepiej mu tam zostać i żyć. Przynajmniej takiemu człowiekowi jak ja. Mnie Łapy nie skuszą. Nad ogniskiem strzelił płomień, iskra poszybowała w górę. Hubert odchylił się głęboko, żeby móc obserwować jej lot. I nagle podniósł rękę. — Co gwiazd! A jedna leci wolniuśko. Zawszedy w tym czasie można ją zobaczyć. I tak zgaduję, przemyśliwam, czy tam we środku gwiazdy leci człowiek. Ogień przygasł. Rysy ludzkie zanikały w ciemności. Tylko głosy znajome odzywały się co pewien czas i dłonie nagarniały to gałąź, to kloc, wszyscy patrzyliśmy w rozżarzone głownie. Daleko na jeziorze nurt odbijał czerwoną plamę I I