Allan Cole & Chris Bunch Koniec Imperium Cykl: Sten tom 8 (Empire’s End) Przekład: Radosław Kot Data wydania oryginalnego 1993 Data wydania polskiego 1996 Dla wszystkich którzy tam byli „gdy śmierć wkradła się w szeregi” Rozdział 1 Niedobitki imperialnej floty desantowej umykały przez mroczną pustkę między gromadami gwiezdnymi. Grupa składała się z jednego nosiciela myśliwców, dwóch ciężkich krążowników i jednego lekkiego oraz przypisanej im flotylli niszczycieli z emiterami ekranów. Pośrodku formacji chroniły się jednostki pomocnicze i transportowce wiozące zdziesiątkowane walką resztki Pierwszej Imperialnej Dywizji Gwardii. Szyk zamykał potężny pancernik „Victory”, stanowiący do niedawna tylną osłonę zgrupowania. Na jego mostku Sten wpatrywał się w ekran przedstawiający położenie floty, ale nie dostrzegał ani jasnych pól oznaczających rozciągające się „z przodu” Imperium, ani symboli opisujących „tyły”, gdzie malała ogarnięta anarchią Gromada Altaic. Jeszcze dwa dni temu Sten pławił się w splendorze należnym ambasadorowi pełnomocnemu i osobistemu wysłannikowi Wiecznego Imperatora. Admirał. Posiadacz niezliczonych odznaczeń, praktycznie wszystkich, od Krzyża Galaktycznego w dół, łącznie z tytułem Granda Domu Imperatorskiego. Jednym słowem bohater. A obecnie... Zdrajca. Renegat. No tak, i jeszcze morderca. Gdzieś pośród widniejących na ekranie symboli krył się również ten, który oznaczał coraz odleglejszy wrak imperialnego pancernika „Caligula” ze zwłokami admirała Masona i ponad trzech tysięcy lojalnych marynarzy. Sten zabił ich, ponieważ podporządkowali się rozkazowi, wydanemu osobiście przez Wiecznego Imperatora, który polecał całkowite zniszczenie stołecznej planety Gromady Altaic. A było to naprawdę całkowite zniszczenie, gdyż użyto wymiatacza planet. Szefie, coś mi przyszło do głowy. Sten ocknął się z zamyślenia i spojrzał na Alexa Kilgoura. Alex był jego najbliższym przyjacielem i towarzyszem broni. Ten krępy mężczyzna, pochodzący z planety o ciążeniu znacznie większym od ziemskiego, o śmierci i zniszczeniu wiedział zapewne jeszcze więcej niż Sten. - GA. Ta część umysłu Stena, która zawsze wyłączała się podczas walki, by nie przyjmować do wiadomości wrzasków i jęków, obecnie uznała za zabawne, że obaj używają wciąż tego samego slangu, jaki przyswoili sobie dawno temu, w czasach służby w Sekcji Modliszki. Był to oddział wypełniający najbardziej utajnione i wymagające szczególnej dyskrecji zadania, zlecane przez samego Imperatora. GA, czyli „go ahead”, znaczyło: śmiało atakuj, nie przejmuj się, że wyjmą cię spod prawa, twoje życie należy do Imperatora, i tak dalej. - Zakładam, że nie masz zbytniego doświadczenia jako wyrzutek społeczeństwa, ostatecznie całe dotychczasowe życie pędziłeś przerażająco bogobojnie. Możesz więc nie wiedzieć, iż typy w rodzaju Robbiego Roya* [* Rob Roy - ludowy bohater szkocki.] nie zwykły marudzić. Przystanął taki, by powąchać kwiatki i już dyndał na gałęzi. - Dzięki, panie Kilgour. Doceniam troskę. - Spokojnie, chłopcze. Zawsze możesz na mnie liczyć. Chyba, że siądziesz w kącie i zaczniesz płakać. Sten odwrócił się od ekranu. Na mostku czekała pełna zmiana wachty, najlepsi spośród jego długoletnich współpracowników. Same pagony niewiele mówiły o ich randze i umiejętnościach; bardziej niż oficerami w służbie imperialnej, byli funkcjonariuszami osobistej agencji wywiadowczej Stena. Dwudziestu trzech Gurkhów, nepalskich najemników słynnych z tego, że służyli jedynie w osobistej straży Imperatora. Ci jednak zgłosili się na ochotnika do specjalnego zadania: mieli strzec życia swego byłego dowódcy, Stena. Otho i sześciu innych Bhorów. Przysadziste i kudłate monstra z długimi brodami, żółtymi kłami i rękami do ziemi. Największą radość sprawiało im rozdzieranie wroga gołymi dłońmi na pół, chyba że mogli zakłócić swą działalnością jego bilans handlowy i zrujnować system monetarny. Biorąc pod uwagę ich merkantylne talenty, wychodziło na to samo. Uwielbiali też poezję, szczególnie gustując w długich i rozbudowanych sagach. Na „Victory” była ich jeszcze z setka. No i osoba nimi dowodząca: Sind. Kobieta z gatunku homo, wyśmienity snajper. Wywodziła się z upadłej już wojowniczej kultury, w której naczelnym wzorem był przetworzony mit rycerski. Poważany dowódca liniowy. Do tego piękna dziewczyna. Przyjaciółka i kochanka Stena. Ale dość liczenia łebków, pomyślał Sten. Kilgour ma rację: wilk, który położy się na słoneczku, by posłuchać brzęczenia pszczółek, ma przed sobą przyszłość wyłącznie jako gustowny dywanik przed kominkiem. - Oficer uzbrojenia? - Sir? - Młoda kobieta już czekała. Sten przypomniał sobie imię pani porucznik: Renzi. - Zwołaj swoich. Kapitanie Freston - był to oficer łączności, który od dawna służył pod jego rozkazami - chcę... Cholera. Cofnij. Sten przypomniał sobie, co miał powiedzieć. - Wy oboje. I każdy zainteresowany. Słuchajcie. Zaszły pewne zmiany. Dopiero co wypowiedziałem wojnę Imperatorowi. To mnie czyni zdrajcą. Nikt nie musi wykonywać moich rozkazów. Nikt, kto postanowi pozostać wierny złożonej przysiędze, nie dozna krzywdy. Będziemy musieli... Jęk syreny przerwał mu wpół słowa. Pani oficer zarządziła wykonanie pierwszego rozkazu Stena. To była jedna odpowiedź. Chwilę potem usłyszał drugą. - Przepraszam, sir, ale chyba były jakieś zakłócenia na łączach - odezwał się Freston. - Zgubiłem się. Jakie mam rozkazy? Sten uniósł dłoń, polecając oficerowi zaczekać. - Najpierw systemy uzbrojenia. Pełna gotowość wyrzutni pocisków Kali i Goblin. Któryś z naszych imperialnych przyjaciół może zechcieć zapolować na odszczepieńca. Poza tym „Caligula” miał cztery niszczyciele eskorty. Gdyby jakakolwiek jednostka zaczęła nas atakować, odpalić Goblina i zdetonować go w bezpiecznej odległości od celu jako ostrzeżenie. - A jeśli nie zawróci? Sten zawahał się. - Wtedy meldować. Żaden pocisk Kali nie może zostać odpalony bez mojego rozkazu. Prowadzącym będę albo ja, albo pan Kilgour. Przeciwokrętowe pociski typu Kali wyposażone były w zdalne sterowanie. - To nie... - To rozkaz. Wykonać. - Ta…est. - Komandorze Freston, proszę o bezpieczne łącze z generałem Sarsfieldem. Jest na którymś transportowcu. - Sarsfield był dowódcą oddziałów gwardii, rangą lokował się zaraz po Stenie. Freston musnął kontrolki. - I jeszcze jedno - dodał Sten. - Skończył pan Akademią Marynarki? Tak, sir. - Czy ma pan na sumieniu coś, co kalałoby wizerunek wzorowego kapitana? Jakieś grzechy przeszłości? Staranowanie jachtu admirała? Polerowanie dział karbolem? Pędzenie bimbru? Krytykanctwo? Sodomia? - Nie, sir. - Świetnie. Powiadają, że prawdziwy pirat awansu doczekuje szybciej niż stryczka. „Victory” jest teraz twój. - Tak jest. - I nie dziękuj. W praktyce znaczy to tyle, że w razie czego będziesz następny w kolejce, zaraz po Kilgourze. A właśnie, panie Kilgour? - Tak? - Wszyscy wolni od wachty do głównego hangaru. - Tak jest. Wówczas dopiero Sten zauważył, iż Alex wyjmuje rękę zza pleców. Wyglądało to tak, jakby właśnie masował starą ranę, otrzymaną niegdyś w caudal vertebra, jednak w rzeczywistości pieścił palcami kolbę ukrytego pod pasem miniaturowego pistoletu, takiego z eksplodującymi pociskami z antymaterii. Wolał nie ryzykować: wierność wobec Imperatora gotów był akceptować jako pojęcie abstrakcyjne, jednak gdyby ktoś spróbował wypełnić ślubowanie „obrony Imperium i jego żywotnych interesów aż do ostatniej kropli krwi”, wówczas chętnie przyczyniłby historii męczenników. I całkiem szczerze wychwalałby potem ich lojalność i poświęcenie. Ekran pojaśniał. Sarsfield. - Orientuje się pan w sytuacji, generale? - Owszem. - To dobrze. W świetle ostatnich wydarzeń jest pan obecnie najwyższym stopniem oficerem tej floty. Sugeruję, by do chwili otrzymania z dowództwa innych rozkazów podążał pan obecnym kursem ku najbliższym imperialnym światom. Odradzam też, i przykro mi, że muszę to powiedzieć, próby przeszkodzenia „Victory” w obraniu własnego kursu. Przeciwstawimy się im wszelkimi środkami. Niemniej, jeśli moja instrukcja zostanie przyjęta, żadna z pańskich jednostek nie znajdzie się w niebezpieczeństwie. Stary żołnierz skrzywił się dziwnie i zaczerpnął głęboko powietrza jakby chciał coś powiedzieć. Potem się rozmyślił. - Sugestia przyjęta. - To tyle. Koniec. Ekran pociemniał. Sten zastanowił się, cóż takiego Sarsfield zamierzał dodać. Że żaden z jego statków nie dysponuje nawet ćwiercią siły ognia pancernika „Victory”? Że ich załogi nie składają się z samobójców? A może (tutaj Sten przeklął się w duchu za niepoprawny romantyzm) chciał życzyć szczęścia? Mniejsza z tym. - Jamedar Lalbahadur? - Sah! - Zwołaj ludzi. Chcę mieć ich blisko. - Sah! - Kapitanie Sind, co z twoimi? - Już przy broni - odparła Sind. - Komandorze, pardon, kapitanie Freston, proszę przygotować szalupę kapitańską do wystrzelenia. Potem zorganizujemy gdzieś nową. - Ciekawe, pomyślał Sten, jak niewiele trzeba, aby tak miła marynarce dyscyplina straciła na znaczeniu. - Tak jest. - Panie Kilgour? Może powinniśmy jak ci antyczni wojacy wyrysować na podłodze szablą linię i sprawdzić, kto ma ochotę bronić fortu Alamo? - Z miłą chęcią - odparł Alex po krótkim wahaniu - ale ważniejsza jest chyba sprawa bezpieczeństwa. Najlepiej zrobię, jeśli... - O Chryste! Sten nie miał pojęcia, skąd u Alexa te opory, przypomniał sobie jednak coś o wiele istotniejszego, też zresztą związanego ze sprawami bezpieczeństwa. Miał przecież jeszcze dwie karty, dwa atuty można powiedzieć, pod warunkiem, że nadal były coś warte. Rozpiął bluzę munduru i wyciągnął małą sakiewkę, którą nosił zawieszoną na szyi. Wyjął z niej dwa płaskie kawałki plastiku. - Wszyscy stan gotowości - rozkazał i szybko skierował się przez mostek do centralnej stacji komputera. Tam kazał dwóm operatorom poszukać sobie zajęcia gdzie indziej, zaciągnął osłaniającą moduł kotarę i wysunął klawiaturę. Uruchomił system. Ta stacja była jedną z trzech na pokładzie z bezpośrednim dostępem do ALL/UN - centralnej imperialnej sieci, obejmując, wszystkie centrale dowodzenia na wszystkich światach i każdy, bez wyjątku, imperialny statek. Miała dostęp albo i nie - Teoretycznie powinna, wszelako „Victory” został już najpewniej pozbawiony wszelkich połączeń podobnie, jak zamilkła za sprawą Imperatora jego prywatna, bezpośrednia linia do kabiny Stena. Wydawało mu się, ze minęły tygodnie, miesiące i dekady, całe epoki geologiczne, nim zgłoszenie sieci pojawiło się na ekranie. Mignęło i znikło. Jego miejsce zajął napis: ACCORDANZA. Sten podał kod statku. Znowu długie oczekiwanie. Już myślał, że ujrzy wizerunek wyprostowanego środkowego palca z komunikatem BRAK DOSTĘPU, ale nie. Pokazał się komunikat ATELIER. Podsunął maszynce pierwszą kartę czipową z programem. Długa chwila niepewności i: BORRUMBADA. Przyjęli. Znów ATELIER. Sięgnął po drugą kartę. Sieć przyjęła i to. No to teraz módlmy się, żeby oba małe dranie zrobiły, co do nich należy. Karty z mikroczipami dostał w podarunku od Iana Mahoneya, niegdysiejszego dowódcy w sekcji Modliszki, późniejszego admirała i najbliższego przyjaciela Wiecznego Imperatora, jeżeli w ogóle kogoś można nazwać przyjacielem władcy. Jednak obecnie Mahoney nie żył. Został oskarżony o zdradę Imperatora i uznany za winnego. Wyrok wykonano. Wielka szkoda, stary, pomyślał Sten, że sam nie zdążyłeś ich wykorzystać, zanim to Wieczne Gówno cię załatwiło. Ale zaraz przywołał się do porządku: to nie chwila na sentymenty. Odchylił zasłonę i ujrzał oczekującego Alexa. - Poszły? - Tak jest, panie Kilgour, sir. Już w drodze, sir. Prosto do celu, sir. I czy ktoś mógłby podać herbatę, sir? - Paskudna ciecz, akurat dla Angoli. Wolę coś mocniejszego - mruknął Alex i zaciągnął szczelnie kurtynę. Sten zaś ruszył korytarzem łączącym mostek z centralnym wyciągiem komunikacyjnym pancernika i dalej do hangaru w pobliżu rufy. Gurkhowie bez dodatkowych rozkazów potruchtali za nim. Wszyscy uzbrojeni jak należy. Sind i jej Bhorowie czekali na skrzyżowaniu szlaków. Dziewczyna skinęła na swój oddział i na Gurkhów, by poszli przodem. Przez chwilę została sama ze Stenem na zakręcie korytarza. - Dziękuję - powiedziała. - Za co? - Że nie pytałeś. - O co? - Idiota. - Chcesz powiedzieć... - Właśnie. - Ale przez myśl mi nawet nie przeszło, byś mogła... znaczy... - I masz rację. Zostaję na ochotnika. Zresztą, nigdy nie składałam ślubowania na wierność jakiemukolwiek Imperatorowi. Poza tym potrafię rozpoznać wygranego. Sten przyjrzał się jej bliżej. Nie wyglądała na kogoś, kto próbuje żartować dla podbudowania morale. - Moi przodkowie byli Jannissarami*. [* Patrz „Światy Wilka”- tom 2. Podobnie w kwestii Bhorów.] Służyli tyranom, którzy zasłaniali się imieniem boga, wymyślonego przez nich samych. Przysięgałam, że jeśli zostanę żołnierzem, nigdy się do nich nie upodobnię. W gruncie rzeczy marzyłam o wojowaniu z takimi skurwielami, jak ci nasi prorocy. Lub jak Iskra. Czy Imperator. - Dobra, już mi to kiedyś mówiłaś - mruknął Sten. - Ale zastanawiam się, czy będziesz jeszcze miała po temu okazję. Choćby na jeden celny strzał w ostatniej, pełnej patosu chwili. - Żadne takie - żachnęła się Sind. - Skopiemy mu dupę. Teraz idziemy. Pora na kazanie. Sten stanął na stateczniku myśliwca i spojrzał na prawie dwutysięczny tłum. Byli tu wszyscy załoganci „Victory” z wyjątkiem tych, którzy musieli pozostać na stanowiskach bojowych i przy najistotniejszych systemach kolosa. No i jeszcze resztka personelu ambasady; ci stali najbliżej. Tematem kazania miało być tyranobójstwo, jednak Sten nie spodziewał się po nim zbyt wiele. Ze wszystkich sił starał się nie spoglądać na biegnące pod sufitem hangaru galeryjki obsadzone już przez Bhorów i Gurkhów na wypadek, gdyby ktoś chciał zgłaszać swe obiekcje inaczej, niż tylko werbalnie. - Dobra - stwierdził Pod koniec przemowy. - Tak to wszystko wygląda Naplułem Imperatorowi w twarz. Nie może pozwolić mi zniknąć i udawać, że nic się nie zdarzyło. Zresztą, wcale nie zamierzam znikać. Zmilczę co dalej głównie dla tego, iż nie spodziewam się, aby ktokolwiek z was zamierzał podzielić mój los. Zresztą, nie trzeba szczególnej biegłości, aby przewidzieć dalszy bieg wydarzeń, a przecież są wśród was zapewne i programiści, którzy pamiętają to i owo z analizy strategicznej. Na razie mam „Victory” i, być może, poparcie przynajmniej garstki innych, którzy myślą podobnie jak ja. Co oznacza, że mogę odpowiedzieć siłą. Tak, to właśnie zamierzam. Przez większość życia służyłem Imperatorowi, jednak ostatecznie wszystko się posypało. Tak jak w Gromadzie Altaic, na przykład. Owszem, ci biedacy są krwiożerczymi dzikusami, ale przez nas zrobiło się jeszcze gorzej. To my zmieniliśmy tamtejszy zamęt w beznadziejny, morderczy chaos. - Chociaż - Sten opamiętał się i ściszył głos tak bardzo, że stojący dalej musieli tęgo nadstawiać uszu. - Nie powinienem mówić „my”. I wy, i ja uczyniliśmy co w naszej mocy. Jednak to nie starczyło. Nie starczyło, bo był jeszcze ktoś, kto rozgrywał swoją własną grę. Imperator. Wykonywaliśmy jego rozkazy - i spójrzcie, co z tego wynikło. Nie chciałem pozwolić na zniszczenie całej planety dla zatuszowania sprawy. I to już chyba wszystko, co mogę teraz powiedzieć. Szalupa kapitańska niebawem będzie gotowa. Wróci do reszty floty. Macie około godziny na spakowanie się i załadunek. I tak właśnie powinniście uczynić. Pożyjecie o wiele dłużej, jeśli zostaniecie po stronie Imperatora niezależnie od tego, kim jest i czego się dopuszcza. Ja nie mam wyboru. Wy tak. Została godzina. Usuńcie się z linii ognia. Teraz. Natomiast ci, którzy nie mają już ochoty służyć szaleńcowi gotowemu pogrążyć Imperium w takim samym chaosie jak ten, który dopiero co widzieliśmy, niech przejdą za przegrodę hangaru. I tyle. Dziękuję za pomoc, dziękuję za służbę. Życzę wszystkim szczęścia niezależnie od tego, co wybiorą. Spocznij. Sten odwrócił się. Udając zajętego rozmową z Sind, łowił jednak pilnie gwar głosów i tupot butów na pokładzie. Sind nie patrzyła na niego, tylko lustrowała ładownie w poszukiwaniu potencjalnego napastnika. Nagle rozmowy i kroki ucichły. Sten obrócił się z wysiłkiem i zamrugał zdumiony. - Pierwszy przeszedł za przegrodę twój personel dyplomatyczny - odezwała się Sind, nie czekając na pytanie Stena. - Całkiem ich przekabaciłeś. - Do diabła - wykrztusił Sten. - Bez kitu - przytaknęła Sind. - Masz chyba też ze dwie trzecie załogi. A ja myślałam, że w marynarce nikt nigdy nie zgłasza się na ochotnika. Tymczasem proszę, zebrałeś całkiem obiecującą bandę rebeliantów. Zanim zdążył uczynić coś stosownego do sytuacji, na przykład paść na kolana i zanieść modły dziękczynne do bogów Bhorów, którzy pobłogosławili (lub przeklęli) ten statek, umieszczając na jego pokładzie grubo ponad tysiąc osób z trwałym defektem mózgu, odezwał się komunikator. - Sten na mostek! Sten na mostek! W głosie mówiącego pobrzmiewało zaniepokojenie wieszczące rychłą i nieuniknioną katastrofę. - Na tych sześciu ekranach mamy komplet transmisji z wewnętrznej sieci „Benningtona”. Pojawiły się, gdy tylko nawiązaliśmy łączność. Sten spojrzał na monitory. Pokazywały stanowiska obsługi uzbrojenia. Wszystkie były opuszczone. - Nie podejrzewam, aby to szło na żywo - ciągnął Freston. Sten zerknął na główny ekran. Pośrodku widniał „Bennington”, nosiciel myśliwców i najcięższa jednostka we flocie Sarsfielda. Obok jaśniały dwie kreski, które komputer zidentyfikował jako niszczyciele. Kierowały się całą naprzód prosto na „Victory”. Albo Sarsfield nakazał im samobójczy atak, bo przecież żadna z tych jednostek nie mogła równać się z pancernikiem, albo na ich pokładach działo się coś dziwnego. - Sześć wyrzutni Kali obsadzonych - zameldował Freston. - Cele wprowadzone, czas odpalenia cztery sekundy. - Powtórzcie pierwszą transmisję z „Benningtona”. Freston przełączył boczny ekran na odtwarzanie. Ukazał się mostek „Benningtona”, który do złudzenia przypominał wnętrze baru po szampańskiej zabawie. Oficer na pierwszym planie miała rękę w bandażach i podarty mundur. - „Victory”, tu „Bennington”. Proszę o odpowiedź na tym kanale, wąską wiązką. Mówi komandor Jeffries. Przejęłam dowodzenie na „Benningtonie”. Oficerowie i marynarze tej jednostki wypowiedzieli posłuszeństwo Imperatorowi i przeszli pod moje rozkazy. Chcemy do was dołączyć. Proszę o odpowiedź. Ekran zamigotał i przekaz powtórzył się od początku. - Odebraliśmy też transmisję z jednego z niszczycieli, „Aoife”. Ten drugi to „Aisling”. oba klasy Emer. - Wskazał zdjęcie z katalogu flot Jane’s rzucone na sąsiedni ekran. Sten nawet nie spojrzał. - Ich przekaz jest krótszy, parą zdań wystukanych na klawiaturze otwartym tekstem. Cytuję: „Aoife” i „Aisling” zgłaszają akces. Przechodzimy pod dowództwo Stena. Port macierzysty obu statków: układy Hondżo”. Gdzie w tym sens, sir? Sens można było bez trudu odgadnąć. Hondżo słynęli w całym Imperium jako bezwzględni kupcy. Nienawidzono ich za to serdecznie. Uznawali się za pępek wszechświata i nastawiali się zawsze na maksymalny zysk, wszelako potrafili też być absolutnie lojalni wobec tych, którym zgodzili się służyć. Przynajmniej jak długo lojalność była wzajemna. Byli również groźni, i to w najwyższym, graniczącym z samozagładą stopniu. Dowiedli tego w okresie bezkrólewia, gdy rada próbowała wykraść im zapasy AM2. Sten słyszał plotki, że podobno od czasu powrotu Imperatora Hondżo odczuwali coś na kształt niedosytu i twierdzili, iż nie zostali należycie wynagrodzeni w wymiernej walucie za wierność Imperium. Było w tym nieco racji. - Usunąć ich namiary z głowic Kali. Nawiązać łączność, gdy tylko skończę rozmawiać, i czekać na instrukcje - rozkazał Sten. - Sprawdzimy, jak dalece są po naszej stronie. A teraz dajcie mi tę Jeffries z „Benningtona”. Połączenie nawiązano błyskawicznie, a rozmowa była krótka. Załoga na „Benningtonie” rzeczywiście dopuściła się buntu. Kapitan zginął, pięciu oficerów i dwudziestu marynarzy wylądowało w izbie chorych. Wierne Imperatorowi pozostało tylko jakieś trzydzieści procent obsady, obecnie pod strażą. - Oczekujemy rozkazów - zakończyła Jeffries. - Po pierwsze - powiedział Sten, myśląc gorączkowo - witamy w naszej upiornej bajce. Osobiście uważam, że powariowaliście. Po drugie, wszystkich lojalistów przygotować do przesiadki. Jeśli macie jakiś lekki prom zaopatrzeniowy, to zróbcie z niego użytek. Gdyby nie dało się inaczej, zdemontujcie uzbrojenie myśliwców i tam zapakujcie całe towarzystwo. Po trzecie, nie obsadzajcie własnych stanowisk kontroli uzbrojenia. Przepraszam, ale w naszej sytuacji nie możemy nikomu ufać. Po czwarte, szykujcie się na przyjęcie gości. Po piąte, sprzęgnijcie swój komputer nawigacyjny z naszym. Mamy kawał drogi przed sobą, pójdziecie w konwoju jako jednostka prowadzona. - Tak jest. Wykonamy. Czekamy na przybycie waszego personelu. I... dziękuję. Sten wyłączył ekran. Nie miał czasu zdumiewać się, czemu właściwie aż tak liczna gromada idiotów postanowiła towarzyszyć mu w celi śmierci. Poszukał wzrokiem Alexa. Edynburczyk siedział przy głównej konsoli i wydawał się dość zadowolony z siebie. Ukradkiem wezwał Stena, kiwając palcem. Ten niemal jęknął, ale podszedł. - Przepraszam, szefie. Zanim ruszymy dalej, miałbym coś do przekazania. Bo widzisz, chłopcze, wciąż jesteśmy bogaci. Sten zdusił w sobie miłą, choć samobójczą chęć nakopania Alexowi. Co to ma u diabła wspólnego z... - Ponieważ troszkę nam się spieszy, wyłożę kwestię jak najprościej. Podczas gdy ty werbowałeś tych półgłówków, jak zająłem się naszymi kontami. Jednostki wyjęte spod prawa nade wszystko winny być wypłacalne. Tak zatem wyszukałem wszystko, co tylko było pod ręką i przesunąłem do tego samego banku, w którym praliśmy forsę w dawnych dniach Modliszki. Sten chciał już coś powiedzieć, ale zrozumiał, że to nie chciwość kierowała Alexem. Każda rewolucja, podobnie jak wszelkie formy uprawiania polityki, karmi się pieniądzem. Brak odpowiedniej sumy kredytów doprowadził już niejeden „słuszny protest” do upadku równie skutecznie, jak utopijne myślenie przywódców. Aby przetrwać tę wojnę, o jej wygraniu nie mówiąc, Sten będzie potrzebował całej gotówki wszechświata. Kilgour zaś wcale nie przesadzał, określając ich jako krezusów. Wiele lat temu gdy gnili jeszcze w więzieniu Tahnijczyków, ich dawna towarzyszka z oddziału Modliszki, wywodząca się z Romów Ida, zagrała ich gromadzonym na koncie żołdem i pomnożyła go naprawdę wielokrotnie. Sten mógł kupić sobie potem własną planetę, a Kilgour zbudował z pół tuzina zamków (każdy otoczony rozległymi włościami) na swojej rodzinnej planecie zwanej Edynburg. - Podejrzewając, że mogą spróbować ruszyć tym śladem, zawiadomiłem Idę, by oczekiwała naszego uroczego towarzystwa. Nim to wszystko się skończy, przyda nam się chyba kompania Cyganów. Aha, i dałem jeszcze cynk naszemu królowi szmuglerów, chociaż nie wiem, czy skrzynka kontaktowa Wilda nadal jest aktualna. I to wszystko, szefie. A teraz, czy masz dla mnie jakieś godziwe zajęcie? Bo podejrzewam, że tak łatwo spokoju nam nie dadzą, wręcz przeciwnie, raczej rychło kogoś nam tu pchną. Ledwo to powiedział, już się poderwał, gotów do natychmiastowego działania. Sten kiwnął aprobująco głową. - I w tym się nie mylisz. Poza tym, Imperator też lada chwila wyśle swoje psy gończe. Ale mniejsza z tym. Weź połowę Bhorów i ruszaj na „Benningtona”. Upewnij się, czy ich intencje są szczere. - A jeśli nie są? - Zrobisz, co uznasz za stosowne. Jeśli to jednak pułapka, to niech im potem będzie przykro, nie nam. Dwie wyrzutnie Kali pozostaną w pogotowiu aż potwierdzisz, że to zbyteczne. Przytrzymam też eskadrę myśliwców na bliskim patrolu. - No to ruszam. - I Kilgoura wymiotło. Sten chętnie odetchnąłby głęboko i chwilę pomyślał, jednak czasu miał akurat tyle, by załatwić tylko najważniejsze sprawy. Wrócił do komandora, obecnie kapitana, Frestona. - Dobra, kapitanie. Słyszałeś, co zamierzamy. Sprzęgniemy wszystkie trzy jednostki z „Victory”. Proszę zaprogramować komputer na serię przypadkowych zmian kursu. - Tak jest. - Jedna eskadra myśliwców ma zająć stanowiska wokół „Benningtona”. Drugą eskadrę oddać pod dowództwo... tej, jak jej tam, La Ciotat... Niech trzyma się jedną sekundę świetlną za formacją. Też sprzęgnięta z „Victory” jako straż tylna. Przy każdym skoku w nadprzestrzeń będziemy zostawiać za sobą jeden pocisk Kali z „Benningtona” sterowany przez personel Renzi. Nie lubię, jak mnie śledzą. - Tak jest. - A teraz łącz mnie z tymi ściubigroszami z Hondżo. - Tak, sir. Nasz port docelowy? Sten nie odpowiedział. Nie dlatego, by nie miał nic do powiedzenia, jednak wiedział, iż dobry konspirator wyjawia swoje zamiary dopiero po ich zrealizowaniu. A przyszły mu do głowy aż dwie rzeczy, które należało uczynić. Szczególnie, że dzięki cudownemu splotowi nieprawdopodobnych, radujących serce zdarzeń, dysponował nie tylko pancernikiem, ale i zaczątkiem czegoś na kształt floty. Pierwszy pomysł nie pociągał go zbytnio, jednak rozsądek dyktował swoje. Ostatecznie wszyscy rebelianci marzą o jakiejś Bastylii do zburzenia. Na dobry początek. Druga kwestia? Mahoney, gdy go ciągnęli na śmierć, krzyknął „Wracaj do domu”. Sten domyślił się wreszcie, o jakim miejscu mówił Mahoney, chociaż nadal nie miał pojęcia, czemu i po co. Miał jednak nadzieję, że domysł jest słuszny. Rozdział 2 Urzędasowi o sennym spojrzeniu wbiła łokieć pod żebra, oficerowi marynarki nastąpiła energicznie na stopę, innemu biurokracie rozlała na kałdun gorącą kawę. Ranett przeciskała się przez tłum z wprawą świadczącą o długiej praktyce, chociaż nikt zapewne nie był tu dość dobudzony, by rzecz zauważyć, a co dopiero docenić. Na odchodne rzucała przez ramię „Przepraszam... tak mi przykro... ale ze mnie niezgraba...” i natychmiast wynajdywała nowe luki w miejscach, gdzie nikt inny szpilki by nie wcisnął. Cały ten czas nie spuszczała z oczu ostatecznego celu wędrówki - wielkich drzwi wiodących do sali prasowej zamku Arundel. Przy samym wejściu na jej drodze wyrósł jednak facet wielki jak góra, w czarnym mundurze ze stylizowanym IS na rękawie. Druga litera oplatała pierwszą niczym wąż. Cudownie, pomyślała ze złością, Internal Security, pieprzona Wewnętrzna Służba Bezpieczeństwa. Błysnęła najsłodszym z uśmiechów, który rozbrajał zwykle wszystkich w miarę przytomnych, heteroseksualnych samców. - Przepraszam, jeśli można... - zaczęła i spróbowała zanurkować strażnikowi pod ramieniem do wnętrza sali, skąd dobiegał suchy głos rzecznika. Już zaczęli, dranie, pomyślała, ktoś mi za to zapłaci. Ale strażnik nie ustąpił. - Tylko dziennikarze - warknął. - No właśnie - odparła, nie przestając czarować. Wyjęła plakietkę potwierdzającą akredytację i przytrzymała ją przed oczami draba. Przyjrzał się uważnie, porównał wizerunek z obliczem właścicielki. Wszystko metodycznie i diabelnie powoli. - Chyba się zgadza - mruknął i skrzywił paskudnie oblicze. Aha, jeszcze piękniej, przebiegło Ranett przez głowę. Jeden z tych, co nienawidzą pismaków. - Ale i tak nie wejdziesz - A to czemu do jasnej…? Bezpieczniak jakby się zawahał. Cała słodycz Ranett uleciała bez śladu, teraz jej twarz stężała jak sopel lodu. Tamten jednak zignorował ostrzeżenie. - Bo takie mam rozkazy - rzucił. - Konferencja już się zaczęła... Nikt nie może przejść, aż się skończy. Chwile później przestał się uśmiechać. Zaczął się koszmar. - Złaź mi z drogi, wypierdku niedochędożony - usłyszał. - Albo zaraz mnie wpuścisz, albo zrobię z twoich klejnotów jajecznicę na kabanosie. Ranett puściła język w ruch na całe półtorej minuty. Przekleństwa i niecenzuralne groźby przerastały wszystko, co strażnik dotąd słyszał. Został uprzedzony nawet, że jeszcze chwila, a dziennikarka załatwi mu audiencję u szefa izby tortur Imperatora. Sekundy ciągnęły się niemiłosiernie, aż w końcu móżdżek mundurowego zaczął cokolwiek kojarzyć. Przede wszystkim nazwisko widoczne na identyfikatorze. Ta mieszająca go z błotem kobieta była znana I to bardzo. Była wręcz legendą mediów. Była reporterką podczas wojny z Tahnijczykami. Przetrwała krwawe lata terroru rady. Nawet on oglądał z podziwem jej wielokrotnie nagradzane reportaże. Wielcy władcy i szefowie korporacji czmychali przed nią i jej ekipą lub płonili się niczym mali chłopcy przyłapani na brzydkiej zabawie pod kołdrą. Gdy przerwała wreszcie dla zaczerpnięcia oddechu - lub w poszukiwaniu inspiracji - strażnik sprawnie zszedł jej z drogi. Wolałby już spotkanie z najwredniejszym sierżantem, opuścił zatem posterunek i nie powrócił, aż usłyszał jak drzwi się otwierają i zaraz zamykają z sykiem. Obejrzał się ostrożnie... i odetchnął głęboko, nieco trwożnie. Do końca konferencji prasowej nic mu nie grozi. I pieprzyć rozkazy. Admirał flory Anders, szef działu operacyjnego marynarki Jego Wysokości, zaklął w duchu widząc Renett wślizgującą się do zatłoczonej sali. Zaraz wyłudziła od jakiegoś naiwniaka miejsce w fotelu przy środkowym przejściu. Aż do teraz wszystko rozwijało się znakomicie. Otrzymawszy pierwsze wieści o kłopotach w Gromadzie Altaic, nie czekał na rozkazy Imperatora, lecz od razu uruchomił własny sztab kryzysowy do współpracy z mediami. Krytycy admirała, obecnie wszyscy jakby niemi i głusi, uważali go za zbyt młodego na takie stanowisko. Uchodził też za przesadnie przystojnego, co na dodatek potrafił wykorzystać, i gładkiego w obejściu. Na szczyty awansował raczej dzięki talentom politycznym niż militarnym. Liczne odznaczenia bojowe zdobył obejmując odpowiedzialne stanowiska na świeżo zajętych terenach przeciwnika. Sceny walki odgrywał jedynie na użytek operatorów filmowych. Pierwszym jego posunięciem jako szefa działu operacyjnego marynarki było wprowadzenie nowych metod współpracy z mediami. Zasady były proste: (1) konferencje prasowe dotyczące sytuacji kryzysowej są dostępne jedynie dla posiadaczy akredytacji wydanych przez jego biuro; (2) zadawać mogli wyłącznie pytania dotyczące „faktów” prezentowanych na danej konferencji i (3) tylko specjalnie wyznaczonym rzecznikom. Zaś (4) naruszenie którejkolwiek z trzech pierwszych zasad mogło zostać potraktowane jako stworzenie zagrożenia dla bezpieczeństwa Imperium, a nawet jako zdrada. Pewnych spraw nie mógł jednak przeskoczyć. Wśród gości byli dziennikarze i publicyści równie niekiedy popularni jak największe gwiazdy telewizyjnych seriali. Osoby te zarabiały krocie i uchodziły raczej za instytucje, niż zwykłych śmiertelników. Szczęśliwie większość z nich można było oswoić. Dzięki wrodzonemu geniuszowi Anders szybko ustalił, że nawet najbardziej dokuczliwy dziennikarski giez rychło staje się niewolnikiem systemu, na którym żeruje. Inaczej nie ma co marzyć o sławie ani bogactwie. Jedna Ranett nie pasowała do tego wzoru. Była sławna, bogactw nie pragnęła. Nie zależało jej na niczym, prócz rozgłosu, który traktowała zresztą instrumentalnie, jako skuteczne narzędzie umożliwiające osiąganie konkretnych, zawodowych celów. Admirał Anders musiał zatem umieścić ją na liście zaproszonych, jednakże na ostatniej pozycji. Po cichu zalecił też, aby nie spieszyć się zbytnio z wysłaniem zawiadomienia. Najlepiej uczynić to w ostatniej chwili, może nie zdąży. A jednak zdążyła. Cholera. Mimo upiornie wczesnej pory - admirał celowo wyznaczył początek konferencji na dwie godziny przed świtem - wyglądała nawet na przerażająco przytomną. Odmiennie, niż jej ziewający koledzy, którzy tylko kiwali głowami, wysłuchując potulnie najeżonej ogólnowojskowym żargonem mowy ulubionego rzecznika Andersa. - ...i to tyle, jeśli chodzi o historię i fizyczne uwarunkowania Gromady Altaic. Zwięzłe przedstawienie profili planetarnych i chronotabele przeliczeniowe znajdziecie w materiałach, które już wam przekazaliśmy - perorował rzecznik. - Otrzymaliście też krótki szkic dotyczący czterech dominujących tam ras: Jochian i Torków - obie rasy ludzkie oraz Suzdali i Bogazich - obcych. Należy zaznaczyć, ze rasą dominującą są Jochianie. Każda z tych ras żywi podbudowaną historycznie nienawiść do pozostałych. W sali rozległ się szelest rozkładanych dokumentów. - Teraz zagadnienia polityczne. Wszyscy znacie to na wylot, jednak krótko je omówię. Po śmierci zaufanego sojusznika Imperatora, Khaqana, zaistniała groźba anarchii. Władca należał do jochiańskiej większości. Niestety, nadmiar pracy i mnogość służbowych obowiązków nie pozwoliły Khaqanowi zadbać o sukcesora. Na nowego przywódcę Imperator wyznaczył doktora Iskrę, słynnego jochiańskiego uczonego i wzorowego obywatela Imperium... Ranett zaczynała orientować się, co tu jest grane. Po nieobecnym spojrzeniu kolegów i koleżanek poznawała, iż jak dotąd z ust mówców nie padło nic istotnego. Jak dotąd... A ci nieszczęśnicy siedzieli tu już z godzinę. Godzinę pełną monotonnych przemów, bo przecież przed obecnie wymądrzającym się „znawcą” występowali inni, wszyscy z tymi samymi nudnymi sprawozdaniami, z których w żaden sposób nie można było zorientować się, że w Gromadzie Altaic działo się ostatnio cokolwiek naprawdę bulwersującego. Tak, założona jakiś czas temu blokada informacyjna działała naprawdę dobrze. Ranett dopiero co wróciła z wyprawy, podczas której próbowała dostać się do omawianego sektora. Tuż przed osiągnięciem celu nakazano jej wracać na Świat Centralny i było to polecenie wydane najwyraźniej gdzieś na najwyższym szczeblu władzy. Przejrzała szybko zgarnięte po drodze na miejsce materiały opatrzone ogólnym tytułem „Porządek konferencji prasowej poświęconej sytuacji kryzysowej”. Fajnie, pierwszych kilkanaście punktów przewidywało naświetlenie tła wydarzeń. Drugi blok tematów to „Istota kryzysu”. Odpowiedzialny: admirał floty Anders, szef Działu Operacyjnego Marynarki Wojennej Jego Wysokości. Potem przewidziano pytania z sali i odpowiedzi. Nigdzie w materiałach nie znalazła najmniejszej wzmianki, na czym mianowicie polegał ów kryzys, tyle tylko, że sprawa miała coś wspólnego z Gromadą Altaic. Sądząc po osobie szefa działu operacyjnego, chodziło zapewne o jakieś kwestie militarne. Gdyby Ranett miała zwyczaj gwizdać w chwilach podniecenia, byłby to odpowiedni moment. Coś tu musi solidnie śmierdzieć. Nauczyła się już dawno, że Imperium zwykło chwalić się sukcesami bez zwłoki, natomiast doniesienia o niepowodzeniach pakowano zawsze na sam koniec. Rozglądając się po sali złowiła w przelocie spojrzenie admirała Andersa. Patrzył na nią z wyraźną odrazą. Świetnie! Uśmiechnęła się krzywo w odpowiedzi. Udał, że nie zauważył i zaczął bardzo pilnie słuchać przemowy rzecznika. - ...największa trudność wiązała się z obecnością - mówił tenże - licznych silnie uzbrojonych flot dowodzonych przez istoty z kilku wysoce nieobliczalnych ras. Na początek zorganizowano zatem spotkanie z dowódcami sił wrogich doktorowi Iskrze. Równocześnie Wieczny Imperator wysłał zespoły floty mające mu pomóc w utrzymaniu pokoju. Dowodził nimi jeden z najzdolniejszych i najbardziej lojalnych wyższych oficerów Imperium, admirał Mason... W głowie Ranett zabrzęczały dzwonki alarmowe. Czemu on tak chwali tego Masona? I skąd czas przeszły? Po chwili dzwonki zmieniły się w ogłuszającą syrenę. Dlaczego rzecznik przemilczał imię tego, kto kierował wysiłkami dyplomatycznymi: ambasadora pełnomocnego Stena, jednej z najznakomitszych postaci z otoczenia Wiecznego Imperatora. Biedny drań, pomyślała Ranett zgadując, że Sten przewidziany został na kozła ofiarnego, może nawet czekał go wyrok. Ewentualnie było już po egzekucji. - ...mimo wielu przeciwności, które napotkaliśmy po drodze, możemy dziś z dumą obwieścić, iż sytuacja w Gromadzie Altaic zmierza ku normalizacji. Przywrócono porządek i w niedalekiej przyszłości należy oczekiwać wznowienia swobodnej komunikacji i łączności z gromadą. Tak, tak, pomyślała Ranett. Wiedziała już, że to naprawdę głębokie bagno. Wątpiła też, by „niedaleka przyszłość” ziściła się kiedykolwiek za jej żywota. - Na tym kończę omawianie ogólnego tła - powiedział rzecznik i uśmiechnął się nieszczerze. - Dziękuję państwu za uwagę. Obecnie admirał Anders zapozna państwa z najświeższymi raportami o przebiegu wydarzeń. Rozległy się głośne oklaski i Anders wystąpił przed front zespołu. Ranett poczuła zimny dreszcz. Zauważyła, iż najgłośniej klaskały sławne podpory wielkich stacji. Ludzie czy obcy, dla Ranett wszyscy oni wyglądali podobnie - bogate, zarozumiałe i zadowolone z siebie towarzystwo. - Proszę państwa, przykry to dla mnie obowiązek, ale z całą powagą muszę was zawiadomić, że jeden z naszych ludzi dopuścił się zdrady bezczeszcząc to, co ja... i setki tysięcy żołnierzy sił imperialnych uważamy za najświętsze. Ranett aż się pochyliła. Zaczyna się, pomyślała. - Kilkanaście godzin temu admirał Mason trafił na ślad spisku mającego obalić Jego Wysokość, Wiecznego Imperatora. Wybuchła wrzawa. Anders uniósł dłoń i poczekał na ciszę. - Knowania skryte za parawanem niepokojów w Gromadzie Altaic - podjął po chwili - wyszły na jaw, gdy tylko spiskowcy zaczęli działać. Admirał Mason przeciwstawił im się z całą mocą, i zdziesiątkował zdrajców... jednak zarówno on, jak i cała załoga ponieśli śmierć. Wrzawa wybuchła z nową siłą. Dziennikarze zerwali się z miejsc, wykrzykując, jeden przez drugiego pytania. Ranett została w fotelu i uważnie przyjrzała się Andersowi. Lewy policzek dziwnie mu drgał, oczy lśniły nienaturalnie. Wniosek: admirał łgał aż się kurzyło. Mówca znów poprosił gestem o ciszę. Raz jeszcze posłuchali., - Autorem spisku był ten, któremu wszyscy ufaliśmy bez zastrzeżeń. Od dawna nosił się z szalonym zamiarem zamordowania naszego Imperatora, by ponownie sprowadzić pasmo klęsk na Imperium... To ambasador pełnomocny Sten! Człowiek, którego Wieczny Imperator poważał, cenił i darzył zaufaniem. Ucieszy was wiadomość, że chociaż przestępca zdołał umknąć, to jednak jego siły zostały zniszczone lub rozproszone. Jak to się mówi, zapędzamy ich w kozi róg i wyłapiemy kolejno, jak ryby z saka. Anders skończył przemowę i z właściwym sobie wdziękiem pozwolił popłynąć rzece pytań. - Czy są jakieś nowe informacje o losie tego łajdaka, admirale? - spytał jeden z wyraźnie przepłacanych prezenterów. - Nic, co mógłbym oficjalnie ujawnić - odparł Anders. - Jednak możecie być spokojni, że Sten i jego pomagier, Alex Kilgour, jakkolwiek długo by uciekali, nie ukryją się przed nami. - Czy siły rebeliantów były jakoś uwikłane w ten spisek? - spytał ktoś inny. - Ze względu na bezpieczeństwo Imperium nie mogę naświetlić szerzej tej sprawy. Wspomnę jednak, że z racji swoich obowiązków Sten kontaktował się wielokrotnie z rebeliantami. - Czy istnieje prawdopodobieństwo, by spisek miał szerszy zasięg? - Nie potrafię jednoznacznie zaprzeczyć, ale raczej ma charakter lokalny. Służba Bezpieczeństwa zbada wszystkie ślady. Nadchodzi czas polowania na czarownice, pomyślała Ranett. - Jakie straty poniósł admirał Mason? - Przykro mi, ale nie mogę przedstawić pełnych danych. Nadmienię jedynie, iż na skutek tchórzliwego ataku śmierć ponieśli wszyscy na pokładzie jego okrętu flagowego. - Ilu stronników Stena zostało zabitych lub wziętych do niewoli? Anders wzruszył ramionami. - Raz jeszcze muszę powołać się na względy bezpieczeństwa. Obiecuję, że we właściwym czasie odpowiem wam na wszystkie pytania. Ranett sięgnęła do torby z pomocnymi przy różnych okazjach akcesoriami i dobyła jeden ze swych ulubionych rekwizytów. Wzmacniacz. - Admirale Anders! - huknęła wypraktykowanym tonem. - Admirale Anders! Mówca nie mógł jej zignorować. Westchnął i wskazał na dziennikarkę. - Czy macie jakieś dowody przeciwko spiskowcom? - spytała. - Dowody? - zdumiał się Anders. - Wspomniałem już, doszło do próby zamachu... - spróbował się roześmiać. - Wiem, że to wczesna pora, Ranett, ale gdybyś zwracała uwagę na to, co wcześniej mówiłem... - Wszystko słyszałam, admirale - odszczeknęła się Ranett. - Ale przypuszczam, że jeśli uda wam się schwytać tego Stena... - Żadne jeśli! Gdy go schwytamy... - Pan wie lepiej, admirale. Jednak tak czy tak, jeśli czy gdy, Sten i ten Alex Kilgour trafią w wasze ręce... jakie dowody zdrady im przedstawicie? Podczas procesu, rzecz jasna. Na przykład, czy podsłuchiwano ich rozmowy? Czy dysponujecie obciążającą spiskowców korespondencją? Czy macie świadków ich spotkań ze znanymi wrogami Imperium? Coś z tych rzeczy. Anders mało się nie zapluł. - Do diabła! Zaatakowali i zniszczyli statek admirała Masona! Jakich jeszcze dowodów trzeba? Ranett nie miała zamiaru przyjmować nic na wiarę. - Uczciwy sędzia może spytać o coś więcej, niż tylko domysły - stwierdziła. - Chyba pan to dostrzega. Na przykład, czy może nam pan przedstawić nagrania z tego ataku? Zapis rozmów między mostkami jednostek. Jakikolwiek dowód. - Znów muszę powołać się na względy bezpieczeństwa - odparł Anders. - Później to wszystko dostaniecie. - Czyli, we właściwym czasie? - spytała Ranett. - Sam lepiej bym tego nie określił. Ranett wiedziała już, że nikt nie ma najmniejszego zamiaru stawiać Stena przed sądem. Gość nigdy nie zostanie pojmany, w każdym razie nie żywcem. Admirał powstrzymał się od uśmiechu i zaczął wycofywać. - Jeszcze jedno pytanie, admirale... jeśli można. Anders stłumił jęk. - Dobra, Ranett, ale naprawdę jedno. - Czy ten incydent z udziałem ambasadora pełnomocnego nie świadczy o poważnych słabościach naszej służby dyplomatycznej? - Oczywiście, że nie. To odosobniony incydent. Jeden człowiek działający w otoczeniu grupki degeneratów. Nic więcej. - A sprawa Iana Mahoneya? Anders poczerwieniał. - Jedno nie ma nic wspólnego z drugim - warknął. - Naprawdę? Czy Ian Mahoney również nie zajmował się sprawami Altaic? Czy nie był w swoim czasie przełożonym ambasadora pełnomocnego Stena? Czy podobnie jak on nie poświęcił całego życia służbie Imperatorowi? Czy nie został skazany, z wielkimi fanfarami, że dodam, za zdradę i stracony? Ejże, admirale, albo dwa plus dwa równa się cztery, albo mamy do czynienia z nieprawdopodobnym zbiegiem okoliczności, który i tak wskazywałby na pewne błędy w polityce kadrowej. Lojalni i zdolni obywatele, którzy bez reszty związali swe kariery z walką o dobro Imperium, nie zmieniają się tak nagle w zdrajców. Chyba, że dzieje się jeszcze coś, o czym nas nie powiadomiono. - Przygotowujesz wstępniak, Ranett? - jęknął Anders. - Nie, admirale. Zadaję tylko pytania. To moja praca. Pańska polega na udzielaniu odpowiedzi. - Sama próba skomentowania podobnych spekulacji byłaby niestosowna i niepotrzebnie nadałaby im rangę, na jaką nie zasługują - stwierdził Anders, zwracając się ku reszcie dziennikarzy. - I ostrzegam was... Wasza koleżanka wkroczyła na obszar, który nie należy do zakresu dzisiejszej konferencji zwołanej na temat kryzysu. Takie działanie zostało zakazane. I ona, i wy, ograniczycie się na przyszłość do pytań i komentarzy związanych bezpośrednio z przedmiotem spotkania, zgodnie z regulaminem. Czy jasno się wyraziłem? Zapadła dziwna cisza. Nikt nie spojrzał na Ranett. Dość wściekła, by lekceważyć wszystkie regulaminy świata otworzyła usta, by zadać jeszcze jedno, celowo dokuczliwe pytanie. Zanim to uczyniła, spojrzała admirałowi w oczy. Nie wróżyły niczego dobrego. Funkcjonariusz służb bezpieczeństwa zrobił krok w kierunku audytorium. Wyraźnie czekał na polecenie. Ranett zamknęła usta. Uśmiechnęła się, wzruszyła ramionami i schowała nos w notatkach. Ocalała. Później uzyska odpowiedzi na swoje pytania. Jak nie tak, to inaczej. Konferencja dobiegła końca i wszyscy pospieszyli do wyjścia. Ranett raz jeszcze pomyślała o Stenie. Biedny drań. Nie ma najmniejszej szansy. Rozdział 3 - Sami głupcy wkoło! - ryknął Wieczny Imperator. - Przepłaceni, przeżarci dobrobytem, uśmiechnięci kretyńsko i zadufani głupcy! Imperator wyłuszczał powody swego niezadowolenia, otoczenie zaś zgodnie trzęsło łydkami. Była w tym otoczeniu Avri, młoda kobieta o spojrzeniu staruszki, szefowa personelu dyplomatycznego. Był Walsh, przystojny, ale niewyobrażalnie ograniczony przywódca z Dusable, obecnie główny parlamentarny chwalca Imperatora. I Anders, który dopiero co poszkapił się przed Ranett na konferencji prasowej. Także Bleick, szambelan Imperatora. Oraz tuziny innych osób, w mundurach lub po cywilnemu, wszystkie zaś miotały się za gospodarzem po rozległej sali lub zwieszały w pokorze głowy, gdy ten przetaczał się obok. Imperator podszedł do Andersa i zmierzył go spojrzeniem błękitnych oczu, obecnie szarawych jakby i lodowatych. - Co to miało być, admirale? Podobno jest pan ekspertem od konferencji prasowych i innego wciskania kitu? Bo co do spraw naprawdę wojskowych to podejrzewam, że nie wie pan nawet, czym rzucać: granatem czy zawleczką? - Tak jest, sir - odparł admirał, złączył pięty i wyprężył się jak rekrut. - A ty, Avri... Miałaś użyć mózgu, a nie tej, tam... Podsunąłem ci wszystko, jak na tacy, całą bajeczkę... Było tylko wykrzyczeć ją głośno. - Tak jest, sir - rzuciła Avri i oblizała nerwowo wargi. - Ludzie, nie mam czasu by wyjaśniać wam podstawy uprawiania polityki - sapnął Imperator. - Ci zdrajcy, rada, wpakowali Imperium w najgorsze położenie od dwóch tysięcy lat. I miną chyba następne dwa tysiące, nim jakoś to wszystko uporządkuję. Muszę uporać się z długiem, ugłaskać skamlących sojuszników, a gdy tylko zaczynam cokolwiek nowego, zaraz pojawia się jakieś zdradzieckie robactwo. Moim zdaniem... a to jedyne zdanie, które się liczy... Sten jest najgorszy. Wyhodowałem żmiję na własnym łonie. Tyle lat... Obdarzałem go zaszczytami, bogactwem. I jak się odwdzięczył? Zmawiając się z wrogiem. Planując spisek, zamach na moją osobę. A gdy szydło wyszło z worka, tchórzliwym atakiem zamordował niewinnych marynarzy i jednego z najlepszych admirałów. - Imperator nieco ochłonął. Potrząsnął ze znużeniem głową. - Co za historia. Kłopoty gwarantowane. I co z tego wyniknie? - Przykro mi, sir - odezwał się Anders. - Nie wiem, jak ta reporterka, Ranett, weszła na... - Och, lepiej zamknij jadaczkę, admirale - uciął Imperator. - Jeśli nie potrafisz poradzić sobie z jedną w miarę rozgarniętą kobietą, to lepiej poszukaj innego zajęcia. - Tak jest, sir. - Avri, pora na podsumowanie strat. Nasi spece od propagandy mają zająć się wszystkimi, absolutnie wszystkimi stacjami i redakcjami. I niech szykują materiały. Właściwe materiały, pod stosownymi tytułami. „Świadek historii”, „Co możesz zrobić dla Imperium”, „Ile czasu nam zostało” i inne takie. Szczególną uwagę zwrócić na tego błazna, Pyt’r Jynningsa z K-B-N-S-O i jego żałosne wygłupy w ramach programu „Wgląd w noc”. Pół Imperium to ogląda, pojęcia nie mam czemu. Chociaż, może dlatego, że kto spojrzy na tego kretyna, zaraz czuje się geniuszem. - Natychmiast, Wasza Wysokość - zawołała Avri. - Ty tam! Walsh! Przygłupi od urodzenia władca Dusable zamrugał nieprzytomnie. - Jak... tego... mogę... eee... pomóc Waszej Wysokości? - Niech te dupki z parlamentu wydadzą jakiś dokument potępiający Stena i jego Szkota. Mają ich odmalować w najczarniejszych barwach. A jeśli ktoś nagmatwa, by głosowanie nad uchwałą było anonimowe, to osobiście flaki ci wypruję, Walsh. - Tak jest, sir - wyjąkał Walsh. - I jeszcze jedno. Mam osobistą sprawę do Kenny. Niech się ze mną skontaktuje. - Zaraz się tym zajmę, Wasza Wysokość - odparł Walsh. Kenna był najskuteczniejszym i najbardziej doświadczonym politykiem na Dusable. W tym świecie każdy był „zwierzęciem politycznym”, a niemowlęta najpierw uczyły się mówić „mordida”*, [ * Mordida (hiszp.) - łapówka.] a potem dopiero „mama”. - Anders, wykorzystać wszystkie jednostki pierwszoliniowe. Nie interesuje mnie, ile flot będziesz musiał ograbić z najlepszych ludzi. Sten musi się znaleźć. - Tak jest, sir. - Bleick! - Szambelan aż drgnął. - Masz... Przerwał rozkaz w połowie, gdy drzwi cicho syknęły, wpuszczając kierującego służbami bezpieczeństwa Poyndexa. Musiał przynosić złe wieści, gdyż blady był niczym cmentarna mgła. Zaaferowany władca nie od razu to zauważył. - Gdzie cię nosiło, Poyndex? Kazałem ci dostarczyć akta Stena i Kilgoura nie na jutro, lecz zaraz. Zaraz, do cholery. I co? Poyndex ogarnął szybko salę spojrzeniem. - Chyba powinniśmy porozmawiać chwilę na osobności, sir. - Nie mam czasu na zabawy. Gadaj. Przybyły zawahał się, ale Imperator zerknął na niego z dziwnym, niezbyt przytomnym błyskiem w oku. Poyndex pamiętał, iż ten rodzaj spojrzenia jest jednym z symptomów klinicznych przypadków paranoi. - Skoro Wasza Wysokość nalega - powiedział. - Ale moim obowiązkiem jest raz jeszcze przestrzec, że chodzi o sprawę, która nie powinna być omawiana publicznie. Wieczny Imperator spojrzał na resztę zebranych. - Wszyscy won. Obecnych wymiotło. Imperator spojrzał na Poyndexa. - No, słucham. Poyndex stanął na baczność. - Z przykrością muszę zameldować, że nie mam niczego do zameldowania. Wszystkie pliki dotyczące Stena i Alexa Kilgoura zniknęły, jakby nigdy ich nie było. - Że co? - Zostały kompletnie wymazane - odparł oficer drżącym głosem. - To niemożliwe. - A jednak, Wasza Wysokość. Ktoś wdarł się nawet do komputerów Modliszki. Sten i Kilgour nie figurują w żadnym systemie informatycznym Imperium. Informatycy tyrają na okrągło, ale jedyne co dotąd zdołali ustalić, to że zrobił to ktoś ze szczytów władzy. Imperator omiótł Poyndexa przeciągłym spojrzeniem. Potem obrócił się i włączył własny terminal. - Całe szczęście, że zabezpieczyłem się przeciwko podobnym wypadkom i utworzyłem własny bank danych - roześmiał się, ale jakoś niezbyt wesoło. - Gdy wszystko się sypie, możesz polegać jedynie na sobie. Przebiegł palcami po klawiaturze. - Kiedyś było inaczej. Miałem ludzi, na których mogłem liczyć. Na przykład Mahoney. Niekiedy żałuję, że kazałem go stracić, Ian był naprawdę pomocny. I solidny. - Imperator zwykle wyglądał na jakieś trzydzieści parę lat, ale teraz nagle jakby się postarzał. Poyndexowi wydało się, iż rysy ulegają zatarciu, głos staje piskliwy i słaby. Władca spojrzał na oficera. - Sten tak samo. Powiem ci coś, Poyndex. Największy problem ze zdrajcami to ten, że zwykle rekrutują się spośród najlepszych twoich ludzi - znów uśmiechnął się smutno. - Może to właśnie stary Juliusz chciał powiedzieć Brutusowi. - Przepraszam, Wasza Wysokość, ale nic o nich nie wiem. Czy mam włączyć tego Juliusza i Brutusa na listę osobistych wrogów Waszej Wysokości? - Mniejsza z tym - mruknął Imperator. - To zupełnie inna historia - dodał cicho, ale na tyle donośnie, by Poyndex mógł usłyszeć. - Nie ma nawet z kim pogadać... Nagle urwał. - Co u licha? - Coś nie tak, sir? Imperator uderzył w kilka klawiszy. - Nie, pewnie trzeba by... Cholera jasna! Spojrzał wściekle na Poyndexa. - Moje pliki... Oni... Oni... Oficer zerknął na ekran. Niewiele dojrzał: STEN, BRAK DANYCH. KILGOUR, ALEX. BRAK DANYCH. SZUKAĆ DALEJ? Poyndex był równie wstrząśnięty, jak władca. Pliki Stena i Kilgoura wyparowały nawet z osobistego komputera Jego Wysokości. Imperator wyrżnął pięścią w blat. - Chcę Stena, do jasnej i niespodziewanej! Dostarczysz mi go, Poyndex. Dostarczysz, albo sam go znajdę. A wtedy osobiście utnę mu łeb i cisnę na stos obok twojego. Poyndex uciekł. Docierając do drzwi miał wrażenie, że słyszy za plecami coś jakby warczenie piekielnego ogara. Rozdział 4 - Dobry wieczór, mili państwo. Jestem Pyt’r Jynnings. Zapraszam na kolejne wydanie naszego cotygodniowego programu „Wgląd w noc”. Jak zawsze zajmiemy się najważniejszymi problemami naszych czasów. Dziś skupimy uwagę na wydarzeniach, które wstrząsnęły Imperium. Zadamy najprostsze z możliwych, ale cisnące się na usta pytanie: Czy Sten to zdrajca czy też niezrozumiany geniusz? Po mojej prawej widzą państwo profesora Knovacka, znanego imperialnego historyka i eksperta od gry parlamentarnej. Po mojej lewej zasiada szanowny pan Wiker, niegdyś autor mów Wiecznego Imperatora, obecnie ambasador na światach Tahnijczyków. Zacznę od pana, profesorze. Jak pan by odpowiedział na to pytanie? - Och, to zdrajca. Nie ma wątpliwości. - A pan, panie Wiker? - Mogę tylko powtórzyć zdanie przedmówcy. Oczywiście, że zdrajca. - A, co za zgodność opinii! Już na wstępie. Mój Boże. No to spójrzmy na to od drugiej strony. Profesorze? - Już raz odzywałem się pierwszy. - Cha, cha, oczywiście. No tak, grajmy czysto. Panie Wiker, a gdyby Sten był niezrozumianym geniuszem? - Ciekawe pytanie. Gotów jestem dyskutować na ten temat nawet całą noc. Jeśli będę musiał... - Dobrze, świetnie. - Ale, zanim zagłębimy się w temat, chyba powinniśmy przyjrzeć się bliżej samemu Stenowi. - Och? Znał go pan? Osobiście? - Dobry Boże, nie! Chciałem powiedzieć... to znaczy... wiem sporo o nim. Znam ten typ ludzi. - Proszę podzielić się swoimi uwagami z widzami. - Na wstępie trzeba nadmienić, że przez całe życie cieszył się łaskami naszego Imperatora. Owszem, oddał niejakie usługi. Niektórzy twierdzą, że nawet cenne. - Pan podziela to zdanie? - Uważam... że to kwestia interpretacji. Kluczowy dla oceny tego zagadnienia jest fakt, iż został uhonorowany nader wieloma wyrazami uznania. Trzeba zatem przyjąć, iż jego usługi, jakkolwiek je określać, zostały nagrodzone. Poza tym stał się również człowiekiem bogatym. A wszystko dzięki przyjaźni z Wiecznym Imperatorem. - A jak pan by to skomentował, profesorze Knovack? - Myślę że zdrajca podszedł chyba Imperatora w rzadkiej chwili jego słabości. Czyli po tej całej historii z radą. A nasz ukochany Imperator zamiast chorej ambicji dojrzał w nim jedynie miłość i przywiązanie. A teraz wydaje się, że Imperator... cóż... żmiję wyhodował na własnym łonie. - Dobrze powiedziane, profesorze. Nie na darmo cieszy się pan reputacją osoby dobrze władającej słowem. Czy dodałby pan coś jeszcze, panie Wiker? - Chyba zapominamy o tych nieszczęsnych istotach, które służąc Imperium, padły ofiarą tchórzliwego i zdradzieckiego napadu Stena. Myślę szczególnie o admirale Masonie. I o jego rodzinie! Wyobrażacie sobie, jak oni muszą cierpieć? - Trafna uwaga. Chyba nadeszła pora na krótką przerwę. Poproszę jeszcze wszystkich o chwilę ciszy z szacunku dla rodziny admirała Masona i załogi „Caliguli”... W miliardach domów patrzono, jak trzech mężczyzn na ekranie pochyla w skupieniu głowy. - Do kurwy nędzy - syknęła głosem szefa sieci umieszczona w uchu Jynningsa słuchaweczka - żadnej ciszy na antenie. - Przestań ględzić Badee - szepnął prezenter do mikrofonu na krtani. - A niby jak mam wypełnić całą godzinę z takimi kutasami? - Lepiej zacznij kombinować. Jeszcze pięćdziesiąt minut. - Daj reklamy. - Chyba żartujesz. Myślisz, że ktoś chce się reklamować w trakcie takiej chały? - No to może wstawkę honorowego krwiodawstwa? - Facet! Znowu darmowy czas. Ale dobra, tylko niech to znajdziemy. Jest. No to na trzy... Raz... dwa... Dokładnie w tej chwili drzwi studia wyleciały z framug jak pchnięte taranem. - Wszyscy na podłogę! - wrzasnął Sten. - Kto ruszy paluszkiem, zaraz go straci - zadudnił Alex. Jynnings, jego goście, Badee i cała ekipa studia gapili się na nich w bezruchu. Sten i Alex przekroczyli szczątki podwójnych wrót z bronią w dłoniach. Za nimi Sind prowadziła oddział Bhorów i Gurkhów. - To Sten! - krzyknął niebotycznie zdumiony Jynnings. - I Kilgour. - Leżeć, powiedziałem. - Sten popierał polecenie machnięciem bronią. I na wszelki wypadek wystrzelił, wypalając w biurku podpory sieci sporą dziurę. Kto żyw runął na podłogę. Jynnings uderzył przy tym głową w blat. Tylko dyrektor wykazał się należytym refleksem. - Święta Matko - szepnął do mikrofonu. - Wybiła nasza godzina. Nie przerywać audycji, idioci, dajemy na żywo. Sten podszedł bliżej, prawie na granicę kadru. Po jego prawej skrzypnęły drzwi ewakuacyjne. Dojrzał za nimi szereg umundurowanych postaci. Ochrona obiektu. Sind puściła serię. Rozległy się jęki, uniformy zniknęły. Z mroku w głębi studia wyłonił się jakiś postawny mężczyzna wywijający ciężkim stojakiem do świateł. - Niegrzeczny chłopczyk - stwierdził Alex, łapiąc za koniec konstrukcji. Szarpnął i bohater stracił równowagę. Kilgour cisnął żelastwo, chwycił delikwenta i uniósł. Jedną ręką. - Twoja umowa o pracę na pewno nie przewiduje podobnych występów, chłopcze. Ale nie będę cię nudził morałami. Pilnuj się tylko, bo związki zawodowe dadzą ci popalić. Gościowi oczy wyszły na wierzch, gdy Alex rzucił nim w pobliską ścianę monitorów. Rozległ się najpierw głośny trzask, potem rumor spadającego sprzętu. - Chyba będzie już dobrze - mruknął Alex, spoglądając na Stena. - Przykuliśmy ich uwagę. Fajnie, pora na przedstawienie. Sten stanął przed kamerą. - Szanowni państwo, współobywatele Imperium... - powiedział. - Nazywam się Sten. Ta audycja jest właśnie o mnie. Zwracam się do was za pośrednictwem sieci K-B-N- S-O... Anders patrzył na Stena z otwartymi po rybiemu ustami. Najbardziej poszukiwany w Imperium człowiek przemawiał ze studia odległego jedynie o pół godziny świetlnej od Świata Centralnego. Jako znawca niuansów propagandy Anders błyskawicznie ocenił, jak wielkie szkody przyniesie to oficjalnej kampanii dezinformacyjnej. Facet wypłynął dokładnie pośrodku obozu przeciwnika, i w żywe oczy kpił z największej potęgi militarnej wszechczasów. - Imperator ogłosił mnie i moich współpracowników zdrajcami - ciągnął tymczasem Sten. - Historia osądzi, ile w tym prawdy. Podobnie jak osądzi Imperatora. A przepowiadam, że będzie to osąd surowy. Mój los nie ma tu znaczenia. Teraz powinniście raczej pomyśleć o sobie. I o losie waszych dzieci. Oskarżam Imperatora o to, że was zdradził. Zdradził swój lud. Pracujecie wegetując na granicy ubóstwa, podczas gdy on opływa w dostatki. On i jego przypochlebcy. Cierpicie chłód, gorąco, oczy tracicie tyrając w ciemnościach, podczas gdy Imperator pławi się w blasku obfitości AM2. Imperator was zdradził. Ale to tylko jedna z wielu jego zbrodni. Inne ujawnię w najbliższych dniach: więzienie, tortury i egzekucje na osobach, których jedyną winą było zaufanie okazane Imperatorowi... Anders oprzytomniał i spojrzał na swą adiutantkę, kapitan Lawrence. Kobieta wyglądała nieszczególnie. - Poderwać flotę! - warknął admirał. - Unicestwić go! Natychmiast. - Ale... ale cywilna obsługa stacji... - Pieprzyć cywili. Ten człowiek ma zginąć. Szybko! Pani kapitan wzięła się do działania. Anders obrócił się znów ku ekranowi. Sten wciąż gadał. I dobrze. Wyślę cię do piekła, sukinsynu. Alex dał znak Stenowi: przejechał palcem po gardle. Czas kończyć i zmykać. - ...lista grzechów Imperatora jest o wiele dłuższa, teraz nie zdołam wszystkich wyliczyć. Ale dodam jeszcze to jedno: oto ja, Sten, wypowiadam wojnę Wiecznemu Imperatorowi. I zachęcam was wszystkich, byście przyłączyli się do mojej krucjaty. Nie macie nic do stracenia. A zyskać możecie pełnię wolności. Dziękuję wszystkim i życzę dobrej nocy. Sten uniósł broń i jednym strzałem zmienił kamerę w kałużę płynnego metalu i tworzyw. Studio zadrżało jeszcze kilka razy, gdy oddział Stena odpalił rozmieszczone w strategicznych miejscach ładunki. Nikt niewinny nie ucierpiał, jednak ponowne uruchomienie stacji będzie wymagało wielu miesięcy pracy i sporej gotówki. Potem Sten trącił Jynningsa stopą. Ten pisnął i podniósł przerażone spojrzenie pewien, że ma do czynienia z szaleńcem. - Dziękuję za użyczenie czasu antenowego. - Drobiazg - wyjąkał Jynnings. - Zawsze do usług. - Mamy trzy sekundy opóźnienia - krzyknęła Sind. Sten skinął głową i ruszył biegiem przez poczerniałą dziurę zastępującą teraz drzwi. Reszta oddziału podążyła za nim. Ostatnia zniknęła Sind, która zdążyła jeszcze puścić długą serię mającą dodatkowo wystraszyć już i tak przerażonych ludzi. Wykładzina tylko pryskała ze ścian. Gdy wybiegła, Jynnings uniósł głowę z podłogi. - Dzięki Bogu - odetchnął. - Już nic nam nie grozi. - To nieważne - zgromił go dyrektor. - Pojmujesz, ile punktów zyskaliśmy tą audycją? Powiem ci, konkurencji oko zbieleje. Mrucząc coś pod nosem rozejrzał się po ruinie studia. Teraz będzie już łatwo. Z pocałowaniem ręki dostanie każdą pracę w tym interesie. Zastanowił się, czy zostało jakieś czynne łącze. Musi jak najszybciej złapać swojego agenta. Jak najszybciej. Alarmy wyły na całego, gdy Sten i reszta nurkowali do luku „Victory”. W ciągu kilku minut dotarł na mostek. Kapitan Freston odetchnął. - Ani chwili za wcześnie - mruknął. - Cała flota na nas pędzi. A na przedzie pancernik. Duży i obrzydliwy... „Nevski”. Proszę o pozwolenie na odlot. - Odmawiam - powiedział Sten, zerkając na obraz nadciągającego przeciwnika. Wiedział, że ma jeszcze sporo czasu. - Najpierw mała próba sił, kapitanie. Jak systemy uzbrojenia? - spytał panią porucznik Renzi. - Wszystkie wyrzutnie pocisków Kali i Goblin w pełnej gotowości - zameldowała z gotowością. Miała nadzieję, że sama naprowadzi pociski. - Bardzo przepraszam, ale to moje zadanie - powiedział Sten, wiedząc, jak gorzkie sprawia tym pani porucznik rozczarowanie. Przebiegł do stanowiska naprowadzania pocisków Kali. Sięgnął po hełm. - Ruszać na mój rozkaz - krzyknął jeszcze do Frestona. Kapitanowi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Niecierpliwie wbijał spojrzenie w monitory pokazujące szybko nadlatującego „Nevskiego” w asyście sześciu krążowników i całego stada niszczycieli. Sten odruchowo uzbroił pocisk i wystrzelił. Przed oczami miał widok usianej ognikami czerni kosmosu. Najbliżej „Victory” znajdował się jeden z krążowników, za nim dopiero rysował się pancernik. Istniała niewielka szansa, że uda się przemanewrować pocisk obok mniejszej jednostki, jednak Sten wolał pewniejsze rozwiązania. Szczególnie, że osłony wyrzutni krążownika zaczęły się właśnie otwierać, gotowe plunąć ogniem w „Victory”. Dowodzący pancernikiem „Nevski” kapitan Leech stanął przed podobnym problemem. Jego monitory bojowe pokazywały „Victory”, tkwiącego wciąż na orbicie parkingowej obok stacji nadawczej. Alarmy informowały o pocisku Kali kierującym się na prowadzący krążownik, który blokował dodatkowo możliwość otwarcia ognia do wrogiej jednostki. Nagle kapitan wpadł na rozwiązanie. Stacja nadawcza. Leech uwielbiał za młodu pewną dawną, antyczną wręcz ziemską grę, zwaną „pool”, a czasem bilard. Poznał ją na swej pierwszej, wysuniętej i osamotnionej placówce. Skąd ta pierwsza nazwa, pojęcia nie miał. Zawsze go uczono, że „pool” oznacza basen, a przecież żadnej wody na okrytym zielonym suknem stole nie bywało. Niemniej gra była ciekawa, szczególnie zaś interesujące efekty dawało bardzo silne uderzenie białą bilą w całą gromadę kolorowych. Nieprzewidywalne, ale niekiedy wręcz cudowne. Orbitalna stacja nadawcza ze studiem dawała podobne możliwości. Bezpośrednie trafienie powinno sprowokować eksplozję na tyle znaczną, by co najmniej uszkodziła pobliski pancernik. Im będzie silniejsza, tym lepiej. Może nawet zgładzi Stena. Leech ani przez chwilę nie pomyślał o dwóch tysiącach osób stanowiących załogę stacji tych rozmiarów. Ostatecznie rozkazano mu dopaść Stena. Za wszelką cenę. W kilka chwil wydał stosowne polecenia. Nie minęła minuta, a z wyrzutni „Nevskiego” wychynęły trzy pociski z głowicami atomowymi. Freston nigdy nie słyszał o bilardzie, jednak potrafił myśleć. Gdy ujrzał pociski przeciwnika w pierwszej chwili gotów był przysiąc, że kapitan „Nevskiego” to niekompetentny cymbał. Ta trajektoria nie przywiedzie ich nigdzie w pobliże „Victory”. Ale potem szybko przeliczył kurs. Stacja? Po co? Aż zrozumiał. Nie było czasu na ostrzeganie jej pracowników. Ani Stena, który wpatrywał się w rosnący w jego wizjerze krążownik. Freston czym prędzej włączył napęd. Na ekranie krążownik skoczył na Stena. Pocisk docierał do celu. Nagle obraz rozmył się. Stenowi wydało się, że zapada w jakąś otchłań... Pociski z „Newskiego” uderzyły jednocześnie. Zapalniki głowic zadziałały. Dwa tysiące osób zginęły w jednej chwili. Radioaktywne odłamki wypełniły pobliską przestrzeń, gotowe posiekać „Victory” na kawałki. Sten oprzytomniał dokładnie w chwili, gdy „Victory” runął w nadprzestrzeń. Ujrzał nad sobą dziwnie bladą i ściągniętą twarz Kilgoura. Za nim stał równie niespokojny Freston. - Jak się nazywasz? - spytał Alex. - Że co? - Jak się nazywasz. Taki test. I powiedz mi jeszcze, co jest cięższe, kilo ołowiu czy kilo... - Przestań mi dyszeć w twarz - warknął Sten. - Bo się porzygam. Kilgour spojrzał z uśmiechem na Frestona. - Wszystko w porządku. Tylko walka go tak rozpaliła. - Co ty gadasz? - spytał zdecydowanie Sten. - Musieliśmy zmykać nie czekając na twój rozkaz. Ani na to, aż walniesz ten krążownik. Natomiast Imperator wdepnął w gówno, jakiego świat nie widział. - Raz jeszcze pytam: co jest grane? - Kazał rozwalić stację nadawczą. - Ale po co? - zdumiał się Sten. Alex wzruszył masywnymi ramionami. - Może mu się program nie podobał. Rozdział 5 TYLKO DO WGLĄDU NIE ROZPOWSZECHNIAĆ NIE KOPIOWAĆ NIE UDOSTĘPNIAĆ OSOBIŚCIE ZNISZCZYĆ PO PRZECZYTANIU ZAMELDOWAĆ WYŁ. USTNIE NADAWCY O WYKONANIU POWYŻSZEGO KOD DOKUMENTU: brak (dok. pełnomocny) DO: SZEFOWIE WSZYSTKICH PLACÓWEK SZEFOWIE KOMÓREK BEZPIECZEŃSTWA AMBASAD INNI WYZNACZENI PRZEZ P. LUB WYŻSZĄ INSTANCJĘ OD: POYNDEX, SZEF, SŁUŻBA BEZPIECZEŃSTWA WEWNĘTRZNEGO 1. Wszystkie placówki otrzymują rozkaz natychmiastowego aresztowania osobnika o imieniu STEN (brak inicjału). Jest to zadanie o najwyższym priorytecie dla personelu Służby. Wszystkie inne zostają mu podporządkowane, chyba że pisemne polecenie P. lub upoważnionego podwładnego poda inaczej. 2. Przez wypełnienie zadania rozumie się aresztowanie lub unicestwienie z pomocą wszelkich dostępnych środków i osób, zarówno wyszczególnionych w Biuletynie Imperialnym jak i tych, które posiadają status anonimowych współpracowników. 3. Przy wypełnianiu zadania upoważnia się do wykorzystania lub rekwizycji wszelkich imperialnych środków i zasobów - status NAJWYŻSZEGO UPRZYWILEJOWANIA. Korzystanie z normalnych kanałów zaopatrzenia nie jest konieczne. 4. Każda informacja wywiadowcza dotycząca STENA i KILGOURA, ALEXA winna być natychmiast przekazana do centrali, kod priorytetu JEDEN-ALFA. Szczególnie poszukiwane są opisy wyglądu zewnętrznego, dane o nawykach, nałogach, zainteresowaniach, specjalnościach (cywilnych i innych), miejscach uczęszczanych przez wyżej wymienionych - krótko - wszystkie informacje związane z dwiema poszukiwanymi osobami. 5. Podkreślam, zakazuje się podawania informacji otwartym kodem. Należy korzystać z kanału wymienionego w par. 4. 6. Treść par. 4 i par. 5 nie może zostać ujawniona władzom lokalnym ani jednostkom pionu Wywiadu Imperialnego. 7. Do czasu zebrania informacji na dany temat (par. 4) nie będą one udzielane żadnym placówkom poza centrum. Powody tego stanu rzeczy powinny pozostać niejawne, szefom placówek odradza się udzielania jakichkolwiek wyjaśnień (par. 6). Jest to związane z możliwością wystąpienia sabotażu informacyjnego ze strony STENA lub innego, jeszcze nie wykrytego, konspiratora. Gdy tylko dane o STENIE i KILGOURZE, ALEXIE zostaną skompletowane, udostępnimy je natychmiast wszystkim szczeblom służb. 8. Pod żadnym pozorem nie wolno udzielać żadnych informacji na dany temat (par. 4, par. 5, par. 6 i par. 7) osobom niegdyś związanym z Korpusem Merkurego lub (szczególnie) Sekcją Modliszki. Dodatkowo, o wszelkich próbach pozyskania informacji na dany temat, podejmowanych ze strony byłych funkcjonariuszy wspomnianych służb, szczególnie Sekcji Modliszki, należy natychmiast meldować P., kod priorytetu JEDEN-ALFA. 9. W miarę możliwości, aresztowanie STENA należy przeprowadzić w sekrecie i natychmiast przygotować zatrzymanego do transferu bezpośrednio na Świat Centralny w celu osądzenia. Nie udostępniać na ten temat żadnych informacji, zwłaszcza mediom. 10. Gdyby aresztowanie przeprowadzili funkcjonariusze służb innych niż WSB lub gdyby przedostało się do wiadomości publicznej, należy obciążyć STENA zarzutami o ZDRADĘ STANU, MORDERSTWO, SPISKOWANIE, PRÓBĘ ZAMACHU STANU. Pozostałe zarzuty postawione zostaną STENOWI, gdy trafi na Świat Centralny i znajdzie się w pilnie strzeżonym areszcie. 11. W przypadku spotkania ze STENEM w okolicznościach uniemożliwiających aresztowanie, a także podjęcia przez aresztowanego próby ucieczki, nakazuje się natychmiastowe zgładzenie. 12. Jako drugie zadanie, powiązane z poprzednim, wszyscy funkcjonariusze WSB otrzymują rozkaz wykrycia zasięgu konspiracji zorganizowanej przez STENA. Wszelako pod żadnym pozorem nie należy traktować tego jako „zezwolenia na swobodny odstrzał” innych wrogów Imperium. Obecne zadanie jest zbyt ważkie i pilne, by podejmować jakiekolwiek operacje uboczne, chociaż należy zachować wszelkie zdobyte dane do późniejszego wykorzystania. 13. Sukces tej niezwykle ważnej misji nie tylko potwierdzi najlepsze tradycje WSB, lecz będzie również stanowić dowód lojalności wobec osoby Wiecznego Imperatora i zostanie proporcjonalnie do wagi nagrodzony. ZA WIECZNEGO IMPERATORA P. Rozdział 6 Ławica narybku wyskoczyła ponad pobielałą od piany falą i zaraz głęboko zanurkowała. Daremna ucieczka. Śmierć była blisko. Morze eksplodowało, gdy wielkie stworzenie zagrodziło ławicy drogę i ledwo otwierając paszczę, pochłonęło przywódcę stada. Machnięciem monstrualnej płetwy ogłuszyło jeszcze dwie półmetrowe ryby. Nagle zabrzęczał komunikator. Całą przyjemność z osobistego upolowania obiadu diabli wzięli. Rykor nie odpowiedziała jednak od razu. Najpierw z namaszczeniem spożyła obie ryby zanim zdążyłyby oprzytomnieć. Smakowała każdy kęs. Właśnie, pomyślała. Te z ferm hodowlanych to zupełnie co innego. Jakkolwiek by się starać, dziko żyjące zawsze mają swoisty posmak... Dumając nad zawiłościami kulinariów, Rykor przetoczyła się na grzbiet. Wzięta pani psycholog, najlepsza w całym Imperium, nic sobie nie robiła z szalejącego huraganu i mrozu. Płetwą włączyła połączony z systemem szkieletowym implant komunikatora. Maszynka była idealnie wpasowana w kark Rykor, a raczej w miejsce, które mogło uchodzić za kark. Jak kiedyś zauważył Alex Kilgour: „Skoro jest między głową a piersią, to musi być szyja, nie?”. Dzwonił jeden z asystentów Rykor siedzących w uroczym i luksusowym apartamencie i biurze zarazem, które pani psycholog wreszcie sobie sprawiła. Osobom niewtajemniczonym przypominało ono dziwną nadmorską jaskinię, ukrytą za kręgiem polarnym. - Bardzo nie lubię, gdy mi się przeszkadza w jedzeniu - warknęła Rykor. - Nawet ludzie wiedzą, jak ważny jest spokój podczas przyjmowania pokarmu. - Dostaliśmy priorytetową wiadomość z Centralnego - odparł zdumiony nieco treścią przekazu ze stolicy asystent. - Chcą, byśmy byli gotowi do działania. W każdej chwili. Zadanie szczególnej wagi - dodał ściszając nieco głos. - Zlecone przez samego Imperatora. - Jakie to zadanie? - spytała podejrzliwie Rykor. - Tego nie napisali. Jednak niemal na pewno sprawa może się przeciągnąć, bo zalecają zabranie grawfotela i porządnie spakowanych bagaży. I ani słowa o nieodżałowanym Ianie Mahoneyu, pomyślała Rykor. Ani o wyjętym ostatnio spod prawa Stenie. Zapewnie nie znalazła się też w wiadomości najmniejsza sugestia, iż w gruncie rzeczy Imperator, czy raczej jego nowy szef tajnej policji, Poyndex, chciałby widzieć, czemuż to Rykor kontaktowała się ostatnio w największym sekrecie z wielce szanownym Ecu, dyplomatą na specjalnych prawach. Źle. Bardzo źle. - A jak mam się dostać na Centralny? - Imperator wysłał statek. Mam potwierdzenie z portu. Przybędzie za dwa standardowe dni. Coraz gorzej, pomyślała Rykor. - Mam odpowiedzieć już teraz, czy poczekać na twój powrót? - Przekaż... przekaż im, że próbujesz się ze mną skontaktować. - Rozumiem. Ale... - Jeśli nagrywasz tę rozmowę, to dla własnego dobra powinieneś ją natychmiast skasować. A właściwie, rozkazuję ci ją skasować. - Wracasz zaraz? Rykor zastanowiła się. Miała dwa dni. Potem zjawi się statek pełen gestapowców Poyndexa. Któryś będzie miał nakaz aresztowania. Wystarczy jej czasu. - Tak. Ale tylko na krótko. Skoro czeka mnie tyle nowych obowiązków, to dobrze będzie wykroić jeszcze parę chwil dla siebie. Popływać na pełnym morzu, nabrać sił, przewietrzyć umysł. - Oczywiście - mruknął wciąż zaskoczony asystent. Jak wszystkie gatunki istot wodnych, Rykor potrzebowała morza nie tylko dla utrzymania należytej kondycji fizycznej, ale i jej psyche cierpiała przy dłuższym pobycie na lądzie. - Bagaż podręczny spakowany, jak zwykle. - I dobrze. Wracam. Koniec połączenia. Nie czekając na potwierdzenie wyłączyła komunikator i niczym torpeda ruszyła ku odległemu brzegowi. Dwa dni. Dość czasu, by spakować najpotrzebniejsze rzeczy i załadować stateczek atmosferyczny, który skryła pod wodą w pobliżu jaskini. Kupiła go kilka lat temu wyczuwając, że w Imperium zaczyna się źle dziać. Dotąd jej kontakty z wywiadem miały charakter raczej teoretyczny - przygotowywała im analizy. Jednak wiele lat bliskiej znajomości z Mahoneyem, i to wtedy gdy dowodził Korpusem Merkurego, a potem ze Stenem, nauczyły ją, iż tajniak, który nie przygotuje sobie planu awaryjnego, niewart jest swego prochowca. Jej plan awaryjny w drugim punkcie zakładał wykorzystanie niewielkiego jachtu zakamuflowanego w hangarze prowincjonalnego portu kosmicznego po drugiej stronie planety. Dwa dni do przybycia ekipy, potem jeszcze ze dwa, które zmarnują na bezowocne przeszukiwanie lodowatych oceanów w przekonaniu, że Rykor przedłużyła tylko swoją mistyczną włóczęgę. Potem pojmą, że uciekła. Powinno starczyć. Miała gdzie uciec. Czekała na nią osoba, która jako pierwsza poczęła podejrzewać, iż Wieczny Imperator oszalał. Szanowny Ecu złapał wznoszący, ciepły prąd przy nagrzanym słońcem, pionowym urwisku i bez wysiłku wzleciał wysoko w niebo. Przed nim, pośrodku rozległej doliny, pyszniło się Centrum Gościnne Manabich. Zwlekał jak mógł. Zamiast polecieć prosto, kluczył szlakiem wiodącego ku dolinie kanionu. Ale nie można zwlekać wiecznie. Brak pośpiechu nie wynikał z nieuprzejmości - Manabi słusznie słynęli w Imperium jako urodzeni negocjatorzy obdarzeni wielkim taktem. Chciał przemyśleć należycie sprawę i przygotować kłamstwa dość gładkie, by wytrzymały próbę. I jeszcze coś. Odczuwał ostatnio zasadniczo obcą mu emocję, którą wedle ludzkich norm zwano zwykle „strachem”. Wiedział, że gdyby padło na niego najmniejsze podejrzenie, wówczas nawet tradycyjnie chroniący Manabich status istot neutralnych na nic by się nie przydał. Nie ocaliłby głowy. Jakiś czas temu Ecu sam złamał zresztą wspomnianą zasadę neutralności. Stwierdziwszy, iż Wieczny Imperator utracił kwalifikacje czyniące z niego świetnego władcę i zaczyna niszczyć obecnie to Imperium, które kiedyś tak pracowicie stworzył, skontaktował się z Rykor. Szukał potwierdzenia swych obserwacji i przypuszczeń, bo albo miał rację, albo jako pierwszy spośród Manabich postradał zmysły. Potem odszukał Mahoneya i Stena i naświetlił im całokształt sytuacji. Co gorsza, zapowiedział nawet, że zarówno on jak i wszyscy Manabi gotowi są wesprzeć czynnie wszelkie wysiłki zmierzające do oddalenia groźby nieuchronnego zapewne upadku Imperium. A teraz Mahoney był martwy, a los Stena przesądzony. Nawet Ecu mógł lada chwila stać się jedynie legendą własnego narodu. Ciekawe, kogo Imperator wyznaczył na inkwizytora. Ecu poruszył trzymetrowym ogonem, zamachał nakrapianymi czerwono skrzydłami i pchnął swe długie, czarne ciało w kierunku Centrum. Zmysły wyostrzyły mu się do granic możliwości. Czyżby to dlatego, pomyślał, że być może po raz ostatni dane mu jest doświadczać pogodnej radości rodzinnej planety. Czasem zastanawiał się, czemu właściwie wybrał taką a nie inną karierę, która kazała mu opuszczać raz po raz Seilichi i jej naznaczony błękitem jezior pojedynczy superkontynent z nielicznymi łańcuchami górskimi. Może powinien zostać jeszcze jednym filozofem, unosić się w łagodnych wiatrach, rozmyślać, nauczać. Jego wczesne rozprawy o kształtowaniu jednostkowych postaci dialektyki trwały zachowane na jakiejś dyskietce gdzieś głęboko w podziemnych kompleksach, gdzie Manabi trzymali wszystkie swoje maszyny i niezbędne instalacje. Jedyną sztuczną konstrukcją widoczną na powierzchni było Centrum Gościnne, wzniesione wyłącznie z uprzejmości dla tych istot, które będąc nielotami, odwiedzały jednak planetę. Budowla przypominała sylwetką skupisko nieczynnych wulkanów z lądowiskami we wnętrzach „kraterów”. Centrum wyczuło bliskość gościa, portal rozchylił podwoje. Ecu wleciał do środka, poruszył wąsami. Szybko wykrył nić zapachu, którego używał jako osobistej wizytówki i podążył za śladem do sali konferencyjnej. Wewnątrz czekał ostentacyjnie swobodny wysłannik Imperatora. Solon Kenna utył jeszcze bardziej od czasu ostatniego spotkania, przybrał też na arogancji. Z pozoru pijaczyna, nie zostawiał jednak żadnej szansy tym, którzy brali go za zwykłego, przekupnego i tępego politykiem. Ginęli zwykle, zanim zdążyli zmienić zdanie. Obecnie zaś Kenna przybył na Seilichi jako umyślny Imperatora. - Dawno się nie widzieliśmy. - Zbyt dawno - odparł z uśmiechem Kenna, zrywając się na nogi. - Zamyśliłem się podziwiając cuda Seilichi. Nazwę planety wymówił oczywiście jak najbardziej prawidłowo. Wciąż przykładał wielką wagę do sztuki oratorskiej, niezmiennie uwielbiał ten sam kwiecisty styl wypowiedzi, który Wieczny Imperator cenił tyle lat temu. - Powinienem wcześniej odwiedzić ten świat, szczególnie teraz, gdy Imperium się odrodziło. Ale cóż... czas przecieka nam przez palce, dość jest absorbujących spraw. Wie pan, że przygotowują obecnie pamiętniki? - Bez wątpienia będą ciekawe. Ecu był bardziej niż uprzejmy, chociaż nieustannie zdumiewała go ludzka skłonność do darzenia szczególnym szacunkiem szczególnie kluczących i pozbawionych honoru polityków. Przecież dla przetrwania i pomyślności gatunku o wiele skuteczniejsze jest bezpośrednie podejście do tematu. Oczywiście Manabi nie pozwalali, by podobne przekonania rzutowały na ich postępowanie z obcymi, czy też na własne upodobania. Tak zatem rzeczywiście, o ile owe pamiętniki ujrzą kiedykolwiek światło dzienne, ciekawe będzie sprawdzić, jak Kenna zakamufluje prosty fakt, iż przez całe życie był nikim innym, jak tylko zwykłym figurantem. - Jednak przybywam tu dziś w konkretnej sprawie - stwierdził Kenna z udawaną troską. - Na polecenie Wiecznego Imperatora. Dobył z kieszeni kartę. Mikroprocesor rozpoznał sieć jego porów skóry i herb Imperium rozgorzał blaskiem. - Dotyczącej Stena, jak przypuszczam. - Słusznie pan przypuszcza. - Oczywiście zrobię co tylko w mojej mocy, aby być pomocnym - stwierdził Ecu. - Nie sądzę, by pojawiły się w tej materii jakiekolwiek kłopoty, gdyż neutralne nastawienie Manabich nie jest absolutnie równoznaczne z gotowością udzielania pomocy przestępcom. Bo tak obecnie należy określić Stena, prawda? - Owszem. To przestępca, i to najgorszego rodzaju - zgodził się Kenna. - Zdradził Imperium z powodu tak trywialnego, jak rozdęte ambicje osobiste. Wysłannik spróbował przybrać nabożny wyraz twarzy, co mu się oczywiście nie udało, jednak Manabi udał, że jego uczucia są takie same. Ecu wiedział, iż jego rozmówca zaprogramowany jest na odgrywanie roli idioty i nie zamierzał tego zmieniać. Ignorował nawet błysk przebiegłości widoczny w małych, świńskich oczkach tamtego. - Ambicja... czasem wszystkich nas na szyderstwo wystawia, jak powiedział poeta. - Niewiele wiem o Stenie - powiedział Ecu, zbierając myśli. - Czas spędzony w jego towarzystwie to były chwile... szalone, gorączkowe, jeśli szukać możliwie właściwych słów. O wiele bardziej absorbowały mnie wówczas sprawy Trybunału i perspektywa uporania się z intrygami rady. Jednak, jak stwierdziłem, pomogę w miarę swoich możliwości. Wszelako muszę nadmienić, że trochę mnie to zdumiewa. Zważywszy, iż Sten spędził większość życia w służbie Imperium, gotów byłbym sądzić, że wasze... to znaczy Imperialne... zapisy powinny zawierać całkiem sporo informacji o nim, nawet jeśli rzadko służył... w regularnych oddziałach. Kenna zmarszczył brwi. Chyba nawet nie udawał. - Też tak myślałem, jednak widocznie jest inaczej. Ale może Imperator pragnie skonfrontować własne dane z zebranymi w terenie. Albo też szuka każdego sposobu, byle tylko wsadzić zdrajcę za kratki. - Od czego zatem zaczniemy? - Czy zgodziłby się pan na skanowanie mózgu? Aparatura i fachowcy czekają już na moim statku. Ecu mimowolnie poruszył koniuszkami skrzydeł. Skanowanie mózgu było gwałtem dokonanym na osobowości, na dodatek prowadziło często to trwałych uszkodzeń sfery psychicznej, a nawet śmierci. Nawet wówczas, gdy operator był fachowcem najwyższej klasy. - Nie - odparł stanowczo. - Chociaż służyłem zawsze Imperatorowi, to muszę zaznaczyć, iż nigdy nie byłem jego podwładnym, podobnie zresztą jak żaden Manabi. Poza tym i my mamy nasze tajemnice, które nie pozostają w sferze zainteresowań Imperatora. Kenna przytaknął i sięgnął do bocznego stolika, na którym czekały przygotowane przez Manabich napitki, w tym ulubiona brandy Kenny z Dusable, szklaneczka, oraz taca przekąsek tak dobranych, by znosić działanie alkoholu. - Imperator polecił, bym w razie odmowy nie nalegał w tej kwestii. Poza protokołem dodał jednak coś jeszcze, co i ja przekazuję panu nieoficjalnie, zatem jeśli rejestrujecie naszą rozmowę, powinniście ten fragment z nagrania usunąć. Mianowicie: „Gdy Sten zostanie już aresztowany, osądzony i poddany poprzedzającemu egzekucję skanowaniu umysłu, wówczas żadna istota zamieszana w jego spisek, niezależnie od dotychczasowego statusu uznana zostanie za osobistego wroga Imperatora i stosownie do tego potraktowana”. - Słyszałem już bardziej dyplomatyczne wypowiedzi Wiecznego Imperatora - nadmienił Ecu i nawet wąs mu nie drgnął na tę groźbę. - Czasy nie sprzyjają dyplomacji - stwierdził Kenna. - Imperator zaś uważa Stena za groźbę zbyt poważną, by marnować czas na półsłówka. Wszelako osobiście przepraszam za obcesowość, chociaż jestem tu tylko posłańcem. Proszę też o wybaczenie, iż zabiorę panu jeszcze wiele czasu, ale Imperator wyraźnie kazał zebrać wszystkie informacje. Muszę uprzedzić, że nasza rozmowa jest rejestrowana przez moich specjalistów. Ma pan pełne prawo korzystać w jej trakcie z pomocy prawnej i wszelkich innych konsultacji, oraz z pomocy medycznej, a także upewnić się dostępnymi sposobami, iż nie znajduje się pan pod wpływem środków przymusu fizycznego, farmakologicznego ani żadnego innego. - Rozumiem, i dziękuję za przeprosiny - powiedział Ecu. - Mój czas jest do pańskiej dyspozycji. Czy możemy zaczynać? Z namysłem począł snuć wątek. Opowiadał powoli, jak najdokładniej, tak by zająć swoją historią co najmniej kilkanaście dni. Zaś pod koniec każdego dnia sesji zamierzał przeanalizować starannie treść własnych słów, reakcje Kenny i przekazać wszystko osobie skrytej w laboratorium głęboko pod salą konferencyjną. Czyli Rykor. Lisa Haines, szefowa Wydziału Śledczego, obudziła się nagle, jednak pozostała w całkowitym bezruchu. Najpierw wytężyła słuch. Nic. Potem powonienie. Też nic. No to co ją obudziło? Ruch. Jej łódź mieszkalna się przemieszczała. Leciutko uchyliła powieki. Księżyc oświetlał cały wielki, pojedynczy pokój jej domu. Była to przerobiona na apartament barka z generatorami McLeana, zakotwiczona kilkaset metrów ponad jedną z największych na Świecie Centralnym połaci dzikiej puszczy. Pokój był pusty. Jej mąż, Sam’l, chrapał cicho obok. Lisa zsunęła dłoń z krawędzi łóżka, tam gdzie pomiędzy obudową mebla a materacem wodnym tkwił miniaturowy pistolet z eksplodującymi pociskami AM2. Broń była zawsze naładowana i odbezpieczona. Łódź znów się zakołysała. Czyżby ktoś próbował wspinać się po cumach? Chyba tak. W mgnieniu oka wyskoczyła z pościeli i przycupnęła naga pośrodku pokoju. Wszystko w kompletnej ciszy. Omiotła pomieszczenie pistoletem. Spokojnie. Nikogo. Przemknęła do magazynku uzbrojenia i włożyła fototropowy kombinezon. Podobnie jak jej broń, również i ten ubiór przeznaczony był wyłącznie do użytku sił zbrojnych Imperium, i nawet wysoki oficer policji nie miał prawa go posiadać. Ale gliniarze raczej nie stosują się do praw, których przestrzegania pilnują. Oczekiwała podobnego najścia. Jak sprawdzić, co się dzieje? Podeszła miękko do drzwi wiodących na pokład i odrobinę je uchyliła. Potem sięgnęła po gogle z mnożnikiem. Czekały spokojnie na wieszaku przy drzwiach. Zrobiło się jasno jak w dzień, chociaż wszystko przybrało zielony kolor. Teraz na pokład. Łódź ponownie drgnęła. Jeszcze nie. Najpierw sprawdzić otoczenie. Zlustrowała mroczne zbocze pobliskiego wzgórza. Pusto. Przełączyła gogle na podczerwień. Aha, są. Kilka jasnych punktów. Założyli sobie prowizoryczne centrum dowodzenia, łobuzy, pomyślała. To by się zresztą zgadzało z jej wcześniejszymi domysłami. Chyba, że miejscowi gangsterzy, którym nie raz i nie dwa mocno dokuczyła w minionych latach, zdecydowali się na zemstę. Mała szansa. Takie typy nie robią niczego dla idei, jeśli nie mogą przy tym zarobić. Lisa przełączyła gogle z powrotem na wzmocnienie, położyła się na pokładzie i wyjrzała za burtę. Są... trzy osoby wspinały się po cumie. Dość wprawnie zresztą, ale nie mogli wygasić kołysania liny. Cała trójka nosiła takie same fototropowe kombinezony i wszelkie wyposażenie bojowe. Broń jeszcze w kaburach. Wyraźnie członkowie jakiegoś specjalnego zespołu operacyjnego. Cóż. Jednak doszło i do tego, pomyślała. Obawiała się podobnej historii od czasu, gdy usłyszała jak obwołano Stena zdrajcą. Gotowa była przeklinać byłego kochanka, przez którego groził jej teraz kontakt ze wszystkimi wynalazkami i metodami Służby Bezpieczeństwa, a słyszała o nich wiele złego. Szczególnie o „przesłuchaniu czwartego stopnia”. Nie miała na to ochoty. Nie chciała też narażać Sam’la. Całe dotychczasowe życie spędziła po właściwej stronie barykady, a teraz, wyłącznie z powodu dawnej przygody... no dobra, to nie była tylko przygoda... miała porzucić hołdowanie praworządności. Gdzieś z głębi pamięci wypłynął fragment przekładu wiersza powstałego tysiące lat temu w nie znanym jej, dawno zapomnianym języku: „gdzie każdy gliniarz to bandzior, grzesznicy uchodzą za świętych”.* [ * Bertold Brecht.] Pierwszemu strzeliła prosto w twarz. Huk eksplodującego pocisku brutalnie przerwał ciszę. Wspinacz odpadł bez jęku od liny i runął prosto w dół. Po drodze strącił tego, który szedł za nim. Rozległ się jakiś krzyk. Lisa cofnęła się do drzwi i sięgnęła do czegoś, co wyglądało na zwykle, zewnętrzne gniazdko, dawało się jednak przekręcić. W duchu podziękowała sobie za przypływ niedawnej paranoi i pstryknęła kontaktem. Trzy ładunki przerwały cumy. Trzeci napastnik krzyknął z zaskoczenia, a potem zniknął w mroku przy gruncie. Łódź podskoczyła i niczym balon popłynęła przez przestworza. Miejmy nadzieję, że te bydlaki uszanują przepisy o ciszy nocnej i nie naślą na nas jakiegoś myśliwca. Chociaż, może w ogóle nie zapewnili sobie osłony powietrznej. Z wnętrza dobiegły ją pochrząkiwania Sam’la, który wstał niepewnie i skierował się do nocnego stoliczka. - Co u diabła... Nie przypominał Stena. Ani gliniarz, ani żołnierz. Potrzebował pół godziny, by się dobudzić i trafić dłonią do kubka z kawą. Kochała go za to. I jeszcze za wiele innych rzeczy. Nocny wiatr niósł łódź nad puszczą. Lisa słyszała, jak obrazy spadają z rumorem ze ścian, a talerze kończą karierę jako stłuczka. Wsparła dłoń o ścianę i weszła do coraz bardziej rozkołysanej kabiny. - Próba porwania - obwieściła, chociaż wiedziała dobrze, że Sam’l pojmie znaczenie tych słów dopiero za kilka minut. - Napastnicy byli o mundurach. Służba imperialna. Sam’l nagle się ożywił. - Aha - mruknął i pokiwał powoli głową. - Oczekiwałem podobnego rozwoju spraw. Szkoda, że nie pomyśleliśmy o czymś bardziej skutecznym, niż ucieczka. - Najpierw ucieknijmy - upomniała go Lisa. - Potem się ukryjemy. Będziemy mieli mnóstwo czasu, by pomyśleć o odwecie. Podeszła do szafy i wyjęła z niej dwa „spadaki” - stelaże z uprzężą. Naładowane minigeneratory McLeana zapewniały bezpieczne opadanie z wysokości dwóch kilometrów. Potem baterie siadały. Gdy łódź osiągnęła pułap czterech tysięcy metrów, wyszli na pokład. Teraz starczy skoczyć i przebyć połowę drogi w swobodnym spadaniu. Mieli nadzieję, że będą stanowić w ten sposób cele zbyt drobne, by standardowe czujniki mogły ich namierzyć. To Sam’l nauczył ją tego sportu. Mnóstwo czasu na odwet, tak, pod warunkiem, że szczęście nam dopisze, pomyślała, ale nie powiedziała tego głośno, tylko pomogła Sam’lowi zapiąć klamry. Nawet teraz, w samym środku nocy, wieża wciąż jaśniała tęczą barw. Marr i Senn spali niespokojnie, zwinięci niemal w jeden kłębek. Wydawało się, że minione lata nie zostawiły na nich śladu, wciąż wyglądali tak samo młodo jak wówczas, gdy zajmowali się kateringiem dla dworu Imperatora, gdzie Sten był młodym kapitanem, dowódcą Gurkhów, osobistej straży władcy. Może tylko sierść im lekko pociemniała, przechodząc w głębsze odcienie złota. Ale to wszystko. Obaj Milchenowie wciąż cieszyli się dostatkiem i hołdowali pięknu i miłości. Dla Stena byli więcej, niż przyjaciółmi, chociaż od lat go już nie widzieli. To oni wydali kiedyś wielkie przyjęcie, po którym Sten i Lisa Haines zostali kochankami. Marr obudził się nagle. Usiadł. Senn gwizdnął pytająco i zamrugał wielkimi oczami. - To tylko sen. - Nie. Grawiwóz. Nadjeżdża aleją. - Nie widzę. Śniło ci się. - Jest. Patrz. Jedzie bez świateł. - Kochany... Czuję jak chłodne palce wnikają w mą duszę. Zimno, coraz zimniej. W nocy, bez świateł. Jeśli się tu zatrzyma, udajmy że nas nie ma. Marr nie odpowiedział. - Nie otworzymy. W dzisiejszych czasach, gdy Imperator nie jest już taki, jak kiedyś, tylko głupiec wychodzi po północy z domu. Ci, którzy zjawiają się o takiej porze z pewnością nie są przyjaciółmi. Cisza. Wóz zatrzymał się przed domem. - Coraz zimniej. Też to czujesz? - Tak. - Do diabła. Kto to jest? - Nie wiem. - Nie zapalaj świateł. Może sobie pojadą. Marr poruszył smukłą dłonią i cztery lampy zalały parking blaskiem. - Aleś ty głupi - sapnął Senn. - Teraz już wiedzą, że jesteśmy w domu. Ale kim są? Marr zerknął przez okno. - Dwie istoty ludzkie. Mężczyzna i kobieta. Mężczyzny nie znam, ale kobietę chyba już widziałem. - Owszem. Ja też. Nosi broń. Wyłącz światła. - Znam ją - obwieścił Marr. - To ta policjantka. Wzywała mnie całe lata temu w jakiejś mglistej sprawie. Ciekawe. - Która policjantka... Aha, Haines. - Tak. Ta, która kochała Stena. - Zatem ucieka. Imperator szuka wszystkich, którzy go znali. A ona musi chyba coś wiedzieć, bo inaczej by nie uciekała. - Myśl, Senn. Czy sam nie uciekłbyś przed tym upiornym Poyndexem? Zwłaszcza po tym, jak osobiście zamordował Mahoneya? - Wyłącz światła. Wracaj do łóżka. Nie wtrącamy się do ludzkiej polityki. Widzisz, zawracają. Ktoś inny się nimi zajmie. Marr nie odpowiedział, wydało mu się, że słyszy czyjeś kroki na parkingu. - Pewien człowiek mówił mi kiedyś - odezwał się w końcu cicho i powoli, - że gdyby kazano mu albo wyprzeć się przyjaciela albo zdradzić ojczyznę, wówczas pragnąłby mieć dość siły, aby zostać zdrajcą. Przytulili się na chwilę, splatając wyrostki czuciowe. - Dobra - powiedział Senn odsuwając się. - Ale nie opowiadaj mi o lojalności i innych ludzkich powikłaniach. Po prostu chcesz znów mieć gości, by dla nich gotować. Zatoczył dłońmi półkole. I nagle wieża rozbłysła potokiem światła, witając Lisę Haines i Sam’la. Rozdział 7 U Wiecznego Imperatora znów było tłoczno. Klimatyzatory już pracowały na pełnych obrotach, a personelu wciąż przybywało. - Avri. - Tak, Wasza Wysokość? - Jak z operacją K-B-N-S-O? - Kiepsko, sir. Najlepsi nasi fachowcy robią co mogą, ale ludzie nie przyjmują ich wersji. - Która brzmi? - Że był to, cytuję, tragiczny wypadek, koniec cytatu, spowodowany przez atak Stena na stację. Że próbowaliśmy jedynie, cytuję, chronić niewinnych cywili, koniec cytatu. - Zmieńcie „niewinnych cywili” na „próbę ograniczenia nieuniknionych strat do minimum”. - Dziękuję, sir. - A potem weźmiecie się do kontrofensywy. - Czyli, sir? - Po prostu. Fale radiowe i inne to własność Imperium. Czyli moja. Zapowiedz, że cofniemy koncesję każdemu, kto będzie kłamał po swojemu, zamiast po mojemu. - Tak jest, sir... - Nie słyszę entuzjazmu w twoim głosie. Co jeszcze ich gryzie? - Boją się. Boją się, że następnym razem Sten zajrzy właśnie do nich. - Żaden problem. Anders. - Tak, Wasza Wysokość. - Zbierz nieco statków i oddziałów. Macie obstawić wszystkie większe rozgłośnie imperialne. I to tak, żeby pchła nie przeszła przez kordon. Zrozumiano? - Tak jest, sir. Ale nie mam już prawie nic do zebrania. Nie z takimi cięciami w budżecie. I tak wielką pomocą udzielaną naszym słabszym sojusznikom. Chyba, żeby sięgnąć po garnizony, ale one są bardzo rozproszone... - Zorganizuj to jakoś, Anders. Natychmiast. - Tak jest, sir. - I jeszcze jedno. - Tak, sir? - Nie zapomnę ci, jak spieprzyłeś sprawę tej audycji. - Tak jest, sir. Biorę na siebie pełną odpowiedzialność, sir. - Zamknij się, Anders. A w wolnej chwili pomyśl o tym miłym zakątku, gdzie poślę cię, gdy będzie już po wszystkim. O jakiejś zagubionej wysepce, na przykład. Wśród lodów. I pamiętaj, żeby była bardzo, bardzo mała, góra kilometr w każdym kierunku. A teraz bierz się do roboty. - Uff... Tak, Wasza Wysokość! - Walsh. - Tak, Wasza Wysokość. - Jak idzie z ustawą o podatku od AM2? - Nie wiem, czy starczy nam głosów, żeby przepchnąć to przez parlament. - Na czym polega szkopuł? - Opozycja gardłuje, że pomysł podniesienia podatku kłóci się w wcześniejszymi obietnicami Waszej Wysokości. - Też coś. Sami łamią co rusz własne obietnice, to i ja czasem mogę. Chodzi o obszar Imperium, a to czysta polityka, czyli kłamstwa i tylko kłamstwa. - Tak, sir. Ale oni patrzą na to inaczej. Obecnie proponujemy niepodległym terenom kontrakty na dostarczanie AM2 po cenie wyprzedaży, o ile zgodzą się na status dominiów Imperium. - Jasne, pamiętam. Pamiętam też, że to ja trzymam rękę na kurku. Jestem jedynym dostawcą. Ergo, mogę dyktować cenę. - Tak jest, sir, ja to wiem. Problemy stwarzają inni parlamentarzyści. Powiadają, że przeraża ich widmo deficytu. - No to powiedz im, że to nic nowego. Witamy w klubie. Właśnie dlatego muszę podnieść podatek. Szkatuła świeci pustkami. Nic już nie wyskrobię. Nie do wiary, jacy ludzie potrafią być głupi. Sam muszę się ze wszystkim borykać. Beze mnie niczego nie potrafią. Sześć lat pod pantoflem rady wycisnęło swoje piętno. - Święta prawda, Wasza Wysokość. Ale słyszałem w kuluarach pogłoski, że czasy rady, kiedy to Waszej Wysokości zabrakło, nie były wcale takie złe. - Mniejsza o kuluarowe gadanie... Kenna? - Tak, Wasza Wysokość. - Masz pomóc Walshowi w tej robocie. - Z przyjemnością. Jak zawsze. - Dusable ma poprzeć mnie w czasie głosowania. I to potężnie. I żeby przeszło porządną przewagą głosów. Najlepiej byłoby przez aklamację, ale wystarczy i dziewięćdziesiąt dziewięć procent. - Nie wiem, czy to możliwe, sir. - Dusable opływa obecnie w dostatki, tak? - Tak, Wasza Wysokość. - Zrobiłem u was główny skład AM2. To znaczy, że macie praktycznie nieograniczone możliwości. - Protestuję, Wasza Wysokość. Uczciwy obywatel Dusable... - Nie wciskaj kitu, Kenna. Nabrałbym podejrzeń, gdybyście nagle przestali kraść. Sprawa jest prosta: dałem wam wszystko, uczyniłem Dusable najjaśniejszym klejnotem w mojej koronie. Pora na zapłatę. Załatwisz głosowanie. - Zrobię, co w mojej mocy, sir. - To nie starczy. Szachruj. Wybijaj zęby. Parlament ma głosować jak jeden mąż. Przynajmniej do wakacji. Potem upakuję tam więcej swoich ludzi. - Proszę uważać sprawę za załatwioną, Wasza Wysokość. - Bleick. - Tak jest, sir. - To ty pracujesz z Poyndexem nad sprawą tej najwyższej kapłanki? Jak ona się nazywa? - Zoran, sir. Najwyższa kapłanka Kultu Imperatora. - O właśnie. O niej myślę. - Tak, dostałem przydział do jej sprawy. - Jak wam idzie? Sądziłem, że do tej pory zakasuję już przynajmniej paru bogów. Muszę szybko poprawić swój wizerunek w oczach ciemnych mas. Biedota potrafi sprawić zbyt wiele kłopotów. Już teraz ciągle wybuchają zamieszki, a to źle wpływa na interesy. Kilka nowych świątyń dla uczczenia mojej osoby odrodziłoby wiarę w potęgę naszej gospodarki, odczuwalnie złagodziłoby kryzys. - Szczerze mówiąc, sir... Nie mam szczęścia do tej kobiety. Albo jej nigdzie nie ma, a gdy jest, to gada samymi parabolami i wciąż chichocze. Chyba jest stuknięta. - Ot, lisica. Ma nie po kolei w głowie, to pewne, ale z drugiej strony jest bystrzejsza niż większość ludzi w tym pokoju, Bleick. Powiedz jej, że dość mam pompowania kredytów w jej instytucję. Czas na wyniki. - Już jej to przekazałem, sir. Wyjaśniłem bardzo dokładnie. - Mhm. Sprawa śmierdzi. Dobra, zapomnij o niej. To znaczy, trzeba ją zesłać, czy jakoś tak. Jakby pytała po co, to powiedz, że pora pogłębić refleksją nad Sferami. Niech Poyndex zajmie się stosowną dla niej zapłatą. Coś działającego szybko i bezboleśnie. Potem zajmiesz się jej zastępczynią. Gdyby i z nią nie wyszło, to następną w kolejce. Do skutku, aż trafisz na taką z wielkimi oczkami i malutkim móżdżkiem. Możesz spytać Poyndexa, on ci wszystko wyjaśni. Syknęły otwierane drzwi, wszedł Poyndex. Sądząc z wyrazu twarzy, znowu z niedobrymi wieściami. Wieczny Imperator natychmiast skinął na resztę obecnych, by się wynosili. Posłuchali. - Siadaj. Poyndex usiadł sztywno, nieomal na baczność. Imperator wyciągnął z biurka butelkę szkockiej. Długie lata pracował, by odkryć na nowo recepturę tej starej, ziemskiej whisky. Nalał sobie szklankę i pociągnął tęgi łyk. Celowo nie zaproponował poczęstunku Poyndexowi. - No, co tym razem? - Znowu Sten, sir. - Tyle to się domyślam. Co z nim? Poyndex pochylił się nad biurkiem. - Sir, moi ludzie sprawdzili dokładnie wszystko i wszystkich. Każdy zasugerowany przez Waszą Wysokość ślad - zaczął tonem osoby szczerze zdziwionej. - A nawet więcej. Bez skutku. Nikt, naprawdę nikt nie utrzymał ostatnio znajomości ze Stenem. W przeszłości, owszem. Stosowaliśmy skaning mózgu, oddawaliśmy ich w ręce prawdziwych ekspertów. Jednak jedyny wniosek, który mogę dziś wysnuć, to taki, że Sten nie ma w obrębie Imperium ani jednego przyjaciela. Imperator sapnął i znów sięgnął po szklankę. Poyndex zauważył, że ostre rysy władcy jakby się nieco rozmyły, na dodatek obok nosa pojawiła mu się gromadka pryszczy. - To niemożliwe mruknął Imperator. Nawet najmarniejszy obywatel Imperium ma chociaż jednego przyjaciela. Choćby i fałszywego. Zwłaszcza fałszywego. Poyndex rozłożył bezradnie ręce. - To prawda, ale cóż. Największy kłopot sprawia nam brak danych o Stenie i Kilgourze... Nie mamy się czego złapać. - Prócz mojej pamięci. - Która sprawia się wyśmienicie, sir. Tych kilka naszych trafień osiągnęliśmy tylko dzięki niej. Imperator spojrzał na Poyndexa. Spróbował wyczytać z jego twarzy, czy tamten schlebia, czy... Nie, chyba mówi szczerze. Władca zastanowił się przelotnie, czy nie zaczyna przypadkiem nazbyt polegać na oficerze. Takie osoby wpadają czasem na niebezpieczne pomysły... szczególnie, gdy ich pozycja wzrasta. Jeden Poyndex wiedział, na przykład, o bombie wszczepionej niegdyś w trzewia władcy. Bombie podłączonej do tego... tego tam... Wielkiego statku unoszącego się w nieciągłości za sektorem Alva. Wielkiego statku, który zdalnie kontrolował osobę Wiecznego Imperatora. Imperator wzdrygnął się na wspomnienie białego pomieszczenia i głosu, który bezosobowo nim sterował. Nalał sobie ponownie. I przypomniał sobie. Kontrola już nie istniała. To właśnie Poyndex wybrał zespół chirurgów, którzy usunęli bombę z ciała władcy. Głęboki łyk. Taak. Teraz już lepiej. Jest ostatnim Wiecznym Imperatorem. Aż po kres Imperium. Który... Nigdy nie nastąpi. Zebrał się w sobie. - Pozostaje nam zatem tylko jedno - powiedział. - Będę musiał wygospodarować nieco czasu. Niech zespół czeka w pogotowiu. Poświęcę im każdą wolną chwilę, aż zgromadzą moje wspomnienia o Stenie. Możesz korzystać ze wszystkiego, cokolwiek ze mnie wydobędą. Poyndex zawahał się. - Czy to aby na pewno rozsądne, sir? - Sam wiem, że nie. I tak dość mam roboty z drobiazgami. Prosta droga do ostrego rozkojarzenia. Choćby lista życzeń noworocznych, muszę sprawdzić ją z Bleickiem. Ale... Cholera... Jaki mamy wybór? - Sten to tylko jeden człowiek, Wasza Wysokość - powiedział Poyndex. - Proszę nam go zostawić. - Nie ma mowy. Sten to ucieleśnienie wszelkiego zła. Obywatele tracą przez niego zaufanie do nas. Nie chcą słuchać rozkazów. Kwestionują każde moje polecenie. Chociaż w rzeczywistości tylko ja jeden dbam o nich. No bo któż inny potrafi spojrzeć na sprawę w dłuższej perspektywie? Myślę o naprawdę długim czasie. Dla mnie liczą się nie tyle lata, co pokolenia. Imperator umilkł na chwilę. - Nie, to jest coś, co przyjdzie mi zrobić osobiście - powiedział w końcu. - Że też musiał to widzieć! - I wychylił szklankę do dna. Rozdział 8 Dom. Tysiące tysięcy kilometrów przestrzeni wypełnionej wirującą z wolna plątaniną przemysłowego złomu. Vulcan. Sten spoglądał na ruiny przez wizjer hełmu. Odgłos własnego oddechu dudnił mu w uszach. Oto był piekielny świat, gdzie Sten się urodził, sztuczna planeta zbudowana wyłącznie dla celów przemysłowych, miejsce niezdrowe i niebezpieczne, domena Kompanii. Jego rodzice, niewykwalifikowani imigranci, jego bracia i siostra, wszyscy zginęli tutaj, zabici decyzją miejscowych władz, dla których liczyło się wyłącznie utrzymanie tajemnicy. Sten, wówczas młody chłopak, zareagował żywiołowo: daremnym buntem. Został schwytany i skazany na pracę w Sekcji Egzotycznej, eksperymentalnym dziale, gdzie robotnicy mogli oczekiwać przede wszystkim powolnej i bolesnej śmierci. Ale przetrwał. Przetrwał, nauczył się walczyć, wtedy też zrobił sobie skrywany wciąż pod pachą nóż z rzadkiego kryształu. Potem uciekł z Sekcji Egzotycznej i został Delinqiem, przestępcą, jednym z tych, co żyli w plątaninie skrytych przejść i porzuconych magazynach planety, utrzymywali się z kradzieży i ciągle uciekali przed socjopatrolami Kompanii. Kto wpadał, kończył jako ludzki wrak z wypalonym umysłem. Tam spotkał Bet, swoją pierwszą prawdziwą miłość. I stamtąd właśnie wyciągnął go Ian Mahoney, całkiem nieprzytomnego po nieudanym napadzie. Tak Sten trafił do Gwardii Imperialnej. Potem Mahoney ponownie zrobił z niego „ochotnika” - tym razem w swojej własnej, niejawnej formacji - Modliszce. Tam Sten poznał mroczne tajniki walki wywiadów i nauczył się sztuk rzadziej dostępnych. Na przykład, jak zabijać bez pozostawiania śladu. A także, co nawet istotniejsze, jak skłaniać różne osoby do współpracy na tyle zgrabnie, by nie zdawały sobie nawet sprawy, iż są wykorzystywane. A później Mahoney odesłał go na Vulcana wraz z Kilgourem i resztą nowego zespołu Modliszki. Zadanie: zniszczyć człowieka, który zabił rodzinę Stena. To był jego pierwszy wielki sukces. Działalność zespołu nabrała takiego rozmachu, iż zaledwie siedem osób: Sten, trzech obcych i troje ludzi, w tym Cyganka Ida, wywołali ogólną rewolucję. Zamieszki przyciągnęły oddziały Gwardii i zespół Stena został ewakuowany. Sam Sten w stanie wymagającym systemu podtrzymywania życia. Nigdy nie słyszał, co dalej działo się na Vulcanie. Chyba nawet nie starał się dowiedzieć. Przypuszczał, że nowy zarząd postarał się, by kompleks stał się nieco bardziej znośnym miejscem. Ale chyba jednak nie, pomyślał, patrząc na ruinę. A nawet jeśli, to nie na długo. O ile obiekt był potrzebny jako element pierścienia obrony podczas wojny z Tahnijczykami, to okres rządów rady musiał uczynić z Vulcana przedsięwzięcie wybitnie niedochodowe. AM2 stała się wówczas zbyt droga i trudno dostępna, by marnować ją na utrzymanie próżniowego kompleksu zapchanego przemysłem ciężkim. Vulcan został porzucony, ograbiony, wręcz odarty ze wszystkiego, co przedstawiało jakakolwiek wartość. Z tej wysokości przypominał teraz monstrualne złomowisko. Fabryki, sektory mieszkalne, magazyny, wszystko trwało w zapomnieniu. Zupełnie, jakby rozczarowani amatorskimi poczynaniami ludzkości bogowie chaosu postanowili pokazać, jak wygląda robota prawdziwych fachowców. Gdzieś w tym labiryncie powinien kryć się sekret, który Mahoney mu zostawił. W każdym razie Sten miał taką nadzieję. Zastanawiając się nad tajemniczym okrzykiem Mahoneya, pomyślał z początku o Smallbridge - planecie, którą kupił sobie wiele lat temu i która by łaj ego jedynym prawdziwym, posiadanym kiedykolwiek domem. Poza armią, rzecz jasna. Uznał jednak, że to mało prawdopodobne. Jeśli Mahoney chciał okrzykiem „Wracaj do domu” nakierować go na coś użytecznego w walce z Imperatorem, wówczas raczej nie wybrałby na skrytkę miejsca tak dobrze znanego wszystkim przyjaciołom i wrogom Stena. Poza tym Sten wiedział, że Mahoney odwiedził Smallbridge tylko raz, aby go ostrzec przed zamiarami rady, a i wtedy pogoń deptała mu po piętach. Nie miał nawet dość czasu, by zagrzebać cokolwiek pod drzewem. Zatem nie Smallbridge. Dla tak subtelnego Irlandczyka, jak Mahoney, to zbyt oczywista wskazówka, nawet gdyby miała być kalamburem. I tak Sten musiał sprawdzić w końcu koordynaty Vulcana i wziąć stosowny kurs. Nawet jeśli nic tu nie ma, pomyślał, to całkiem dobra, tymczasowa kryjówka. Zniszczenie Thoresena było misją niejawną i o najwyższym priorytecie, czyli nawet supertajne akta Modliszki nie powinny wiązać Stena z tą akcją. Sten, doświadczony żołnierz, zakładał na wszelki wypadek, iż destrukcyjne programy Mahoneya nie zadziałały i zapisy na jego temat są wciąż dostępne. Oczywiście, mogło być też inaczej, pomyślał, rozwijając wątki prawdopodobieństwa w sposób, który niejednego już oficera kontrwywiadu skierował do domu bez klamek. Jeśli Imperator cieszy się naprawdę dobrą pamięcią, wówczas zdolny będzie pokojarzyć to i owo, i wspomni własne rozkazy związane z przerwaniem tajemniczego projektu Bravo na rodzinnym świecie Stena. - Chłopcze? Sten wyrwał się z zamyślenia zanim wątki zapętliły się ponad miarę. - Nie chciałbym marudzić, ale robi się późno, a nie mam jeszcze ochoty dołączyć do starych kumpli. Zbieramy się czy nie? Sten przypomniał sobie modliszkowców, którzy zginęli na Vulcanie - Jorgensena, Fricka, Fracka. Byli również przyjaciółmi Kilgoura. Sam Alex mało nie przepadł, gdy przyszło mu rozbrajać ładunek nuklearny. Sten kiwnął głową i poniewczasie pojął bezsens takiego gestu wykonanego w skafandrze. - Ruszamy. Może nie było to najmądrzejsze, ale zamiast sięgnąć po zwykłe kombinezony robocze, które były w gruncie rzeczy małymi stateczkami z siedzeniem typu rowerowego, i taką jedynie ilością wolnego miejsca, by podrapać się w razie nagłej potrzeby, wybrali wraz z Kilgourem porządnie opancerzone kombinezony bojowe. Vulcan, tłumaczył sobie Sten, może mieć wciąż czynne generatory McLeana, a to oznaczało przyciąganie. Zresztą, taka masa żelastwa sama z siebie powinna wytwarzać jakieś pole grawitacyjne. Lepiej będzie móc chodzić spokojnie korytarzami, niż obijać się w kanciastych skorupach roboczych. Za nimi wisiał pancernik „Victory” w towarzystwie niszczyciela Aoife” jako osłony. Wyprzedziwszy o kilka dni pościg i zmyliwszy ostatecznie pogonie przypadkowymi zmianami kursu, Sten nakazał pozostałym statkom swojej flotylli, czyli „Benningtonowi” i „Aislingowi”, wziąć już kurs na właściwy cel podróży. Za „Victory” widniał cały dywizjon myśliwców patrolujących przestrzeń wokół Vulcana. Nic nie zapowiadało pułapki. Sten jednak dożył swoich lat głównie dzięki temu, że nigdy nie zaniedbywał środków ostrożności. Trening wojskowy wzmocnił jedynie cechę przyswojoną jeszcze w dzieciństwie. W pełni podzielał zdanie pewnego dowódcy z prehistorycznej Ziemi - gość dowodził dziwnym oddziałem zwanym „Roger’s Rangers” i mawiał: „Nigdy nie ryzykuj, chyba że naprawdę musisz”. Teraz podstawowym pytaniem było: gdzie szukać? - Sten? - odezwał się w słuchawkach Freston, który porzuciwszy stopień kapitana znów zasiadł w centrum łączności. - Odbieramy transmisję. - Skąd? - Z Vulcana. Bardzo słaby sygnał na szerokim paśmie. Chwilami zanika. Przypomina znacznik ratunkowy na zdychających bateriach. „Aoife” pomaga nam teraz w triangulacji. Mamy. Z twojego miejsca to będzie prawie dokładnie na godzinie dwunastej. - Tam było Oko - przypomniał sobie Sten. - Czekajcie w pogotowiu. Wyhamował i skierował się ku Alexowi w taki sposób, by nadający cieniutką wiązką komunikator mierzył dokładnie w kombinezon tamtego. - Słyszałem - odezwał się bez wstępów Kilgour. - Coraz więcej pytań, coraz mniej odpowiedzi. Wygląda na to, że jeśli Mahoney coś tu zostawił, to razem ze znacznikiem. Ot tak, aby ułatwić nam życie. Ale rozumiem, że to ma być jakiś sekret nad sekrety. Schowany dobrze przed kimś, kto przypadkiem plątałby się w pobliżu, zwodzący ile wlezie, taka zabawa w ciepło-zimno. Nie mówiąc już o żywotności baterii, chociaż Freston sądzi, że się wyczerpią. - Owszem - zgodził się Sten. - Co może znaczyć, że kto inny ustawił ten znacznik. - Przypadkiem lub nie mogąc wydobyć ukrytych skarbów. Albo napchał tam wybuchowych pułapek w nadziei, że kiedyś jednak przylecimy. - Racja. Musimy zachować ostrożność. - Właśnie. W każdym razie obszar poszukiwań nam się zawęził. Chyba, że to jakiś zapomniany komputer zwiera na antenie. - Może. Ale „dom” jest gdzieś w Oku. Znam ten zakątek. Mieliśmy tam kryjówkę w starym liniowcu. Chociaż nie... o tym Mahoney nie mógł wiedzieć. To może w jego starym biurze, skąd szpiegował pod przykrywką centrum rekrutacyjnego? Chociaż to też niezbyt pasuje. Obawiałby się, że zapomnę o tym miejscu. Bo i faktycznie zapomniałem. Cholera... - Właśnie. Ta miejscowa szycha. Diuk czy inny pomazaniec... - Baron. Baron Thoresen. - Tego tytułu Sten nie potrafił zapomnieć. W ostatecznej rozgrywce własnymi rękami zabił mordercę swojej rodziny. Apartamenty barona mieściły się na samym szczycie Oka, pod wyniosłą kopułą kryjącą biura, ogród i segmenty mieszkalne. - Zgadza się. Ale nie polecimy tam od razu. Podchodząc z góry stalibyśmy się zbyt łatwymi celami. Sten włączył napęd na pełną moc i wyliczył trajektorię przecinającą Vulcana tuż ponad dawnym obszarem portowym. Nie chciał pakować się wprost do doków, takie miejsca szczególnie łatwo jest zaminować. Kilgour podążył za nim. Z boku minęli wielką wyrwę w zabudowie planety. Tam właśnie mieściło się laboratorium, w którym realizowano projekt Bravo do chwili, gdy bomby Kilgoura zniszczyły cały sektor. Oznaczało to również, że w tej właśnie chwili gdzieś poniżej przesuwało się dawne mieszkanie rodziny Stena, to w którym się wychował. Żywy obraz ścienny powinien wciąż tam być. Ten z kominkiem. I ze śnieżnym krajobrazem świata pogranicza. Ten sam, któremu jego matka poświęciła sześć miesięcy ciężkiej pracy, sześć miesięcy życia, i który zepsuł się przed upływem roku. Sten zupełnie nieświadomie, czy raczej podświadomie, odtworzył potem podobną scenerię w jednym z zakątków Smallbridge, budując przytulisko domków skrytych wśród arktycznych śniegów. Nie. Nie zajrzy tam. Nie może tam zajrzeć. Nie chce. Za wiele na jeden raz. Odepchnął od siebie wspomnienia. Byli coraz bliżej celu. Sten wylądował na nagich płytach poszycia. Gestem polecił Alexowi, by zrobił mu przejście. Kilgour wydobył z plecaka przygotowany uprzednio ładunek, rozłożył małe nóżki stelaża i przyczepił całość do powierzchni Vulcana Włączył zegar i skinął na Stena, żeby się odsunął. Sam z wprawą eksperta niespiesznie wzleciał kilka metrów i zawisł w bezpiecznej odległości. Zegar wskazał same zera i ładunek eksplodował, wyrzucając w kierunku poszycia stożek płynnego metalu. Była to brutalna, ale względnie cicha metoda wchodzenia z wizytą. Nie stwierdzili erupcji uciekającego powietrza, Vulcan, a w każdym razie ta jego część, dawno już stracił atmosferę. Kilgour, z ducha perfekcjonista, wygładził następnie poszarpane krawędzie otworu. Niemal na pewno mógłby to zrobić samymi rękami, pochodził ostatecznie ze świata o wysokiej grawitacji, jednak z lenistwa posłużył się tym razem wzmacniaczami wbudowanymi w skafander. Zerknęli do środka. Ciemność. Włączyli lampy czołowe hełmów. Byli nad jakimś sklepem z wszelkiego rodzaju maszynami. Sten wskazał dziurę. - Wchodzimy - przekazał na „Victory”. - Bez wstępnego sondowania. Hol włączony. Bez odbioru. Uruchomił bezwładnościowy system nawigacyjny skafandra, nastawiony na kurs ku Oku. To na wypadek, gdyby się zgubili w splątanych korytarzach. Dodatkowo mieli jeszcze „hol”, czyli nadajnik pracujący nieustannie na rzadko używanej częstotliwości i podający ich pozycję na „Victory”. Żadnego powietrza, żadnej grawitacji. W tych warunkach szybciej było włączyć napęd skafandrów i „polecieć” ku Oku. Sten zadumał się, co by też powiedział siedemnastoletni Delinq, czyli on sam, gdyby w przypływie wizjonerskiego natchnienia mógł ujrzeć dwie osoby latające wewnątrz Vulcana. Pewnie uznałby pomysł za wspaniały i szybko wykombinował, jak wykorzystać taką przewagę podczas jakiegoś napadu. Kusiło, aby zwiększyć szybkość, szczególnie gdy pokonywali rozległe hale linii montażowych, ale wiedzieli, że takie pokusy bywają zgubne. Szczególnie, jeśli czają się tu jednak jakieś pułapki. Lub zwykłe luźne liny czy kable. Przedostali się „na górę”, do obszaru doków. Wielkie wyloty śluz wychodziły w próżnię. Przesłon brakowało. Wycięte lub wysadzone. Szabrownicy nie trudzili się, by zamknąć za sobą drzwi. Ruchomy chodnik. A raczej jego resztki. Ktoś zdarł całą wierzchnią warstwę, spod której wyjrzały płyty poduszek powietrznych. Chodnik prowadził na „północ”, ku Oku. Nagle trafili na potężną wyrwę. Strzępy metalu zwieszały się przez kilka pokładów. To tutaj właśnie jeden z imperialnych desantowców z rozmysłem staranował powierzchnię Vulcana, by zrobić dogodne wejście dla gwardzistów. - Powinniście być już w zasięgu - dobiegł ich głos Frestona. - Kanał sześć-trzy- kilo- cztery. Sten nastawił rezerwowy komunikator i usłyszał przerywane zawodzenie, którego nuta opadała i wznosiła się. Brzmiało rzeczywiście jak znacznik używany w zestawach ratunkowych. Taki mocno wyczerpany długą pracą. Byli już blisko „szczytu” Oka, tuż obok siedziby Thoresena. Mimo pragnienia, by rzucić się biegiem, Sten zmusił się do zwolnienia kroku. Przed nimi pokazały się wielkie drzwi. Jedna z rozsianych wszędzie w regularnych odstępach grodzi zapobiegających przypadkowej ucieczce powietrza. No i śluza. Alex pchnął, ale opamiętał się zanim jeszcze Sten go ostrzegł. Drzwi stawiły opór. Ciekawe. Czyli po drugiej stronie musi chyba być powietrze. Nagle na kanale 6-3-K-4 zapanowała cisza. Freston potwierdził z „Victory”, że nadajnik zamarł. - Zrozumiałem - odszepnął Sten. - Koniec otwartej łączności. Pilnuj nas. Jakby co, stukaj. Stary kod. Od początku wiedział, że nie pójdzie tak łatwo. Kilgour zwinął dłoń i broń sama zsunęła się z kabury prosto między palce. Przestrzelić, szefie? - spytał spojrzeniem. Sten pokręcił przecząco głową i również bez słów kazał się cofnąć. Uruchomił mechanizm śluzy. Pompy ze zgrzytem usunęły powietrze do wewnętrznej komory. Sten podszedł, ale tym razem Kilgour go powstrzymał. Czekaj... kryj mnie... Sten nie protestował. Alex otworzył drzwi szarpnięciem i przytulił się płasko do ściany korytarza. Pusto. Weszli i zamknęli za sobą stawiające opór wrota. Znaleźli się w bardzo porządnej pułapce. Obaj wyłączyli lampy czołowe. Być łatwym celem to jedno, ale po co aż tak się napraszać. Znów zawyły pompy, jednak gdy umilkły, napis CIŚNIENIE WYRÓWNANE jakoś nie zechciał się zapalić. Może zepsute. Może. Podobnie i wewnętrzne drzwi nie otworzyły się automatycznie. Sten pchnął. Odsunęły się niechętnie. Byli pod kopułą Thoresena. Przykucnęli z uniesioną bronią po obu stronach śluzy. Sten czuł przez skafander, że tutaj jest powietrze. Pod ciśnieniem. Trwało chwilę nim kombinezon się przystosował. Ale skąd to powietrze? Czyżby Thoresen zafundował sobie kopułę aż tak solidną, że nawet po tylu latach nie przeciekała? Mało prawdopodobne. Spojrzał na analizator. Gaz neutralny - siedemdziesiąt pięć procent, tlen - osiemnaście procent, śladowe ilości innych gazów. O, i jeszcze pół procenta dwutlenku węgla. Przejaw życia jakiejś istoty oddychającej tlenem? Może. Ciśnienie: połowa normalnego dla Ziemi na poziomie morza. Gwiazdy i odległe słońce układu przeświecały przez kopułę dość jasno, by można było obyć się bez lampy. Kilgour wskazał Stenowi stertę pustych butli tlenowych. To stąd musiało brać się powietrze - donoszone po trochu co jakiś czas. Kopuła była olbrzymia. Kiedyś rosła tu nawet dżungla, obecnie zmumifikowana, był tu także cały ogród. Dalej wznosiły się biura i apartamenty Thoresena. Sten i Alex musieli przeszukać dokładnie całość, bo nie mieli pojęcia, czego właściwie wypatrywać. O ile tu było cokolwiek. Sten włączył zewnętrzny mikrofon i nasłuchiwał chwilę. Cisza. Mimo wskazań analizatora nie zamierzał oczywiście otwierać wizjera hełmu i sprawdzać, jak oddycha się tym powietrzem. Ruszył dalej. Na wprost rysowały się poskręcane dziwacznie i suche jak pieprz pnie, gałęzie i łodygi. Dawna dżungla. Sten odruchowo zmienił krok. Zupełnie, jakby szedł z patrolem piechoty przez normalną puszczę. W skafandrze kosmicznym... Najpierw wysondować stopą grunt, potem postawić piętę, przenieść ciężar, druga stopa do góry, dostawić powoli, nie naruszając środka ciężkości... I znów... Wydało mu się, że martwe konary wyciągają się w rozpaczliwym geście do niedosiężnych gwiazd. Nagle trzask. Zamarł i spojrzał w dół. Białe kości. Przypomniał sobie. To był jeden z „udomowionych” tygrysów Thoresena. Ten, którego zabił desperackim kopnięciem obu nóg w tchawicę. Zadrżał. To on miał wtedy zginąć. Kilgour szedł parę kroków z tyłu. On też spojrzał na szkielet tygrysa, a potem odruchowo na plecy Stena. Cholera, pomyślał, słyszałem tę historię, ale za diabła w nią nie wierzyłem. Ja bym się nie odważył. Gdzieś z głębi dobiegł Stena jakiś hałas. Albo i mu się zdawało. Szli dalej. Podświadomie oczekiwał, że za chwilę zobaczy szkielet Thoresena, klatkę piersiową strzaskaną w miejscu, skąd niegdyś wydarte zostało wciąż bijące serce. Ale to ciało zostało już pewnie dawno usunięte. Może je spalono, może po prostu wyrzucono w przestrzeń. Na tej ścianie wisiała cała kolekcja broni barona. Wszystko, od archaicznych miotaczy płomieni po topory bojowe. Uchwyty były puste, najpewniej gwardziści zabrali sobie eksponaty na pamiątkę. Przecież wlali się tu całą masą. Tam. Biuro Thoresena. Wielki blat, który unosił się w powietrzu podtrzymywany polem generatorów McLeana, leżał pod ścianą. I nagle z mroku wyłonił się baron Thoresen. Sten poderwał broń, położył palce na spuście i tylko w myślach coś mu wrzeszczało: „Ciebie nie ma, ciebie nie ma, Chryste, ciebie nie może być, umarłeś, nie ma cię nawet gdybyś był, a jeśli jesteś to wpakuję cały magazynek w środek paradnej togi, między te wyschnięte ramiona, co wyciągają mi się do szyi...” W słuchawkach słyszał szeleszczący głos barona: - Nie zabijaj mnie, proszę, nie zabijaj mnie. Głos cichy, starczy, bezpłciowy. Każdy normalny człowiek wystrzeliłby w tej chwili. Co najmniej dziewięciuset dziewięćdziesięciu na tysiąc doświadczonych gwardzistów uczyniłoby to samo. Sten zdjął palce ze spustu. - Nie zabijaj mnie - poprosił znów ten sam głos. Sten zapalił lampę. Przed nim stał cień mężczyzny. Osłaniał się kościstymi przed nieuniknioną, jak sądził zapewne, śmiercią. Na głowie zostało mu tylko kilka pasemek włosów. - Nic ci nie zrobię - wykrztusił Sten. Starzec faktycznie miał na sobie galowy strój Thoresena, niemal dokładnie taki sam jak ten, w którym baron pokazał się kiedyś Stenowi, przy okazji szyderczej mowy na pogrzebie jego rodziców. Czyżby w garderobie Thoresena coś jednak umknęło szabrownikom? Sten opuścił broń. Kilgour nie. Obszedł Stena bokiem. - Kim jesteś? - huknął głosem wzmocnionym przez megafon. Starzec aż się skrzywił. - Proszę proszę, nie tak głośno. Kilgour opanował się, panika wreszcie go opuściła. Podregulował wzmacniacz. - Masz jakieś imię? - Jasne, nie jestem byle kim. Jestem Dan Forte. - Gdzie twój statek? - Nie mam statku. Tamci mieli statek. Zostawili mnie. Powiedzieli, że utraciłem prawo do życia. Powiedzieli, że... ale to chyba nieważne, co jeszcze o mnie powiedzieli, prawda? - Ktoś go porzucił - mruknął Sten. Alex przytaknął. - Ciekawe, co takiego przeskrobał, że go zostawili? - Na pewno chcesz wiedzieć? - Chyba nie. Pamiętajmy tylko, by nie odwracać się. do drania plecami. Kilgour podszedł do Fortego i, mimo jego protestów, szybko i fachowo go obszukał. - Czysty. W metaforycznym sensie... Bo wąchać to bym go nie chciał. - Jak długo tu jesteś, Dan? - spytał Sten. - Niedługo, całkiem krótko - roześmiał się starzec i zanucił: Butla tutaj, butla tam, Zawsze pełną butlę mam. Mam co jeść, I wdycham raz, wydycham dwa... Urwał nagle. - Bo wiecie, to słońce umrze. Chcą je zabić. Tahnijczycy potrafią takie rzeczy. A jak potrafią, to zrobią i już. Bo zawsze robią, co z głowy wyskrobią... - Panie miłosierny... - mruknął Kilgour. - On siedzi tu od wojny! - I czuwam - ciągnął Forte. - Zawsze czuwam. Weźcie mnie ze sobą. Proszę. Nie zostawiajcie mnie. Był tu kiedyś inny człowiek w skafandrze. Takim jak wasz. I miał broń, taką, jak wasza. Bałem się go poprosić. Bo miał broń. Ale wtedy byłem młody i bałem się byle czego. Teraz już się nie boję. Bo nie ma się czego bać, prawda? Kilgour zawiesił broń na stelażu uprzęży. - Nie, dziadku - odparł ponuro. - Nie musisz się bać. Jesteśmy przyjaciółmi. - Czy ten człowiek coś tutaj zostawił? - spytał ostrożnie Sten. Forte się skrzywił. - I uderzył Mojżesz dwakroć w skałę... i wszyscy pili... I Pan rzekł... Bo nie dajecie mi wiary przed oczyma dzieci waszych... nie ujrzycie Ziemi Obiecanej... - Dobra... Wierzymy ci, Dan. - No to uderzcie w ścianę - krzyknął Forte machając rękami. Sten i Alex spojrzeli po sobie. Sten przytaknął. Alex wzruszył ramionami i wystrzelił cztery ładunki w ścianę, na której wisiała niegdyś kolekcja broni. Po jednym w każdy narożnik. Ściana runęła w jednym kawałku, ukazując sekretne pomieszczenie, dzieło może jeszcze Thoresena, a może Mahoneya. Tu spoczywała Tajemnica. Całe stosy identycznych pojemników, w których przechowuje się zwykle cenne archiwalia. Sten podbiegł, przyklęknął przy najbliższym pojemniku. Był porządnie opisany równym i wyraźnym pismem Mahoneya. Przeczytał naklejkę: UDANE ZABÓJSTWA Oficjalne dementi Zatajone dowody Plotki po fakcie Teorie i spekulacje I następną: TAJEMNICZE LATA Strategia polityczna Skrytobójstwa Fundacja Filantropijna i pierwsze dostawy AM2 I jeszcze jedną: Ekspedycja „CIBOLA” Publikacje naukowe sugerujące jedynie jej możliwość Brak dalszych dostępnych informacji Brak dostępu do jakichkolwiek pewnych danych Tylko teorie i spekulacje Sten pojął wreszcie, na co patrzy. Nie wiedział jeszcze, i zapewne Mahoney nie wiedział tego także, czy starczy Tajemnicy, by zniszczyć Wiecznego Imperatora, albo czy w ogóle znajdowała się tu taka instrukcja. Wiedział wszelako jedno - dość tu było informacji niebezpiecznych dla władcy na tyle, by nawet większość Gwardii gotów był poświęcić dla ich odzyskania. Oto materiały, które Mahoney zebrał do nigdy nie napisanej biografii Imperatora. Po zamachu rady Mahoney ogłosił, że przechodzi w stan spoczynku. Głównie po to, aby po cichu spiskować przeciwko zamachowcom. Jako przykrywkę podał, że z wielkiego żalu po utracie przyjaciela spisze jego pełną biografię. Z początku rzeczywiście zamierzał jedynie markować, potem jednak, jak wyznał kiedyś Stenowi, poczuł się całkiem dobrze w roli archiwisty, więc banki danych pęczniały mu coraz bardziej i były coraz ciekawsze. Może gdyby nie zajął się tak dogłębnymi badaniami, to pożyłby dłużej, pomyślał nagle Sten, ale zaraz odpędził ten pomysł. Sprawa ostatecznie zafascynowała Mahoneya. Odkrył, że wszystkie dotychczasowe biografie Imperatora pełne były zafałszować, i te autoryzowane, i te skandalizujące. Ktoś podsuwał badaczom spreparowane źródła, zwodził ich, promując żywą gotówką największe miernoty, podczas gdy rzetelni naukowcy cichcem szli w odstawkę. Mahoney trafił na wiele różnych wersji opisów tych samych wydarzeń. Wersji stworzonych z rozmysłem przez machinę Imperium i wyciąganych przy stosownej okazji. Stena zastanawiało, co Imperator pragnie ukryć. Mahoney nie zastanawiał się, tylko oceniał. - Prawie wszystko. Nie wiadomo, ani skąd pochodzi, ani jak zdobył obecną pozycję... Jak dotąd trafiłem na dwie naprawdę dziwne sprawy. Poza zasadniczą, czyli że faktycznie nikt nie wie, skąd bierze się AM2. Po pierwsze, ten bydlak jest, to znaczy był, naprawdę nieśmiertelny. A po drugie - kilka razy już go zabijali. Stena zatkało. Mahoney obiecał, że udostępni mu kiedyś te zapiski, jednak potem wszystko potoczyło się zbyt szybko, atmosfera fatalnie się popsuła, i gdy Sten znów pomyślał o zajrzeniu do akt, zaraz przywołał się do porządku. Uznał, że zawierają najpewniej materiał zbyt wybuchowy, by warto było ryzykować dla nich dobre kontakty z Imperatorem. Albo inaczej sprawę wykładając - „są takie sprawy na ziemi i na niebie, o których lepiej nie wiedzieć”. Jednak teraz nadeszła pora, by dowiedzieć się i tego. Koniec końców Mahoney zginął najpewniej właśnie z powodu tych dokumentów. Sten wstał, włączył komunikator i kazał przysłać z „Victory” bunkier frachtowy i kilku silnych ludzi do noszenia. Ktoś, najpewniej on sam, będzie musiał się przez to przekopać, oczywiście dopiero po przybyciu do bezpiecznej bazy. - Jesteście moimi przyjaciółmi, prawda? Przypomniał sobie o Fortem i dopowiedział jeszcze, by wzięli ze sobą nosze z hermetyczną osłoną. I niech zablokują w nich wszystkie wewnętrzne kontrolki. Może da się wyleczyć szalonego Dana. Sten na pewno zrobi wszystko, co w jego mocy, by mu pomóc. A jeśli nie, to dożyje swoich dni w jakimś luksusowym ośrodku zamkniętym. Sten mu to zafunduje. Tyle może przecież zrobić dla kogoś, kto najpewniej wcisnął mu właśnie w dłoń klucz do Imperium. Rozdział 9 - Wasze sukcesy graniczą jak dotąd z cudami - stwierdził wielce szanowny Ecu. - Więcej - odparł Sten. - To były cuda. Ale nie mogę wiecznie liczyć na uśmiechy losu. Muszę mieć plan. Dotąd działałem praktycznie po omacku, tylko na wyczucie. - Brak planu nigdy nie był dla ciebie szczególną przeszkodą - stwierdziła Rykor. - Ale i tak zawsze wiedziałeś, do czego dążysz. Sten roześmiał się słysząc tę uwagę wygłoszoną przez najbardziej wziętego psychologa Imperium. - Oto jak pryskają złudzenia. A ja sądziłem, że jestem mistrzem wiecznej improwizacji. - Och tak - powiedziała Rykor. - Pamiętam pierwszy twój profil osobowościowy, jaki sporządziłam wiele lat temu. Mało kto wykazuje tyle inwencji w trudnych sytuacjach. Wszelako nie potrafisz działać skutecznie w próżni, tam gdzie nie masz za plecami względnie trwałej struktury. Uwielbiasz żywić złudzenie całkowitej wolności, jednak działasz w granicach określonych przez system. - Chlapiąc wodą Rykor poprawiła się w basenie. - W przeszłości tego rodzaju podpory dostarczał ci Imperator. Stena przebiegł dreszcz. Słowo w słowo prawda. - Podsycanie poczucia winy nic ci w obecnej sytuacji nie da - kontynuowała Rykor, czytając w Stenie jak w otwartej księdze. - Chociaż przyznaję, że w pełni rozumiem twoje odczucia. Sama korzystałam z łask i opieki Imperatora. Nim Sten zdołał przetrawić rzecz do końca, Ecu musnął jakiś przycisk i z przyległej alkowy wytoczył się mały robocik z tacą. Chwilę potem Sten z ulgą sięgnął po szklanicę stregga. - Wprawdzie nie popadłem w pijaństwo - powiedział po pierwszym łyku - ale tego mi było trzeba. Ecu poruszył czułkami w odpowiedniku uśmiechu. - Pewne okoliczności wymagają odpowiednich rekwizytów. Poza tym już cię z Rykor wyprzedziliśmy. Ja wdycham represory stresu, które unoszą się w powietrzu, a nasza rosła towarzyszka popija płyny wedle własnego gustu. Rykor szczeknęła i zanurzyła głowę pod powierzchnię. Gdy znów się pokazała, otwarta paszcza nie kryła kłów. Sten uznał, że to chyba wyraz wesołości. - Właśnie dlatego tak się zwykle pilnuję - wyznała. - Gdy wypiję, robię się nieco patetyczna. - Widzę, że naprawdę mam trochę do nadrobienia - mruknął Sten i uniósł szklanicę. - Na pohybel wrogom - dodał. Wypił do dna i nalał ponownie. Chociaż jego sytuacja nie poprawiła się ani na jotę, poczuł się o wiele lepiej. Po części za sprawą stregga. Swoją skromną flotę zostawił poza granicami układu, sam zaś poleciał złożyć wizytę na Seilichi i zasięgnąć rady u szanownego Ecu. Natychmiast zaprowadzono go do ukrytej komnaty pod jednym z Centrów Gościnnych. Widok dawnej przyjaciółki Rykor zdumiał go i uradował równocześnie. Wsparcie dwóch takich istot jak Ecu i Rykor zwiększało szansę powodzenia. Do całego procenta. Łyknął ponownie. I nagle coś przyszło mu do głowy. - Szanowny Ecu, czy zechciałby pan zdradzić, skąd macie stregga? Bo chyba nie trzymacie go w barku. Mało który dyplomata gustuje w nalewce Bhorów. - Szczera prawda. Mamy go tylko dla ciebie i nikogo więcej. - Nie do wiary - zdumiał się Sten. - Gdy ostatnio się spotkaliśmy, odrzuciłem wasze zaproszenie. Miałem zamiar odpuścić sobie służbę dla Imperium i zagrzebać się w jakimś zakątku, zająć się własnymi sprawami. Mówił o potajemnej wizycie szanownego Ecu w Gromadzie Altaic. Wówczas to przekonał się dzięki Rykor, że Wieczny Imperator naprawdę oszalał. Manabi prosili Stena o pomoc, ale on odmówił. - Wierzyłem w ciebie. Ledwie wróciłem, zaraz zamówiłem transport stregga. - A teraz piję go z dwiema istotami - mruknął Sten - które są nie tylko lepiej poinformowane niż ja, ale i wiedzą, co zrobię w najbliższej przyszłości, chociaż ja sam nie mam jeszcze żadnego pomysłu. Rykor prychnęła przez wąsy. - Stwierdzenie wysoce nielogiczne. Jednak zrozumiałe w tych okolicznościach... przepraszam, bracie, znów staję się pedantyczna. Mam nadzieję, że cię nie zdenerwowałam. - Nie. Oby tylko Wieczny Imperator nie znał mnie tak dobrze, jak ty. Zapadła chwila ciszy, którą obecni wykorzystali w pierwszej kolejności na przelotne rozpamiętywanie własnych grzeszków, w drugiej zaś na sięgnięcie po trunki. - Wracając zaś do sprawy wizyty - odezwał się w końcu Sten do Ecu - przypuszczam, że prosząc mnie wtedy o pomoc, sam już wprowadziłeś w życie jakieś zamierzenia. - Iluzje... - rzuciła Rykor. - Chociaż w naszej sytuacji usprawiedliwione - dodała zaraz i podniosła się nieco w zbiorniku. Machnęła płetwą na szanownego Ecu. - Bo zapewne jakiś plan przygotowałeś, drogi przyjacielu? Wolałabym nie stawać wobec perspektywy wiecznej ucieczki. Trudno jest ukryć się komuś o moich rozmiarach i potrzebach. Sten stłumił śmiech wywołany wizją Rykor skradającej się mrocznymi uliczkami i ciągnącej za sobą swój zbiornik na kółkach. - Niestety nie - odparł Ecu. - Jestem dyplomatą, a nie żołnierzem, zaś ta sytuacja wymaga raczej akcji militarnej. Na negocjacje przyjdzie pora później. - Nie będzie żadnych negocjacji - rzucił głucho Sten. - Imperator nie godził się na nie nawet wówczas, gdy był... - Gdy był normalny? - dokończyła za niego Rykor. - Jak niby istota najwyraźniej nieśmiertelna może pozostawać przy zdrowych zmysłach? Niewykonalne. Szaleństwo tliło się w nim przez cały czas. Teraz to zrozumiałam. Co tylko pogarszało jego sytuację... Wiem, że to ostry osąd, ale chyba uzasadniony. - A oto jak my widzimy sprawę - odezwał się Ecu. - My, czyli Manabi. Wszystkie prognozy są jednoznaczne. Imperium się skończyło. W przyszłości czeka nas jedynie powolne popadanie w chaos. Przewidujemy wybuch serii najkrwawszych wojen w dziejach, całkowity upadek kulturowy, załamanie porządku społecznego. Proces ten cofnie nas ostatecznie do epoki wczesnego barbarzyństwa. Prognozy podsuwają tylko jedno rozwiązanie. Imperator musi oddać władzę. Jak najszybciej. Wedle symulacji nawet stosunkowo niewielkie opóźnienie doprowadzi do tego samego, żałosnego końca. W języku dyplomatycznym mówi się w takich razach o „marginesie powodzenia”. Jest niewielki. Albo w porę zaczniemy działać, albo utracimy wszelkie szansę. Sten był zbyt wyczerpany ostatnimi przeżyciami, aby nawet tak apokaliptyczne wieści nim wstrząsnęły. Jego prywatny świat już wcześniej prawie się rozsypał. - Czyli jeszcze nie jest za późno. Ale jak się za to weźmiemy? - Nie mam niczego, co nawet w przybliżeniu mogłoby uchodzić za „plan” - stwierdził szanowny Ecu. - Ale chciałbym przedłożyć pewną propozycję. - Dzięki Bogu. Zamieniamy się w słuch. - W całym Imperium jest wiele istot myślących dokładnie tak samo, jak my. Możliwe, że wystarczy je tylko zachęcić do działania. I właśnie... Dysponujesz pewną siłą zbrojną. A gdybyś tak zaczął uprawiać coś na kształt partyzantki? Wojny podjazdowej? Seria ataków sporo by namąciła. Zapewne wielu przyłączyłoby się do nas. Gdy presja osiągnie poziom uniemożliwiający Imperatorowi dalsze rządzenie, wówczas złożymy mu ofertę. Niech abdykuje... lub zgodzi się na powołanie monarchii konstytucyjnej. Takie twory sprawdzały się już w przeszłości. Wtedy dalej będzie Imperatorem w całej chwale, ale bez takiej władzy. Sten nie podzielał entuzjazmu Ecu. - Nie wiem, czy to da się zrobić. Rzeczywiście nie ma w tobie nic z żołnierza. Bo jest tak. Imperator trzyma wszystkie karty. Ja żyję wciąż tylko dzięki temu, że na razie nie przejął inicjatywy. Wciąż tylko reaguje na moje posunięcia. Owszem, może być szalony, ale nadal mało kto dorównuje mu intelektem. Imperium jest naprawdę olbrzymie. Wprawienie jakiejkolwiek jego machiny w ruch wymaga czasu i dopracowania całego mnóstwa szczegółów. Jednak jeśli Imperator postanowi w jakiejś chwili przejść do ofensywy, wówczas zrobi to skutecznie i mogę was zapewnić, że mokra plama po nas nie zostanie. Rykor poruszyła się tak gwałtownie, że woda chlapnęła ze zbiornika. - On ma rację, Ecu. Dawno straciłam rachubę operacji, które pomagałam Imperatorowi przygotowywać, ale ich wynik był ostatecznie zawsze taki sam. - I jeszcze jedno - powiedział Sten. - Nawet, jeśli narobimy mu wystarczająco wiele kłopotów, to nigdy nie zgodzi się odejść. Czemu miałby sam ograniczyć swoją władzę? Jest przecież Wiecznym Imperatorem. Wielu uważa go za równego Bogu. - Nic dziwnego - burknął Ecu. - Wydaje się przecież nieśmiertelny. A to kluczowe kryterium boskości, o ile się orientuję. - W to ostatnie to akurat skłonny jestem wątpić - stwierdził Sten. - Nikt nie jest nieśmiertelny. Już Klaudiusz tego dowiódł. - Ale wszyscy widzieliśmy, co się stało, gdy rada przejęła władzę - zaprotestował Ecu. - Miliardy obywateli Imperium uważały, że zginął. A potem... sześć lat później... sami osobiście witaliśmy go, gdy wysiadał ze statku. Wydawało się, że zmartwychwstał. - Mahoney ustalił, że takie rzeczy zdarzały się już w przeszłości - odparł Sten. - Kilkanaście razy. I zawsze było tak samo. Najpierw śmierć na skutek udanego zamachu, potem gigantyczna eksplozja. Zupełnie, jakby miał bombę wszczepioną w trzewia. I za każdym razem ten domniemany trup wracał po upływie średnio trzech lat. Tym razem minęło aż sześć. Więcej, niż kiedykolwiek. - Ależ chyba nie wierzysz w to, co mówił nasz nieodżałowany przyjaciel? - zdumiał się Ecu. - Muszę nadmienić, iż Ian wiedział o Imperatorze więcej, niż ktokolwiek inny. Mam wszystkie jego zapiski. Jak tylko trafi się wolna chwila, będziemy musieli je gruntownie przestudiować. Może znajdziemy jakieś słabe miejsce. Jednak co do nieśmiertelności... Nie. W to nie wierzę. To taki sam człowiek, jak ja. - No to jak wyjaśnisz bieg zdarzeń? - spytał Ecu. - Nie potrafię tego wyjaśnić. Zapiski historyczne informują, że to się zdarzało, chociaż rozum temu zaprzecza. Osobiście wyżej cenię rozum i prawa natury. Historia nazbyt często operuje kłamstwami. - Teraz już wiem o co chodziło chrześcijanom, gdy wymyślali piekło - odezwała się Rykor. - Właśnie je oglądamy. I musimy pozostać w nim do krańca czasu. A po wysłuchaniu Stena nie widzę dla nas ratunku. Sten ryknął znad swojej szklanki. W głowie mu się trochę przejaśniało. Odstawił z trzaskiem naczynie. - Ale przecież spróbujemy, do cholery! - Niby jak? - spytał Ecu. - Obawiam się, że mnie przekonałeś. Podzielam zdanie Rykor. Nie ma nadziei. - Może jednak jest. Przede wszystkim musimy pozbyć się złudzeń, że zdziałamy cokolwiek z Jego Wysokością odwołując się do racjonalnych argumentów. Sam mi kiedyś powiedział, że podobni mu władcy uznają wyłącznie własne racje. Zatem musimy albo go uwięzić... albo zabić. - To mi się podoba - warknęła Rykor. - Jasno wytyczony cel i wszyscy są szczęśliwi. - Ależ... - zaprotestował Ecu. - Właśnie wyjaśniłeś nam, całkiem zresztą logicznie, że Imperator jest zbyt potężny, byśmy zdołali go pokonać. - Musimy zadbać, by przez swą wielkość zaczął działać na naszą korzyść - stwierdził Sten, stukając palcami po blacie stołu. - Jeśli zdołamy wyciągnąć jego siły z baz... nadmiernie je rozproszyć... wówczas teoretycznie... sama siła ognia nie będzie grała roli. Pozostanie znaleźć lukę lub samemu ją spowodować. Nie musimy zbijać wszystkich pionków, starczy dopaść króla. - Nawet założywszy powodzenie - stwierdził Ecu - staniemy wobec tego samego dylematu, co rada. Bez AM2 Imperium się rozpadnie. Dobrze wiesz, że cały nowoczesny przemysł i transport opierają się na tym właśnie i niczym więcej. A tylko Imperator zna źródło. - Rada zmarnowała sześć lat na poszukiwania - dodała Rykor. - Nie zbliżyli się nawet do celu. - Już o tym myślałem - odparł Sten, wspominając długą nocną rozmowę z Sind zaraz po tym, jak zaczął podejrzewać Imperatora o obłęd. - Nie wiem, czy to taka zła perspektywa. Myślę o życiu bez AM2. Gdy zaczęło go brakować podczas rządów rady było paskudnie, owszem. Ale dzięki temu wiele światów nauczyło się samodzielności. - Jednak będzie to koniec podróży międzygwiezdnych - zauważył Ecu. - Co znaczy, że rychło znów staniemy się obcymi sobie rasami. Sten wzruszył ramionami. - Może to i dobrze. Kiedyś zaczniemy wszystko od nowa. Możliwe też, że pewnego dnia ktoś znów wynajdzie sposób syntetyzowania AM2. Napełnił szklankę. - Oczywiście, lepiej byłoby pojmać go żywcem. Z piętami w ognisku zaraz wygadałby sekret. Rykor poprawiła się w basenie. - Jeszcze jedna sprawa. Zasadnicza. A jeśli mylisz się co do nieśmiertelności? Powiedzmy, że znów będzie wielkie bum, nawiasem mówiąc mam nadzieję, że urządzisz zamach z bezpiecznej odległości. Truposz zniknie. I kilka lat później znowu wróci cały i żwawiutki. - Niezmiennie sądzę, że to jakaś sztuczka - powiedział Sten. - Nie wiem jaka, ale jedno obiecuję. Jeśli uda się dobrze rozegrać tę partię, to w kluczowej chwili będę mu pilnie patrzył na ręce. - Nie widzę innego wyjścia - stwierdził Ecu. - Mówiąc w imieniu wszystkich Manabich, a upoważnili mnie do wypowiedzenia się w tej materii, obiecuję nasze pełne wsparcie. - Będzie mi potrzebne - odparł Sten. - Byłoby dobrze, gdybyście przygotowali grunt. Oczywiście w sekrecie. - Prawdę mówiąc szepnąłem już słówko tu i ówdzie. Możemy liczyć na wielu sojuszników. Takich, którzy pojawią się wraz z pierwszymi sukcesami. Twój atak na stacją nadawczą to całkiem dobry początek. A jeszcze bardziej działa na twoją korzyść fakt, że wciąż udaje ci się zwodzić Imperatora. - Mam nadzieję, że nadal mi się to będzie udawało - mruknął Sten. - A co ze mną? - spytała Rykor. - Jak mogę pomóc w wielkiej krucjacie? - Czknęła potężnie. - Boże, co za wspaniała trucizna! Musisz dać mi recepturę tego napitku, Ecu. Sten wstał zdecydowanie. - Ty Rykor, pijanico kochana, polecisz ze mną. Zaprzęgniemy twój przebiegły umysł do knowań przeciwko Wiecznemu Imperatorowi. - A... aha. Wreszcie walka. Do broni! Do broni! Gdy wtaczali zbiornik Rykor na pokład „Victory”, z wnętrza rozlegało się potężne chrapanie pani psycholog. Rozdział 10 - Chyba utknęliśmy - zauważył Sten. Sind odpowiedziała tylko chrząknięciem. Wciąż łapała oddech. - Czy to było na zdjęciach ze zwiadu powietrznego? - Nie. A jeśli nawet było, to musiałem przeoczyć. - Zresztą nieważne. I tak czeka nas teraz paskudne złażenie. Sten cisnął ciężki plecak na lód. Pośliznął się przy tym i omal nie runął w dół stromego zbocza. Obejrzał się przez ramię. Złażenie? Daleko, naprawdę daleko w dole malowały się dwa jodełkowe ślady nart wiodące ku podstawie tej upiornej góry, na której ich przytrzymało. Jakieś dwa kilometry wcześniej stromizna zmusiła ich do zdjęcia nart i sięgnięcia po raki. Po następnym kilometrze musieli opasać się liną. Niby tylko dwa kilometry, ale w linii prostej. Tak naprawdę to narty zdjęli zaraz po wschodzie słońca, a teraz dzień chylił się ku wieczorowi. Pora była decydować, co dalej, i to szybko - Sten wolałby nie nocować w śpiworze zakotwiczonym na stromym, oblodzonym zboczu. Z wielu powodów. Przede wszystkim zaś ze względu na Sind... Zgodnie z planem, centrum operacyjne założył na macierzystej planecie Bhorów w Gromadzie Wilka. Lot przebiegł spokojnie, nie napotkali ani jednego okrętu wojennego Imperium. Teraz zamierzał przygotować wszystkie szczegóły kampanii i rozpocząć wojnę. Wciąż jeszcze musiał uzyskać zgodę Rady Bhorów na wykorzystanie ich światów, jednak radosne powitanie i seria pijackich uczt wróżyły całkiem dobrze. Miał też masę ochotników aż przebierających nogami, aby zacząć zabijać. Kogokolwiek. Wszelako starsi Bhorów nie zbierali się z dnia na dzień, a jeszcze więcej czasu potrzebowali zwykle na podjęcie decyzji, bo mieli niespotykaną skłonność do drobiazgowego rozważania wszelkich możliwych (i niemożliwych) aspektów każdej sprawy. Sami traktowali to zapewne jako rodzaj rozrywki, co nie powinno dziwić u istot zmuszonych przepędzać jakoś długie polarne noce. Czasy się wprawdzie zmieniły, ale dziedzictwo kulturowe pozostało. Rykor chciała mieć nieco czasu dla siebie, by w prywatnym zaciszu rozważyć różne plany działań przeciwko Imperium. Jak dotąd nie zgłosił się ani jeden sojusznik. Brakowało też gwarancji, że ktokolwiek jeszcze się objawi. Tak Romowie jak i przemytnicy Wilda mogli dojść do wniosku, że wiązanie się ze Stenem to nazbyt ryzykowny interes. Zaś podwładni Stena, i to wszyscy, od personelu ambasady po Gurkhów i prostych marynarzy, zdradzali objawy solidnego przemęczenia. Ostatecznie nikt z nich nie zaznał ani chwili wytchnienia od momentu, gdy przybyli do Gromady Altaic. Nawet Gurkhowie chwilowo mieli dość zabijania. Istoty zmęczone popełniają błędy, uznał Sten. A ja na żadne błędy nie mogę sobie pozwolić. Rozproszył jednostki po różnych prowincjonalnych portach Światów Wilka, a załogi rozpuścił na przepustki. Obawiał się wprawdzie, że imperialni agenci szybko wykryją jego obecność wśród Bhorów, jednak Kilgour kazał mu nie zawracać sobie głowy drobiazgami. Obmyślił już stosowny plan, który wprowadzi w życie zanim sam uda się na wakacje. Plan miał coś wspólnego z Othem, a to oznaczało wielkie ilości stregga i zapewne rozmaite kłopoty. Rozkaz dzienny przewidywał urlop również dla Sind. Przeciętnej kochance zamarzyłyby się zapewne w takiej chwili wyspy wśród tropikalnych oceanów i dziesięciogwiazdkowe kurorty ze średnią dwudziestu służących na jednego gościa. Jednak Sind pochodziła z rodu Jannów, wychowała się wśród Bhorów i naprawdę gustowała w żołnierce. Najlepiej wypoczywała w dzikich ustroniach. Szczęśliwie Sten widział sprawę dość podobnie. Ojczysta planeta Bhorów przechodziła wciąż epokę lodowcową, zaś gospodarze niechętnie zmieniali jej oblicze, godząc jakoś ochronę natury z rozwojem cywilizacji i przyrostem naturalnym. Pośród lodowych pustyń trwały tu i ówdzie wulkaniczne wysepki ciepła. Większość zasiedlono całe wieki temu, kilka jednak ostało się jeszcze nie zamieszkałych. Sind zamierzała porwać Stena na jedną z takich oaz, nie wiedziała tylko, która będzie najlepsza do uprawiania narciarstwa i wspinaczki równocześnie. Chodzenia po skałach nauczyła się od Stena i zamierzała trochę poćwiczyć, by co najmniej mu dorównać. Analiza ostatniej partii mozaikowych zdjęć ze zwiadu powietrznego pozwoliła odkryć coś stosownego. Był to obszar, który nie figurował na żadnej mapie, całkiem nieznany. Należało tylko złapać jakiegoś pilota, skombinować ślizgacz, i w godzinę mogli być na miejscu. Sind warknęła jednak, że tak się nie zaczyna wakacji. Dojazd na miejsce to połowa uciechy. Ostatecznie napchali plecaki do granic możliwości, a Kilgour podrzucił ich tam, gdzie kończyła się polna droga i obiecał, że wróci po nich za pięć dni. Albo zacznie poszukiwania. Waga plecaków wynikała głównie z tego, że ani Sten ani Sind nie przepadali za liofilizowaną żywnością. To mieli na co dzień. Woleli już nadwerężać grzbiety, by zapewnić sobie nieco miłej odmiany. Na nartach dotarli do podnóża góry i ruszyli wzdłuż koryta zamarzniętej rzeki. Wraz z nią pokonali rozpadlinę, która się przed nimi otworzyła. Dalej miał rozciągać się już wypatrzony przez Sind raj dla wspinaczy. Antyczne mapy Bhorów nie sięgały tak daleko, ale zawsze mogli polegać na zdjęciach powietrznych. I raj był. Wszystko szło dobrze, póki nie dotarli w pobliże wierzchołka. Rzeka zmieniała się tam w trzydziestometrowy, zamarznięty wodospad. Tutaj utknęli. Ale mnie władowała, pomyślał Sten. I wyraził to głośno. - Zamknij się - odparła życzliwie Sind. - Próbuję wykombinować, jak by tu zejść do szczeliny, którą mijaliśmy jakąś godzinę temu. Może nią doszlibyśmy na górę. A stamtąd moglibyśmy opuścić się dowolną drogą. - Wszystko w pocie czoła. - Nie jęcz. - Nie jęczę, tylko biadolę, a to różnica. Ile mamy liny? - Siedemdziesiąt pięć metrów. - Cholera - zaklął Sten. - Zobaczymy, co pamiętam z klasycznej wspinaczki. Przydałoby się kilka puszek natryskiwanej nici, haki i czekan. Albo porządne schody. Ale dobra, wejdziemy w ten trudniejszy sposób. Odpiął linę i złożył plecak w załomie, z którego nie powinien od razu zjechać na sam dół, ponownie się przypiął, zaczerpnął głęboko powietrza i ruszył w górę po pionowej ścianie zamarzniętego wodospadu. - Zupełnie mi się to nie podoba - mruknął pod nosem, co, choć było tylko eufemizmem, całkiem trafnie oddawało jego odczucia. Zaryzykował tę wspinaczkę wyłącznie dlatego, że raz widział już coś podobnego w jakimś programie, a kiedyś zdarzyło mu się spędzić cały weekend z pewną instruktorką Modliszki (swoją drogą, ciekawe co się z nią teraz dzieje, pomyślał przelotnie), która miała regularnego fioła na punkcie wspinaczki wodospadowej w warunkach wielu stopni poniżej zera Celsjusza. Pamiętał, że wówczas odpadł dwa razy i ostatecznie prawie wciągnięto go na szczyt. Chociaż nie, pamięć płata czasem figle. Nikt z czteroosobowej grupy nie dotarł na górę aż do końca tych boleściwych kilku dni. Nie myśleć. Słuchać Sind. Cisza. Ostatecznie nie jest tak źle, pomyślał. No bo co to takiego: podciągać się na rękach, to znów nic takiego nadzwyczajnego. Przynajmniej lód jest porządnie zamarznięty. Nie trzeba martwić się o pęknięcia. I ma dość nierówności, aby było gdzie postawić stopę. Akurat szukał nowego miejsca. - Jak to się nazywa? - krzyknęła stojąca pięć metrów niżej Sind, myśląc niewątpliwie o podobnej sztuce wspinaczki. - Samobójstwo - wydyszał Sten. Właśnie wbił dwa przednie kolce raków w lód. Prócz tych pionowo wyrastających z podeszwy miał jeszcze poziome, każdy pod dwa centymetry, okalające krawędzie butów. Jedna noga nagle się obsunęła i Sten musiał zacząć manewr od początku. Przez chwilę szukał następnego chwytu, w końcu znalazł odpowiednią szczelinę i uwolnił drugą nogę. Był pół metra wyżej. Dwa głębokie oddechy i znowu. I ponownie. I jeszcze raz. Przy którymś sięgnięciu ręką nie znalazł lodu nad głową. Zachwiał się. Przesunął dłoń obok. Występ skały? Albo koniec wodospadu. Wciągnął się wreszcie na równe i padł jak długi, by chwilę odpocząć. Potem odpiął linę i krzyknął na Sind. Najpierw wciągnął plecaki. Ciężka robota. Nie tylko się starzeję, pomyślał zdyszany, ale jeszcze słabnę. Teraz Sind. Mimo ponagleń uparła się, że poczeka, aż wszystkie bagaże będą na górze. A Stenowi ręce zaczną omdlewać... Fajnie. Mniejsza o bagaże, ale ona... Przypięła linę. - Nigdy jeszcze tego nie robiłam! - krzyknęła z dołu. - Wszystkie dziewczyny tak mówią. Zaczęła wspinaczkę. Lekko i bez wahania. Całkiem naturalnie. Zupełnie, jakby lód nie skuwał wodospadu, a ona była łososiem skaczącym w górę progów w porze tarła. Gdy dotarła na szczyt, Sten zauważył z niechęcią, że nawet się nie zadyszała. - Nie wiedziałam, że to potrafisz - oznajmiła. - To też mówią. Sten narzucił plecak na ramiona, pomógł Sind z jej bagażem. Stali tuż obok zamarzniętego jeziorka. Skały były śliskie od lodu. Sten zauważył, że lód wygląda tu nieco inaczej niż na dole. Jakby był bardziej rozmiękły. Trochę dalej, w pionie mniej niż pięćdziesiąt stóp, pojawiła się chmura. Cudownie. Przyjdzie im wspinać się we mgle. Mylił się. To był spacer, nie wspinaczka. Zabrał im tylko cztery minuty. Weszli w opar i ujrzeli rajski zakątek pośród wiecznej zimy. W małej dolince rosły krzewy, zieleniła się trawa, polne kwiaty mieniły się wszystkimi kolorami. - Niech mnie diabli - zdumiał się Sten. Ze zbocza dolinki tryskało pieniste, gorące źródło. Strumyk przecinał miniaturową łączkę i wpadał do większej rzeczki wciąż dość ciepły, by stopić lód wkoło. Po drodze tworzył szereg wodnych oczek. Te bliżej źródła parowały wrzątkiem, dalsze osnuwały się tylko łagodną mgiełką. Sten uznał, że prawie było warto. Parujące oczka kusiły, ale oboje znali właściwy porządek czynności. Najpierw schronienie, potem ogień, jedzenie, na końcu przyjemności. O schronienie było łatwo, starczyło połączyć zatrzaskami trzy zestawy prętów, okryć je materiałem i już mieli mały namiot. Dla wszelkiej pewności jeszcze go zakotwiczyli. Z ogniem też nie mieli problemu. Przynieśli piecyk pochodzący z wyposażenia sekcji Modliszki. Był nie większy niż dłoń mężczyzny i mógł działać pełną mocą przez cały rok, tyle mieścił AM2. Sten wyjął go ze swojego plecaka i ustawił w pobliżu namiotu, dokładnie w środku niewielkiego kręgu kamieni, które mogły posłużyć za podstawę grilla. Żywność? Temu akurat chwilowo dali spokój. Obolałe mięśnie dokuczały im bardziej, niż puste żołądki. W każdym razie był to całkiem udatny pretekst. - Kurczę, ależ te skały są zimne. - A jakie mają być? Właź tutaj, gdzie ciepło. Całkiem nagi Sten wśliznął się do wody obok Sind. - Co masz w tej butelce? - spytała. - Jak zapewne zauważyłaś, jest to typowa manierka, którą ktoś do obrzydliwości dbający o zdrowie napełniłby zapewne koncentratem witaminowym. Jednak taki wyrzutek jak ja nalewa do takich manierek płyny pochodzenia organicznego. Stregg konkretnie. Otworzył, łyknął, zamknął i rzucił manierkę Sind. - W plecaku mam jeszcze trzy. - Aha. Ja wzięłam dwie - mruknęła Sind. - To tyle, jeśli chodzi o zdrowy tryb życia. I wypiła. Tymczasem Sten przyglądał się jej coraz bardziej pożądliwym okiem. - One unoszą się na wodzie! - Wielkie odkrycie! Jesteśmy razem nie wiadomo już jak długo, a ty dopiero teraz to zauważyłeś? Czy właśnie za takie rzeczy robią admirałem? - Echem. - I ten facet zamierza obalić Imperatora - mruknęła, obróciła się na plecy i odepchnęła się nogami od skały aż dotarła na środek oczka. - Hej, tu prawie można pływać! - Aha. Stena pływanie nie interesowało. Ułożył się na plecach w płytkiej wodzie obok miejsca, gdzie ciepły strumyk wpadał do jeziorka. Zdawało mu się, że pienista woda zmywa z niego całe lata brudu i zmęczenia. - Mam wrażenie, że całkiem oklapłem - mruknął. - Och, kochany. - No, może nie całkiem. Podpłyniesz tu wreszcie? - Bystry obserwator, romantyczny kochanek, uprzejmy na dodatek. No dobra, jestem. I co teraz? - Tak... Właśnie. O! Trochę niżej. Sind westchnęła, gdy Sten ujął ją pod pachy i tak pokierował, że usiadła na nim okrakiem. A potem nie trwonili już czasu na gadulstwo. Co do kolacji, to tak jakoś wyszło, że nawet jej nie przygotowali. Namiot oświetlała jedynie mała świeczka zawieszona pod daszkiem i przebłyskująca przez czerwony syntetyk pokrycia. - Na resztę nocy ogłaszam status miasta otwartego - wymruczała Sind. - Niczego nie sugerowałem. - A co robi tu ta ręka? - No... Rodzaj masażu. - Aha. Teraz już wiem. - Czytałem gdzieś, że istnieje taka metoda, przy której wcale nie musisz się ruszać. Trzeba się tylko skoncentrować porządnie, i już. - Nie wierzę. - Naprawdę. Nazywa się tantra czy tetra. - Wreszcie próbujesz we właściwym miejscu. Ale, ale, ty się ruszasz. - Nie. To nie ja. To ty. - Ja... też nie. Czy mógłbyś nieco zwolnić? Ejże! Jeśli myślisz, że założysz mi nogę za głowę... chyba nie wytrzymam! Sten zdmuchnął świeczkę. Następnego dnia obudzili się dopiero późnym popołudniem. - Jak długo będziemy czekać, panie Kilgour? - Minutę. Godzinę. Całe życie - mruknął obojętnie Alex. - Nie należę do osób niecierpliwych. Technik łączności Marla sarknęła gniewnie. Może należała raczej do tych niecierpliwych, a może nie odpowiadało jej tkwienie na tylnym siedzeniu ślizgacza pomiędzy zwalistym Kilgourem, a równie potężnym Bhorem w mundurze policjanta. Resztę miejsca wypełniała elektronika. Marla nie zdecydowała się jednak na komentarze. Alex sam wyszukał ją w dziale łączności „Benningtona” i zaproponował przeszkolenie wywiadowcze. Już wcześniej stworzył sekcję agenturalną wśród personelu dyplomatycznego Stena, zwerbował też parę osób z załogi „Victory”. Ci przeszli przeszkolenie jeszcze w Gromadzie Altaic. Jednak potrzebował ich więcej. Marla była obiecującym nabytkiem. Służyła już dość długo, by pozbyć się dziecięcych złudzeń. Dobrze zbudowana, nie jak te patyki, które pociągały Stena. Nie, żeby Kilgour zamyślał cokolwiek romantycznego - z zasady uznawał podobne zabiegi wobec podwładnych za nieetyczne i równie niestosowne, jak zaproszenie Angola do zamku na drinka. Ale zawsze miło popatrzeć. Skrzynka pisnęła. Igła się zawahała. Ekran rozbłysnął. W ślizgaczu krył się przenośny lokator. - Aha! - mruknął Kilgour z satysfakcją. - Teraz rozumiesz, dlaczego zalecam cierpliwość? Za chwilę będziesz mój, chłoptasiu. Dokładnie według rozkładu. Pierwsza lekcja. Jeśli chcesz zostać szpiegiem, nie możesz trzymać się żadnego rozkładu. Ani swojego ani cudzego, a już zwłaszcza osoby śledzonej. Jeśli zaczniesz przejmować się bardziej tym, czy zdążysz z obiadem, to po tobie. Twoją najskuteczniejszą bronią jest nieprzewidywalność. To tamten ma się pokazywać jak kukułka w zegarze. Zupełnie nagle urządzenie zamilkło. - Nie dość szybko - mruknął Kilgour z żalem. - Powiedziałbym, że trzecie piętro. Jak twoi, Paan? Policjant stuknął w komunikator i połączył się z drugim lokatorem. - Zgadza się. - Proszę. Dokładnie tak, jak myśleliśmy - powiedział Alex. - I to człowiek. Kolejna lekcja. Działając w terenie, nigdy nie korzystaj z pomocy własnych ludzi, jeśli możesz zwerbować miejscowych. Mniej rzucają się w oczy. - Aha - odparła pani technik. - Gdy wpadną, to nie wypłakujesz za nimi oczu. - Uczysz się. Dobra, idziemy w gości. Agent o pseudonimie Hohne wcierał właśnie żel we włosy, gdy drzwi wypadły z framugi. - Pomocy! Policja! - Zamknij się! - warknął Bhor. - Ja jestem policja! Pokazał odznakę. - Kim jesteście? A on to kto? Czego chcecie? Kilgour nie słuchał. - Konstablu Paan - powiedział. - Czy zechciałby pan ustawić te drzwi w korytarzu i samemu pozostać po ich drugiej stronie? Mam do pogadania z tym przystojnym, młodym człowiekiem. Policjant sprawnie wykonał rozkaz. - Nie macie prawa... - zaczął Hohne. - Cicho - syknął Alex. - Widzisz, dziewczyno? Oto pierwszy błąd - powiedział do pani technik. - Gość wpada i demonstruje nam oburzenie, że naruszyliśmy jego prywatność. A powinien podnieść wielki wrzask w imieniu całej uciskanej przez Bhorów ludzkiej mniejszości. - Chcę zobaczyć nakaz - odezwał się tamten pewnym głosem. - Nie ma żadnego - odparł niewinnie Alex. - Ale i tak jesteś aresztowany. Jakby co, to pamiętaj, że policja tego wieczoru tu nie zaglądała. W każdym razie w meldunkach nie będzie o tym ani słowa. Hohne zbladł, ale nie zemdlał. - Bywa - mruknął Alex dobrotliwie. - Taka już jest cena szpiegowania. Ale stać cię, by ją zapłacić, Hohne. Nie zacząłeś wczoraj, ostatecznie jesteś seniorem imperialnych agentów w tej Gromadzie. Doświadczony i tak dalej. Chociaż muszę nadmienić, że nawet największe asy całego waszego wywiadu nie umywały się nigdy do najlichszych ciurów z Modliszki. Ale bez uprzedzeń. Na początek chciałbym uświadomić ci, jeżeli jeszcze o tym nie wiesz, że tkwisz po uszy w gównie, przyjacielu. Na razie jednak się nie odzywaj. Siadaj i słuchaj. I nawet gdybyś w to wątpił, wiemy o tobie praktycznie wszystko. O tobie i twojej siatce. Hohne wykonał polecenie i usiadł, Kilgour zaś podjął perorę. Imperium, jak każdy normalny rząd w dziejach, z zasady szpiegowało tak wrogów, jak i przyjaciół. Ostatnio jednak czyniło to szczególnie intensywnie, co zeszło się z wyeliminowaniem z tego poletka agentów Modliszki i Merkurego i przyrostem paranoidalnych lęków Imperatora. Pan Hohne rzeczywiście pełnił rolę przełożonego agentów działających dla Wewnętrznej Służby Bezpieczeństwa. W rzeczywistości nie znaczyło to aż tak wiele, szczególnie że służba ta nie była nazbyt wprawna w działalności wywiadowczej. Nowe zadania stanęły przed nią dopiero niedawno i wyłącznie dlatego, że sterowany przez Imperatora Poyndex uznał za niegodnych zaufania wszystkich związanych z Korpusem Merkurego. Hohne przebywał w Gromadzie Wilka od paru lat. Korzystał z przykrywki kupca i eksportera związanego umowami z miejscowym rzemiosłem. Nieszczególnie oryginalny kamuflaż. Kontrwywiad Bhorów wiedział oczywiście, że są tu szpiedzy imperialni. Ich własna Agencja Wywiadowcza też słała swoich gdzie tylko mogła. Większość podległych Hohnemu agentów rekrutowała się albo z Bhorów, albo z ludzi od pokoleń zasiedziałych w Gromadzie. Tylko sam senior-kontroler pochodził z zewnątrz. Wedle oceny Kilgoura był to poważny błąd. Taki ktoś winien być Bhorem i pracować spokojnie w imperialnej ambasadzie. Jednak Imperator nikomu już nie ufał, podobnie Poyndex. Ambasada Imperium w Gromadzie Wilka pełna była przez to mędrków i lawirantów. Agenci składali Hohnowi regularne meldunki. Ich transmisje czy umieszczane w skrzynkach kontaktowych przesyłki były przechwytywane, kopiowane i wykorzystywane przez kontrwywiad Bhorów. Do szczęścia brakowało im tylko osoby Hohna. Nie, żeby szukali go szczególnie pilnie. Zasadniczo Bhorowie byli wciąż sojusznikami Imperium, chociaż Gromada budziła coraz większe podejrzenia Imperatora, tak samo zresztą jak każdy, kto miał kiedykolwiek kontakt ze Stenem. Kilgourowi starczyło kilka godzin spędzonych w centrali kontrwywiadu, by rozpracować schemat agentury Imperium. Odkrył, wedle jakiego planu rzecz działała. Meldunki składano w czasie X niezależnie od tego, czy agent miał jakiś materiał, czy nie. Niezmiennie też otrzymywał odpowiedź w czasie Y w miejscu Z, zawsze innym niż skrzynka kontaktowa używana przez agenta, co sugerowało, iż nieznany senior miejscowej komórki wywiadu nie był kompletnym imbecylem. Pozostawało go znaleźć. Kilgour założył, że cała maszynka działa w ten sam sposób na wszystkich poziomach. Przeszukiwał zatem wszystkie pasma łączności tak długo, aż trafił na nadawany wąską wiązką przekaz, kierowany do jednej ze znanych imperialnych baz w pobliżu Światów Wilka. Dalsze triangulacje doprowadziły prosto do mieszkania Hohnego. - I tak - zakończył Kilgour - skoro nadałeś już meldunek o eks-imperialnych matrosach szwendających się po Gromadzie Wilka, twój szef na pewno zapragnie szczegółów. Wszystkich, jakie tylko zdołasz wyskrobać, zgadza się? - Chcecie, bym pracował na dwie strony. - W żadnym razie. Aż tak świetnym kretem to ty nie jesteś. Będzie jak następuje: od tej chwili pracujesz dla Alexa Kilgoura. Nie wiem, co skłoniło się do tej roboty, forsa, dumne hasła czy własne przekonania, ale obecnie nie masz wyboru. - Nie ma mowy, abym pomagał ci kryć Stena i waszą zdradziecką sprawę - odparł Hohne. - Pewnie będziesz chciał, abym siedział tu dalej jak gdyby nigdy nic i meldował, że ta pieprzona Gromada jest w stu pięćdziesięciu dwóch procentach lojalna, i że nikt nigdy nie widział tu żadnego Stena, nikt o nim nie słyszał, a gdyby się nawet pokazał, to by mu zaraz opluli nagrobek. - Dwie sprawy, kolego. Po pierwsze, wcale nie pragnę, byś kłamał w sprawach Gromady. W żadnym przypadku. To zbyt niebezpieczna zabawa. Masz mi załatwić więcej agentów. Całe drużyny, plutony, kompanie agentów. Ilu tylko zdołasz. Po drugie, będziesz mi pomagał. Na razie jeszcze nie będę skłonny ufać ci bez reszty, na zasadzie wzajemności zresztą, jednak sądzę, iż nie minie wiele czasu, a pojmiesz mądrość moich słów i docenisz propozycję wielkodusznego lairda. I co? Chyba wciąż jeszcze mi nie wierzysz. Trudno. Panie Paan, czy zechciały pan wejść? Może pan zabrać tego chłoptasia. Jeszcze z nim porozmawiam, ale na razie to wszystko. Pan Hohne został bezceremonialnie wyprowadzony w mieszkania. - Myślisz, że dojrzeje? - spytała Marla. - Oczywiście - mruknął Kilgour, gdy ich ślizgacz oznaczony jak pojazd prywatny, skręcił w kierunku kwater. - Posiedzi trochę w miłym lochu, wspomni wszystkie grzechy, a rachunek sumienia wykaże na pewno spore manko. Potem pomyśli o przyszłości, czy raczej o jej braku, i przejrzy na ślepka. Szpiedzy to z natury przegrane typy. Zawsze i wszędzie. Dla wszelkiej pewności Bhorowie będą puszczać mu pod drzwiami nagrania z przesłuchań, podczas których na zmianę obdziera się ze skóry i zmusza do śledzenia przemówień z wieców przedwyborczych. Posłucha trochę wrzasków. Sam je nagrywałem, a płuca mam jak miechy, technicy też dołożyli swoje. Ucz się, Marla. Na początek poznałaś zalety cnoty cierpliwości, ale posłuchaj jeszcze i takiej historii. Jesteś religijna, dziewczyno? - Nie. Ale wychowałam się u sióstr. - Tym lepiej pojmiesz sens bajeczki. Był kiedyś pewien gość. Nie jakiś biedak, ale i nie pan. Mieszkał w małym domku, który wcale mu się nie podobał, ale brakło mu pieniędzy na większy. Kiedyś usłyszał o pewnym mędrcu, no i poszedł się go poradzić. Droga była długa i męcząca, ale ostatecznie nasz bohater wspiął się na wysoką górę, gdzie mędrzec miał swój szałas, i wyłuszczył problem. „Mędrcze” mówi, „co mam zrobić? Dom mój maleńki, nie mogę już w nim wytrzymać”. Mędrzec pomyślał chwilę i spytał „Masz krowę?” „Krowę?”. „Krowę”. „Mam. I to nie byle jaką, bo rasy Hereford”. „No to wprowadź ją do domu”. Więcej mędrzec nie chciał już nic powiedzieć, chociaż gość płakał, jęczał, prosił. Daremnie. Wrócił więc do domu jeszcze bardziej zatroskany niż przedtem. Zastanawiał się długo, ale przecież wiedział, że mędrzec jest prawdziwym mędrcem i na darmo gęby by nie strzępił. W końcu wprowadził krowę do sypialni. Dom zrobił się jeszcze mniejszy. Jak to wytrzymać? Znów ruszył w drogę, chociaż niełatwa była i trudna, stanął przed mędrcem i ponownie zaczął o tym samym. „A masz kozę?” pyta tamten. „Kozę?” „Kozę”. „Tak, mam kozę”. „Wprowadź ją do domu”. I znów mędrzec nie chciał powiedzieć ani słowa więcej. No to ten biedak, całkiem już zagubiony, wrócił i znów się zadumał. Mąż uczony wie co mówi, stwierdził w końcu, no i koza dołączyła do krowy. To już naprawdę trudno było wytrzymać. Chata zrobiła się jeszcze mniejsza. Znów poszedł do mędrca. „Panie, mam maleńki dom, zatłoczony jak nieszczęście, dłużej tak nie mogę”. Mędrzec znów pomyślał chwilę i spytał: „A masz kurczaki?” „Kurczaki?” „Właśnie, kurczaki”. „No tak, mam kurczaki”. „Wprowadź je do domu. A z nimi jeszcze kaczki, gęsi i prosiaki”. I mimo błagań nie wyrzekł ani słowa więcej. Mężczyzna wrócił do domu i wpuścił kurczaki za próg. I zrobiło się jeszcze gorzej, całkiem, całkowicie nie do zniesienia. Dla gospodarza zupełnie nie zostało już miejsca. Wyprawił się zatem ponownie do mędrca. „Panie wielki” powiada, „tak żyć nie można! Gdziekolwiek nie stąpnę w domu, wszędzie zwierzęta. Nie mam się gdzie podziać. Błagam, pomóż mi w nieszczęściu!” I mędrzec rzekł: „Wracaj do domu i wyproś wszystkie zwierzęta na podwórko”. I zamilkł jak głaz. Nieszczęśnik pognał z powrotem, oczyścić dom ze zwierząt, i wiesz co odkrył? Dom nie powiększył się ani trochę, a dodatkowo wszędzie pełno było gówna! Marla przypatrywała się Kilgourowi przez bardzo długą chwilę. Ostrzegali ją. Nie powinna czuć się zaskoczona, a jednak... - A co to ma wspólnego z cierpliwością? - Przecież wysłuchałaś do końca, prawda? Sind pierwsza dojrzała ślizgacz Kilgoura. - Koniec wakacji - mruknął z żalem Sten. - Tak. Zresztą, i tak pora już wracać, bo stregg nam się skończył. Mamy jednak jeszcze trzy puszeczki pate z sardeli z ziołami. W moim plecaku, tuż obok pustych manierek. Jakiś tydzień byśmy na tym wyżyli, radując nasze kubki smakowe wykwintnym daniem. Założę się, że tego jeszcze nie próbowałeś. - Nie. Etykietka mnie zmyliła. Ale utnij kawałek. Ostatecznie to ja nie wziąłem soli. - Zapomnijmy o tym. Bo wybaczyć trudno - mruknęła Sind. - Teraz musimy jeszcze wymyślić, jakim cudem zdołaliśmy opalić miejsca zwykle zakryte podczas wspinaczki. - Powiemy, że praktykowaliśmy narciarstwo na golasa. Nie będą bliżej się dopytywać. Sten nagle spoważniał. - Dziękuję, Sind. Pięć dni, szkoda że nie pięć razy tyle. Przez parę tygodni będzie co wspominać. Szczególnie, gdy znów się zrobi gorąco. Miło wiedzieć, że nie całe życie musi upływać tak wariacko. Odpowiedziała mu pocałunkiem. Sten przyciągnął dziewczynę. Chwilę potem ślizgacz wylądował, więc żadne z nich nie musiało głośno wypowiadać myśli, że coś podobnego może nie przytrafić im się nigdy więcej. Oczekiwali tylko Alexa, ale na fotelu obok siedziała druga osoba. Ida. Jeszcze grubsza niż ostatnio, w jeszcze droższej, kolorowej sukni. Najwyraźniej jej vista, rodzina i plemię zarazem, nie straciła instynktu samozachowawczego, i Ida wciąż była wodzem. Chociaż pulchna obecnie do przesady, ze ślizgacza wyskoczyła równie zgrabnie, jak dawniej, jeszcze w latach Modliszki. Oczywiście nie przywitała Stena żadnym komplementem, chociaż oszczędziła mu obelg, które zwykła wymieniać z Kilgourem. - Że też wciąż musisz się włóczyć po jakichś pustkowiach - mruknęła i zlustrowała Sind od stóp do głów. - A więc to ty. - Nie znam jej - odezwała się Sind. - Kto to jest? Sten uznał, że pora interweniować. - Ida, od kiedy to obchodzi cię moje życie? - Od zawsze, idioto. Tylko rozumu ci nie starczało, by to pojąć. - Aha. - Wygląda niczego - oceniła Ida. - Dobre towarzystwo. Mężczyzna nie powinien sypiać sam. Kobieta zresztą też. - Ta stara krowa robi się sentymentalna - wtrącił się Kilgour. - Przez całą drogę ściskała mnie za udo. Ida tylko parsknęła na takie łgarstwo. - Pozdrowienia ze szlaku - powiedziała bardziej oficjalnie. - Czy musimy stać na tym śniegu? Może by tak gdzieś bliżej ognia i napitku? Wsiedli wszyscy, Kilgour podniósł ślizgacz i zawrócił do zamku Otha, gdzie obecnie mieszkali. Ida, która nie ustąpiła oczywiście Stenowi miejsca z przodu, rzuciła przez ramię: - Słyszałam, że pora odebrać Imperatorowi zabawki? - I chętnie pomożesz? - spytał Sten. - A owszem. Trzeba z tym skończyć. Już dawniej Romom nie było łatwo, tyle ustanowił dziwnych praw, granic i państewek. Co rusz któreś wszczynało wojnę w jego imieniu. Szalone pomysły, ale dla gadżio typowe. My, Romowie zawsze wiemy lepiej. Nie da się uczynić ludzi wolnymi, fundując im kodeksy i zasieki. Imperium stało się dla nas za ciasne jeszcze zanim ten drań na Centralnym oszalał. Wiele dyskutowaliśmy o tym na radach plemiennych. Może nadszedł czas, by Romowie ruszyli w drogę. - Dokąd? - Dalej. - Wskazała w górę, zapominając o dachu i lekko wgniotła go palcem. - Poza obszar Imperium, dalej niż kiedykolwiek sięgnie. Czas poszukać skarbów i istot, o których dotąd nawet nam się nie śniło. Tutaj nie ma już dla nas przyszłości. Stenowi mignęła przed oczami wizja nieznanych, wirujących galaktyk, gwiazd i układów obiecujących przygody o wiele ciekawsze niż to nieprzerwane pasmo wojen i rzezi. I jego ciągnęło, by wyruszyć w taką podróż. - Załadujemy statki tym, co najcenniejsze i najlepsze do handlu, doczepimy tendry z paliwem i odlecimy, by nigdy tu nie powrócić - ciągnęła Ida. - Słyszałam, że niektórzy królowie przekonali już swoje klany i faktycznie: od jakiegoś czasu parę z nich nie zjawia się na spotkaniach. Ostatecznie powiada się, że Romowie nie pochodzą ze światów człowieka. Ale o tym później, gdy zabijemy już tego gadżio, który zbyt długo zwał się Imperatorem. Tak to dla nas wygląda. Wobec tego chwilowo jesteśmy sojusznikami. Gdyby sytuacja się zmieniła, albo gdybyś ty zmienił zdanie, wtedy się zastanowimy. - Dziękuję - powiedział Sten. - Przyjmuję propozycję. Wild też przysłał słówko - dodał Alex, nie odrywając oczu od przedniej szyby. - Chciał zaraz dołączyć, ale poradziłem mu, aby trzymał się na razie z daleka. Chyba lepiej będzie nie afiszować się naszymi związkami z królem przemytników. - Słusznie - zgodził się Sten. - Wyślemy po niego statek Bhorów. Razem z jakimś porucznikiem do koordynowania strategii. Gdy już jakąś ustalimy, oczywiście. Poprawił się w fotelu. Szeregi rebeliantów zaczynały rosnąć. - Przygotowałem coś, co może ujść za plan - oznajmił Sten. - A przynajmniej za podstawę do jego sporządzenia. Siedem słuchających go istot ginęło w ogromie sali bankietowej Otha, która swobodnie mogła pomieścić tłum dwóch tysięcy radośnie bawiących się Bhorów. Nawet najbardziej krytycznie nastawiony wiking uznałby ją za miejsce stosowne na Walhallę, chociaż dachu nie zrobiono z tarcz bojowych, brakowało też kozy strzykającej wodą życia z wymion. Powała była wysoka, wsparta na potężnych belkach i ze świetlikami, które teraz akurat szalejąca burza zasypała całkowicie śniegiem. Cztery kominki tak wielkie, że myśliwiec mógłby w każdym zaparkować, ryczały po kątach płomieniami, a skryte w pseudokamiennych ścianach grzejniki na AM2 zapewniały miłe ciepło. Na posadzce pyszniły się dywany, wokoło zaś wisiały trofea łowieckie i wojenne. Meble - długie stoły i takież ławy - były równie solidne jak reszta budowli. Logiczne, jeśli wziąć pod uwagę, iż najczęściej używanym przez Bhorów w dyskusji argumentem była maczuga. Zebranie miało być poświęcone wstępnemu planowaniu strategicznemu. Z tego powodu wszyscy sączyli na razie napoje bezalkoholowe, i tylko Otho zerkał tęsknie na swój wielki róg i beczułkę stregga stojącą na sąsiednim stole. Siedzący obok Freston reprezentował zaczątek sił zbrojnych Stena, Ida - Romów, Wild zaś głównie siebie, ponieważ tylko od jego dobrej woli zależało, czy uzna sprawę za godną uwagi i zaangażują się ze swoją gromadą przemytników i innych osób, które wprawdzie od niego nie zależały, lecz w pewnych sytuacjach były skłonne wysłuchać jego rad. Otho był nieoficjalnym przedstawicielem Rady Bhorów, bo chociaż zdał jej przewodnictwo, by trochę sobie powojować u boku Stena, to jednak wciąż cieszył się autorytetem męża stanu. Kilgour i Sind przybyli jako najbliżsi współpracownicy Stena. Podobnie Rykor. Nikt prócz Alexa i Sind nie wiedział jeszcze o szanownym Ecu i roli Manabich w całej konspiracji. Rykor wróciła na Seilichi i miała przekazać Ecu najważniejsze postanowienia. Lepiej było, by świat nie dowiedział się o udziale tego znamienitego negocjatora w rozgrywce. - Wybaczcie, że zacznę od rzeczy oczywistych, ale na początku przypomnę sytuację ogólną. I tak, jak dotąd Imperator nie przejął jeszcze inicjatywy i to my jesteśmy stroną aktywniejszą. Zamierzam utrzymać ten stan rzeczy jak długo się da, bo jeśli choć na chwilę osłabimy nacisk, zgniecie nas jak pluskwy. Musimy zatem korzystać z każdej okazji do ataku, jednak nigdy tam, gdzie mógłby się nas spodziewać. To bystry łajdak. Potrafi też dobrze dobierać sobie współpracowników. Zatem uderzymy tam, gdzie nas nie oczekuje... - Tak jak to było z K-B-N-S-O - zagrzmiał pochwalnie Otho. - Właśnie. Jeśli komukolwiek przyjdzie do głowy jakiś cel tego rodzaju, niech dorzuci go do puli. Ważne jest też, aby nasze akcje sprawiły Imperium jak najwięcej najrozmaitszych kłopotów. Na przykład: wszyscy wiedzą, gdzie ma swe zakłady producent papieru toaletowego zaopatrujący większość światów Imperium. Nie znokautujemy Imperatora, ale możemy mu na tyle zatruć życie, że sam się w końcu potknie, a wtedy my dokopiemy leżącemu. Dlatego zniszczenia muszą być spektakularne, a ich skutki trudne, lub i niemożliwe do ukrycia. Że użyję trywialnego porównania - niech Imperator miota się wśród narastającego chaosu niczym przegrywający bokser: łuk brwiowy rozbity, nos krwawi, śliwki pod oczami, opuchnięte wargi, częściowo odgryzione ucho i tak dalej. Jeśli w końcu popadnie w amok, to tym lepiej dla nas. Nie podejrzewam, by stracił panowanie nad sobą aż do tego stopnia, ale nie zaszkodzi spróbować. Planując ataki pamiętajmy zawsze o tym, jaki będzie to miało skutek dla naszych rzeczywistych i potencjalnych sojuszników. Na przykład, już teraz są z nami dwie jednostki Hondżo. Możecie mi wierzyć, że ich dokonania będą na ich rodzinnych światach wychwalane pod niebiosa. Pod cichu, ale zawsze. Przy odrobinie szczęścia może się zdarzyć, że Hondżo otwarcie opowiedzą się po naszej stronie. Starczy, by uznali Imperatora za przegranego. Rykor zajmie się i tym, i resztą kampanii propagandowej, do której wrócę za chwilę. Sten przerwał i wychylił kubek herbaty. - Druga z kolei sprawa, to AM2. Musimy ją kraść i niszczyć, utrudniać dystrybucję. Przyjmuję założenie, że Imperator rzeczywiście jest jedyną osobą wiedzącą, skąd ją brać czy jak produkować, o ile to się produkuje, oczywiście. Dobra. Musimy w tym solidnie namieszać, zabierając przy okazji jak najwięcej antymaterii jego poplecznikom i oddając ją naszym sojusznikom. Szczegóły omówimy później. Kilgour pokieruje naszym wywiadem. Jeśli zatem dowiecie się czegokolwiek na temat AM2, nawet gdyby była to tylko bzdurna plotka, przekazujcie ją zaraz Alexowi do analizy. Podobnie ze wszystkim dotyczącym Imperatora. Pogłoski w kwestii skąd się wziął, kim jest, o jego dziewczynach, chłopcach, owcach, kozach czy ośmiorniczkach, z którymi romansował w zamierzchłych czasach... wszystko, dosłownie wszystko. To najważniejszy element całej naszej kampanii i nie należy nagłaśniać faktu, że próbujemy odtworzyć pełny profil osobowościowy Wiecznego Imperatora. Nie utrwalajcie więc niczego na piśmie pod żadną postacią, wszystko przekazujcie ustnie. Zbyt łatwo byłoby naszemu przeciwnikowi wszcząć akcję dezinformacyjną. Ani przez chwilę nie zapominajcie, że naszym celem jest sam Imperator. Spróbujemy albo go porwać, albo rozjaśnić mu we łbie. Najprawdopodobniej będziemy jednak musieli go zabić. Ta kwestia też jest oczywiście tajna. - Sten? - odezwał się Freston. - Tak? - Imperator przebywa obecnie na Świecie Centralnym. Ilekroć wyruszał ostatnio w podróż, zawsze czynił to bez zapowiedzi i nigdzie długo się nie zatrzymywał. Zgadza się? - Owszem - przyznał Alex. - Chłoptaś zamknął się w zamku, a to warownia, której nie ugryziemy. - Właśnie. Czyli musimy go dopaść w terenie. - Powodzenia - uśmiechnął się cynicznie Wild. - Nie podstawi się wam. Nigdy się nie podstawia. Inaczej nie zostałby tym, kim jest. - Mimo to spróbujemy. Więcej na ten temat za chwilę. - Musimy go wywabić. A jak już wylezie, to go załatwimy. - Cudowny pomysł - mruknęła Ida. - A jak niby zamierzacie wywabić go ze skorupy? - Rykor? - Właśnie po to trzeba posiać więcej chaosu - powiedziała morsowata psycholog. - Pierwszy akt należy do was. Musicie ośmieszyć jego siły zbrojne. Sprawić, by opinia publiczna zaczęła traktować jego admirałów i generałów jak niekompetentnych dowódców. Każde nasze zwycięstwo zostanie nagłośnione na dwóch poziomach. Po pierwsze za pośrednictwem mediów. Będziemy musieli zawsze mówić prawdę, niezależnie od tego, jak okaże się bolesna. Przy odrobinie szczęścia propaganda Imperatora zacznie działać na naszą korzyść. Jedną z wielu ujawniających się ostatnio słabości władcy jest coraz znaczniejszy przerost ego. Jeśli ktoś chciałby moje twierdzenie kwestionować, niech przypomni sobie, jaką głupotę okazał w Gromadzie Altaic. Tego rodzaju maniacy, podobnie jak istoty żądne władzy, nigdy nie czują się w pełni usatysfakcjonowani. Mam zatem nadzieję, że przy pierwszej okazji propaganda Imperatora zadmie w wielkie trąby przechwalając się jakimś drobnym lub pozornym zwycięstwem. Jest to stara technika indoktrynacyjna zwana czasem „wielkim kłamstwem”. Teoria powiada, że jeśli przedstawi się ludziom naprawdę monstrualne łgarstwo, to zamiast kwestionować sam przekaz, skupią się głównie na jego rozmiarze. Zwykle działa, jednak wymaga blokady innych kanałów informacyjnych. Tak więc, ile razy tamci zaczną z grubej rury, my puścimy swój materiał zawierający tylko i wyłącznie prawdę. Ostateczny rezultat to zakwestionowanie nie tylko „wielkiego kłamstwa”, ale i wszystkich przekazów tamtej strony. Ale podkreślam raz jeszcze, nam wówczas kłamać pod żadnym pozorem nie wolno. - Grozą wieje - mruknął Alex. - Spokojnie, panie Kilgour. Ta zasada dotyczyć będzie tylko „białej propagandy”, czyli naszych oficjalnych materiałów. Zaś co do szarej i czarnej... Na tym polu możemy wyprzedzić nawet Imperatora. - Nie wiem, czy jestem aż tak dobry... Ale nastawiam ucha. - Jeśli chodzi o czarną propagandę - podjęła Rykor - to Sten wspominał o niej już wcześniej. Musimy zacząć szerzyć pogłoski, również takie, które nawet nie otarły się o prawdę. Jeżeli wyciągniemy go z Arundel i skłonimy do osobistego dowodzenia bitwą, będzie trzeba posiać plotkę, że zginął w tej bitwie. Gdzie indziej szepnąć, że jest umysłowo, a nawet fizycznie niesprawny. Musimy zagrać na najniższych męskich fobiach. - To nie chwyci - warknął Otho. - Imperator jest wojownikiem. Ani trochę go nie obejdzie szerzona przez tchórzy plotka, jakoby był eunuchem. - Może - przyznała Rykor. - Ale powiem ci coś, Otho. Wiesz, jaka jest różnica między dawnym Imperatorem, nowym Imperatorem, a radą? - Nie wiem. - Gdyby wszystkie te trzy „ciała” znalazły się w grawbusie i nagle ktoś z załogi powiedział im, że wóz się zepsuł, wiesz co każde z nich by zrobiło? Rada kazałaby zastrzelić kierowcę, a resztę obsługi zesłała i wzięła nową załogę. Dawny Imperator kazałby zbadać problem, awansowałby potem tych najbardziej kompetentnych i pojazd potoczyłby się dalej. Zaś nowy Imperator poleciłby opuścić zasłony i udawać, że ciągle jedziemy. Otho zastanowił się i uśmiechnął uprzejmie, ale półgębkiem. - Ale, ale - wtrąciła się Sind. - Najważniejsze jest tu chyba rozróżnienie na dawnego i nowego? Gdyby tak je spopularyzować? Odsunąć mit Pana Wieków, Wiecznego Imperatora w zamierzchłą przeszłość, a tego obecnego odrzeć z charyzmy? - Właśnie to zamierzamy zrobić. Gdy uda się już wprowadzić tę dwoistość oceny, wówczas każda plotka znajdzie posłuch. I kolejna sprawa. Chyba dobrze będzie przyjrzeć się Kultowi Imperatora, który wyraźnie znajduje się ostatnio w łaskach. Mając dwie istoty przekonane o istnieniu bóstw można tak pokierować ich wierzeniami, że jedna rychło ogłosi tę drugą heretykiem. Może uda się nawet przekonać wyznawcę numer jeden, że bóstwo uznawane przez wyznawcę numer dwa jest antybogiem. Ludzie mają szczególny talent do podobnie kretyńskich pomysłów i gotowi są popełniać najgwałtowniejsze nawet czyny w imię dowolnego, wymyślonego przez nich i czczonego boga... Ale przepraszam, zagalopowałam się. - Nie szkodzi - odparł Sten. - Przynajmniej wiesz, dokąd zmierzasz. Ustaliliśmy zatem najważniejsze. A teraz, szanowni państwo, czekamy na pomysły. Wszystkie. Genialne, zwariowane i takie sobie. - Które same dojrzeją, gdy je dobrze podlejemy - stwierdził Kilgour. - Szefie, co pijesz? Sten potrząsnął głową. - Dziękuję, ale nie. Ktoś musi prowadzić. - Ze smutkiem uświadomił sobie, że jako osoba za wszystko odpowiedzialna będzie musiał zacząć hołdować trzeźwości. Ostatecznie tak jakoś wyszło, że napiąć boju wstąpili tylko Kilgour, Otho i Freston. Tyle, że ten ostatni skapitulował po wychyleniu jednego, solidnie rozwodnionego drinka. Otho spojrzał wściekle na całą gromadkę. - Przecudownie - warknął. - Po prostu pięknie. Na brodę mojej matki, intelektualistów, psiakrew, naspraszałem do zamku. Ostentacyjnie wychylił wielki róg i zaraz znów go napełnił, by umniejszyć nieco ciążącą na jego domostwie hańbę. Posiedzenie przeciągnęło się prawie do świtu i nie było daremne. Udało się określić pierwszy wart uwagi cel. Gdy wszyscy ziewając odchodzili do kwater, by złapać chociaż kilka godzin snu, inni zaczęli już metodycznie przekładać wynik obrad na rozkazy operacyjne. Sind chwilę zamarudziła. Spojrzała wymownie na Otha. Ten zrozumiał niemą prośbę i skinął głową. Napełnił ponownie róg i chrząknął pytająco. Teraz Sind skinęła. Otho nalał i dziewczynie. - Kiedy się zbieramy? - spytała głośno. - Starsi już przysłali zgodę. Dostosują się do nas. - Jak najrychlej - zaproponowała Sind. - Domyślasz się, co powiedzą? Otho zmarszczył brwi, obnażył kły i warknął. Ktoś nieobeznany z kulturą Bhorów uznałby ten gest za groźbę lub zapowiedź aktu ludożerstwa, jednak Sind wiedziała, że to uśmiech. - Na Sarlę i Laraza, jasne że wiem. Ale nie tak to miało wyglądać. Na zmarznięty tyłek mego ojca, czasem bywam gruboskóry. Ale teraz ułożyłem sobie już stosowną mowę i w razie czego nawet brodę obetnę, by starsi mnie wysłuchali. Obcinanie bród było wśród Bhorów czynnością dość niezwykłą. Uczynienie tego podczas narady oznaczało, iż delikwent stawia wszystko na jedną kartę i domaga się natychmiastowego głosowania nad jego propozycją. Jeśli przegrywał, wówczas najczęściej tracił o wiele więcej, niż tylko brodę. - Tak, teraz już znajdę odpowiednie słowa. Poinformuję starszych, że zaczynamy dziś wieczorem. Sten i reszta niech lepiej nie wychodzą po zmroku ze swoich pokoi. Nie, żebym miał coś przeciwko tak wielkim wojownikom, ale to akurat musimy załatwić we własnym gronie. Nadszedł czas, by Bhorowie przypomnieli sobie, kim niegdyś byli. I więcej nie chciał już Sind nic powiedzieć. Bhorowie zaczęli przybywać o szarówce. Pojedynczo i grupami. Sind znalazła się wśród garstki ludzi, którym pozwolono wziąć udział w zebraniu, jako że mieszkali w Gromadzie od pokoleń i pełnili wysokie funkcje w strukturach militarnych Bhorów. Wszyscy zjawili się w pełnym rynsztunku bojowym. Otho kazał ustawić stoły jak do bankietu, zimne bufety dla spóźnialskich odsunął pod ściany. Wszystko podawano już pokrojone, ponieważ podczas dysputy politycznej Bhorów nóż byłby niepożądanym rekwizytem. Wystroju dopełniały wielkie baryłki stregga rozmieszczone w taki sposób, aby nikt nie musiał wstawać z miejsca, by do jakiejś sięgnąć. Gdy zrobiło się już całkiem ciemno, starsi oficjalnie przedstawili powód zebrania: czy Bhorowie powinni opowiedzieć się przeciwko Imperium? A jeśli tak, to czy otwarcie, ogłaszając pełną niepodległość i wypowiadając Imperium wojnę, czy też wesprzeć jedynie po cichu Stena, udając poza tym niewiniątka i ciskając gromy na głowy wszystkich renegatów z wiadomych listów gończych? Najpierw zajęto się tym ostatnim. Mimo brawury, Bhorowie nie byli głupcami. Świetnie wiedzieli, jak liczna jest flota Imperium, że wśród licznych rodzajów uzbrojenia dysponuje również wymiataczami planet, pojmowali też, jak chętnie Imperator wybiłby do nogi wszelkie towarzystwo dość lekkomyślne, by hołubić podobne idee. Poza tym nawet najwięksi wojownicy mieli rodziny i dzieci i mroziła ich perspektywa, że po ewentualnym zwycięstwie nie będą mieli do kogo ani gdzie wracać. Potem przyszła pora na najważniejsze. Do pomocy poruszono następujące tematy: Czy to mądrze mieszać się w spór między ludzkim władcą a jego poddanym? Czy Sten to człowiek, czy może jednak Bhor, który w ramach reinkarnacji wrócił na ten padół w nikczemnym ciele? Czy Alex Kilgour to Bhor? (przeszło przez aklamację). Jak najskuteczniej skopać komuś jego zmarznięty tyłek? Ponadto podniesiono kwestię, czy w razie, gdyby zamiar wypowiedzenia wojny Imperium upadł, nie wypowiedzieć wojny komukolwiek, by uchronić młodzież od dekadencji. Zastanawiano się też, czy na półwyspie Wlew żyje jeszcze choć jeden dziki streggan. Czy to lepszy teren łowiecki, niż zatoka C’lone, oczywiście pod warunkiem, że w ogóle został jeszcze jakiś dziki streggan. Czy nie dałoby się wyzwać tego całego Imperatora na rozstrzygający pojedynek z wybranym wojownikiem Bhorów. Połamano sześć stołów, z tego dwa na głowach dyskutantów. Dwunastu wojowników odwieziono do szpitala. Sind przykładała kataplazmy pod podbite oko, inny uparty ideowiec nadwerężył jej dłoń, gdy prała go po pysku. Zapowiadało się pięć całkiem obiecujących pojedynków. Siedmiu Bhorów wyrzucono przez okno, by wytrzeźwieli w zaspie. A wszystko to dopiero na starcie, ale koniec końców ostatnie podobne zebranie odbyło się kilka ładnych lat temu i obecne potrwać mogło nawet tydzień. Zakładając, że starczy stregga i kworum będzie tutaj, a nie w szpitalu. Otho miał dość. Starsi próbowali wprawdzie kierować rozmowy na to, co dla Otha było istotne, ale jak dotąd bez powodzenia. Otho odczekał ostatecznie do połowy diatryby niejakiego Iv’ra, który zbliżył się nawet do sedna sprawy, dowodził bowiem, iż żaden gwardzista Imperium, nawet najlepszy, nie jest godzien mierzyć się z Bhorem i nieważne, że Bhorów jest wielokrotnie mniej niż gwardzistów. Iv’r dostrzegł w środku zdania, jak Otho poczyna bawić się swój ą długą brodą. Wiedział, że oznacza to najwyższy stopień zdesperowania gospodarza. A znał go dobrze, bo kiedyś to właśnie Otho wyzwał go na pojedynek, sąd boży na mrozie, dla rozstrzygnięcia sporu o władztwo nad pewną arktyczną oazą. Zakończył zatem błyskawicznie, zasłaniając się „kwestią formalną”. Nie zwlekając zeskoczył następnie ze stołu, dopełnił owych formalności głusząc innego Bhora, który głośno kwestionował długość brody matki Iv’ra, i usiadł. Nagle zapadła cisza. Otho zaczął swoje przemówienie. Niepewne czasy nastały, powiedział. Imperium zmieniło się w morderczą tyranię kierowaną przez bezbrodego rozbójnika. Bhorowie muszą przeciwstawić się tej groźbie, i to po nowemu, albo staną w obliczu zagłady. Otho przypomniał zebranym, jak to było kiedyś, kiedy Bhorowie omal nie podzielili losu wytępionego obecnie drapieżnika i swojego prehistorycznego naturalnego wroga, streggana. Ich gorzki los by się wówczas dopełnił za sprawą proroków Talameina i ich siepaczy, Jannów, gdyby Sten w porę nie przybył do Światów Wilka. Teraz znów stają przed wyborem. A wybór może być tylko jeden. - I należy on do was - zakrzyknął Otho, aż echo wróciło odbite grzmotem od sufitu. - I jest oczywisty. Bo czy chcemy uciekać tak, jak nasi przodkowie zmykali przed stregganem po lodzie? Tak jasne wyłożenie sprawy ostatecznie przekonało Bhorów do Stena. - Wybierzmy wodza! - wybił się ponad hałas głos Iv’ra. - Największego wojownika, który poprowadzi nas do bitwy. Zapanowało pandemonium. Jedni byli za, drudzy niekoniecznie, i dowodzili, że to prosta droga do dyktatury, chociaż obieranie wodza w potrzebie mieściło się w tradycji Bhorów. Najgłośniej jednak wrzeszczeli ci, którzy mieli już pewnego kandydata. Iv’r pierwszy zaczął skandować. - Otho! Otho! Otho! W końcu i reszta podjęła hasło. Otho ryknął jak przy przekraczaniu bariery dźwięku, żądając by zamilkli. Gdy hałas opadł poniżej progu bólu, wywrzeszczał swój sprzeciw. Zapadła prawdziwa cisza. - Stary już jestem - zaczął i przeczekał protesty. - Pomogę, zrobię co w mojej mocy, ale dożywam już zimy żywota, a ta walka może potrwać długie lata. W tej wojnie chcę być tylko zwykłym żołnierzem, no, może oficerem. Powiedziałem, że tym razem musimy działać po nowemu, i to dokładnie miałem na myśli. To znaczy, że musimy wybrać na wodza kogoś, kto na szerokie spojrzenie na świat, kto wie co dobre i potrafi jasno odmalować swoje wizje przed naszymi starszymi. Otho powinien zasadniczo budować napięcie jeszcze przez co najmniej kilka minut, aż idealny wojownik stanie wszystkim przed oczami jak żywy, zszedł jednak ze stołu, napełnił róg i wychylił go pospiesznie, aż stregg pociekł mu po brodzie. Złapał oddech i wskazał kciukiem poprzez stół. - Ona. Chodziło mu o Sind. Po chwili ciszy wybuchła nowa wrzawa. Sind oprzytomniała dopiero po paru minutach i z miejsca zaczęła stawiać opór. Jest przecież człowiekiem. Jest młoda. Zbyt wielki zaszczyt. Była kiedyś... Równie dobrze mogłaby recytować tabliczkę mnożenia. A jazgot nie milkł. Tuż przed pierwszym brzaskiem spór zaczął przygasać. Ci spośród wciąż przytomnych, którzy pamiętali wojenne zasługi i talenty dowódcze Sind, uzyskali wsparcie frakcji reformatorskiej (ciekawej, jak to będzie pod ludzkim wodzem) i wzięli górę nad pozostałymi, chociaż sala bankietowa Otha nijak nie przypominała już miejsca debat politycznych. Niewtajemniczonemu w miejscowe zwyczaje mogłaby kojarzyć się raczej z polem bitwy pięciu armii. Sind stanie na czele Bhorów. Poszła obudzić Stena ciekawa, jak przyjmie podobną nowinkę. Sten nie krył zachwytu, jakże by inaczej. Po pierwsze z tego powodu, że Bhorowie podjęli wreszcie decyzję, po drugie, że wybrano tak utalentowanego i odpowiedniego wodza. Pochichotał dłuższą chwilę nad odkryciem, że od paru lat sypia z Bhorem i na koniec spytał Sind, kiedy wreszcie zapuści brodę. Alex Kilgour też nie spał tej nocy. Przed świtem wyszedł na wysokie blanki zamku. Strażnik w pierwszej chwili go okrzyknął, potem jednak rozpoznał i więcej już nie przeszkadzał. Burza przeszła i niebo było jasne od gwiazd. Kilgour spojrzał w górę na miejscowe konstelacje. Potem pomyślał o niewidocznej galaktyce, kryjącej jego rodzinny układ i planetę. Edynburg. Siedziba lairda Kilgoura z klanu Kilgourów. Zamek, dobra, fabryki. Świat o ciążeniu trzykrotnie większym od ziemskiego. Świat silnych mężczyzn i kobiet. Świat, którego nigdy już nie miał ujrzeć. I na co ci przyszło, pomyślał. Co cię omamiło, że poszedłeś na służbę Imperium. Nie wiedziałeś, jaka najpewniej czeka cię zapłata. Że skończysz w ziemi, jak brat Kenneth? Lub na wózku, jak Malcolm? Tak, wiedziałem. Ale trudno dawać sobie radę ze świadomością, że póki Imperator żyje, poty samemu nie ma co myśleć o życiu. A nie wolałbyś raczej umrzeć w łóżku, za wiele lat, z siwą brodą i furą wspomnień? Alex zadrżał. Rozum podpowiadał, jak to się skończy. Za późno już na wybory. Cokolwiek wybierze, skończy tak samo. Śmierć czai się na końcu każdej drogi. Znów zadrżał. Nie z zimna. Potem odwrócił się i wszedł do środka. Ruszył do swojego pokoju. Cholera, pomyślał. Będzie, co ma być. To jedno Jannowie dobrze sobie wykombinowali. A na razie pora nam na wojenkę. Rozdział 11 Na Dusable został już tylko rok do odbywających się zwykle co cztery lata wyborów. Stawką był urząd tyrana i dwie trzecie składu Rady Solonów*. [* Solon ur. ok. 635, zm. ok. 560 p.n.e. Ateński mąż stanu i prawodawca. M.in. ustanowił Radę Czterystu.] Na całej rozległej i zatłoczonej planecie, portowym i przemysłowym centrum układu Cairene, wybory stały się głównym tematem rozmów. Nawet doniesienia o polowaniu na zdrajcę Stena podawano w serwisach jako wiadomości pomniejszej wagi. Pierwszeństwo miały spekulacje, dywagacje i domysły dotyczące wyników wyborów. Wszyscy, od śmieciarza po magnata przemysłowego, sprawdzali skąd wieje wiatr. Rodzice rozważali szansę tyrana Walsha i solona Kenny przy obiedzie, kwiat kurewstwa płci obojga korumpował policjantów. Ojczulkowie dzielnic nieustannie przeliczali kupione głosy. Ponure typy przeglądały rejestry cmentarne. Nawet dzieciaki węszyły po kątach w nadziei, że zarobią nieco, donosząc o jakimś skandalu. Wieczny Imperator zwykł nazywać podobne zamieszanie wielką polityką. Z lubością podkreślał zawsze, że polityka to największy biznes. Na Dusable nie widziano w tym nic niezwykłego. Świat ten kręcił się dzięki protekcji. Na Dusable nie było zapewne ani jednej istoty, która by nie była od kogoś zależna. Gliniarze poważali swych przełożonych przez wzgląd na podział puli łapówek. Przedsiębiorcy przekupywali inspektorów, by otrzymać i utrzymać koncesje. Związkowcy wysługiwali się w zamian za lukratywne miejsca pracy. Nawet pomywacze talerzy płacili, by dla odmiany pozmywać kufle po piwie. A ci od kufli dawali łapówki, by dalej pucować swoje. Krótko mówiąc, Dusable była najbardziej skorumpowaną planetą Imperium. Niemniej trzeba przyznać, że ten system działał. Obywatel, który miał dość rozumu by zawsze stawiać na właściwego konia, mógł być pewien swojego losu. Tylko przegrani kombinowali co pewien czas, jak by tu zaprowadzić ład i porządek”. Gdy Imperator powracał okrężną drogą zza grobu, to właśnie wybory na Dusable stały się jego przepustką do tronu. Od tamtej pory spłacił już swój dług po wielokroć. Walsh i Kenna zawdzięczali swój obecny wysoki status niejakiej pomocy Imperatora. To on tak pomanipulował wyborami, iż mistrz intrygi, tyran Yelad, który wygrywał niezmiennie od trzech dekad, przepadł z kretesem. Imperator zaś wyznawał zasadę obecną w polityce od czasów antycznych, że należy pozbywać się tych, którzy najbardziej pomogli w potrzebie. Doprowadził do upadku tyrana Yelada, ale samemu układowi Cairene nie skąpił łask. Mimo solidnego poparcia solon Kenna wziął się ostro do rzeczy i rozkręcił taką kampanię przedwyborczą, jakby wielki dzień nadejść miał już za tydzień, a nie za rok, i nie zwracał uwagi na zapewnienia doradców, że zwycięstwo ma już w kieszeni. Ci zaś mieli powody, by tak mówić. Dusable rozkwitła jak nigdy. Na lądowanie w każdym z wielkim portów trzeba było czekać w długiej kolejce. Fabryki pracowały na trzy zmiany, a WIŁ (Wielki Indeks Łapówkarski) rósł z notowania na notowanie. Antymateria była nie tylko powszechnie dostępna, ale i tania jak barszcz; Wieczny Imperator dodatkowo wyróżnił układ, tworząc tu nowy skład AM2. Gigantyczny magazyn obsługiwał aż dwa wielkie sektory Imperium. Kenna jednak nie chciał czekać bezczynnie. Jako przewodniczący Rady Solonów i druga osoba w państwie po tyranie Walshu, miał zbyt wiele do stracenia, gdyby coś poszło nie tak. Po prostu mógł stracić wszystko. Nie zamierzał powtarzać karygodnego błędu tyrana Yelada, którego zgubiła nadmierna pewność siebie. Już pierwsze ważniejsze przemówienie w tej kampanii potraktował z najwyższą troską. Przede wszystkim dobrał przyjazną publiczność, rekrutującą się z miejscowych przedstawicieli gigantycznego związku zawodowego robotników stoczniowych. Byli to dzielni i odpowiedzialni ludzie, zarówno w czasie głosowania, jak i akcji towarzyszących. Specjaliści od dzikich strajków, burd wyborczych i organizowania funduszy. Kenna korzystał z ich wsparcia jeszcze w czasach, gdy zasiadał w Radzie Solonów. W drugiej kolejności sięgnął głęboko do własnej szkatuły, by zapewnić przybyłym godziwą rozrywkę. Starczyło tego na trzysta stolików z paroma tonami przekąsek i kilkoma cysternami napitków. Pośrodku terenu wzniesiono scenę, gdzie nieustannie produkowali się jacyś muzycy, komedianci i skąpo odziane balety. Pod ogrodzeniem stoczni rozbito pięćdziesiąt namiotów, w których patriotycznie nastawione ekipy dawców i dawczyń rozkoszy przekazywały patriotyzm klientom. Ta grupa zawodowa też zwykła spełniać co cztery lata swój obywatelski obowiązek. Ostatecznie zwrócił się do Imperatora z uprzejmą, acz stanowczą prośbą, by ten zechciał dostarczyć mu odpowiedniej amunicji, czyli materiału do przemówienia. Zaś Wieczny Imperator okazał się nadspodziewanie szczodry. Kenna nie omieszkał wspomnieć o tym związkowcom. W odpowiedzi usłyszał aplauz głośniejszy, niż podczas powitania wielkiego liniowca. Cieszył się nim długie minuty. Najpierw nieśmiało podniósł dłoń, by poprosić o ciszę. Ręka opadła... Dalej stał bezradny wobec wybuchu entuzjazmu. Kamery wyraźnie pokazały jego nieśmiały uśmiech. Ćwiczył się w nim od lat. Trzy razy próbował zabrać ponownie głos, i trzykrotnie ulegał pod presją mas. Za czwartym razem uczynił jeszcze jeden, dyskretny gest, natychmiast dostrzeżony przez osoby wyznaczone do podkręcania i uciszania tłumu. Zapanował spokój. - Zanim jednak powiem więcej, chciałbym wam zadać pewne pytanie - powiedział potoczyście. - Czy obecnie żyje wam się lepiej niż cztery lata temu? Tłum ryknął jeszcze głośniej. Technik z ekipy transmisyjnej odnotował, że wskazówka miernika natężenia dźwięków (czyli także i popularności) uderzyła w ogranicznik skali i utrzymała tam się przez pełną minutę. Powiedział o tym prezenterowi. Ten aż oczy szeroko otworzył. Blisko rekordu. Potem klaka znów uciszyła zgromadzenie. - Spotkał mnie ten skromny zaszczyt - podjął Kenna - że znów staję przed wami, by prosić o poparcie. I nieważne, że moi szanowni oponenci powtarzają, iż wykorzystuję niecnie uczciwie pracujących robotników, czyli was... Zawiesił na chwilę głos, by pomruk gniewu dobrze wypadł w transmisji. - Ale jak im powiadam: czym byłaby Dusable bez klasy pracującej? - Burdelem! - zabrzmiał donośny okrzyk z tłumu. Znów uśmiechnął się jak bestia z mokradeł. - Dziękuję, siostro! Rozległy się śmiechy. Wówczas dramatycznie zmarszczył brwi. - Wiatr przemian się wzmaga, przyjaciele, i nikt, dosłownie nikt, nie wie tego lepiej, niż wy, sól tej ziemi. Spośród całego ludu pracującego Dusable właśnie wasz związek zawsze znajdował się w awangardzie postępu. Znów odczekał dłuższą chwilę, aż umilknie wrzawa. - Wszyscy wiecie, że nie pochwalam fałszywej skromności i pokory. Ciche śmiechy. - Zamierzam być wobec was po prostu uczciwy. W pełni na to zasługujecie. Wiatry przemian, o których mówię, już teraz wyniosły Dusable na szczyty powodzenia. Mamy pełne zatrudnienie. Rekordowe płace. Ceny niskie jak nigdy dotąd. A wszystko to zawdzięczamy światłemu przewodnictwu tyrana Walsha... i mojej skromnej osobie... ale jest jeszcze ktoś, komu winni jesteśmy wdzięczność. Ten ktoś to... Wieczny Imperator! Tłum kompletnie oszalał. Tym razem technik odnotował, że wskazówka próbowała uciec ze skali aż przez półtorej minuty. Kenna znów dał znak. - Moi przeciwnicy twierdzą, że wszystko, co uzyskaliśmy od tego historycznego dnia, gdy Imperator pojawił się wśród nas, to nic innego jak jałmużna. I to skromna. Krzyki i gwizdy. Kenna uśmiechnął się wyrozumiale. - Mówią, że Dusable stało się dobrem lennym, wasalem wielkiego pana, Wiecznego Imperatora. Że utraciło niezawisłość. Wycie. - Każdy z nas po wielokroć słyszał te i inne kłamstwa. Ale prawda jest inna. Po raz pierwszy w historii głos Dusable został naprawdę wysłuchany. Teraz możemy dumnie nosić głowy we wszystkich stolicach Imperium. A do kogo Imperator zwrócił się o pomoc w ciężkich czasach? Nie do kogo innego, jak do naszego tyrana Walsha, który właśnie teraz pracuje w wielkim gmachu Parlamentu na Świecie Centralnym. Łyknął z karafki lekarstwo na gardło. Przeczekał oklaski. - Tak... Dusable zawdzięcza Wiecznemu Imperatorowi niejedno. Zawdzięcza mu naprawdę wiele. Jednak i Imperator jest nam nieco winien. W obecnych czasach próby potrzebuje nas bardziej niż kiedykolwiek. Rozmawiałem z nim osobiście nie dawniej, jak wczoraj, i poprosił mnie, abym podziękował w jego imieniu ludowi Dusable za jego nieustającą walkę o wolność. A szczególne wyrazy wdzięczności mam przekazać wam, związkowcom ze stoczni i doków. Bez was, jak powiedział, i bez wszystkich wielkich związków naszego Imperium, jego trud nigdy nie przyniósłby owoców. Tłum wiwatował na cześć Imperatora przez czterdzieści pięć sekund. - Ale jak wszyscy wiecie, Wieczny Imperator nigdy nie poprzestaje tylko na słowach. Staję tu dzisiaj przed wami, by przekazać wam radosną nowinę. Kenna uniósł pergamin stylizowany na antyczny dokument. Kamery dokładnie pokazały zdobiącą go imperialną pieczęć. Potem wróciły do Kenny. - Po pierwsze, nowy skład AM2, orbitujący wysoko nad naszym światem, został wyniesiony do rangi potrójnego A! Tłum naprawdę się ucieszył. To oznaczało nowe zamówienia i kontrakty, więcej pracy dla portów. - Ale to nie wszystko - dodał Kenna. - Wraz z nowymi korzyściami rośnie też nasza odpowiedzialność. Przyjaciele, z przyjemnością oznajmiam wam, że Imperator zawrócił właśnie wielki transport zmierzający do mniej godnego układu i skierował go do nas. Niesie on dość AM2, by w pełni zaspokoić potrzeby całego sektora aż na dwa lata. Obecnie zbliża się do Dusable. A gdy cały fracht znajdzie się już bezpiecznie w naszych nowoczesnych magazynach zbudowanych, dodam, z niezrównanym mistrzostwem przez naszych robotników, Dusable stanie się prawdziwą podporą Imperium. Czemu? Bowiem właśnie zostaliśmy jedynym dostawcą AM2 dla całego sektora. A to, przyjaciele, oznacza tylko jedno. Tak wielcy odpłacają za lojalność. Oklaski, krzyki, wycie, ryki, walenie w puste naczynia przetoczyły się przez całą stocznię. Nawet mieszkańcy odległych dzielnic spojrzeli w bezchmurne niebo zdumieni, skąd te gromy. Na pokładzie odległego o sześćdziesiąt siedem milionów mil „Pai Kow” wrzawa omal nie rozsadziła głośników. Kapitan Hotsco wyłączyła dźwięk i zarechotała wspomniawszy hojne obietnice Kenny. Dotknęła kontrolek i oblicze mówcy zmalało, przenosząc się w miniaturowym prostokącie w prawy górny róg ekranu. Resztę wypełnił widok próżni. - Mushi, mushi ano nay, ano nay - podśpiewywała sobie Hotsco, wpatrując się w ekran. - Mushi, mushi ano nay... W końcu to znalazła. Dokładnie na trzeciej. - Ah so desca - zaśmiała się. - Chodźcie do mamusi, moje jasne oczka. - Zerknęła na oblicze Kenny, który poruszał wciąż ustami niemo jak ryba i czarował masy związkowe. - Solidarność, bracie - zasalutowała szyderczo politykowi. Usunęła jego twarz z monitora. Karawana świateł przesuwała się powoli ku centrum ekranu, skanery podążały jej śladem. Hotsco aż wciągnęła głęboko powietrze, gdy cały „pociąg” znalazł się w polu widzenia. Na czele leciało coś przypominającego przecięty na pół imperialny pancernik. Było to prawidłowe wrażenie. Statek faktycznie został przebudowany wiele dziesiątek lat wcześniej w jednej z pomniejszych stoczni Tanza Sullamory. Dostał wtedy nową część dziobową, co pozbawiło go uzbrojenia i centrali dowodzenia, pierścień emiterów wiązek prowadzących na śródokręciu, i nowy system nawigacyjno-sterujący, skryty w bąblu na prawej burcie. Z dawnego pancernika pozostała tylko gigantyczna siłownia. Jedynym zadaniem tak przerobionej jednostki było prowadzenie osiemdziesięciokilometrowych składów barek towarowych. Hotsco poleciła kompowi policzyć wszystkie barki. Przerwała proces, gdy suma urosła powyżej sześćdziesięciu. Kapitan Hotsco, z zawodu przemytniczka, po godzinach piratka, nie mogła oczu oderwać od tego skarbu. Wartość całego składu kierującego się do magazynu AM2 na Dusable była wprost niewyobrażalna. Niechby nawet Kenna kłamał co do wielkości dostawy, niechby dwukrotnie ją zawyżył... I tak każda barka stanowiła ogromny majątek. Wszystkiego i tak by nie zdołała zabrać, ale mogłaby wyrwać dość, by kupić sobie jeden czy dwa układy wielkości Cairene. Wild by ją chyba za to zabił. Pieprzyć Wilda. Ale co z Kilgourem? To jego wywiad wyśledził transport. Na dodatek kapitan Hotsco poczuła ostatnio dziwną miętę do przysadzistego Szkota. Ostatnio, czyli podczas odprawy, na której wyniszczał swój plan Wildowi i grupie kapitanów. Hotsco była między nimi. Zgodnie z instrukcjami przemytnicy mieli robić swoje prawie tak jak zwykle, czyli latać do Cairene z kosztownymi drobiazgami dla polityków i ich lubych, przy okazji prowadząc operacje wywiadowcze związane z transportem. Plan był dobry. Bardzo dobry. Świadczył o tym widok malujący się na monitorze. Na dodatek nikt nie wiedział o obecności kapitan Hotsco w pobliżu konwoju. Pojmowała jednak, że jeśli teraz ulegnie instynktowi, wówczas zapewne nigdy nie pozna odpowiedzi na stare jak świat pytanie, co Szkot nosi pod spódniczką, czyli kiltem. Pieprzyć kilt. Popatrz tylko na to całe AM2. Potem jednak naszła ją ponura i przerażająca myśl. Co zrobi z taką masą towaru? Kto tyle kupi? A jeśli będzie opychać po trochu, to ktoś w końcu puści farbę i imperialni zaraz zaczną deptać jej po piętach. Pieprzyć imperialnych. Hotsco i tak uciekała praktycznie od zawsze. Tak... ale... Nigdy jeszcze nie musiała uciekać przed całą flotą. A teraz tak by się stało. Taka ilość AM2 warta jest ruszenia wielu flot. No dobra. Hotsco zdecydowała, że raz zachowa się uczciwie. Nawet, jeśli to boli. Na pociechę pomyślała o szerokiej i uśmiechniętej twarzy Alexa. I o jego krótkiej spódniczce. Szybko zakodowała wiadomość zawierającą również koordynaty pociągu. Potem wysłała ją jednym potężnym impulsem. Odczekała kilka pełnych napięcia sekund. Zestaw łączności pisnął. Sygnał pochodził z „Victory”. Wiadomość przyjęta. Hotsco zaraz wyłączyła moduł i czym prędzej wyniosła się z sektora. Mam nadzieję, że jesteś tego wart, Alexie Kilgourze, pomyślała. Nowy skład AM2 na orbicie Dusable był wielkości małego księżyca. Z boku przypominał rozciętą na cztery części kulę, pośrodku której wstawiono gigantyczną, kwadratową platformę. Poszczególne ćwiartki kuli łączyły monstrualnej wielkości rury służące jako ciągi komunikacyjne i transportowe. Całość opleciona była siecią przewodów łączności, kanałów kontrolnych i pomniejszych rur tłoczących wszystko, od płynów zastosowania przemysłowego, po krążące w obiegu zamkniętym powietrze i ścieki odprowadzane z modułów mieszkalnych. Podobne magazyny wymagały zwykle sześciuset ludzi obsługi, ale na Dusable zawsze wszystko wyglądało inaczej. Nawet tutaj, wysoko na orbicie stacjonarnej, działały te same zasady patronatu co na powierzchni. Tym sposobem w chwili przybycia transportu liczba pracowników była dwukrotnie większa. Większość z nich spała lub bawiła się w centrum rekreacyjnym. Ogłoszone przez Kennę nowiny nikogo tutaj nie zaskoczyły. Od dwóch dni trwali w stanie pogotowia i oczekiwali na wyładunek. Zresztą i tak nie czekało ich wiele roboty. Magazyn był niemal całkowicie zmechanizowany. Zaspany operator odnotował w dzienniku nadciągający konwój. Sprawdził od niechcenia sprawność wszystkich systemów, po czym wrócił na koję i przytulił się do gładkich pleców swojego chłopaka. Przelotnie pomyślał, czyby go nie obudzić na chwilę zabawy i poruszył nawet biodrami, ale senność zwyciężyła i po chwili już chrapał. Tymczasem obraz konwoju rósł z wolna na monitorze, aż cały skład wszedł na orbitę synchroniczną wobec stacji. Komputery wymieniły sygnały rozpoznawcze, potem runęła rzeka danych. Pierwsza barka odłączyła się od pociągu i łagodnym łukiem zbliżyła do platformy lądowiska, gdzie czekały już maszyny gotowe przejąć ładunek. Gdyby operator patrzył jeszcze na ekran, zdumiałby się widząc, jak jeden z kontenerów samodzielnie oddziela się od formacji i leci zupełnie gdzie indziej, niż pozostałe. Nagle obraz poczerniał. Pociąg skrył się w cieniu rzucanym przez orbitującą stację. - Jak ja się teraz pokażę na bankiecie? Nikt nie będzie chciał ze mną pić - narzekał Otho. - To ci wyjdzie tylko na dobre - odparła Sind, prowadząc fałszywy kontener jak najdalej od tych prawdziwych, które zmierzały do głównego luku magazynu. - Stać cię na zrzucenie osiemdziesięciu kilo. Odzyskasz młodą, dziewczęcą sylwetkę. - Na brodę mojej matki, kobieto jesteś bez serca - jęknął Otho, ale nie spuścił z oka patrolowca, który miał śledzić. Przypomniał sobie, że mają jakieś pięćdziesiąt pięć minut, aż stateczek wróci tu w rutynowym oblocie stacji. - Oto ja, Otho, otrzymałem rozkaz zmuszający mnie do czegoś całkiem niechwalebnego. - Biedne maleństwo - mruknęła współczująco Sind. Wyczuła już stery, chociaż z początku było dziwnie. Ostatecznie jednak statek to statek, nawet gdy ma się do czynienia z małą szalupą ratunkową ukrytą w wypatroszonym ze wszystkiego innego kontenerze. Na zewnątrz różnił się od zwykłego jedynie wyciętym w rufowym poszyciu otworem na dysze napędowe, zaś miliony lat świetlnych nieustannych podróży zostawiły dość znaków i szram, by nowo dodany na „Victory” właz był widoczny dopiero z bardzo bliska. W szalupie prócz Sind i Otha było jeszcze sześciu Bhorów. - Gdy mój dobry przyjaciel Sten powiedział, że pierwszym naszym celem będą politycy Dusable stojący po stronie Imperatora, serce mało nie wyskoczyło mi z piersi, tak się ucieszyłem - stwierdził Otho. - Na zmarznięty tyłek mego ojca, pomyślałem, to naprawdę brat od stregga. Prawdziwy Bhor niczego tak nie kocha, jak niszczenia polityków. A tutaj proszę, cała planeta tych żmij mogłaby być wyłącznie dla mnie. Powiem ci, Sind, marzyło mi się, że na starość będę miał o czym opowiadać. Ich krew popłynęłaby niczym stregg podczas nabożeństwa. Jedyny feler widziałem w tym, że życia by mi nie wystarczyło, by wypić za duszę każdego z nich, aby z piekła nie wyjrzała. - Próbujesz mnie zmiękczyć, Otho - mruknęła Sind. - Ale po pierwsze, taki stary to ty nie jesteś. Po drugie, już teraz tyle nakoloryzowałeś, że za sześć żywotów by starczyło. Więc nie narzekaj. Nie rozczulisz mnie. Nie myśl sobie, że uronię łzę i rzeknę ci „Biedny Otho, skoro tak cierpisz... to wypruj trochę flaków”. - Nie trzeba aż tak - odparł Otho. - Bylebym mógł udusić ze dwóch. To wystarcza Bhorowi do szczęścia. - Nie. I to jest moje ostatnie słowo - warknęła Sind i przycumowała kontener przy jednej z ćwiartek kuli. Stuknęło raz. I drugi. Potem poszycie przylgnęło do stalowej ściany. Włączyła jeszcze na króciutką chwilę napęd, aż znaleźli się przy włazie kontrolnym. - Dobra, wchodzimy do środka - poleciła. - I pamiętaj, Otho... Żadnego zabijania. Jesteśmy bojownikami o wolność, a takim bohaterom nic nie szkodzi bardziej niż zdjęcia na tle masowych grobów. - Skoro nalegasz - sapnął Bhor. - Może w końcu przyzwyczaję się do tych nowoczesnych metod prowadzenia wojny. Po kilku minutach wysadzili właz mikroładunkami i weszli do magazynu. Sind dwa razy włączyła i wyłączyła komunikator. Chwilę potem głośniczek przekazał jedno kliknięcie z „Victory”. Krok pierwszy wykonany. Sind nigdy jeszcze nie widziała składu AM2 na żywo, szczególnie od środka. Na symulatorach misja wyglądała całkiem prosto. Kilgour wygrzebał w bibliotece schemat takiej stacji. Była to prosta, funkcjonalna konstrukcja. Tyle, że rolę pełniła zgoła niezwykłą, można powiedzieć dramatyczną. Kryła najefektywniejsze znane źródło energii. Z planu wynikało, że w środku nie ma praktycznie nic oprócz wykonanych ze stopu Imperium X komór kryjących AM2. No i jeszcze relatywnie niewielkie centra dyspozycyjne i moduły mieszkalne. Oraz wielki komputer, który wszystkim płynnie zawiadywał. Na symulatorze było łatwo... Sind zlustrowała korytarz, którym akurat się przemykali. Nic, tylko szare ściany, szary sufit i szara podłoga, widoczna w słabym, rozproszonym świetle. Korytarz od włazu ciągnął się prosto jakieś pół kilometra, potem skracał w lewo. Znów ćwierć kilometra i wreszcie centralny komputer. Choć raz praktyka w pełni pokrywa się z teorią, pomyślała Sind. Miła odmiana. Doszli do zakrętu. I dobre czasy dobiegły końca. - Na kędzierzawą brodę mój ej matki - jęknął Otho. - To wygląda jak legowisko streggana. Porównanie było całkiem trafne. Streggan, śmiertelny wróg dawnych Bhorów, obecnie wymarły w rezultacie wytrwałych polowań, zamieszkiwał głębokie jaskinie, przerobione uprzednio pomocą mocnych pazurów na prawdziwe labirynty. Bhorowie wciąż uwielbiali gry oparte na pomyśle legendarnych już dziś plątanin tuneli. Sind miała podobne wrażenie. Zamiast jednego korytarza, budowniczowie z Dusable wymyślili w tym miejscu cały ich tuzin, a każdy biegł oczywiście w innym kierunku. Nic nie sugerowało, który prowadzi do celu. - Ile mamy czasu? - spytała nieco zdesperowana. - Nieważne odparł Otho. - Właśnie, że ważne. Jeśli ten patrolowiec... - Przerosłaś swego dawnego mistrza już w niejednym - warknął Bhor - ale paru rzeczy musisz się jeszcze nauczyć. Na chudy grzbiet mojego ojca, powiem ci, że to napawa mnie nadzieją. Spojrzał dumnie na Sind. - Labirynt zawsze tworzy się w jakimś celu - powiedział. - Albo dla zabawy, albo żeby coś ukryć. Spojrzał na plątaninę przejść. Zalegające w nich głębokie cienie świadczyły o dalszych odnogach. - Obywatele Dusable specjalizują się chyba w tym drugim. Słyszałem, że politycy zawsze mają coś do ukrycia. - Czemu mieliby ukrywać centralny komputer? - spytała Sind. - Powinien być chyba raczej łatwo dostępny. Otho przytaknął. Przeszedł kilka kroków środkowym tunelem i opukał ściany. Głucho. Kawałek dalej już nie. Odpiął od pasa podręczny palnik i szybko wyciął w ścianie mały otwór. Zerknął do środka i zachichotał. - Wiedziałem - stwierdził i skinął na pozostałych. Sind też zajrzała. Za ścianą był całkiem spory magazyn kryjący sterty paczek z kontrabandą. - Stacja ma dwojakie zastosowanie - wyjaśnił Otho. - Oficjalnie to skład AM2, ale czarny rynek Dusable też z niej korzysta. Sama widzisz. Miałem rację. Jak zwykle. - No i fajnie, twoje na wierzchu - mruknęła Sind. - Ale nadal nie wiemy, którędy iść. - A, o tym myślisz. Żaden problem. Byłem tylko ciekaw, czemu właściwie służy ten labirynt. - Chcesz powiedzieć, że znasz drogę? - Jasne. To tępaki. Na pewno wybrali najprostsze rozwiązanie. Wejdziemy w lewy skrajny i dalej, jakkolwiek by się wiło, zawsze skręcamy w lewo. Koniec końców dojdziemy. - Jeśli się mylisz, to zabłądzimy na długie godziny - stwierdziła Sind. - I misję diabli wezmą, nie mówiąc już o nas. - Nie wierzysz mi? Nie wierzysz mistrzowi labiryntu? - Bhor spojrzał na nią oczami wielkimi jak spodki. Sind zawahała się, ostatecznie jednak wzruszyła ramionami. - Prowadź. Otho ruszył lewym korytarzem, który co kilka metrów skręcał, rozdwajał się i roztrajał, ale przewodnik zawsze wybierał lewą odnogę. Czasem kończyła się ona ślepą ścianą; wówczas wracali i próbowali obok. Nagle korytarz skręcił tak samo, jak przed labiryntem. W lewo. I ujrzeli drzwi, z których dobiegał łagodny pomruk elektroniki. Otho wskazał na wrota dramatycznym gestem. - Oto jesteśmy - powiedział z namaszczeniem i uśmiechnął się, oczekując wylewnych wyrazów wdzięczności i ogólnego podziwu. Sind jednak doskoczyła błyskawicznie do drzwi, osłuchała je maleńkim wzmacniaczem, dała dłonią sygnał, że czysto i otworzyła przejście. Przy centralnym komputerze nie było żadnej żywej istoty, jednak pomieszczenie tonęło w blasku silnych lamp. Sind szybko weszła i skierowała się do terminala. Sprawdziła dostępne opcje, musnęła kilka włączników, uśmiechnęła się i wyjęła z kieszonki u pasa przygotowaną wcześniej dyskietkę. Nie tracąc czasu nakarmiła nią komputer. Otho i reszta Bhorów czekali cierpliwie, rozstawieni wkoło jako osłona. - Młodzi są teraz tacy nietaktowni - narzekał Otho. - Nie doceniają wagi zbieranego przez lata doświadczenia. Gdy ja byłem szczeniakiem i stregga kosztowałem tylko wtedy, gdy był w mleku, matka ze skóry by mnie obdarła za taki brak szacunku. Chociaż, dobra... Nie ma co narzekać. Przynajmniej trochę się zabawiłem. - Stuknął stojącego obok kaprala w plecy. - Czy to nie wspaniałe osiągnięcie? Zanim kapral zdążył odpowiedzieć, coś zazgrzytało, zapiało, zachrypiało i na koniec zawyło. Syrena alarmowa. Sind wybiegła z pomieszczenia, w całej stacji rozległ się syntetyczny głos. „Stacja doznała uszkodzeń na skutek trafienia przez meteoryt. Miejsce zderzenia: środkowy sektor głównego magazynu AM2. Istnieje wysokie prawdopodobieństwo eksplozji. Całemu personelowi nakazuje się natychmiast opuścić stację zgodnie z procedurą alarmową jeden cztery dwa dwa a. Bez paniki. Zachować spokój. Powtarzam, nie wpadać w panikę”. - Zmywajmy się stąd zanim wpadną - krzyknęła Sind i pognali z powrotem przez labirynt. Tym razem zawsze skręcając w prawo. Tymczasem w innych częściach stacji kto żyw walczył o miejsce w łodziach ratunkowych. Apele komputera poskutkowały o tyle, że pandemonium nie trwało długo. Cała flotylla miniaturowych stateczków zmykała ile sił w dyszach ku powierzchni planety. Zamaskowany środek transportu dywersantów odbił bez problemów. Sind kliknęła trzy razy włącznikiem komunikatora. Misja zakończona. Na pokładzie „Victory” Freston stuknął raz w odpowiedzi, nakazał niszczycielowi „Aoife” zebrać cały zespół i ruszać do domu. - Gotowe, sir - zameldował Stenowi. - Zaczynaj. „Victory” wychynął z podprzestrzeni stosunkowo blisko pociągu z AM2 i porzuconej stacji. Osłony wyrzutni odsunęły się cicho i wystrzeliły sześć pocisków typu Kali. Zanim dobiegły do celu, pancernik już zniknął. Na Dusable nikt oczywiście nie słyszał eksplozji. Kenna i tłum związkowców poczuli tylko, że coś się zmieniło. W pierwszej chwili nie wiedzieli co. Było to dziwne wrażenie, zupełnie jakby cały świat zredukowany został nagle do dwóch wymiarów. Ot, dekoracja wymalowana na tekturze. Potem spojrzeli na niebo. Nieba nie było. Z góry płynęła rzeka oślepiająco białego światła. Rozległy się krzyki. Tłum zafalował, poddając się histerii. Kenna próbował zachować spokój. Uniósł dłoń, by poprosić o ciszę. Nagle blask zniknął. Świat odzyskał głębię. Znów było normalnie. Kenna wciągnął głęboko powietrze, spojrzał na wielki telebim zamontowany na skraju placu i serce podeszło mu do gardła. Na ekranie widniała twarz jakiegoś obcego, jakby znajoma... Tłum zaszemrał z lękiem. I wtedy Kenna sobie przypomniał. To był Sten. - Obywatele Dusable - zagrzmiał głos rebelianta. - Mam dla was złe wiadomości. Wasi przywódcy zagrali waszym losem. Przehandlowali wasze prawo do wolności i niezawisłości, zaprzedali się Wiecznemu Imperatorowi. Staliście się jego przymusowymi sojusznikami, jego niewolnikami. Kenna wrzasnął, by to wyłączyć, ale w żaden sposób się nie dało. Przemówienie Stena odbierał zresztą nie tylko ekran w stoczni, to samo widzieli i słyszeli mieszkańcy całej planety. Szło na wszystkich kanałach. - Biorąc pod uwagę, jak ważne jest Dusable dla Imperium Zła, nie mam wyboru. Muszę usunąć płynące z jej strony zagrożenie zarówno dla moich sił, jak i dla wszystkich, którzy miłują wolność. Pierwsza faza ataku już za nami. Chwilę temu zniszczyliśmy skład AM2, którym tak chwalił się ten zdrajca, solon Kenna. Zniszczyliśmy też przybyły właśnie transport, judaszową zapłatę dla waszych sprzedajnych przywódców. Obecnie rozpoczynamy atak na cele na powierzchni waszej planety. Ludzie na placu rozejrzeli się wkoło, jakby pociski już im lądowały na głowach. - Ponieważ jednak nie pragniemy skrzywdzić niewinnej ludności cywilnej, zaraz podam listę wyznaczonych do zniszczenia celów militarnych - ciągnął Sten. - Apeluję o niezwłoczne opuszczenie tych miejsc. Sten spojrzał na długą listę. - I tak, w dzielnicy trzeciej: fabryka zbrojeniowa - zaczął czytać. - W dzielnicy pięćdziesiątej szóstej: narzędziownia, w dzielnicy osiemdziesiątej dziewiątej: stocznia... Kenna i reszta nie czekali na dalszy ciąg wyliczanki. To była właśnie ta stocznia. Wyjąc, krzycząc i błagając zapomnianych bogów o litość, tłum rzucił się do ucieczki. Kenna był dość przerażony, by zmykać wraz z robotnikami. Pocisk spłynął z nieba i zawisł leniwie dwadzieścia stóp na szerokim bulwarem. Potem ruszył powoli przed siebie na zamontowanym pospiesznie napędzie McLeana. Przez cały czas głośno perorował: „Ostrzegam, jestem pociskiem Kali wyposażonym w głowicę nuklearną o niskim poziomie radiacji. Proszę zaniechać prób powstrzymania mnie. Nie pragnę skrzywdzić niewinnej ludności cywilnej”. Ulica opustoszała. Trzaskały okiennice. Pocisk szybował na wysokości okien drugiego piętra. W jednym z mieszkań dziecko spróbowało dosięgnąć go kijkiem, ale matka zdążyła zdjąć je na czas z parapetu. Robotnicy fabryki zbrojeniowej w trzeciej dzielnicy opuszczali swój zakład pracy jak kto mógł. Pieszo, w grawwozach, czasem nawet na cudzym grzbiecie. Kali zaś podlatywał z wolna ku zabudowaniom. „Uwaga, niebezpieczeństwo. Jestem pociskiem Kali. Mój cel to widoczna pode mną fabryka zbrojeniowa. Proszę nie wpadać w panikę, zachować spokój podczas eksplozji, która nastąpi za piętnaście minut.” Wciąż głośno przemawiając, Kali wleciał przez otwarte drzwi do głównej hali. Szef zmiany patrzył jak zahipnotyzowany. Pocisk dotarł na sam środek i tam łagodnie spoczął na podłodze. „Macie piętnaście minut na ewakuację. Proszę niezwłocznie opuścić teren. Nie zamierzam krzywdzić niewinnej ludności cywilnej. Macie czternaście minut i pięćdziesiąt sekund na ewakuację... Proszę niezwłocznie...” Szef zmiany i wszyscy jego ludzie nie słuchali dalej. Czmychnęli. W fabryce łożysk kulkowych w dzielnicy pięćdziesiątej piątej pocisk wybił niewielki krater. „...proszę niezwłocznie opuścić teren. Jestem uzbrojony w dwadzieścia cztery ładunki. Pierwszy wybuchnie za godzinę. Proszę nie wracać na teren zakładów po pierwszej eksplozji. Zgodnie z programem, następne ładunki będą odpalane co godzinę. Ostrzegam. Jestem pociskiem Kali. Proszę...” Krępy dzielnicowy, który od rana przeżywał ciężko wyślizganie przez szefa z obiecanych nadgodzin, ujął dwumetrowy drąg i ruszył na gadułę. Doszedł. Zamachnął się, trafił... i zniknął z oblicza Dusable. Dwa budynki zawaliły się od razu, grzebiąc pod ruinami jeszcze czterech pomocników dzielnicowego, którzy w odróżnieniu od pozostałych trzynastu tysięcy zatrudnionych tu robotników instynkt samozachowawczy mieli widać cokolwiek wybrakowany. Reszta zdążyła uciec. Największa stocznia Dusable trwała pusta, bez śladu rozumnego życia. Wkoło lśniły kadłuby setek porzuconych frachtowców, promów, liniowców i prywatnych jachtów. Kali spadły jak deszcz. Bez ostrzeżenia. Wystarczyły dwie straszne minuty, by po stoczni został jedynie dymiący krater, otoczony pogiętym szczątkami i kałużami płynnego metalu. Każdy dok dostał po jednym pocisku. Port miał pozostać bezużyteczny przez dziesięciolecia. Sten sprawdzał na monitorze zasięg zniszczeń. Przełączał obraz na coraz to nowe ujęcia. Fabryki zniknęły. Dymy i pożary biły z wielu miejsc. Tu i ówdzie wybuchały ładunki z opóźnionym zapłonem. Nie tylko ta jedna, lecz trzydzieści stoczni legło w gruzach. Wiele czasu minie, nim Dusable znów stanie się dla kogokolwiek zagrożeniem. Lub pomocą. Patrząc na rumowiska poczuł nagle coś dziwnego. Jakby mu się w głowie zakręciło. Tyle władzy... Prawie boskiej? Przez mgnienie wiedział, jak to jest być Wiecznym Imperatorem. Wzruszył ramionami i lekko zdegustowany odwrócił spojrzenie. Kapitan Freston zatrzymał go tuż przed wyjściem z mostka. Wydawał się troszkę zmieszany. - Zauważyliśmy coś osobliwego, sir. - Mianowicie? - Według oficera łączności ten transport AM2 nadał tuż przed zniszczeniem niezrozumiały sygnał. - Jesteście pewni, że to stamtąd? - Całkowicie, sir. Sam sprawdziłem dwa razy. Sygnał był oczywiście zakodowany. - Gdzie się kierował? - spytał Sten. - To jest najdziwniejsze, sir. Sam sprawdziłem koordynaty i wciąż niczego nie rozumiem. - Czemu? - Bo sygnał został wysłany donikąd. Dokładnie w pustkę, sir. Księga druga PODSTAWIONY PIONEK Rozdział 12 Cios zadany Dusable kompletnie zaskoczył Wiecznego Imperatora. Zgodnie z nadziejami Stena, władca wciąż jeszcze zajęty był przede wszystkim zakrojonym na szeroką skalę polowaniem na rebeliantów i nie pomyślał nawet o przejęciu inicjatywy. Jednak gdy tylko hiobowa wieść dotarła do Arundel, Imperator zaczął działać bardzo energicznie. Porozstawiał po kątach doradców politycznych i wojskowych, kazał oderwać flotę od dotychczasowych zadań i zająć posterunki wokół pozostałych składów AM2. Dyplomaci otrzymali rozkazy, by ruszać w najdalsze nawet kąty i umacniać co chwiejniejsze sojusze. Niezależnie od tego polecił zdwoić, a potem jeszcze raz zdwoić wysiłki mające na celu schwytanie Stena. Na samym początku zarządził jednak najściślejszą blokadę informacyjną w dziejach jego panowania. Nowo powołana instytucja cenzorska otrzymała wyraźne instrukcje: nie puszczać najmniejszej wzmianki o Dusable czy systemie Cairene do czasu otrzymania dalszych poleceń. Przedstawiciele Imperatora nie trudzili się nawet wyjaśnianiem braci dziennikarskiej, czym grozi naruszenie tego zakazu. Niedomówienie miało ożywić wyobraźnię zainteresowanych. Jednak wydanie rozkazu i jego wykonanie nie następują jednocześnie. Zwykle między jednym a drugim upływa jakiś czas. Rodzaj dziennikarskiej „ziemi niczyjej”... - Mówi Ranett, nadaję na żywo z Dusable. Na planetę spadło dziś uderzenie o miażdżącej sile. Odpowiedzialny jest za nie przywódca buntowników, Sten, a wymierzone zostało przeciwko Wiecznemu Imperatorowi, którego sojusznikiem jest kompletnie zaskoczone Dusable. W jednym błyskawicznie przeprowadzonym ataku Sten zdołał zniszczyć skład AM2, placówkę o kluczowym znaczeniu zawierającą dwuletnie zapasy antymaterii. W drugiej fali nadleciały pociski wymierzone z chirurgiczną precyzją w cele militarne i przemysłowe. Wysocy przedstawiciele władz Dusable mówią, że odbudowa obiektów zajmie dziesięciolecia... o ile zostanie kiedykolwiek podjęta. Naoczni świadkowie ataków twierdzą, że Sten z rozmysłem omijał obszary gęsto zamieszkałe. Docierają do nas informacje o minimalnych ofiarach wśród cywilów. Cała akcja trwała tylko kilka godzin, jednak według miejscowych źródeł to starczyło, by kwitnąca jeszcze niedawno planeta portowa Dusable została wyeliminowana zarówno jako węzeł komunikacyjny, jak i centrum dystrybucji AM2. Zniszczenia te, które eksperci szacują wstępnie na wiele bilionów kredytów, będą miały zapewne szerszy wpływ na gospodarkę całego Imperium, jednak w kręgach władzy pojawiła się już opinia, że dotkliwszy jeszcze cios Sten zadał prestiżowi Wiecznego Imperatora. Powiada się, iż wielu sojuszników zwątpi teraz w skuteczność imperialnej ochrony. Jedna z wysoko postawionych osób porównała nawet całe wydarzenie do poniżenia, jakie Dawid sprawił Goliatowi... Ranett cofnęła się widząc, jak zakłócenia rozmazują jej twarz na ekranie. Z głośnika zawarczał werbel potężnego zagłuszacza. Nie marnowała czasu na domysły. Zdumienie budził raczej fakt, że pozwolono jej nadawać aż tak długo. Zaczynając nie miała nadziei na wygłoszenie więcej, niż paru zdań. Bo tego, że wyciągną wtyczkę jak tylko się połapią, była pewna. Poleciła ruszyć statek z dotychczasowego ukrycia w pobliżu ruin głównego portu Dusable. Był to luksusowy jacht, który pożyczyła sobie od pewnego biznesmena winnego jej przysługę za nieujawnianie jego nazwiska w serii reportaży o niewolniczej pracy. Chociaż, co to była za przysługa. I tak nie miała dość dowodów, by załatwić bydlaka. Niezmiennie żałowała, że nie podrążyła wtedy sprawy jeszcze głębiej. Jednak obecnie sprawiedliwości powinno stać się zadość, pomyślała. Starczy, że imperialni agenci sprawdzą znaki rejestracyjne jachtu. Ranett roześmiała się, widząc już łajdaka w kajdanach. Potem skupiła się na sprawnej ucieczce z Dusable. Będzie musiała zaszyć się w jakiejś mysiej dziurze, tak jak w czasach terroru rady. Potem poczeka, aż burza przeminie. Jako osoba pozbawiona złudzeń wiedziała, że najpewniej przyjdzie jej się ukrywać przez całą resztę życia. Gdy jacht wyrwał się z pola grawitacyjnego Dusable i ruszył w pełną kluczenia długą podróż, odtworzyła sobie w myślach nadaną dopiero co korespondencję. Wielka szkoda, że nie będzie mogła rozwijać tego tematu. Z jej punktu widzenia był to pierwszorzędny materiał, jedna z najlepszych dziennikarskich okazji w całych pełnych cierpienia dziejach Imperium. Lepsza nawet niż zabójstwo Imperatora. Bardziej chwytliwa niż jego powrót. Przebijająca każdą wojnę. Możliwe, że Wieczny Imperator trafił wreszcie na godnego przeciwnika, pomyślała. Nierealne staje się prawdopodobnym. Nie pozbawiona wciąż romantycznych tęsknot, Ranett zastanowiła się, co będzie, jeśli Sten rzeczywiście wygra ten pojedynek. Czy zajmie miejsce Imperatora? Całkiem możliwe. Czy stałby się wówczas ucieleśnieniem owej mitycznej istoty, którą filozofowie zwali „władcą oświeconym”? Przestań bujać w obłokach, zbeształa się w duchu. Nie ma dobrych i złych, są tylko ci, co już dorwali się do żłobu i ci, którzy dopiero tam się pchają. Niby czemu Sten miałby być inny? Przy pierwszej okazji wykiwa nas wszystkich. Avri spędziła tak wiele lat między możnymi tego świata, że chyba widziała już wszystko, w tym ludzi nieprzytomnych z wściekłości. Widok twarzy Wiecznego Imperatora przekonał ją, jak bardzo się myliła. I nie chodziło wcale o cmentarną bladość oblicza, najeżone brwi, oczy rozbiegane jak u szukającego ofiary drapieżnego ptaka, czy wilczy grymas ust. Największą grozę budził całkowity spokój władcy. - Tym razem trzeba działać na zimno - oznajmił zebranemu personelowi. - Histeria nie ułatwia zażegnania kryzysu. Musimy potraktować sprawę rutynowo, tak jak codzienne kłopoty. I właśnie... Avri? Jakie nastroje w parlamencie? Avri aż podskoczyła. To żadna przyjemność zostać wyrwaną jako pierwsza. - Niedobrze, Wasza Wysokość. Tyran Walsh musiał oczywiście natychmiast wrócić do domu. - Oczywiście - odparł Imperator, wciąż kryjąc uczucie za maską opanowania. - Nikt nie wyraził tego otwarcie... ale zauważyłam spore poruszenie wśród sojuszników. I wiele szeptów w ławach opozycji. - Przykrócę im cugli - stwierdził władca. - Ostatecznie, komu mają służyć? Ale rozumiem aluzję, Avri. Przygotuję coś, co wzmocni ich kościec. Na razie przekaż im, jak bardzo mi przykro i tak dalej, obiecaj wielkie dotacje, wsparcie. No i zażądaj jak najszybszego postawienia Stena przed sądem. - Tak, Wasza Wysokość - odparła Avri. - Ale... poza sprawą Stena... Najbardziej niepokoi ich kwestia dostaw AM2. Mówią, że już przed atakiem było kiepsko, a teraz... Nie wiem... Widzą przyszłość w całkiem czarnych barwach. Wieczny Imperator znów przygryzł wargę. - Obiecuję, że zajmę się AM2. I naprawdę to obiecuję. Kwadrans temu uruchomiłem nowe środki transportowe. Pierwsze konwoje przybędą lada dzień. - Tak, Wasza Wysokość. Ucieszą się. - Poyndex? - Tak, sir! - Ta transmisja Ranett... Macie jakieś szacunki, do ilu moich poddanych dotarła? Poyndex opanował westchnienie ulgi. Oczekiwał krzyków i łajań, chociaż podobnie jak Avri wciąż cierpł na widok grymasów Imperatora. - Tak, sir - odpowiedział. - Obecnie zagłuszamy skutecznie wszystkie przekazy, ale i tak szkody wynikłe z tej transmisji są mniejsze niż sądziliśmy. Widziało ją jakieś sześć procent widowni. Gorzej, że obecnie te kilka minut to najwyżej notowany materiał w historii drugiego obiegu informacji. Imperator machnął ręką, jakby takie drobiazgi go nie interesowały. - No i dobra, zrobili kilka pirackich kopii, nic wielkiego. To da najwyżej o trzy lub cztery procent widowni więcej. - Chciałbym, żeby tak było - stwierdził Poyndex ale wedle wstępnych szacunków już pierwszego dnia nagranie dotarło do ponad dwudziestu procent... Dziennikarze uważają to za jeden z największych hitów w dziejach mediów. Poyndex przerwał i przełknął ciężko ślinę. Ciąg dalszy był jeszcze gorszy. - No? - Tak, sir... już mówię. Ocenia się, że w ciągu dwóch tygodni materiał Ranett dotrze do osiemdziesięciu procent mieszkańców Imperium. Imperator nie wypowiedział ani słowa. Zebrani dyskretnie trzęśli łydkami w oczekiwaniu na wybuch wściekłości władcy znanego wszechświata. Trwało to dłuższą, pełną męki chwilę. Imperator trwał w bezruchu i milczeniu zupełnie, jakby naradzał się z nawiedzającym go ostatnio demonem. Tak przynajmniej pomyślał Poyndex. W końcu poprawił się w fotelu i zmusił do cichego chichotu. - Muszę przyznać, że nie takich wieści oczekiwałem, admirale. - Niemniej, jak wspomniałem na początku, nie ma co skupiać się obecnie na negatywnych stronach zagadnienia. Jeśli zabierzemy się do sprawy spokojnie, rozsądnie i planowo, to kryzys sam wkrótce minie. Już tak bywało i zawsze kończyło się identycznie. Wrogowie martwi lub w rozsypce, i lud wychwalający moje imię. Ogarnął spojrzeniem cały tłumek. - Oczywiście, zanim do tego dojdzie, popłynie wiele krwi. Zawsze tak jest. Urwał. Zupełnie, jakby zapomniał o ich obecności. Roztargnionym gestem sięgnął do szuflady po butelkę szkockiej, nalał sobie drinka i wypił go, mrucząc coś pod nosem. Potem znów zaczął mówić, bardzo szybko i jakoś dziwnie, tak jakby rozmawiał z kimś nieobecnym. Bo na pewno nie kierował swych słów do ludzi na sali. Avri wystraszyła się nie na żarty. Podobnie jak inni, stała cicho wiedząc, że nie pora ściągać na siebie uwagę władcy. - Sam jestem sobie winny. Co mi się uroiło? Od chwili, gdy Mahoney sprowadził tu Stena, żyłem w przekonaniu, że to młody, obiecujący człowiek, gotowymi służyć. Powinienem zauważyć, jaki jest zakłamany. I jak chorobliwie ambitny. Zabawne, że można coś takiego przeoczyć. Bo przecież chodzi tu o ambicję wybiegającą daleko poza przeciętność. Tak, teraz to dostrzegam. Przez cały czas chciał zająć moje miejsce na tronie. Wieczny Imperator łyknął szkockiej. - Właśnie. To wszystko wyjaśnia. Sten jest szalony. Cały czas był szalony. Władca spojrzał przelotnie na Poyndexa. - To chyba najlepsze wyjaśnienie, co? Poyndex nie wahał się ani sekundy. Wiedział, czym to grozi. - Jak najbardziej, Wasza Wysokość - wypalił. - Sten jest kompletnie szalony. To jedyne możliwe wyjaśnienie. Imperator przytaknął, ale chyba błądził myślami gdzie indziej. - Przypuszczam, że on jakoś racjonalizuje swoje działania - stwierdził. - Mało kto gotów jest przyjąć swoje motywacje za takie, jakimi są naprawdę. Maskuje więc złe intencje twierdząc zapewne, że to ja zwariowałem. Spojrzał na Avri. Dziewczyna poszła w ślady Poyndexa. - Jeśli tak myśli, sir, to musi być niespełna rozumu. Znów zamyślone przytaknięcie. - Oczywiście, niektórzy podzielą jego poglądy - powiedział. - Chociaż nie będzie ich wielu. - Bardzo niewielu... Jeśli w ogóle - wtrącił szybko Poyndex. - Ale cóż - dodał władca. - Ciężkie czasy zawsze wydobywają z poddanych wszystko, co najgorsze. Roześmiał się zimno. - Zawsze tak to wygląda, że w okresach prosperity wszystko idzie normalnie. Ludzie są mili i zrównoważeni i tak dalej. Gdy tylko coś zaczyna się sypać, zaraz wypływają wszystkie aberracje. Głównie z winy władców borykającego się z kryzysem państwa. - Sięgnął po szklankę. - Chociaż to tylko pozory. W gruncie rzeczy dla większości ludzi całe życie, wszystko jedno w jakich czasach, jest piekłem. A władcy tylko sprawę pogarszają przekonani, że poddani ich zawiedli. Imperator spojrzał nieprzyjemnie na Avri. - Ale takich rzeczy nie należy upubliczniać. Zysk żaden, szkody dla polityki wewnętrznej ogromne. - W pełni się zgadzam - odparła dziewczyna. - Obietnice zawsze brzmią lepiej niż oklepane narzekania. Skinął, by podeszła. Posłuchała. Objął ją i przyciągnął. Zaczął z namysłem wodzić dłońmi po jej ciele. Avri spłonęła rumieńcem, czego jednak nikt nie ośmielił się zauważyć. Wszyscy wbijali spojrzenie w Imperatora. - Niemniej... pozostaje jeszcze ta gigantyczna presja wywierana na władcę, by czynił rzeczy niemożliwe. - Avri zadrżała. Nie z pożądania, lecz ze strachu. Imperator roześmiał się gorzko. - A jeśli... jeśli coś się nie uda... to zawsze wina monarchy. I wtedy poddani nas porzucają. Pokręcił ze smutkiem głową. - Jednak monarcha nie powinien myśleć o takich rzeczach. Bo wówczas... to poddani zaczynają nim rządzić... Zamilkł wpatrzony gdzieś w pustkę. Po chwili jednak pojawił się w jego oczach błysk ożywienia. - Boże - krzyknął - jaka szkoda, że moi poddani nie mają jednej gardzieli. Mógłbym wówczas bez namysłu poderżnąć ją wszystkim. Obecnym serca w piersiach na moment zamarły. Poyndex stwierdził, że patrzy Imperatorowi prosto w oczy, i chociaż boi się tego spojrzenia, to jeszcze bardziej lęka się odwrócić głowę. Potem pojął, że Imperator wcale go nie widzi. Twarz miał pozbawioną wyrazu, widać wędrował myślami gdzieś bardzo daleko. Odwrócił się w końcu aż fotel zaskrzypiał i spojrzał na Avri. Nagle pociągnął ją na kolana. Palce wpił w zapięcia jej stroju. Avri odruchowo zaczęła pomagać. Poyndex zamachał gwałtownie, acz dyskretnie, na pozostałych, by wyszli. Wymknęli się cichutko. Admirał ostatni. Był już prawie w progu, gdy... - Poyndex? Obrócił się. Avri leżała prawie na kolanach Imperatora. Naga. - Tak, sir. - Nie ja to wymyśliłem - powiedział od niechcenia, przesuwając palcem po skórze dziewczyny. - Nie, sir? - Jeden z moich kumpli po fachu... dawno, bardzo dawno temu. - Palec się zatrzymał i połączył z kciukiem. - Nazywał się Kaligula. - Tak, sir. - Moim zdaniem zrobił wiele złego. Przede wszystkim nie miał głowy do finansów. Jednak trzeba przyznać, że miał swoisty styl. Niestety, historycy skupiają się zwykle na jego osobistych przywarach. Uszczypnął Avri. Mocno i boleśnie, aż jęknęła. - To niesprawiedliwe. - Tak, sir. Imperator znów spojrzał na Avri i zapomniał zupełnie o Poyndexie. - Jaka śliczna - mruknął. Poyndex czym prędzej wyszedł. Zanim drzwi zasunęły się za nim, usłyszał przez ich syk głośny krzyk dziewczyny. Rozdział 13 Szanowny Tangeri, Kal’gat, gwizdnął ostro, przerywając panującą w komnacie ciszę. Od dłuższej chwili zastanawiał się nad znaczeniem słów Ecu, gwizd zaś wyrażał lekkie zdumienie i pewne zainteresowanie. - Rozumiem - powiedział - czemu tak starannie dobierałeś słowa. Zbyt łatwo o nieporozumienie. Ktoś mógłby sądzić, że usiłujesz ustalić, czy Kal’gatowie nie żywią przypadkiem jakichś resentymentów wobec Imperium takiego, jakim odrodziło się po powrocie Imperatora. - Szczęśliwie wiedziałem dobrze, iż nie przyszło mi rozmawiać z kimś o ograniczonym intelekcie - odparł szanowny Ecu. - Nie obawiałem się zatem, że mogę zostać opacznie zrozumiany. Tangeri znów gwizdnął, Ecu zaś poruszył czułkami sygnalizując, iż docenia rozmówcę i poziom całej konwersacji toczonej z rozwagą już od blisko dwóch godzin. Wielka szkoda, myślał czasem Ecu, że wszystkie cenione przez niego rozrywki, jak analizy historyczne czy ludzka gra go, Tangeriego przyprawiały o ataki znudzenia tak silne, aż czarno-biała sierść mu się jeżyła. Tangeri wolał relaksować się rozważaniami o równaniach czwartego stopnia w topologii czy wielowymiarowości wszechświata, któremu dodawał wymiary fikcyjne, konkretnie ósmy i dziewiąty. Ecu miał to wszystko za intelektualną masturbację. Wspólnota zainteresowań ograniczała się jedynie do dyplomacji. Obaj świetnie przy tym wiedzieli, iż przyjaciółmi zwą się w sensie mocno umownym: gdyby przyszło do prawdziwej konfrontacji, szansę byłyby zdecydowanie nierówne. Imperium uznało w Manabich dyplomatów za sprawą skrajnego uwielbienia pacyfizmu wyznawanego przez tę rasę, jak i jej konsekwentnej neutralności. Kal’gatowie widzieli sprawę odmiennie: jeśli tylko rysowała się najmniejsza szansa na sukces, atakowali bez pardonu, nawet gdyby oznaczało to brodzenie w krwi przeciwników. - O ile zrozumiałem wygłoszoną przed chwilą uwagę - ciągnął Tangeri - wspomniałeś imię tego człowieka, Stena, sugerując jednocześnie, iż jego pełen donkiszoterii gest uczyniony pod adresem Imperium winien być jednak interpretowany poważnie. - Wkroczyłeś na obszary nader bliskie znaczeniu moich słów - stwierdził Ecu. - Kontynuuj proszę. - Cóż za romantyczna sytuacja. Sam przeciwko Imperium. W każdym razie tak to chyba wygląda. Przejrzałem ostatnio kilka analiz opartych na danych, które byłeś uprzejmy mi dostarczyć. Zainteresował mnie zwłaszcza zabawny w gruncie rzeczy wniosek, iż Imperium dokonuje z wolna aktu autodestrukcji. Masz rzadki dar układania powieściowych zaiste scenariuszy. Obaj wiedzieli, że to żadna fikcja. Samobójstwo miało wymiar jak najbardziej realny. - Poddałem twoje dane dalszej obróbce i to i owo z nich wycisnąłem. Oczywiście wyłącznie dla wprawy. Jeśli pragniesz, mogę zapoznać cię z wyciągiem. Krótko mówiąc, w pewnych specyficznych warunkach wydaje się możliwe, aby jedna istota, taka na przykład jak ten banita Sten, wstrząsnęła podstawami Imperium. Jeśli Imperium nie zareaguje poprawnie na pomniejsze bodźce, wówczas jest prawdopodobne, że zapoczątkuje to serię zdarzeń o charakterze prognoz samorealizujących się. Jeśli i wtedy nie pojawi się żaden czynnik stabilizujący, będziemy mieli do czynienia z narastającymi z wolna wahaniami, które mogą doprowadzić do dysfunkcji systemu albo, w najbardziej pomyślnym wariancie, do jego destrukcji. Bardzo ciekawe. Tangeri umilkł i pogładził opuszkami palców długie wibrysy, potem usiadł nieruchomo na ogonie: korpulentny, futrzasty trzynóg. W razie potrzeby potrafił trwać tak w bezruchu przez całe dni. - Zaiste ciekawe - zgodził się szanowny Ecu. - Chętnie poznałbym szczegóły. To oczywiście tylko naukowa ciekawość. Jednej twojej wzmianki wszakże nie zrozumiałem. - Najuniżeniej przepraszam. Z wiekiem zapominam czasem o jasności wypowiedzi. - Nie, wysłowiłeś się bardzo przejrzyście, ciekawi mnie jedynie, co miałeś na myśli mówiąc o „najbardziej pomyślnym wariancie”? Czy mógłbyś rozwinąć ten wątek? - Brałem pod rozwagę wiele spraw odparł bez wahania Tangeri. - Najważniejszym czynnikiem jest zapewne fakt, iż Sten zdołał nawiązać potajemny sojusz z rasą, która zazwyczaj pozostawała lub starała się pozostawać całkowicie neutralna, przynajmniej w kwestiach szeroko rozumianej polityki Imperium. - Tak? - mruknął Ecu ciekaw, czy przypadkiem to Manabich Tangeri nie ma na myśli. Ale chyba nie. To byłoby zbyt niedyplomatyczne, szczególnie gdy wziąć pod uwagę, iż Ecu uczynił już praktycznie wszystko, by w zakamuflowanej formie wyrazić poparcie dla Stena. Jaśniej wyrazić mógłby to jedynie zostając rzecznikiem prasowym banity. - Właśnie. To liczna i wojownicza rasa. Szanowny Ecu zawisł bez ruchu w powietrzu. - Rasa ta była ponadto w pełni lojalna wobec Imperatora podczas wojen z Tahnijczykami, a w okresie bezkrólewia zachowała niechętną wprawdzie, lecz jednak neutralność. O to chodziło! Dlatego właśnie szanowny Ecu wybrał się tutaj w tajemnicy. - Mm - mruknął. - Czy nie sądzisz, że warto uwzględnić w symulacji i ten czynnik, że po powrocie Imperatora rasa ta nie została należycie nagrodzona za lojalność, gdyż kontrolowane przez nią gromady gwiezdne, nieważne jak liczne, znajdują się daleko od serca Imperium? - Tych gromad jest ponad dwieście pięćdziesiąt - gwizdnął ostro szanowny Tangeri, kończąc tym samym grę w półsłówka. - Na dodatek wielu naszych szanowanych obywateli zostało przez radę po prostu zamordowanych, a podczas wojny z Tahnijczykami straciliśmy aż dwa miliony poległych. A teraz o nas zapomniano. Dostajemy skromne, racjonowane transporty AM2. Jeszcze trochę, a zaczniemy chyba drewnem palić pod silnikami. Właśnie, właśnie - ciągnął gospodarz już spokojniejszym tonem. - Imperator wytyczył sobie kierunek działania, ale Kal’gatowie nie pójdą za nim. Nawiąż kontakt ze Stenem. Powtórz mu moje słowa. Jesteśmy prawie gotowi do wojny, brakuje nam tylko wystarczających zasobów AM2. Spytaj go, czego potrzebuje. Statki, żołnierze, fabryki, wszystko to jest do jego dyspozycji. Kal’gatowie podjęli decyzję i nawet, jeśli się mylimy i cała rebelia zakończy się fiaskiem, sprowadzając Imperium na skraj barbarzyństwa, to i tak będzie lepsze niż całkowity chaos, ku któremu wiedzie nas Imperator. To też mu powtórz. Dwieście pięćdziesiąt gromad gwiezdnych to gigantyczna siła, pomyślał Ecu wróciwszy na swój statek, by przygotować się na oczekujący go następnego dnia bankiet, wszelako wobec rozległości obejmującego wiele galaktyk Imperium znaczyła mniej więcej tyle, co jedna kompania. Wszakże na początek to już coś. Podpłynął do szafki ściennej, którą latający Manabi zwali biurkiem, i przejrzał dokumenty dostarczone dopiero co przez statek kurierski. Jako zdyscyplinowany profesjonalista, najpierw sprawdził oficjalne doniesienia, wciąż jednak zerkał na skromny stosik oznaczony napisem korespondencja prywatna - listy od znajomych, przyjaciół oraz pewnej przyjaciółki, z którą miał niegdyś potomstwo. Było tu jeszcze coś, dziwnie lśniącego. W końcu nie wytrzymał. Sięgnął macką. Mała dyskietka zaatakowała go feerią falującej na jej powierzchni barw. Materiały reklamowe. No tak, mógł tego oczekiwać. Ciekawe tylko, jaka firma wysyłkowa dotarła do prywatnego kodu adresowego szanownego Ecu? Spojrzał uważniej. Adres nadawcy napisano ręcznie. Marr i Senn? Ecu wytężył pamięć i po chwili już kojarzył. Dawni dostawcy żywności dla dworu Imperatora. Miłe istoty. Podobnie jak niemal wszyscy, którzy mieli okazję poznać na całe życie skojarzonych, z natury homoseksualnych Milchenów, również i Ecu poczuł się nimi zauroczony. Po raz pierwszy spotkał ich na oficjalnym obiedzie i musiał uznać ich mistrzostwo, skoro potrafili bez uchybień skomponować dania dla konsumenta tak wymagającego, jak Manabi. Podobnie jak idealnie dobrali zastawę. Potem miał szczęście uczestniczyć w kilku mniej oficjalnych przyjęciach w ich słynnej wieży światła, wystawnym domu wzniesionym na prywatnej działce Świata Centralnego. Ale czemu go teraz odszukali? O ile dobrze pamiętał, przeszli już na emeryturę. Dotknął jednej z płytek wyzwalacza holoprojektora. Ujrzał dwie małe podobizny głów. Marr i Senn. Pokiwali antenkami. - Serdecznie pozdrawiamy szanownego Ecu - powiedzieli chórem i zniknęli. Wtedy pojawiły się miłe zmysłowi węchu wonie. Czyli jednak reklama, tyle że opracowana dla konkretnej osoby. Ecu ujrzał parujący półmisek. Po chwili mignął mu nakryty zgodnie z regułami sztuki stół bankietowy. Aha, zaczęli pewnie jakąś nową kampanię kateringową, pomyślał, i uznali, że gdybym trafił kiedyś znów w pobliże Centralnego, to chętnie skorzystałbym z ich usług. Chociaż to dziwne. Przecież są bogaci. Nie muszą szukać źródeł zarobkowania. Może nuda tak ich przycisnęła, że chcą wrócić do interesów? Stół zniknął. Marr i Senn poinformowali, iż gotowi są świadczyć usługi na wysokim poziomie, konkretnie zaś oferują... Ścienny czasomierz pisnął. Ecu zerknął na wyświetlacz i dopiero teraz zauważył, jak bardzo zamarudził. Sprawdził czas nagrania. Prawie trzydzieści minut... Dziwne. Cóż oni tam przedstawiają, kompletne menu? Naprawdę dziwne. Odłożył dyskietkę. Nie miał teraz dość czasu, by obejrzeć całość, już od dłuższej chwili powinien przygotowywać się do oficjalnego przyjęcia Tangeriego. Zawahał się jeszcze. O co tu właściwie chodzi... Nie, to nie ma sensu, pomyślał wiedziony swoim zwykłym racjonalizmem. Bardzo, bardzo dziwne. Ale pora się spieszyć... Może później. Konwój mknął przez nadprzestrzeń. Osiemnaście transportowców i tylko dwa patrolowce jako przednia eskorta. Był całkowicie nieświadomy odległej o kilka minut biegu światła zasadzki. I nic nie wiedział o zaczajonych w niej dwóch rekinach. - Zupełnie jak ławica narybku - zauważył berhal Flue, dowódca rebelianckiego niszczyciela „Aisling”, zwracając się do Waldmana, swego odpowiednika na pokładzie niszczyciela „Aoife”. - Oślepionego słońcem narybku, który płynie radośnie prosto w zastawione na płyciźnie sieci. Albo podchodzi pod ostrze dzidy - po namyśle uaktualnił analogię. - Jak działamy, sir? - spytał Waldman, młodszy stopniem, choć równy obecnie stanowiskiem berhala. - Zgodnie z wcześniejszymi uzgodnieniami - orzekł Flue. - Uderzamy raz a silnie, by rozszczepić formację. - Jeden atak i w nogi? Flue zawahał się. - Zapewne tak. Ale czekać na ewentualne dalsze instrukcje. - Wydaje mi się, że konwój jest zasadniczo pozbawiony eskorty, sir. Może powinniśmy przeczekać spokojnie, aż przejdzie, raz jeszcze przeskanować na wszelki wypadek otoczenie i zaatakować od tyłu? - Moje rozkazy są jasne, berhalu - uciął Flue. - Jeśli nas wykryją, wówczas rozproszą konwój, a tak mamy okazję odnieść dla rebelii pierwsze błyskotliwe zwycięstwo. Nasze nazwiska zapiszą się w annałach ojczystych światów. Waldman, podobnie jak większość Hondżo, wyżej cenił doczesne profity niż pośmiertną chwałę, ale zachował te obiekcje dla siebie. - Na twój znak - powiedział tylko i odwrócił się od ekranu. Załoga „Aoife” czekała już na stanowiskach. Sekundy mijały powoli. Wreszcie wyświetlacz pokazał zero. Oba niszczyciele dały pełną moc i zanurkowały na konwój. Na pokładach imperialnych jednostek rozjęczały się alarmy. Patrolowce otworzyły ogień w odważnej, acz daremnej próbie powstrzymania napastników. Zostały błyskawicznie zniszczone. Niczym wilki między owcami niszczyciele przemknęły przez środek formacji transportowców, podchodząc chwilami dość blisko, by móc uruchomić na nanosekundy zwykłą broń strzelecką. Cztery statki zniknęły, trzy inne zostały ciężko uszkodzone. - Nachodzimy raz jeszcze - nakazał Flue. - Indywidualny dobór celów. Ogień do pełnego zniszczenia. Waldman chciał się sprzeciwić. Pomysł kłócił się nie tylko ze zdrowym rozsądkiem, ale sprzeczny był też z rozkazami Stena. Wysyłając ich z zadaniem akcji dywersyjnej polecił jasno dokonać jak największych szkód, wszelako bez brawury. „Macie szybkie statki” stwierdził, „ale i tak narażacie się na niebezpieczeństwo. Poza tym nasza flota liczy tylko cztery jednostki, Bhorowie jeszcze zbierają swoje siły i nie są gotowi do walki. Spiszcie się dobrze, ale przede wszystkim powróćcie cało!” Zanim jednak Waldman znalazł stosowne słowa, na ekranach wykwitła tylna eskorta konwoju. Cztery lekkie krążowniki i jedenaście dużych niszczycieli. Wszystkie komputery bojowe zapiszczały alarmująco. Fluemu nie starczyło czasu, by wydać stosowne rozkazy. Zresztą nie musiał tego czynić. Oba niszczyciele zaczęły ostro zygzakować i ruszyły osobnymi kursami w stronę wcześniej uzgodnionego punktu zbornego. Wyrzutnie wypluły gromadę pocisków Kali. Teraz Hondżo mogli się już tylko modlić. Jeden imperialny niszczyciel zmienił się na sekundę w kulę ognia. Bezpośrednie trafienie. Inny krążownik utracił dziób. Modlitwy jednak zawiodły. Lub też lokalni bogowie tego sektora gustowali w rzeziach. Imperialni przeszli do kontrataku. Niszczyciele rebeliantów wystrzeliły zaporę z antypocisków Fox, ale celów było zbyt wiele. Waldman ujrzał równocześnie dwie rzeczy: na jednym ekranie pojawił się komunikat o pocisku zmierzającym na „Aislinga”, na drugim mignęła przerażona twarz Fluego. Chwilę potem obraz zniknął. - „Aisling” oberwał, sir - oznajmił obserwator tonem beznamiętnym jak na ćwiczeniach. - Chociaż chwilę... - Nawigacyjny! Chcę kurs kolizyjny na ostatnią pozycję, Aislinga. - Chwilę, chwilę - powtarzał oficer nadzoru. - Pusto. Ani śladu „Aislinga”, sir. - Dziękuję. Maszynownia, dacie radę wycisnąć jeszcze trochę? - Pocisk... Zderzenie za... siedem sekund - rozległo się od pulpitu namiarów. - Przechwycenie zawiodło... cztery sekundy... W tejże chwili „Aoife” przemknął przez miejsce, gdzie niedawno jeszcze znajdował się „Aisling”. Próżnia była tu mocno niedoskonała, masa drobnych szczątków na tyle zakłóciła naprowadzanie pocisku Kali, że sterujący stracił nad nim kontrolę i dla wszelkiej pewności zdetonował. I chybił. Imperialny oficer ogniowy podał obojętnym tonem, że wrogi niszczyciel wciąż rozwija maksymalną szybkość. Wystrzelono drugi pocisk. Ale było już za późno. Uciekający niczym pies z podkulonym ogonem „Aoife” rozpędził się na tyle, by nie mogły go dogonić żadne pociski ani imperialne niszczyciele, które dysponowały podobną mocą maszyn. Krążowniki zbyt odstały od pościgu. Bitwa trwała siedem minut. Straty imperialne: dwa małe eskortowce, jeden duży niszczyciel trwale wyeliminowane. Cztery transportowce z wojskiem zniszczone. Jeden lekki krążownik uszkodzony w stopniu czyniącym remont nieopłacalnym. Jeden transportowiec opuszczony przez załogę i pasażerów, zniszczony samobójczym pociskiem jako niezdatny do lotu. Inny trafił na holu do stoczni remontowej, gdzie skierowano go jednak na złom. Dwa były uszkodzone na tyle, że ich naprawa miała potrwać długie miesiące. Zginęło prawie tysiąc pięciuset oficerów i marynarzy z załóg jednostek imperialnych. Oraz siedem tysięcy wyćwiczonych imperialnych żołnierzy. Bilans drugiej strony: Jeden niszczyciel. Dwustu dziewięćdziesięciu trzech rebeliantów Hondżo. Szczodry prezent dla imperialnej propagandy. Sten odwrócił ponure spojrzenie od pomnika wzniesionego ku czci poległych na „Aislingu”. Chryste. W głębi ducha cieszył się, że berhal Flue też przeniósł się do wieczności, bowiem gdyby dowódca przeżył, Sten musiałby postawić go przed plutonem egzekucyjnym. Kusiło go wprawdzie, żeby chociaż Waldmana zwolnić ze stanowiska, ale nie chciał zrażać sobie Hondżo, których poparcie, jakie było takie było, ale jednak było. Ogłosił zatem poległych męczennikami rewolucji, postanowił, że jedna z nowowcielonych do służby jednostek otrzyma nazwę Flue, wszystkich zaś obsypał medalami i wyróżnieniami, część pośmiertnie. Na osobności przekazał zaś oficerom „Aoife”, „Victory” i „Benningtona” oraz szkolonym dopiero na oficerów Bhorom, że jeśli jest wśród nich jeszcze ktoś chętny, by odgrywać generała Kuribayashi*, [* Kuribayashi Tadamichi - japoński dowódca lądowej obrony wyspy Iwo Jima, popełnił samobójstwo 26 marca 1945 roku po długim, beznadziejnym i zasadniczo bezsensownym (z punktu widzenia każdej prawie kultury poza japońską) oporze wobec amerykańskiego desantu. Do dziś nie wiadomo dokładnie, czy zadał sobie śmierć własnoręcznie, czy wziął w tym celu udział w ostatnim, desperackim ataku.] to niech zgłosi się już teraz, a Sten chętnie osobiście wypruje mu flaki, co oszczędzi fatygi tak zainteresowanemu, który nie będzie musiał rozcinać sobie powłok brzusznych własnoręcznie, jak i wszystkim wkoło, zapobiegnie bowiem żałosnym pokazom graniczącej z manią samobójczą odwagi. Szczególnie wyraziście naświetlił kwestię Bhorom. Wprawdzie ich instynkt samozachowawczy był całkiem dobrze rozwinięty, co w kulturze kupieckiej jest rzeczą normalną, jednak z drugiej strony wpadali niekiedy w szał bojowy typowy dla berserkerów, a Sten miał na jakiś czas dość pomników. Na tym zakończył pogadankę. Raz jeszcze przemyślał przyjętą strategię. Czy dałoby się zrobić coś więcej niż to, co wcielano w życie? Uznał, że nie. Niebawem mieli zacząć napływać potajemnie do Światów Wilka rekruci z gromad Kal’gatów i szykowało się sporo przepychanek i lamentu weteranów, tak Bhorów, jak ludzi, których musiał zdejmować z pokładów i kierować na stanowiska szkoleniowców oraz dowódców nowych jednostek. Wciąż brakowało mu kogoś odpowiedniego do przeanalizowania archiwum Mahoneya. Z początku myślał o Alexie, ale przecież nie mógł odrywać teraz Szkota od kierowania wywiadem, gdzie sprawował się znakomicie. Wszczynanie rewolucji ma ten jeden wielki minus, sarkał, że skompletowanie stosownej kadry graniczy z niemożliwością. Co sam mógł ogarnąć i zorganizować, tym się zajął. Załatwione. Jednocześnie coraz wyraźniej rysował mu się przed oczami duszy ponury obraz: oto wielka kula materii wyrwanej z serca kolapsara zawieszona na linie. I karzełkowaty Sten próbujący rozkołysać ją za pomocą piórka. Fajnie. Masz więcej podobnych pomysłów? A może by tak jakaś weselsza wizja? Jedna była. Znaleźć Kilgoura i Sind, i skombinować baryłkę stregga. Lub raczej dwie. A potem przeprosić Kilgoura i zająć się Sind. Od stóp począwszy. Starczy na jakiś miesiąc. Nieco weselszy poszukał towarzyszy rewolucjonistów. Zastał ich w trakcie pakowania. Sind wyjaśniła, że chociaż owszem, jest wodzem Bhorów, to jednak oni większość spraw i tak potrafią załatwić sami, zaś jej druga powinność, czy ochrona Stena, przeszła obecnie na Gurkhów. Na dodatek horyzonty jej się ostatnio poszerzyły i zaczęła dostrzegać ograniczenia wynikające ze statusu zwykłego rębajły, a nawet dowódcy innych rębajłów. Zresztą myślała o tym już znacznie wcześniej, a nie dopiero od teraz, gdy Otho posłużył się nią w ten sposób. Zainteresowała się zatem nauką, a konkretnie antymaterią. Odkryła kilka wątków na tyle obiecujących, by się nimi zająć. Rada szukała AM2 ze wszystkich sił i niczego nie znalazła, jednak Sind sprawdziła po kolei wszystkie tropy, oczywiście na tyle tylko dogłębnie, na ile mogła to uczynić bez wizyty na Świecie Centralnym. - Gdy pierwszy raz mi o tym powiedziała - wtrącił Alex - to ciężko się zdumiałem, po co marnować czas, skoro rada i tak musiała coś przegapić. Ale potem nasza dziewka przypomniała mi, że dobrze jest uczyć się na błędach poprzedników, i że to nie marnowanie czasu, lecz wręcz przeciwnie. Sind wyjaśniła resztę. Początkowo śledztwo faktycznie nie dawało efektów i sama zaczęła się nawet zastanawiać, czy nie traci czasu, jednak gdy przejrzała odtajnione dane o ostatnich miesiącach rządów rady, trafiła na wzmiankę o wyznaczeniu przez szacowne grono pewnej osoby na stanowisko sekretarza do spraw AM2. Był to niejaki Lagguth, który, co nader ciekawe, zniknął nagle, wkrótce po pierwszym od jakiegoś czasu spotkaniu rady w pełnym składzie. A spotkanie było podobno poświęcone właśnie sposobom zażegnania kryzysu energetycznego. - I co z tego - żachnął się Sten. - Pewnie wstał po prostu, powiedział, że nie zna żadnych sposobów i sobie poszedł. - Może - odparła Sind. - Najpierw jednak trafił pod skrzydła Kyesa. Kyes był specjalistą od sztucznej inteligencji i także zniknął tajemniczo. Prawie zaraz po tym, jak rada włączyła do swego grona Poyndexa, wcześniejszego szefa Korpusu Merkurego. Sten prześledził niegdyś tę sprawę w ramach ogólnego zgłębiania działalności rady. Dowiedział się, iż Kyes należał do symbiotycznej rasy Grb’czevów, która zawdzięczała swój poziom inteligencji żerującym na układzie nerwowym pasożytom. Gdy mijał określony czas, pasożyt obumierał i Grb’czev zmieniał się w zaślinione bobo. Kyes osiągnął zwykły dla takiego procesu wiek, zatem najprawdopodobniej obudził się pewnego ranka zdumiony blaskiem słoneczka w okienku i trafił do jakiegoś dyskretnie schowanego ośrodka dla przeterminowanych Grb’czevów. - Może - przyznała Sind. - Czciciele kultu Wiecznego Imperatora uważają, że został wzięty żywcem do sfer niebieskich czy świętych, czy też innego piekła. Jednak to zastanawiające. Kyes, geniusz komputerowy, dobrał sobie drugiego, podobnego specjalistę. Obaj interesowali się AM2. I jeszcze jedno. Gdy Kyes został mentorem Laggutha, zniknęły nagle wszystkie dane, które rada zgromadziła na temat antymaterii. Zostały wymazane. - Aha - mruknął Sten, tracąc coraz bardziej zapał do sprawy. - Podejrzewam, że dałaś się zwieść. Pewnie Imperator po powrocie nakazał wymazanie tych zapisków i podstawienie fałszywki w celu dezinformacji. - Nie da się wykluczyć - stwierdziła dziewczyna. - Niemniej wybieram się właśnie na ojczysty świat Laggutha, by zadać kilka naiwnych pytań. Chyba, że masz jakiś inny pomysł? Sten i owszem, miał pomysł, jednak w tej sytuacji uznał, że sprawa jego osobistego komfortu to kwestia drugorzędna. - A ty lecisz z nią? - spytał Alexa. - Nie. Mam własne plany. Spróbuję dorwać się Imperatorowi do gardła. Bo wiesz, ta dziewka ma dobre pomysły, na tyle dobre, by je powielać. No to powieliłem. Też rozejrzałem się na jakimiś szemranymi sprawami. I znalazłem. Pamiętasz, jak jeszcze w Gromadzie Altaic próbowałeś skontaktować się z Imperatorem? Zaraz po tym, gdy Iskra zmasakrował studentów? Sten pamiętał aż za dobrze. Nieustannie wydzwaniał na bezpiecznej linii specjalnej łączącej ambasadę z pałacem na Centralnym. Ale za każdym razem słyszał, że Imperator jest niedysponowany. - Myślałem, że mnie po prostu zbywa - stwierdził Sten. - Nie zastanawiałem się nad tym. - Właśnie. Może i faktycznie nie miał ochoty z tobą gadać, ale ja przyjrzałem się sprawie bliżej. Ostatecznie wciąż istnieją bezpieczne połączenia z Centralnym, a ja mam jeszcze paru przyjaciół z Modliszki, którzy obecnie siedzą na ciepłych posadkach w Imperialnym Wydziale Łączności. A jeszcze więcej takich, co poszli do prywatnych firm ochroniarskich. I wiesz, co odkryłem? Ciekawa sprawa. Niemal w tym samym czasie, chociaż brak dokładnych dat, Imperator wybrał się na Ziemię. Całkiem nieoficjalnie, bez uprzedzenia i bez fanfar. - Po co? - Nie mam pojęcia. Ale nie sądzę, by chciał fundować sobie upojne wakacje w ośrodku wędkarskim akurat wtedy, gdy gówno zaczęło lecieć z nieba. Mimo wszystko to nie jego styl. Niemniej odkryłem coś jeszcze. Informacja z kręgów wojskowych. W tym samym okresie gwardia oddała do dyspozycji Domu Imperatorskiego jeden ze swych najlepszych oddziałów. Przeznaczenie: zadanie specjalne, a specjalność: saperzy. Po co Imperatorowi saperzy na Ziemi? - zastanowił się Sten i przytaknął. Faktycznie, pora posłać tam kogoś i sprawdzić rzecz na miejscu. - Właśnie się wybieram - odparł Alex, dostrzegając skinienie głowy. - Chociaż z ciężkim sercem. Z tym zakątkiem wiążą się smutne wspomnienia. Dla Stena były to wspomnienia jeszcze smutniejsze. Sam prowadził oddział mający dokonać zamachu na członków rady, która zebrała się nie gdzie indziej, ale w pobliżu dawnego obozowiska Imperatora nad rzeką Umpqua w prowincji Oregon. Spośród całego zespołu jeden Sten wyszedł żywy z zastawionej na nich pułapki. Wszyscy polegli byli modliszkowcami i przyjaciółmi Stena i Alexa. Jeszcze jedno, obok Vulcana, krwią serdeczną znaczone miejsce. - Masz pomysł czego szukać? - Żadnych tropów. Powęszę trochę i zobaczymy. Poprosiłem Wilda o pożyczenie statku z pilotem. Coś tam pobormotał, ale znalazł i statek, i pilota. To znaczy pilotkę. Podobno jego najlepsza. Ludzka dziewczyna, nazywa się Hotsco. Wild twierdził, że zgłosiła się na ochotnika. Aż mnie ciarki przeszły, że może mam lecieć z jakąś pokręconą, ale przyjrzałem się jej. Ładna. I smukła. Biodra, o takie, a wyprzedzenie takie. Jedną ręką obejmiesz ją w talii. A właściwie, ja mógłbym objąć ją jedną ręką. Chociaż groza bierze, bo tkniesz chudzinę i złamiesz niechcący wpół. Ale większość lubi właśnie takie, co i dobrze, bo będziemy mogli uchodzić za zakochaną po uszy parkę podczas romantycznej wycieczki. Jak który ciekawski spojrzy na Hotsco, z jej włosami do pupy, a potem na resztę i na te oczy, co za oczy, mówię wam, to zupełnie przestanie mnie zauważać. Wywiad Bhorów miał sobie jakiś czas radzić bez Alexa, zaś szkolona jeszcze na agenta Marla i policyjny specjalista od wywiadu, konstabl Paen wyznaczeni zostali do prowadzenia w zastępstwie spraw osobiście zarządzanych dotąd przez Kilgoura, a szczególnie przerobionego na podwójnego agenta Hohnego. Zgodnie z przewidywaniami Alexa imperialny szpieg przejrzał na oczy ledwie po kilku dobach spędzonych w celi na najniższej kondygnacji jednego z najcięższych więzień Bhorów. - Wszystko gra i buczy - podsumował Alex. - Aż trochę się niepokoję, bo to przecież nie radio. Ale nic, jadę. Dostanę buzi na pożegnanie? Przysięgam, że myłem zęby. Całkiem niedawno, już w tym stuleciu. Sten wolał poprzestać na strzemiennym. Lub dwóch. Sind też przyłączyła się na jednego. Po paru głębszych zaczął narzekać głośno na los dowódcy. Wiecznie na czele, wręcz na widoku, masa obowiązków i żadnej zabawy. Sind poklepała go po policzku. - Jest taka stara piosenka - powiedziała. - „Stoisz piękna w wianku z róż, gdy coś się ruszy, sięgasz po nóż”. Stoisz piękna, akurat, pomyślał Sten. Niedoczekanie. Ida również miała zamiar zbuntować się przeciwko trzeciej zasadzie wystarczająco wysoko awansowanych, podpunkt D: Trzymaj się z dala od miejsc, gdzie strzelają. Sten pragnął zachować Romów jak najdłużej w odwodzie i korzystać z ich usług głównie dla potrzeb niejawnego zwiadu czy przy transporcie małych zespołów dywersyjnych. Koniec końców ich udział i tak nie mógł ujść niezauważony, ale im później wyjdzie na jaw, tym lepiej. Gdy Imperator otwarcie uzna ich za wrogów, wtedy wszystkie wyjątkowe talenty Romów na nic się nie przydadzą. Znaczyło to oczywiście, że sama Ida nie powinna angażować się w żadne operacje. Wszelako wpadła na genialny pomysł, któremu Sten radośnie przyklasnął. Nie trudziła się wtajemniczaniem dowódcy w tak drobne szczegóły jak to, który właściwie agent zmontował fizycznie tę „piekielną machinę”, jednak puścić w ruch zamierzała ją własnoręcznie. Osoby nie znające osobiście Idy Kaldersash mogłyby pomyśleć, że jest starą agentką, która poprzestaje już tylko na barwnych wspomnieniach dawnych dokonań. Nic bardziej mylącego, tym bardziej, że planowana akcja miała stać się także okazją do godziwego zarobku, co podobnie patrzący na życie Jon Wild również wyczuł w mgnieniu oka. I tak właściwego dnia pewna otyła i dodatkowo opatulona warstwami spódnic kobieta przybyła wraz ze swym mikrym mężem na kupiecki świat Giro. Mąż wyglądał na dzianego gościa, ona prawie na kocmołucha, jednak ponieważ dobę później otrzymali przekaz na kilkanaście milionów kredytów, nikogo nie obchodziło kim są. Każda kultura, ludzka czy obca, zwykła tworzyć pewne systemy, które chociaż oparte na fikcji, traktowano zawsze niezmiennie poważnie. Pochodną takich nawyków było między innymi przekonanie, iż tak zwane papiery wartościowe - akcje, obligacje i tym podobne - świadczyły swoim kursem o kondycji rządu czy korporacji, która je wyemitowała. Giełda, Wall Street, Al-Manamah czy Drks’l - wszystkie te instytucje działały od wieków na tej samej zasadzie. Ida już dawno temu uprzytomniła sobie, że operując papierami wartościowymi trzeba przestrzegać dwóch zasad: (l) unikać spontanicznych ruchów, oraz (2) nigdy nie traktować giełdy jak prawdziwego przedsiębiorstwa. Takie niearystotelesowskie podejście do rynku jako złożonego, ale jednak wciąż tylko totalizatora, wzbogaciło ją dotąd o sporo kredytów. Podczas wielu wcześniejszych łupieżczo-spekulacyjnych przedsięwzięć, które podejmowała w chwilach wolnych od służby, ustaliła między innymi, iż Giro to świat nie dość, że specjalizujący się we wszelkich operacjach finansowych, lecz jeszcze tutaj właśnie mieściły się centralne serwery podstawowych systemów giełdowych. Ostatecznym jednak powodem, dla którego nie skorzystała z usług jakiegoś zaprzyjaźnionego domu brokerskiego, lecz osobiście (z mężem!) przybyła na planetę, było upodobanie do znajdywania się zawsze w centrum wydarzeń. Ale o motywacje przylotu też nikt jej nie pytał. Wielkie wejście zaplanowała wraz z Wildem na kolejny ranek, gdy tylko ciesząca się znakomitą opinią firma Chinmil, Bosky, Trout & Grossfreund otworzy podwoje. Ida starannie dobrała miejsce i decydującym argumentem nie była wielkość posiadającego liczne filie przedsiębiorstwa, lecz fakt, iż CBT&G słynęła szeroko z dość liberalnej interpretacji imperialnych zasad obrotu wszelkimi walorami. Z doświadczenia wiedziała ponadto, że urzędnikom tej branży jest wyjątkowo łatwo zamydlić oczy, gdyż zazwyczaj uważają się najsprytniejszych pod słońcem wynalazców wszystkich lewych sposobów i sposobików i wszystkich innych mają za frajerów, naiwnie trzymających się prawa. Ida i Wild na wstępie zapowiedzieli, że zamierzają poszerzyć swój pakiet o walory spoza rodzinnego systemu (fikcyjnego zresztą) i wymienili okrągłą sumę przeznaczoną na ten cel. Zaraz też zostali uprzejmie odprowadzeni od okienka do biura młodszego asystenta. Stamtąd trafili do starszego asystenta, by na koniec wylądować w gabinecie współwłaściciela firmy, samego pana Bosky’ego. Ida udała, że słucha uważnie jego porad, a potem przysiadła się do centralnego terminala i zaczęła kupować. Oraz sprzedawać. W końcu sama zaczęła mówić. - Panie Bosky, jeśli posłucham pana życzliwej rady i przyjrzę się Trans Migowi, zatrzymam co mam w Cibinium, może jeszcze dobiorę te nowe z Trelawny... Jonathanie, spokojnie, wiemy co robimy... Teraz, pozbyć się pięcioprocentowych obligacji municypalnych Soward... widzisz, ile to? Już ja bym ich nauczyła... Dobra rada, panie Bosky, jak mówiłam, teraz pora na Trelawny, chociaż ich prospekt emisyjny jest jakby odrobinę niekompletny... Do wieczora Bosky zgubił wątek. Ida chichotała w duchu. Ktoś z taką pozycją, jak partner u Chinmila powinien jednak szybko przejrzeć jej grę. Gdzie tam. Patrzył tylko, jak szastała pieniędzmi na wszystkie strony. Po prawdzie rychło nabrał ochoty, by wyprosić gadatliwą babę, jednak pod koniec drugiego dnia zauważył ze zdumieniem, iż podwoiła swój kapitał. Od tej pory, zamiast jedynie patrzeć, zaczął też słuchać. I pilnie powtarzał jej manewry korzystając z pieniędzy firmy. Oczywiście mylił się. całkowicie w ocenie intencji i działań Idy, trochę jednak potrwało, nim Bosky i reszta pojęli, ile właściwie megakredytów w ten sposób przyszło im stracić. Przygłuszony jazgotem nie zauważył też, jak Wild spokojniutko karmi główny komputer firmy własnymi dyskietkami. Po tygodniu etap pierwszy dobiegł końca. Wszystkie programy znalazły się na pozycjach wyjściowych i we właściwych serwerach. Wtedy zaczął się etap drugi. Ida i Wild wymknęli się tuż po północy z hotelu i wsiedli do nie oznakowanego ślizgacza, który rozpłynął się w mroku. Następnego ranka Ida dostała wstrząsającą wiadomość z domu. Wybieg prosty i stary jak świat, wykładany jeszcze na akademii szpiegowskiej Huna Attyli, ale zadziałał bez zarzutu. Ostatecznie prawdą jest, iż chociaż ludzie interesu uwielbiają się chwalić, jak to bez przerwy studiują historię, w tym militarną i dane wywiadów, tak naprawdę zapamiętują jedynie tytuły rozdziałów i hasełka, które mają przekonać kumpli od kieliszka, że piją z przedstawicielami inteligencji. Ida obiecała Bosky’emu, że wróci jak najszybciej. I odleciała (z mężem!) na pokładzie wielkiego, luksusowego liniowca, który opuściła zresztą podczas pierwszego postoju, by przesiąść się na statek dostarczony przez Wilda. Od tej chwili ślad po sympatycznej parze zginął, bo nawet jacht, który wykorzystali do ucieczki, został później „wyremontowany”, czyli otrzymał nową rejestrację i nowe numery maszyn, wyposażenia, nawet kadłuba. Dla Romów to nic trudnego. Etap trzeci zaczął się, zanim jeszcze zeszli z pokładu liniowca. Autonomiczny program wprowadzony przez Wilda do komputera odległej o pół galaktyki filii firmy CBT&G ożył i zaczął rozrabiać. Wszystkie inwestycje Idy zostały natychmiast spieniężone w twardej walucie, kredyty zaś przelane. Późniejsze śledztwo pozwoliło dotrzeć aż do trzech bankowych pralni, dalej ślad się urywał. Zarówno Ida, jak i Wild, oboje już wcześniej bogaci na tyle, by Krezusa nająć na lokaja, teraz jeszcze pomnożyli swoje osobiste majątki. Ida poczuła nawet coś na kształt wyrzutów sumienia i odpaliła po stosownej sumce Stenowi i Kilgourowi na „cele rekreacyjne”. - Ale to fajnie - westchnęła później - robić dobrze słusznym czynem. Albo odwrotnie. Owoce etapu drugiego dojrzały tuż przed świtem następnego dnia, gdy tylko rynek wznowił aktywność. Wypadło widowiskowo. Dwadzieścia sześć maleńkich, ale wyjątkowo brudnych, czyli mocno siejących promieniowaniem ładunków nuklearnych, rozerwało automatyczne centrum komputerowe planety Giro. Tym samym zniknął również główny komputer giełdowy Imperium. Ładunki były dziełem genialnego w swym szaleństwie Kilgoura. Wykonał je jeszcze przed wylotem na Ziemię. Ofiary: jeden portier, który zemdlał zamiast wyjść i dostał śmiertelną dawkę oraz jakieś pół tuzina ochroniarzy. Kilka sekund później media i linie specjalne poniosły hiobowe wieści. Wybuchła panika. Kto... czemu... jak tak można... anarchia... bandytyzm... wbrew zasadom... i tak dalej. Wskaźniki giełdowe runęły o setki i tysiące punktów. Potem stanęły, gdyż ludziom zaczął wracać rozsądek. Ostatecznie nie było aż tak źle. Przecież istniały jeszcze komputery i serwery rezerwowe. Ktoś tak szalony, by dokonać zamachu na podstawy cywilizacji na pewno nawet o nich nie pomyślał. Włączono sieć rezerwową, uaktywniając tym samym program Wilda. Pierwszy zwrócił na to uwagę pewien młodszy asystent. Uruchomił swoją stację, jednak na ekranie, zamiast normalnych tabel, pokazał się wizerunek Wiecznego Imperatora z mocno marsowym obliczem. Odziany w paradny mundur wskazał urzędnika palcem, a z głośnika buchnęło: „IMPERIUM CIĘ POTRZEBUJE!”. I tak już zostało. Obraz nie chciał zniknąć. Asystent klął na czym świat stoi, a szczególnie na polityków, starał się jak mógł, tłukł w klawisze, rozglądał się trwożnie wkoło czy ktoś nie widzi (bo przecież służba bezpieczeństwa pchała się ostatnio dosłownie wszędzie). W końcu zresetował komputer. Po zresetowaniu ujawnił się wirus Idy i nagle Imperium zapragnęło gwałtownie każdego, kto w najbliższej okolicy siedział przed jakimś monitorem. Urzędnicy przeklinali szpetnie piratów. I wszyscy zresetowali... A wirus rozprzestrzenił się jeszcze bardziej. Opanowywał tak nowe stacje, modemy i sieci... ...aż zawładnął całym systemem rezerwowym, który nie wytrzymał i zdecydowanie odmówił współpracy. Tym sposobem rozsypał się cały system giełdowy Imperium. Minęło kilka długich dni, nim rynek powrócił do względnej równowagi. Ale w tym czasie dało się zaobserwować działania typowe dla dobrze wytresowanych kapitalistów. Co się robi, gdy na giełdzie wybucha panika? Należy uciekać z kapitałem. Najlepiej w złoto lub inny pewny walor. I tak też próbowano uczynić, jednak bez większego powodzenia. Część giełd po prostu zamknięto. Banki ogłosiły przerwy wakacyjne. Niektóre dobrze prosperujące korporacje niespodziewanie upadły, gdy akcjonariusze zaczęli wycofywać udziały. Inne, które upaść powinny już dawno, równie niespodziewanie ożyły i jęły z zaufaniem spoglądać w przyszłość. Maklerzy musieli na dodatek nauczyć się sporządzać notatki. Zlecenia kupna i sprzedaży zaczęto przekazywać ustnie i gestami! Sten miał powody do radości. Pomysł Idy wypalił w całej rozciągłości. Papiery wartościowe rebeliantów zostały na czas spieniężone, zaś gwarantowane AM2 kredyty nabierały z każdą chwilą wartości. Ich kurs rósł dość długo niezależnie od wysiłków banku centralnego, który pompował w rynek wszystkie dostępne rezerwy. W końcu plan ratunkowy dał efekty i wahadło przestało się wychylać. Wszelako karzełek zdołał je poruszyć. Wojnę totalną można toczyć na wielu frontach. Sten markotnie i samotnie przygotowywał sobie posiłek i bez większego rezultatu pocieszał się myślą, iż utrzymanie właściwego poziomu życia i żywienia też może być jakąś zemstą. Tyle tylko, że ten akurat sposób podtrzymywania morale zawdzięczał nie komu innemu, jak Wiecznemu Imperatorowi. Posiłek miał składać się zasadniczo z kanapki ze stekiem z młodej wołowiny. Ale nawet z kanapki można uczynić dzieło sztuki. Jeszcze z rana, przed rzuceniem się w ogólnowojskową papierkową robotę, ponacinał po przekątnej trzycentymetrowej grubości płat mięsa i namoczył go w marynacie: jedna trzecia oliwy z oliwek (pierwsze tłoczenie), dwie trzecie Guinessa - znakomitego ciemnego piwa, które Sten poznał tuż przed swym ostatnim spotkaniem twarzą w twarz z Wiecznym Imperatorem - sól, pieprz i odrobina czosnku. Teraz stek gotów był do opieczenia. Sten wziął faskę miękkiego masła, utarł je, dodając po łyżeczce suszonej pietruszki, estragonu, tymianku i oregano. Potem nasmarował tą masą świeżo wypieczoną bułeczkę, owinął ją w folię i schował do ciepłego piecyka. Następnie skroił w plasterki cebulę. Dużo cebuli. Otoczył plastry w maśle i papryce, postawił na ogniu. Gdy zaczęły skwierczeć, w garnku z podwójnym dnem podgrzał pół litra kwaśnej śmietany zmieszanej z trzema łyżkami stołowymi chrzanu. Następnie przysmażył stek aż przestał puszczać soki, pociął w poprzeczne paski i wsunął do bułki. Na wierzch położył cebulę, okrasił ją śmietaną i przygotował zastawę do popełnienia cholesterolowego samobójstwa. Z boku ustawił talerz z cienko pokrojonymi pomidorami i oliwkami w occie winnym, obsypanymi drobno posiekanym szczypiorkiem z dodatkiem oliwy i bazylii. No i piwo. W tej chwili zabrzęczał komunikator. Freston. Najpierw spytał, czy linia jest ekranowana i kodowana. Oczywiście, że jest. Potem oznajmił, że właśnie zakończył analizę owego dziwnego sygnału, który holownik konwoju dostarczającego AM2 na Dusable wysłał jakby do nikąd tuż przed atakiem. I otrzymał ciekawe wyniki. Sten postanowił poczekać na koniec rewelacji i dopiero wtedy zmyć Frestonowi głowę za pakowanie nosa w cudze kompetencje. Może i jest specjalistą od łączności, jednak teraz pełni obowiązki dowódcy i ma cały statek pod opieką. Powinien zostawić sprawę technikom. Sygnał nie został wcale wysłany do nikąd, wyjaśniał Freston. Wiązka mierzyła w pewien martwy, zapomniany system na zapadłej prowincji. Freston pożyczył od Bhorów jeden ze statków zwiadu elektronicznego i tak przeprogramował i rozbudował jego czujniki, by dorównywały najlepszemu imperialnemu sprzętowi, na którym dotąd pracował. I wysłał statek do wspomnianego martwego systemu. Tam na jednej z planet stateczek znalazł małą stację przekaźnikową. Nie próbował lądować ani sondować obiektu, gdyż takie instalacje bywają nadziane różnymi pułapkami. Freston zaczął tłumaczyć wagę odkrycia, jednak Sten tych komentarzy nie potrzebował. Wiedział, że znaleźli miejsce, z którego automatyczny konwój AM2 wyruszył na Dusable. Najprawdopodobniej tam właśnie holownik otrzymał ostateczne instrukcje. Wychynął z nieodgadnionych mroków kosmosu i usłyszał RUSZAĆ albo ZANIECHAĆ albo ZMIENIĆ KURS na Dusable czy inny skład AM2, czy gdziekolwiek jeszcze indziej, albo... Mnóstwo możliwości. Ciekawe. - Czy statek zwiadu jeszcze tam jest? - Tak - odparł Freston. - Nakazałem przyczaić się z receptorami na pełną moc, bez okazywania jakiejkolwiek aktywności, o ile nie rozkażę tego osobiście. - Czy od chwili przybycia przejął jakąś transmisję? - W ścisłym znaczeniu nie - stwierdził oficer. - Jednak meldują o narastającej aktywności elektroniki stacji. Zupełnie jakby kolejne podzespoły przechodziły w stan czuwania. Sten zapomniał już zarówno o zamiarze zrugania Frestona, jak i o swojej kanapce. - Czy statek ma dość czułą aparaturę, by przechwycić podobny sygnał, jak ten, który wyłowiłeś w pobliżu Dusable? - Bez problemu. - Jak to daleko? - Możemy tam być w trzy dni. Sten uśmiechnął się: Freston dobrze znał swego szefa. - Dobra. „Aoife” gotowy do startu? - Tak. - Ruszam. Powiedz dowódcy... - To Waldman, sir. - Powiedz, że ma szansę zmazać hańbę po klęsce ataku na konwój. I niech założy stelaż holowniczy dla myśliwca. Zamontuj mu też moduł łączności do utrzymywania kontaktu z myśliwcem na wąskiej wiązce. Na wczoraj. - Tak jest. Przypuszczam, że to pan będzie pilotował myśliwiec? Sten już chciał przytaknąć, ale się powstrzymał. Dość tej bohaterszczyzny. Nie rób z siebie idioty. - Nie - odparł ku zdumieniu Frestona. - Chcę pilota z jajami... chociaż... mam już kandydatkę. Koniec łączności. Wyszedł z kabiny zanim jeszcze ekran zdążył pociemnieć. Wartujący na zewnątrz Gurkha zaprezentował błyskawicznie broń. Sten w biegu odmachnął ręką, co mogło przypominać salut, i zniknął. Zabrał ze sobą jedynie hełm, pas z uzbrojeniem (pistolet, amunicja, zestaw do czyszczenia, kukri), który przewiesił przez ramię oraz racje żywnościowe i zestaw toaletowy na trzy dni - wyposażenie, które zawsze trzymał pod ręką. Ida mimowolnie dała dobry przykład. Pora trochę rozruszać stare kości. Jakieś stulecie temu szanowny Ecu pojął, że prawdziwy dyplomata musi opanować trzy umiejętności: nigdy nie brać niczego do siebie, zawsze udawać zadowolonego, nawet gdy potrawy na stole bankietowym okazują się niejadalne, przede wszystkim zaś, skutecznie walczyć z nudą. Nie tylko z tą nudą, która cechuje wszystkie ważne konferencje, na których politykierzy próbują zarabiać punkty długimi mowami, ale również z nudą niekończących się podróży. Ecu zastanawiał się często, jak radzą sobie z tym problemem załogi statków. I jakim cudem ci, którzy jeszcze w dawnych czasach skazani byli na wieloletnie wyprawy w prostych rakietach, w ogóle wracali żywi i przy zdrowych zmysłach. Sprawa była na tyle ciekawa, iż postanowił ją zgłębić. I poczytał sobie o morderstwach, buntach i gorszych jeszcze aberracjach, które występowały obficie szczególnie w okresie przed opanowaniem nadprzestrzeni. Znaczy, nie radzili sobie. Podróż powrotna ze świata Kal’gatów okazała się szczególnie dokuczliwa, ponieważ trzeba było za sprawą odciąć wszystkie kanały łączności. Ecu zaczynał się już z wolna buntować, chociaż pamiętał przecież, iż Manabi nie znają nudy, że to tylko odruch wynikający z długotrwałego przybywania wśród ludzi. Niemniej był to odruch bardzo sugestywny. Obejrzał wszystkie dostępne na pokładzie jachtu filmy. Przeczytał wszystkie książki, a nawet raporty i prognozy. A tu zostały mu jeszcze cztery dni do Seilichi. W końcu sięgnął ponownie po reklamówkę Marra i Senna. Już wcześniej chciał ją obejrzeć, ale obawiał się własnej reakcji na widok suto zastawionych stołów, z którymi podawane automatycznie w jachtowej kuchni racje w żaden sposób nie mogły się równać. Posępnie pomyślał o czterech dniach męki dzielących go od cywilizacji. Musnął dyskietkę. Znów ujrzał dwie główki, które go pozdrowiły. Napłynęły miłe zapachy. Pojawił się stół... Ecu poruszył czułkami. Coś nie tak. Stół został nakryty byle jak. I skromnie. Zupełnie, jakby to nędza zmusiła obu Milchenów do wznowienia działalności. Niemożliwe... Chyba, żeby... Nagle główki zastygły w pół gestu. - Dość już naopowiadaliśmy, by poczynić zadość wymogom zwykłej, nudnej poczty reklamowej i zniechęcić każdego, kto chciałby ją cenzurować - powiedział Marr. - Taką przynajmniej mamy nadzieję - dodał Senn. - Szanowny Ecu, potrzebujemy pańskiej pomocy. Ufam, że to pan ogląda ten przekaz - zadrżał, jakby mroźne ciarki przeszły mu po grzbiecie. Marr przysunął się bliżej z opiekuńczym gestem. - ...i że ogląda go pan sam. Pojawiły się kłopoty. Musimy nawiązać kontakt ze Stenem. Nie mamy pojęcia, czy pan wie, gdzie go szukać, ale ponieważ kiedyś zasiadał pan w tym samym Trybunale, co Sten, zwracamy się właśnie do pana. To nasza jedyna nadzieja. Sten musi nam pomóc. Nam i komuś jeszcze. Nie mogę podać imienia tej osoby, ale proszę powiedzieć Stenowi, że jest to ktoś, kogo dobrze zna. Niech przypomni sobie przyjęcie u nas, i ogród, i to, co zdarzyło się później. To był jeden z czarnych bali pod księżycem, które wyprawialiśmy trzy razy do roku. Ta osoba pamięta. Jeśli Sten odpowie twierdząco, proszę przekazać następnie, że wspomniana osoba znalazła się w opałach. Imperator ją ściga. My... - Słyszeliśmy, gdzie ta osoba jest - wtrącił się Marr. - I jeśli Imperator dowie się, że my wiemy, wówczas zajmie się i nami. Nie wiemy jednak dokładnie, ale czujemy przez skórę, jak sieć z wolna się zaciska. Prędzej czy później zjawią się tu osobnicy gotowi nas skrzywdzić. Obaj przytulili się w sposób jednoznacznie sugerujący, iż na swój skromny sposób zwiększają sumę dostępnej w ogólnie wrogim wszechświecie miłości. - Nic więcej dodać nie możemy - stwierdził ostatecznie Senn. - Proszę powiedzieć Stenowi, w jakim znaleźliśmy się położeniu. Spytać go, czy mógłby nam pomóc. O ile wie pan, gdzie go szukać. Sami nigdy go nie odnajdziemy. A, jeszcze jedno... Proszę mu też przekazać, żeby nie ryzykował. W żadnym wypadku. To nasze zdanie, ale ta zaprzyjaźniona z nim niegdyś osoba mówi to samo. Gdyby musiał dla nas postawić na szali powodzenie swojej krucjaty, niech nie próbuje. Sten nie może przegrać. Pilot z jajami, czyli Hannelore La Ciotat, zastanawiała się, czemu właściwie przystała do rebeliantów. Refleksja snuła się opornie, jak zwykle u dobrych pilotów. Odznaczają się oni tym, że nie tylko nie potrafią rozmawiać bez bogatej gestykulacji, ale też rzadko myślą o przyszłości dalszej niż szykowany właśnie w kantynie obiad. Nikt poza rebeliantami nie wiedział, że to ona była pilotem Stena podczas zastawiania pułapki na admirała Masona i pancernik „Caligula”. Zresztą, gdyby nawet, to łatwo wywinęłaby się oskarżeniom twierdząc, iż wykonywała rozkazy ze strachu o własną skórę. Niemniej jako jedna z pierwszych stanęła u boku Stena w hangarze „Victory”. Uczyniła to z trzech powodów. Po pierwsze, Imperium kojarzyło się jej z nadętymi dupkami, którzy nigdy nie potrafili zrozumieć, jak wielkie znaczenie szkoleniowe mają loty myśliwcem pod mostami stolicy jej planety, szczególnie te wykonywane z szybkością jednego macha. Grozili nawet, że odbiorą jej maszynę i uziemią za biurkiem. Po drugie, Sten też był pilotem i mówił tym samym językiem. Po trzecie, wiedziała, że walcząc po jego stronie wylata więcej godzin i weźmie udział w większej liczbie akcji, niż kiedykolwiek będzie jej to dane, jeśli pozostanie w ramach olbrzymiej machiny sił zbrojnych Imperium. Czwarty powód mógłby brzmieć „Czemu nie?”, jednak tego głośno nie wypowiadała, bowiem sugerowałoby to jednoznacznie, iż piloci słabują na rozumie. Szczególnie piloci myśliwców. Odprawy Stena na pokładzie „Aoife” wysłuchała z lekkim sceptycyzmem. Stena to rozbawiło. - Jakieś pytania, pani porucznik? Przepraszam, pani kapitan. Gratuluję awansu. La Ciotat wzruszyła ramionami. Więcej gwiazdek na pagonach znaczyło dla niej tylko tyle, że będzie mogła wydawać teraz w kantynie nieco więcej kredytów. Ostatecznie co za różnica: sierżant czy admirał, w myśliwcu wszyscy są równi. - Ostatnim razem, gdy przedstawiał nam pan swój wielki plan - zaczęła tak taktownie, jak potrafiła - było to na zasadzie „Ruszaj się Hannelore, zastawimy pułapkę na pancernik”. Udało się chyba tylko dlatego, że nikt nie potrafił przewidzieć czegoś równie głupiego. A teraz mamy znowu pchać się na jeszcze większy cel. O ile dobrze zrozumiałam, w grę wchodzi tylko mój myśliwiec wsparty przez łajbę obcego typu... - „Aoife” ma nas tylko dostarczyć na miejsce i wyciągnąć - przerwał jej Sten. - Nie będzie się angażował. - Jeszcze lepiej. Jedna, pozbawiona eskorty maszyna ma rzucić się na cały konwój przewożący najcenniejszy surowiec Imperium. I pan sądzi, że to się uda? Wątpię, byśmy zdołali ujść cało, o osiągnięciu celu nie mówiąc. A kto zajmie się eskortą konwoju? - Nie będzie żadnej eskorty. - No nie... Chyba pan nie słuchał. A w ogóle to jak mam się do pana zwracać? Poza „sir”, naturalnie. Jaką rangę ma pan zamiar przyznać sobie po rebelii? Wódz? Heros? Pewnie napcha pan sobie więcej pasków na rękawy, niż jakiś tam admirał... - Spróbuj Sten. Bez szarż i bez „sir”. - Dobra. Tak czy tak, twierdzisz, że imperialni pchną coś takiego bez eskorty? - Tak. - Sten, czy ty się na pewno dobrze czujesz? - Możesz kwestionować moją inteligencję i wolno ci wyrażać to głośno, La Ciotat. Ale odpowiedzi nie usłyszysz. Nie musisz. La Ciotat dłuższą chwilę mierzyła Stena spojrzeniem. - Nie tęsknię za widokiem twojego trupa - mruknęła w końcu. - Rozrywki też nie szukam. Ale chyba wezmę udział w tej obłąkanej operacji. Niech będzie, że urodziłam się razem z siostrą bliźniaczką, a gdy mama kazała utopić tę głupią, to ojciec się pomylił. Dobra, szefie. Pogonię załogę. Spodoba im się. Nieustraszeni ochotnicy idą na spotkanie śmierci... Chyba w końcu zacznę ich pytać o zdanie. Osiągnąwszy granice martwego systemu, Sten i La Ciotat z załogą przesiedli się na pokład myśliwca „Sterns”. Niezwłocznie uruchomili łącze między stateczkiem a „Aoife” i „Heorotem”, zwiadowczą jednostką Bhorów, która wciąż nasłuchiwała zaczajona na orbicie blisko planety ze stacją przekaźnikową. Pozostało czekać. Jak zwykle przed walką, La Ciotat wycofała się do kabiny kapitańskiej. Na myśliwcach oznaczało to pakamerę wielkości szafy, z opuszczanym blatem i zasłoną dumnie pełniącą rolę drzwi. Tam usunęła sprawnie wszystkie włosy z całego ciała i umyła się w wodzie pobranej ze zbiorników „Aoife” i uperfumowanej olejkami pochodzącymi z rodzinnego świata pani kapitan. Twarz pomalowała w pradawne barwy wojenne swojego rodu, a potem oczyściła medytacją umysł ze zła, pragnień i pożądań. Była gotowa. Zastanawiała się, co właściwie porabia Sten, który zajął drugą istniejącą na myśliwcu kabinę, poprzednio należącą do inżyniera pokładowego. Jakie zwyczaje praktykowano na jego świecie? Może żadnych? Zatrzymała się nad tą myślą. Żadnych? A gdyby tak odsunąć kotarę, przejść dwa kroki, zastukać we framugę i... Opamiętała się i wróciła do medytacji. Żadnych pożądań, żadnych pragnień. Poza tym, czym tu się martwić. Próżnia jest dla niej łaskawa, niszczy tylko wrogów... Włożyła świeży kombinezon i spróbowała zasnąć. W sąsiedniej kabinie Sten wyspał się uczciwie, obudził, przekąsił. Nie myślał o niczym szczególnym. Delektował się posiłkiem, wsłuchiwał się w szum wentylacji i pomruk systemów stateczku, odgłosy rozmów i śmiechy dobiegające z mesy, gdzie w nieprawdopodobnym ścisku czekało na sygnał pozostałe trzynaście osób załogi, wszyscy dość długo w służbie, by wytrwać jakoś nieustanne siedzenie sobie na karkach. Znów przysnął. Może nawet coś mu się śniło. Jeśli tak, to sen umknął pamięci, gdy zawyła syrena alarmu. Sten spojrzał na wyświetlacz w głowach koi. Od przybycia do systemu nie minęły jeszcze cztery dni pokładowe. Freston albo miał kryształową kulę, albo naprawdę marnował się na stanowisku byle dowódcy pancernika. „Heorot”: Do wszystkich! Odbieram sygnał zbliżania... „Aoife”: Pełna gotowość! „Sterns”: Mamy ich. Sten ze „Sternsa”: Do wszystkich! Zachować ciszę! Z pokładów trzech statków obserwowano, jak potężny konwój wynurza się z nadprzestrzeni. Wyładowany po brzegi AM2. I dwakroć większy, niż ten przechwycony nad Dusable. Oficer łączności na „Heorocie” wyłowił jazgot nadajników stacji - odpowiedź na wcześniejszy sygnał identyfikacyjny konwoju. Odsunął pokusę dokonania natychmiastowej analizy przekazu i tylko złożył meldunek o wykrytej aktywności. - Do wszystkich - powiedział spokojnie Sten. - Wszystkie czujniki i rejestratory na pełną moc. Czekać... czekać... czekać... teraz! Pani kapitan! Pełna moc! La Ciotat wykonała rozkaz i „Sterns” wyprysnął ku monstrualnemu konwojowi. Oficer łączności na „Heorocie” wychwycił symptomy paniki. Na oko nic się nie wydarzyło, tyle że nadajnik holownika konwoju zaczął nagle pracować na bardzo wielu częstotliwościach. - Pani La Ciotat - odezwał się Sten. - Pocisk Kali proszę... na zdalnym naprowadzaniu... pole celu... konwój widoczny na głównym ekranie... na mój rozkaz... - Pani Castaglione - zwróciła się Hannelore do swojej pani oficer uzbrojenia. - Potwierdzam... - Cel wprowadzony, sir. - Odpalić - rozkazał Sten. - Ognia. Wielki pocisk przeciwokrętowy wychynął z centralnej wyrzutni „Stemsa”. Na bocznym ekranie pojawił się oficer łączności „Heorota”. - Odbieramy sygnały kierowane do stacji i konwoju - zameldował. - I odpowiedź. Wielka moc sygnału. Kierunek nieznany... Pasmo odmienne od zwykle stosowanych... wstępna analiza sugeruje obszar pomiędzy omikron sub dwa i teta trzy... nie słyszałem, by ktokolwiek używał kiedyś... na kudłatą brodę mojej matki! Nieregulaminowa odżywka oficera była w pełni usprawiedliwiona. Dobrze widoczny na ekranach konwój zmienił się nagle w novą. Eksplozja była znacznie większa niż poprzednio. Jednak tym razem nie wywołał jej pocisk Kali. Ten konwój popełnił seppuku. Chwilę później drugi, znacznie mniejszy błysk obwieścił autodestrukcję stacji przekaźnikowej. Przeciążone ekrany „Sternsa” pociemniały. W końcu zapalił się monitor awaryjny sprzężony w głowicą naprowadzającą pocisku Kali. Pokazywał pustkę. Castaglione sprawdziła wszystkie możliwe odczyty. Wkoło rozciągały się parseki nieskalanej próżni. La Ciotat zachowała pozory spokoju, jakby codziennie widywała takie tknięte manią samobójczą konwoje. - Dobra - wykrztusiła. - Wywiad pierwsza klasa. Ale nawalczyć, to się nie nawalczyliśmy. Sten nie odpowiedział od razu. Najpierw połączył się z oboma pozostałymi jednostkami. - „Heorot”, tu „Stems”. Macie namiar? - Tu „Heorot”. Potwierdzam. - Lokalizacja stacji odbiorczej? - Żadna znana. Analiza w toku. - „Sterns”. Wyłączam się. Teraz dopiero się uśmiechnął. - To było wspaniałe - mruknął. - A jaki z tego pożytek? - Prawie złapaliśmy Imperatora za jaja - wyjaśnił malowniczo Sten. - Prawie. No i pozbawiliśmy go całkiem sporej porcji AM2 przeznaczonej dla sojuszników. Uśmiechnął się jeszcze szerzej. La Ciotat spojrzała na niego sceptycznie - nie była pewna, czy wszystko pojmuje. W rzeczy samej, nie pojmowała, chociaż spodobało się jej, że czasem starczy tylko wyskoczyć zza krzaka i wrzasnąć BUU!, by wielkiego brzydkiego wilka szlag trafił. Manewr, który będzie można powtarzać bez końca, o ile tylko uda się wytropić więcej takich konwojów. Sten zrozumiał zaś, że ustalona przez Imperatora taktyka obronna mająca chronić źródła AM2 przed osobami niepowołanymi, okazała się w gruncie rzeczy mieczem obosiecznym. Podobnie jak wcześniejsze ustanie dostaw po śmierci władcy, tak i obecne mogło być fatalne, jednak tym razem dla samego Imperatora. A Sten gotów był czaić się na konwoje aż do skutku. W najgorszym razie zmusi najpewniej wroga do jakiejś reakcji. Co ważniejsze, „Heorot” przechwycił i nagrał kolejny sygnał skierowany gdzieś w pustkę. Tym razem nadany ze stacji. Jeśli zdołają namierzyć odbiornik, zbliżą się o krok do źródła AM2. I zwiększą swe szansę na pokonanie Imperatora. Rozdział 14 41413...31146... 00983...01507... Daleko poza zasięgiem najdoskonalszych czujników, w sporej odległości od stref patrolowania Bhorów, pojawił się na chwilę w przestrzeni imperialny statek specjalnego przeznaczenia. Wypuścił samotny myśliwiec i zniknął. Myśliwiec zamiast uzbrojenia niósł szereg modułów elektronicznych. Skierował się ku Vi, macierzystej planecie Bhorów i stolicy całej Gromady Wilka. Na pokładzie było tylko pięć osób załogi i jeden funkcjonariusz Imperialnej Służby Bezpieczeństwa, świeżo zresztą po kursach. Właśnie otrzymała pierwszy przydział. 09856... 37731..20691... Skryty za jednym z księżyców planety, wszedł na wysoką orbitę i czekał na właściwą chwilę. W końcu włączył napęd i na małej mocy zaczął podchodzić do lądowania, wszelako po dziwnej dość trajektorii. Wyglądało to, jakby spadał pionowo na powierzchnię planety, mierząc w punkt na pustkowiach w pobliżu stołecznego miasta. Z każdą chwilą zmniejszał szybkość, by uniknąć zbytniego rozgrzania powłoki w atmosferze i ograniczyć emisję w podczerwieni. Wychwycił moment, gdy z pobliskiego portu startował frachtowiec ruchu lokalnego i korzystając z normalnego w takim przypadku szumu elektronicznego i turbulencji, niepostrzeżenie podszedł do lądowania. Na pokładzie rozprowadzający przycupnął obok szpiega. Wnętrze oświetlały skąpe lampki, nie przyzwyczajające oczu do blasku. Dziewczyna było solidnie wyposażona. Moduł z minigeneratorem McLeana na piersi, plecak z bronią i nie zwracająca uwagi, zwykła walizka z typowymi gadżetami szpiega, ubraniem i całkiem sporą sumą kredytów i lokalnej waluty Bhorów. Do uda przypięła torbę z najbardziej niezbędnym narzędziem pracy szpiega - urządzeniem nadawczo-odbiorczym. - Zbliżamy się do punktu delta zulu - zabrzęczał interkom głosem pilota. - Rozumiem, sir - odparł odprawiający agentkę. - Opadamy. Już. Myśliwiec zakołysał się lekko i znieruchomiał w zawisie. - Tak, sir. Otwieram właz. Pojawiło się okrągłe wyjście. Na zewnątrz panowała chłodna księżycowa noc, bielał śnieg. Spod włazu wysunęły się dwa karbowane podesty. Daleko z boku migotały światełka nabierającego wysokości statku Bhorów. Agentka zadrżała, chociaż wnętrze myśliwca było dobrze ogrzane. - Tam chyba jest zimno. - Przyjaciele będą czekać - syknął odprawiający. - Już. Na pozycję. Agentka wyszła na podest. Zakołysała się lekko, pchnięta strumieniem ciepłego powietrza bijącego z luku. Zacisnęła dłonie na sterach napędu, dokładnie tak jak uczono ją na ćwiczeniach. Na jednym z uchwytów wyczuła włącznik. - Dolicz do trzydziestu nim zwolnisz torbę - przypomniał odprawiający. Agentka przytaknęła, choć naprawdę nie słuchała. Interkom znów zabrzęczał. - Dziesięć... dziewięć... osiem... siedem... sześć...pięć... cztery... trzy... JUŻ! Stalowe podesty schowały się gwałtownie i agentka runęła ku powierzchni planety. Odprawiający zamknął właz. - Poszła, sir. - Dobrze. Wracaj na stanowisko. Myśliwiec zaczął się wznosić. Pilota kusiło, by dać pełną moc i zmykać niczym zając, jednak odruchy zawodowe wzięły górę. Gwałtownie przyspieszający obiekt musiałby zwrócić czyjąś uwagę, a wtedy cały wysiłek na nic. Odprowadzający zaś zerknął na zamknięty już właz. - Oby wszystkie twe jajka miały pod dwa żółtka - mruknął pod adresem agentki. Życzenie szczęścia było ze wszech miar na miejscu. 43491...29875...01507... Marla, awansowana ostatnio z technika na chorążego, przeszukiwała nocne niebo na ekranie ślizgacza. Obok miała Paena, konstabla policji Bhorów. Obraz zamigotał. Podregulowała. Znowu idealnie ostro. - Osobiście wolałbym nie wypuszczać idealnie sprawnego myśliwca z rąk - zauważył Paen. - Ja też nie - mruknęła Marla. Jakiś czas temu pomogła zakodować i wysłać z Vi wiadomość przeznaczoną dla nasłuchującej sygnałów ze Światów Wilka, względnie bliskiej stacji odbiorczej imperialnego wywiadu. Wiadomość brzmiała obiecująco: 41413 pilnie 31146 potrzeba 00983 dodatkowych 01507 agentów ... 30924 meldunki świadczą 32149 s 37762 t 11709 e 23249 n 03975 układa 26840 plany 41446 wykorzystania 37731 systemu 03844 bazalt znów wypłynął ... 37731 system 09856 transferu 20691 m ... 43491 osobiście 29875 odbiorę 01507 agentów Marla była szczególnie dumna z doboru grupy kodowej 03844, gdyż wedle jej obserwacji Hohne nie był szczególnie wprawnym szyfrantem. Kilgour miał rację, nazywając go amatorem, skoro gość wybrał system kodowy znany już w zamierzchłych czasach, gdy szpiedzy obnosili się ze sztyletami z obsydianu i pelerynami. Wyobraziła sobie ile przekleństw popłynie po drugiej stronie, gdy przyjdzie do odszyfrowania wiadomości. Dopiero przypisanie grupie 03843 znaczenia jako bazy” nada sens przekazowi. Szalony Szkot byłby dumny z uczennicy. Zaczynało jej brakować Alexa. Gdy tylko wróci, to chociaż teraz, po awansie, nie będzie już jej dowódcą, zaprosi go na drinka, obiad... a może nawet... kto wie? Tak czy tak, chciała dowiedzieć się, co naprawdę znaczył ów tytuł lairda Kilgoura z Kilgourów. Czyżby naprawdę był baronem lub kimś takim? Jeśli tak, to co robił wśród rebeliantów? Wraz z resztą arystokracji winien stać przy Imperatorze. - Ludzka istota chyba już zmarzła - zauważył Bhor bez cienia współczucia. - Bez wątpienia. Marli zrobiło się przez chwilę żal przegranego szpiega, dryfującego przez nocne niebo, wciąż jeszcze kilometr nad ziemią. Ale stłumiła wątpliwości. To dorosła osoba, wiedziała na co się decyduje. - Jeszcze stregga? - spytał konstabl Paen. - Już mówiłam, że my nie potrafimy chłonąć stregga i pozostawać w pionie jednocześnie. Inaczej niż wy. - Kilgour potrafi. - Kilgour nie jest człowiekiem. - Chyba rzeczywiście nie. Paen osuszył swój kubek w kształcie miniaturowego rogu, złożył go i odstawił. - To co, zgarniamy nowego przyjaciela? Oboje wysiedli ze ślizgacza ostrożnie, by nie trzasnąć głośno drzwiami, bo w nocnej ciszy odgłos poniósłby się daleko. Mrok wokoło krył jeszcze dwudziestu uzbrojonych po zęby funkcjonariuszy Bhorów. W górze agentka przestawiła kontrolki, zmniejszając szybkość opadania na tyle, na ile mały generator McLeana pozwalał. Mimo sporego postępu, epoka plecowych zestawów szybujących, opisywanych przez pisarzy fantastów, jeszcze nie nadeszła, chociaż małe moduły McLeana pozwoliły zapomnieć o wszelkich typach niebezpiecznych i zawodnych spadochronów. Agentka skierowała się ku krańcowi sporej łąki i, wyznaczonej wedle planu M na miejsce zrzutu. Daleko, co najmniej pięć kilometrów dalej, dojrzała światła niewielkiego gospodarstwa. Czyli wszystko w porządku. Żadnej zasadzki. Chociaż, czy jej tutejszy przełożony, mistrz wywiadu Hohne, lub ktoś od niego, będzie czekał? - pomyślała i przeszedł ją dreszcz. Ale nakazała sobie spokój. Jeśli nie, to zgodnie z instrukcją zapadnie na cały dzień w terenie. Miała dość racji żywnościowych i tabletek rozgrzewających. No i porządny, ocieplany skafander. Jeżeli i wtedy nikt się nie pojawi, to też jeszcze nie tragedia. Zagrzebie moduł McLeana pod śniegiem i pomaszeruje do stolicy, by odszukać któryś z trzech punktów kontaktowych. Ostatnie dwadzieścia pięć metrów. Oderwała oczy od ziemi i tak, jak ją uczono, poszukała linii horyzontu. Starała się nie myśleć o ostrych kamieniach skrytych być może pod puchatym, białym śniegiem. Nagle przypomniała sobie zalecenie odprawiającego i zwolniła zatrzask, pozwalając zamocowanej na udzie torbie zwisnąć luźno na pięciometrowej lince. Wszystko po to, by nie zmiażdżyć przypadkiem bagażu przy lądowaniu. Nadajnik opadł tylko o jakieś pół metra, gdy ziemia wybiegła na spotkanie. Agentka ledwie zdążyła złączyć stopy i ugiąć kolana... i zabolało. Aż krzyknęła. Potem legła nieruchomo na śniegu. - Cholera - warknęła Marla, gdy policjanci biegli ku szpiegowi. - Jeśli zniszczyła transmiter, to chyba jej kciuki w kurki powkręcam. Wciąż brakuje nam dwóch. By ukryć, że agent wypadł z obiegu budowano replikę supertajnego minitransmitera wysokiej mocy, stosowanego przez służby Imperium. Nie było to łatwe zadanie, a poza tym pochłaniało sporo czasu. Trzeba było również wymyślać jakieś sensowne uzasadnienia dla tak długiej przerwy w łączności. Marla nie wątpiła, że i ta agentka da się „oswoić”. Jeśli nie, to przeskanuje się jej po prostu mózg, wydobywając informacje o kodach, kontaktach i zadaniach sposobem mniej sympatycznym. Potem oczywiście czekać ją będzie egzekucja. Jak dotąd jedynie troje imperialnych agentów wybrało wierność patriotycznym hasłom i drogę na szafot. Troje z dwudziestu dziewięciu, których Poyndex przysłał na Światy Wilka zwiedziony meldunkiem Hohnego o planowanej wizycie Stena. Pozostałych dwudziestu sześciu mieszkało sobie teraz w całkiem wygodnych, choć dobrze strzeżonych kwaterach na różnych planetach Gromady i karmiło odległego szefa tym, co kazano im nadawać. W ten sposób Marla, Kilgour i Sten kierowali udatnie całą siatką imperialnego wywiadu na Światach Wilka. Dokładnie tak, jak zamyślił to sobie Alex. Jakiś czas wcześniej jedna z koleżanek Rykor otrzymała niezwykły przydział. Jako specjalistka od rekrutacji miała przygotować kampanię werbunkową dla pokonanych światów Tahnu. Rykor uznała to w pierwszej chwili za niesmaczne, musiała przyznać jednak, że społeczności w podobny sposób zdeptane i upokorzone, dostarczają zwykle całkiem użytecznego rekruta. Znajoma wyjaśniła wszakże, iż szczegółowe instrukcje przewidują coś więcej. Ma mianowicie dążyć do wskrzeszenia dawnej kultury samurąjskiej Tahnijczyków. Tej samej kultury, którą Imperator zaraz po zwycięstwie obiecał wykorzenić. Ciekawe, pomyślała Rykor. Czyżby Imperator zaczął wierzyć, że najlepszym sposobem walki z nędzą jest ubranie wszystkich nędzarzy w gustowne mundurki? Dodatkowo podobny pomysł kwalifikowałby go jako dobrze zapowiadającego się psychopatę. Budował armię, której zamierzał użyć, a ponieważ Imperium nie miało obecnie żadnego wroga zewnętrznego, cała ta nowa armia musiałaby zostać skierowana przeciw wrogom wewnętrznym. Innymi słowy, przeciwko obywatelom Imperium. Ponieważ zaś Tahnijczycy hołdowali niezmiennie ksenofobii, przekonaniu o swej wyższości rasowej i wierze, iż litość oznacza słabość, było dla nich rzeczą normalną, że silny dyktuje prawa słabemu. Tym samym nowa armia Imperatora miała być armią barbarzyńską. Rykor dyskretnie zbadała sprawę i okazało się, że władca zainteresował się również innymi światami o podobnie zwichrowanej kulturze. Bardzo ciekawe. Szczęśliwie ktoś o talentach Rykor nie musiał się długo głowić, jak storpedować podobną kampanię. Najpierw zgromadziła wszystkich dostępnych psychologów lub studentów psychologii, którzy lubili podróżować i którym nie przeszkadzała długotrwała samotność. Musieli jeszcze umieć kłamać bez poczucia winy, pracować pilnie nawet wówczas, gdy nie mieli szans na szybkie ujrzenie rezultatów swoich wysiłków, oraz czekać cierpliwie na wynagrodzenie. I tak dalej. Niestety, nie miała obecnie tych batalionów specjalistów od kontrpropagandy, które przybiegały na zawołanie, gdy służyła jeszcze Imperium. Wszelako obmyślana starannie antytoksyna i tak rychło zaczęła zwalczać zaszczepionego przez władcę morderczego wirusa. I to poniekąd sama z siebie, atakowała bowiem podstawy świadomości społecznej, na które Imperator tak liczył. Na przykład jeden z ochotników Rykor, imieniem Stengers, który jako student socjologii pewnej imperialnej uczelni przybył na Heath, dawniej stołeczny świat Tahnu, zaczął krążyć po tym samych środowiskach, co zespoły rekrutacyjne, tyle że z niejakim wyprzedzeniem. Nie czynił nic specjalnego, zadawał jedynie pytania, szczególnie tym młodym Tahnijczykom, którzy na poważnie rozważali, czy by się. nie zaciągnąć. Pytał na przykład: „Jeśli Imperator naprawdę chce, byście odzyskali godność i odrodzili dawne tradycje, to czemu każe wam służyć tak daleko od domu? Trudno o honor w mroku i pustce, jak głosi zresztą jedno z waszych narodowych przysłów”. Czasem podejmował temat bardziej bezpośrednio: „Ciekawe. Powiadasz, że już osiemnastu poszło z tego rolniczego powiatu i że ani jeden jeszcze nie wrócił? A, dwóch zginęło? Smutno jest ginąć tak daleko od ojczyzny. I to służąc komuś, kto nawet nie doceni tej ofiary”. Zdarzało się, też, że w ogóle nie owijał niczego w bawełnę: „Jeśli Imperator naprawdę zaczął nagle tak doceniać Tahnijczyków, to czemu tu bieda aż piszczy? Całe Imperium opływa w dostatki, a wam ledwo drewna starcza na podpałkę. Sam mieszkam na nieprzesadnie bogatej planecie, na dodatek głęboko w górskich dolinach, jednak u mnie w każdym domu jest porządny piecyk na AM2. Zupełnie tego nie rozumiem”. Bywał też brutalnie szczery: „Imperator wpadł na dobry pomysł, jak trwale pozbyć się Tahnijczyków. Będzie wysyłał was kolejno na światy pogranicza, aż wszyscy zginiecie”. Stengers i jemu podobni zadbali też o rozpowszechnienie starannie dobranych ballad ułożonych jeszcze w czasach wojny, które sugerowały jednoznacznie, iż Imperator i wszyscy jego poplecznicy to tylko robactwo kłębiące się pod stopami Tahnijczyków. Tym sposobem następny okresowy raport o rozwoju akcji werbunkowej zawierał niepomyślne dla Wiecznego Imperatora dane, świadczące o spadku ilości chętnego rekruta... Sten wyraźnie kazał Kilgourowi zachować podczas pobytu na Ziemi jak najdalej posuniętą ostrożność. Wprawdzie ta dawna akcja nad rzeką Umpqua wymierzona była przeciwko radzie, ale funkcjonariuszom służb bezpieczeństwa mogło to nie robić żadnej różnicy. Kto wie, czy koło tej małej wioski, ówczesnej bazy operacyjnej Stena i Alexa wciąż nie błądzą, te same smutne typki wypatrujące wciąż tych samych twarzy, tyle tylko, że teraz na służbie u nowego pana. Gestapo nigdy się nie zmienia, powiadał pewien pozornie absurdalny, z niepamiętnych czasów wywodzący się zwrot. Nie ma sprawy, warknął Kilgour. I tak zamierzał trzymać się jak najdalej od prowincji Oregon. Miał nadzieję, że ów sekretny powód, dla którego Wieczny Imperator odwiedził niedawno w tajemnicy Ziemię, leży gdzieś bardzo, bardzo daleko od feralnego miejsca. I rzeczywiście tak było. Chodziło o najbliższy prawdziwy port kosmiczny - San Francisco, największe miasto Kalifornii, chełpiące się prawie stu tysiącami mieszkańców. Młodzi kochankowie (Hotsco robiła dość wrażenia za dwoje) utrzymywali, że przybyli do prowincji kalifornijskiej na pokładzie skoczka, najpierw odwiedzając samotne osady na południu, w pobliżu małej stolicy prowincji Santa Ana. Stamtąd wziąć mieli luksusowy ślizgacz, którym przebyli mokradła San Joaquin, by począwszy od wioski Bakersfield z wolna przemieszczać się na północ. W rzeczywistości statek przemytniczy Hotsco parkował pięćdziesiąt metrów pod powierzchnią wielkiej zatoki San Francisco, dokładnie w pobliżu Wyspy Pelikanów. Starczyłby jeden sygnał z bipera Hotsco, by autopilot pospieszył im na ratunek. Odgrywając turystów zamieszkali w jednym z nowych, pseudo-wiktoriańskich pensjonatów na dzikim wierzchołku Twin Peaks. Z góry podziwiali cieśninę, nad którą przerzucony był niegdyś sławny most i słuchali wizjonerów głoszących, iż pewnego dnia most znów połączy oba cyple. Nie skorzystali z zaproszenia na polowanie na tygrysy ludojady w zapuszczonym niczym dżungla dawnym parku. Słuchali sporów na temat: czy należy niwelować pogórze Mission, gdyż jak niektórzy przysięgali, liczne tu pagórki to nie twory naturalne, lecz gruzowiska gigantycznych wieżowców, zniszczonych przez jakieś wielkie trzęsienie ziemi. Tańczyli w salach rozległej posiadłości wzniesionej na szczycie urwiska w miejsce dawnej, która runęła jeszcze w czasach przedimperialnych, jakieś trzy potężne trzęsienia ziemi temu. Uprzejmie odmówili dwóm całkiem miłym dziewczynom, które chciały wraz z nimi poprzeżywać nieco seksualnej ekstazy, i to za darmo. Alexowi zdało się, że Hotsco trochę się wahała, zatem przypomniał jej, iż młodzi kochankowie zakochani są zwykle tylko w sobie nawzajem, przynajmniej z początku. Odnotował jednak w pamięci, że dziewczyna nie ma zapewne przesadnych zahamowań. No i jedli. Kraby, które sami łapali pożyczonym więcierzem obok ruin mostu. Długie bochny wspaniale wypieczonego chleba. Ryby z rusztu. Surowe ryby podawane z ryżem. Bitki jagnięce. Kurczęta pieczone w piecu ziemnym. Alex, który nigdy nie był sybarytą, o smakoszostwie nie mówiąc, zaczynał myśleć o zmianie przyzwyczajeń. Przy każdej okazji rozmawiali, szczególnie w barach i innych przybytkach skupionych wkoło małego portu kosmicznego na południe od miasta. Alex przedstawiał się jako niezależny kupiec zajmujący się eksportem i importem luksusowych dóbr, Hotsco miała być jego nową partnerką, tak w życiu, jak w interesach. Dopytywali, czy ktoś słyszał może o czymś na tyle ciekawym dla mieszkańców innych światów, by warto było to eksportować z Ziemi, ojczyzny rodu ludzkiego. Nie sugerowali oczywiście niczego nielegalnego. Sześć standardowych dni później (Alex aż uśmiechnął się pod wąsem - to były dni prawdziwe, nie umowne), podczas których nie pojawiła się żadna oznaka, że ich namierzano, trafili wreszcie na ślad, urzędniczkę z urzędu celnego, osobę z poczuciem misji, która dodatkowo uwielbiała narzekać, szczególnie wówczas, gdy ktoś dysponujący większą władzą niż ona sama, zmuszał szanowny urząd do rezygnacji ze zwykłej procedury. Kilgour oczywiście zapewnił ją, że żadne z nich... coś tak odrażającego... interesy trzeba umieć prowadzić... Tak, pani Tjanting, jedna z najciemniejszych stron mego zawodu to fakt, że naprawdę trafiają się i tacy kupcy, którzy... słyszałem nawet o wysokich urzędnikach, którzy skłonni bywają naginać prawo... Nie musiał dłużej zanęcać. Sprawa rzeczywiście dotyczyła bardzo wysoko postawionych osób, które faktycznie przybyły prosto z Centralnego. I to w interesującym Alexa okresie. Urząd Celny otrzymał z Ziemskiej Kontroli Obszaru informację o zamknięciu dla niskoorbitalnego i nieregularnego ruchu powietrznego prowincji Oregon. Sprawa w zasadzie nie leżała w kompetencjach Tjanting. Owszem, wiedziała o znajdującym się tam majątku Imperatora, jednak Urząd Celny nigdy w sprawy władcy się nie mieszał. Jako dobra obywatelka mogłaby być co najwyżej zaciekawiona przybyciem Imperatora, ale jego akurat tam nie było. Skąd mogła to wiedzieć, zaciekawił się Alex? No, byłoby coś w wiadomościach, prawda? Ale nie o to chodzi, wkurzyło ją coś całkiem innego. Gdyby tylko Wieczny Imperator wiedział, jakie rzeczy wyprawia się tu w jego imieniu, nie byłby wcale zachwycony. Jakieś dwa tygodnie przed otrzymaniem komunikatu z Kontroli Obszaru Tjanting odprawiała partię frachtu przechodzącego tranzytem przez San Fran. Docelowym punktem przeznaczenia były tereny imperialne kilkaset kilometrów na północ. Ledwie weszła na pokład statku, zaraz zaczęło być dziwnie. Frachtowiec błyszczał jak nowy, a załoga tylko obcasami trzaskała, co bardziej przypominało marynarkę niż zwykłą flotę handlową. Ale to był dopiero początek. Prawdziwą niespodzianką okazał się ładunek. Pilot najpierw odmówił jej dostępu do ładowni utrzymując, iż jej zawartość jest objęta klauzulą tajności i stanowi własność Domu Imperialnego. Nie miał jednak żadnych dokumentów na poparcie swoich słów. Równie dobrze mógł przewozić zaopatrzenie dla nadrzecznego obozowiska, a za takie rzeczy Imperator powinien zapłacić rządowi Ziemi cło jak każdy inny obywatel. Tjanting uparła się zatem, że musi wejść do ładowni. Jeśli jej nie wpuszczą, wezwie policję celną, zatrzyma statek i nałoży areszt na załogę. Kapitan niechętnie ustąpił. Ujrzała całe palety sprzętu medycznego. Skomplikowane i drogie aparaty w ilości wystarczającej na wyposażenie niedużej, ale porządnej kliniki chirurgicznej. No i wszystko, co jeszcze w takim miejscu bywa potrzebne. Tak przynajmniej powiedział jej specjalizujący się w tej branży kolega, gdy pokazała mu list przewozowy. Problem nie leżał w naliczaniu cła, bo takie towary, z humanitarnych powodów, bywały zwykle od cła zwolnione. Gorzej, że nikt nie potrafił odpowiedzieć na proste pytanie Tjanting: czemu to ma służyć? Urząd Celny zajmował się również kontrolą zagrożeń epidemiologicznych i innych, w razie potrzeby władny był zarządzić kwarantannę. Czy ktoś zachorował nagle na terenach imperialnych? Może potrzeba pomocy chirurgicznej? Czy istnieje groźba wybuchu epidemii? Zameldowała o sprawie przełożonym. Kazali jej czekać, a sami skontaktowali się z personelem Imperatora w Oregonie. Rozmowa trwała kilka minut - usłyszeli, że nikt tam nie oczekuje podobnego transportu. Tjanting była już pewna, że odkryła jakąś szczególnie bezczelną szajkę przemytniczą. Potem znów zadzwoniono z północy i zanim jeszcze jej zmiana dobiegła końca, przełożeni wezwali Tjanting na dywanik. Otrzymała surową reprymendę za „nieuzasadnione wtrącanie się w sprawy Wiecznego Imperatora”. Dodatkowo dowiedziała się, że od dawna już słynie z długiego nosa i niech lepiej sama go sobie przytemperuje, bo inaczej najbliższa ocena okresowa zakończy się jej degradacją. Tak więc obecnie pełna była żalu do całego świata. Alex pocieszył ją stawiając następnego drinka - upiorną mieszankę słodkiego likieru zwanego Campari, wody z bąbelkami i brandy. Kilgour uznał, że to jeden z głupszych sposobów marnowania koniaku, ale wstrzymał się od komentarzy. Gdy tylko Hotsco zastąpiła go w pocieszaniu strapionej kobiety, zamyślił się głęboko. Ciekawe, ktoś urządził tu sobie gabinet, a niedługo później Imperator dostał małpiego rozumu. Jakieś specjalistyczny sprzęt chirurgiczny. Operacja? Na osobie samego Imperatora? I do tego tajna jak cholera? Właśnie. Dziwne. Bardzo dziwne, pomyślał Kilgour. Chociaż... to proste, stwierdził, wspominając rozkaz kierujący do posiadłości oddział wybornych saperów. Implant z bomby to pomysł stary jak świat. Wielu fanatyków w dziejach już z niego korzystało. Z powodzeniem. Czasem wszczepiano też ładunki szczególnie dzielnym szpiegom czy dywersantom, którzy udawali się na wyjątkowo niebezpieczne, praktycznie samobójcze misje. Dla pewności, że nie zostaną schwytani i nie wyjawią niczego podczas tortur. Wszelako zabieg usuwania bomby byłby czymś nowym. Tak, to właśnie najpewniej się zdarzyło. Hm... Jak to było? Ile razy ten chłoptaś ginął, zaraz potem trup detonował z wielką siłą? Co znaczy, miał bombę w bebechach, najpewniej w wyrostku robaczkowym. Albo gdzie indziej, nieważne. Najciekawsze, kto mu ją wcześniej wszczepił? Im głębiej kopię, pomyślał Alex, tym mniej wiem. No dobra. Tylko głupcy wiedzą wszystko. Było zostać zwykłym żołnierzem. Albo mnichem. Alex dość miał rozważań. Wyciąganie wniosków na podstawie niekompletnych danych niemal zawsze prowadzi do błędnych konkluzji. Potem się zastanowi. Postawili Tjanting jeszcze kilka drinków i stwierdzili, że wracają do hotelu. Tjanting zerknęła za nimi i zmarszczyła brwi. Po chwili uśmiechnęła się sprytnie. Pół Imperium dalej dwóch mężczyzn popijało nierozwodnione drinki spłukując je piwem domowej roboty. Siedzieli w barze niedaleko placu budowy. Jeden był spawaczem, drugi wicedyrektorem banku, który z jakichś powodów lubił włóczyć się po podrzędnych dzielnicach. - Słyszałeś - zaczął spawacz - jak to było, gdy Wieczny Imperator poderwał dziewczynę? Za pierwszym razem powiedział jej: tak cię ukocham, że będziesz jęczeć. I zrobili to. Za drugim powiedział jej: teraz tak cię ukocham, że będziesz krzyczeć. I znów zrobili. A potem obiecał: następnym razem tak cię ukocham, że potem się oblejesz. Na to ona go pyta: doprawdy? To on wyjaśnia, no bo to będzie latem... Bankier zachichotał z uprzejmości. - A ja słyszałem, że podobno Imperator uważa, iż pewne sprawy mężczyzna powinien załatwiać we własnym zakresie. I sam daje przykład - stwierdził, i tym razem spawacz zarechotał. I zaraz potem spoważniał. - Zauważyłeś, Els, że ile razy Imperator pokazuje się w wiadomościach, to nigdy nie bierze udział w niczym, gdzie pojawia się jakaś kobieta? - A to ma jakieś znaczenie? - Może żadnego, ale pomyśl. Gdybyś był taką szychą, to chyba baby leciałyby na ciebie jak na nikogo innego, nie? Na przykład, gdybyś miał dostać jutro awans na szefa... - Może. Ale moja żona zaraz by się o tym dowiedziała. - Mówię ci, Imperatorowi czegoś brakuje. - Może dlatego żyje wiecznie - zastanowił się bankier. - Oszczędza swoje siły witalne. - O ile ma jakieś. Obaj parsknęli i wbili oczy w ekran, na którym zaczęła się właśnie transmisja z trzeciej kwarty meczu. Dowcipy wymyślił i rozpowszechniał personel Rykor. Nie musiały wcale być śmieszne, ich zadaniem było zasiać wątpliwości do omnipotencji Wiecznego Imperatora. W tym przypadku dosłownie. Tysiące podobnych dowcipów krążyło już po Imperium wraz z niegodnymi pogłoskami i podejrzanymi legendami. I wciąż znajdywały nowych słuchaczy. Alex zaczynał wieczór od sprawdzenia, czy pokój jest czysty, potem sam brał prysznic. Następnie przychodziła kolej na Hotsco, która cała w kremach i odżywkach dołączała do Kilgoura w wielkim, staroświeckim łożu. Jednak wyłącznie w celach noclegowych. Zawodowiec (i cichy moralista) Kilgour ani myślał o niecnym wykorzystaniu kamuflażu. Zresztą, dziewczyna go nie pociągała. Za szczupła. W każdym razie takie właśnie kłamstwo wygłaszał przy byle okazji. Pluskał się pod strumieniami ciepłej wody wspominając misje, gdzie nie tylko łazienki brakowało, ale i do picia było mało co. Odwrócił się, by przełączyć prysznic na jeden silny strumień, gdy usłyszał podejrzany chichot. Wprawne niczym sonar ucho podpowiedziało, że źródło chichotu odległe było o jakieś dwa centymentry. - Posuń się - powiedziała Hotsco. - I podaj mi mydło. Trzeba ci grzbiet wyszorować. - Dziewczyno... - No co? Odwracaj się. Alex posłuchał i Hotsco zaczęła myć mu plecy. Powoli, kolistymi ruchami. - Nie patrzę - stwierdziła. - Ale założyłam się, że sprawdzę, co Szkot nosi pod spódniczką. - Naprawdę? - mruknął Alex, uśmiechając się lekko. - A jeśli ci powiem, że koronki? Hotsco zaśmiała się. Przesunęła palcami po czerwonawej, nieregularnej szramie na bicepsie Kilgoura. - Co to? - spytała. - Pamiątka po biegach zygzakami. Czasem człowiek źle skręci. Ale to dobrze. Rany leczą z nadmiernej pewności siebie. Ach, dziewczyno... To nie plecy myjesz w tej chwili. - Wiem - odparła rozmarzonym głosem Hotsco. - A to nie jest mydło. - Jeśli się obrócę, sprawa zacznie wyglądać poważnie - uprzedził Kilgour chrapliwie. - Aha... Obrócił się, uniósł Hotsco w ramionach. Ich wargi spotkały się, dziewczyna oplotła nogami biodra Alexa. Jakiś czas później wyszli spod prysznica. Wycierać musieli się szlafrokiem Kilgoura, bo łazienka wyglądała jak po awarii wodociągów. Na zewnątrz księżyc opromieniał zatokę, światła San Francisco z wolna przygasały. - A teraz zagrzebiemy się w pościeli. O to, czy napęd nie zamókł, martwić będę się jutro - stwierdził Alex. - Tak to nazywasz? - zdumiała się dziewczyna. Podeszła do toaletki, wzięła tubkę wonnego olejku i zaczęła wcierać go sobie w skórę. Oglądała się przy tym z uśmiechem przez ramię. - Jeśli to ty byłaś tą dziewką z mydłem - mruknął Alex - to może pora mi się odwzajemnić? Wyjął jej tubkę z rąk, wycisnął nieco smarowidła na palce i nagle instynkt przetrwania wziął górę nad wszystkimi innymi. Pchnął Hotsco na łóżko. Runęła w piernaty zbyt zaskoczona, by krzyczeć. I w tejże chwili eksplodowało lustro toaletki. Kilgour przetoczył się do drzwi i tam przyklęknął, już z bronią w ręku. Trzy strzały zabrzmiały jak jeden... i pierś zaczajonego na balkonie napastnika rozpadła się na kawałki. Łomot do drzwi i Kilgour posłał tam następne trzy pociski. Te z łatwością przebiły drewno. Ktoś krzyknął na korytarzu. Alex złapał maleńki biper, który był ich jedyną gwarancją ucieczki, ścisnął go w zębach i wziął Hotsco pod pachę. Dwoma olbrzymimi krokami pokonał pokój, wypchnął szczątki drzwi balkonowych i skoczył. Hotsco wrzasnęła. Wylądował siedem metrów niżej, na murawie. Odruchowo złączył wcześniej stopy, ale i tak trafił na amortyzator w postaci zagapionego w górę umundurowanego policjanta. Wykorzystał go sprawnie jako trampolinę. Tamtemu trzasnął obojczyk, jednak krzyk zmienił się zaraz w bełkot, z gardła buchnęła krew. Alex opadł na kolana, co ostatecznie wyhamowało impet upadku, potem zerwał się, i nie przystając nawet na chwilę i nie wypuszczając ani Hotsco, ani broni, pobiegł ku okalającym pensjonat krzakom. Na trawie obok wybuchnął pocisk z AM2. Czyli imperialni, pomyślał Alex i nie trudząc się w ogóle celowaniem wystrzelił kilka razy w kierunku okien pokoju, który dopiero co opuścili. I wziął krzaki taranem. Zanim oddział specjalny policji San Francisco, wzmocniony agentami Służby Bezpieczeństwa jako tako oprzytomniał, rozmazana biała plama nagiego uciekiniera zniknęła wśród zarośli. Dopiero wówczas włączyły się syreny, zapłonęły światła, rozjazgotały się komunikatory. Ale Kilgour jakby się w powietrzu rozpłynął. Dwa kilometry dalej zwolnił. Wydawało mu się, że dotarł dżunglą prawie do samego końca półwyspu, dokładnie tam, gdzie buszowały podobno uwolnione wiele lat wcześniej z zoo tygrysy. Trudno, pomyślał Alex. Jakby co, to ich pech. - Nie lubię podobnych kawałów - powiedział spokojnie. - I co zrobimy z resztą tak wspaniale rozpoczętego wieczoru? Wprawdzie Hotsco wyrosła raczej po tamtej niż po tej stronie prawa, to jednak do podobnych eskapad nie przywykła. Przecież ludzie nie biegają tak szybko! Jednak nie mogła stracić twarzy przed Alexem. - Przypuszczam - stwierdziła - że imperialni właśnie wpadli na nasz trop. - Chyba masz racją sądząc po tym, jak byli uzbrojeni. Ta celniczka musiała nas wydać. Nawet nie pamiętam jej nazwiska. Nie sądzisz, że to draństwo? Zdawał się zupełnie niepomny faktu, że oboje są nadzy i za jedyny oręż do walki z tym miastem i całym światem mają jeden biper i pistolet, a na dodatek wkrótce należy spodziewać się pogoni. - Co dalej? - spytała Hotsco. - Mamy dwie możliwości - odparł Alex. - Możemy odszukać te dwie ślicznotki, które pisały się na orgię. Ucieszą się, gdy ujrzą nas nadchodzących takimi, jakimi nas Laird stworzył. No i podjęlibyśmy to, co nam tak nieuprzejmie przerwano. Masz ich wizytówkę? - Zostawiłam w hotelu - mruknęła Hotsco, która powoli zaczęła otrząsać się z szoku. Nagle uznała sytuację za całkiem zabawną. - Chcesz, bym po nią wróciła? Alex zastanowił się. - Nie - powiedział w końcu poważnie. - To zbyt drobna sprawa. Możliwość druga. Przedostaniemy się do doków, tam ukradniemy jakąś łajbę albo popłyniemy po prostu na tę wyspę ptaków z wielkimi dziobami. Jak się zwała? Alcatruss? - Popłyniemy? Nie umiem pływać. - Drobiazg. Jedna wolna ręka starczy mi do odganiania rekinów. Ciebie wezmę w drugą, spluwę w zęby. Po takich wyczynach poznasz dzielnego Szkota. Nogami będę machał, sterował zaś tym, w co Laird łaskawie wyposażył. To góra dwa kilometry, prosta sprawa. Ruszamy? Skłonił się wytwornie, wziął ją pod ramię i popłynęli na południe, ku wiosce rybackiej. Admirał floty Anders, szef operacji marynarki, spojrzał na pięć ściennych ekranów z symulacjami i na szesnaście czytników wmontowanych w blat biurka. Twarz miał nieodgadnioną, co przystawało idealnie do obrazu poważnego wodza poważnej armii w chwili podejmowania poważnej decyzji. Niezbyt wiedział, co ma myśleć o przedstawionych mu danych, szczególnie, że wedle oficera wywiadu oglądał je jako pierwszy i sam musiał wyciągnąć jakieś wnioski. Na dodatek pamiętał wciąż słowa Imperatora i zastanawiał się czasem, czy to był tylko żart, czy może faktycznie po uporaniu się ze Stenem zostanie zesłany na jakąś zapomnianą planetę, gdzie pływy chodzą jak tsunami, co najwyżej jako dowódca dwóch szalup wiosłowych. Tak czy tak, wolałby się więcej nie narażać. Postanowił podejść do sprawy sceptycznie. Z wykorzystaniem drogi służbowej, oczywiście. - Wymieńcie trzy powody, dla których powinienem uwierzyć, że ten właśnie skład, Ystrn, stanie się bazą wypadową Stena podczas jego następnego ataku? I czemu wasz wywiad sugeruje, że to właśnie Al-Sufi będzie celem? Sheffries, druga po Andersie, zastanowiła się przelotnie, czy podać trzy czy też może sześć powodów, skoro zadano jej dwa pytania. Wiedziała jednak, że szef będzie niezadowolony w każdym przypadku, trzy odpowiedzi miała zaś już gotowe. - Po pierwsze: Al-Sufi to jedno z trzech największych centrów dystrybucji AM2 na obszarze Imperium. Po drugie: Sten zniszczył już jeden taki skład. Po trzecie: rewolucjoniści w rodzaju Stena dysponują ograniczonymi środkami... - Sten to zdrajca - przerwał jej Anders. - Przepraszam, zdrajcy w rodzaju Stena, którym zawsze brakuje i statków, i oddziałów, wybierają zwykle spektakularne cele. Szczególnie, jeśli można przy okazji zadać przeciwnikowi, to znaczy legalnej władzy, dotkliwe straty. Mówi się wtedy o „celach dwojako atrakcyjnych”. Innymi słowy... - Innymi słowy - wtrącił się Anders - skoro zyskał jednak coś atakiem na Dusable, to chętnie powtórzy manewr, wybierając Al-Sufi. - Dziękuję, sir. Wspaniale pan to ujął. Po czwarte, bitwa o Al-Sufi i Durera, zwana zwykle bitwą o Durera, była jednym z największych imperialnych zwycięstw podczas wojny z Tahnijczykami. Zwiększa to propagandowe znaczenie celu i daje możliwość zniszczenia legendy. Po piąte: skoro Sten najwyraźniej nie służył w marynarce podczas tej bitwy, chociaż tego powiedzieć na pewno nie można z braku pełnych danych, to... - Dobra - powiedział Anders i skinął na Sheffries, by umilkła. - Przekonaliście mnie. Operacja będzie wymagała zaangażowania trzech flot. Zarządźcie odprawę personelu, zapoznam ich pokrótce z planem. - Trzy floty, sir? - Tak. Mamy szansę zakończyć całą tę rebelię jednym uderzeniem. I powiem załogom, że uczestniczą w historycznych wydarzeniach. - Ależ sir, moje prognozy dają tylko osiemdziesiąt procent pewności. Nie sporządzałam też jeszcze żadnych symulacji co do samego Stena, to znaczy zdrajcy Stena, i nie wiem, czy będzie osobiście dowodził operacją... - Jasne, że będzie - odparł niecierpliwie Anders i uśmiechnął się. - Ja bym dowodził osobiście, ty chyba też. Wieczny Imperator będzie miał się z czego cieszyć. Gdy zdrajca Sten zakończy żywot, sam dopilnuję, byście zostali stosownie nagrodzeni, Sheffries. Sheffries z góry wyraziła wdzięczność, zasalutowała i wyszła. Cudownie, pomyślała. A jak coś się rypnie, to oczywiście komandor Sheffiies będzie wszystkiemu winna. Dwa kawałki drewna, trzy gwoździe i już... Sten układał plan „akcji Al-Sufi” i doszedł właśnie do wyboru Ystrn na punkt zborny, gdy posłaniec z centrum łączności przyniósł pilną i tajną wiadomość z Seilichi, od szanownego Ecu. Zaklął, odszukał maszynkę deszyfrującą, uruchomił identyfikator, który sprawdził wzory jego porów skóry i siatkówki oka. Trzeba było wstukać jeszcze kod osobisty i całą resztę. Potem odczytał wiadomość. I dowiedział się o prośbie Marra i Senna. Cholera. Wiedział, kim jest ta osoba. Lisa Haines oczywiście. Tak, pamiętał ją aż za dobrze. Wszystko pamiętał. I to przyjęcie, i ogród, i księżyc, i ciało dziewczyny. Niestety, to miało sens. Szaleniec zwący się Imperatorem gotów był wyżąć pamięć każdego, kto kiedykolwiek znał Stena. Sten ucieszył się, że Haines zdołała jakoś wymknąć się z sieci. Potem pomyślał, że Imperator i jego satrapa Poyndex mogli już ją dopaść. Albo zajęli się Marrem i Sennem po tym, jak ci wysłali „ulotkę reklamową”. Jednak najwłaściwiej byłoby założyć, iż podwładni Poyndexa przejrzeli amatorską robotę Marra i Senna i zastawili po prostu pułapkę. W pierwszym odruchu chciał zaraz wsiadać na koń i lecieć z pomocą, ale szybko otrzeźwiał. Niedoczekanie. To już nie twoja sprawa. Wściekłeś się i podniosłeś bunt przeciwko Imperium. I dobrze. Każdy ma prawo wybrać sobie rodzaj samobójstwa. Ale inni poszli za tobą. Jesteś za nich odpowiedzialny, pamiętasz? Nie możesz nadstawiać głowy dla podobnie beznadziejnej sprawy. Wyższe cele i te rzeczy. Tylko że po raz pierwszy w życiu, porzuciłbym przyjaciela w potrzebie. Czy kochankę. Dla obowiązków, naturalnie. Oczywiście. Zabrzęczał komunikator. Sten włączył urządzenie. - Słucham. - Zgłosił się pan Kilgour - zameldował dyżurny łącznościowiec. - Wraca, czas przybycia jedna standardowa godzina. Mam go na linii. Sten chciał już powiedzieć, że pogada z Alexem jak ten wyląduje, ale się rozmyślił. - Bezpiecznej? - Oczywiście, sir. - Dawaj go. Ekran pojaśniał i pojawił się Alex. Obok niego siedziała skromnie uśmiechnięta kobieta. To musi być ta pani kapitan, pomyślał Sten, i przemytnik w jednej osobie, która na ochotnika zgodziła się dostarczyć Alexa na Ziemię. Spojrzał na przyjaciela. - Witaj w domu - powiedział. - Dzięki, szefie. - Bez obrazy, ale wyglądasz na wyplutego. - Chłopie, żebyś wiedział, w jakie bagno się władowałem. - Wykryli was? - Tak. Ale nie chłopcy Imperatora, chociaż i tak mieliśmy przez jednych takich trochę biegania po India Sierra. I nie na Ziemi. I znalazłem coś, czego nie potrafię wyjaśnić, jednak mamy trop. Jeżeli pójdziemy za nitką, to może coś da się zrozumieć. A jak tu było? Sten zdał pokrótce sprawę z najważniejszych wydarzeń. Na koniec wspomniał jeszcze o wiadomości od Ecu i obu Milchenów. W paru słowach i bez spowiadania się z decyzji. - Aha - kiwnął głową Alex. - Rozumiem, że nie masz wyboru? Sten nie odpowiedział. - Gdy tylko wyląduję, wezmę się za „Victory”. Będziemy gotowi pojutrze. Sten zamrugał oczami. - Nie oczekiwałeś tego? - uśmiechnął się Alex. - Myślałeś, że palnę ci mówkę o odpowiedzialności i obowiązku? - Coś w tym guście. - Dobra... Pomyśl o tych wszystkich chłopcach i dziewczętach, którzy poszli z tobą na wojnę. Niektórzy z czysto samolubnych powodów, inni dla sprawy i ratowania cywilizacji. Ale większość przyłączyła się do rebelii, bo lubią twoją uśmiechniętą gębę, chłopcze. To poniekąd minus sytuacji, miły Stenie, bo powinniśmy kierować się chłodną kalkulacją i dobro ogółu stawiać nad każde inne. Ale jest inaczej. Musisz liczyć się z tym, co pomyślą twoi podwładni. Bo jeśli nie będziesz gotów rzucić się w ogień za każdym z nich, to staniesz w jednym szeregu z Imperatorem. I przesądzisz jednocześnie los nas wszystkich. Pojmujesz? No to przestań się zastanawiać, tylko zbieraj się do ratowania Haines i tych dwóch futrzaków. Było to czyste szaleństwo, błąd w sztuce i fanfaronada, ale Sten uznał, iż tym bardziej należy działać. Bo przecież rebelia i tak najpewniej się nie powiedzie, jej szansę wciąż nie przekraczają ułamka procenta, pomyślał. Czemu zatem nie odejść widowiskowo, a szlachetnie? - Bierz się do roboty - powiedział i nagle zamilkł, a złośliwy uśmiech wypełzł mu na twarz. Przypomniał sobie stary podstęp, który wykorzystał kiedyś w więziennych czasach. Może zadziała raz jeszcze? - Chociaż nie, panie Kilgour. Nie będę potrzebował „Victory”. Starczy jeden automatyczny frachtowiec Bhorów i „Aoife”. I jeszcze jeden operator kamery z ekipą i paru aktorów. Dalej, trzy sorty mundurowe pilotów, dwóch pomagierów i jeden idiota ze stalowymi zębami. Wszyscy brudni jak nieszczęście i ogólnie plugawi. Wszyscy mają być ludźmi. No i z piętnaścioro ślicznie przerażonych dzieci. Poganiaj tu jak możesz, bo potrzebne mi są twoje niezliczone talenty. Ktoś też będzie musiał pilnować twierdzy, gdy ja polecę grać sir Galahada. Wyłączam się. W pół dnia plan był gotów. Jego realizacja groziła śmiercią, ale przynajmniej świadczył dobrze o przebiegłości i ogólnym pomyślunku autora. No i w niczym nie przypominał szarży coraz lżejszej brygady. - Wycieczkowiec „Juliette” wzywa kontrolę Soward. Jestem jeszcze w próżni, podaję koordynaty... poszły. Wchodzę na orbitę komercyjną Quebec Niner Seven. Proszę o podprowadzenie do lądowania. Over. I tak groza i strach przybyły na Świat Centralny. - Kontrola Soward do, Juliette”. Mamy wasze koordynaty. Przekazujemy instrukcję podejścia... poszły. Wprowadźcie ją i włączcie ALS. Początek procedury w chwili zejścia z orbity Quebec Niner Seven. Over. - Soward, mówi „Juliette”. Poczekajcie chwilę... Mamy drobne kłopoty... Zamierzacie nas posadzić w południowo-wschodnim kącie lądowiska, dobrze odczytuję? - Potwierdzam. - Mam prośbę, Soward. Czy nie dałoby się bliżej? Mam na pokładzie całą grupę szkolną. Dzieciaki chciałyby coś zobaczyć. Poza tym lepiej, żeby terminal miały blisko. Macie kawałek miejsca na głównej płycie? Dałoby się załatwić grawbus? - Mówi Soward. Żaden problem. Podciągniemy was w pobliże wieży. Przekazujemy nowe dane... poszły. Co do podwiezienia... są tylko wozy koncesjonowanych firm. Zamówić? - Mówi „Juliette”. Dzięki za pomoc. Zaś co do transportu, to dziękuję. Te dzieciaki nie są aż tak bogate. To bardzo oszczędnościowa wycieczka. - Roger. Może moglibyśmy... Nagle sygnał „Juliette” umilkł. - .Juliette”, mówi kontrola Soward. „Juliette”, odpowiedz. Żadnej odpowiedzi, tylko szumy w głośniku. Kontroler nie zastanawiał się długo, tylko od razu powiadomił odpowiednie służby i ogłosił alarm. - Mówi wieża. Mam gościa na schodzeniu w ostatniej fazie, nagła utrata łączności. Pilot informował, że na pokładzie są dzieciaki. Czekajcie. Potem znów zaczął wywoływanie. Nie tylko na standardowej częstotliwości, ale również na awaryjnej. - „Juliette”, mówi... - Ktoś ty? - zadudnił jakiś nowy głos z pokładu wycieczkowca. - Mówi kontrola podejścia Soward. Przedstaw się. Czy to „Juliette”? Śmiech. - Tak, tak. Gdzie tu się włącza obraz... mam. Jedziemy. Ekran ukazał scenę wysoce niepokojącą. W centrali „Juliette” cztery zakrwawione osoby z załogi leżały na podłodze. Przed kamerą zasiadał mężczyzna w nieziemsko brudnym kombinezonie. Wzrok miał dziki, w ręku broń. Za nim stało dwóch podobnie ujmujących towarzyszy. Każdy z wywijającym się i wrzeszczącym dzieciakiem pod ręką. I każdy z nożem mierzącym w dziecięce gardło. - Sami widzicie - powiedział mężczyzna. - A teraz łączcie mnie z jakąś porządną imperialną stacją. Natychmiast! - Nie mogę... Mężczyzna skinął dłonią i jeden z kompanów poderżnął trzymanemu dziecku gardło. Trysnęła krew, reszta dzieciarni wrzasnęła, ciało upadło na pokład. - Weź następnego - powiedział szef i pomagier zniknął na chwilę z wizji. Wrócił z kolejnym dzieckiem. - Widzicie? Jaj sobie nie robimy. Łączcie... Kontroler robił już co tylko w jego mocy. - I lepiej się staraj - perorował porywacz. - Mam tu jeszcze czternaście sztuk tego towaru. Mogę spokojnie je zaszlachtować... albo i jeszcze coś innego im zrobić. Coś znacznie gorszego. Dramat „Juliette” poszedł na żywo i w kolorze w sieci K-B-N-S-O, która wróciła na antenę, chociaż nadawała obecnie z tymczasowego naziemnego studia. Cały Świat Centralny zamarł śledząc los zdezelowanego wycieczkowca uwięzionego na orbicie stacjonarnej nad portem Soward. Przy pierwszej okazji porywacz ogłosił swoje żądania. - Chcę połączenia z Wiecznym Imperatorem. Nie byle jakiego, ale twarzą w twarz. Mam coś do niego. Niech zostawi wreszcie moją rodzinę w spokoju. Nawet ktoś tak potężny nie ma prawa bawić się losem ludzi. To się musi skończyć. Przez niego prawie nie mam już krewnych. A jeśli nie przestanie, to wyceluję tą łajbą prosto w jego pałac i włączę silniki na maksa. Powiedzcie o tym Imperatorowi. Błyskawicznie ściągnięto grupę operacyjną na wypadek, gdyby gość jednak wylądował i dało się wejść na pokład. Jednostki imperialnej floty opuściły dalekie rejony patrolowania i podeszły bliżej planety. Ochrona Arundel, i tak ostatnimi czasy niezwykle czujna, czekała już z wycelowanymi w niebo bateriami pocisków przeciwlotniczych, gotowa na jedno słowo zniszczyć każdy cel zmierzający w stronę zamku. Wieczny Imperator nie zamierzał oczywiście spotykać się z porywaczem. Taka ewentualność w ogóle nie wchodziła w grę. Nie wolno ulegać szantażowi. Negocjatorzy zaczęli powoli gadać swoje, w nadziei zanudzenia porywacza na tyle, że w końcu się podda. Ale on nie dawał się wciągnąć w żadne rozmowy. Albo powtarzał groźby, albo tylko gapił się w kamerę, czasem bez uprzedzenia zrywał na chwilę łączność. Media smakowały każdy drobiazg. Miały tu wszystko, co trzeba. Szalonego terrorystę, dzieciaki... Ostatni raz dzieci sprzedawały się tak dobrze wówczas, gdy ekipa przyłapała młodocianą gwiazdkę filmową Shirlee Rich w łóżku z jej ukochanym orangutanem. Różni mędrkowie bez końca analizowali sytuację, eksperci dywagowali z jakiego to świata mogą pochodzić porywacze. Na orbitach zrobiło się aż gęsto od okrętów wojennych. Całe floty zmieniały rejony wyczekiwania, chociaż na ten temat nawet najgłupsze gwiazdy mediów ostentacyjnie milczały, by nie zdradzić mimowolnie jakiegoś szczegółu szykowanego przecież na pewno planu ratunkowego. Fachowcy od Lloyda próbowali dojść, co też działo się z wycieczkowcem „Juliette” od czasu, gdy na początku wojny z Tahnijczykami został zarekwirowany przez Imperialne Służby Specjalne. Dzielne oddziały szturmowe zapewniały o gotowości do poniesienia ofiar i tak dalej. A najlepsze, że to wszystko działo się naprawdę. „Aoife” zbliżył się do Świata Centralnego bez jakichkolwiek kłopotów. Berhal Waldman nie musiał się wcale wysilać, podał tylko standardowy kod identyfikacyjny. Wszyscy byli tak zajęci, że nikt mu się bliżej nie przyjrzał. Niszczyciel podszedł prosto do lądowania. Nadal nikt się nim nie interesował, nawet mieszkańcy osiedla rozrzuconego u krańca wąskiej alejki. Potwór na pokładzie „Juliette” zabił właśnie następne dziecko. W kosmosie niszczyciel mógł być niewielką jednostką, szczególnie przy burcie pancernika takiego, jak „Victory”. Mógł nie rzucać się przesadnie w oczy na rozległym polu lądowiska, gdzie trudno uchwycić proporcje, jednak gdy opuścił się z nieba obok słynnej wieży, ta zmalała do rozmiarów zabawki. Waldman utrzymywał jednostkę w zawisie na generatorach McLeana, bo przecież nie zależy mu na zostawianiu pośrodku pięknie utrzymanego ogrodu głębokich na pięć metrów odcisków. I to nawet nie ze względów estetycznych, lecz praktycznych. Po co podpowiadać ciekawskim, co właściwie zaszło. W wieży nikt nie dawał znaku życia. Działka „Aoife” zmiotły czubek. Delikatnie i sugestywnie. Opadła rampa niszczyciela, Sten wychynął na zewnątrz. Był w pełnym rynsztunku i z bronią, tylko wizjer hełmu miał podniesiony. Waldman uznał to za czyste szaleństwo, bo przecież w środku mogli czekać funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa. Jednak Sten nie wiedział, jak inaczej przekonać mieszkańców wieży, że to nie atak, lecz ratunek. Był już prawie przy drzwiach, gdy te się uchyliły. W progu stali Marr i Senn. - Muszę przyznać, że zjawia się pan w iście barokowym stylu, mój młody kapitanie - powiedział Marr. - Może. Ale spadajmy stąd, nim ktoś nam przybarokuje. Potem pogadamy. Za gospodarzami pojawiła się Haines. - Trochę trwało - zauważyła. - Przepraszam, ale i tak wiosłowałem jak szalony. W głębi dojrzał smukłego mężczyznę z początkami łysiny. W średnim wieku, strojem jakieś dziesięć lat za aktualną modą. No tak, mąż Haines. Nie oczekiwał, że skończy u boku kogoś takiego. Nie twoja sprawa, idioto, zbeształ się w duchu. Nie to ładne, co ładne... Wiesz przecież. Senn, Haines i Sam’l pobiegli do statku. Marr zawahał się jeszcze i podniósł ze ścieżki mały, wielobarwny kamyk. - Pewnie nie będzie do czego wracać - mruknął i też załadował się na „Aoife”. Sten deptał mu po piętach. - Startujemy, sir? - spytał Waldman, gdy dowódca wpadł do centrali. - Poczekaj chwilę. Spojrzał na ekran przekazujący obraz z pokładu „Juliette”. Nikogo akurat nie było przed kamerą, ani zakładników, ani terrorystów. - Wysyłaj - polecił Sten łącznościowcowi. - Tak jest. Dyżurny wcisnął guzik, przekazując na „Juliette” umówioną literę kodu. Rozpętało się piekło. Krzyki, wrzaski, piski. Jakaś dziewczynka wyrwała się porywaczowi i chciała uciekać. Została zastrzelona. Drab ryczał coś w nierozpoznanym, ani teraz, ani później, języku. Zamachał bronią, wystrzelił. Prosto w moduł łączności! Ekran pociemniał. - Co się dzieje! Straszne! - jęczał Marr obejmując kurczowo Stena. - Biedne dzieciaczki! - Rzeczywiście - mruknął Sten. - Okropne. A będzie jeszcze gorzej. Ruszaj, Waldman. Na jakieś pięć tysięcy metrów. „Aoife” wystrzelił w górę. Sten okazał się dobrym prorokiem, bo po chwili ekran ożył. Stacja przekazywała obraz z przestrzeni. Najpierw ujrzeli rozmazane plamy, potem wizja się wyostrzyła. Poobijany, stary stateczek z wyłączonym głównym napędem. Tylko silniki systemu Yukawy jarzyły się coraz jaśniej. - To straszne... straszne... - sapał i jęczał komentator. - Najstraszniejsze... - Pełna moc, jeśli łaska. Wracamy do domu, James. „Aoife” wszedł w nadprzestrzeń już w obrębie atmosfery, jednak wynikły z tego grom utonął w jeszcze potężniejszym łoskocie. To „Juliette” wbiła się z impetem w środek płyty lądowiska portu kosmicznego Soward. Nie było ani ognia, ani gradu szczątków, tylko potężny, dymiący krater. Sten odwrócił się od ekranu lekko zasmucony, bo stracili możność śledzenia reakcji mediów. - Jakie to przykre historie czasem się zdarzają - powiedział. - Tyle ładniutkich dzieciaczków rozmazanych po betonie niczym konfitury z truskawek. Albo z pomidorów. I co za zbieg okoliczności. Dla nich pechowy, chociaż może to i dobrze, bo nie zdążyły nagrzeszyć. Zginęły niewinne, zamiast zostać seryjnymi mordercami czy prawnikami. Tak czy owak, mieliśmy szczęście. Jak mówi Kilgour, Bóg jedną ręką zabiera, ale drugą daje. Marr i Senn patrzyli na niego niedowierzająco i jakoś dziwnie. - Wiesz co, straszny z ciebie skurwysyn - zwerbalizowała ich myśli Haines. - Mamusia też mi to powtarzała - ucieszył się czemuś Sten. - Dziękujemy - mruknęła Haines, całkiem już poważnie. - Spokojnie. To nie tak, Przecież mnie znacie. Święty Sten. Zabójca dziewic, zbawca smoków. Sten czuł się dobrze, jak rzadko. I nie rozumiał, skąd te żale. Katastrofa „Juliette” została uznana oficjalnie za tragiczny wypadek, jeszcze jeden przejaw patologii narastających w zbiorowej psyche obywateli nadmiernie wybujałej cywilizacji. Prywatnie jednak oficerowie śledczy szybko doszli do wniosku, że ktoś sobie z nich zakpił. Wprawdzie śladu nawet nie zostało po taśmach z przygotowanym jeszcze na Vi przedstawieniem, podobnie jak i brakowało najmniejszych nawet szczątków pozwalających zidentyfikować automatyczny frachtowiec Bhorów, jednak coś nadal nie grało. Skoro na pokładzie miało być ze dwadzieścia parą osób, analizatory powinny wykryć w kraterze i jego okolicy podwyższony poziom węgla. A nie wykryły. Gdy Sten usłyszał o nieoficjalnych wynikach śledztwa, zaklął szpetnie. Trzeba było pomyśleć i o tym i wpakować na pokład choćby parą tusz wołowych. Wtedy nikt nigdy by się nie domyślił. Trzy potężne imperialne floty wychynęły z nadprzestrzeni w pobliżu układu Ystrn, gotowe znieść każdego przeciwnika, który pokaże się w polu widzenia. Sześć zimnych planet z garścią księżyców okrążało spokojnie wygasłą gwiazdę. Pusto. Ani Stena, ani rebelianckiej flory, ani niczegokolwiek innego. Analizatory, czujniki i skanery podpowiadały, że najprawdopodobniej żaden statek nigdy jeszcze nie odwiedzał tego układu. Nazwę nadali mu kartografowie sporządzający mapy galaktyk, ale nigdy nie był badany. Podstęp Stena zadziałał. Rebelianci nigdy nie nosili się z zamiarem atakowania Al- Sufi czy jakiegokolwiek innego celu położonego równie blisko Świata Centralnego. Nie z tak skromną flotą. Niemniej siatka podwójnych agentów Hohnego wreszcie na coś się przydała. Sten grał z Imperatorem w oszukanego pokera. Tym razem flota niczego nie znalazła, jednak przy drugiej okazji trafi do układu, gdzie napotka ślady świadczące o niedawnej obecności rebelianckich jednostek. W coś takiego bawić można praktycznie bez końca, byle tylko nie przedobrzyć, zaś Imperator nie mógł sobie pozwolić na ignorowanie najdrobniejszej nawet sugestii o miejscu pobytu Stena. I musiał słać flotę w pogoni za widmami. Co było i kosztowne, i wyczerpujące dla załóg, a dodatkowo podrywało zaufanie marynarki do wywiadu i do samego Imperatora. Z czasem powinno to dać rezultaty. I wstrząsnąć porządnie siłami zbrojnymi Imperium. Rozdział 15 Subadar-major Chethabahadur zasalutował sztywno. - Sah! Melduję się na rozkaz, sah. - Siadajcie, subadar-majorze - powiedział Poyndex. - Dajmy spokój formalnościom. Niewysoki Chethabahadur przysiadł skromnie na fotelu. - Obawiam się, że mam dla was złe wiadomości - obwieścił Poyndex. - Przykro mi o tym mówić, ale ktoś to zrobić musi, a nie ma co nagłaśniać sprawy. To by tylko wszystko pogorszyło. Zatem, jak wiecie, Wieczny Imperator darzy wasz lud wielkim szacunkiem i wdzięczny jest za długie lata wiernej służby. Chethabahadur zamrugał zdumiony, ale zaraz się opanował. Określenie „wasz lud” warte było krwawej pomsty. „Długie lata wiernej służby” zasługiwały na to po stokroć, czyli Poyndex winien oddać życie dwa razy. Ale w takim razie co mu zrobić za opowiadanie o „wielkim szacunku”? Subadar-major siedział pozornie spokojny i zastanawiał się nad wyrokami losu, który pozwolił temu podlecowi wygłosić podobne kalumnie i nie zginąć na miejscu. - Wielkim zaiste szacunkiem was darzy - ciągnął Poyndex - niestety, znalazł się w strasznym położeniu. Z kasą coraz gorzej, sami rozumiecie. Obcinanie dotacji i zaciskanie pasa obejmuje wszystkie służby. - Tak, sah - odparł Chethabahadur. - Gurkhowie też się temu poddali. Jeśli jednak konieczne są dalsze redukcje... jesteśmy gotowi. Poyndex uśmiechnął się protekcjonalnie. - Miło z waszej strony, ale to nie będzie konieczne. W tych okolicznościach otrzymałem rozkazy odprawienia całego waszego korpusu. Jak już wspomniałem, bardzo mi przykro, ale czasy takie, że wszyscy musimy ponosić ofiary. - Nie trzeba przepraszać, sah - powiedział Chethabahadur bez wahania. - Proszę powiedzieć Imperatorowi, że Gurkhowie wykonają każdy rozkaz. Jeśli musi nas zwolnić i odesłać do Nepalu... to odejdziemy. Bez narzekań, sah. Proszę go o tym zapewnić. Poyndex znów się uśmiechnął. - Uczynię to z pewnością. Subadar-major wstał i zasalutował sprężyście. - Jeśli to wszystko, to proszę o pozwolenie oddalenia się. Chcę poinformować moich ludzi. Poyndex odsalutował niedbale. - Tak... to wszystko... I dziękuję wam bardzo. - To ja winienem jestem podziękowanie - stwierdził Chethabahadur i wymaszerował z pokoju. Poyndex rozparł się w fotelu zadowolony, że łatwo poszło... chociaż był zdumiony, że major Gurkhów tak spokojnie przyjął zwolnienie. To dopiero lojalność. Ślepa i głupia lojalność. Poyndex roześmiał się. Włączył komunikator i kazał funkcjonariuszom Służby Bezpieczeństwa przejąć obowiązki Gurkhów. Za zakrętem korytarza Chethabahadur o mało pod sufit nie podskoczył z radości. Gurkhowie już od dłuższego czasu niepokoili się stanem umysłu Imperatora. Jego działania przyprawiały ich o obrzydzenie. Nie potrafili pojąć, jakim cudem tak podziwiany przez nich żołnierz jak Ian Mahoney, mógł okazać się zdrajcą. I nie dawali wiary, by ich niegdysiejszy dowódca, Sten, naprawdę zwrócił się niecnie przeciwko Imperatorowi. Nawet teraz, gdy z władcy wyszła bestia. Na dodatek wszyscy wiedzieli, że Sten ma wciąż u boku cały pluton nepalskich wojowników. Wszyscy Gurkhowie już od dłuższego czasu chcieli odejść z imperialnej służby. Powstrzymywała ich tylko złożona dawno temu przysięga oraz świadomość, co Imperator gotów jest zrobić z tymi, których zachowanie uzna za obrazę. Zabiłby ich wszystkich. Co gorsza, to samo uczyniłby z ich rodzinami w dalekim Nepalu. Gurkhowie nie wątpili, iż po prostu starłby tę górzystą krainę z oblicza Ziemi. Ale teraz niebiosa uśmiechnęły się do Gurkhów. Zostali zwolnieni. Cóż za błogosławieństwo. Kto by oczekiwał, że barbarzyńca w rodzaju Poyndexa może stać się zwiastunem podobnie pomyślnych wieści. Oczywiście Chethabahadur nie zapomni chamowi jego nieuprzejmego zachowania. Któregoś dnia go zabije. Jeśli to się nie uda, wówczas syn Chethabahadura zabije syna Poyndexa. Gurkhowie są pamiętliwi. Poyndex patrzył z rozbawieniem, jak Baseeker poniża się przed Wiecznym Imperatorem. - Och, panie, ślepnę w blasku twego jestestwa. Drżę. Gorączka ogarnia me myśli. Język drętwieje i nie daje w pełni wyrazić zachwytu... Poyndex opanował uśmiech. Nie do końca jej ten język zdrętwiał. Nowa pierwsza kapłanka Kultu Wiecznego Imperatora tarzała się na podłodze u stóp swego bóstwa. - Możesz wstać - powiedział uroczyście Imperator. Poyndex nie był nawet specjalnie zaskoczony powagą, z jaką władca potraktował audiencję. Baseeker uklękła i uderzyła kilkakrotnie głową o posadzkę w geście całkowitego poddaństwa, po czym wstała. Poyndex dojrzał błysk uznania w oczach Imperatora i pogratulował sobie wyboru nowej kapłanki w miejsce Zoran. Baseeker nie tylko wysłuchała pilnie wszystkich instrukcji, ale i sama gorliwie je rozwinęła. - Usiądź proszę - powiedział Imperator lekko zalotnym tonem. - Wypijesz coś? Baseeker przycupnęła na brzeżku wskazanego krzesła tak trwożnie, jakby właśnie popełniała świętokradztwo. - Dziękuję, panie, jednak pozwól nędznej poszukiwaczce prawdy zaniechać przyjęcia twej łaski. Nie wolno mi teraz raczyć się doczesnymi radościami. Daj mi sycić duszę twoją świętą obecnością. Poyndex pomyślał, że Baseeker najpewniej stale hołduje tej zasadzie, bowiem koścista była nad wyraz i skórę miała bladą i naciągniętą niczym pergamin. Chyba tylko ambicja trzymała ją przy życiu. Równie ściągnięta twarz nie pozwalała domyślać się nawet wieku kapłanki. Zza warg wysuwały się drobne, ostre ząbki, oczka miała małe i cała w ogóle dziwnie kojarzyła się ze szczurem. - Jak chcesz - zgodził się łaskawie Imperator. Baseeker przytaknęła i zebrała białą szatę wkoło kościstych kolan. Władca wskazał leżącą na biurku kartkę. - Zapoznałem się uważnie z twoimi propozycjami reorganizacji - powiedział. - Dobra robota. - Dzięki ci, panie - odparła Baseeker. - To by nie było możliwe bez twojej inspiracji. Szczerze mówiąc, moja poprzedniczka pogrążyła kult w chaosie. Naszym celem jest głosić twoją chwałę... i nauczać twych poddanych boskiego posłania, jakie przynosisz. I te zadania haniebnie zaniedbała. - Widzę, że dodałaś nowy projekt - stwierdził Imperator. - Chcesz budować centra modlitewne we wszystkich większych stolicach Imperium. Baseeker skłoniła głowę. - Ośmielam się żywić nadzieję, że spotka się to z twą przychylnością, panie. Poyndex uniósł oczy do sufitu, by nie wybuchnąć śmiechem. Przy okazji spojrzał na nowy obraz, zawieszony nad fotelem Imperatora. Przedstawiał wprost absurdalnie romantyczną i muskularną postać władcy, upozowaną w heroicznej pozie. Z podpisu wynikało, że to scena z Bitwy u Bram, zaś Imperator musiał chyba wygrać w pojedynkę, bo wkoło brakło wojska. Poyndex wiedział przypadkiem, że władca nigdy nawet nie zbliżył się do miejsca tamtej potyczki. Obraz był częścią kolekcji gloryfikującej Imperatora, stworzonej niegdyś przez zmarłego tragicznie Tanza Sullamorę. Agenci Poyndexa otrzymali specjalny rozkaz, by ją odszukać. I odszukali. Obrazy leżały rzucone na stos w rupieciarni jakiegoś podrzędnego muzeum i najpewniej rychło trafiłyby na śmietnik, jednak los chciał inaczej. Obecnie wisiały równymi rzędami wzdłuż ścian gabinetu, każdy w porządnej ramie. I straszyły, że trudno lepiej. Gdziekolwiek się spojrzało, wzrok trafiał na oszalałe od triumfu oczy herosa. Nawet bez narkopiwa człowiek wychodził z gabinetu chwiejnym krokiem. Poyndex niechętnie skupiał się na przebiegu audiencji. Oczy Baseeker dziwnie się rozjarzyły. - Ta propozycja to nic, mój panie, gdy zestawić ją z całą objawioną mi wizją - mówiła z zapałem. - Widzę twoje świątynie, wyrastające w każdym mieście i miasteczku Imperium. Miejsca, gdzie twoi poddani będą mogli się zbierać i chwalić twe imię. - Naprawdę? - spytał Imperator. - Nie wiedziałem, że można liczyć na aż tylu neofitów. - Jakże mogłoby być inaczej, panie? - zająknęła się Baseeker. - Czyż nie jest napisane w naszych świętych pismach, że wkrótce więcej będzie twych czcicieli, niźli gwiazd na niebie? I że będą wychwalać twe imię jako Jedynego Boga nas wszystkich? To było za wiele nawet jak na Imperatora. Zakaszlał w zwiniętą dłoń. - Tak... właśnie. Tak to przedstawiasz... Chyba masz rację. - Brakuje nam tylko funduszy, panie - jęknęła Baseeker. - Gdybyśmy je mieli, moglibyśmy zacząć realizację tego programu. Imperator zmarszczył brwi. - Chyba dość już was wsparłem. Nieprawdaż? - Och, tak panie - wycofała się Baseeker. - Moim zdaniem była to darowizna aż nadto wielka, i z bluźnierstwem graniczyło jej przyjęcie. Sądzę, że ciężary powinni ponosić ci, którzy zbierają owoce. To twoi skromni poddani, panie, powinni rzecz sfinansować. Nie wydaje mi się właściwe, byś miał płacić, panie, za własne świątynie. My jednak, wierni poddani, nie powinniśmy być pozbawiani tej przyjemności, panie. Obawiam się, że to wina naszych przywódców politycznych. Są zbyt zajęci napychaniem własnych kieszeni. - Dobrze powiedziane - zauważył Imperator. - Całkiem świeże spojrzenie. Zwrócił się do Poyndexa. - Dość mam tych ględów z Parlamentu. Pora sprowadzić ich na ziemię. Przygotuj z Avri ustawę o finansowaniu potrzeb kultu. Nie można pozwolić, by ktoś tak lojalny na daremnie kołatał o środki na realizację podobnie zacnego programu. - Tak, Wasza Wysokość. Zajmę się tym niezwłocznie. Imperator spojrzał znów na Baseeker. - Mam tylko jedną prośbę. - Czego tylko zapragniesz, panie. - Chcę, byście przyjrzeli się sami sobie i sporządzili listę najgorliwszych wyznawców. - Wszyscy chętnie życie za ciebie oddamy, panie. - Zapewne, jednak niektórzy chętniej... Wiesz, o czym myślę. Baseeker przytaknęła. Żadne nie wspomniało głośno o fanatykach, ale to słowo byłoby najwłaściwsze. - Zorganizujcie ich w wydzielone grupy na specjalnych prawach. Mam pomysł, co z nimi zrobić. Poyndex zajmie się treningiem. - Tak, panie. - Niech czekają w gotowości, aż ich wezwę. Ale wtedy będą musieli działać natychmiast i bez zadawania pytań. - Tak, panie. Te misje... Zapewne będą niebezpieczne? - Tak, może nawet samobójcze. Baseeker uśmiechnęła się. - Myślę, że wiem, jakich ludzi trzeba wyszukać - powiedziała, posykując przy tym nieprzyjemnie przez zęby. Poyndexa przebiegł dreszcz. Przerabianie fanatyków religijnych na zabójców to żadna nowina, jednak wizja szalonego sekciarza ganiającego z zakrwawionym nożem miała w sobie coś niepokojącego. Poyndex odegnał widmo. Jakkolwiek pomysł był przerażający, nic nie mógł poradzić. - Pięknie. Zatem się rozumiemy - powiedział Imperator. - A teraz, jeśli pozwolisz... Baseeker zerwała się na równe nogi. - Oczywiście, panie. Dziękuję za wyświadczenie mi tak wielkiej łaski, iż poświęcić zechciałeś mi aż tyle swego cennego czasu. Przyklękła i uderzyła trzykrotnie głową o podłogę. - Chwalę imię twe, panie. Chwalę imię twe... I wyszła. Imperator uśmiechnął się szeroko do Poyndexa. - Zabawne. Oni naprawdę wierzą, że jestem bogiem. - Niewątpliwie, Wasza Wysokość - odparł Poyndex, lecz uśmiechu nie odwzajemnił. Zadziałał instynkt samozachowawczy. - Ich wierzenia mogą być dziecinne... ale intencje są bez wątpienia szczere. Wieczny Imperator spojrzał na drzwi, które dopiero co zamknęły się za kapłanką. - Jako u dzieci niewinnych - mruknął, po czym otrząsnął się i wydobył z biurka butelkę szkockiej. Nalał sprawnie i równie sprawnie wypił. - Dobra. Wracając do spraw przyziemnych - powiedział. - Mój szambelan narzekał ostatnio na ciebie. Poyndex uniósł brwi. - Tak, Wasza Wysokość? - Pisma na temat nagród i zaszczytów, którymi kazałem ci się zająć, trafiły właśnie na jego biurko. No i jęczy, że musi przygotować wszystko sam, ledwie w dwa tygodnie. - Przepraszam, sir. To moja wina. Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie. - Jasne, że nie - sarknął Imperator. - Wprawdzie obaj świetnie wiemy, że wszystko to tylko pic na wodę, ale medale i wyróżnienia zawsze poprawiają wizerunek władcy. Szczególnie w takich czasach. - Tak, Wasza Wysokość. Przepraszam, Wasza Wysokość. Zaraz przypilnuję sprawy. - Daj sobie spokój - mruknął Imperator. - Przyślij mi tylko listę. - Potrząsnął głową. - Okazuje się, że wszystko i tak na mojej głowie. - Tak, sir. Imperator łyknął jeszcze szkockiej. Irytacja mu mijała. - Przypuszczam, że i tak masz teraz ręce pełne roboty. - To żadna wymówka, sir. Ale dziękuję. - Nie dziękuj za wcześnie. Bo mam coś dla ciebie. - Tak, sir? - Sporo myślałem o naszych kłopotach ze Stenem. Narobił wiele szkód, głównie dzięki wrodzonym talentom. A dopóki się rozkręca, będzie mógł dalej nam mieszać. Kreować się na bohatera ludowego i takie tam. - Ale i tak skazany jest na porażkę - powiedział Poyndex. - Wolałbym nie liczyć na wyroki losu czy przypadek. Musimy przejąć inicjatywę i tak go przycisnąć, żeby nie zipnął. - Nie chciałbym krytykować - stwierdził oficer - ale już teraz rozciągnęliśmy nadmiernie nasze siły i całkowicie ogołociliśmy oddziały rezerwowe. - To ogołoćcie je jeszcze bardziej. - Ależ... w razie jakiegoś kryzysu... - Do cholery! - warknął Imperator. - Sten co chwila nas zaskakuje. Uderza z najbardziej niespodziewanej strony. To w moją wychuchaną stację, a to w składy AM2, w rynek... - W rynek? - zdumiał się Poyndex. - Myślałem, że to normalne zachwianie. Co Sten może mieć wspólnego... Imperator spojrzał na niego z pogardą. - Nie rób z siebie idioty. Ten kryzys nie był normalny. To guerrilla. Robota Stena. Albo kogoś od niego. - Rozumiem... Wasza Wysokość - wyjąkał Poyndex, chociaż niczego nie rozumiał. - No to może dotrze wreszcie do twojego zakutego łba, że kryzys mamy już teraz - wycedził Imperator. - Jeśli szybko go nie zażegnamy, znajdziemy się w tym gównie po uszy. Czy dość jasno się wyrażam? - Tak, sir. - Dobrze. No to spójrz. - Imperator odsunął butelkę i rozłożył mapę Imperium. Poyndex pochylił się nad biurkiem, odnotowując obecność mnóstwa kół, krzyżyków i strzałek, które władca naniósł na arkusz - Te obszary uważam za najbardziej wystawione na atak. - Wskazał palcem w szereg miejsc. - Żeby je skutecznie chronić przesuniemy Piątą Gwardyjską z Solfi... i podciągniemy flotę na Bordbuch... Poyndex obserwował zdumiony, jak Wieczny Imperator bez wysiłku przemieszcza całe armie. Setki statków, tysiące żołnierzy. A wszystko w pościgu za jednym człowiekiem. Sporo później, bezpieczny już w swym małym królestwie apartamentu w zamku Arundel, Poyndex zastanowił się poważnie nad kondycją Imperium. Wyświetlił na ścianie elektroniczną wersję tej samej mapy, którą oglądał u Imperatora. Kolorowe światełka wskazywały miejsca dotknięte takimi czy innymi klęskami. Przebiegł spojrzeniem listę nieszczęść. Zamieszki głodowe, wyłączenia energetyczne, dzikie strajki. Ado tego jeszcze zamieszanie na rynku monetarnym, braki w handlu, panika na giełdach. No i coraz więcej apeli o zwiększenie dostaw AM2. Złe wieści nie dotyczyły wyłącznie sektora cywilnego. Ataki Stena wywoływały różnorodne skutki. Na przykład deklaracje niepodległości lub nawet i wrogości i, wygłaszane przez niedawnych sojuszników. Coraz więcej utraconych, najpewniej zabitych, agentów, kolejne nieudane misje to bilans strat wywiadu. Przeciętny człowiek popadłby w desperację, ale Poyndex nie był przeciętny. Widział w tym wszystkim szansę dla siebie. Każda porażka zbliżała go do celu. Wiele nauczył się przez ten niezbyt długi czas służby od Wiecznego Imperatora. Między innymi tego, iż sukces wymaga perspektywicznego spojrzenia... oraz cierpliwości. Jednak to Poyndex widział ową perspektywę, a nie władca. Czarno umundurowani asystenci krzątali się po olbrzymim gabinecie, a Poyndex ponownie rozważał szansę. I znów doszedł do wniosku, że Wieczny Imperator się myli traktując zagrożenie ze strony Stena aż tak poważnie. Poyndex uważał, iż tak naprawdę to właśnie Imperator wykreował swymi nadpobudliwymi reakcjami Stena na kogoś ważnego. Nic by się nie stało, gdyby go po prostu zignorował. Im więcej jednak wysiłków i uwagi mu poświęcał, im liczniejsze oddziały posyłał w pogoń, tym żywsze zainteresowanie otaczało Stena. Tym był atrakcyjniejszy, zwłaszcza dla wrogów Imperium. Wszystkie dane wskazywały, iż rebelia nie ma szans. Jej siły były skromne, zaplecze ograniczone, szczególnie w porównaniu z ogromem Imperium. Sten nie mógł pozwolić sobie na żaden błąd. Imperator na wiele. Jednak z jakiegoś powodu władca zdawał się tego nie dostrzegać. Sten stał się jego obsesją i zepchnął na margines wszystko inne. Dziwny rodzaj ślepoty. Poyndex uśmiechnął się lekko. Czuł, że nie powinien próbować leczyć Imperatora z tej niemocy. Niech dalej ślepnie. Owszem, przestrzegał Imperatora przed tym czy tamtym, ale wyłącznie dla ochrony własnej osoby na wypadek, gdyby coś się posypało, a jednocześnie coraz bardziej izolował władcę od prawdziwego świata, otaczając go swoimi ludźmi. Usunięcie Gurkhów było ostatnim etapem. Teraz Imperator był w pełni zależny od Poyndexa. To on wybrał następczynię Zoran. On decydował, kto ma dostęp do władcy. I przy każdej okazji podsycał szaleństwo Wiecznego Imperatora. Poczuł się już na tyle niezastąpiony, że z rozmysłem zaniedbywał niektóre drobiazgi. Na przykład sprawę rozdawnictwa medali i związanego z tym bankietu. Imperator mógł być szalony, ale nie głupi. Równie dobrze jak Poyndex wiedział, jak niebezpiecznie jest opierać się na ludziach niezastąpionych. Dlatego właśnie musiał co pewien czas popełniać jakiś błąd. Żeby nie budzić podejrzeń. Spojrzał na mapę. Tym razem zignorował pulsujące światełka. Ogarnął cały obszar wielkiego Imperium. Imperium, które właściwie było podległe jemu. Nie Imperatorowi. Z każdym dniem zyskiwał nad nim coraz większą władzę. Nie popełniał przy tym tak trywialnego błędu, by stawiać się na miejscu Imperatora. W każdym razie nie czynił tego zbyt często. W czasach rady na własne oczy widział, co stało się z państwem pozbawionym władcy i twórcy jednocześnie. Nie. Imperator był potrzebny. Był konieczny. Przynajmniej jako symbol. Jako legenda. Problem tkwił tylko w jednym. Poyndex kiedyś się zestarzeje. Opadnie z sił. Umrze. A Imperator był nieśmiertelny. A gdyby tak Poyndexowi udało się poznać jego sekret? Gdyby mógł żyć... wiecznie? Musnął klawisz i mapa zniknęła. Wówczas otwarłyby się przed nim takie możliwości, o jakich dotąd nawet nie marzył. A Poyndex nie zwykł marzyć na darmo. Rozdział 16 - Nie wiem, jak wpadli na nasz trop - stwierdził nieco rozmazany po brzegach obraz szanownego Ecu. - Ale obecnie kierują się do Gromady Wilka. Cała delegacja. Dwieście sześćdziesiąt osób plus trzech najważniejszych przywódców Zaginowów. - Niezbyt mnie to zachwyca - mruknął Sten. - Będę musiał przenieść naszą bazę operacyjną. I to jak najszybciej. - Niemniej byłoby chyba niemądrze nie spotkać się z nimi - zauważył Ecu machając ogonem tak gwałtownie, aż go zniosło pod ścianę. - Wiem, że niebezpiecznie byłoby zakładać jedynie przyjazne zamiary... - znów machnął i się uspokoił. - Wszelako, jeśli Zaginowie zamierzają się do nas przyłączyć... To byłby wielki cios dla Imperatora. Pomyśl tylko. Cały region, setki gromad, po naszej stronie. Propagandowo byłoby to warte nie mniej, niż wielkie zwycięstwo militarne. Sten postukał nerwowo stopą w zimną, kamienną podłogę centrali łączności Bhorów. - Wiem, wiem. Ale wciąż niepokoi mnie fakt, że Zaginowie nie tylko wiedzą o naszej współpracy, ale jeszcze znaleźli moją kryjówkę. - Byłem równie zaskoczony, jak ty, gdy zastukali mi do drzwi i zażądali, bym ich z tobą umówił - odparł Ecu. - W pierwszej chwili podejrzewałem jakiś przeciek i już myślałem, że po Manabich. Jednak gdy trochę z nimi porozmawiałem, zaprzągłem do pracy moich analityków, sam też pomyślałem i doszedłem do wniosku, iż ryzyko pułapki jest naprawdę minimalne. - Ale wciąż dość duże, bym miał się czego obawiać - powiedział Sten. - I jeszcze ta delegacja liczna jak wycieczka zakładowa... Innymi słowy, jeśli chcą się zadeklarować po stronie rewolucji, to czemu nie zrobią tego u ciebie? Czemu nalegają na spotkanie ze mną? I to twarzą w twarz? - Bo nie są do końca przekonani - wyjaśnił Ecu. - Na razie wiedzą tylko, że mamy tego samego wroga. Chcą ustalić, czy reprezentujemy jakąś konkretną siłę, czy tylko pokrzykujemy. - Sprawdź czy z nami sympatyzują, inaczej daj im po oczach na tyle, by sami nabrali przekonania? - Dać im po oczach? Nie rozumiem. - Wyprawić na ich cześć wielkie przedstawienie. - A tak. Właśnie o to mi chodzi. O wielkie przedstawienie. Sten zawahał się. - Pytałeś ich może, jak nas wytropili? - Tak. Odpowiedzieli, że zsumowali sobie podstawowe fakty, wymieszali z domysłami i wyszło co trzeba. Podobnie „wyspekulowali”, że jesteś gościem Bhorów. Nie utwierdzałem ich w czymkolwiek, oczywiście, chociaż z drugiej strony, nawet nie pytali. Poprosili tylko uprzejmie, bym uprzedził cię o ich wizycie. Sten westchnął. - Dobra. Zrobię co trzeba. Ostatecznie, jeżeli się pomylą, to będę zbyt martwy, by czegokolwiek żałować. - Nie ty jeden - mruknął oschle Ecu. - Słyszałem, że podobno na tamtym świecie większość stanowią głupcy podobni do nas. - Już mi ulżyło - skrzywił się Sten. - Dzięki. - Zawsze do usług. Obraz Ecu zniknął. Sten zaczął chodzić po pokoju, by nieco uporządkować myśli, jednak tyle spraw, głównie związanych z wojną, miał obecnie na głowie, że szło mu raczej niesporo. Potrzebował porady. - I Ecu utrzymuje, że trafili na nas tylko szczęśliwym trafem? - spytała Rykor. - Dokładnie rzecz biorąc, dzięki całemu szeregowi pomyślnych zbiegów okoliczności - odparł Sten. - Nie wierzę w takie przypadki - stwierdził Alex. - Chyba, że sam za nimi stoję. - A jednak się zdarzają - zaprotestował Otho. - Są trzy rodzaje ingerencji losu w nasze życie. Jeden to ślepy traf, drugi wredne szczęście, trzeci psi swąd. - Masz rację - ucieszył się Marr. - Byliśmy już w tutejszej kuchni, gdzie napotkaliśmy wszystkie trzy. - I to w jednym rondlu - dodał Senn. - Muszę uwierzyć Ecu na słowo - powiedział Sten. - Jednak ciągle myślę, że oni po prostu zagrali w ciemno. A gdyby się pomylili? Równie dobrze mogliby paść Imperatorowi w ramiona z okrzykiem „Bierz mnie, jam zdrajca!” - Ciekawy pomysł - wtrącił Marr. - Cicho. Mówimy poważnie - zgrzytnął Sten. - Ja też, kochany - odparł Marr klepiąc Stena po kolanie. - Którejś nocy wyjaśnię ci to do końca. - Tym niemniej, jeśli przyjąć klucz zasugerowany przez Stena, wówczas to i owo zaczyna się wyjaśniać - zauważyła Rykor. - Dobra. Może wreszcie coś zrozumiem. Wyjaśnij mi w najprostszy sposób, co masz na myśli. Jak dziecku. - Skłonna jestem przypuszczać, że to sprawa ich charakteru - podjęła Rykor. - Wszyscy oni są ekonomicznymi uchodźcami. Uchodźcy zaś zwykli podejmować spore nawet ryzyko, by tylko zmienić swe nędzne położenie. Gdy masz bardzo mało, wówczas przystępując do ryzykownej gry możesz tylko zyskać. Czasem. Ale jeśli się uda, wówczas stajesz się wreszcie panem swego losu. Sten przytaknął. To miało sens. Miał już kiedyś do czynienia z Zaginowami. Niemal cały ten, liczący wiele miliardów lud wywodził się z przedstawicieli ubogiego proletariatu, tak ludzkiego jak i obcych, który przemierzał niegdyś Imperium w poszukiwaniu jakiejkolwiek pracy. Starczyło małe wahnięcie ekonomii, by ich rozłożyło. Podobnie jak rodzina Stena nie mieli niczego, prócz marzeń i twardych karków. Niektórzy kończyli jako niewolnicy w fabrykach rodzaju takich, jak na Vulcanie. Szczęśliwcy (znów to szczęście!) zbłądzili w niezamieszkałe wcześniej skupiska gromad, gdzie zapuścili korzenie i zostali Zaginowami. Była to dziwna społeczność. Nie dawało się wśród nich wyróżnić dominującego gatunku czy rasy. Czarni, biali, zieloni, łuskowaci, meduzowaci i pierzaści - wszyscy uważali się za członków tej samej wspólnoty i demonstrowali niespotykaną gdzie indziej solidarność. Sten pamiętał, jak jego własny ojciec oddał się kiedyś hazardowi w nadziei szybkiego zdobycia majątku. Stawiał na walki Xypaka i nie przejmując się tym, że przygrywa raz za razem i że za każdą przegraną jego kontrakt wydłuża się o następne lata. Wprost przeciwnie, tym bardziej się angażował. Gotów był zaryzykować wszystko, absolutnie wszystko, byle tylko mieć cień szansy na wyrwanie się z ponurego Vulcana. Właśnie. To jest to. - A może to i gracze - powiedział Alex - bo przyznaję, że do stracenia ostatnio zbyt wiele nie mają. To też była prawda. Niedługo przed kryzysem w Gromadzie Altaic Imperator wysłał Stena do Zaginowów z misją dyplomatyczną. Miał ich trochę ugłaskać. I nawet mu się udało. Zdołał zawrzeć kilka porozumień, nie kłamiąc przy tym ponad miarę. - Gdy ich ostatnio widziałem - stwierdził Sten - byli w poważnych kłopotach, chociaż nie z własnej winy. Przed wojną byli zasadniczo samowystarczalni i radzili sobie całkiem ładnie. Porządnie rozwinięte rolnictwo, nieco ciężkiego przemysłu, kopalnie. Spore zaludnienie i wiele rąk do pracy. W większości dobrze wykształceni. - O tym nie wiedziałem - zdumiał się Otho. - Sądziłem, że najważniejszy jest u nich przemysł zbrojeniowy. - Mówię ci, jak było przed wojną... Potem stary Tanz Sullamora dostał błogosławieństwo Imperatora i wziął się za nich z takimi pieniędzmi, że zanim się połapali, siedzieli po uszy w militariach. - A potem wojna się skończyła... - No tak - mruknął Alex. - To się nazywa wredne szczęście. - Nie najesz się armatą - dodał Marr. - Właśnie. Fabryki padały jedna po drugiej, aż cała gospodarka się załamała. - Ależ... na brodę mojej matki... Czemu nie przestawili wszystkiego jak wcześniej? - Nie mogli - wyjaśnił Sten. - Konieczne byłyby wielkie inwestycje. Wymiana maszyn, i tak dalej. Gdy z forsą zaczęło być krucho, rada nie miała ich czym wesprzeć. Bo jednak próbowała, ale za mało i za późno. A teraz widzę, że po powrocie Imperatora zrobiło się jeszcze gorzej. Owszem niby chciał pomóc, po to w końcu mnie wysłał. Ale taniej, i łatwiej oczywiście, było po prostu o nich zapomnieć. Niech wymrą cichutko. - A oni nie chcą po cichu - zauważył Alex. - Pamiętajcie, że szanowny Ecu nie miał pewności, co do ich intencji. Sami musimy się przekonać. Sten przytaknął. - Sugerował, by olśnić ich przyjęciem w wielkim stylu. Problem tylko w tym, że niezbyt mamy się czym chwalić. Nie mamy dość legionów na inspekcję, gdybyśmy urządzili defiladę tymi kilkoma statkami, którymi dysponujemy, wystawilibyśmy się na pośmiewisko. Nawet półgłówek uzna, że żaden z nas przeciwnik dla Imperatora. Senn zeskoczył z fotela i tupnął w posadzkę. - Niepotrzebnie mnożysz trudności - powiedział. - Oni przybywają by zobaczyć ciebie, a nie oddziały czy flotę. Marr zeskoczył na podłogę obok kochanka. - Przecież oni wiedzą, jak silne jest Imperium - dodał. - Wiedzą też, że jeżeli coś się nie powiedzie, to nic ich nie uratuje. Rykor uniosła się w zbiorniku tak gwałtownie, aż wychlapała nieco wody. - Futrzaki mają rację - powiedziała do Stena. - Na twoim miejscu bym ich posłuchała. - Przecież słucham - warknął Sten. Spojrzał na mikrusów. - A co dokładnie chcecie przez to powiedzieć? - Jeśli chcemy zaciągnąć ich do łóżka - wyjaśnił Marr - to najpierw trzeba stworzyć odpowiedni nastrój. - Innymi słowy, nieco gry wstępnej - zachichotał Senn. - Pewnie nie zaznali jej dotąd za wiele. - A ty, kochany Stenie, pomożesz nam to przeprowadzić - podsumował Marr. - Ja? Jak? - Pora, byś dał odpocząć swoim szarym komórkom, o wielki wodzu rewolucji - wyjaśnił Senn. - Zejdziesz z wyżyn władzy - wyrecytował Marr - i z pospólstwem pospolitować się będziesz. Sten zerknął na nich podejrzliwie. - Niby co? - Podając, częstując, nalewając... - I garnki szorując - zachichotał Senn. - I ja mam się na to pisać na ochotnika? - Oczywiście. Bowiem w tym przypadku dyplomację będziemy warzyć w kuchni - powiedział Marr. - Wydamy małe przyjęcie - podjął Senn - dla klubu złamanych serc. - A nim dobiegnie ono końca, Zaginowie na klęczkach błagać cię będą o rękę - wyjaśnił Marr. - Lub o coś innego - dodał Senn. Sten chciał zaprotestować. Nie przeciwko samemu przyjęciu, bo to mu się akurat spodobało, szczególnie że mógł liczyć na talenty najlepszych fachowców Imperium. Miał też nadzieję podejrzeć nieco z ich kuchennych sekretów. Ale szorować garnki? Potem zauważył dziwny grymas na twarzy Kilgoura. Otho na wszelki wypadek już wcześniej zatkał sobie gębę pięścią, by nie wybuchnąć śmiechem. Rykor pilnie oglądała zacieki na ścianach i tylko skóra dziwnie się jej marszczyła. Sten znów westchnął. - Dobra. Na co czekacie? Zaczynamy. I dzielnie wymaszerował, by z poszukiwanego listami gończymi wodza i bohatera zmienić się dla Sprawy w pomywacza. Sten wytarł ręce z kurzej posoki o fartuch i przyjął wiadomość od posłańca. Szybko przejrzał tekst. - Oficjalne zawiadomienie - powiedział. - Zaginowie będą tu jutro wieczorem. - Niewiele czasu zostało - zmartwił się Senn. - Ale damy sobie radę, kochany Stenie - zapewnił Marr. - Spiżarnia Otha jest lepiej zaopatrzona, niż sądziłem. Nie będziemy musieli nazbyt wiele oszukiwać. Sten uniósł tasak i sięgnął po kolejnego kurczaka, by go podzielić na części. - Nie sądźcie, że powątpiewam w wasze umiejętności - powiedział - ale nie pojmuję, jak niby zdołacie ułożyć z tego tutaj bogate menu? - Cóż... przede wszystkim mają być pod wrażeniem - wyjaśnił Marr. - Najważniejsze, by nastawić ich przychylnie. Przecież mamy z nimi ubić interes... Z miękkiego futra Marra wychynął ostry pazur. Błyskawicznie rozpłatał pomidor i zanurzył go w wrzątku. - Chcemy, żeby nas polubili, ale za żadne skarby nie powinniśmy stwarzać wrażenia, że uważamy się za kogoś lepszego od nich. Marr wyciągnął pomidora z gorącej kąpieli i przerzucił na pazur drugiej ręki. Błyskawicznie obłuskał go ze skórki. Stenowi aż szczęka opadła. Marr wprawnym gestem sięgnął po następny pomidor i powtórzył operację. I znów raz, dwa, obrał. - Haute cuisine na nic się tu nie przyda - dodał. - Też bym nie ryzykował. W żadnym wypadku - zgodził się Senn, pracując ostrymi jak brzytwy pazurami nad stertą żółtej cebuli. Płynnie obierał kolejne i kroił w plasterki, przy czym ani łza nie pojawiła mu się w oczach. - Postawiliśmy zatem na miejscowe potrawy - stwierdził Marr. - Niech to wygląda na zwykłą kuchnię w przeciętnym domu. Tyle, że nieco doprawioną egzotyką i atrakcyjną, bo to dom na innej planecie. - No i tak znaleźliśmy temat przewodni obiadu - powiedział Senn siekając kolejną cebulkę. - Coś jakby nawiązanie do flagi Wszystkich Narodów. Będzie pasować do tej różnorodności, która panuje wśród Zaginowów. - Bo my lubimy takie tematy - dodał Marr. Sten słuchał tylko jednym uchem, tak pilnie przyglądał się manewrom Milchenów. Pracowali jak żywe machiny kuchenne. Co chwila prezentowali jakąś sztuczkę. - Wspaniale, cudny temat - stwierdził w końcu. - Ale zanim go rozwiniecie, chciałbym o coś spytać. - Ależ pytaj, kochany - zachęcił Marr, oprawiając ostatniego pomidora. - Nie potrafię tak kroić cebuli, jak Senn... - powiedział, wskazując na miniaturową trąbę powietrzną wirującą nad deseczką i rosnący stos plasterków. - Nie ta anatomia. Ale sztuczka z pomidorami... Ile razy sam próbowałem obierać je ze skórki, to wychodziła rzeźnia. Funt skórek na uncję miąższu. - Biedaczysko - mruknął Marr. - Musisz wcześniej zanurzyć je we wrzątku - wyjaśnił Senn takim głosem, jakby wyjawiał prawdę oczywistą. - Owszem, czytałem raz o tym - bąknął słabo Sten. - Ale nigdy nie myślałem, żeby spróbować. - Właśnie, kochany - powiedział Senn. - Widać, że nie myślałeś. W kuchni unosiła się delikatna woń pomidorów, czosnku i cebulki skwierczących na oliwce z oliwek. Marr spróbował, dodał jeszcze papryki, pomieszał i skinął na Stena, który dolał świeżego rosołu z kurczaka. Marr nakrył garnek i przykręcił płomień. - Obiad dobrze jest zacząć od lekkiej zupy - powiedział Stenowi. Sten zmierzył garnek spojrzeniem. - No to chyba starczy dla wszystkich. - I owszem, jasne że starczy - roześmiał się Senn. - Ale nie w tym rzecz. To specjalny przepis. Gwarantuje przełamanie pierwszych lodów. Mam na myśli gości, nie gospodarza, oczywiście. Gospodarz winien w tym wypadku zachować wstrzemięźliwość. - Bo widzisz - podjął Marr - gdy już przecedzimy zupkę, przyjdzie pora na zabielenie i dodatki smakowe. Akurat tyle, by gładko przechodziła przez gardło. - A tuż przed podaniem, zaprawimy ją jeszcze wódką. Mnóstwem wódki! I voila! To będzie... węgierska zupa pomidorowa na wódce! Dodatkowo dobrze robi na potencję. - I rozwiązuje języki? - spytał oschle Sten. - A nie myśleliście kiedyś, chłopcy, by wstąpić do Modliszki? Do sekcji przesłuchań... - To amatorzy - prychnął Senn. - Dla nas żadne wyzwanie - dodał Marr. - Gdy już ich ośmielimy, trzeba będzie dodać im odwagi - stwierdził Senn, otaczając kawałki mięsa w mące z solą i pieprzem. Marr mieszał posiekaną cebulę z pieprzem różanym i tartym czosnkiem. - Podsycić ich siły witalne - dodał. - Aż będą chętni i gotowi - zachichotał Senn. - Nie świntusz - upomniał go Marr, stawiając na ogniu rondel z odmierzoną ilością oliwy z oliwek. - Trudno, ale mi się wszystko kojarzy - wyjaśnił Senn, chichocząc coraz głośniej. - Szczególnie, gdy przygotowuję górskie ostrygi. Sten zmarszczył brwi. Wziął kawałek otoczonego w mące mięsa i powąchał. - Nie pachnie jak ostryga. - Bo to jest moszna cielęca, kochany Stenie - wyjaśnił Marr. - Ucięta cielaczkowi zanim wyrósł na tyle, by wiedział, co stracił. - Podamy je po baskijsku - powiedział Senn. - To takie seksy... Kojarzy się ze słodkim, muskularnym brutalem, co ma libido jak góra... - Aż sam ledwie możesz usiedzieć w miejscu - dodał Marr. Senn przyjrzał się trzymanemu w ręku kawałkowi. - Przykro mi, cielaczku - powiedział. - To dla dobra sprawy. - Teraz pora skłonić do myślenia - obwieścił Marr. Sten spojrzał z powątpiewaniem na stertę własnoręcznie podzielonych kurzych tuszek. - Ten drób? Chyba żartujesz. - Owszem, to tylko głupie zwierzaki - zgodził się Senn. - Ale widzisz, jakie są chętne? Szczególnie oskubane i podzielone. Tak cierpliwie czekają na marynatę... - Jak Zaginowie? - domyślił się Sten. - Świetnie, kochany Stenie. Zaczynasz rozumieć - powiedział Marr. - W tym punkcie przyjęcia nasi przyjaciele powinni być już dość gotowi, zagruntowani, że tak powiem, by otworzyć oczy na nowe możliwości... Poprzez kubki smakowe uświadomimy im, jak nieskończenie wiele nowych szans otworzy się przed nimi dzięki sojuszowi. - Nie przesadzaj - wtrącił się Senn, machając brudną od przypraw łapą na Stena. - Koniec końców to danie nazywa się szalony kurczak i chyba nie muszę wyjaśniać wieloznaczności... - Ale to dobre... Marr odłożył garść siekanych właśnie szalotek. - Słyszałeś o tym? - spytał jakby niezadowolony. - Z Jamajki, prawda? - wyjaśnił Sen. - Takiej jednej wyspy na starej Ziemi. Palili tam liście jakiegoś włókna i pili drinki owocowe w szklaneczkach ozdobionych małymi parasolkami. Marr westchnął. - Chyba skończyły się nam czyste rondle. - Żadne takie - zaprotestował Sten. - Tylko słyszałem, jak się to przyrządza. Nie ruszę się stąd, zanim nie zobaczę. - Tu jest kuchnia - wyjaśnił Marr. - A w kuchni szef kuchni jest jedynym mądrym. Pomywacze zawsze śmieją się z jego dowcipów. Pomywacze obierają ziemniaki i ani na chwilę nie wychodzą z podziwu nad geniuszem szefa. Ścierają podłogę i uchylają się zgrabnie przed różnymi ostrymi przedmiotami, którymi ciska w nich szef. To tylko niektóre z obowiązków pomywaczy. Ale nigdy, przenigdy nie mają prawa być mądrzy. - Obiecuję, że to się już więcej nie powtórzy - powiedział Sten. - To nie była aż tak wielka wina - uznał Senn. - Dobrze, niech zatem zostanie - stwierdził Marr. - Ale pod warunkiem, że wreszcie się zamknie. - Mhm - odparł posłusznie Sten. - Chociaż to jest takie danie, że nawet pomywacz może je przygotować - zaczął Marr. - Tyle, że ma złożony smak. Włączył siekarkę i metalowe ostrze zaraz rozpracowało cebulki z ostrą papryką, kilkoma liśćmi laurowymi, odrobiną imbiru i krojonego czosnku. - Mamy już wszystkie przyprawy, które decydują o jakości - wyjaśniał dalej Marr. - Starcza około pięciu łyżek stołowych na kilogram mięsa. Do tego po łyżeczce gałki muszkatołowej, cynamonu, soli i pieprzu. Wstawił mieszankę do piecyka i zaczął podgrzewać. W trakcie mieszania dodawał powoli olej. - To olej arachidowy - powiedział. - Ma spoić wszystko w pastę. Po chwili było gotowe. Sten dostał miskę do ręki. - Następnie pomywacz powinien rozsmarować pastę na kurczaku. - Święta prawda - wtrącił Senn. - Tego akurat szef kuchni nigdy nie robi. Szczególnie, gdy jest futrzasty. Sten, który był względnie bezwłosym pomywaczem, zaczął rozprowadzać marynatę na kurzych kawałkach. Całkiem chętnie zresztą, bo pasta pachniała wyśmienicie. Aż mu ślinka do ust napłynęła, kiedy wyobrażał sobie, jaką woń poczuje, gdy potrawa zejdzie z ognia. Słyszał, jak Marr i Senn dyskutują w kącie nad wątpliwymi zaletami orzeszków sosnowych dodawanych do libańskiego pilawu. Wkoło bulgotała zawartość kilkunastu garnków. Było ciepło i wonnie. Poczuł się nagle dziwnie odprężony. Złe myśli gdzieś zniknęły. Właściwie to lepiej być już pomywaczem, niż wodzem rewolucji, pomyślał. Marr i Senn pilnie obserwowali jego coraz bardziej promienne oblicze. - Chyba jest już gotowy? - spytał szeptem Marr. - Bez wątpienia - stwierdził Senn. - Nie lubię się chwalić, ale to chyba nasza najlepsza robota. - Zwykli ludzie nawet nie wiedzą, że najważniejszy, i jedyny, sekret udanego przyjęcia, to najpierw przygotować gospodarza - dodał Marr. - Kuchenna magia nigdy nie zawodzi. Przywódczyni Zaginowów sięgnęła po jeszcze jeden kęs pasztecika. Spojrzała na widelec... jakby nie wierzyła, iż zdoła pomieścić jeszcze cokolwiek w żołądku. Ale doniosła kęs do ust. Przymknęła oczy. Hebanowe oblicze wypogodziło się. Smakowała. Długo smakowała. Potem uniosła powieki i spojrzała na uśmiechniętego Stena. - Och - odbiło się jej. - Niebiosa łaskawe... Więcej już nie dam rady. - Chyba szefowie kuchni wybaczą ci, pani Sowazi, jeśli teraz skapitulujesz - powiedział Sten. - Dzielnie walczyłaś. Rozejrzał się po sali. Marr i Senn zamienili zimne pomieszczenie zamku Otha w przybraną kwiatami i dyskretnie podświetloną oranżerię. Reszta gości była podobnie ukontentowana, jak Sowazi. Przez całe dwie godziny obaj Milchenowie wyprawiali z kuchni konwój za konwojem, a każdy obładowany smakołykami. Niezależnie od tego, czy danie przeznaczone było dla ludzi czy dla obcych, niezmiennie budziło wielki entuzjazm. Teraz już wszyscy trzymali łokcie (czy co kto miał) na stole i rozmawiali z ekipą gospodarzy jak ze starymi przyjaciółmi. W charakterze pamiątki każdy członek delegacji otrzymał menu, wydrukowane specjalnie na tę okazję. - Zawsze tak robimy - wyjaśnił Marr. - Goście lubią pochwalić się w domu, jak godnie ich powitano. No i dla nas to świetna reklama. - Nie reklama, kochany - wtrącił się Senn. - Obecnie jesteśmy rewolucjonistami, należy użyć zatem terminologii wojskowej. To propaganda. - Na jedno wychodzi - prychnął Senn. - Owszem. Ale propaganda brzmi bardziej romantycznie. Sten musiał przyznać, że był to dobry kawałek propagandy. Na tylnej okładce widniał portret Stena w towarzystwie obu restauratorów. Na pierwszej stronie Senn kazał napisać: UCZTA NARODÓW. Menu dla istot ludzkich wyglądało następująco: ZUPY Węgierska pomidorowa na wódce Krewetkowa Miso Saki SAŁATKI Z surowej ryby po kambodżańsku Raita z pomidorów i ogórków PRZEKĄSKI Ostrygi górskie po baskijsku Rosyjskie bliny i kawior Faszerowane pieczarki po armeńsku DANIA GŁÓWNE Kurczak po jamajsku Pieczone jagnię po marokańsku Steki z łososia z rusztu Kebab warzywny po meksykańska PRZYSTAWKI Libański pilaw ryżowy Ziemniaki z rozmarynem Kubańska czarna fasola z ryżem DESERY Sernik a la Nowy Jork Szwedzkie naleśniki z borówkami Zestawy dla obcych były równie ciekawe. Senn i Marr zerknęli przez drzwi. Dojrzeli Stena i pomachali. Pora. Sten zwrócił się do Sowazi. - Zapraszają nas na kawę i brandy. Roześmiała się szczerze, z zadowoleniem. - Może jeszcze i na cygaro? - Cygara też będą - obiecał Sten. - Prowadź, szanowny gospodarzu. Wstając, Sten pokazał dyskretnie Marrowi dwa uniesione kciuki. Wszystko poszło zgodnie z planem. - Oto nasze stanowisko - powiedział Moshi-Kamal, drugi z rządzącej Zaginowami trójcy. - Chcemy się przyłączyć. Ale oczekujemy pewnych gwarancji. - Tych nie udzielę - odparł Sten. - Jak pamiętacie, wspomniałem już, że wszystko przemawia przeciwko nam. Jeśli wejdziecie do gry... to może być wybór samobójczy. - Jednak wasze zachowanie zdaje się zadawać kłam tamtemu twierdzeniu, panie Sten - odezwał się Truiz, jedyny obcy w trójcy. - Dobrze walczycie. Podejmujecie logiczne działania. Żadnych skłonności samobójczych. Odnieśliście też wiele sukcesów. - Owszem, to może dobrze wyglądać - potwierdził Sten - jednak nie osiągnęliśmy aż tak wiele. Przyprawiliśmy Imperatora ledwie o nieszkodliwy ból głowy. Gdybym to ja miał nabawić się czegoś podobnego... to koniec. - Skąd ta brutalna szczerość? - zdumiała się Sowazi. - Myślałam, że podejdziecie do naszej propozycji pozytywnie? Floty, zwycięstwa, rosnące szeregi sojuszników... Wskazała na ścianę sali, którą Marr i Senn zamienili w antyczną zbrojownię. - Siedzicie tu sobie spokojnie, jadacie, że trudno lepiej, i gracie Imperatorowi na nosie. Czy nie warto pochwalić się czymś takim, by zyskać sojusznika? - Owszem, mógłbym się tak zachować - przyznał Sten. - Problem jednak w tym... że w ten sposób mógłbym łatwo was stracić. Bo gdyby wówczas pewnego dnia doszło do czegoś strasznego, jakiejś tragedii czy klęski, a niewątpliwie dojdzie do tego prędzej czy później, wówczas zarzucilibyście mi kłamstwo. I opuścili nasze szeregi. Tak zatem obiecywanie pasma sukcesów byłoby błędem, jednym z tych, na które nie mogę sobie pozwolić. I żeby nie było wątpliwości: to walka do końca. Imperator nigdy nie okaże nam łaski. Jeśli przegramy, to zginiemy. - To rozumiemy - powiedział Truiz z czerwonymi z przejęcia podocznymi wyrostkami czuciowymi. - Ale maluje pan przerażająco czarny obraz. Proszę dać nam też nieco nadziei. - Imperator rozrzucił swe siły po całej mapie... Na razie goni za cieniem. Przez jakich czas jeszcze to potrwa, jednak niedługo. W związku z tym potrzebujemy dwóch rzeczy. Po pierwsze, uzupełnień i rezerw. Po drugie, pomysłu na otwarcie. - Sądzi pan, że zdolni będziecie uczynić pierwszy ruch? - spytał Moshi-Kamal. - Bez wątpienia - skłamał Sten po chwili wystudiowanego namysłu. - Wszystkie symulacje wskazują, że przejęcie inicjatywy nie będzie problemem. A wcześniej czy później dojdzie do przełomu. - Jeśli tak, to wchodzimy - powiedziała Sowazi. - Taka... taka... wegetacja jak obecnie jest nie do zniesienia. - On zmusza nas, byśmy zostali jego dominium - wyjaśnił Moshi-Kamal. - Chce nas wziąć pod obcas. Ale Zaginowie mają dobrą pamięć. Wszyscy jesteśmy potomkami ludu pracującego. Potomkami tych, których klasa próżniacza zawsze wyniszczała. - Właśnie - odezwał się Truiz. - Wszyscy nasi przodkowie byli zbiegami spod knutów różnych despotów i satrapów. Nie pozwolimy znowu zapędzić się w niewolę. - Czy słyszał pan, że on zamierza ogłosić się bogiem? - spytała Sowazi. - Przygotował stosowną proklamację, a ci jego... sługusi... ją przegłosują. Chcą wznosić jego świątynie nawet w naszych miastach. To... obrzydliwe! Sten nie musiał tego komentować. Spojrzał tylko na całą trójkę. - Zatem przyłączacie się do nas... nawet bez gwarancji? - Nawet bez gwarancji - odparł Moshi-Kamal. - Przyłączamy się. - I chyba od razu będziemy w stanie rozwiązać pierwszy z waszych problemów - oznajmiła Sowazi. - Jak to? - Ten związany z uzupełnieniami i rezerwami - wyjaśnił Truiz. - Przypuszczamy, że macie więcej załóg niż statków i tak dalej? - Tak. - Wie pan zapewne, że na naszych światach są tysiące fabryk zbudowanych tylko i wyłącznie po to, by podobne rzeczy produkować. Wieczny Imperator narzucił nam ten przemysł. - Wiem. Ale wiem też, że już jakiś czas temu zostały zamknięte. Przypuszczam, że większość wyposażenia okryła już rdza. Lub nawet trafiło na złom. - Tylko drobna część - powiedział Moshi-Kamal. - Większość jest w idealnym stanie. To jedna z zalet, albo i przekleństwo Zaginowów, że nie możemy patrzeć, jak porządne maszyny niszczeją. - Wprawdzie praca ustała, ale nie zaniechaliśmy konserwacji - dodała Sowazi. - Chcecie powiedzieć, że starczy jedno słowo, aby wasze fabryki zaczęły znów produkować broń, a stocznie statki? Wyrostki Truiza poruszyły się w wyrazie satysfakcji. - Odkonserwowanie maszyn i ponowne uruchomienie linii zajmie tydzień - powiedziała Sowazi. - Potem może pan przysyłać oddziały. Sten miał już wszystko, by zacząć działania. Blady, smukły Grb’czev znacznie przerastał Sind. Czerwona narośl na jego gładkiej czaszce aż pulsowała ciekawością. - To niezwykła prośba - zauważył. - Ludzie rzadko odwiedzają to miejsce. Sind spojrzała na mały budynek, którego lustrzane ściany odbijały bujną roślinność otaczających ten zakątek ogrodów. - Nie rozumiem czemu - zdziwiła się. - Tu jest tak pięknie. Grb’czev otworzył drzwi i wprowadził dziewczynę do środka. - Szanowny Kyes kochał piękno - powiedział. - Szczególnie to objawiające się w prostocie. Sind uśmiechnęła się lekko. - Czytałam o tym badając jego życie - powiedziała. - Był złożoną osobowością. Nawet jak na Grb’czeva. - Nawet jak na Grb’czeva - zgodził się przewodnik. - Ale właśnie. My uważamy go za bohatera. Jego inteligencja, zdolności twórcze i orientacja w interesach przeszły wręcz do legendy. Zamieniliśmy jego biura w muzeum. Niektórzy traktują je jak świątynię - dodał, prowadząc przez jasny hol budynku. - Myślałem jednak, że tylko my sami potrafimy docenić dokonania szanownego Kyesa. - Przepraszam zatem za przedstawicieli mojego gatunku - stwierdziła Sind. - Bo przecież nikt nie kwestionuje, że Grb’czevowie należą do najinteligentniejszych istot Imperium. - To prawda - odparł przewodnik. Oboje wiedzieli, że wszelka skromność byłaby nie na miejscu. - Zaś szanowny Kyes był zapewne najinteligentniejszym Grb’czevem swoich czasów - dopowiedziała Sind. - Niektórzy mówią, że wszechczasów. - Tym bardziej nie powinno cię chyba dziwić, że korzystam ze sposobności ujrzenia miejsca, gdzie żył i pracował. Szczególnie, że jestem studentką. - Jest pani bardzo mądrą młodą kobietą - powiedział przewodnik otwierając kolejne drzwi. Weszli do biblioteki. Ktoś pracował przy terminalu. Człowiek! - To szczególnie dobry dzień na wizytę badawczą - stwierdził Grb’czev, dostrzegając postać. - Jak wspomniałem, mało który człowiek pamięta o szanownym Kyesie, wszelako wśród personelu muzeum jest jedna istota ludzka. Z radosnym zdumieniem widzę, że dziś właśnie pracuje. Poklepał mężczyznę po ramieniu, - Pani Sind, pozwoli pani przedstawić sobie jednego z naszych starszych badaczy, szanownego pana Laggutha. Lagguth wstał i wyciągnął rękę. Przywitali się. - Miło mi panią spotkać - powiedział. - Odwykłem już od widoku ludzi. Normalnie to mój wolny dzień, ale jeden z kolegów zachorował i poprosił o zastępstwo. - Szczęśliwy zbieg okoliczności - wtrącił przewodnik. - Właśnie. Szczęśliwy zbieg okoliczności - powtórzyła Sind mierząc mężczyznę spojrzeniem. To nie był żaden zbieg okoliczności. I wątpliwe szczęście dla Laggutha. Od niezliczonych nocy prześladował go koszmar, w którym przybywali po niego osobnicy z grubo ciosanymi rysami twarzy. Zawsze w czerni, zawsze rośli, czasem z bronią w rękach. Niekiedy mieli też zakrwawione kły. Niezmiennie powtarzali to samo: „Za dużo wiesz, Lagguth. Musisz umrzeć”. I oto zły sen się ziścił, chociaż siedząca naprzeciwko kobieta wyglądała niegroźnie, nie miała broni ani ostrych kłów. - Wie pan za dużo, panie Lagguth - powiedziała Sind. - Jeśli mi pan nie pomoże... to przyjdą pana zabić. - Byłem tylko urzędnikiem - jęknął Lagguth. - Posada przewodniczącego ustanowionej przez radę komisji do spraw AM2 to nie była byle jaka synekura - zauważyła Sind. - Nie miałem żadnej władzy. Wykonywałem rozkazy. To wszystko. Nikogo nie skrzywdziłem! - Sam udział w pracach komisji postawił pana w jednym rzędzie z zabójcami Imperatora - wyjaśniła dziewczyna. - Zaś co do władzy... Tysiące krewnych ofiar mrozu i głodu, tych którzy zmarli z braku AM2, mogłoby zapewne powiedzieć co innego. Lagguth milczał. Opuścił głowę. - Więc niech pan będzie ze mną szczery, panie Lagguth. W przeciwnym razie szepnę słowo gdzie trzeba, i imperialni pana dopadną. Oni albo tłum. Nawet żal mi pana, chociaż wiem, że nie jest pan wart współczucia. - Wstawi się pani za mną? - spytał Lagguth z nadzieją. - Powie pani panu Stenowi, że pomogłem? - Tak, powiem - odparła Sind łagodniejszym głosem. - A teraz słucham! - rzuciła tonem rozkazu. - Od początku do końca. Lagguth opowiedział o programie, który opracował dla Kyesa. O oficjalnych poszukiwaniach AM2. O meldunkach składanych radzie przez Kyesa. - Ale ja wiedziałem, że tak naprawdę to nie AM2 go interesowało. Miał inne, bardziej osobiste powody do działania. - Jakie? - Po kolei. Najpierw zebraliśmy wszystko, co było wiadomo o AM2. W tym kilka znanych marszrut konwojów z AM2 z czasów, gdy jeszcze napływały. Wprowadziliśmy to wszystko do tego cudownego komputera, który zbudował. Lagguth wskazał mały terminal stojący w rogu biblioteki. - To jego końcówka - wyjaśnił. - Wciąż na chodzie, ale obecnie nie mam dostępu do wszystkich jego możliwości. Niestety, życia nie starczy, by rozgryźć ten program, który Kyes napisał. Sind machnęła ręką, by darował sobie uwagi o geniuszu pryncypała. - Dalej. Nie mam wiele czasu. - Tak. Jak powiedziałem, wprowadziliśmy wszystkie dane o AM2 i to, co wiedzieliśmy o Imperatorze. Poyndex nam pomógł. - Poyndex? On też w tym siedział? - Bezwzględnie. Miał coś na Kyesa. Nie wiem, co. Dość, że Kyes wciągnął go do kręgu wtajemniczonych. To on uczynił Poyndexa członkiem rady. Bez wątpienia na zasadzie wzajemnej przysługi. - Jasne - mruknęła Sind. Chętnie poznałaby szczegóły, ale wątpiła, czy dałoby się zrobić z nich użytek. - I co dalej? Uruchomiliście komputer. Jakie informacje podał? - Nie wiem dokładnie - odparł Lagguth. - Kyes musiał coś ustalić, bo nagle mocno się ożywił. A przecież rzadko okazywał jakiekolwiek emocje. Kazał wyłączyć program i wyjechał. W wielkim pośpiechu. - Dokąd? - Tego też nie wiem. Na pewno opuścił Świat Centralny. I podążył gdzieś daleko. A gdy wrócił... jego umysł... Już go nie było. Sind wiedziała, co to znaczy. Grb’czevowie byli jedynymi znanymi inteligentnymi symbiontami. Ich wielkie, przystojne ciała nie posiadały zbyt rozwiniętego centralnego układu nerwowego. Inteligencję zawdzięczali naroślowym koloniom wirusów usadawiających się w zatokach czołowych. Przekleństwem Grb’czevow był czas życia takiego „mózgu”, niemal zawsze ograniczony do stu dwudziestu sześciu lat. Kyes jako jeden z nielicznych przetrwał kilka lat więcej. Po obumarciu symbionta ciało wegetowało jeszcze przez ponad sto lat. Sind widziała już wielu takich „żywych trupów” szwędających się po ulicach rodzinnego świata Grb’czevow. Upiorne memento losu, który czekał ich wszystkich. Wskazała terminal. - Próbował pan odtworzyć poczynania Kyesa w tych ostatnich dniach? Lagguth zawahał się, ale w końcu pokręcił głową. - Nie jestem aż tak odważny - wyznał i zaśmiał się gorzko. - Co dzień drżałem ze strachu, że zjawi się ktoś taki, jak pani... albo i gorzej... że mnie znajdą. I zabiją lub wypalą mi mózg dla tej odrobiny wiedzy, którą dysponuję. Owszem, chciałem się dowiedzieć, ale... nigdy się na to nie odważyłem. Zza drzwi obok ekranu dobiegł jakiś odgłos. Sind odruchowo sięgnęła po ukrytą w odzieży broń. - Nie ma powodów do niepokoju - wyjaśnił Lagguth. - On tylko chce jeść. - Kto chce jeść? - Szanowny Kyes, oczywiście. Chce go pani zobaczyć? - On tu jest? - A czemu nie? Miejsca mamy aż nadto. To duża posiadłość. Ma się gdzie wypasać, że tak powiem. Zupełnie jak rasowy kłusak. Dostaje, co chce, chociaż szczerze mówiąc, niezbyt potrafi artykułować swoje potrzeby. Czasem... musimy pomagać mu w najprostszych sprawach. - Lagguth wstał. - Naprawdę powinienem go nakarmić. To okrutne kazać mu czekać. Sind poszła za Lagguthem do pokoju obok. Ściany były tu pomalowane na jasne kolory, wkoło poniewierało się mnóstwo zabawek. Pokój dziecinny. Kyes siedział na krawędzi za dużego dlań fotela i chichotał patrząc na wielki ekran, gdzie szalały postaci z kreskówek. - Głodny - powiedział na widok Laggutha. - Spokojnie, będzie papu - odparł Laggguth i zaczął karmić łyżeczką tego, który niegdyś współrządził Imperium. Krople zupy kapały z kącików ust Kyesa. Wskazał na Sind. - Ładna, kto? - To przyjaciółka. Przyszła cię odwiedzić, szanowny. Sind otrząsnęła się z szoku i podeszła bliżej. Wzięła miskę od Laggutha i sama zaczęła karmić. Kyes odruchowo otwierał usta, w jego oczach nie było ani śladu inteligencji. Mlaskał, bekał, chichotał. - To zabawne. - Bardzo zabawne - powtórzyła Sind. - Dobry chłopiec. Kyes ją poklepał. - Szczęśliwy. Lubić szczęśliwy. - Zawsze jesteś szczęśliwy? - spytała Sind. Kyes pokiwał głową. - Zawsze... szczęśliwy. Sind zebrała się w sobie. Musiała być okrutna. - A jeśli przyjdzie Imperator? Jeśli będzie chciał cię zabrać... Bezmózgie stworzenie aż cofnęło się z przerażenia. - Nie. Nie on. Nie zabierać. Proszę. Tylko nie tam! Sind uczepiła się śladu. - Gdzie tam? - Tam daleko - jęknął Kyes. - Złe miejsce. Tam Imperator. Tam ja nieszczęśliwy. - Zostaw go - poprosił płaczliwie Lagguth. - Nie powie ci nic więcej. Nie widzisz, jak się boi? Kyes zwinął się ciasno i płakał. W tak wielkim fotelu wyglądał na małego i bezbronnego. Ale Sind nie zwracała na to uwagi. - Co znalazłeś? - warknęła. - Co znalazłeś w tym złym miejscu? - No, Imperatora. - I co jeszcze? Kyes krzyknął, jakby naszły go złe wspomnienia. - Wieczność - zapłakał. - Znalazłem wieczność. - Pojmujesz już? - wtrącił się Lagguth. - On tylko bełkocze. Bez sensu. Zawsze to powtarza, gdy się wystraszy. „Wieczność”. Tylko to jedno słowo. Kyes przytaknął. - Nieszczęśliwa wieczność. Nieszczęśliwa. Sind poklepała go uspokajająco i spojrzała na Laggutha. - A zaraz chcę zobaczyć komputer. Gdy wychodzili, Kyes wracał już do siebie. Usiadł prosto, otarł łzy i zaczynał nawet chichotać patrząc na ekran. Mały księżyc był całkiem martwy. Wszędzie roztaczał się obraz zniszczenia. Sind przedzierała się przez wyrwane eksplozjami bomb kratery i pogięte, nadtopione szczątki masywnych i tajemniczych maszyn. Dziewczyna przystawała tu i ówdzie i badała wszystko, co nie było gruzem. Dane przekazywała bezpośrednio na statek. Wkrótce zaczął się z tego wyłaniać spójny obraz, potwierdzający to, co wydobyła z komputera w muzeum Kyesa. Księżyc był skomplikowanym centrum łączności, przystankiem na drodze ku miejscu, gdzie Imperator skrywał źródło AM2. Jednak Kyes nie tego szukał. Sind nie miała już wątpliwości. Kyes przybył tu w pogoni za Imperatorem, którego uważano wówczas za zmarłego. I znalazł go. Tutaj, na tej planetoidzie. Wyobraziła sobie Kyesa, oszalałego niemal ze strachu przed śmiercią umysłu, jak błaga Imperatora o ratunek, oferując mu w zamian wszystko, czego tylko ten zapragnie. Obecny stan Kyesa świadczył dobitnie o daremności jego próśb. Sind krążyła po planetce przez kilka godzin, aż skończyła robotę. Pora, by i Sten poznał wyniki, pomyślała. Kiedyś skrzyżowały się tutaj dwa tropy. Jeden wiodący do rozwiązania tajemnicy AM2, drugi związany z domniemaną nieśmiertelnością Imperatora. Sind była już solidnie zmęczona, gdy wezwała statek, by ją zabrał. Zmęczona i zniechęcona. Obawiała się, że cała zyskana do tej pory wiedza może do niczego się nie przydać. Modliła się jedynie, klnąc przy tym na brody matek wszystkich Bhorów, by po długiej podróży nie trafili do punktu wyjścia. Haines fachowo ułożyła papiery. - Gdy już zaprowadziliśmy porządek w dokumentacji Mahoneya, stało się jasne, co ustalił odnośnie Wiecznego Imperatora - powiedziała. - Czyli? - spytał niecierpliwie Sten, patrząc na holo dawnej szefowej wydziału zabójstw, oddelegowanej obecnie wraz z mężem do badania skarbu Mahoneya. - Powoli - odparła Haines. - Wszystko po kolei. - Przepraszam - skrzywił się Sten. - Po pierwsze, przesyłam ci profil osobowościowy Imperatora. Model opracowany przez Mahoneya. Razem z mężem zweryfikowaliśmy wszystko krok po kroku, potem Rykor zrobiła to samo jeszcze raz. Wszystko się zgadza. Przejrzyj go w wolnej chwili. - Wierzę na słowo - mruknął Sten. - Dalej, przesyłam też analizy porównawcze Mahoneya. Dotyczą tych okresów, kiedy Imperator powracał, chociaż uznano go za zmarłego. Profil był zawsze identyczny, nie ma możliwości pomyłki, nie ma szans, by podstawiono sobowtóra. To ten sam człowiek. Te materiały też weryfikowaliśmy. Pozytywnie. - Znowu zmartwychwstanie - jęknął Sten. - Pieprzony Mahoney potrafi nawracać nawet zza grobu. - Nikt mnie na nic nie nawracał - zaprotestowała Haines. - Fakty mówią same za siebie. Gdyby to był materiał dowodowy w sprawie o morderstwo, wyrok byłby formalnością. Jęki nic nie zmienią. - Uwierzę w tego ducha, gdy sam go dotknę - mruknął Sten. - A poza tym... do czego doszliśmy? Haines zastanowiła się, jak rzecz wyrazić. - Do czegoś o wiele bardziej zdumiewającego i groźnego, niż dotąd sądziliśmy. Bo widzisz, razem z mężem poszliśmy o krok dalej niż Mahoney. - I co zrobiliście? - Wzięliśmy profil osobowościowy Imperatora, ten zweryfikowany, i porównaliśmy go z jego obecnym obrazem. - I? - Sten niemal bał się pytać. - To ten sam facet? - Zasadniczo ten sam. Ale niezupełnie. Z wierzchu identyczny, ale gdy wziąć go pod lupę to widać, że zachowuje się mocno odmiennie. - Cudownie - jęknął Sten. - Przykro mi, że ci dokładam - powiedziała Haines ze współczuciem. - Ale takie są fakty. Sten podziękował jej i przerwał połączenie. Oparł się wygodnie, przetrawiając informacje. Wniosek narzucał się sam: „ten sam, ale inny” w praktyce znaczy „inny”. Znów brzęczyk. Oficer łączności zameldował, że ma połączenie z Sind. Coś pilnego. Włączając urządzenie Sten zastanawiał się gorączkowo: jeśli to nie jest Wieczny Imperator, to z kim ja u diabła walczę? Rozdział 17 Solon Kenna stał na przestronnym podwyższeniu, które bielało najprzedniejszym marmurem pod frontową ścianą sali Parlamentu. Obok miał wymuskanego jak nigdy Walsha, za nimi wisiał wysoki na trzy piętra portret Wiecznego Imperatora. Potężny i wyćwiczony głos Kenny dudnił nad głowami setek zebranych polityków. - Reprezentanci... lojalni obywatele Imperium... szanowni państwo... Przypadł nam zaszczytny obowiązek przewodniczenia obradom w tym historycznym dniu. Kenna płynnie zmienił ton. Równocześnie skinął dyskretnie palcem, by Walsh pochylił z szacunkiem głowę. - Lud Dusable zaznał już wielokrotnie łaskawości naszego ukochanego Imperatora - powiedział i odnotował, że jak dotąd sala zachowuje absolutne milczenie. Żaden z tych starych politycznych oszustów nie szepnął nawet słowa o ostatnio zaznanych poniżeniach czy kłopotach związanych z akcjami Stena. Wskazał na wiszący z tyłu portret. - Z powodów znanych tylko naszemu władcy, oto Dusable zostało uhonorowane raz jeszcze. Przeczesał tłum spojrzeniem. Owszem, mógł dostać w skórę od Stena, ale nie umniejszało to jego talentów jako wytrawnego manipulatora. Oto stał przed nimi jako przyjaciel i wróg. Osoba potężna i słaba zarazem. Wraz z Avri długo rzecz przygotowywali. Projekt był na tyle kontrowersyjny, że nie należało przedstawiać go pod głosowanie „z marszu”. Niektórych trzeba było najpierw obsypać zaszczytami, innych złotem. W mrocznych korytarzach Parlamentu zapanował ruch. Liczba zwolenników Imperatora rosła z każdym dniem. Nawet Poyndex zgłosił się na ochotnika do pomocy, chociaż Kenna pojęcia nie miał, co nim kierowało. Przejrzano uważnie akta opozycji, wyszukując różne haczyki mogące stanowić podstawę zastraszenia lub szantażu. Przewaga nadal nie była miażdżąca, ale powinno starczyć. Zresztą, zwycięzców nikt nie rozlicza. Nawet wtedy, gdy wygrywają tylko jednym głosem. - Szanowni państwo, moim zadaniem jest przedstawić wam to, czego przez drugie, tragiczne lata nie dostrzegaliśmy, ogarnięci ślepotą. A przecież spotkało nas wielkie szczęście, bowiem mieszka między nami żywy bóg, nasz łaskawy i święty Wieczny Imperator w swej boskiej nieśmiertelności chroniący nas niepokonaną tarczą przed ciosami historii. On to swą nieskończoną chwałą wytycza nam przyszłość. I nas w chwale umieszcza. Bowiem jego chwała jest naszą chwałą. Szanowni państwo... Zapytuję was. Czy nie powinniśmy wreszcie naprawić błędu przeszłych pokoleń orzekając raz na zawsze, iż Wieczny Imperator jest naszym bogiem. Zaszumiało. Rękawica została rzucona. Imperator domagał się, aby parlament urzędowo potwierdził jego boskość. Kenna zwrócił się do marszałka izby, starszej istoty od lat chodzącej na smyczy Imperatora. - Panie marszałku, proszę poddać wniosek pod głosowanie. Pełen zmarszczek i implantów pysk marszałka zbliżył się do mównicy. Błysnęły wszczepione z próżności implanty kłów. - Projekt ustawy numer sześć zero zero trzy dwa trzy zatytułowanej: Deklaracja boskości Wiecznego Imperatora. Podtytuł: Aby do oficjalnych tytułów Wiecznego Imperatora dołączyć tytuł „Święty” i inne, pochodne tytuły wskazujące na najwyższy szacunek, którym go darzymy. Co izba zdecyduje? Aprobujących proszę o głośne powiedzenie „tak”. Podniósł się zgrany chór przytakujących głosów, który jednak utonął zaraz we wrzasku protestu. Nad ten jazgot wybił się jeden bas. - Panie marszałku! Panie marszałku! W kwestii formalnej! Marszałek próbował zignorować protest. Uderzył młotkiem, dodatkowo zdegustowany tym, że krzykacz wywodził się z jego rodaków. Był to Nikołajewicz, młody odyniec i raptus. Młotek stukał raz za razem, ale wrzawa nie milkła. Co gorsza, tłum podchwycił okrzyk Nikołajewicza. „Niech mówi” skandowano. Marszałek spojrzał bezradnie na Kennę. Publicznie nie mogli uczynić nic więcej. „Niech gada” skinął Kenna i schował rękę do kieszeni, gdzie przycisnął guzik bipera, alarmując w ten sposób Arundel. - Głos zabierze szanowny Nikołajewicz, przedstawiciel wielkiej i lojalnej gromady Swierdłowsk - obwieścił marszałek i włączył mówcy mikrofon. - Szanowna Izbo, panie marszałku - zaczął krzykliwie Nikołajewicz. - Protestujemy z całą stanowczością. Ta propozycja uwłacza naszej godności. Oto próba narzucenia prawa wbrew woli większości. - Z mojego miejsca wyraźnie słyszałem, że głosy na „tak” dominowały, młody przyjacielu - odezwał się marszałek. A teraz, jeśli pozwolisz, poproszę o głosy sprzeciwu. Sam zobaczysz, na jakich wątłych podstawach opierają się twe oskarżenia. - Jednak mamy prawo sprzeciwić się zbiorowemu ustnemu głosowaniu - upierał się Nikołajewicz. - Nalegam na głosowanie indywidualne. Jeśli Imperator ma być bogiem... niech obywatele wiedzą, którzy z nas się do tego przyczynili. I niech ci odpowiadają przed ludem za swe czyny. Marszałek spojrzał z nadzieją na Kennę. Ten wykonał gest jakby coś rozciągał. „Opóźniaj”. - Dobrze - obwieścił marszałek. - Zarządzam głosowanie imienne. Nikołajewicz chrząknął, zadowolony ze zwycięstwa. - Jednak, ponieważ sprawa jest delikatna, chociaż oczywiście nie do mnie należy jej osądzanie, to najpierw poddaję pod głosowanie inny wniosek. - Sprzeciw! - krzyknął Nikołajewicz. - Nie można zaczynać głosowania nad kolejnym punktem, skoro poprzedni nie został zamknięty. Buntownik ze Swierdłowska dobrze znał regulamin prac izby. Stary marszałek podobnie. Mógł być marionetką, ale nie brakło mu wprawy. - Zgromadzenie ma prawo, wręcz obowiązek, rozstrzygnąć o sposobie głosowania. Pan nalega na imienne, ja na zbiorowe. Nikołajewicz rozejrzał się wkoło. Jego pomocnicy szybko rozważyli sprawę, oszacowali siły. Wyszło im, że chwilowo ma dość przewagi, by ryzykować. Mógł liczyć na większość niezdecydowanych. - Proszę działać, panie marszałku - rzucił beznamiętnie. - Chyba usłyszy pan cały chór głosów sprzeciwu. I zadowolony z siebie wrócił na miejsce, kłaniając się zdawkowo temu i owemu po drodze. Marszałek uniósł oczy, w których nie malowały się żadne emocje. - Wobec wniesienia przez pana sprzeciwu nie sądzę, byśmy powinni poprzestać na zbiorowym głosowaniu. Odczytamy listę. Nikołajewicz zerwał się z fotela. - To niesłychane, panie marszałku. Zamierza pan odczytać listę, by dowiedzieć się, czy może przeczytać listę? - Spojrzał na swych popleczników, którzy zaraz wybuchli wymuszonym śmiechem. - Tak. To właśnie zamierzam - obwieścił marszałek. - Cieszę się, że z właściwą sobie wprawą ujął pan moje myśli w tak proste słowa. Muszę wyznać, że gdy słucham was, młodych, to zastanawiam się czasem, czy lata nie pozbawiły mnie rozumu. Śmiech zagrzmiał z ław koalicji. Jednak Nikołajewicz nie chciał pogodzić się z porażką. - Ale na skutek tej głupoty stracimy całe godziny - zaprotestował. - Wywoływanie każdego po imieniu to w tym przypadku szczyt bezsensu. - Niemniej tak właśnie zrobimy - stwierdził marszałek i spojrzał na przewodniczącego obrad. - Panie przewodniczący, proszę zacząć odczytywać listę! Ten zaraz zabrał się do dzieła. Otworzył grubą, urzędową księgę. - Panie Dexter... z wielkiego regionu Cogli, jak pan głosuje? - Głosuję na tak, panie przewodniczący. I tak dalej. Każdy wstawał, wypowiadał się, a przewodniczący zapisywał głos w księdze. Kenna rozesłał swoich po całej sali. Dzięki pomocy przewodniczącego miał czas na przegrupowanie swoich sił. Jeśli wygra to głosowanie, następne nie będzie problemem. Stronnicy Nikołajewicza też robili, co w ich mocy. Jednak czas i znużenie działały przeciwko nim. Jednak Kenna wciąż się niepokoił. Owszem, powinien wygrać. Tyle że obecnie osiągnięcie przewagi małą liczbą głosów wyglądałoby na manipulację. Po wybuchu Nikołajewicza jedynie totalne zwycięstwo mogło zatrzeć złe wrażenie. Nie tak miał wyglądać pierwszy dzień boskości Imperatora. Głosowanie dobiegło końca. Kenna wygrał, wszelako z małym marginesem. Tymczasem ludzie Nikołajewicza znów wzięli się ostro do działania. Widać było, że młody odyniec zaczyna, wychodzić na swoje. Jeden z agentów Kenny w ekipie Nikołajewicza ostrzegł rzuconą na ekran pulpitowego komputera notką, że w trakcie głosowania planowany jest tumult i w ogóle sporo hałasu. Kenna wysilił umysł, by też coś wymyślić, jednak nic nie przychodziło mu do głowy. Imperator ze skóry go obedrze... A w ogóle, to gdzie on się podziewa? Też mi bóg. Jak potrzebny, to ani śladu. Przewodniczący zaczął gorączkowo machać rękami. Co tu począć? Nie miał wyboru. Skinął, by zaczynać. - Szanowni państwo - odezwał się przewodniczący. - Po raz drugi dzisiaj stawiam pod obrady kwestię propozycji ustawy numer sześć zero zero trzy dwa trzy zatytułowanej: Deklaracja boskości Wiecznego Imperatora... Drzwi otworzyły się z hukiem. Zatupały buciory. - Szanowni państwo - ryknął od progu dowódca straży parlamentarnej - oto... Wieczny Imperator! Wszyscy obrócili głowy. Przez wielkie drzwi wtańcowała z głównego holu gromadka biało odzianych kapłanów z obliczami promieniejącymi ze szczęścia. Niektórzy machali kadzielnicami, inni rzucali na podłogę płatki róż. Wszyscy nosili u pasa, zawieszone na gustownych sznurach, małe nożyki, ostre i przybrane czerwonymi wstążkami. Na czele procesji maszerowała chuda jak szkielet naczelna kapłanka, Baseeker. Za nimi nadeszła formacja w czarnych mundurach. Depcząc po płatkach róż, funkcjonariusze służby bezpieczeństwa omiatali otoczenie wzrokiem w poszukiwaniu potencjalnego niebezpieczeństwa. Broń trzymali w pogotowiu. Pośrodku oddziału szedł Wieczny Imperator. Widok ten przykuł bez reszty uwagę Kenny i innych, tak że nie dojrzeli drugiego oddziału, który maszerował z tyłu, prowadzony przez Poyndexa. Ani snajperów, którzy błyskawicznie zajmowali pozycje w zakątkach sali. Ani też Avri rozsyłającej nijako wyglądające typy w nijakich ubrankach ku poszczególnym parlamentarzystom. Sama poszukała spojrzeniem Nikołajewicza i skierowała się ku niemu. Nikt nie zwrócił uwagi na te manewry. Ale nikt też nie widział jeszcze Wiecznego Imperatora aż tak przystrojonego. Jego muskularną postać spowijała fosforyzująca, złocista szata z długiego pasa materii. Wydawało się, że płynie między fotelami jak duch. Czarne włosy przytrzymywała złocista opaska. W ręku niósł laskę ze złotego metalu, zwieńczoną berłem z płonącym symbolem AM2. Formacja wmaszerowała na marmurowe podwyższenie, zaś Wieczny Imperator podszedł do krawędzi i spojrzał na zgromadzonych. Ze szczękiem oręża i przybijaniem obcasami zbrojni zajęli miejsca po obu jego bokach. Kapłani z Baseeker przemknęli pomiędzy ochroną i ułożyli się koliście u stóp władcy, niczym moszczące gniazdo aniołki. Takie z nożami. Kenna patrzył osłupiały. Inni też. Przez chwilę prawie gotów był uwierzyć. Oto żywy obraz ze starożytnych mitów wydźwignięty z otchłani tysięcy lat zapomnienia. I tysięcy lat rządów Imperatora... Może on naprawdę jest bogiem... - Doszło do mych uszu - zaczął Imperator - że szykujecie jakiś bunt... Mówił cicho, ale i tak wszyscy usłyszeli zawartą w tych słowach groźbę. - Zwykle nie zwracam uwagi na wasze skomlenia - powiedział. - Ustanawiając ten Parlament na mocy Imperialnej Konstytucji, dałem wam prawo do wygłaszania własnego zdania. Przyznaję, że to dla mnie utrudnienie, jednak na tym polega demokracja, do której nakazów przywykłem już dawno temu. Nikołajewicz ledwie zauważył, że ktoś do niego podchodzi. To była Avri. - Jednak tym razem postanowiłem tu przyjść. Słyszałem, że mieliście rozpatrywać dzisiaj sprawę pewnych zaszczytów dla waszego Imperatora, zaszczytów, których sam dla siebie nie szukałem. Zgodziłem sieje przyjąć pod presją poddanych. Szerokim gestem wskazał kapłanów. - Oni to powiadają, że jestem bogiem. Budują mi świątynie, gdzie czczą moją osobę miliony myślących podobnie, jak oni. W tych świątyniach naucza się też o cnotach mądrości, cierpliwości i łagodności. Nauczającymi kieruje bowiem przekonanie, że te właśnie cechy stanowiąc mojej boskości. Nikołajewicz poczuł nagle, że coś wpada do jego sakwy. Pewnie wiadomość od któregoś sojusznika, pomyślał. Nie obejrzał się nawet za odchodzącą cichutko postacią. - Zawsze propagowałem wśród mych poddanych wolność wyznania, toteż z przerażeniem odebrałem wieść, iż ci łagodni ludzie bywają brutalnie prześladowani za oddawanie czci mojej osobie. Teraz jednak dysponuj ę niezbitymi dowodami, że inspiratorem owych prześladowań był zdrajca Sten. Obawiał się, że prawda głoszona przez tych ludzi stanie mu na drodze do przywłaszczenia sobie tronu. Bowiem gdybym naprawdę był bogiem, któż wtedy przyłączyłby się. do niego, wsparł jego rebelię? Widzicie, nawet mój największy wróg też zalicza się do wiernych. Nawet ten szatan, co wypowiedział posłuszeństwo swemu wielkiemu panu. Porażony tą osobliwą logiką, Nikołajewicz ocknął się z transu. Sięgnął do sakwy i wyciągnął małą paczuszkę owiniętą w papier. Odpakował. Był to smukły i wdzięcznie zakrzywiony kieł, wyrwany z korzeniami, zakrwawiony jeszcze u podstawy, z nasadzonym nań zdobnym pierścieniem. Był to ten sam pierścień, który Nikołajewicz dał swojej kochance pierwszego dnia narzeczeństwa. - Tak właśnie doszło do wprowadzenia pod obrady ustawy, którą dziś poznaliście. Racja stanu i względy bezpieczeństwa publicznego powstrzymywały mnie przed wcześniejszym ich ogłoszeniem. W ten sposób zakończymy prześladowania niewinnych istot i zadamy moralny cios mojemu największemu wrogowi. Równocześnie potwierdzamy to, co od tysięcy lat było oczywiste. Przez wieki przyglądałem się wam i waszym przodkom. Żywiłem was. Odziewałem. Pozwalałem żyć w dostatku i pokoju. Imperator opuścił głowę. - Chociaż... czasem czuję się tak zmęczony... - Chwała Wiecznemu Imperatorowi! - krzyknęła Baseeker. O chwała ci, Dobry Boże! Inni kapłani zaraz podjęli okrzyk. - Chwała Wiecznemu Imperatorowi! Chwała mu! Chwała!\ Kenna dał Walshowi kuksańca pod żebra. Tamten był jakby nieprzytomny. - Chwała mu! - krzyknął Kenna i ponownie szturchnął Walsha. - Chwała mu! Walsh uśmiechnął się głupkowato. - Chwała mu! - wykrztusił. - Chwała mu! Nagle przedstawiciele opozycji dostrzegli, że z różnych miejsc sali przypatruje się im całkiem sporo smutnych typów. Nikołajewicz omal się nie zadławił. Wiedział, że kieł kochanki to nie ostatnia czekająca go dzisiaj okrutna niespodzianka. - Chwała Wiecznemu Imperatorowi! - krzyknął ile sił w płucach. Chwilę później przyłączył się do niego cały chór. Imperator uśmiechnął się i rozpostarł ręce. Potem obrócił się i wraz ze świtą spłynął z podwyższenia. Ruszył między fotelami, kłaniając się pod drodze wybranym. Mimo sporego tempa tego przemarszu Poyndex zdołał dostrzec, że władca wyraźnie rozkoszuje się wychwalającymi go okrzykami. Poyndex wyszedł z sali ostami, więc słyszał jeszcze, jak przewodniczący uderza młotkiem i zarządza głosowanie. - W sprawie projektu ustawy numer sześć zero zero trzy dwa trzy zatytułowanej: Deklaracja boskości Wiecznego Imperatora, co postanawiacie, szanowni państwo? Aprobujących proszę o głośne wypowiedzenie słowa tak. - Tak - zadudniło w sali. Poyndex nie czekał nawet, aż przewodniczący poprosi o głosy sprzeciwu. Rozdział osiemnasty - Nic? - spytał admirał floty Madoera, spoglądając na oficera łączności. Resztą sił powstrzymał się od dodania: „Znowu?” - Nic, sir. „Neosho” melduje całkowitą ciszę na wszystkich zakresach. Żadnej aktywności na żadnej z planet układu. I ani śladu statków, tak wrogich, jak sojuszniczych. Jednak odbieramy sporo zakłóceń od pobliskiego pulsara, toteż zarządziłem ponowną kontrolę. Chcę mieć pewność. - Słusznie. Wyślijcie jednak na Centralny meldunek, że wywiad znów spieprzył sprawę. Stena ani słychu, ani widu. Przejdziemy przez układ tylko dla potwierdzenia... - Sir... nie da się niczego wysłać, póki nie oddalimy się od pulsara. Ekranuje wszystko prócz łączności krótkodystansowej. - Mniejsza z tym. Złożymy meldunek po wyjściu z układu. I tak było wiadomo, czego można oczekiwać... Po tych idiotach z wywiadu - dodał w myślach. Zespół Madoery spędził już zbyt wiele dni i miesięcy w poszukiwaniu najmniejszego choćby potwierdzenia tych wszystkich bajek, które nieustannie podsuwał flocie wywiad, by dziwić się jeszcze czemukolwiek. Sam admirał gotów był przysięgać, że ci nowy szpiedzy, którzy zastąpili całkiem skuteczny Korpus Merkurego, sami wysikać się nawet nie potrafią bez przyczepionej do rozporka instrukcji. Jak dotąd żadna wskazówka podana przez wywiad nie naprowadziła floty na rzeczywisty ślad. Zawsze to samo: albo Sten nigdy tam nie gościł, albo jego statki przelatywały przez sektor dawno, dawno temu. Lub tylko widziano w okolicy jednostki o nieznanej przynależności, być może rebelianckie. Czy wywiad naprawdę nie potrafi pojąć, że ktoś robi go w trąbę? - zastanawiał się admirał miotając stępo zupełnie wymarłych okolicach kosmosu. Jak ta tutaj. Układ nie posiadał nawet nazwy, ledwie symbol. Jego koordynaty ustalono dzięki silnemu radioźródłu, pulsarowi NP0406Y32. Może powinienem zatem jakoś go ochrzcić, pomyślał. Na przykład Poyndex. Tak, by po powrocie na Centralny stanąć przed sądem oficerskim. Akurat. Jednak w tej akurat chwili powątpiewał, czy kiedykolwiek jeszcze ujrzy jakiś cywilizowany świat. Wiek męski upłynie mu zapewne na włóczędze po próżni, aż ktoś kiedyś odkryje, że Sten zmarł ze starości i mogą już wracać do domu. Albo też sprzątaczka pomiesza pliki w sztabie i wszyscy zapomną o jego flocie, która odleci do wieczności i będzie krążyć odtąd po wszechświecie w roli nowego Latającego Holendra. Do diabła. Madoera trzasnął drzwiami swej dziennej kabiny i wyszedł na mostek jednostki flagowej. Spojrzał na ekran ukazujący gromadkę krążących po ciasnych orbitach światów, doszczętnie wypalonych radiacją pulsara. Obraz ciemnej gwiazdy, symboliczny rzecz jasna, jaśniał u góry ekranu. Dowódca sięgnął nad ramieniem dyżurnego i wcisnął trzy przyciski. Inny ekran ukazał całość sił Madoery. Potężne zgrupowanie uderzeniowe. Jeden nosiciel myśliwców i zarazem jednostka flagowa „Geomys Royal”. Jeden nowoczesny pancernik „Parma”. Dwa dywizjony krążowników: pierwszy składający się z dwóch ciężkich krążowników, drugi z trzech lekkich. I siedem niszczycieli w osłonie. Kolejny dywizjon trzech lekkich krążowników w towarzystwie czterech niszczycieli tworzył siły drugiego rzutu. Wsparcie logistyczne mieli skromne, ledwo dwa statki zaopatrzeniowe i jeden tankowiec z paliwem i amunicją. A jednak była to imponująca siła. Admirał był pewien, że jeśli uda mu się kiedykolwiek zmusić rebeliantów do przyjęcia walki, będzie to krótka bitwa. Chociaż na pewno krwawa. Sten mógł zbłądzić, ale bić się potrafił, na dodatek rebelianci musieli wiedzieć, iż nawet gdyby się poddali, przedłużą s woj e życie tylko o krótkie tygodnie: do czasu ogłoszenia wyroku i egzekucji. Mając to wszystko na względzie admirał rozkazał, by w razie napotkania rebelianckiej jednostki zachować daleko posuniętą ostrożność. Tamci na pewno spróbują jakiegoś podstępu, a potem będą walczyć do ostatniego. Cóż, na miejscu Stena Madoera postąpiłby dokładnie tak samo. Znów spojrzał na ekran. Gorzej, że kończyły mu się pomysły, jak utrzymać załogi w gotowości. Przeprowadził już wszystkie chyba możliwe ćwiczenia, ogłosił każdy choć trochę prawdopodobny alarm... Dobrze, że przynajmniej ta operacja, chociaż wyraźnie bezowocna, nie będzie tak pozorowana. Pewnie i tak wszyscy uważają, że stary zwariował. - Weszliśmy do układu - powiedziała oficer wachtowa. - Dziękuję. Jedno przejście. Formacja podwójnego rombu. Teraz zobaczymy, jak nawigatorzy poradzą sobie z lotem w szyku, szczególnie przy tej ilości utrudniających łączność zakłóceń od pulsara. Miejmy nadzieję, że obejdzie się bez kolizji. Bo wtedy... awans jak w banku. Na jakiś wodny świat, gdzie pływają prawdziwe statki. Takie z wiosłami. Madoera ledwie słuchał rozkazów i meldunków wymienianych między jednostkami, które zajmowały swoje miejsca w szyku. Ziewnął. I wtedy rebelianci zaatakowali. Całkiem bez ostrzeżenia dwa niszczyciele na skrzydle po prostu zniknęły w kulach ognia. Ktoś wrzasnął ogłaszając alarm. Na ekranach „Geomys Royal” pojawiły się wrogie statki atakujące od tyłu. Madoera domyślił się, że musieli znać dokładnie orbitę, na której jego zespół podchodził do NP0406Y32. No i zapewne od dłuższego czasu siedzieli mu dyskretnie na ogonie. Imperialne jednostki były w stanie pogotowia, ale nie gotowości bojowej. Obsada tkwiła na stanowiskach, jednak pociski czekały spokojnie w komorach amunicyjnych, nie na wyrzutniach. Nie było sensu ryzykować na darmo zniszczenia czy uszkodzenia kosztownego pocisku. Ani tym bardziej utraty jeszcze cenniejszej załogi. Opanowawszy panikę, Madoera połączył się z dowódcami pozostałych jednostek. Wrócił spokój. Miesiące ćwiczeń dały efekty. Skanery wyświetliły dane dotyczące sił przeciwnika. - Sir, mamy do czynienia z sześcioma krążownikami, zapewne ciężkimi, i dziesięcioma niszczycielami - zameldowała wachtowa. - Dziękuję. Tyle sam widzę. Jakich klas? Jakiego pochodzenia? - Sir... żaden z krążowników nie figuruje w katalogu flot... Klasa nieznana... chociaż, to bardzo udane projekty, prawdziwe dzieła sztuki... Katalog statków „Jane’s” sugeruje, że to nowe konstrukcje. Pojawiło się kolejne ugrupowanie atakujących. Tym razem „z dołu”. - Trzy pancerniki, siedem krążowników, dwadzieścia niszczycieli na kursie zbliżania, sir. Mam identyfikację. „Jane’s” podaje, że pancerniki to konstrukcje Kal’gatów. Według ich własnych projektów. Zbudowane jeszcze przed wojną z Tahnijczykami. Wedle katalogu flot przeniesione do rezerwy. Część zakonserwowanej floty, przeznaczonej na sprzedaż. Pięć niszczycieli to jednostki Hondżo, jeden zidentyfikowany pozytywnie. To „Aoife”. Zatem na pewno Sten. Ale gdzie „Victory”? Ten drań wymyślił pewnie jakąś pułapkę. Może gdyby dało się wypatrzyć flagową jednostkę Stena, posłać za nią parę niszczycieli w samobójczym ataku i załatwić tego władcę marionetek... Ale pancernika nigdzie nie było widać. Niestety znaczyło to, że siły rebeliantów urosły na tyle, by wódz nie musiał już osobiście brać udziału w każdej bitwie. - Alarm dla wszystkich wyrzutni - obwieścił spokojnie technik od centralnego stanowiska ognia osłonowego. - Mamy wiele odpaleń pocisków typu Kali... Próbują podejścia... Uwaga dla wyrzutni Foxów... Przejść na indywidualne wyszukiwanie celów... Madoera zagryzł wargi. Gorączkowo obliczał szansę. - Pchnąć pierwszy dywizjon krążowników przeciwko pancernikom - rozkazał. - I połączyć mnie z „Neosho”. Mają unikać walki, wyrwać się w otwartą przestrzeń i złożyć meldunek do sztabu. Dodać mu trzy myśliwce. - Tak jest. - Sir... „Neosho” nie odpowiada. Nie mamy jego znacznika na ekranie. Nikt nawet nie zauważył, kiedy niszczyciel otrzymał śmiertelny cios. Madoera szybko poszukał innego rozwiązania. - Rozumiem. Dywizjon krążowników wsparcia wyjdzie szeroką ławą ze skrzydła. Statki zaopatrzenia mają dołączyć do głównych sił floty. Przekażcie na „Parmę”... - Sygnał z „Parmy”, sir. Cztery trafienia. Centrala wyłączona. Indywidualna kontrola ognia ze stanowisk. Mostek pozbawiony łączności. Sterują z maszynowni. Kolejny ekran pokazał trzecią formację zmierzającą na siły Imperium. Ktoś krzyknął trwożnie. - Skąd oni wzięli... - Cisza w centrali! - upomniał ktoś. - Meldować regulaminowo! Madoera zachował spokój. Przymknął oczy, skupił się na walce. - Mamy kontakt z drugim dywizjonem krążowników? - Tak chociaż słaby. Wiele zakłóceń od pulsara. - Przekazać im, by unikali walki. Orbita zmienna poza teren starcia. Kurs obok „Parmy” i „Geomys Royal”. Niech omijają jednostki rebeliantów. Bez obowiązku utrzymania kontaktu z siłami głównymi. - Przekazane, sir. Mam potwierdzenie odbioru. Wykonują. - Dobrze, a teraz zmienimy szyk... Madoera ustawił swą okulałą flotą w szyk kulisty. Jeden uszkodzony pancernik, statek flagowy i reszta nie przerywały ani na chwilę wykonywania uników. Dwa ciężkie krążowniki zgodnie z wcześniejszym rozkazem przeprowadziły atak na pancerniki przeciwnika. Oba zginęły, jednak admirał miał nadzieję, że posiały w szeregach wroga dość zamieszania, by dać szansę reszcie sił. - Sir - odezwał się ktoś. - Wiadomość z „Aleksiejewa”. Melduje, że... „Geomys Royal” zadrżał od eksplozji. Metal jęczał, ludzie krzyczeli, światła zgasły. Po chwili zajarzyły się lampki awaryjne. Madoera poczuł mdłości. To generatory McLeana wysiadły na chwilę dość drugą, by wszyscy zaczęli szybować w stanie nieważkości. Potem wznosiły pracę, jednak „dół” wypadał teraz na ścianie. - Meldować o uszkodzeniach... „Aoife” przedzierał się przez samo centrum pola walki. Berhal Waldman stał obok oficera pokładowego całkiem nieświadomy, że próbuje przebić palcami stalowe oparcie fotela. Jego niszczyciel mknął na czele formacji w szyku V. Pozostałe cztery statki zespołu też należały do Hondżo. Prowadzili je oficerowie, którzy wcześniej zbuntowali się przeciwko Imperium i uciekli z załogami do rebeliantów. Oficjalnie mieli wszyscy status ochotników. Wszyscy też poprzysięgali pomścić „Aislinga”. - Do wszystkich, do wszystkich - powiedział Waldman. - Sprząc systemy uzbrojenia z moim statkiem... na rozkaz... teraz. - Wszystkie stanowiska gotowe do otwarcia ognia. - Dobrze. Cel... pancernik nieprzyjaciela. Gobliny... na połowę mocy... Odpalać! Pociski średniego zasięgu wystrzeliły z wyrzutni w kierunku „Parmy”. - Wyrzutnie Kali - rozkazał Waldman nadal osobiście, ignorując swoją panią oficer uzbrojenia. Nie było jej na pokładzie, gdy zginął „Aisling”. To zadanie należało tylko do kapitana. - Cel... pancernik nieprzyjaciela. Każdy strzela po pocisku. Sterowanie zdalne. Odpalać! Imperialny pancernik plunął ogniem laserów przechwytujących nadlatujące pociski, jednak w coraz większym zamieszaniu komputer bojowy pomylił olbrzymie pociski Kali z mniejszymi i mało groźnymi dla giganta Goblinami, i niewłaściwie ustawił parametry. Jeden Goblin przeszedł przez ogień zaporowy, wyłączył dwa stanowiska laserów. Zginęło czterdziestu ludzi. Zaraz potem celu dosięgły dwa pociski Kali. Parma detonował, łamiąc się w pół. Po chwili rufa i dziób zniknęły w ognistych fajerwerkach. Niszczyciele Hondżo skierowały się na „Geomys Royal”. Na głównym ekranie centrali Madoery gasły kolejne punkty oznaczające jednostki Imperium. Przy innych zapalały się oznaczenia „uszkodzony” lub „niezdolny do walki”. Dość tego, pomyślał admirał floty Madoera. Wziął do ręki mikrofon. - Wszystkie siły Imperium... wszystkie siły Imperium... - nadał otwartym tekstem. - Mówi admirał Madoera. Zerwać kontakt. Ucieczka pełną mocą na indywidualnych kursach. Punkt docelowy baza główna. To rozkaz. Wypuścił mikrofon z dłoni. - Kapitanie, polecić dywizjonom myśliwców, by powstrzymywały pościg rebeliantów wszelkimi możliwymi sposobami. Niech działają jako straż tylna. Musimy... - Pocisk na kursie kolizyjnym... zbliża się... nieudane przechwycenie... pozorowanie zawiodło... dostaliśmy! Goblin uderzył jakieś dwieście metrów za mostkiem „Geomys Royal”. Operator nadlatującego zaraz za nim Kali uznał, że to świetny pomysł, by skierować swój pocisk dokładnie w to samo miejsce. Odczekał chwilę i zdalnie zdetonował głowicą. Błysnęło jak przy wybuchu novej i nic nie zostało po nosicielu myśliwców „Geomys Royal” i admirale floty Madoerze. Ocalałe jednostki imperialne, czyli jeden ciężki krążownik i jeden lekki, trzy niszczyciele i tankowiec floty, uciekały ile sił w maszynach. Mknęły kursem wiodącym tuż obok pulsara i dalej, w pustkę międzygwiezdną tego jedynego sektora, z którego nieprzyjaciel dotąd nie atakował. Tam właśnie przyczaił się Sten na pokładzie „Victory”. - Do wszystkich myśliwców - powiedział kapitan Freston. - Mamy sześć imperialnych jednostek wchodzących do sektora. Przejąć dane bojowe z centralnego komputera i atakować. Powtarzam, atakować. Hannelore La Ciotat i jej podwładni ruszyli mordować. Sten obserwował ich z mostku „Victory” aż zgasł na ekranach ostami symbol oznaczający statek Imperium. Twarz miał nieruchomą jak maska. Znów jak kiedyś, gdy atakowali „Caligulę”, zdarzyło się, że musiał wyprawiać na tamten świat ludzi noszących takie same mundury, jak on. Ludzi, z którymi może nawet kiedyś walczyli w tym samym oddziale. Kilgour podobnie milczał i czekał. - Wszystkie... - Freston zawahał się na chwilę. - Wszystkie wrogie jednostki zniszczone. - Dobrze. Faza druga. Przystąpić. Siłom Stena nie było dane zostawić po prostu pobojowiska za sobą, by jak najszybciej zapomnień o rzezi. Czterdzieści dostarczonych przez Zaginowów i Kal’gatów frachtowców przeczesało układ. Ich tropem podążało dziesięć uzbrojonych statków handlowych Bhorów, rozbijając ogniem laserów lub pociskami na proszek każdy wrak czy większy szczątek, który pojawił się na ekranach. Wraki wcześniej zbadali i byli szczęśliwi, że nie muszą zabijać rozbitków. Zresztą nie zostało ich wielu. Wojny w próżni nie były ani trochę bardziej litościwe, niż dawne bitwy morskie toczone na pełnym morzu. Wszyscy uratowani imperialni otrzymywali w razie potrzeby pomoc medyczną, by trafić następnie na jeden z prowincjonalnych światów na skraju Gromady Wilka. Tam w rajskim zaiste otoczeniu mieli w sytości, bezpieczeństwie i zdrowiu doczekać zwycięstwa którejś strony i końca wojny. Nie umożliwiono im wszakże łączności z rodzinami czy przyjaciółmi. Dla świata mieli zniknąć bez śladu, zgodnie zresztą z planem realizowanym od czasu pierwszego zwodniczego meldunku o układzie Ystrn. Plan zakładał nie tyle pokonanie, co pełne unicestwienie wybranego zespołu floty Imperium. Sten rozmyślnie wybrał na miejsce akcji właśnie sektor pulsara NP0406Y32. Silne radioźródło skutecznie zagłuszało wszelkie sygnały. I udało się znakomicie. Dwadzieścia sześć okrętów wojennych zniknęło bez śladu wraz z załogami. Po prostu polecieli i nie wrócili. Takie zdarzenie powinno przerazić nawet najdzielniejszych wojowników. Tak jak wcześniej akcja Ystrn umożliwiła pierwszy prawdziwy sukces, tak teraz bitwa w sektorze NP0406Y32 miała stworzyć szansę na odniesienie jeszcze większego zwycięstwa. Oficjalny organ prasowy z fanfarami zamieścił na pierwszej stronie tekst będący przedrukiem przemówienia Imperatora z okazji promocji w jednej z najbardziej prestiżowych akademii marynarki. Władca obiecywał świeżo upieczonym oficerom ciężką służbę, wszelako miała to być służba zaszczytna jak nigdy, ze względu na czekającą ich trudną próbę. Wszystkie ich ofiary zostaną zauważone i nagrodzone. To była pierwsza nowina. Druga podana została petitem na jednej z ostatnich stron zwykłego wydania gazety „Imperial Times”. Tekst zauważyli jedynie ci, którzy z racji zawodowych obowiązków lub z zamiłowania śledzili doniesienia o awansach, wyróżnieniach i przeniesieniach imperialnych oficerów. Siedmiu admirałów przeszło na własną prośbę na wcześniejszą emeryturę. Wszyscy byli szanowanymi oficerami, uchodzili jednak raczej za analityków niż za dowódców sprawdzających się dobrze w ogniu walki. Następne doniesienie dotyczyło wejścia do służby nowego superpancernika „Durer”. Jednostka miała pełnić szczególną rolę. Sam Wieczny Imperator wybrał ją sobie na statek dowodzenia. Statek dowodzenia, zauważyli biegli w przedmiocie, nie jacht osobisty czy coś podobnego. Żadna z tych informacji nie rzucała się w oczy. W artykule redakcyjnym „Imperiał Times” nagłaśniał coś innego. Oto zarządzono wielkie zgrupowanie imperialnej floty, a marynarka dostała ledwie sześć miesięcy na osiągnięcie pełnej gotowości. Ogłoszono, że na prośbę admirała floty Andersa Wieczny Imperator zgodził się wesprzeć sztaby sił zbrojnych własnym doświadczeniem i gromadzoną przez stulecia wiedzą wojskową. Wszystko po to, by raz na zawsze zakończyć sprawą dogorywającego już buntu wszczętego przez Stena. Rebelianci wywabili wreszcie wilka z lasu. Imperator wystawiał się na strzał. Stenowi pozostało wymierzyć jeden celny cios w samo serce Imperium. I w Imperatora. Rozdział 19 Wielkie floty rebeliantów zebrały się w próżni niedaleko monstrualnej galaktyki spiralnej, rozciągającej się względnie blisko Świata Centralnego i serca Imperium. Floty składały się z tysięcy jednostek. Zaginowie, Kal’gaci, Hondżo, Bhorowie... i wielu, wielu innych, z odległych gromad i światów, o których Sten nigdy nawet nie słyszał. Całe siły zbrojne różnych sektorów dołączały do rebelii. Dywizjony masowo dezerterowały z szeregów Imperium. Czasem zdarzały się statki prowadzone przez pojedyncze osoby gotowe przyłączyć się do powstania. Sten zastanawiał się czasem nad ich motywami. Żądza złota? Nakazy religijne? Marzenia o chwale i sławie? A może i niesprecyzowane do końca poczucie krzywdy, świadomość dziejowej niesprawiedliwości, chęć zakończenia tyranii Imperium. Może dojrzewający przez wieki owoc teraz właśnie dojrzał do zerwania. Imperium poniesie karę za cierpienia pokoleń. Jasne plamki na głównym ekranie „Victory” oznaczały tym razem nie statki, lecz całe zgrupowania floty. A przecież rebelia ogarnęła dopiero jedynie jedną dziesiątą Imperium. Jednak Sten uważał, że to powinno wystarczyć. Wydał rozkazy. Pora ruszyć na gniazdo bestii. Otwarcie zaatakować Świat Centralny. Zanim tam dotrą, imperialna flota z pewnością zagrodzi im drogę. Sten modlił się, aby dało to okazję do rozstrzygającej bitwy. Prawdziwym celem wyprawy nie był wcale Centralny, lecz sama flota. Jeśli uda się ją rozbić, wówczas potęga militarna Imperium zmniejszy się na tyle, by spokojnie przypuścić atak na Centralny. I opanować go lub odizolować. Prognozy i symulacje zapowiadały prawie pewne zwycięstwo. Przy obecnym bilansie sił, a także jeżeli uda się utrzymać inicjatywę taktyczną, rebelianci mieli sześćdziesiąt jeden procent szans. Przewidywane straty własne szacowano na trzydzieści piąć procent. - Zatem zdrajca się ruszył - powiedział Wieczny Imperator. Coś, co mogło wyglądać na uśmiech, zniknęło z jego warg. - Tak, sir - odparł admirał de Court. - Zgodnie z przewidywaniami. - De Court był jednym z siedmiu wyłonionych przez komputer admirałów, którzy wedle doniesień prasy przeszli na wcześniejszą emeryturę. W rzeczywistości zostali oddelegowani do zadań specjalnych i służyli jako niejawny sztab u boku samego Wiecznego Imperatora. Ich rola nie miała zostać nigdy przedstawiona publicznie. Żaden z siódemki nie był też na tyle nielojalny (ani skłonny do działań samobójczych), by przypisać sobie zaszczyt ostatecznego zniesienia Stena. Chwała miała przypaść Imperatorowi. Jednak admirał de Court nie wyglądał na zachwyconego faktem tak trafnego spełnienia się jego prognoz. - Jakie mamy szansę? - spytał Wieczny Imperator. - Pięćdziesiąt jeden procent, że zwyciężymy. - Tylko tyle? - Tak, sir. Zbyt wielu naszym ugrupowaniom brakuje doświadczenia bojowego. A część to zupełnie nowe formacje. - Przecież zarządzenie o cichej mobilizacji wydałem już kilka miesięcy temu. De Court nie odpowiedział. Mimo wielkiej władzy Wiecznego Imperatora, jego słowa nie miały mocy czynienia cudów. - Przewidywane straty? - Powyżej siedemdziesięciu procent. Długa chwila ciszy. - Rozumiem. Trudno. De Court zwilżył suche wargi. Został wybrany do tej prezentacji przez resztę technokratycznych admirałów ze względu na szczególne talenty dyplomatyczne. - I jeszcze jedno, sir. Dodatkowe prognozy, aczkolwiek niepełne, wskazują na to, że istnieje osiemdziesiąt dwa procent prawdopodobieństwa, iż Sten zginie w tej bitwie. To samo dotyczy Waszej Wysokości. Imperator milczał. - Sir? Cisza. - Dziękuję odezwał się w końcu. - Odmaszerować. Najpierw spotkały się lekkie siły. Patrolowce, niszczyciele, lekkie krążowniki. Wystrzelono pociski, rozjęczały się napędy. Eksplodowały trafione kadłuby. Starcie było tym bardziej krwawe, że niespodziewane. - Drań złapał nas w pułapkę - syknął Sten. - Aż tak źle bym tego nie widział - stwierdził Freston. - Ale rzeczywiście, jakoś nie miał ochoty siedzieć i czekać. Kilgour natomiast nie krył wściekłości. - Szefie, nie wiem o czym ta gadka, ale impreza mocno mi się nie podoba. Bez długiego gadania. Wiemy, że Imperator zarządził mobilizację, tak? Wiemy, że czeka go najpewniej klęska. Ale zostaje jeszcze jedno. - No? - Damy im łupnia. Tylko co piąty ich statek wróci do domu. Fajnie, ale my też zapłacimy. Do siedemdziesięciu pięciu procent strat. Do dupy z taką wojną, chłopaki. Bo tak, sprawimy im krwawą łaźnię, przy okazji zabijemy pewnie Imperatora. Tyle, że ty masz dokładnie tyle samo szans na przeżycie. Sten przytaknął. Niewidzącym wzrokiem spojrzał na ekrany centrali. Znał prognozy. Wiedział, że najprawdopodobniej zginie w międzygalaktycznej próżni. Niech tam. Sam się zdumiewał, jak spokojnie godzi się z podobną perspektywą. Przynajmniej Imperator też sczeźnie. A jego armie pójdą w rozsypkę. Tyle, że flotę można odbudować. Szczególnie, jeśli Haines miała rację i teoria Mahoneya była słuszna. Wówczas Imperator powróci. I odzyska tron w zamian za wznowienie dostaw AM2. Zniknie na trzy do sześciu lat, i na ten czas w „cywilizowanym” wszechświecie zapanuje chaos. Wróci zaś gorszy niż piąty jeździec apokalipsy. Ile lat minie, nim dojdzie do następnej rebelii? Nie zwykłego buntu przeciwko nowemu szefowi, który pojawił się w miejsce starego, ale burzy bardziej gwałtownej niż wojna z Tahnijczykami czy poprzedzające ją powstanie Muellera? Nie. Wydał stosowne rozkazy i zwyczajem admirałów wrócił do samotnego przemierzania mostku „Victory”. Rebelianci mieli realizować wariant defensywny. Nie mógł, nie chciał pozwolić na podobną wzajemną rzeź, zwłaszcza, że najpewniej nie rozwiązałaby ona trwale problemu władzy, nie usunęła tego złośliwego nowotworu zwącego siebie Wiecznym Imperatorem. Jeśli będzie trzeba, wycofają się, przegrupują siły, przemyślą wszystko jeszcze raz. W najgorszym wypadku zrobią to samo, co niezliczone armie powstańców w przeszłości: schowają broń, zapadną się po ziemię, i w stosownej chwili zaczną od nowa. Do diabła, pomyślał Sten. Gdyby tak się miało potoczyć, mógłbym zniknąć. Zmienić twarz, imię i spróbować raz jeszcze. Tyle, że osobiście. Z bombą lub porządnym karabinem. Ale żadnej kapitulacji, obiecał sobie. Byle tylko uratować przed pewną zagładą tych, którzy za nim poszli. Zrezygnować z akcji, wycofać się, podpowiadał mu rozsądek. Nie widział alternatywy. Może by wypić coś? Stregga? Nie można. Opadł na fotel i wpatrzył się w widoczny na ekranach kalejdoskop barw nadprzestrzeni. Wydawało się, że upłynęła cała wieczność, gdy zabrzęczał sygnał komunikatora. Sten wściekle uderzył w klawisz. Opanował się widząc dziwnie poważnego Alexa. - Mam przekaz od imperialnych - obwieścił Kilgour bez wstępów. - Wąską wiązką. Freston twierdzi, że na paśmie zarezerwowanym do wyłącznego użytku Imperatora. „Victory” to jedna z tych nowych jednostek, która dostała urządzenia do jej odbioru. Wiedziałeś, że Imperator kazał wybudować ten pancernik do własnego użytku? - Skąd pochodzi sygnał? - Nie wiem. Z żadnego znanego świata, raczej z jakiegoś statku. Podejrzewam zgrupowanie imperialnej floty. Przyszło otwartym tekstem. I adresowane jest do ciebie. Wyłącznie do ciebie. Sten chciał nakazać przesłanie wiadomości do jego komputera, ale się rozmyślił. Nie. Nawet w takiej chwili, gdy sztorm był tuż-tuż, Imperator mógł wpaść na pomysł jakiejś prowokacji. Na przykład udać, że przesyła instrukcję dla podwójnego agenta. - Poczekajcie - powiedział. - Zaraz będę na dole. Dajcie przekaz na mostek. - Na pewno, szefie? - Jasne. Za stary już jestem na podobne zabawy. Ekran ukazywał Wiecznego Imperatora stojącego samotnie na wspaniale urządzonym mostku nowego okrętu wojennego, chyba „Durera”. Nosił czarny mundur ze złotym symbolem AM2 na piersi - litery wpisane w strukturę jądra atomowego. - Ta wiadomość przeznaczona jest dla Stena, i tylko dla niego. Witam. Niegdyś byłeś jednym z moich najwierniejszych podwładnych. Teraz jesteś moim śmiertelnym wrogiem. Nie wiem, czemu. Oceniałem, że służyłeś mi dobrze, więc powierzałem ci wiele ważnych zadań myśląc, iż tego właśnie pragniesz. Musiałem się mylić. Co gorsza, z wielkim smutkiem przekonałem się, iż niektórzy poddani uważają się za pokrzywdzonych i odrzuconych, i to pomimo czynionych przeze mnie wysiłków, by im pomóc w ciężkich czasach. Mógłbym z nimi dyskutować, przekonywać, starać się im pokazać w szerszej perspektywie chaos, który ogarnął Imperium. Ale nie zamierzam tego czynić. Mogło się zdarzyć, że jacyś pomniejsi satrapowie realizowali w moim imieniu własne, niegodziwe pomysły, ja jednak zawsze dążyłem do zapewnienia wszystkim poddanym dobrobytu, pokoju i sprawiedliwości rozumianych w tak oczywisty sposób, jak pojmowano je zanim jeszcze ktokolwiek mierzył upływ czasu i jak będą, z woli moich dobrych poddanych, pojmowane wówczas, gdy czas dobiegnie kresu. Wielu z tych poddanych zginęło w krwawym zamieszaniu, któremu historia nie poświęci nawet krótkiej notki. Nie uczyni tego, gdyż właśnie w tej chwili proponuję rozwiązanie problemu i to takie, które nie może budzić niczyich oporów. Zarzucasz mi, Stenie, że rządzę w sposób autokratyczny. Że jestem dyktatorem. Może i tak. Zapraszam cię jednak, byś dzielił ze mną tę władzę. Niejako zwykły wspólnik, bo to mogłoby zostać uznane za tanią próbę przekupstwa. Proponuję ci pełne partnerstwo na gruncie politycznym. Podział władzy między mnie, mój parlament a ciebie i twoich przedstawicieli, wyłonionych w taki sposób, jaki sami uznacie za stosowny i sprawiedliwy. Dalej, proponuję również natychmiastowe zawarcie rozejmu dla uniknięcia dalszego rozlewu krwi. Na razie tylko na dwa tygodnie, by uniknąć spekulacji na temat wykorzystania go przez którąkolwiek ze stron dla osiągnięcia przewagi strategicznej. Pod koniec tego okresu spotkamy się osobiście wraz z naszymi najlepszymi doradcami i sojusznikami, by przygotować fundament pod nową, obiecującą przyszłość Imperium. Proponuję, aby spotkanie odbyło się na Seilichi, ojczystej planecie Manabich najbardziej szanowanej, neutralnej i pokój miłującej rasy w znanym wszechświecie. O przyjęcie roli mediatora zamierzam poprosić znanego z talentów dyplomatycznych szanownego Ecu. Mając cię za człowieka honoru, oczekuję, że przystaniesz na moją propozycję. Teraz tylko ty możesz zapobiec zbrukaniu gwiazd krwią niewinnych. Ekran pociemniał. Na mostku „Victory” rozległo się kilka gorączkowych szeptów, potem zapadła cisza. Wszyscy patrzyli na Stena. Ty sukinsynu, pomyślał Sten. Załatwił nas. Żadnego wyjścia. Zupełnie żadnego. Rozdział 20 Sten przetarł piekące oczy i zmusił się do myślenia. Niewiele spał w ciągu minionych dwóch tygodni. Każdą wolną chwilę wypełniali mu posłańcy z pilnymi wiadomościami, delegacje sojuszników. Nawet wówczas, gdy był sam na sam z Sind, jakieś nie cierpiące zwłoki sprawy zaprzątały nieustannie jego głowę. Dziewczyna wyrzuciła ostatecznie wszystkich jakieś dwadzieścia godzin temu i zmusiła Stena, by się położył. Spał mocno, ale nie za dobrze. Obecnie siedział na ostatniej już odprawie. Sojusznicy prezentowali swoje oczekiwania i życzenia odnośnie tego, jak ma wyglądać ten nowy, wspaniały świat dwuwładzy. Oczywiście sporo było w tym zwykłych pobożnych życzeń i ogólników niemożliwych do sprecyzowania zanim zmiana się dokona. Co gorsza, wciąż brakowało pewności, czy ten system zadziała. Stenowi kojarzyło się to dziwnie z bajką o założeniu kotu dzwoneczka... Odprawa przebiegała w nieformalnym gronie, jak zwykle zresztą w przypadku rebeliantów. Obecni byli Sten, Kilgour, Sind, Rykor i Otho, którego soczyste uwagi przydawały się niekiedy w dyskusji. Sten żałował, że szanowny Ecu nie może uczestniczyć w spotkaniu. Ale cóż, Manabi byli oficjalnie neutralni i nie należało ryzykować, iż Wieczny Imperator zacznie podejrzewać ich związki z rebeliantami. „Victory” w eskorcie pięciu krążowników i jedenastu niszczycieli krążył na orbicie wkoło nie zamieszkałego świata niecałe dwadzieścia lat świetlnych od Seilichi. Do omówienia nie zostało już wiele, zasadniczo wciąż wałkowano te same tematy. Stena intrygował Alex, który od paru dni zachowywał nienaturalne milczenie. Nalał sobie ziołowo-proteinowego drinka i upił. Obrzydliwość. Czemu to, co zdrowe, smakuje zwykle tak paskudnie? - Zastanawiam się, ile czasu minie, nim Imperator nas wyślizga? - spytał. - To zależy od tego, jak uda nam się zażegnać kryzys ekonomiczny po tym, jak Imperator zrobi ci trochę miejsca na tronie, chociaż w głębi duszy dalej będzie uważał się za jedynego władcę - odparła Rykor. - Sądzę, że za jakieś dwa lata od dzisiaj, jeżeli nasze propozycje będą zbieżne z jego planami. Jeśli zaś nasze poglądy będą różne i nasz przeważy, to starczą trzy cykle. Niezależnie od tego, w ciągu pięciu lat możemy oczekiwać kontrrewolucji. Albo namotanej przez Imperatora, albo rozpoczętej niezależnie od jego starań, wyłącznie siłami samodzielnie działających lojalistów. Jednak przy odpowiednim planowaniu, stosownych zabezpieczeniach i oceanie zwykłego szczęścia, nowy rząd powinien przetrwać pierwszą próbę. - Wszystkie te szacunki wskazują jednoznacznie, że utworzenie koalicji daje nam więcej czasu niż gdybyśmy przyjęli bitwę - stwierdził beznamiętnie Sten. - Dość czasu, by wymyślić jakiś skuteczny sposób pozbycia się Imperatora zanim on pozbędzie się nas. Kilgour potrząsnął głową. - Nie chciałbym wracać do zjaw przeszłości - powiedział - ale coś mi się przypomina. Było kiedyś takie miejsce zwane Glencoe. I był klan Campbellów. I jeszcze pewien polityk zwany Dalrymple. - I co? - spytał Otho. - I nic, tylko czemuś się boję. Zwykła logika nie skutkuje wobec szaleńców. - Już to przerabialiśmy - stwierdził Sten. - Teraz raczej nie będzie próbował żadnych numerów. Sam zaproponował spotkanie, zatem patronuje mu i niehonorowo byłoby naruszyć takie porozumienie. Jasne, że jest szalony i nie wątpię, że najchętniej wygarbowałby moją skórę na werble dla orkiestry reprezentacyjnej. Ale nie teraz, gdy jesteśmy pod ochroną Manabich. Zabrzęczał komunikator. Alex odebrał wiadomość na swoim ekranie, wystukał odpowiedź i wyłączył maszynkę. - Przybywa twój transport na Seilichi - oznajmił. - A czemu nie możemy polecieć na „Victory”? - spytał Otho. - Czy Sten ma lądować jak byle bezbrody? Może jeszcze frachtowcem? - Właśnie tak będzie - mruknął Alex. - Pożyczyłem od Zaginowów liniowiec. Żeby nie było, że szykujemy jakiś podstęp. Sten przybywa jako posłaniec pokoju i wszyscy mają to zauważyć. Rykor? - Czasem miewam zaćmienia - zauważyła Rykor, poprawiając się w basenie. - Faktycznie, wszyscy chyba zakładaliśmy, że Sten wyląduje na „Victory” w eskorcie flot sojuszników. Co dokładnie pan proponuje, panie Kilgour? - Żeby poleciał na Seilichi z jednym tylko adiutantem. Ze mną. Będziemy mieli łączności z liniowcem „Vick”, który zostanie poza planetą, równie daleko, jak flota Imperium. Obecnie możemy wyglądać na krwawych zabijaków, ale przecież miłujemy pokój. Wiecie, taki obrazek, Dawid przeciwko Faryzeuszom, czy jak tam było w tej bajce. Założę się, że dziennikarze zaraz to podchwycą. Rykor zamknęła oczy i zamyśliła się. Owszem. To zrobi wrażenie, gdy jeden skromny człowiek stanie samotnie przed Imperatorem. - Ty zostaniesz tutaj, Rykor. Będziesz słuchać i podpowiadać. Sind zerwała się na równe nogi. - Sten nie poleci bez eskorty. - Brawo dziewczyno - sapnął Alex. - Ale jednak. Ani ty, ani Gurkhowie nie powstrzymacie promienia laserowego wielkiej mocy z baterii pancernika. Nie ma sensu urządzać pokazu siły. Chyba, że chcemy popisać się brakiem taktu i głupotą. Sind chciała coś powiedzieć, ale Alex odwrócił już głowę. Słowa zamarły jej w ustach. Sten też obserwował Kilgoura. Ten spojrzał na szefa obojętnie. Rozumiem, pomyślał Sten. Czy tracimy cokolwiek, jeśli uznamy, że ma rację? - Zrobimy jak Alex proponuje - orzekł Sten nie czekając, aż Otho jako następny zacznie protestować. - W szczególnie uroczystych chwilach, gdy wszyscy wkoło paradują w kapiących od złota mundurach, Imperator wkłada prosty, biały uniform bez dystynkcji. Zrobimy podobnie, tylko inaczej. Teraz niech ktoś złapie kogo trzeba i zadba, bym miał ubranko jak święty młodzieniaszek. A na razie przepraszam was wszystkich. Zamierzam zjeść jakieś zdrowie świństwo i nieco się zdrzemnąć. Jesteśmy gotowi. Szanowny Ecu zawisł nad środkiem wielkiej płyty lądowiska rozciągającej się wewnątrz „krateru” Centrum Gościnnego. Był w świetnym nastroju. Spotkanie i cała seria towarzyszących mu konferencji miały stać się zwieńczeniem jego dyplomatycznej kariery. I najważniejszym wydarzeniem w historii Manabich. Jego rasa zawsze spoglądała na Imperatora i Imperium z niejakim sceptycyzmem, a nawet pewną niechęcią. Owszem, autorytarny tryb rządów i ich niezmienność na przestrzeni tysiącleci dały szansę niezliczonym światom, by żyć we względnym pokoju i dostatku, jednak wszyscy musieli za to płacić. Ceną było tolerowanie tyranii. Czasem dobrowolnie, czasem z musu, co wiodło niekiedy do tak straszliwych konfliktów, jak powstanie Muellera czy wojna z Tahnijczykami. Cichł gwar rozmów, głos zabierały ciężkie działa, ostateczna gwarancja władzy Imperatora. Ecu zastanawiał się często, czy istnieje jakiś sposób, aby usunąć wady tego systemu rządów bez rezygnowania z jego dobrodziejstw. Może teraz się uda? To romantyczne marzenie, podpowiadał rozsądek dyplomaty, który od lat wprawiał się w odgadywaniu prawdziwego znaczenia celowo zagmatwanych, bełkotliwych deklaracji. Naprawdę oczekujesz, że wieczny pokój może wyniknąć ze spotkania osoby najpewniej szalonej i młodego buntownika, który nie tak wiele lat temu mordował na rozkaz tego pierwszego? Nikt, kto choć trochę poznał ród ludzki, nie powinien żywić złudzeń co do jego altruizmu. Oni zawsze pragną władzy. Nie minie wiele czasu, a i ten młodzieniec zacznie marzyć o tronie Imperatora. Niemniej... Trzeba spróbować. Znajdujące się na koronie Centrum ekipy kamerzystów nie kryły znudzenia. Ile można pokazywać jednego Manabiego wiszącego prawie nieruchomo nad płytą? Z braku lepszego zajęcia sprawozdawcy zaczęli robić wywiady z kolegami z innych stacji zgadując na wyścigi, co z tego wszystkiego wyniknie. Nagle w górze rozległ się grom i statek Imperatora opuścił się do lądowania, poprzedzany przez mały patrolowiec w roli pilota. Ecu poznał stary, ciężko uzbrojony jacht Imperatora - „Normandie”. Nieco dziwne. Oczekiwał, że władca przybędzie na pokładzie nowego superpancernika „Durer”. Wiedział jednak, że wysoko, na orbicie stacjonarnej krąży cała flota osłony. Ecu poczuł przypływ nadziei. Może Imperator chce zburzyć swój wizerunek wojownika. Jednak nie, uznał chwilę później, gdy rampa opadła i ze środka wymaszerowali czarno odziani uzbrojeni osobnicy. Zaraz otoczyli statek. Na razie nikt więcej nie wychodził. Kolejne zawodzenie oznajmiło o przybyciu Stena. Do lądowania podszedł cywilny liniowiec, co dla uprzedzonego na czas Ecu nie było żadnym zaskoczeniem. Statek zmienił napęd Yukawy na generatory McLeana i miękko osiadł na podporach. W jednej z nich otworzyły się szerokie wrota i na płytę wyszły dwie postaci. Sten i Alex Kilgour. Kilgour paradował w pełnym stroju dawnych, ziemskich Szkotów. Bonnet na głowie, kilt wkoło kolan, sporran poniżej brzucha i tak dalej. Tyle, że nie miał sgean dubh w pończosze, u pasa brakowało sztyletu, a pochwa na miecz zwisała pusta. Nie wziął nawet pistoletu, który zwykle nosił w sporranie. Sten pokazał się w błękitnej, zapiętej pod szyją tunice i spodniach tego samego koloru. Z gołą głową i bez dystynkcji czy odznaczeń. Nie mieli ochrony. Wyszli na pełny blask słońca i czekali. Po drugiej stronie płyty huknęły obcasy, trzasnęły kolby broni. Ochroniarze stanęli na baczność. Wieczny Imperator zszedł po rampie. Zgodnie z oczekiwaniami był w prostym, białym stroju z symbolem Imperium na piersi i jednym tylko odznaczeniem zawieszonym na szyi. Sprawozdawcy poinformowali szeptem widzów, że o ile poznają, to medal Dawcy Pokoju, który władca otrzymał po powstaniu Muellera. Potem zaczęli identyfikować świtę. Avri, szefowa personelu dyplomatycznego. Tyran Walsh, marionetkowy władca Dusable i wtyczka Imperatora w parlamencie. I tak dalej. Jednej osoby nie rozpoznali, ale Ecu i tak wiedział, kto to. Solon Kenna. Imperator wziął ze sobą najlepszych polityków. Czyli wciąż jest nadzieja... Co ciekawsze, nie było tu Poyndexa; znak, że ta konferencja naprawdę ma mieć pokojowy charakter. Sten i Alex ruszyli, by powitać delegację Imperium. Świta zastygła w miejscu, władca sam wyszedł im na spotkanie. - Sten. Były podwładny Imperatora omal nie zasalutował. Taki odruch. Ale głupio by wyszło. - Wasza Wysokość. - Możemy zaczynać? Sten zmusił się do lekkiego uśmiechu i skinął głową. Sten i Wieczny Imperator siedzieli sami na balkonie blisko korony Centrum Gościnnego. Z daleka balkon wyglądał jak zwykła półka skalna na zewnętrznej, niemal pionowej ścianie wulkanicznej budowli. Gdy wszyscy delegaci ulokowani zostali już w kwaterach, Imperator poprosił Ecu o zorganizowanie krótkiego spotkania ze Stenem. Nieoficjalnego o tyle, że nie rejestrowanego. Ecu spytał Stena. Ten zgodził się po chwili wahania. Zapadł zmierzch i purpurowe niebo malowało białe skały doliny czerwienią. Młody Manabi, który zaprowadził ich na balkon poinformował, że miejsce jest należycie ekranowane i nikt nie zdoła ich podsłuchać, nawet przy zastosowaniu najnowocześniejszych, superczułych mikrofonów. Miał na myśli dziennikarzy. Sten i Imperator spojrzeli po sobie, Sten prawie się uśmiechnął. Nie, nikt nie będzie aż tak niedyskretny. Czekały na nich dwa fotele i spory ruchomy barek. Imperator podszedł i zerknął do środka. - Szkocka, stregg, spirytus, piwo, herbaty. Nawet woda. Manabi nie lubią, gdy komuś zasycha w gardle. - Zerknął na Stena. - Napijesz się? - Dziękuję, ale nie. Imperator ujął butelkę stregga i obejrzał ją dokładnie. - Kiedyś to lubiłem - powiedział. - Potem smak mi przeszedł. Czy to nie dziwne? Znów przyjrzał się Stenowi, który poczuł się jakoś nieswojo, jednak nie odwrócił oczu. Kilka sekund później rozbiegany wzrok Imperatora pobiegł gdzieś dalej. Władca podszedł do skraju balkonu, przysiadł na niskiej barierce i wpatrzył się w dolinę. - Dziwni są ci Manabi - mruknął. - Kryją wszystko pod ziemią. Gdyby zniknęli pewnej nocy, śladu pozornie by po nich nie zostało, jakby nigdy nie istnieli... Planeta nietknięta cywilizacją. Sten nie wiedział, co odpowiedzieć. Imperator ponownie skierował na niego rozbiegane oczy. - Pamiętasz nasze pierwsze spotkanie? - To oficjalne, sir? - Nie, to wieczorne po Dniu Imperium. Gdy byłeś szefem mojej ochrony. Słyszałeś pewnie, że zwolniłem Gurkhów. Romantyczny ludek, ale obecnie niezbyt się sprawdzali. Tamtego wieczoru poprosiłem cię, byś pokazał mi swój nóż. Masz go jeszcze? - Owszem. - Mogę zobaczyć go ponownie? Sten uśmiechnął się. - Mam nadzieję, że żaden ochroniarz nie wpadnie tu w panice - powiedział i tak zwinął palce dłoni, że nóż sam się wysunął z rękawa. Podał go Wiecznemu Imperatorowi, który przyjrzał mu się ciekawie i zaraz oddał. - Tak go pamiętam. Wiesz, czasami mi się śnił. Ale nie pamiętam, w jakich okolicznościach. Właśnie. Powinienem już wcześniej odczytać ten symbol. Chodziło o ciebie. Sten dopiero po chwili zrozumiał zamysł Imperatora. Nie zdążył jednak zaprotestować. - To był udany wieczór - ciągnął władca. - Poczęstowałeś mnie streggiem, jak pamiętam. A ja gotowałem. Nie pomnę co... - Coś o nazwie gulasz Angelo. - Właśnie. - Imperator umilkł na chwilę. - To jeszcze jedna z przyjemności, na którą nie znajduję ostatnio czasu. Gotowanie. Ale niedługo wyjaśnimy całe... nieporozumienie. Będę mógł wrócić do dawnych zajęć. Może nawet zbuduję w końcu tą gitarę - powiedział jakby innym tonem. - Dobrze jest mieć jakieś hobby na starość, nie sądzisz? Sten uznał, że najlepiej będzie się nie odzywać. - Dzień Imperium. Tak, pewnie wtedy wszystko się zaczęło. Hakone. Tahnijczycy. Mahoney. Gromada Altaic... Chryste! Imperator wbił wzrok w Stena. - Nie wiesz nawet, czego żądasz, w co się ładujesz. Jak to wciąga i porywa, jak pochłania... I od nikogo słowa wdzięczności. - Niczego nie żądam, sir. Ten podział władzy wynika... - Jasne, że nie żądasz - mruknął Imperator z rozdrażnieniem. - Ale domyślasz się chyba, że po tylu wiekach ja wiem lepiej. Mógłbyś nie traktować mnie jak głupca. - Zapewniam, że to akurat nigdy nie przyszło mi nawet do głowy. - Nie? - Władca odwrócił ponownie rozbiegane oczy ku dolinie. - Co za pustka. Naga skała. Wstał. - Zamierzam zjeść u siebie - powiedział z uśmiechem. - Myślę, że poczekamy z bankietem aż się dogadamy. Zgoda? - Zasadniczo nie robi mi to różnicy - stwierdził Sten. - Nie przepadam za bezlikiem dań i nieustannymi, dętymi toastami. Imperator uśmiechnął się jeszcze szerzej. - Właśnie dlatego tak cię kiedyś szanowałem. Pewnie nawet lubiłem. Żadnej pretensjonalności. Czasem zdumiewam się, jak mogłeś okazać się zdolny do takich postępków. Skinął i wciąż uśmiechnięty zniknął w środku. Alex Kilgour odprowadził Stena do jego kwatery i ziewając potężnie poszukał własnego pokoju. Zamknął porządnie drzwi, zrzucił oficjalny strój lairda Kilgoura i przestał udawać sennego. Wyjął z walizy fototropowy mundur i szybko się ubrał. Pasy od bagażu zmieniły się po chwili w uprząż wspinaczkową, w sporranie znalazła się puszka z natryskiwaną nicią. A teraz zobaczymy, czy szkockie szczęście dotyczy nas wszystkich, czy tylko Bobbiego Bruce, pomyślał. Sęk w tym, że nie wiedział dokładnie, czym właściwie jest szczęście. Technik służby bezpieczeństwa przesłuchiwał uparcie taśmy. Próbował ustalić, co to za brzęczenie plącze mu się uparcie na niskich częstotliwościach. Nie pochodziło z „Normandie” ani z innego sprzętu imperialnej delegacji. Wyeliminował też wyposażenie sprawozdawców. Ustalił, że źródło znajduje się w Centrum Gościnnym, aparatura Manabich także jednak odpadała. W końcu trafił. Zakłócenia emitował podręczny moduł łączności noszony przez jednego z rebeliantów. Typowe, pomyślał. Nie potrafią niczego zrobić tak, żeby nie spaprać. Jednak brzęczenie wierciło w uszach. Będzie musiał poprosić kogoś wyżej postawionego, by zaproponował temu idiocie wymianę komunikatora na sprawny. Wrócił do zwykłych zadań. Na początek sprawdził, że łącze między jego stanowiskiem a nowym sprzętem na pokładzie „Normandie” działa jak należy. Wieczny Imperator wziął Avri dwa razy. Dokładnie tak, jak lubił najbardziej. Kobieta wbijała zęby głęboko w poduszkę. W Arundel wszyscy przywykli już do głośnych krzyków dochodzących nocami z apartamentów Imperatora, tutaj jednak Manabi mogliby niepotrzebnie podnieść alarm. Poszedł wziąć prysznic, potem pochylił się nad torbą i wyjął ze środka mały przedmiot. Wrócił do łóżka i przesunął dłonią po krótko przyciętych włosach Avri. Z boku mogło wyglądać to jak pieszczota. Docierając palcami do miejsca, gdzie krył się pod skórą rdzeń przedłużony, przycisnął przedmiot do ciała. Avri straciła przytomność. Miał to być jej ostatni w życiu sen. Imperator wstał i wyjął z bagaży kombinezon z uprzężą do wspinaczki i buty. Dopiął wszystko porządnie. Pożałował, że nie ma broni, jednak wiedział, jak czułe są automatyczne zabezpieczenia Manabich. Potajemne wniesienie pistoletu było praktycznie niemożliwe. Wystarczy mu, to co ma. Ugiął kolana i otworzył podwójne okno balkonu. Daleko w dole, w centrum krateru, stał jego własny jacht „Normandie”, patrolowiec i liniowiec Stena. Było całkiem ciemno i bardzo cicho. Wydało mu się, że dostrzega wartownika krążącego przed rampą wejściową jachtu. Mniejsza z tym. W dniu, w którym nie będzie zdolny obejść własnych wart, stanie się dokładnie tym, za kogo ma go Sten, a wraz z nim chyba i cała reszta Imperium. Głupcem. W sąsiednich apartamentach obok spali jego doradcy i sojusznicy. Miłych snów, poddani, pomyślał. Nawet wam się nie śni, jak bardzo przysłużycie się Imperium. Wasza ofiara nie będzie daremna. Spojrzał jeszcze na nagą sylwetkę Avri. Poczuł drobne ukłucie żalu, który jednak szybko minął. Ofiara tylko wtedy jest przekonująca, gdy poświęca się coś naprawdę cennego. Zresztą, zaczęła go już nudzić. Pomyślał o nowej osobie, znacznie sprawniejszej, która od jakiegoś czasu przyciągała jego spojrzenie. Odpiął puszkę z nicią od pasa, przycisnął dyszę. Gruba na jedną molekułę nić przyczepiła się pewnie do balustrady balkonu. Włożył na ręce specjalne rękawice - próba uchwycenia takiej nici dałaby identyczne rezultaty, jak łapanie giętkiego ostrza brzytwy - i zaczął się powoli opuszczać. Dawno już tak krew w nim nie grała, jak tej nocy. Kilgour tkwił wygodnie na gzymsiku szerokim na trzy centymetry. Mógł na nim oprzeć tylko jedną stopę, drugą ulokował w pętli kończącej zwisającą z góry linę. Na wszelki wypadek oplótł wkoło niej również jedną rękę. Czuł się swobodnie jak parkiecie do tańca. Czuwał, podobny do wielkiego i całkiem niewidocznego pająka, gdyż kombinezon dostosował już swą barwę do odcienia i faktury sztucznej skały, z której Manabi zbudowali Centrum. Nieco poniżej, dokładnie w połowie ściany, dostrzegł jakiś ruch. Nastawił gogle na powiększenie. Apartament Imperatora. Ktoś wyłazi. Czy to właśnie jest szczęście? Może i gorzej. Ta noc byłaby szczęśliwa tylko wówczas, gdyby cała zabawa w pająka skończyła się nad ranem bez żadnych sensacji. I gdyby konferencja zaczęła się zgodnie z planem. Ale takich cudów nie ma, pomyślał. Ciekawe, kto tam się gramoli? Czyżby sam nasz kochany chłoptaś? Alex zmarszczył brwi. Roztrząsał wiele możliwych wariantów rozwoju wydarzeń, podejrzewał podstęp, ale czegoś podobnego nie przewidział. Jeszcze na pokładzie „Victory” zaprosił po ostatniej odprawie Sind i Otha do swojej kabiny. To było jedyne miejsce na całym pancerniku, gdzie na pewno nie krył się podsłuch założony przez Frestona. Lub przez Stena. Chodziło mu zresztą szczególnie o tego ostatniego, chociaż z góry wiedział, iż szef i tak najpewniej wszystkiego się domyśla. - Gdy będziemy już na dole - zaczął - macie czekać w gotowości. Na rozkaz ode mnie albo od Stena, albo w wypadku, gdybyście stracili z nami łączność, przejmujecie mostek i wcielacie w życie rozkazy, które dostarczę wam jeszcze przed odlotem. Gdyby Freston miał coś przeciwko temu, znajdziecie chyba odpowiednie argumenty. Wiem, że to niełatwa sprawa i krępująca prośba, ale chciałbym usłyszeć waszą przysięgę, że wypełnicie moje instrukcje co do joty. Mam nadzieję, że ufacie mi i wiecie, iż działam dla dobra Stena. I dla dobra sprawy, przez którą pewnie wszyscy zginiemy. Jeśli zatem mi ufacie, jeśli ufacie Stenowi, to zrobicie, o co was proszę. Sind i Otho nie namyślali się długo. Dziewczyna pierwsza skinęła głową. Podejrzewała, że Alex zamierza jakoś załatwić to, o czym wiedziała, że ją przerasta, a co dręczyło ją od jakiegoś czasu. Wiedziała mianowicie, że sama nie zdecyduje się zakończyć swego żywota, chyba że w samobójczym ataku podczas ostatniej bitwy. Po chwili Otho też mruknął, że się zgadza. Kilgour nie krył zadowolenia i nie marnując czasu zakończył spotkanie. Wciąż myślał o Glencoe... Wąskiej, strasznej, deszczowej dolinie na starej Ziemi, gdzie mieszkał pewien laird, który zwlekał ze złożeniem przysięgi na wierność królowi uzurpatorowi tak długo, aż zimowe zawieruchy odcięły drogi i uczyniły wypełnienie tego nieprzyjemnego, acz nieuniknionego obowiązku niemożliwym. Laird nie przewidział, że uzurpator będzie słuchał porad pewnego polityka imieniem Dalrymple, który wierzył święcie w skuteczność zastraszania. Zaproponował, aby ukarać dla przykładu jakiegoś możnego, który nie złożył przysięgi. Laird nie wiedział też nic o zdradzieckim klanie Campbellów, którzy aż nogami przebierali z chęci przypodobania się Anglikowi Williamowi. Pewnego dnia żołnierze Campbellów pojawili się w dolinie i zostali przyjęci tak, jak tradycyjna gościnność highlanderów nakazywała. Jednak zdrada czaiła się w ich sercach. Zatruła je na tyle mocno, że nie czekali długo, i jeszcze tej samej nocy ogień i żelazo zawitały do Glencoe. W bitwie zginęli wszyscy mężczyźni, a kobiety i dzieci zamarzły wśród śniegu i lodu. Glencoe. Właśnie, pomyślał Alex. Czasem bywa i tak, że zdrada nie czeka zaplanowanego czasu, lecz spada znienacka pośród nocy, kiedy kruki wykrzykują przy księżycu imię śmierci. Przybywając na Seilichi oczekiwał, że Imperator spróbuje ich podejść. Świadomość ta towarzyszyła mu niezmiennie od chwili lądowania. A teraz ujrzał Wiecznego Imperatora zmykającego z tajemniczych powodów przez okno. Korytarz przy apartamentach władcy naszpikował czujnikami na tyle gęsto, by nikt nie mógł przejść tamtędy niezauważony. Wiedział też, że jakakolwiek nadzwyczajna aktywność gości zaalarmowałaby również Manabich, którzy wprawdzie wojownikami nie byli, wiedzieli jednak jak pilnować porządku po nocy. Alex pożałował przez chwilę, że nie ma porządnego karabinu z celownikiem. Jeden strzał i przekonalibyśmy się, czy ten gość faktycznie powiela się jak żaba. Zdumienie nie trwało długo. Po paru chwilach doszedł do wniosku, że chyba wie, co takiego Imperator sobie wykoncypował. Przycisnął przełącznik przy nadgarstku i ruszył po nici w górę jak pająk umykający przed pożarem sieci. I wiedział, że lada chwila prawdziwy ogień zacznie mu lizać pięty. Technik służb bezpieczeństwa spał daleko od swojego sprzętu i nigdy nie miał się dowiedzieć, że tak drażniące go zakłócenia zniknęły z eteru dokładnie w tej samej chwili, gdy Alex przełączył swój komunikator. Ani tego, iż tak naprawdę nie były to żadne zakłócenia, lecz celowa transmisja. Istnieją co najmniej dwa sposoby przekazywania sygnałów alarmowych. Pierwszy, częściej stosowany, polega na nadaniu umówionego zestawu znaków w chwili, gdy coś zaczyna nam zagrażać. Drugi, sprytniejszy, jest jego odwrotnością. O niebezpieczeństwie informuje wówczas ustanie transmisji. Zupełnie jak słynny pies Sherlocka Holmesa, który w nocy zachowywał się biernie, tak ten sygnał swym zniknięciem zaalarmował dwa nasłuchujące go na wąskiej wiązce statki. Na „Victory” rozjęczały się syreny. Czuwająca już wcześniej w podwyższonej gotowości załoga przeszła w stan gotowości bojowej. Sind, Otho, Freston i Lalbahadur nie spali. Nie zamierzali zejść z wachty aż do powrotu Stena. Nawet za cenę zimnych pryszniców i łykanych garściami stymulantów. - Wszystkie stanowiska obsadzone - zameldował oficer wachtowy. - Tylko pokrywy wyrzutni są jeszcze zamknięte dla zachowania pozorów. - I dobrze - powiedział Freston i zwrócił się do Sind. - Rozkazy, które otrzymałem od pana Kilgoura, były jednoznaczne. W razie alarmu mam oddać się pod pani dowództwo. Proszę przejąć dowodzenie. - Dziękuję. - Sind zaczerpnęła głęboko powietrza i wstukała swoje znaki identyfikacyjne, by odczytać dyskietkę, którą Alex przekazał jej przed opuszczeniem „Victory”. Instrukcja była prosta: CZEKAĆ NA OBECNEJ ORBICIE, CHYBA ŻE SPOTKACIE SIĘ Z ZAGROŻENIEM. NIE PODEJMOWAĆ, POWTARZAM, NIE PODEJMOWAĆ DZIAŁAŃ ZACZEPNYCH WOBEC JEDNOSTEK IMPERIUM. NIE PRÓBOWAĆ, POWTARZAM, NIE PRÓBOWAĆ PODCHODZIĆ DO PLANETY W CELU LĄDOWANIA ANI JAKIMKOLWIEK INNYM. POZOSTAĆ NA NASŁUCHU NA PAŚMIE QUEBEC TRZYDZIEŚCI-CZTERY ALFA. W RAZIE POJAWIENIA SIĘ JEDNOSTEK IMPERIALNYCH PODJĄĆ WALKĘ, ZERWAĆ CZYM PRĘDZEJ KONTAKT I UDAĆ SIĘ DYSKRETNIE DO PUNKTU [tutaj koordynaty]. TO BĘDZIE PUNKT ZBORNY. W RAZIE BRAKU KONTAKTU UDAĆ SIĘ DO REZERWOWEGO PUNKTU ZBORNEGO. WÓWCZAS „VICTORY” STAJE SIĘ PONOWNIE SAMODZIELNĄ JEDNOSTKĄ BOJOWĄ I MOŻE PODEJMOWAĆ TAKIE AKCJE WOBEC NPLA, JAKICH WYMAGAĆ BĘDZIE SYTUACJA. POWODZENIA. Na końcu widniał zakrętas znany jako podpis Kilgoura. - Mamy po prostu czekać - zauważył Otho. Sind jęknęła jak na Bhora przystało i zgrzytnęła zębami. - No to czekamy. Imperator uderzył w grunt z taką siłą, że aż opadł na kolana. Oderwał nić i zrzucił rękawice. Spojrzał na stojące w blasku kilku reflektorów statki. Żywej duszy, prócz tego jednego strażnika przy rampie „Normandie”. Zaczął się skradać do patrolowca. Ustanie szumu zaalarmowało jeszcze jeden statek. Hannelore La Ciotat zerwała się z koi i pobiegła na stanowisko. Sygnał alarmowy myśliwca należał do tych cywilizowanych, naśladował brzmienie dzwonu, docierał wszakże do każdego zakątka jednostki. La Ciotat uszczelniła skafander i bez skrupułów wyrzuciła pełniącego akurat wachtę oficera uzbrojenia z fotela dowódcy. - Przejmuję - powiedziała w pośpiechu i przebiegła palcami po pulpicie. ZASILANIE... WŁĄCZONE... GOTOWOŚĆ SYSTEMÓW... ZAŁOGA NA STANOWISKA... UZBROJENIE... Myśliwiec uniósł się w powietrze na napędzie McLeana i błyskawicznie zerwał sieć maskującą, którą cała załoga rozkładała pracowicie dzień wcześniej. Na kryjówkę wybrali pierwszy zakręt wielkiego kanionu wiodącego do doliny, pośrodku której rozłożyło się Centrum Gościnne. La Ciotat ustawiła statek pionowo i pokonała zakręt. - Centrum w polu widzenia - powiedziała wachtowemu. - Roger. Wszystkie ekrany pokazują to samo. - Napęd? - Cieplutki, Hannelore. Im też pozostało tylko czekać. - Wstawaj, chłopcze! Imperator dał nogę! Stena dręczył jakiś koszmarny sen, który chociaż nie utrwalił się w pamięci, to jednak opornie ustępował jawie. - Co u licha... - Ruszaj się, nie gadaj! Wyrwawszy szefa z pościeli, Alex rzucił mu fototropowy kombinezon. Sten usiadł i rozejrzał się. za jakimiś butami. - Nie ma czasu! Dalej! Kilgour pchnął go ku drzwiom wychodzącym na opustoszały, choć jasno oświetlony korytarz. Potykając się, Sten ruszył biegiem niezbyt pewny, czy rzeczywiście się. obudził, jednak ostry, raniący stopy dywan przywoływał do rzeczywistości. Podobnie i Alex, który bezceremonialnie pchnął szefa w odnogę wiodącą na koronę krateru. - Czemu tutaj... - Przestań pytać, bo przysięgam, że cię na kapłona przerobię! Zaraz będzie tu gorąco! Alex w biegu staranował własnym ciałem wielkie drzwi wiodące na taras na zewnętrznej ścianie budowli. Z wrót zostały drzazgi, zaś w głębi Centrum włączył się jakiś alarm. Może przeciwpożarowy, może inny, to już nie miało znaczenia. Wieczny Imperator dotarł do włazu patrolowca. Oficer dyżurny aż podskoczył zaskoczony, chociaż przecież wiedział, czego oczekiwać. - Startuj - rzucił władca i zamknął za sobą właz. - Nadać umówiony sygnał. - Tak jest. Oficer odsunął pokrywę zabezpieczającą, wcisnął guzik na dodanym przed paroma dniami module. Na stojącym w pobliżu „Normandie” zegar zaczął odmierzać ostatnie sekundy. W tej samej chwili krążący na orbicie „Durer” i towarzysząca mu eskorta przeszły w stan gotowości bojowej. Patrolowiec uniósł się z pomrukiem generatorów McLeana, a wartownik przy rampie „Normandie” ocknął się z drzemki i mocniej ujął broń. Co tu się dzieje? Nikt go nie uprzedzał, kapral, żeby go piekło, o niczym przecież nie uprzedzał... Na tarasie hulał typowy dla przedświtu chłodny wiatr, ale Sten go nie czuł. Alex sięgnął do komunikatora. - Podejmicie nas! Namiar na nadajnik! - Mam namiar - odparł spokojny i opanowany głos. Sten rozpoznał tę kobietę. - Jesteśmy w drodze. - No to miałeś rację - mruknął Sten, zorientowawszy się w sytuacji. - Tak. Drań wyrwał tylnymi drzwiami. Sam. - Chryste... Musimy ostrzec Manabich... - jęknął Sten wiedząc, że za późno już na cokolwiek. - A cóż oni... Kilgour urwał i skrzywił się porażony trzaskami dobiegającymi z głośniczka komunikatora. To nadajnik na pokładzie „Normandie” zaczął zagłuszanie na wszystkich zakresach. Po drugiej stronie doliny zapłonęło miniaturowe, ruchome słońce. Myśliwiec La Ciotat podchodził do tarasu. Dowódca imperialnego patrolowca postawił stateczek na ogonie i włączył napęd Yukawy na pełną moc. Wystrzelili prosto ku gwiazdom. Ledwie wznieśli się na kilka tysięcy metrów, oficer włączył napęd główny i patrolowiec wyrwał się w przestrzeń. Zegar na „Normandie” wypełniał niezmiennie swój samobójczy obowiązek. Wycie startującego patrolowca wyrwało Ecu ze snu i zmusiło do powrotu z tego drugiego uniwersum, które odwiedzał niekiedy w odmiennym stanie świadomości. Uniwersum kryształów niesionych miękko łagodnym wiatrem, miejsca gdzie myśli przybierały miłe, widzialne postaci, gdzie cielesność była pojęciem obcym i nic nie ograniczało horyzontów poznania. Podpłynął do okna wychodzącego na lądowisko pośrodku Centrum. Wyczuł drżenie powietrza towarzyszące wyjściu patrolowca poza atmosferę. Nie czekając rozpostarł myśli niczym skrzydła i ten drugi wszechświat otworzył się przed nim i przyjął go jak jedwabny most, wiodąc ku nieskończoności. La Ciotat rąbnęła pięścią w moduł łączności, by jak najprędzej wyciszyć drażniący hałas. - Zgubiłem ich... - Cicho! Widziała już ten taras. Nie zwalniając podeszła do Centrum Gościnnego, przemknęła nad budowlą, wyhamowała na napędzie McLeana i na silnikach Yukawy przysunęła się tyłem do tarasu, aż stateczniki porysowały sztuczny kamień. Bosman otworzyła właz i niemal w tejże samej chwili wleciał przezeń Sten. Alex uniósł go i cisnął pięć metrów w górę. Chwilę później bosman jęknęła, przygnieciona masą samego Kilgoura. Chyba połamał jej wszystkie żebra. Kilgour natychmiast zerwał się i zamknął właz. - Wyrywamy stąd! - krzyknął do Hannelore. La Ciotat włączyła napęd Yukawy na pełną moc i skierowała myśliwiec w niebo. Kierowała palce ku włącznikowi głównego napędu, gdy... ...w okienkach pokazały się same zera. Imperator wybrał „Normandie” nie tylko dlatego, że wolał nie tracić „Durera”. Jacht miał dość obszerne pokłady i sporo wolnego miejsca. Obecnie w ogołoconych ze sprzętów salach bankietowych, kabinach i magazynach spoczywały podłączone do detonatora pojemniki z AM2. Gdy przyszła pora, zapalnik zadziałał. Nikt nigdy nie potrafił odpowiedzieć na pytanie, czy szanowny Ecu odszedł tuż przed eksplozją czy zginął dopiero w jej podmuchu. W jego przypadku klasyczne pojęcie „śmierci” zawodziło. AM2 detonowała z mocą wielu kiloton. Z przestrzeni wyglądało to, jakby Centrum Gościnne zmieniło się w prawdziwy wulkan. Przynajmniej na kilka nanosekund. Chwilę później cała dolina zniknęła w ogniu wtórnej eksplozji. Fala uderzeniowa, mknąca szybciej niż oko może zarejestrować, porywała wszystko, co znalazło się na jej drodze. Kataklizm zabił zapewne z połowę Manabich. Niewyobrażalnie potężne trzęsienia ziemi spustoszyły jedną czwartą planety. Gdy fala przeszła, „Durer” odpalił pocisk zwany „wymiataczem planet”. Prawie tak wielki jak niszczyciel, był pociskiem dwustopniowym. Posiadał napęd nadprzestrzenny, pancerz z Imperium X i głowicę z wieloma tonami AM2. Pierwszy stopień skierował pocisk w miejsce, gdzie było Centrum Gościnne. Napęd drugiego stopnia wbił głowicę głęboko w grunt planety. Nie dotarła wprawdzie do płaszcza planety, chociaż dzięki wcześniejszemu kraterowi pozostałemu po „Normandie” była blisko, ale też docierać tam nie musiała. Przez chwilę ojczyzna Manabich rozjarzyła się jak przezroczysta, podświetlana bombka. Blask bił poprzez masy kontynentów, poprzez wszystkie warstwy geologiczne. Widać było tracącą stabilność kulę płynnego jądra. Gotowało się... rosło... aż wybuchło. Seilichi zadrżała i pękła, rozrzucając w próżni skorupę, oceany, atmosferę... Potem długimi jęzorami runęła w przestrzeń płynna magma. Ekrany na pokładach statków pociemniały z przeciążenia. Włączyły się obwody zapasowe. Wieczny Imperator spojrzał beznamiętnie na wirujące w próżni szczątki planety. - Macie kontakt z „Durerem”? - Tak jest. Władca wziął podany mu mikrofon. - Mówi Imperator. Czy po naszym starcie przechwycono jakieś transmisje z planety? Zauważono jakieś statki? - Chwila, sir... Nie, sir. Jeden drobny przekaz, odbiorca nieznany, bez odpowiedzi, z Centrum Gościnnego. Nic więcej. Imperator oddał mikrofon oficerowi. No i dobrze, pomyślał. Już po wszystkim. Będzie trzeba jeszcze nieco posprzątać, sporządzić bilans strat, ale zasadniczy problem został rozwiązany. Wielka szkoda, że Sten nie dowie się już, że tak naprawdę nie zagrażał nigdy ani Imperium ani Wiecznemu Imperatorowi. Ani trochę. Nikt nigdy im nie zagrażał. Od samego początku. A swoją drogą, spróbował przypomnieć sobie Imperator, kiedy to się zaczęło? Zapewne... Zapewne wtedy, na wyspie Maui. Tysiące lat temu, kiedy czas mierzono jeszcze od narodzin pewnego martwego już boga. Maui... I brzęk tłuczonego szkła... Księga trzecia WARIACJA SMOKA Rozdział 21 Maui, A.D. 2174 Chłopiec przebiegł po uginających się niebezpiecznie deskach na kolejny statek, przemknął przez przedni pokład. W ostatniej chwili dostrzegł cumę łączącą pordzewiałą łajbę z następnym kadłubem, wsparł stopę na okrężnicy i skoczył. Przeleciał kilka metrów nad ciężkimi od szlamu i zanieczyszczeń wodami zatoki Moaloea i wylądował z takim impetem, że omal nie upadł. Czym prędzej schował się za wysoką stertą śmieci pozostawionych na pokładzie dziobowym. Nawoływania pogoni zbliżały się. Było ich sześciu. Wszyscy starsi i silniejsi. Powiedzieli, że chcą tylko sprawdzić, co kryje jego stary chlebak z wojskowego demobilu. Zresztą, cokolwiek by mówili, ich zamiary były jasne. Chłopiec uciekł w labirynt osiadłych na dnie zatoki statków, na pół zatopionych poduszkowców, trawlerów i łodzi wiosłowych, których lata świetności minęły ze dwa pokolenia temu. Mijał chińskie łodzie mieszkalne, wciąż takie same od tysięcy lat. Kierował się w stronę kanału. Daleko po jego drugiej stronie rozciągało się Kahanamoku City. Chłopiec wiedział, że nawet jeśli tych sześciu go znajdzie, to go nie zabiją. Chyba... Ale na pewno dadzą w skórę. To go wszakże nie martwiło. Brał już baty w przeszłości i wiedział, że nie raz jeszcze oberwie, a i prześladowcom zostawi niejedną pamiątkę. Uciekał ze względu na chlebak. Gotów był nawet walczyć w jego obronie. Tamci wzięliby chlebak, otworzyli go i cisnęli skryte w nim skarby do mętnej wody. A to były książki. Trzy prawdziwe książki, które właściciel portowego sklepu ze starzyzną zgodził się oddać za darmo. Powiedział, że ich nie potrzebuje. Jedna była gruba, dwie znacznie cieńsze. Ta gruba była bardzo stara, drukowana małą czcionką i nosiła tytuł „Księga tysiąca i jednej nocy”. Chłopiec nie miał pojęcia, o czym to może być, ale zapowiadało się obiecująco. Przekartkował ją wcześniej, było tam coś o dziwnych ptakach i o osobliwych istotach zwanych dżinami. O drugiej książce też nic nie wiedział, ale jej tytuł brzmiał wręcz fascynująco: „Ucieczka od grawitacji. Wczesne prace i eksperymenty lorda Archibalda McLeana”. Może zrozumie wreszcie, jakim sposobem te wielkie barki lądowe potrafią szybować z ładunkiem ponad zatoką, daleko za bariery, tam gdzie cumowały potężne rakiety. Ostatni tom był średniej wielkości: „Gwiezdne dziecko. Dorastanie w głębokiej próżni”. Pokazana na hologramie na czwartej stronie okładki autorka nie robiła wrażenia intelektualistki, ale co z tego? Wyrwała się z tej planety, a nie wyglądała wiele doroślej niż chłopiec. Głośne kroki. Byli już na tym samym pokładzie. Kątem oka zobaczył jakiś fioletowo- żółty odblask. Stara waza. Nie. Leong Suk powiedziałaby, że to wstyd. Ale wstyd to nie jest najgorsze, co może się zdarzyć, pomyślał chłopiec, chociaż wydawał się zbyt młody, by snuć podobne refleksje. Tylko żywi czują wstyd. Czyli najpierw trzeba przeżyć. Wrzask. Zauważyli go! Czyjaś ręka sięgnęła za stertę, by wyciągnąć go na otwarty pokład na spotkanie pięści czy pałki. Chłopiec złapał porzuconą tu niezliczone lata wcześniej szklaną wazę i roztrzaskał ją o pobliską podporę. Szkło pękło, a chłopiec wyprostował się gwałtownie i, niczym szablą, ciął tamtego szklaną ostrogą przez twarz. Krew, krzyk. Chłopiec też krzyknął widząc, jak wróg upada. Skoczył ku pozostałym, znów się zamachnął. Krew trysnęła z rozciętego ramienia. Nie czekał aż tumult ucichnie, tylko rzucił się do ucieczki. Piątka za nim. Jeden został na barce, dłonie przyciskał wciąż do zmasakrowanej twarzy. Chłopiec oprzytomniał. Przebiegł po paru trapach, skoczył na niski pokład pogłębiarki i ignorując krzyki załogi, zajętej czyszczeniem łańcuchów i czerpaków, przesadził reling na rufie, gdzie cumowała mała łódka, znów skoczył... i zniknął. Umykał tak długo, aż wdrapał się na rufę odbijającego właśnie od mola kanałowego holownika. Dysząc ciężko oparł się o druciany reling. W dłoni ściskał wciąż szklany odłamek. Fioletowy, żółty... i szkarłatny. Chłopiec cisnął go do wody. Pomyślał o tym, co się stało. Nie czuł się jak zwycięzca, nie widział powodów do dumy. Ale ocalił książki. Uznał, że dowiedział się właśnie czegoś nowego. Trzeba liczyć się z nieoczekiwanym. I zawsze zostawiać sobie margines swobody. Margines wyboru. Bezpieczeństwa. Na wszelki wypadek. Może jakaś broń... może... może tylko wiedza. Potrząsnął głową. Nie wiedział jeszcze, dokąd go to zaprowadzi, ale zamierzał wrócić do tej myśli w spokojniejszej chwili. Dziś nauczył się dziś czegoś cennego. Chłopiec nazywał się Kea Richards. Miał osiem lat. Wiek dwudziesty pierwszy zmienił Hawaje w pełne zgnilizny slumsy. Nieliczni rdzenni mieszkańcy dożywali swoich dni w rezerwatach finansowanych przez władze, kojące w ten sposób dotkliwe poczucie winy. Dawną florę i faunę wysp spotkać można było już wyłącznie w ogrodach botanicznych i zoologicznych. Wyspy zamieszkiwało blisko dwadzieścia milionów ludzi. W ciągu ostatnich dwustu lat kryzysom nie było końca. Na początku dwudziestego pierwszego stulecia Hawaje odczuły boleśnie załamanie się chińskiej gospodarki. Gdy w Chinach sytuacja wróciła do normy i raz jeszcze w dziejach odgrodziły bambusową kurtyną od świata, przyszła pora na falę anarchii w Japonii. Potem były jeszcze wojny religijne w Indonezji, które zmieniły ten kraj w teokrację rządzącą niepiśmiennymi niewolnikami i antyazjatyckie ustawy wprowadzone przez władze Ameryki Pomocnej na krótko przed ich upadkiem, kiedy to mieszkańcy Ziemi zdołali powołać wreszcie jeden, wspólny dla całej planety rząd. Ponadto zdarzały się jeszcze trzęsienia ziemi. Spośród wszystkich wysp w najlepszym stanie były Kaui i Oahu, gdyż tam właśnie mieszkało najwięcej ludzi bogatych. Pierwotny raj przypominały oczywiście mniej więcej w tym samym stopniu, co dwudziestowieczny Manhattan zestawiony z tą nagą skałą, którą Peter Minuit kupił w siedemnastym wieku. Największa wyspa archipelagu Hawaii, nie była ani miastem, ani wsią, tylko śmietniskiem dostarczającym taniej siły roboczej. Centrum Hawajów stanowiły obecnie wyspy Maui, Molokai, Lanai, Kahoolawe i Molokini. Niegdyś, w odległej przeszłości tworzyły jedność i człowiek wytrwale starał się ten stan rzeczy przywrócić, łącząc kawałki lądu pływającymi zaporami i groblami. Powodem tych działań był podbój kosmosu. Hawaje stanowiły idealne miejsce na budowę wyrzutni dla rakiet lecących z Ziemi na inne terraformowane planety, czyli Marsa i kilka spośród księżyców Jowisza i Saturna. Czasem, znacznie rzadziej, zbierały się tu załogi napędzanych wiatrem słonecznym ogromnych liniowców wyprawianych w długą na wiele pokoleń drogę do gwiazd. Dwie piąte statków kosmicznych Ziemi startowało właśnie stąd, i chociaż wszystko to kosztowało upiorne sumy, rząd nie skąpił grosza. Na Maui królował biznes wszelkiej maści. Bary, sklepy z tym czy tamtym, firmy eksportujące i importujące, i cokolwiek jeszcze może przyjść do głowy. Morze wkoło pełne było zakotwiczonych lub powiązanych cumami statków, łodzi mieszkalnych, hotelowych, restauracyjnych. Całość otaczały pływające bariery typu Hamiltona, wzorowane na zaporach pływowych ustawianych dawniej na Tamizie. W razie nadejścia tsunami czy huraganu, w ciągu kilku minut automatycznie napełniały się powietrzem. Jeszcze większe bariery ustawiono wokół głębi niegdysiejszego kanału Kealaikahiki, gdzie teraz stały rakiety. Gdy Kea Richards się urodził, jego rodzina prowadziła małą restaurację w mieście Hilo na Hawaii. Chłopiec pamiętał, jak babka i ojciec wspominali dawne dni, gdy mieszkali jeszcze na kontynencie, w Ameryce Północnej. W lokalu podawano wszystko, co tylko nadawało się do spożycia i ojciec chłopca przechwalał się nawet, że potrafi zrealizować każde zamówienie, byle tylko gość podał przepis. Czasem traktował nawet swą pracę jak wyzwanie, wynajdując nowe dania o dziwnych nazwach i jeszcze dziwniejszym smaku. Czasem sadzał malutkiego jeszcze synka w kuchni na stercie kartonów, by dla żartu radzić się go w czasie gotowania. Kea wciąż pamiętał sporo z jego przepisów. Inaczej było z obrazem matki. Potrafił powiedzieć tylko tyle, że była piękna. Chociaż może to siła sugestii, bo Leong Suk tak właśnie o niej mówiła. Zawsze dobrze. Matka Kei była na wpół Tajką, na wpół Irlandką. Chłopiec odziedziczył po niej oczy błękitne jak zimowe niebo nad oceanem, a było ono rzeczywiście błękitne w tych rzadkich chwilach, gdy wiatr odganiał smog. Kea był jej jedynym dzieckiem, tak sobie zamierzyła. Nie wiedział, czemu ojciec podśpiewywał niekiedy piosenkę, z której zapamiętał tylko kilka słów: „Oblahdee/Oblahdah/Life goes on...”, ale zawsze potem rodzice się kłócili. Tak życie płynęło... Gdy miał pięć lat matka nagle zniknęła. Ojciec szukał jej wytrwale obawiając się najgorszego, chociaż sam chyba nie wiedział, co byłoby najgorsze. Ostatecznie udało mu się ustalić jej los. Zgłosiła się na ochotnika do załogi jednego z międzygwiezdnych liniowców. Starsza pani Richards, babka chłopca, aż się wzdrygnęła słysząc o tym i Kea przez wiele lat nie pojmował, czemu. Dopiero długo później trafił na kilka odtajnionych raportów opisujących chaos, morderstwa i napady szaleństwa, które zdarzały się na pokładach tych statków. Czasem nie zdążały odejść na tyle daleko, by utracić łączność z Ziemią, a już się zaczynało. Kea Richards popłakał trochę, ale usłyszał, że nie ma się czym martwić. Matka na pewno jest szczęśliwa. Zostali we troje. Dwa lata później przyszła tsunami. Kea wspinał się akurat na drzewo, gdy ocean odpłynął. Dziewczynka powiedziała mu, że na górze rośnie kokos, a on chciał zobaczyć, jak wygląda taki owoc. Miejscowe palmy kokosowe nie przetrwały w zatrutym środowisku, uschły wszystkie kilkadziesiąt lat wcześniej. Owinął kostki pętlami liny, dodał linę bezpieczeństwa wkoło pnia i ruszył w górę. W pewnej chwili zerknął na brzeg i aż zamarł. Wyglądało to jak odpływ, tyle że dziwnie potężny. Morze z rykiem cofnęło się bardzo daleko, odsłaniając dno zatoki Hilo. Nigdy jeszcze czegoś takiego nie widział. W mule rzucały się ryby, wrak łodzi tańczył na grzbiecie cofającej się fali. Zupełnie, jakby ktoś wyciągnął zatyczkę w wanny. Dwa tysiące kilometrów dalej, na pełnym morzu, doszło do trzęsienia dna oceanicznego. W stronę Hawajów ruszyły trzy fale. Każda miała na razie tylko pół metra wysokości, jednak ich grzbiety dzieliło ponad sto kilometrów. Sejsmografy odnotowały wstrząsy. Należało ogłosić alarm. Jednak w Hilo nikt nic nie wiedział. Wielkie zapory chroniące kompleks Maui i wyrzutnie sprawnie wzniosły się na stanowiska. Hilo nie miało zapór. Kea usłyszał krzyki. Ujrzał biegnących ludzi. Niektórzy ciągnęli zaciekawieni nad brzeg, inni uciekali w głąb lądu. Na ulicy pojawił się ojciec. Wołał chłopca. Ten gwizdnął, ojciec zamachał gwałtownie rękami. Kea posłusznie zaczął schodzić z drzewa. Nagle dobiegł go ryk fali. Morze wracało do Hilo, jak uczyniło to już cztery razy w czasie nieco ponad stu lat. Podnoszące się dno wydźwignęło fale. Ta pierwsza nie była wcale taka wielka, Kea widział już potężniejsze na Oahu, gdzie ojciec zabrał go kiedyś podczas zimowych sztormów. Tamte miały z dziesięć metrów i grzmiały głośniej niż burza. Potem ustalono, że pierwsza tsunami miała tylko pięć metrów, pędziła jednak z szybkością prawie ośmiuset kilometrów na godzinę. Uderzyła w molo z kamiennym falochronem i zniosła je w mgnieniu oka. Potem, spieniona, runęła na miasto burząc domy, rozbijając sklepy, samochody, poduszkowce, miażdżąc ludzi. Po chwili toczyła przed sobą wał wszelkiego gruzu, śmieci i szczątków jak taran rozbijający następne przeszkody. Chłopcu zdawało się, że widział jak porwała uciekającego ojca, jak przetoczyła się po ich domu i jadłodajni. Ale może to tylko wyobraźnia podpowiedziała mu później te obrazy. Ocknął się półtora dnia później w szpitalu dla biedoty. Rybacy wyłowili go, gdy dryfował prawie kilometr od brzegu, wciąż przywiązany do drzewa. Ciał jego ojca i babki nigdy nie odnaleziono. Ale nie skończył w sierocińcu. Pewnego dnia pojawiła się w szpitalu starsza pani. Leong Suk. Powiedziała urzędnikom, że pracowała kiedyś u Richardsów i dobrze ją tam traktowano. Kea nie pamiętał kobiety, ale poszedł z nią. Miała mały sklep na bocznej ulicy Kahanamoku. Taki typu mydło i powidło. Kea zamieszkał z nią nad sklepem. Od razu pierwszego dnia powiedziała mu, czego oczekuje. Ma być dobrym chłopcem. To znaczy, ma pomagać jej w sklepie, gdy trzeba, i być pod ręką. Lepiej, żeby nie sprawiał kłopotów. Stwierdziła, że jest już stara na wychowywanie wcielonego diablęcia. Nie wie, co zrobi, jeśli okaże się aż takim łobuzem. I jeszcze jedno. Kea ma się uczyć. To jedyny sposób, aby wydostać się ze slumsów. Starszej pani nie obchodzi, kim zostanie, byle tylko nie spędził całego życia w Kahanamoku. Kea przytaknął poważnie. Wiedział, że nowa opiekunka ma rację. To miasto zabiło całą jego rodzinę. I na pewno spróbuje zabić i jego. Ponieważ ojciec i babcia dobrze go wychowali, nie sprawiał Leong Suk większych kłopotów. Problem pojawił się dopiero wówczas, gdy musiał pójść do szkoły. Zaledwie po dwóch tygodniach uczęszczania do pobliskiej podstawówki wrócił pewnego dnia do domu i powiedział, że niczego się tam nie nauczy. Zdziwiona Leong Suk spytała, dlaczego tak myśli. Chłopiec wyrecytował z pamięci, rozdział po rozdziale, wszystko to, co jego klasa miała wedle programu przerabiać w nadchodzącym semestrze. Starsza pani zaczęła zatem szukać indywidualnego nauczyciela. Kea sam znalazł wkrótce kandydata. Trzy przecznice od domu była Alejka Bożków. W małych lokalikach urzędowali tam szamani i kapłani wypatrujący nawróconych i akolitów. Pewnego dnia Kea wrócił do domu i od progu zaczął opowiadać o jednym z tych przybytków, Świątyni Wiedzy Uniwersalnej. Zajmowała lokal nieco większy, niż inne. Pełno tam było dyskietek, mikrofilmów i książek, całych stosów książek. Był nawet terminal łączący z biblioteką uniwersytecką. Leong Suk powiedziała, że sama musi to zobaczyć. W środku zalatywało pleśnią. Kapłan był łysy i dziwnie służalczy. Kazał mówić na siebie Tompkins. Owszem, rozmawiał z chłopcem. Nie, nie żartował. Wiedzy nigdy za wiele. Dopiero gdy pozna się Wszystko, można osiągnąć doskonałość. Ale trzeba się uczyć przez całe życie, może nawet niejedno, jak Bóg da. Wówczas spłynie zrozumienie. Posłuchał, jak Kea czyta głośno. Zadał mu kilka pytań, które mogłyby zmieszać nawet absolwentów liceum. I uśmiechnął się promiennie. Tak, chętnie przyjmie go na ucznia. Honorarium wyniesie... Było śmiesznie niskie. Leong Suk zauważyła, że Tompkins spogląda na chłopca nieco dziwnie. Kazała Kei wyjść na zewnątrz. Ostrzegła kapłana, by nie próbował nawracać chłopca na swoją religię. Jeśli Kea kiedyś sam zechce, to proszę bardzo, ale teraz wara. Nie ma sprawy, odpowiedział drobny mężczyzna. I jeszcze jedno, dodała starsza pani i Tompkins pisnął z cicha czując przy piersi ostrze noża kuchennego. - Nigdy go nie dotkniesz - wyszeptała Leong Suk. - Nigdy nawet o tym nie pomyślisz. Bo jeśli spróbujesz... to z utęsknieniem będziesz czekał śmierci. Tompkins zadrżał. Nóż zniknął. Czy obawy starszej pani były zasadne, czy nie, Tompkins został wzorowym nauczycielem. Zresztą, nawet jeśli coś tam sobie planował, zapomniał o tym rychło pod wrażeniem niezwykłych zdolności chłopaka. Kea bez wysiłku wchłaniał wszystko, cokolwiek mu zadano. Szczególnie dobrze radził sobie z matematyką, lubił fizykę i wszystko, co mogło się przydać inżynierowi. Teoretyczne rozważania mało go wciągały. Gdy miał dwanaście lat, Tompkins spytał go, czemu tak mało interesuje się naukami społecznymi. Kea, który czytał sporo także i z tych dziedzin, spojrzał na mistrza poważnie, jakby nie był pewien, czy może mu dowierzać. - Bo tylko nauki ścisłe mogą pomóc mi się stąd wyrwać, proszę pana. Wyrwać tam... - wskazał w górę. Tompkins dopiero po chwili zrozumiał, że dzieciak myśli o gwiazdach. W ciągu tych lat Richards uczył się też innych rzeczy. Jak szybko i porządnie zarabiać. Jak rozpoznać, gdy wciskają mu kit i wycofać się bez kłopotów. Władał biegle czterema z ponad tuzina używanych w sąsiedztwie języków. Trzy inne znał o tyle o ile. Wyrósł na młodzieńca silnego, wysokiego i przystojnego, co przyciągnęło do niego następne kadry pedagogiczne. Czasem młodziutkie i chichoczące, czasem starsze. Niektóre były mężatkami, przez co nauczył się uważnie lustrować okolicę, zanim zdjął spodnie. Nauczył się także skakać z balkonu na piętrze tak, by przetoczyć się jedynie po błotnistej ulicy i niczego sobie nie złamać. Wiedział już jak uderzyć przeciwnika, raniąc go silniej niż oberwało się samemu. Co ważniejsze, nauczył się kiedy uderzać, a kiedy nie. Czasem musiał korzystać z argumentów silniejszych niż goła pięść. Na wszelki wypadek. Nauczył się posługiwać bronią tak skutecznie, że policja zaczęła patrolować Kahanamoku czwórkami, ze ślizgaczem w odwodzie. Gdy miał czternaście lat, Tompkins zarządził egzaminy. Chłopak zdał je śpiewająco. Nauczyciel nie powiedział mu, co to były za testy, wyjawił jednak prawdę jego opiekunce. Kea poradził sobie z zestawami egzaminacyjnymi stosowanymi przy odsiewie kandydatów do Akademii Kosmicznej mieszczącej się na kontynencie. - Ma tam iść? - zdumiała się Leong Suk. Tompkins pokręcił głową. Owszem, Kea pragnie latać w kosmos, ale to nie sposób. Akademia przerobiłaby go na wojskową modłę, a tego chłopaka stać na więcej. Nie chciał jednak wyjaśnić, co ma na myśli. Statek był nieduży, przynajmniej w porównaniu z wielkimi liniowcami, które Kea widział na zdjęciach zrobionych na orbicie. Nie dorastał nawet do rozmiarów tych rakiet, które startowały na słupie ognia z zatok Hawajów. Właściwie nie wyróżniał się niczym specjalnym. Ale Kea wiedział, że „Discovery” to prawdziwy statek międzygwiezdny. Jedyny pozostały jeszcze na Ziemi. Dwa złomowano, pozostałe krążyły zakonserwowane na orbicie Marsa. „Discovery” miał nowy typ napędu, popularnie zwany gwiezdnym, niezwykle łatwy w obsłudze. Jedna chwila, jesteś przy Alfie Centaura. Wypowiesz słowo: Luyten 726- B. Wypowiesz zdanie, oglądasz Epsilon Indi. Wypijesz pół filiżanki kawy, docierasz do Arktura. Problemem było paliwo. Statek odbył dotąd dwie podróże i zapewne nie dane mu będzie polecieć w trzecią. Za każdym razem syntetyzowanie paliwa trwało aż pięć lat i pustoszyło szkatułę rządu Ziemi. A i tak starczyło go jedynie na rozwinięcie połowy mocy silnika. „Discovery” pojawił się za wcześnie, zupełnie jak czołg Leonarda da Vinci, samolot Lilienthala*, [* Lilienthal Otto (1848-1896) - jeden z pierwszych konstruktorów lotniczych. W roku 1891 odbył pierwszy lot (dł. 15 m.) na szybowcu, a w następnych latach około stu lotów; podczas ostatniego uległ wypadkowi i zmarł w skutek doznanych obrażeń.] czy takie statki jak „Great Eastern”* [* „Great Eastern” zbudowany w 1860 r., pierwszy stalowy superliniowiec parowy; stanowił konstrukcję pionierską, pod względem wielkości przewyższał wszystkie statki zwodowane do 1910 r. Pływał po Atlantyku, nie mając nigdy kompletu pasażerów ani pełnych ładowni, rujnując kolejnych właścicieli.] czy „Savannah”*. [* „Savannah” żaglowiec z silnikiem parowym, zbudowany w N. Jorku w 1818 r. Rok później jako pierwszy przebył Atlantyk częściowo żaglowiec użyciem silnika. Potem silnik usunięto i pływał jako żaglowiec. Rozbił się w 1821 roku.] Kea patrzył zahipnotyzowany. Podziwiał smukłe linie kadłuba i marzył, gdzie to można by nim polecieć. Opuścił port dopiero o zmroku. Ale wrócił tam jeszcze. Często tam wracał. Kea miał szesnaście lat, gdy Tompkins umarł. Odprawiwszy ekipę z kostnicy, chłopiec i Leong Suk spojrzeli po sobie. - Musimy odszukać jego rodzinę, jeśli miał jakąś - powiedziała zdecydowanie staruszka. - Trzeba ich powiadomić. Przeszukali wszystkie kąty, meble, papiery. Nie znaleźli żadnego śladu wskazującego na istnienie rodziny czy kogokolwiek bliskiego. Ani na Ziemi, ani na innych planetach. Trafili jednak przy okazji na antyczny sejf. Leong Suk długo się wzdragała, ostatecznie zgodziła się, by go otworzyć. Czy Kea zna może kogoś, kto by to potrafił? Chłopak nie musiał nikogo wzywać. Pewien starszy kolega pokazał mu kiedyś, jak to się robi. Kea przycisnął ucho do drzwiczek, pokręcił tarczą. Usłyszał zaskakujące zapadki. W środku znaleźli dwie koperty. Jedna zawierała prawie dwa tysiące dolarów w nowych kredytach i testament. Pieniądze były dla Kei. Druga kryła formularze i dokładną instrukcję, jak je wypełnić i gdzie je wysłać. Oboje zdumieli się niepomiernie, ale pismo było jednoznaczne. Kea wypełnił wszystko i wysłał na kontynent do osoby, której nazwisko widniało w instrukcji. Po tygodniu dostał gruby list. Miał skontaktować się z pewnym człowiekiem na Oahu i zdać jakieś testy. Kea wykonał i to polecenie. Czekali. Sześć tygodni później, gdy zaczynali już sądzić, że wszystko to było tylko żartem lub nieporozumieniem, przyszedł kolejny list. Tym razem od pełnomocnika rektora do spraw rekrutacji słynnej uczelni mieszczącej się w Pasadenie, w Prowincji Kalifornijskiej. California Institute of Technology. Kea został przyjęty na rok zerowy, nabór jesienny 2182 roku. Wygrał. Nie zostanie w Kahanamoku. Nie umrze tu. Będzie wolny. Rozdział 22 Pasadena, A. D. 2183 Kea siedział na obrzeżu Millikan’s Pot i rozmyślał o swoich nie spełnionych nadziejach na poznanie mądrych łudzi. Jak dotąd bowiem żadnego nie spotkał, a sławne Cal Tech okazało się sporym rozczarowaniem. Młodzieniec doszedł do tego wniosku na początku pierwszego roku. Wcześniej zbyt pochłaniała go praca i wiązanie końca z końcem, by starczyło na kosztowne dyski podręczników. Większość czasu spędzał w ogromnych salach wykładowych, po zajęciach walczył jak mógł z poczuciem osamotnienia. Nie miał nawet kiedy przysiąść i zastanowić się spokojnie, gdzie właściwie trafił. Panujący w jego głowie zamęt powiększyła wiadomość o śmierci Leong Suk. Starsza pani zmarła tuż przed Gwiazdką 2182 roku. Kea dowiedział się o tym już po pogrzebie. Cal Tech była dziwnie podobna to tych kantorków, które wypełniały Aleję Bożków. Jak wszystkie podejrzane przybytki, z zewnątrz wyglądała imponująco. Mogła pochwalić się większą liczbą noblistów niż Houston czy Luanda, jednak ich udział w nauczaniu był znikomy. Owszem, prowadzili niekiedy zajęcia fakultatywne, patronowali studiom doktoranckim, wszystko jednak w obrębie kilkunastu wąskich specjalności. Uczelnia kształciła obecnie dwadzieścia pięć tysięcy studentów i szykowała się do obchodów swego trzechsetlecia. Wszystko w całkowicie nowych, wizjonerskich wręcz, dekoracjach. Jedynym zapewne budynkiem pozostałym z „dawnych dni” był Kerkhoff Hall. No i pobliska fontanna, na której Kea właśnie przysiadł. Wzniesiony w stylu hiszpańskim gmach służył świeżo upieczonym studentom za punkt orientacyjny pośród bezliku innych, gdyż uczelnia dawno już rozrosła się jak nowotwór, pochłaniając nie tylko pobliskie dzielnice miasta, ale także i jego centrum. Całe studia polegały głównie na wkuwaniu. Zapamiętać, zdać, zapomnieć. Zajęcia, na które zapisał się w tym semestrze, nie mobilizowały do niczego więcej. Odgrzewały jedynie dawne sprawy, nie dając pożywki żadnym oryginalnym myślom. Nie był oczywiście aż tak naiwny, by oczekiwać po Cal Tech cudu nagłego oświecenia. Że przybędzie, zobaczy i pozna Wielką Tajemnicę Dziejów. Miał jednak nadzieję spotkać choć paru prawdziwych, myślących ludzi, naukowców patrzących dalej niż wymagały tego programy nauczania i rutyna wykładów, zaliczeń i egzaminów. Takich, co zamiast powtarzać dawne błędy, potrafiliby się na nich uczyć. Zresztą, może byli gdzieś i tacy, tylko Kea, zbyt młody jeszcze i ogłupiały, nie umiał ich znaleźć. Może. A może ci prawdziwi mędrcy i myśliciele, mieli dość Ziemi i wyemigrowali na Ganimedesa czy Marsa. Ale jeśli tak, to czemu na Cal Tech przybywało aż tylu chętnych z innych planet? Jednak Kea nie zniechęcał się łatwo. Wątpliwości wątpliwościami, a nauka nauką. Przez oba semestry poprzedniego roku mógł pochwalić się porządną średnią 4,0 i skreślenie z listy mu nie groziło. Pozostawało uśmiechać się, trzymać fason, dbać o oceny i potencję, a sukces sam przyjdzie. Prawdziwy sukces na miarę dwudziestego drugiego wieku, pomyślał ironicznie. Pewnie będzie tak: najpierw wchłonie go jakaś gigantyczna firma w rodzaju Wozniak City, gdzie, jeśli będzie grzeczny, otrzyma ostatecznie własne ozdobne okienko w sieci komputerowej kompanii. Gdyby się bardzo postarał, to może nawet dopuszczą go do żłobu, dopisując na trzeciego do kolejnego projektu. I nazwą na jego cześć pomniejszy kompleks. A nawet zafundują w nagrodę dwutygodniową wycieczkę na Nix Olimpica, oczywiście tylko na któryś z pomniejszych szczytów. Kea skrzywił się nagle. Właśnie, chłopcze. Nic tylko kupić sobie sznurek. Albo położyć się na torach kolejki i żegnaj, okrutny świecie... Właśnie, skoro o kolejce mowa... Spojrzał na zegarek (w tym sezonie modne były zegarki noszone na nadgarstku) i uświadomił sobie, że jeśli zaraz nie ruszy odwłoka, to spóźni się do pracy. Musiał jeszcze odnieść teczkę z dyskami i przebrać się, a pokój wynajmował poza kampusem. O wiele zresztą za drogi, jak na byle poddasze. I przestań myśleć o głupstwach, skarcił się w duchu. Nie skończysz jako trybik w czyjejś maszynie. Gdyby zrobiło się zupełnie źle, zawsze możesz wrócić na Maui i zostać gangsterem. Albo zgłosić się do załogi międzygwiezdnego liniowca... Zadrżał i przesunął palcem po zamku kurtki. Nagle zrobiło mu się zimno. No, ale jesienne słońce zawsze udaje tylko, że grzeje. Spelunka, w której pracował, mieściła się w podłej dość dzielnicy. Kea zerwał kiedyś przypadkiem kawałek nawarstwionych na ścianie pokładów tapet i farby i ustalił, że nieznane epoki wcześniej nazywała się Gay Cantina. Obecnie brakowało jej szyldu, ot, knajpa i tyle. Na wszystkich koncesjach figurowało nazwisko niejakiego Buna, ponurego typa, który niezmiennie przyjmował tylko gotówkę. Buno nie szanował nikogo, komu brakowało tatuaży i blizn typowych dla tej dzielnicy, a studentów Cal Tech miał w szczególnej pogardzie. Zwłaszcza, jako potencjalnych pracowników. Kea jednak, który świetnie pamiętał kucharzenie ojca i przez lata gotował dla Leong Suk, nie zniechęcał się tak łatwo. Ponadto pierwsza próba wypadła na jego korzyść. Buno postanowił go sprawdzić, a jeden z bywałych w knajpie zbirów ruszył na młodzieńca pewien, że załatwi go lewą ręką. Jedynym śladem po tym wydarzeniu była obecnie rysa na kontuarze. No i otaczająca ją ciemna plama. Dzielnica zostawiła Keę w spokoju tym bardziej, że obroniwszy się nożem barmana przed napastnikiem, nie zawiadomił o zajściu policji. Pracował od szesnastej do zamknięcia, czyli do chwiejnego wyjścia ostatniego pijaka i braku nowych chętnych. Zwykle było tu na tyle spokojnie, że mógł się nawet uczyć. Ale nie tego wieczoru. Wciąż pojawiali się nowi głodni, a nawet w miarę trzeźwi konsumenci. Czasem zdarzały się takie dni. Kea przygotowywał właśnie sandwicza z jajkiem, szynką i serem, gdy wszedł Bargeta. Nie widział go, ale dosłyszał charakterystyczny głos składający zamówienie. Głos znał dobrze, bo obaj mieli ostatnimi czasy podobne kłopoty, głównie z teorią cząstek elementarnych i awariami powszechnie stosowanych napędów systemu Yukawy. Bargetowie byli bogaci. Rodzina wypłynęła trzy pokolenia wcześniej, gdy jej założyciel, genialny projektant, zarobił pierwsze miliardy na przenośnych zestawach instrumentów astrograficznych. Potem ożenił się z córką jednego z najwyższej notowanych japońskich bankierów, mającego związki z jakuzą. To zdjęło z niego odium nowobogackiego. Stara finansowa arystokracja pobłogosławiła jego inwestycje, szczególnie w międzyplanetarnych firmach transportowo-budowlanych. Dalej już potoczyło się samo. Każdy kolejny pierworodny otrzymywał do wyboru: albo zostanie głową rodziny, albo tylko jej utrzymankiem. Kandydat na głowę rodziny musiał najpierw udowodnić swą przydatność, kierując przez jakiś czas jedną z pomniejszych firm holdingu, podczas gdy bankierzy dbali, aby cała maszyna do robienia pieniędzy działała jak zwykle. Awans do godności numeru pierwszego dawał niewyobrażalne wręcz bogactwo i władzę. Austin Bargeta przechodził okres próbny, w każdym razie taka krążyła o nim pogłoska. Kea słyszał też, że podobno rodzina zastanawia się poważnie, czy w ogóle jest godny nosić jej nazwisko, gdyż pod żadnym względem nie przystaje do obrazu spadkobiercy. - Austin. Bargeta zamrugał oczami i chwilę trwało, nim poznał Richardsa. Nie był specjalnie pijany, jednak do trzeźwości też było mu daleko. - O, ty jesteś Richards - powiedział. - Z mojego wydziału. Co tu robisz? - Cóż, niektórzy z nas muszą pracować - wyjaśnił Kea. - Wiesz, co to praca zarobkowa? Większość ludzi tak żyje. - A tak. Przepraszam. Nie chciałem... To tylko wino. - W porządku, Austin. Ale coś ci powiem. To nie jest miejsce dla ciebie. - Czemu? - spytał Bargeta i rozejrzał się, jednak dalej nic do niego nie docierało, Ani treść graffiti na pełnym zacieków suficie, ani rodzaj klienteli. - To takie... autentyczne. - Owszem. Jak chcesz. - Kea wzruszył ramionami. Trzeba będzie nakarmić dzieciaka i jak najszybciej go stąd zabrać. Richards jakoś odruchowo pomyślał o starszym o rok koledze jak o dziecku. - Co chcesz zjeść? Bargeta skupił spojrzenie na menu. Wciąż jeszcze je studiował, gdy jeden z siedzących w pobliżu pijaków zaczął okazywać zniecierpliwienie. - Kucharz, jeśli wycałowałeś już tego swojego lalunia, to chcę zamówić! Kea zignorował gościa, jednak Bargeta obrócił się ze stołkiem. Czerwony ze złości. Cudownie, pomyślał Richards. - A ty pewnie matce z dupy wypadłeś - powiedział głośno i wyraźnie. - Gdy jej hemoroidy pękły. A może się mylę? Zrobiło się zupełnie jak w kinie. Pijak zerwał się niepewnie. Kea zerknął znad otwieranej właśnie kasy i odnotował, że to Samoańczyk. Trudno było o pomyłkę, ostatecznie niewielu kręciło się po Pasadenie mężczyzn mierzących dwa metry w dowolnym kierunku. Na ile Richards znał kulturę tej wyspy, to należało oczekiwać, że Bargeta nie wyjdzie z tego żywy. Młodzieniec przyjął pozę mogącą ujść za parodię postawy bojowej i czekał. Kea zawinął w papier garść ćwierćkredytowych monet. Bargeta tymczasem wyrżnął zataczającego się przeciwnika w brzuch. Tamten chrząknął i machnął ręką, zahaczając pięścią o ramię Austina i ciskając go na kontuar. Korzystając z okazji, Kea sprawnie wcisnął koledze w dłoń rulon monet. Austin zacisnął na nim palce i widocznie coś pojął, bo gdy tylko się pozbierał, ruszył na Samoańczyka machając chaotycznie ramionami. Olbrzym nawet nie próbował się odsunąć. Austin trafił uzbrojoną w monety ręką jego szczęki i Richards usłyszał wyraźnie trzask pękającej kości. Samoańczyk zawył z bólu i klapnął na podłogę. Żuchwa zwisała mu dziwnie przekrzywiona. Jego przyjaciele podnosili się z miejsc, Kea zaś wystukiwał numer policji. Wiedział, że w tej sytuacji spokojnie może to uczynić - żaden z pijusów nie należał do lokalnej społeczności. Przed przybyciem patrolu Richards wyłuskał rulon monet z palców kolegi i wsypał je do odpowiedniej przegródki w kasie. Gliniarze wzięli rannego Samoańczyka do suki, jego kumplom kazali wynosić się w podskokach. Potem zainteresowali się Austinem, ale Kea spokojnie oznajmił, że sam zajmie się tym gościem. Wezwał taksówkę, sprawdził, czy Bargeta ma dość gotówki, by dojechać nawet na krańce miasta, a potem wrócił do kuchni posprzątać i zamknąć interes. Pomyślał przy tym, że kiedyś te dobre uczynki bokiem mu wyjdą. Trzy dni później poszedł sprawdzić wyniki pierwszego etapu egzaminu ustnego z cząstek elementarnych. Był to wyjątkowo paskudny egzamin u kiepskiego wykładowcy, który braki talentu nadrabiał surowością. Kea zajął drugą lokatę. Nieźle. Mogło być jeszcze lepiej, gdyby nie kac pozostały po wizycie u pewnej kelnerki, która chciała pokazać mu swoje mieszkanie. I nie tylko mieszkanie. W pewnej chwili poczuł, że ktoś zagląda mu przez ramię. - Cholera. A tak się uczyłem - jęknął Austin. Kea poszukał nazwiska Bargety. Na samym dole. Jak zwykle. Bargeta obejrzał się za siebie; nikogo innego nie było w pobliżu. - Wiesz - powiedział przyciszonym głosem. - Aż tak pijany nie byłem. I nigdy niczego nie zapominam. Gdyby nie ty, gość rozmazałby mnie na ścianie. Kea uśmiechnął się. Pominąwszy manieryczny sposób wypowiadania się, Bargeta mówił chyba całkiem szczerze. - Nic ci nie groziło - rzucił. Ktoś pędzący tak zdrowy tryb życia jak ty, dałby sobie z nim radę. A jak nie, to pewnie grom by strzelił przez dach z woli Wisznu pragnącego uratować twój tyłek. - On naprawdę był aż tak wielki? - Nawet większy. Austin roześmiał się. - Jestem ci coś winien. Kiedy skończymy z tą zmorą, to znaczy, jeśli skończymy, postawię ci jakieś piwo. Oczywiście nie jestem tym, za kogo miała mnie ta góra tłuszczu. Chyba że - zauważył tonem w zamierzeniu żartobliwym, który jednak w innych okolicznościach brzmiałby obraźliwie - ty wolisz właśnie takich. Ale nie mam nic przeciwko mężczyznom, którzy, hm, niekoniecznie przepadają za kobietami. Kea potrząsnął głową. - Żadne takie. Cenię normalną chuć. - Świetnie. Pewnie znajdziemy kilka wspólnych tematów. A w ogóle, to dobrze, że ciebie spotkałem, bo może będziesz mógł mi coś poradzić. Kilka piw później Austin opowiedziało swoich kłopotach. I wysunął propozycję. Bez żenady przyznał, że nie należy do największych gwiazd Cal Tech. Średnia 1,5 nie dawała mu praktycznie żadnych szans na kontynuowanie studiów, jednak jego odejście byłoby bardzo źle przyjęte przez, hm, pewnych ludzi. Kea domyślił się, że chodzi o radą rodzinną Bargetów. Austin chciał wynająć Richardsa jako korepetytora. Ten już zamierzał odmówić, ale ugryzł się w język. A właściwie czemu nie? Chwytaj okazję! Ktoś daje ci szansę na uzyskanie drobnej przewagi. Przypomnij sobie tę stłuczoną wazę. I ten rulon monet, który wcisnąłeś Austinowi w dłoń. Nie odrzucaj okazji. No i przyjął propozycję. Uczenie wcale go nie męczyło. Austin łatwo chłonął wiedzę. I jeszcze łatwiej zapominał. Zwykle starczyło tygodnia, by to, co wpadło jednym uchem, wyleciało drugim. Ale co z tego? Żaden profesor nie wyglądał na zainteresowanego faktycznym poziomem wiedzy słuchaczy. Zazwyczaj dbali tylko o to, by należycie ich podziwiano. Zresztą Austin nie miał nigdy korzystać ze zdobywanej tu wiedzy. Skoro tak, pomyślał Richards, to może by po prostu jakoś rzecz załatwić? Dotąd grał czysto, ale przecież potrafił też inaczej... Jak tam, w Kahanamoku, z którego tak desperacko pragnął się wydostać. Okazało się to całkiem łatwe. Na uczelni funkcjonowało imponująco rozbudowane podziemie, równie zdegenerowane jak światek przestępczy Maui. Egzaminy można było kupić. Asystenci za skromnym wynagrodzeniem pisali studentom prace, usprawiedliwiali nieobecności. Gdy profesor był roztargniony, zmieniali nawet stopnie. W ten sposób pod koniec semestru Austin mógł się pochwalić średnią prawie 3,0. W przypadku szczególnie wrednej laborki osiągnął nawet zdumiewające 3,5. - A wszystko dzięki temu - powiedział zdziwiony - że pokazałeś mi, jak skupić się na najważniejszym. Jeszcze przed końcem semestru Austin zaproponował Richardsowi, by wprowadził się do niego. Kea aż podskoczył, słysząc to zaproszenie. Mieszkanie byłoby absolutnie niekrępująca, gdyż Bargeta miał do dyspozycji cały dom z sześcioma sypialniami. Domem opiekowała się służba, w tym pokojówka i kucharz. Austin przedstawił nowego przyjaciela kręgowi swoich znajomych. Wysoki, nieco szorstki Kea, był tu kimś zupełnie nowym, szczególnie biorąc pod uwagę jego pochodzenie. Z początku uznano go za kolejną ciekawostkę towarzyską, kogoś, kto zniknie równie szybko, jak wcześniejsi „najlepsi przyjaciele” Austina. Kea jednak nie zniknął. Przyjął się w gromadce. Uważnie studiował manieryczne zachowania młodych krezusów. Szybko przyswoił sobie wszystko, co niezbędne, chociaż ze zdumieniem stwierdził, iż w najwyższej klasie społecznej rządziły te same prawa, co w byle triadzie Maui. I tak samo trzeba było uważać, gdyż każdy błąd spotykał się z natychmiastową karą, która chociaż nie była dotkliwa fizycznie, to jednak skutki niosła równie opłakane. Z czasem zaczął postrzegać Austina takim, jakim młodzieniec był naprawdę: słodki czaruś uważający, że cały świat ma u stóp. Nowego przyjaciela traktował w gruncie rzeczy jak nową zabawkę. Kea nie znał innych przedstawicieli jego rodziny, jednak doszedł do przekonania, że podobni ludzie to zakały ludzkości, pętające łańcuchem jej kroki ku postępowi. Coraz bardziej upewniał się, że te wielkie rody sprzysięgły się, by nie dozwolić człowiekowi osiągnąć pisanego mu pułapu, jego prawdziwego przeznaczenia. Nieuchronnie musiało pojawić się pytanie: cóż zatem jest rzeczywistym przeznaczeniem człowieka? Kea nie potrafił na nie odpowiedzieć, czuł wszelako, że musi to być coś wielkiego. Był też skłonny lokować ten cel wśród gwiazd i nie wiązać go wyłącznie z ludzkością. Już prędzej byłoby to coś wspólnego dla wszystkich istot inteligentnych, wśród których mogą być przecież nawet byty bardziej rozwinięte od człowieka. Badania kosmosu prowadzono już od ponad dwustu lat, ale co właściwie osiągnięto? Zwiedzono Układ Słoneczny, poddano terraformowaniu kilka jego planet i księżyców. Wyprawiono ku gwiazdom ponad pięćdziesiąt wielkich statków, które w większości zaginęły, zaś te, które zdołały przesłać meldunki, informowały o martwocie napotkanych planet i przerażającej degeneracji na pokładach. Astronomicznie drogie w eksploatacji statki musnęły kilka dalszych gwiazd. Nawiązano kontakt z jedną obcą rasą. Też dokonania, kpił w duchu Kea. Koniec semestru przeszedł bezboleśnie. Bargeta zdał wszystkie egzaminy. Bez fanfar, bo tego nawet łapówki i oszustwa załatwić nie mogły, zajął miejsce powyżej połowy tabeli. Kea przodował na niższym kursie. Wiedział, że w następnym roku będzie najlepszym absolwentem na kierunku. Z taką lokatą nie powinien mieć kłopotów ze znalezieniem pracy. Może w Bargeta Shipping, ale najpewniej gdzie indziej. Już niebawem, czyli za trzy lub cztery lata, ruszy w kosmos. Przyszłość malowała się całkiem jasno. Wszystko pomieszało się w jednak w ten dziwny weekend, gdy Bargeta odebrał dyplom i wyskoczył z nową, zdumiewającą propozycją. Nadal uważał się za dłużnika Kei i chciał, aby wszyscy o tym wiedzieli, a szczególnie jego rodzina. Zaprosił Richardsa na lato do siebie. Na całe lato lub przynajmniej jego część, szczególnie że chodziło o lato dwukrotnie dłuższe niż te, które Kea znał do tej pory. W związku z tym musiałby skorygować swoje plany i przesunąć termin rozpoczęcia ostatniego roku studiów na Cal Tech. Austin uśmiechnął się szeroko, widząc jak Kea marszczy czoło, by cokolwiek z tego zrozumieć. W końcu wyjaśnił. Chodzi o odmienną długość pór roku. We wrześniu, gdy powinien zaczynać, będzie wciąż jeszcze w Yarmouth, letniej rezydencji rodziny Bargetów, niedaleko Przepaści Ofiru, obecnie części słodkowodnego oceanu. Na Marsie. Austin promieniał, a Kea poczuł, że kręci mu się w głowie. Zupełnie, jakby trafił nagle na pokład któregoś z wczesnych statków kosmicznych, na których panował stan nieważkości. Szkoła może poczekać, kariera podobnie. Leci w kosmos. To był początek końca. Mars, A. D. 2184 Miała na imię Tamara. Skończyła siedemnaście lat, była wysoka, ciemnowłosa i niesamowicie zgrabna, jej piersi sterczały wyzywająco a spojrzenie oczu sugerowało jednoznacznie, że dla tej dziewczyny nie ma żadnych tabu. Byle tylko partnerowi starczyło odwagi... Ponadto była siostrą Austina. Niezbyt podobną do brata. Jej uroda była wręcz idealna. Kea doszedł do wniosku, że czego natura Tamarze poskąpiła, to skalpel poprawił. Dobrze opłacony skalpel. W sumie jednak mało go to obchodziło. Przez pierwsze dni zbyt wiele zresztą pił, by zauważyć dziewczynę. Po szklanki sięgnęli zaraz po starcie. Koszt podróży pierwszą klasą był wciąż porównywalny z ceną apartamentu na dawnym transatlantyku Cunarda. Kabinę dzielił zatem z Austinem i pewnym totumfackim rodziny, który piastował cały stos raportów. Była to jedna z największych kabin liniowca, szeroka aż na cztery metry i na siedem długa. Austin wyznał Kei, że to najgorsza strona całej wycieczki, i że zawsze czuje się w takich miejscach jak w pułapce. Richardsowi ciasnota nie wadziła. Kabina była niewiele większa niż pokoik, w którym mieszkał przez lata wraz z Leong Suk. Ponadto miała iluminator, fałszywy wprawdzie, ale jednak. Na ekran przekazywano obrazy z kilku kamer umieszczonych na poszyciu liniowca. Przednia pokazywała rosnącą kropkę Marsa. Gdy byli już blisko, Kea zaczął rozróżniać szczegóły. Dolina Marinerów, Tharsis, góra Olimp. Piękny widok, jednak najciekawiej prezentowały się ślady ludzkiej obecności. Po pierwsze, mgiełka dość już gęstej atmosfery, pod drugie jeziora i morza. I jeszcze światła nowych miast. A także cuda orbitalne, w tym pozostawiona na pamiątkę, jako pomnik i muzeum, pierwsza stacja kosmiczna Marsa oraz pierwsza baza na Deimosie i jedno z wielkich zwierciadeł, umieszczonych na orbicie synchronicznej. To ocalałe wisiało nad biegunem północnym; kiedyś pomogło stopić tamtejszą czapę lodową. Kea przyjrzał się bliżej temu ostatniemu i uznał, że to chyba nie pomnik, a tylko centrum olbrzymiego złomowiska. Przeszedł na mostek, gdzie pokazano mu jak operować kontrolkami kamer. Obejrzał dokładnie bliżej obiekt. Sam nie wiedział, czemu tak mu na tym zależy. Wkoło orbitowały niezliczone kadłuby dawno wycofanych z użytku statków kosmicznych. Wiele z nich rozpoznał, ich wizerunki widywał w książkach i muzeach czy na pudełkach modeli, na które w dzieciństwie nie było go stać. Oto wrak liniowca, który nigdy nie został ukończony. Trochę dalej zrujnowana stacja kosmiczna - Kea czytał o niej i o katastrofie, która spotkała ją jakieś sto lat temu. Z boku dojrzał jeszcze jeden niewielki statek. Międzygwiezdny. Drugi, jaki było mu dane zobaczyć. Zastanowił się, czy tylko on jeden postrzega te cudowne konstrukcje jako symbol triumfu i porażki jednocześnie. Obietnicę lepszego jutra i zwiastun tragedii. Cholera, gdyby tylko dało się znaleźć jakieś lepsze paliwo do nich... Wrócił do kabiny i przygotował się do lądowania. Bargeta senior, ojciec Austina, czekał na nich w porcie. Budził grozę. Kea pomyślał, że może ten człowiek nie wywarłby na nim takiego wrażenia, gdyby nie wiedział, jak wielką władzą dysponuj e. Nie, chyba jednak nie. Przyczyna tkwiła w twarzy - zaciętej i twardej, o wiecznie oceniających oczach. I jeszcze cienka linia ust, mina sybaryty, który wszakże torturuje się (z pomocą wysoko opłacanych trenerów), by utrzymać ciało w idealnej kondycji. Bo przecież nigdy nie zaznał pracy fizycznej. Kea pomyślał, że Austin za jakieś czterdzieści lat będzie wyglądać tak samo. O ile zostanie głową rodziny, oczywiście. Pan Bargeta odniósł się do Richardsa przyjaźnie. Nie krył wdzięczności wobec kogoś, kto wybawił jego skretyniałego syna z kłopotów. Sam tak to określił. Dodał, że Austin często wspominał w listach o swym nowym koledze. Kea wiedział, że to kłamstwo. Austin nigdy nie komunikował się z rodziną, chyba że prosił o coś, na przykład o pieniądze. A i wtedy ograniczał rozmowy do minimum. Starszy pan stwierdził też, że musi porozmawiać z Richardsem, nim ten wróci na ziemię. O przyszłości. Jego przyszłości. Richardsowi zdało się, że trafił do filmu o dwudziestowiecznej mafii gotowej przyjąć go do przestępczej rodziny. Najpewniej dobrze byłoby w takiej sytuacji uważać, romantyczna głupota może sporo kosztować. Na razie jednak postanowił się nie przejmować. W majątku gościło dziesięciu do piętnastu Bargetów - w tym kuzyni i spowinowaceni przez małżeństwa pociotkowie. Dowiedział się, że na każdego „gościa” przypadało trzydzieści osób służby. W przypadku „gości specjalnych” znacznie więcej. To mu uświadomiło, że trafił między naprawdę bogatych ludzi, którzy wiedli tryb życia odmienny niż zwykli śmiertelnicy. Posiadłość Bargetów mieściła się ledwie sto metrów od prawie pionowego urwiska, spadającego ku morzu dawnej Przepaści Ofirskiej. Pierwotnie wznosiła się tu jedna z pierwszych marsjańskich kopuł. Rodzina kupiła ją i zamieniła w prawdziwy rajski zakątek. Z czasem usunięto niepotrzebną już plastikową osłonę. Główny gmach miał kilka skrzydeł, były też osobno stojące pawilony. Osobne sale do popijania, sale to tenisa (nawet Richards zaciekawił się, co można zrobić z piłką przy zmniejszonej grawitacji). I jeszcze trawniki, ogrzewane baseny i dobudowany niedawno nad urwiskiem domek z przezroczystym, okrągłym szybem windy McLeana zjeżdżającej do pływającej przystani nad wiecznie wzburzonym oceanem. Tam właśnie pierwszy raz Tamara wypłynęła w pole jego widzenia. Dosłownie. Męczył się akurat z żaglami i olinowaniem trimaranu, który stał przycumowany w przystani. Pływał trochę na Ziemi, jednak tylko na zwykłych łodziach, z pojedynczym kadłubem. Próbował właśnie wyobrazić sobie, czy jeśli pójdzie ostrym halsem, to łódź się zbuntuje, trzaśnie i zostanie z niej katamaran, czy może ruszy ostro do przodu, gdy Tamara niczym foka wyskoczyła z wody na pomost. W pierwszej chwili pomyślał, że dziewczyna jest naga, dopiero potem zauważył jednoczęściowy kostium dokładnie w tym samym odcieniu, co mocno opalona skóra. Oprzytomniawszy nieco zdumiał się, że nie drży z zimna, skoro on sam musiał opatulać się porządnie przed chłodną bryzą i kroplami lodowatej wody. Po chwili spostrzegł miniaturowy moduł grzewczy z baterią przyczepioną u podstawy pleców. Tamara bez słowa podczłapała bliżej i zmierzyła intruza spojrzeniem. Kea wolał odwrócić oczy. Dziewczyna nosiła kostium jakby o numer za mały, a on nie chciał stawiać się w kłopotliwej sytuacji. - Ty jesteś ten święty Jerzy Austina - mruknęła w końcu. - Jestem, ale wizytówki zostawiłem w drugiej zbroi. Ratowanie smoków, zabijanie dziewic, to moja specjalność. Tamara roześmiała się. - No nie, na Marsie nie ma żadnych smoków. Możesz się odprężyć - stwierdziła, przedstawiła się i przysiadła obok, dotykając go ramieniem. - Domyślam się, że nasza rodzina jest ci co nieco winna za uratowanie mojego brata. Kea wzruszył ramionami. - Jak dla mnie, to wyrównaliśmy już rachunki.. - Może. Zostajesz z nami na całe lato? - Tak. Bilet powrotny mam na otwartą rezerwację. Austin twierdzi jednak, że najlepiej będzie polecieć... jak mu tam... liniowcem „Copernicus”. Startuje... wciąż nie mogę połapać się w tutejszych miesiącach... wedle ziemskiego kalendarza to będzie pierwszy tydzień września... - Kea ledwie panował nad tym, co mówi. - To jeszcze długo - mruknęła Tamara. - Zadbamy, żebyś się nie nudził. Co ty na to? - Wątpię, żeby jakaś nuda groziła mi na Marsie. - Nie o takim znudzeniu myślę - odparła dziewczyna i powiodła paznokciem po przedramieniu Richardsa. Palił jak rozgrzane do czerwoności żelazo. - Bo wiesz, specjalność Marsa to wschody księżyców. Najlepiej oglądać je z chatki nad urwiskiem. Jest dość daleko od kompleksu, by żadne światła nie mąciły widoku. Podeszła do burty trimaranu. - No i dość na uboczu, by nikt nie przeszkadzał... - dodała, uśmiechnęła się jakby do wspomnień i zanurkowała do bulgoczącej, pełnej dwutlenku węgla wody. Kea poczuł, że kompletnie mu w ustach zaschło. Chatka miała cztery sypialnie, wszystkie urządzone. Ekipę służących stanowiło czterech mężczyzn o wyjątkowo pustych obliczach. Spytali Richardsa, czy czegoś potrzebuje, pokazali gdzie jest barek, gdzie lód i przekąski, powiedzieli, że starczy stuknąć w komunikator, a ktoś zjawi się w mgnieniu oka. Potem zniknęli. Główne pomieszczenie domku było okrągłe, ze szklanymi ścianami, które matowiały na życzenie. Pośrodku wyrastało koliste, zadaszone palenisko z wielkimi kłodami drewna, otoczone obwarzankiem miękkiej kanapy. Zdawało się, że starczy przytknąć zapałkę, a buchną płomienie. Kominek? Tutaj, na Marsie? zdziwił się Kea. Przy tak surowych karach za zanieczyszczanie środowiska i masą zgód koniecznych, by tknąć jakiekolwiek drzewo? To musi być atrapa, uznał. I faktycznie, po paru chwilach poszukiwań znalazł panel kontrolny. Kłody zajęły się ogniem, holopłomienie zatańczyły cieniami na ścianach. Dobra, teraz pora na drinki. Tamara już tam była. W jasnozielonych spodenkach i dopasowanym bezrękawniku. To pierwsze nie sięgało górą nawet pępka, to drugie kończyło się około ostatniego żebra. Oba wdzianka zdawały się świecić własnym blaskiem. Uniosła dwie napełnione już szklaneczki, zapewne z winem, bo obok stała w wiaderku owinięta w serwetkę butelka. - Za... za naszą noc - powiedziała. Wypili, dolali i przeszli na kanapę. Tam Kea opowiedział jej praktycznie wszystko o sobie, co dokładnie, tego jednak nie potrafił sobie przypomnieć. Tamara słuchała zafascynowana. Siedziała bardzo blisko. W końcu zabrakło mu tematu. Dziewczyna odstawiła szklankę. Całkiem niezauważenie opróżnili całą butelkę musującego wina. Sięgnęła dłonią i dotknęła jego ust. - Miękkie i łagodne - mruknęła i przysunęła się bliżej. Przesunęła po jego wargach językiem. Zaczął ją całować, ale ona odsunęła się, wstała i kołysząc biodrami odeszła kilka kroków. Bluzeczka musiała mieć jakieś ukryte zapięcie, bowiem opadła jak mgła. Tamara cisnęła ją przez ramię, obróciła się i spojrzała poważnie na młodzieńca. Musnęła coś przy spodenkach i te zmieniły się w strzępek jedwabiu, który spłynął na podłogę przy jej stopach. Tamara wyszła z nich, przeciągnęła się z lubością. Kea patrzył osłupiały. Wolno ruszyła do ciemnego pokoju. W progu obejrzała się i uśmiechnęła, potem zniknęła we wnętrzu. Po chwili zamigotał płomień holoświecy. Kea mógł wybierać. Pod warunkiem, że wybierze Tamarę. - Nie - powiedziała Tamara. - Tym razem... tym razem tylko patrz. - Rozwinęła szarfę i zaczęła wiązać na niej węzły w regularnych odstępach. - Następnym razem... będzie twoja kolej. Rozmyty obraz Marsa trwał gdzieś w tle. Wszechświat zredukował się do ciała Tamary. Noce wypełniła rozkosz, słodki ból, błyski rozkoszy. Dni spędzali na eksploracji nowych obszarów zmysłów, kochali się wszędzie, gdzie tylko dopadła ich ochota. Namiętność Tamary rozpalała się tak gwałtownie, że chwilami ledwo unikali wykrycia i związanego z tym skandalu. Szczególnie, gdyby znalazł ich ktoś należący do rodziny. Kea nie był niewinnym chłopcem, zatem i ona uczyła się od niego. Wciąż oczekiwała czegoś nowego. Po niejakim wahaniu pokazał jej rozmaite techniki, które poznał jeszcze na Maui, lub o których tylko słyszał. Tamara chętnie wszystko wypróbowywała, łączyła nowinki z elementami już jej znanymi. Najbardziej lubiła przedłużane w nieskończoność akty, które kończyły się spazmem graniczącym z torturą. Kea czuł się wówczas jak porwany przez maelstorm kawałek drewna ściągany powoli ku centrum wiru. Zakochał się w dziewczynie, chociaż wiedział, że to wróży katastrofę. Ale trudno. Co gorsza, Tamara zdawała się równie zaangażowana. Chociaż może to i dobrze. Kea pozwalał sobie czasem na marzenia o przyszłości: innej zupełnie niż ta, którą planował. Takiej we dwoje. Kea wciąż nie mógł wyjść ze zdumienia. Tamara skwapliwie spełniała każde jego życzenie, zupełnie jakby to on był władcą, a nie... Odsuwał tę myśl. Pewnego dnia zajrzeli do portu w Capen City. Kea chłonął widok rzędów statków różnych typów. Tutaj wielkie rakiety lądowały na ogromnych nadziemnych rusztowaniach, a nie na wodzie, jak w przypadku Hawajów. Można było przejść pod ich dyszami i z bliska ocenić ogrom kadłubów. Tamary statki nie interesowały. W każdym razie nie bezpośrednio. - Ależ kochany, przecież połowa z nich należy do nas - mruknęła zafascynowana ryzykiem związanym z lotami. Już kilka razy wspominała Richardsowi, jak bardzo bezpieczna się z nim czuje. Richardsowi jednak coś się tu nie zgadzało. Czemu załoganci są tak niedbale ubrani? Zupełnie inaczej niż na tych heroicznych obrazach, które nadawano w telewizji. I czemu na tablicy ogłoszeń przed biurem zatrudnienia portu wisi aż tak wiele ofert? I czemu oferty te są dziwnie pożółkłe, jakby umieszczono je tam nie wiadomo jak dawno temu? Czyżby brakowało desperatów to podobnej roboty? Znaleźli miejsce w zatłoczonej knajpce, tutaj zwanej kawiarnią. Wypili trochę przeraźliwie słodkiego likieru kokosowego (Tamara zamawiała). Kea przetrawiał, to co właśnie zobaczył. I co słyszał wkoło. Lokal wypełniali głównie członkowie załóg. Kobiety i mężczyźni latający w wysokiej próżni. Ale czemu, zastanawiał się Kea, rozmawiają niemal wyłącznie o piciu i prochach, o tym jak zalali pałę zeszłego wieczoru? Albo o strasznych warunkach panujących na pokładach statków i na który jeszcze warto, a na który pod żadnym pozorem nie wolno mustrować? Posługiwali się przy tym językiem, który nie sugerował, by choć część z nich miała inżynierskie wykształcenie. Brzmiało to jak jakiś slang, monotonny, pełen przekleństw, niewyraźnie artykułowany. I czemu ci dzielni pionierzy kosmosu mają oczy dziwnie przygasłe, na wpół martwe? Tutaj po raz pierwszy usłyszał o grodzi trzydziestej trzeciej. Mówiono o niej takim tonem, jakby była to brama do piekła. Spytał. Dowiedział się, że tak oznacza się zwykle grodź między przestrzenią zajmowaną przez maszynownię i kabiny załogi, a ładowniami i przedziałami pasażerskimi. Coś tu było mocno nie tak, wciąż jednak nie wiedział co. Dopił drinka i wziął Tamarę za rękę. Dziewczyna wpatrywała się w kobietę na drugim końcu baru, której skóra, w każdym razie ta widoczna spod pokładowego drelichu, pokryta była tatuażami. Tamta wyraźnie odwzajemniała jej spojrzenie. Tamara zmarszczyła brwi, gdy Kea zaproponował, żeby już iść, ale nie zaprotestowała. Na odchodnym uśmiechnęła się do kobiety w sposób, który Kea znał z innych zupełnie okazji. Tej nocy spał sam, nie chciał psuć Tamarze humoru swoimi ponurymi nastrojami. Rano zaczął ją przepraszać, ale dziewczyna go wyśmiała i pojechała do Capen City, by poszukać jakichś „starych znajomych”. Wszystko skończyło się w blasku słońca i tam, gdzie jakiś ziemski tydzień wcześniej przypadkiem się rozpoczęło, czyli na pokładzie trimaranu. Kea cały ranek przygotowywał się do rozmowy. Szukał stosownych słów. Uważał, że czeka go najważniejszy z wszystkich zdawanych właśnie egzaminów. I miał rację. Tamara wysłuchała go spokojnie, a gdy skończył niespodziewanie płynną przemowę, najpierw zachichotała, potem roześmiała się na całe gardło. - Kea - wykrztusiła po dłuższym czasie. - Niech zrozumiem. Uważasz, że powinniśmy być razem dłużej niż do końca lata? Nawet na Ziemi? Kea czuł, że wszystko mu się w środku gotuje, ale przytaknął. - Mielibyśmy żyć razem? Tak naprawdę? Kea, kochany, czyżbyś małżeństwo miał na myśli? Ale zabawa! Ty? Ze mną? Niesamowite... I znów zaniosła się śmiechem. Kea wstał i prawie po omacku znalazł drogę do windy. Trwało trochę, nim wrócił do głównego budynku. Było już ciemno. Nie jadł niczego, nie zajrzał nawet do swojego pokoju. Marzyła mu się niewidzialność, szczególnie wobec Bargetów. Parę osób z służby spytało, czy czegoś potrzebuje. Kea tylko potrząsał głową. Jedna pokojówka prawie się przy tym popłakała. Chciała też chyba coś powiedzieć, ale rozmyśliła się. Położyła mu tylko rękę na ramieniu, obejrzała się trwożnie i umknęła. Nie wiedział, co ma teraz począć. Nie zdoła przecież schodzić Tamarze z drogi przez całą resztę lata, które z rajskiej pory zmieniło się nagle w czyściec. Nie mógł też tak po prostu wyjechać, ostatecznie Austin był jego przyjacielem. Zapragnął zaszyć się gdzieś, by wykurować ranę zadaną mu przez dziewczynę. Na początek poszukał sobie cichego kącika. Nagle usłyszał śmiech. To był Austin. - Och, Boże. On to mówił na serio? - Jeśli nie, to musi być najlepszy zgrywus na Marsie - odpowiedział kobiecy głos. Tamara. - Chyba nie tego oczekiwałaś - zauważył ktoś jeszcze z namysłem. Senior rodu. - Przepraszam, tato - odezwała się Tamara. - Ale myślałam... - Nie musisz przepraszać - przerwał jej ojciec. - Jeśli ten prostak ci się podobał, to twoja sprawa. Nie interesuje mnie, dlaczego. Byłbym hipokrytą, gdybym chciał cię ganić. Ostatecznie wiesz sama, że nasza rodzina z dawna okazuje niejaką słabość do... przedstawicieli nizin społecznych, prawda? Rozległ się śmiech. Wspólny śmiech. Oto zgodna rodzina dzieląca się sekretami na temat drobnych grzeszków. - Wychodzi na to, że to moja wina - zauważył Austin. - Niezupełnie - wyjaśnił ojciec. - To tylko kolejna nauczka. Pozwalając, by ten młody człowiek wszedł w twoje życie, zapomniałeś widocznie o poprzednich. A przecież już tak się zdarzało. Przypomnij sobie, jak trudno było ci kiedyś wytłumaczyć, że twoje niańki nie należą do rodziny i należy traktować je inaczej niż Bargetów. Albo te dzieci, które pozwalaliśmy służbie trzymać na miejscu, abyś miał się z kim bawić. Jak bardzo płakałeś, gdy trzeba było je odesłać? Nie osądzaj siebie zbyt surowo, Austinie. W tej kwestii nigdy za dużo nauki. To trzeba przerabiać cały czas. - No to co zrobimy? - spytała Tamara. - Bo wcale nie uśmiecha mi się perspektywa, aby ten mydłek szwendał mi się tu przez resztę lata jak pisklę ze złamanym skrzydłem. - Nie przejmuj się - uspokoił ją senior. - Zapewne sam zniknie. Albo rzuci się z urwiska. Lub odpłynie prosto w zachód słońca. Stuknięci i nawiedzeni miewają różne pomysły. Zabrzęczały szklanki, jakby ktoś nalewał drinka. - Ale koniec końców, jeśli spojrzy się na to z boku, to ubaw jest niezły, prawda tato? - powiedział Austin. Tamara zachichotała. Podobnie senior. Potem cała trójka zaniosła się serdecznym śmiechem. Kea nie słuchał dłużej. Przestali dla niego istnieć. Bargetowie, ich wesołość, Yarmouth. Przed oczami miał zniszczoną tablicę z żółtym napisem OFERTY PRACY. Tę sprzed portu kosmicznego. Rozdział 23 Sektor Alva, A. D. 2193 Światełko pulsowało na monitorze wściekłą czerwienią. - Znów jest, Murph! - zaćwierkała Vasoovan. - Na pierwszej. Kapitan Murphy „Murph” Selfridge wcisnął się do kabiny nawigacyjnej. Był to mężczyzna rosły, atletycznej budowy, który wszakże skapcaniał z latami. Pochylił się nad ramieniem pierwszego oficera, migający blask oświetlił mu twarz. Kea Richards dostrzegł na niej dziwnie bawoli wyraz zdumienia. - Nie rozumiem - stwierdził w końcu kapitan. - Cholera. Te same koordynaty? - Jak nic te same, Murph - odparła Vasoovan. - Na pewno niczego nie pokręciłaś? - spytał Murph. - Może sprawdzisz raz jeszcze? Osirianka westchnęła męczeńsko. Nie pierwszy raz w zawoalowany sposób wytykano jej niekompetencję. - Skoro pan nalega, kapitanie - zaćwierkała. Smukłe, różowe macki zamigotały nad komputerem muskając klawisze. Richards i dwoje naukowców czekali w milczeniu. Zapomnieli o kartach odłożonych na maleńki stolik salki ogólnej statku, który jakaś szycha korporacji nazwała „Destiny I”. Zakrawało to na ponury żart, bowiem ta drutem wiązana łajba mogła mieć chyba tylko jedno przeznaczenie. „Destiny II” nie było z tej prostej przyczyny, że pierwszy model okazał się na tyle nie dopracowany, iż ukończono jedynie dziesięć sztuk, po czym sprzedano je po cenie złomu. Skąpiąca na wszystkim kompania Kei kupiła dwa i od razu wprowadziła do służby. Przez ostatnie pięć standardowych miesięcy inżynier pokładowy Richards urabiał ręce po łokcie, żeby utrzymać maszynownię „Destiny I” na chodzie. Statek leżał na kursie ku tajemniczemu źródłu sygnałów gdzieś w głębi sektora Alva. Vasoovan zresetowała komputer. Monitor zamrugał i obraz powrócił. Tym razem światełko migotało na godzinie szóstej. - Co jest grane? - warknął Murph. - To draństwo lata wkoło nas, czy co? - Nie wiem. Nie do mnie z takimi pretensjami - warknęła coraz bardziej wkurzona Vasoovan. - Ja tylko wykonuję swoją pracę. Jak wszyscy. Zwróciła wielkie, owalne oblicze ku kapitanowi i pokazała zęby. Uśmiech drapieżcy. Nawet teraz, po pięciu miesiącach codziennych kontaktów z tą przedstawicielką obcej rasy, Kea czuł się w jej obecności dziwnie nieswojo. Dwa słupki oczne Vasoovan patrzyły z wyczekiwaniem na kapitana, dwa pozostałe uniosły się, by zerknąć ponad głową Murpha na Richardsa i naukowców. Kobieta udała, że odgarnia lok ciemnych włosów sprzed oczu, mężczyzna odwrócił głowę, ukazując przystojny profil. Kea jednak nie odwrócił spojrzenia. Wiedział, że nie powinien dawać Osiriance forów. - Na co tak się gapisz, Richards? - zaćwierkała sykliwie Vasoovan. - Na nic szczególnego - odparł Kea. - Ostatecznie scenka, podczas której kapitan i pierwszy oficer próbują ugryźć się w tyłek, to kiepska rozrywka. - Nie czepiaj się - mruknął Murph. - Nie masz na co narzekać. Robota jest za potrójną stawkę. I jeszcze premia, jeśli z czymś wrócimy. Richards wskazał na wędrujące po ekranie światełko. - I to ma być to coś? - spytał. - Jeśli tak, to nie liczyłbym na większy przypływ gotówki. Mam dziwne wrażenie, że kompania się nie wykosztuje. - Opanuj się, Kea - upomniał go kapitan. - Nie siej defetyzmu. Stanowimy dobry zespół. I na Boga, słowo daję, że sprawdzimy wszystko jak należy. Kea wzruszył ramionami. - Jasne, Murph. Skoro tak mówisz. - To ich wina - odezwała się Vasoovan wskazując naukowców. - To był ich pomysł. Wiecie, co myślę? Powiem wam, co myślę... Doktor Castro Fazlur, główny naukowiec ekspedycji postanowił przerwać milczenie. - Słyszysz, Ruth? Ona myśli! Zabawne, co? Skrzywił się, jakby opowiedziano mu właśnie kiepski dowcip. Doktor Ruth Yuen, asystentka i kochanka Fazlura, pochyliła śliczną główkę. Wyraźnie wolałaby zejść z linii ognia. - Chyba nie będziesz jej bronić, Ruth? - naciskał Fazlur. - Przyznasz chyba, że to jawna groteska, iż ta mackowata istota przedstawia sobą jedyne życie rozumne, jakie napotkaliśmy dotąd w kosmosie. Poza nami, oczywiście. - Uważaj, Fazlur - syknęła Vasoovan. Naukowiec zignorował ostrzeżenie. - Podejrzewam, że to przez te słupki oczne - ciągnął. - Potencjał intelektualny Osirian marnuje się w przeważającej części na kontrolowanie prostych funkcji biologicznych. To by wyjaśniało również ograniczone zdolności językowe. Jak zauważyłaś zapewne, kochana Ruth, ta tutaj opanowała jedynie szwargot typowy dla zęzowego szczura. Nie jest dość rozwinięta, by posługiwać się mową istot prawdziwie cywilizowanych. Vasoovan oblała się szkarłatem. Muskularna macka poszukała czegoś ciężkiego, by cisnąć tym w naukowca. I cofnęła się gwałtownie, gdy kapitan trzepnął ją w koniuszek. - Spokojnie, wiara. Dajcie sobie na wstrzymanie. I bez was mam dość kłopotów - jęknął Murph. W tej chwili Kea poczuł gorącą i kształtną stopę przyciskającą się do jego łydki. Wędrowała coraz wyżej... i jeszcze wyżej. Ciemne oczy Ruth dziwnie się jarzyły, czerwony języczek muskał górną wargę. Widział już kiedyś podobne spojrzenie u Tamary. Nagle zrobiło mu się tu zdecydowanie za ciasno. Cisnął karty na stół. - Idę się zdrzemnąć - powiedział. - Gdy dojdziecie do czegoś... to dajcie znać. Wstał i wyszedł, unikając spojrzenia Ruth. Aż nazbyt znajome, kłótliwe głosy ścigały go daleko w głąb korytarza. Ku własnemu zdumieniu kabinę prysznica zastał wolną. Pozostałe piętnaście osób załogi musiało być albo w kojach, albo na wachcie. Trafiała się rzadka okazja, by zdrapać z siebie narastające błyskawicznie pokłady potu i brudu. System odświeżania powietrza na „Destiny I” był tragicznie niewydolny. Miast odsiewać wyziewy organiczne, wprowadzał jeż powrotem do obiegu, przez co nikt nie miał szans na zachowanie wymogów higieny osobistej. Atmosfera dosłownie gęstniała z miesiąca na miesiąc, jeszcze trochę, a uduszą się we własnych skondensowanych smrodach. Szczególnie, że żywili się głównie racjami z folii, bo brak dostatecznej ilości wody uniemożliwiał rozwinięcie hydroponicznej uprawy warzyw. Ciepły prysznic ustał. Skończył się przydział. Kea stłumił poczucie winy i ponownie przycisnął płytkę. Do diabła z tymi ściubigroszami. Miła mgiełka wodna znów wypełniła kabinę. Wziął mydło i zaczął szorować zaskorupiałą, tłustą powłokę. Ekspedycja do sektora Alva została zorganizowana na zasadzie czystej szturmowszczyzny. Kea zgłosił swój akces wbrew zdrowemu rozsądkowi. Nie marzył wcale o posadzie pierwszego inżyniera na podobnym wraku. Kiedyś pragnął czegoś zupełnie innego. Tak, marzenia miał dumne i durne. Cisnął je za sprawą pewnej kapryśnej kobiety z wysokich sfer. Gdyby zdarzyło się to komuś innemu, pewnie kpiłby z niego bezlitośnie. Ale zbyt dobrze pamiętał tamten szyderczy, marsjański śmiech. Pamiętał, chociaż minęły już lata. Taki był wtedy młody i głupi, że nie zastanowiło go nawet, czemu pierwsza kompania, do której się zgłosił, przyjęła go z pocałowaniem ręki. Skakali wkoło niego jak wokół kury znoszącej złote jajka. Śpiewająco przeszedł testy, egzaminy zdał w jednej trzeciej przewidzianego na nie czasu. Po cichu spodziewał się, że mu podziękują. Testy testami, ale przecież nie miał żadnego doświadczenia. Oczekiwał też ostrej konkurencji. Tak atrakcyjna kariera, kosmiczna kariera... Szczególnie teraz, gdy pojawiło się tyle prywatnych kompanii wyczuwających olbrzymie zyski i szansę na zmonopolizowanie skromnego jeszcze rynku międzygwiezdnej komunikacji, stworzonej wcześniej za rządowe pieniądze. Prawdziwy obraz zaczął docierać do niego już podczas pierwszego rejsu, który odbył jako chłopak do wszystkiego na pokładzie frachtowca zmierzającego do Epsilon Indii. Załoganci byli głupsi od pierwszego inżyniera, ten zaś mógłby policzyć swoje szare komórki na palcach lewej dłoni. Gdyby umiał liczyć, naturalnie. Nie brakowało im natomiast pazerności i skłonności do nieróbstwa. Ile razy zawijali do jakiegoś portu, kapitan miał sporo roboty, by dobudzić ich potem z pijackiego i narkotycznego snu i przygotować jakoś statek do następnego skoku. Kolejny rejs, znacznie dłuższy skok do Arktura, okazał się równie przykrym doświadczeniem. Czyli nie był to wyjątek, lecz reguła. Niewiarygodne, ale oficerowie i załoga tego statku byli jeszcze mniej kompetentni. Rejs omal nie skończył się katastrofą, gdy kapitan zignorował wyraźnie zaznaczony na mapach pas asteroidów i coś przedziurawiło im poszycie. Czterech ludzi zginęło, zanim Kea zdołał nasunąć łatkę i zaspawać otwór. Potem musiał przypomnieć sobie jeszcze wszystko, co wiedział o napędzie systemu Yukawy, bo i maszynowni się oberwało. Nikt inny na pokładzie nie potrafił tego naprawić, jednak wszyscy modlili się gromadnie, gdy przez następne siedemdziesiąt dwie godziny Kea próbował ożywić jakoś tę stertę złomu. Skok powrotny przeszedł bez wypadków. Potem zatrudnił się w nowej kompanii i pracował tu do tej pory: Galiot Inc. Był to jeden z działów megagiganta SpaceWays. - Galiot to coś zupełnie nowego, synu, coś rozwojowego - oznajmił mu naganiacz. - Zobaczysz miejsca, których jeszcze nikt nie oglądał, zajmiesz się sprawami, o których nie śniłeś. Naszym zadaniem będzie wyszukiwanie dla SpaceWays nowych sposobów zarabiania pieniędzy. To wielka impreza, z porządnym wsparciem finansowym. Jeśli się przyłączysz, synu, to trafisz do innego świata. Galiot dostanie wszystko, co najlepsze. Kea podpisał umowę na jeden dwustopniowy skok. A krótko potem dochrapał się stanowiska pierwszego inżyniera. Właśnie, pomyślał czując jak skóra i mięśnie ożywają pod strumieniem wody. Może nie była to długa droga, ale na pewno męcząca. Nie z powodu ryzyka, bo to nieodzowna przyprawa życia w próżni. Miał też szansę zrealizowania swoich chłopięcych marzeń o wyprawach do gwiazd. Sęk w tym, że kompania robiła wszystko, aby odrzeć przygodę z całego uroku. Zatrudniali byle kogo za wszawe grosze, przez co nie było nawet z kim pogadać podczas rejsu. Konieczną i dobrze znaną pracę zmieniali we frustrującą szarpaninę za sprawą braku odpowiednich narzędzi i sprawnych maszyn. Nigdy nie było wiadomo, kiedy jakiś szmelc się rozsypie. Zupełnie, jakby kompanii zależało przede wszystkim na wynudzeniu i wystraszeniu pracobiorców. I co ty tutaj robisz, Richards? Co najmniej roczna ekspedycja w towarzystwie beznadziejnych, najgorszych mętów zatrudnionych w Galiot Inc. Po co ci to było? Mogłeś poczekać w Bazie Dziesiątej na inny kontrakt. Dobra, czekanie wychodziło ci już uszami, ale przecież wiedziałeś, w co się ładujesz? Pracowałeś już dla nich. Tak, dobrze wiedziałeś. Było powiedzieć im, żeby schowali sobie ten kontrakt tam, gdzie słońce nie zagląda. Usłyszał, jak otwierają się drzwi łazienki. Przez kłęby pary dojrzał krągłą, kobiecą sylwetkę wyzwalającą się z okrycia. Niedobrze. Doktor Ruth Yuen uśmiechnęła się i położyła powoli na wąskiej ławie, gdzie zwykle odkładano ubrania. - Mmm - mruknęła. - Lubię, gdy moi mężczyźni są czyści i pachnący. Ostatnim razem, gdy wyszła z jego kabiny, Kea przysięgał sobie, że to już koniec. Szlus. Na pokładzie statku kobieta mogła napytać biedy większej niż wszystkie zagrożenia czyhające w próżni. Prędzej czy później znajdzie się ktoś gotów wbić nóż w plecy amanta. No to wygoń ją teraz, Richards. Powiedz nie. Niech wraca do swojego regularnego kochanka i szefa, doktora Castro Fazlura. Na co czekasz, Richards? Wyszedł jednak spod prysznica, przysunął się do ławy. Ruth uśmiechnęła się jeszcze szerzej i spojrzała na niego spod lekko przymkniętych powiek. Wyciągnęła rękę i pogładziła Richardsa w okolicy żołądka. Uniosła jedną nogę z podłogi, zgięła w kolanie, wsparła na ławie. Rozsunęła uda i zaczęła powoli się pieścić. - Na co czekasz, Richards? - spytała. - Mam wysłać pisemne zaproszenie? Gdy nad nią ukląkł, oplotła go nogami w pasie. Jasne, Richards, tylko jej odmów. Skutek taki sam, jakbyś próbował odmówić kompanii. Pierwsze plotki o sektorze Alva usłyszał zanim jeszcze spotkał kapitana Selfridge’a i jego załogę. Powiadano, że podczas rutynowego przeglądu nieba odkryto tam jakieś dziwne, ale nieustające zakłócenia normalnego tła radiacji. Nie świadczyły jednak o istnieniu tam jakiegoś znanego ciała. Na pewno nie była to czarna dziura ani żaden z teoretycznie przewidzianych tworów, mających tłumaczyć coraz większą ilość napotykanych w kosmosie zagadek. Na ile dawało się na razie stwierdzić, miało to jednak być źródło „naturalne”. Kea nie potrafił opanować fascynacji. Wciąż żyjący w nim mały i tęskniący za przygodami chłopiec pragnął ujrzeć ten fenomen na własne oczy. Jako pierwszy, wcześniej niż ktokolwiek inny. Przywrócić rutynie nieco romantyzmu. Potem do głosu doszedł cynizm. Jeśli nie będzie w tym pieniędzy, kompania zignoruje sprawę. Owszem, sporządzi wymagany prawem raport, który zginie w jakiejś biurokratycznej czarnej dziurze. Wrócił zatem do kabiny, którą kompania zapewniała między kolejnymi kontraktami i zagłębił się w ulubionej lekturze opracowań historycznych. Potem usłyszał o przybyciu doktora Fazlura. Miał to być ekspert od teorii alternatywnych wszechświatów. Kea omal nie zignorował i tej wieści, bo spotykał już zbyt wielu hołubionych przez kompanię ekspertów. Zwykle nie mieli do zaproponowania niczego poza wizytówką z tytułem doktora (najczęściej filozofii) i bez żenady udowadniali swą bezużyteczność. Kea pomyślał, że Fazlur potrzebny jest, by podpisać się pod raportem. Przepisy wymagały parafki eksperta. Pogłoski o „bombowej” asystentce Fazlura tylko utwierdziły go w tych podejrzeniach. Była to doktor Yuen, którą ekspert obłapiał przy każdej okazji, nie tylko na osobności. Bez wątpienia bardziej playboy niż naukowiec. Jeszcze później usłyszał o całych tonach aparatury wyładowywanych ze statku, który przywiózł ekspercką parkę do Bazy Dziesiątej. - Kompania dała się wydoić - mruknął stary kosmak spotkany w ulubionej knajpce Kei. - Coś się szykuje! Na zewnętrznej powłoce bazy wyrósł las dziwnych anten podłączony do aparatury, przy której przez całą dobę ktoś dyżurował. Wracając z krótkiego, jednotygodniowego skoku Kea zauważył, że te anteny były dziwne. Cała sieć drutów rozciągnięta między wieżami. Stary kosmak nie przesadzał z tym wydojeniem. Coś naprawdę się szykowało. Kea wrócił do kabiny. Sięgnął po Gibbona. Cisnął go w kąt. Przekartkował „Anabasis”. Też odrzucił. Podobnie „Żywoty” Plutarcha i pamiętniki Churchilla. Tak zmarnował wiele godzin. Gdy tylko otrzymał od kapitana Selfridge’a wiadomość, że kompletuje załogę na lot do sektora Alva i chciałby pogadać, pognał na spotkanie tak szybko, jak tylko umniejszona do jednej trzeciej grawitacja pozwalała. - Kompania wystawiła ci dobre świadectwo, Richards - powiedział Selfridge. - Dziękuję, kapitanie. - Daj spokój z tytułami - zaprotestował tamten. - Na moim statku panuje zawsze nieformalna atmosfera. Tak się lepiej pracuje. W razie kłopotów, zżyty zespół działa sprawniej... Mów mi Murph. - Jasne... Murph - powiedział Kea uznając, że powinien jednak odmówić. Tylko głupiec mustruje na statek, którego kapitan z mety brata się z podwładnymi. - Tak, Richards. Na luzie. A będzie dobrze. Ale do rzeczy. Kompania dała mi listę proponowanych pierwszych inżynierów, a ty jesteś na samej górze. Teraz, gdyśmy się spiknęli, to wiem już dlaczego. Kea nie odpowiedział. Powinien odmówić. Odkąd wszedł do tymczasowej kwatery kapitana odezwał się raptem parę razy, gadał głównie gospodarz. Jeśli stary Murph poświęcał równie wiele czasu rekrutacji każdego załoganta, to wylecą na świętego nigdy. - I jeszcze jedno ciągnął Murph. - Na pierwszego oficera dostałem Osiriankę. Nazywa się Vasoovan. Mam nadzieję, że to nie problem? Kea uniósł brwi, co kapitan zaraz zrozumiał po swojemu. - Rozumiem, że można mieć uprzedzenia, zdarza się, ostatecznie to robota dla ludzi i w ogóle. Nie mam pretensji. Ale widzisz, ona przyszła z polecenia. Musimy ją zabrać, nawet jeśli to podpucha. - Nie, Osirianie mi nie przeszkadzają... Murph - powiedział ostatecznie Kea. Nie kłamał. Był już zbyt dorosły na bzdurne uprzedzenia, na dodatek słyszał o Osirianach sporo dobrego. Niestety, był i haczyk. Była to bardzo dumna rasa, a fakt, że to ludzie pierwsi nawiązali z nimi kontakt uraził mocno ową dumę. Pomysł, żeby mieli z tego powodu być winni cokolwiek ludzkości, brzmiał w ich uszach jak bluźnierstwo. Z tego też powodu pracować dla ludzi godzili się jedynie ci skłóceni z własnymi społecznościami, zwykle niekompetentni malkontenci. Co znaczyło, że pierwszy oficer Murpha to zapewne skończona niezguła. Kolejny zły znak. Jednak... Skoro ktoś umieścił nazwisko Kei na liście, to czy oznaczało to jakieś zobowiązanie? - Czeka nas naprawdę fascynująca misja - powiedział kapitan. - No i stawka jest taka, żeby wyrównać ryzyko. Trzykrotna, przyjacielu. Kontrakt od razu na rok. Kea uśmiechnął się udając zadowolonego. To wiele wyjaśnia, pomyślał. Nawet dla jednego z najmłodszych pierwszych inżynierów kompanii trzykrotna stawka to raczej niewiele. No wiemy, skąd ta Osirianka. Tania siła robocza. Stary Murph też nie wyglądał na takiego, który może żądać za wiele. - No i jeszcze premia, gdy przywieziemy to coś. - A czego dokładnie mamy szukać? - Słyszałeś pewnie pogłoski o dziwnym źródle radiacji w sektorze Alva? - Wszyscy je słyszeli. - No proszę - roześmiał się kapitan. - Żadnych tajemnic w Bazie Dziesiątej. Dostali jakieś dziwne odczyty. Urzędasy wypełniły formularze i posłały, gdzie trzeba. Wiesz, kompania musi meldować o nowych odkryciach w zamian za udział w ewentualnych zyskach z eksploatacji. W zgodzie z sumieniem, poczuciem obowiązku, ustawami kosmicznymi i takim tam śmieciem. Ustawy, o których wspominał Murph były ochłapem, który wielkie kompanie rzuciły dla uspokojenia przeciwników, zyskawszy już prawo do pełnej komercjalizacji kosmosu. Dotyczyły finansowania badań naukowych i wspierania ogólnego postępu. W rzeczywistości szły na to ledwie grosze. SpaceWays i inne, podobne kompanie, nie przejmowały się ani duchem, ani literą prawa. - Raport poszedł i wszyscy myśleli, że będzie jak zwykle. Zginie gdzieś wśród papierów i po krzyku. Ale wtedy na scenie pojawił się Fazlur, ekspert od teorii światów równoległych. Nie pytaj mnie, co to znaczy. Ja tu tylko pracuję. - Nie będę pytał - obiecał Kea. - Fazlur przeczytał raport. Zaraz go podjarało. Coś tam poprzeliczał na kompie i proszę, bingo. Ucieszył się, jakby mu trzy wisienki w okienku wyświetliło. I powiedział, że oto jest dowód na istnienie alternatywnego wszechświata. Takie rozdarcie kosmosu. - Jak to się stało, że kompania w ogóle zwróciła na niego uwagę? - spytał Kea starając nie okazywać najmniejszych śladów emocji, chociaż serce waliło mu w piersi. - Co ich tknęło? Mają jakiś pomysł, żeby na tym zarobić? - Nie, forsy w tym nie ma - odparł Murph. - Żadnej szansy. Ta ekspedycja ma być, cytuję, podjęta w najszerzej rozumianym interesie nauki. Koniec cytatu. Kea popatrzył na niego w sposób jednoznacznie sugerujący, że nie pojmuje z tej historii ani słowa. Murph roześmiał się. - Właśnie. Prawda jest taka, że nasza nieustraszona kompania uwikłała się w politykę i nieco ostatnio oberwała. Różni ludzie z rządu oskarżają ją o defraudację pieniędzy przeznaczonych na badania. - No i chcą podreperować swój wizerunek? - domyślił się Kea. - Zabłysną naszą wyprawą... - Świetnie tu ująłeś. I stąd Fazlur. Wygląda może na jajogłowego, ale ma nosa do interesów. Pociągnął za właściwe sznurki z nadzieją, że się wybije. No i zagonili nas wszystkich do misji naukowej. Tak to wygląda, pomyślał Kea. Niezbyt kosztowna próba rozlania oliwy na wzburzone wody polityki. Wyprawa od samego początku skazana na porażkę. - Tak zatem, Richards, wiesz już co trzeba. Opowiedziałem ci wszystko. I co powiesz? Lecisz ze mną? Kea przemyślał sprawę. Raz i powtórnie. Wciąż nie wyglądało dobrze. Niemniej... alternatywny wszechświat? Druga strona tej monety, którą Bóg rzucał na początku? Jeśli tam była możliwa do zaobserwowania przetoka... przejście do... Dokąd? Richards musiał to wiedzieć. - Tak - powiedział. - Lecę z tobą. Patrzył, jak Ruth oddala się korytarzem. Przystanęła przy drzwiach, odwróciła się i uśmiechnęła, po czym drzwi otworzyły się i zniknęła w środku. Kea odczekał trochę, nim ruszył za nią. Nie chciał, by widziano ich wchodzących razem. Kapitańskie wezwanie na naradę zaskoczyło ich pośrodku kolejnej szalonej sesji. Chrypienie głośnika nie umilkło jeszcze na dobre, a już sięgnęli po ubrania. Kea robił co mógł, by Fazlur nie zaczął go podejrzewać. Ponownie przeklął się za wplątanie w tę całą imprezę. Kobieta zaczęła swoje zaraz po starcie. Miała świetne ciało i przywykła dostawać dzięki niemu to, co chciała. A chciała wiele. Powiedziała, że Fazlur to zwykła świnia. Spełniała jego żądania, by nie stracić pracy. W przeciwnym razie dołączyłaby do rzeszy „naukowców do wynajęcia”. - Muszę korzystać z tego, czym obdarzyła mnie natura - stwierdziła, przesuwając palcem po gładkiej skórze. Kea przekonał się szybko, że dla niej ryzyko związane z ewentualną wpadką było tylko dodatkową podnietą. Zupełnie, jak w przypadku Tamary. Ale Richards wiedział, w czym rzecz. To o ciebie chodzi. Ile razy zapuka, zawsze otwierasz drzwi. Szybko zdał sobie sprawę z własnego szaleństwa. Co zabawniejsze, wiedział, iż jest to sytuacja opisywana w podręcznikach psychologii jako wzorcowa. Obsesja wynikła z porażki w romansie z Tamarą. Dobrze, że chociaż samo współżycie nie zostawiało nic do życzenia. Zawstydzony lekko tym uzależnieniem i dziwnie odmłodniały (chociaż miał dopiero dwadzieścia osiem lat) Kea uznał, że minęło dość czasu i wszedł na mostek. Murph, Vasoovan i Fazlur już czekali. Ruth posłała mu całusa zza pleców stałego kochanka. - Co cię zatrzymało, Richards? - zaćwierkała irytująco Vasoovan. Fazlur spojrzał na niego uważnie. Czyżby jednak coś podejrzewał? - Małe kłopoty w maszynowni. - Znów przecieki na spawach? - spytał Murph. - Tak, znów te spawy. Fazlur odwrócił głowę. Uspokojony? - A o co chodzi? - spytał Kea. Murph wskazał kciukiem na Fazlura. - Doktorek doszedł do czegoś - spojrzał na naukowca. - Może byś nam to wyjaśnił? - Właśnie, Fazlur - dołączyła się Vasoovan. - Powiedz nam tylko, że od pięciu miesięcy gonimy za wielkim nic. - Nie, moja tępawa towarzyszko, to nie ułuda - stwierdził Fazlur. - Tego jestem pewien. Gdy wyruszaliśmy, sygnał dochodzący z obszaru nieciągłości w sektorze Alva był stały i silny. Teraz jednak brzmi inaczej. Im bliżej jesteśmy, tym częściej się rwie. - Pewnie aparatura siada i tyle - syknęła Vasoovan. - Widzieliście coś, czego tam nie ma. - No to jak wytłumaczysz te mrugające światełka widoczne na monitorach, idiotko? To nie mój sprzęt. Vasoovan wolała się zamknąć. Wędrujące czy nie, światełka chyba o czymś świadczyły. Fazlur sarknął jeszcze na Osiriankę, która poruszyła nerwowo szypułkami, i wrócił do tematu. - Zebrałem wszystkie zapisy obserwacji Vasoovan. Potem przetworzyłem i porównałem dane, żeby sprawdzić, czy kryje się w tym jakaś prawidłowość. - I prawidłowość istnieje - domyślił się Kea. W przeciwnym razie nie byłoby o czym mówić. - Tak - potwierdził z ulgą Fazlur. - W pierwszej chwili wydaje się że źródło sygnału wędruje jak wskazówka po tarczy zegara. Z pierwszej na szóstą. Potem na dziewiątą. Jednak spoglądając z perspektywy, widzimy, że potem cofa się. Dziewiąta, szósta, pierwsza. Narysował na kartce krzywą przypominającą literę U. - Co powoduje ten ruch? - spytał Kea. - Po części obecność czarnej materii - odparł Fazlur. - Mamy tu do czynienia z wielkimi wahaniami grawitacji, czego, przyznaję, nie oczekiwałem. Ale to nie wszystko. Tak naprawdę, to uważam, że obserwujemy właśnie rozdarcie na granicy dwóch wszechświatów. Ten drugi, że tak powiem, krwawi poprzez obszar nieciągłości. Dobrze wiadomo, że we wczesnej fazie istnienia naszego wszechświata dodatnie jony były tak ściśnięte, że żadne światło się nie wydostawało. Gdy się oddzieliły, jak obecnie sądzimy, światło zaczęło emanować gęstą jonową mgłą. Podejrzewam, że w tym sąsiednim, już nie tak teoretycznym, wszechświecie, dzieje się coś podobnego. Widzimy jonową mgłę lub jej odpowiednik, próbujący wydostać się na zewnątrz. I podążającą tam, gdzie napotyka na najmniejszy opór, czyli poprzez nieciągłość i dalej do naszego wszechświata. - Dobra robota, doktorku - powiedział Murph. - Przynajmniej tak myślę. To już szefowie osądzą. Ale to co mówisz, wydaje się sensowne. Jednak premii z takiego gadania nie będzie. Chyba, że zaczarujesz ich jakoś, gdy wrócimy. - Och, zrobię znacznie więcej - żachnął się uczony. - Polecimy tam i dowiedziemy wszystkiego! - Opanuj się, Fazlur! - syknęła Vasoovan krzywiąc się, jak na drapieżnika przystało. - Masz nas za głupich? I bez tego kupuję twoją teorię, poprę cię nawet przed kompanią, żeby dostać swoją część. Ale tutaj nie ma żartów. Co to niby jest ta jonowa mgła? Przecież nie wiemy, jak przelecieć stąd tam. - Owszem, wiemy - powiedział Fazlur. Przeciągnął linię w poprzek U i zrobił kółko przy godzinie jedenastej. - Oto kurs naszego następnego skoku. W pomieszczeniu zapadła cisza. Kea zauważył, że Ruth marszczy czoło, zastanawia się. W końcu skinęła głową. Uważała, że to ma sens. Pierwszy odezwał się Murph. - No, no, doktorku. Superpomysł i w ogóle, ale chyba mamy już dość. Politycy będą szczęśliwi, że w ogóle coś znaleźliśmy, więc i kompania też będzie szczęśliwa. Koniec sprawy. - Nie bądź głupi - naskoczył na niego Fazlur. - Jeśli mam rację, to będzie największe odkrycie od czasu Galileusza. Zmusi do ponownego zdefiniowania pojęcia rzeczywistości. I mniejsza o sławę, chociaż i tak wszyscy, jak tu jesteśmy, przejdziemy do historii. Pomyśl o forsie, człowieku. Będziemy nieziemsko bogaci. Murph spojrzał na Richardsa. - Jak wyglądamy? - Maszynownia w porządku, reszta jako tako. Włącznie z paliwem. Kea nie miał wyboru, nie mógł zmyślać. - Sam nie wiem - mruknął kapitan. - Chyba jednak nie powinienem podejmować takiej decyzji samodzielnie. - Z górą nie możemy się porozumieć - wtrąciła Vasoovan. - Jesteśmy poza zasięgiem. - Jeśli teraz zawrócisz - ostrzegł Fazlur - to przysięgam, że dopilnuję, by cię wywalili z wilczym biletem. - Spokojnie, doktorku - sapnął Murph. - Nie tak ostro. Mówię tylko, że niezbyt mi to pasuje. - Biorę na siebie całą odpowiedzialność - powiedział Fazlur. - To nie tak - stwierdził kapitan. Chciał powiedzieć, że to nie starczy, by ochronić jego obszerne cztery litery. - A gdybyśmy tak zagłosowali? Wszyscy oficerowie i was dwoje. Załogi o nic pytać nie musimy. Kea omal się nie roześmiał. Kapitan namawia do głosowania... - Czemu nie? - powiedział głośno i uniósł rękę. - Ja jestem za. - Gadaj sobie! - syknęła Vasoovan. - Głosuję za powrotem. Fazlur i Ruth poparli Richardsa. Murph wiedział teraz, skąd wiatr wieje. - Dobra, przyłączam się do większości. Przykro mi, Vasoovan, ale muszę utrzymać spokój na pokładzie. Na tym polega moja robota. I tak, cynicznie i nieco z przymusu, zaczął się ostatni etap operacji Alva. Richardsowi to nie przeszkadzało, bo pragnął ujrzeć drugą stronę boskiej monety. Po głowie tłukło mu się wydobyte z jakiegoś zakamarka pamięci zdanie: „Z takiego chaosu nadchodzi spełnienie marzeń”. W poprzek widocznej przestrzeni falowała kurtyna deszczu. Kołysała się lekko, targana łagodnym, kosmicznym wiatrem. To tutaj stykały się dwa wszechświaty. I poniekąd się przenikały. Kea patrzył na główny ekran statku, na nieustanne migotanie, maleńkie eksplozje światła. To cząstki z jednego uniwersum napotykały cząstki drugiego i ledwie zrodzone, ginęły. Fazlur nazwał drżącą, świetlistą kurtynę „nieciągłością”. Nieciągłość? Już prędzej Brama Niebios. Lub Piekła. - A teraz, Richards, gdybyś mógł przesunąć go nieco dalej rozległ się głos Fazlura. Kea poruszył joystickiem. W pole widzenia wpłynął mały, cylindryczny obiekt. Była to sonda stosowana zwykle do przekazywania drobnych przesyłek między statkami, obecnie doczepiona do specjalnej, plastikowej sieci. Na pasku u dołu ekranu zaczęły się pojawiać pierwsze szeregi cyfr. - Jeszcze trochę... - mruczał Fazlur. - I jeszcze... Nagle sieć ożyła od mini eksplozji. Antycząsteczki zetknęły się z cząstkami. Poza błyskami nic jednak się nie działo, przynajmniej Kea niczego takiego nie wyczuwał. Na joysticku nie pojawił się żaden opór, nic nie targało siecią. Eksplozje ustały, gdy tylko sonda wróciła do normalnej przestrzeni. - Udało ci się! - wykrzyknął z tyłu Fazlur. Kea wiedział już, że jego imię trafi do podręczników historii. Pierwszy naukowiec, który zajrzał do drugiego wszechświata, nie szkodzi, że zdalnie. Przełączył sondą na automatyczny powrót i obrócił się z fotelem. - Co niby zrobił? - zaćwierkała Vasoovan. - Wszyscy jednakowo w tym siedzimy, cymbale. To zespół. Racja, Murph? Wszyscy dostajemy po równej części. - Aha... jeszcze o tym pogadamy - mruknął kapitan. - Trzeba zajrzeć do umowy. Kea mógłby jej powiedzieć, o czym myślał ten stary manipulator Murph. Próbował wymyślić jak najkorzystniejszy dla siebie, ale całkiem przy tym legalny, sposób obliczenia premii: ja i Fazlur bierzemy dla siebie pięćdziesiąt procent... To będzie... Pomyślmy... Ile wynosiła największa premia, jaką kompania dotąd wypłaciła? - Nie muszę zaglądać do umowy, Murph - syknęła przenikliwie Vasoovan. - To ogólne zasady, koleś. Fazlur jako szef zespołu dostaje dwadzieścia. My dzielimy się resztą. Po równo. - Przestaniesz wreszcie? - warknął Fazlur. - Kogo obchodzi premia kompanii? Chyba żeby na gwoździu w wychodku ją sobie powiesić. - To znaczy... - zająknął się Murph, - że jej nie chcesz? Chętnie podzielimy się twoją częścią, prawda Vasoovan? - A bierz ją sobie. - Może wyjaśnisz im to do końca, Fazlur? - wtrącił się Kea. Trzy razy naruszał sondą granice tamtego wszechświata. Patrzył naukowcom przez ramię, widział jak pilnie obrabiają napływające dane i miał niejakie pojęcie, co właściwie odkryli. Bardziej mgliste podejrzenie niż pewność. Fazlur skinął głową i ustawił się do nich swoim lepszym profilem. - To proste - stwierdził. - Dotarliśmy do innego uniwersum i mamy już materialne dowody jego istnienia. Tyle, że tamtejsza materia staje się w naszym wszechświecie źródłem niewyczerpanej mocy. Mała buteleczka, kochani, może zaspokoić wszystkie potrzeby energetyczne sporego miasta na jakieś sto lat. - Zachichotał, potem się roześmiał. Reszta milczała. - Tyle w kwestii premii. Kea zaczynał rozumieć. Źródło energii... paliwo! Ludzie toczyli o to wojny. Setki tysięcy ginęły w bitwach o pola naftowe. Jak paliwo, to i broń! No i bogactwo. Na tym właśnie zbijano zawsze największe fortuny. Rozejrzał się po mostku. Każdy rozumiał to zapewne po swojemu, ale rozumiał. Zresztą, coś tak trywialnego nawet tępa małpa by pojęła. Nie da się wyruszyć w kosmos... i przeżyć tutaj bez zrozumienia podobnych spraw. Kea przyjrzał się obecnym. Murph krzywił się jak błazen, ale poza tym był dziwnie poważny. Vasoovan zbladła jak ściana; uśmiechała się ukazując wszystkie ostre zęby i spazmatycznie ruszała mackami. Ruth oczy pojaśniały, nerwowo zwilżała językiem wargi. A ja? Kea wolał nie spoglądać na własne oblicze. - No... doktorku... - wykrztusił Murph. - Jak nazwiesz to coś? - Dobre pytanie, Murph - odparł Fazlur. Tym razem Kea nie miał mu za złe jego pedantycznego tonu. - To przeciwieństwo naszej materii. Ale antymaterią nie jest o tyle, że tę już mamy. Może powinniśmy wyrazić to jakoś prosto. - Spojrzał na Ruth. - Od razu nazwą handlową, żeby nawet ignorant rozpoznał, o co chodzi. Tak jak podczas spotkań z potencjalnymi fundatorami. Przekonałem się już, że im najlepiej wykładać po literkach, wtedy działa najskuteczniej. - To proste. - Ruth wzruszyła ramionami. - Jeśli to nie jest dokładnie nasza antymateria... to musi być nową antymaterią. Trzeba jakoś podkreślić tę nowość. - Może antymateria numer dwa? - zaproponował Kea. - Podoba mi się - powiedziała Ruth. - Zwięzłe i proste. - Antymateria numer dwa... Tak, to jest to. Bardzo dobrze. Przykuwa uwagę - ocenił Fazlur. - Poza tym pasuje idealnie na napis na frontonie budynku - dodał Murph. - Aem dwa. Narysował w powietrzu: AM2. - Na ile jesteś tego pewien, doktorku? - spytała Vasoovan. - Masz dowód? Fazlur wstał i odwrócił się do ekranu, gdzie wciąż migotała jasna kurtyna. - Jestem pewien. Całkowicie. I mam dowód, ale nie ostateczny. A w tej sprawie, przyjaciele, trzeba mieć argument nie do zbicia. W przeciwnym razie... - Spojrzał na nich. - Będzie wielu gotowych zabijać dla tego bogactwa. Musimy być czujni. Fazlur przyjrzał się im uważnie. Wszystkim po kolei. Richards pomyślał o Bargetach i innych wielkich rodzinach. I ich majątkach. Na ile dojrzą w AM2 sposobność dla siebie, na ile potraktują nowe źródło energii jak zagrożenie? Sprawa kontroli nad AM2 stanie się kluczem do władzy. Jedni skoczą drugim do gardeł. Ten jajogłowy ma rację. Starzy bogaci przeciwko nowym bogatym. Starzy zaatakują prawnikami, sposobami... i zabójcami. Kea przytaknął. Wiedział. Pozostali też. - Jeśli chcemy mieć prawa do tej fortuny, takie na mur beton, bo to przecież nasze odkrycie, musimy mieć też dowody. Dowody wystarczające dla każdego sądu. Zarejestrujemy odkrycie, opatentujemy sposoby eksploatacji. Wszystkie możliwe. Tak, żeby nikt nie mógł podważyć naszych praw. - A jak zdobędziemy dowody? - spytał Murph. Fazlur wskazał na ekran. - Musimy tam wlecieć. I potem wrócić. Kea nie słyszał jeszcze równie wymownej ciszy. Nie było o co się spierać, chociaż pytania cisnęły się na usta. Czy to da się zrobić? Jesteś pewien? A jeśli...? Każdy musiał rozważyć sprawę samodzielnie. Wiedzieli, co Fazlur by odpowiedział: Tak. Jestem pewien. Nie wiem, nigdy jeszcze tam nie byłem. Kea przełknął ciężko ślinę. Spojrzał na ekran. Ognisty deszcz otulał przestrzeń. Wabił jak... kobieta. Musiał... musiał to zobaczyć. „Z takiego chaosu nadchodzi spełnienie marzeń”. - Chyba powinniśmy spróbować - powiedział. to było miejsce jak każde inne. ale niepodobne. zupełnie jakby... go nie było. nie podoba mi się. czemu? nie wiem. zimniejsze? nie, ale czuję chłód. ciemniejsze? nie, ale nic nie widzę. no to co? czuję się... zagubiony. Wszystko wróciło do normy. Spojrzeli po sobie jakby obudzeni. Ruth wyciągnęła ukradkiem rękę do Kei, ale Fazlur i tak to zauważył. Coś dziwnie błysnęło mu w oku. Potem znów spojrzał na ekran. - Jesteśmy po drugiej stronie - powiedział cicho. Kea skontrolował przyrządy. Przełączył ekran na rufowe kamery. Kurtyna została za nimi. „Destiny I” przeszedł przez zasłonę. - Ustalam położenie względem nieciągłości - powiedział Murph oschle, pewnym głosem. - Czas... - Sprawdzam... Koordynaty... iks trzysta pięćdziesiąt - zawtórowała mu Vasoovan. - Posuwamy się... - Pół mocy - wtrącił się Kea. - Stała szybkość. Wszystkie wskaźniki w normie. - Odczyty lewoburtowych wskaźników... też w normie, doktorze - powiedziała spokojnie Ruth. - Kurs dziewięć stopni na prawą burtę... Dziękuję, Ruth. Zmniejszyć tempo przepływu strumienia danych... Mamy. Fazlur przebiegał palcami po klawiaturze. Skinął głową. Tak. Znowu tak i jeszcze raz tak. Miał wszystko. - Chyba możemy już wracać, kapitanie. Murph przytaknął. Równie sztywno i oficjalnie. - Dziękuję, doktorze. Vasoovan, kurs na Ziemię... Wracamy. Obiekt pojawił się na zamglonych dziwnymi bezbarwnymi barwami ekranach jako maleńka plamka. Nieskończenie mała plamka. - Murph! Na jedenastej! - Co to za ogryzek? - Nie wiem. Może księżyc dla krasnoludków. - Byle nie za blisko. - Nie, przejdzie daleko, chociaż może powinniśmy... Do statku zbliżały się dwa ciała. Każde miało swoją masę. I moment pędu. I każde wytwarzało pole grawitacyjne. Tyle, że każde z nich pochodziło z odmiennej rzeczywistości. Przeciwieństwa się przyciągają. A co się dzieje, gdy spotkają się dwa aż takie przeciwieństwa? Drobina trafiła „Destiny I” w połowie długości kadłuba. Eksplozja wyrwała w burcie otwór na podobieństwo rany. Jakby rekin wyszarpał kawał ciała upasionemu tuńczykowi. Piętnaścioro zginęło na miejscu. Pięcioro przeżyło. Bogowie tego zakątka nie byli dla nich dość łaskawi. Kea ocknął się w ciemności. Czuł smak krwi. I jakiś kwaśny odór. Nic go nie bolało. Drętwota. Usłyszał głosy. - Nikt nie przeżył - zawodził ktoś. - Tu jesteśmy, Murph. Tutaj. Żyjemy. I ja też żyję, chciał powiedzieć Kea. Też żyję. Nie wydusił z siebie nawet jęku. - Co teraz zrobimy? Boże, co zrobimy. - Zabiłabym cię Murph, gdybym się nie bała zostać sama. - Trzeba pomyśleć. Myśleć trzeba. - To twoja wina, Murph. Nie powinniśmy tu wlatywać, draniu! Sprawdzić uszkodzenia, chciał znów powiedzieć Kea. Bardzo chciał... Sprawdzić uszkodzenia. Poczuł, jak odzyskuje kontrolę nad wargami. I zemdlał. Chciało mu się pić. Boże, jaki był spragniony. Jakiś głos. Ruth. - Nie wiem, do diabła. Pewnie jest połamany. Jakieś obrażenia wewnętrzne. Nie jestem lekarzem. - A co z Fazlurem? - spytał Murph. - A kogo to obchodzi? - zaćwierkała Vasoovan. - On nas w to władował. - Z Castro niedobrze - oznajmiła chłodno Ruth. - Zrobiłam wszystko, co było w instrukcji zestawu medycznego. Krwawienie ustało, o ile to jakaś pociecha. - Wciąż nieprzytomny? - Wciąż. I dzięki Bogu. Te krzyki były okropne. Wody, pomyślał Kea. Pić mi się chce. - Zostaliśmy praktycznie bez żywności - syknęła Vasoovan. - I tylko z resztką wody. - Mówię, oszczędźmy im cierpień. Wtedy pożyjemy trochę dłużej. - To by nie było w porządku - stwierdziła stanowczo Ruth. - Żadne takie... - mruknął Murph. - Jasne, że by nie było... Poza tym, jak długo są nieprzytomni, niczego nam nie zabierają. Prócz powietrza. A tego mamy dużo. Kea znów odpłynął w nieświadomość. Ból wracał falami. Ale nie obezwładniał. Odrętwienie zniknęło. Tyle, że wciąż było ciemno. Oczy... Czuł zlepione powieki. Coś zaschniętego... Krew? Tak, krew. - Jezu, ale tu cuchnie - jęknął Murph. Rozległy się postukiwania. Ktoś coś odpinał. Coś upadło na podłogą. - Dotarłeś tym razem do maszynowni? - spytała Ruth. - Tak. Nie oberwała za mocno. Nawet kontrolki działają. - Damy radę ruszyć? - zaćwierkała Vasoovan. Kea usłyszał westchnienie Murpha. - Powiedziałem, że nie oberwała za mocno. Niemniej oberwała. Pewnie da się naprawić. Ale ja tego nie potrafię. Wy też nie. - Wody wykrztusił wreszcie Kea. - Hej, to Richards - zauważył Murph. - Czego on chce? - spytała Vasoovan. - Wody. Powiedział, że wody - wyjaśniła Ruth. - Dam mu. - Ejże, Murph - zaćwierkała z pasją Vasoovan. - Nie tak się umawialiśmy. Oni mieli nas nic nie kosztować, pamiętasz? - Pamiętam. Kea przestraszył się nagle, że może tamci coś już postanowili. Coś nieciekawego. Gdzie Ruth? Czemu go nie broni? Nie czekaj na Ruth! - Mogę naprawić - zakrakał. - On się naprawdę obudził - powiedziała Ruth. - Słyszy, co mówimy. - Co powiadasz, partnerze? - odezwał się jowialnie Murph. Kea poczuł, że kapitan podszedł bliżej. Pewnie nawet się pochylił. - Że możesz naprawić? Naprawić napęd? Kea chciał coś dodać. Niejedno by dodał, ale nie miał sił. - Wody - wyszeptał. To był jego jedyny warunek przetargowy. Jakiś szelest. Woda na wargach. Pił do syta. Poczuł zapach perfum. I usłyszał głos. - Kochany - powiedziała Ruth. - Tak się cieszę, że żyjesz. Pocałowała go w policzek. Zasnął. Wsparł się na zdrowej ręce, żeby lepiej widzieć. Drugą miał ciasno przywiązaną do torsu. - To właściwy wziernik - powiedział. - Jeszcze kontrnakrętka. Teraz unieś pokrywę. Zobaczysz moduł w kształcie litery Y. Na ekranie widział odziane w rękawice kombinezonu ręce Murpha. Wykonywał po kolei wszystkie polecenia wciśnięty między grodź a maszynę. - Mam - powiedział kapitan. - Dobrze. Teraz poszukaj przy pasie klucza, który będzie do tego pasował. Zanim jednak otworzysz wewnętrzną osłonę upewnij się, że nasunąłeś ochraniacz na wizjer. - Proste jak drut - mruknął Murph i wrócił do pracy. - Nie ma co się martwić o raka - zaćwierkała Vasoovan. - Żadne z nas nie pożyje dość długo. - Przedni dowcip - mruknęła Ruth. - Już nam weselej. Kea zignorował ten wstęp do kolejnej sprzeczki. Opadł na legowisko. - Daj mi zupy. - Zjadłeś już swój przydział - odpaliła Vasoovan. - Zupy - powtórzył Kea. Był chory, musiał jeść więcej i kropka. Spojrzał na działającego w maszynowni Murpha. Zdjął już osłonę i teraz powinno pójść łatwo. Głód znów zwinął wnętrzności. Boleśnie. Zupełnie, jakby złamane na ostro żebra kłuły przeponę. A przecież były tylko popękane. Uniósł się i spojrzał na Ruth. Odwrócona plecami dziewczyna nie miała ochoty go wspierać. Siedziała tylko w swoim fotelu. Vasoovan obserwowała ich oboje z niejaką wesołością. - Kim niby jesteś, żeby rozkazywać ludziom? - wybuchnęła nagle Ruth. - Kim takim jesteś, żeby jeść i pić więcej niż reszta? - Nieważne - powiedział Kea. - Albo dasz czego chcę, albo ja załatwię was. - Nie ma jedzenia, nie ma pracy - zaćwierkała histerycznie Vasoovan. - Twarde warunki dyktuje. Zwróciła wszystkie cztery szypułki na Ruth. - Daj mu powiedziała. - Daj, albo dołączysz w zupie do Fazlura. Ruth posłuchała. Kea przygotował się na dłuższe oczekiwanie. Murph powinien być gotowy do następnego małego kroku za jakieś cztery godziny. Potem Richards sprzeda kolejny ułamek swojej wiedzy za kolejną porcję zupy. I potem znowu. Aż skończą robotę. To jeszcze ze dwa tygodnie. A wtedy zobaczymy. Fazlur zmarł trzy dni wcześniej. Bez przerwy rzucał się i jęczał, i ani na chwilę nie odzyskał przytomności. Z drugiej strony, nie odpływał na tyle, by w ogóle nie czuć bólu. Nikt nawet się nie ruszył, by mu pomóc. Nic do picia, żadnego jedzenia. Kea nie występował w jego obronie. Wiadoma transakcja nie obejmowała osób trzecich, po co zatem strzępić język? I tak by mu nie pomogli. To Murph, Vasoovan i Ruth dyktowali prawa na pokładzie. Do czasu zaleczenia ran Kea zdany był na ich łaskę. Poza tym Vasoovan narzucała pozostałym logikę przetrwania typową dla drapieżcy: Fazlur nie był niezbędny. - Mamy szczęście - powiedziała - że go nie potrzebujemy. To znaczy żywego. Wystarczą nam dowody, które zebrał i wszystkie dane. - Mnie interesuje jedynie, żeby wreszcie się uspokoił - stwierdziła Ruth. - Nie zniosę dłużej tych jęków. Tak samo chrząkał zwykle, gdy się kochaliśmy. Stara świnia. Kea odwrócił się od nich i zagłębił we własnych myślach. Potem zasnął. Jakiś czas później usłyszał jak Fazlur jęczy. Inni pochrapywali. Nagle rozległy się ciche kroki. Tupot małych stóp. Poczuł przelotny zapach perfum. Jęki ustały. Znów miękki odgłos stąpania. Następnego dnia okazało się, że Fazlur nie żyje. - Przepuśćmy go przez odzysk - zaćwierkała Vasoovan. - Dodamy go potem do zupy. Zupą nazywali rodzaj wywaru uzyskiwanego z własnych odchodów i coraz mniejszych ilości roślin produkowanych w nielicznych ocalałych zbiornikach hydroponicznych. - Czemu nie? - stwierdziła Ruth. - Wreszcie będzie z niego jakiś pożytek. Kea patrzył, jak wywlekają ciało. Głód znów mu dokuczał. Potem usłyszał lekkie kroki. Poczuł zapach perfum. Nie podnosząc oczu wziął od Ruth kubek. Wypił. Całkiem bez smaku. Biedny Fazlur. Kurtyna jaśniała przed nimi. Przyzywała. Gdyby wypadki potoczyły się inaczej, zapewne znana by była odtąd jako Nieciągłość Fazlura. Rozejrzał się. Vasoovan, Murph, Ruth. Żadne z nich nie dałoby Fazlurowi szansy. A co do niego... Cóż, miał już pewien pomysł. - Jesteśmy gotowi - powiedziała Vasoovan. Kea pozbierał się. Przewiązana ręka wracała do zdrowia, była coraz silniejsza. - Najpierw musimy sobie jeszcze coś wyjaśnić - stwierdził. - Zanim przelecimy. Spojrzeli na niego zaniepokojeni. - Spokojnie, napęd zadziała - powiedział. - Ale chcę, żebyście nie zapominali, że potem czeka nas jeszcze pięć miesięcy lotu powrotnego. - No i co z tego? - spytał Murph. - A to, że skoro teraz wszystko działa, ktoś z was mógłby wpaść na pomysł, że nie będę już potrzebny. Podobnie jak naukowy kierownik ekspedycji. - Nikt nie zaprotestował. Nikt nawet nie udał urażonego takim podejrzeniem. Tylko cisza. - Przedsięwziąłem pewne środki bezpieczeństwa, byśmy mogli wytrwać w przyjaźni - ciągnął Kea. - Naprawiłem maszynę. Owszem. Ale nie tylko. Zrobiłem jeszcze coś więcej. Murph nawet się nie zorientował. - Co niby? - spytał ze złością kapitan. - Kazałem ci naprawiać napęd w ten sposób, by zepsuł się za parę miesięcy. A gdy napęd siądzie, moi drodzy antytowarzysze... Znów będę wam potrzebny. To gwarantuję. Położył się. - A teraz ruszajmy! Ruszyli. Tydzień później znaleźli przeciek powietrza. - To nie moja wina, Murph! - Miałaś sprawdzić, do cholery! - Sprawdzałam. Nie moja wina, że coś przeoczyłam. Nie jestem inżynierem. - Dwie szypułki spojrzały na wyciągniętego na koi Richardsa. Jego dotychczasowe obowiązki zostały rozdzielone między pozostałych. Kea się nie odezwał. - Nie kłóćmy się - warknęła Ruth. - Przeciek już zatkany. I dobrze. Teraz ważne, czy starczy nam powietrza? - W żadnym razie - mruknął Murph. - To jeszcze prawie pięć miesięcy i... Urwał i zapadła długa chwila ciszy. - ...i jest nas aż czwórka - dokończyła Vasoovan. Kea tylko na to czekał. - Właśnie. - Tak... Też tak to widzę - dodała Ruth. Ośmioro oczu spojrzało na Richardsa. Bezczelnego konsumenta wspólnego powietrza. - Prawie starczy - powiedział Murph. - Zabraknie na jakiś miesiąc. - A do tego czasu może coś wymyślimy - dodała Ruth. - A co z napędem? - spytał Murph. - Z tą sztuczką, w którą mnie wrobił? - Myślę, że kłamał - warknęła Ruth. Kea uśmiechnął się do nich. Szerokim, radosnym uśmiechem prosto z zaułków Maui. - Może. A może nie - zaćwierkała Vasoovan. Oczy odwróciły się od niego, ale Kea pozostawał czujny. - No to co zrobimy? - spytał Murph. - To proste - stwierdziła Vasoovan. - Kea jest nam potrzebny. Ty też. Ja także, bo jestem nawi... Kea nie zauważył, skąd nagle wziął się ten toporek na krótkiej, pomalowanej na czerwono rączce. Musiał należeć do wyposażenia przeciwpożarowego. Ruth opuściła go z impetem prosto między szypułki. Była niższa od Vasoovan, Richardsowi sięgała ledwie do brody, ale wola przeżycia dodała jej sił. Ostrze zagłębiło się w czaszce Osirianki, tylko uchwyt sterczał na widoku. Obca wyglądała, jakby ktoś przyprawił jej groteskowy, ludzki nos. Vasoovan zabełkotała i runęła na pokład. Macki zadrgały i znieruchomiały. Ruth odsunęła się od ciała i spojrzała na Murpha. - No i co? - spytała. - I tak grała mi na nerwach - mruknął kapitan. - I to jej ćwierkanie. - Zupa nam się kończy - dodał jeszcze Murph. - Zauważyłam. Teraz dorobimy. Śnił o królach. I o imperiach. Pierwszy był Menes. Sprytny, stary diabeł, który rządził Górnym i Dolnym Egiptem i połączył je w pierwsze wielkie królestwo. Władał przez sześćdziesiąt lat. Zginął zabity przez hipopotama. Persowie bili pokłony przed mieczem Aleksandra. Zmarł w gorączce. Kubłaj Chanowi się udało. Opanował wielkie Chiny i dożył sędziwego wieku. Rzymianie przesunęli granice znanego świata jak nikt przed nimi. I ulegli barbarzyńskiej konnicy. Elżbieta była udana. Najlepsza z nich wszystkich. Wyższa akrobacja monarsza. Kea zastanawiał się niekiedy, czemu wcześniej nie zabiła swojej siostry, tylko znosiła cierpliwie groźbę kolejnych spisków. Romantycy powiadali, że to za sprawą głębokiego, siostrzanego uczucia. Kea podejrzewał, iż Elżbieta czekała po prostu na najstosowniejszą po temu chwilę. Wiele nauczył się od nich podczas długich wacht, kiedy jedyną rozrywką była lektura. Jego pasja poznawcza nie była całkiem bezinteresowna. Możni tego świata zawsze go fascynowali i konfundowali zarazem. Teraz pragnął ich zrozumieć. Podchodził do sprawy jak inżynier. Brał monarchę i jego królestwo i rozbierał wszystko na najmniejsze części. Potem składał z powrotem. Kawałek po kawałku. Czasem coś przestawiał, aby sprawdzić, jak wówczas by działało. Co by się zmieniło. Odkrył, że imperium może mieć kilka postaci. Kilka podpór. Korona i tron to jedna możliwość. Ołtarz i krwawe ofiary to druga. Armia i tajna policja to trzecia. I jeszcze korupcja, jak w przypadku władzy prezydenckiej uzyskanej dzięki skradzionym głosom. Logo kompanii nad apartamentem w penthousie. Ale jedno zawsze było wspólne: pomysł. Rzucona tłumom idea szczęśliwości. Ziemskiej lub tylko obiecanej. Ważne, aby przemawiała do wszystkich, od szczytów do pospólstwa. Głodujące masy rzadko wychwalają władcę podczas świąt narodowych. W jednej z baśniowych przypowieści wyczytał o dawnym królu, który chadzał w przebraniu pomiędzy poddanych, aby z pierwszej ręki dowiedzieć się, co ich naprawdę boli. Nazywał się Harun Ar-Raszid. W prawdziwym świecie przywódcy, komisarze i kapłani nie trudzili się aż tak bardzo: kupowali poparcie kolejnych warstw społecznych w zamian za skąpo udzielane łaski i przywileje. Czasem doczekiwali chwili, aż władca opadał z sił i wzorem Robin Hooda zaczynali ryć mu pod tronem, by jak Huey Long, Jess Unruh czy Borys Jelcynumocnić swoją klikę. Dyktatorzy opierali swą władzę na trzech elementach: zabójstwa, obozy, policja. Reguła ZOP-u, jak mawiał sobie Kea. Niemniej... Jakąkolwiek postać przybierało ich państwo, po jakie by środki sięgali, by utrzymać się przy władzy, zawsze najważniejszy był motyw przewodni: co przyświecało despocie, gdy ustanawiał swą władzę i na czym ją oparł. A Kea miał AM2. Ręka bolała. I dobrze, bo widać wracało w niej czucie. Niedługo powinna być w pełni sprawna. Na razie nie wspomniał o tym Murphowi ani Ruth. Gorzej, że miał gorączkę. Wielki zainfekowany czyrak na brzuchu. To także musiał ukrywać. W ciemności dobiegły go szepty. - Dalej, kochanie, potrzebuję tego. - Złaź ze mnie. - Już to robiliśmy. Czego chcesz tym razem? - Nie dotrzymałeś umowy. Skłamałeś. - Nic na to nie poradzę, kochanie. Byłem głodny. Naprawdę głodny. Rano dam ci połowę. Przysięgam. - Daj teraz - powiedziała Ruth. - Teraz. Cisza. Ruth roześmiała się. - Co jest... Tatuś nie chce się już bawić w obieranie bananka? Co my tu mamy? Proszę, jaki biedaczek. Też głodny. Ale tatuś będzie samolubem, prawda? Murph nie odpowiedział. Kea usłyszał, jak Ruth wciągnęła powietrze. Potem dobiegły go przytłumione odgłosy gwałtownej szamotaniny. I charakterystyczny trzask. Nagle poczuł, jak splątane w bolesny węzeł wnętrzności rozluźniają się. Co za ulga... Czyrak pękł, śmierdząc nieziemsko. Po chwili dostał dreszczy. Zaczął się pocić. Dobrze. Przesilenie minęło. Gorączka zaczęła opadać. Gdy się obudził, ujrzał Murpha nad sobą. - Wyglądasz jakby lepiej - powiedział kapitan. Kea nie odpowiedział. Nie próbował też rozglądać się po kabinie w poszukiwaniu Ruth. Murph przeciągnął się. - Głodny jestem - powiedział. - Chcesz zupy? - Jasne - odparł Kea. - Też jestem głodny. - To potrwa dłużej, niż myśleliśmy - stwierdził Murph. - Widzę - powiedział Kea, przeglądając ostatnie wyliczenia kursu. - Przeklęta Vasoovan - mruknął Murph. - Dupa, nie nawigator. Dobrze, że spostrzegłeś jej pomyłkę i wyprostowałeś kurs. - Psim swędem - odparł Kea i wrócił na legowisko. - Może nie będzie tak źle - ciągnął Murph. - Może podejmą nas gdy tylko wejdziemy w zasięg łączności i nadamy SOS. - To może się zdarzyć. - Tylko jedno nie daje mi spokoju. Ta twoja sztuczka. - Skrzywił się. - Ile czasu, mówiłeś, potrwa naprawa, gdy się spieprzy? - Niczego takiego nie będzie - powiedział Kea. Murph spojrzał na niego. - Bez jaj. Nie będzie... To była podpucha? Kea opuścił bezwładną jeszcze niedawno rękę nieco niżej, aż wyczuł krawędź schowanego przezornie klucza francuskiego, takiego, jak te, którymi z powodzeniem posługiwał się, gdy był jeszcze chłopcem. Murph podszedł bliżej i spojrzał na niego przekrwionymi oczami. Skóra luźno wisiała mu na wychudzonej twarzy. Policzki mu się zapadły, blady był jak śmierć. - Nie wydajesz się zaniepokojony opóźnieniem - powiedział. - Szczególnie tym spowodowanym przez ciebie. - Wyrobimy się - mruknął Kea. - Może nie jestem bystry - stwierdził Murph - ale jakoś mi to nie przeszkadza. Starczy, że są na świecie takie bystrzaki, jak ty. I tak dość na tym korzystam. Przysunął się do koi. Kea dostrzegł, jak napina muskuły. Podrapał się w ranną rękę i przy okazji rozwiązał niepostrzeżenie węzły temblaka. - Oczywiście przypuszczałem, że możesz kłamać - dodał kapitan. - Tyle potrafię wykombinować. Nie robią kapitanem za byle co. - Tego jestem pewien. - Znów się podrapał, przesuwając klucz wyżej. - Aha. Pewien jesteś - powtórzył Murph i coś błysnęło mu w przebiegłych oczkach. Podjął decyzję. Kea dostrzegł zmianę. Zerwał się z koi. Prawą ręką rąbnął tamtego w brodę, wolną już lewą wyprowadził cios mierzący w szyję. Trafił kluczem w tchawicę. Kapitan zrobił nagle wielkie oczy. Skóra ustąpiła przed tworzywem narzędzia, syknęło uciekające z płuc powietrze. Richards cofnął się na legowisko, Murph runął na podłogę. Próbował dosięgnąć jeszcze ręką jego nogi, ale życie uciekało z niego z sykiem. Zapadła cisza. Kea poruszył stopą. Poczuł bezwładne ciało Murpha. Żadnej reakcji. Dopiero teraz pozwolił sobie na chwilę słabości. Napięcie opadło. Wreszcie odpocznie. Potem wstanie i raz jeszcze sprawdzi kurs. Przebiegł spojrzeniem po spokojnie pomrukujących przyrządach. A jeszcze potem ugotuje zupę. Będzie mógł teraz jeść i pić do syta. Powietrza też starczy z nawiązką. I nawet nie potrwa tak długo, chociaż w to ostatnie kłamstwo Murph chyba nie uwierzył. Rozdział 24 Nowy Jork, A. D. 2194 Ludzkość cierpiała akurat na niedostatek bohaterów, przez co jedyny ocalały członek załogi „Destiny I” zyskał po powrocie z Bazy Dziesiątej na Ziemię naprawdę sporą popularność. Kea nie wiedział jeszcze, na ile pozycja bohatera zdoła pomóc mu w realizacji ostatecznego celu, jednak postanowił nie zostawiać niczego przypadkowi. Przemyślał starannie, co powiedzieć o długiej podróży powrotnej. Przyczynę katastrofy podał prawdziwą - zderzenie z meteorytem. Nie dodał jedynie, iż wydarzyło się ono w innym wszechświecie. I ani słowem nie wspomniał o AM2. Nie przesadzał. Konsekwentnie odgrywał zwykłego, ciężko pracującego inżyniera pokładowego, który dzięki pracy własnych rąk zdołał przetrwać najgorsze. Podkreślał też fakt, że zawdzięczał swe ocalenie wykształceniu uzyskanemu na Cal Tech, gdzie nauczono go radzić sobie w sytuacjach awaryjnych. Wprawdzie musiał przerwać studia ze względów finansowych, jednak starczyło tej wiedzy by przeżyć, podczas gdy nieustraszeni naukowcy i pełni poświęcenia załoganci zginęli, wszyscy oczywiście do końca szlachetni i z poczuciem misji wyrażanym w podniosłych, ostatnich słowach. Zainkasował ogromną zaliczkę na poczet autobiografii i wziął się radośnie do współpracy z podsuniętym przez wydawnictwo „murzynem”. Chadzał na bankiety, wygłaszał wykłady i w ogóle pojawiał się wszędzie, gdzie tylko świeżo wynajęty agent zdołał go wcisnąć. Z wielką chęcią uczestniczył w późniejszych przyjęciach i imprezach. Uśmiechał się, słuchał z uwagą, szczególnie tych, którzy dysponowali jakąkolwiek władzą i cieszyli się jak dzieci, że zdołali przyciągnąć uwagę najnowszego bohatera. No i kłamał. Łgał, aż się kurzyło. Czasem zastanawiał się, co powiedziałby na to dawny Kea Richards, ten z Kahanamoku czy z pierwszych dwóch lat studiów. Richards, który nie znał jeszcze Bargetów, nie widział próżni, nie zajrzał nigdy poza grodź trzydziestą trzecią. Pieprzyć go, pomyślał. Człowiek się zmienia, dorasta. Jak długo można wierzyć w Świętego Mikołaja? Poza tym, obecnie dysponował antymaterią numer dwa, kluczem do osobistej władzy, jak uczciwie to przyznawał. Jednak miał to być również jego dar dla rodzaju ludzkiego i innych ras, które odnajdzie badając w przyszłości wszechświat. Detaliczne kwestie etyczne usuwał w cień, uznawał, że nie pora na podobne, jałowe dywagacje. Co dalej, tego jeszcze nie wiedział. AM2 - całe galaktyki taniej, łatwej w wykorzystaniu energii. Jak powiedział Fazlur, zmieni ona dosłownie wszystko. Przekształci cywilizację, czy raczej panujące obecnie barbarzyństwo, w twór dotąd niespotykany. Richards przysiągł sobie, że będą to zmiany na lepsze. Zadba, aby wszyscy na nich zyskali. Żaden fuhrer, premier, doża czy rockefeller nie nabije sobie kabzy na jego odkryciu. Ani też Bargetowie. Nie pozwoli, by nowe źródło energii służyło złu, jak działo się to przez wieki w przypadku prochu, nafty, czy energii atomowej. Rozważył starannie, z czym powinien się uporać w pierwszej kolejności. Najważniejsze, stwierdził, to pozostać przy życiu. Zawsze pilnować tyłów. Tajemnica AM2 pochłonęła już przecież pierwsze ofiary i była to dotkliwa nauczka. A warta jest znacznie więcej, niejeden gotów byłby poświęcić całe planety, byle ją posiąść. Richards wiedział, że starczy byle pogłoska o tym, co kryje sektor Alva, a pojawią się porywacze z narzędziami do grzebania w umyśle, a także mordercy. Ruszą jego tropem wynajęci przez tych, którzy najwięcej mogą stracić (lub zyskać) na AM2. Ewentualnie zostanie oskarżony o wszystko, co możliwe (i niemożliwe) przez rządy wszystkich planet po kolei. No i dobrze. Musi zatem potraktować sektor Alva tak, jakby to była skryta gdzieś w dżungli kopalnia, do której on jeden zna drogę. Nie wolno mu wracać do obszaru nieciągłości, przestrzeni N, dopóki nie zatrze za sobą wszystkich śladów. Czyli może się tam wybrać dopiero za jakiś czas. Ponadto, zanim weźmie się do eksploatacji AM2, musi też wykombinować, jak nią manipulować. Trzeba wymyślić jakąś tarczę, osłonę, syntetyczny lub naturalny materiał, który będzie dość trwały, a przy tym podany na obróbkę, i który nie wejdzie w reakcję ani z materią, ani z antymaterią. Zagryzł wargi. To był prawdziwy problem. Wobec tej kwestii porywacze i mordercy to betka. Nawet, gdyby stukali już do drzwi. Rozmyślał, analizował sytuację, i wciąż dochodził do tego samego wniosku w stylu paragrafu 22. Tylko gorzej. Aby zacząć korzystać z AM2, musi najpierw zdobyć władzę. Najprostszym i najpewniejszym sposobem jej zdobycia byłoby wykorzystanie AM2. Paragraf 22. A właściwie 222, bo w grę wchodził jeszcze trzeci element: ci wszyscy, z którymi spotykał się na rautach i przyjęciach. Słuchając wciąż na nowo opowiadań o jego przygodzie, podbudowywali tym własne ego. Zdecydowany był albo przekształcić tę klasę społeczną, albo ją zniszczyć, gdyby nadal usiłowała przeszkadzać ludzkości w osiągnięciu przeznaczonego jej celu. Pamiętał przy tym pewne dawne powiedzenie: kto nie jest z nami, ten jest przeciwko nam. To zasugerowało mu następny ruch. Musiał też znaleźć sprzyjającą jego celom pracę. Nie miał zamiaru przedłużać kontraktu ze Space Ways i Galiotem. Obecnie mógł przebierać w ofertach. Każda korporacja pragnęła zatrudnić bohatera przydatnego do celów reklamowych nie mniej niż wynajmowane za ciężkie pieniądze gwiazdy piłkarskie. Miałby robić za małpę podnoszącą prestiż płacodawcy. To już było coś, dawało dostęp do wielkiego świata i najwyższych sfer. Starannie przejrzał wszystkie propozycje, listy i oferty, które dotąd traktował niemal jak makulaturę. Trafiła się również poczta od Austina Bargety. Z prośbą o kontakt o dowolnej porze dnia i nocy, na prywatnej linii. W pierwszym odruchu zmiął kartkę i cisnął do kosza. Potem się zreflektował. Bargeta? Znajomy gość. Ktoś, kogo Kea miał zamiar spotkać jeszcze w życiu, ale na własnym gruncie i na własnych warunkach. Dotąd mało realne, dlatego właśnie przysiągł sobie nie interesować się losami tej majętnej rodziny. Mimo to słyszał jednak, że Austin został tym, kim obiecał sobie zostać: Numerem Pierwszym. Zastąpił już ojca w roli głowy rodzinnej ośmiornicy. Bargeta senior popełnił samobójstwo jakieś trzy lata po tamtym lecie w Yarmouth, które zniweczyło, a w każdym razie zmieniło nieodwołalnie życie Richardsa. Nawet brukowce nie informowały dokładnie, czemu starszy pan odebrał sobie życie i poprzestawały na stwierdzeniu, że było to coś skrajnie niesmacznego. Kea wygładził kartkę. Tu kryła się pewna możliwość. Potem poświęcił trochę czasu na pogrzebanie w bibliotekach, nieco sam dopytał. Całkiem możliwe. Bargeta Ltd. było wciąż jednym z kolosów dwudziestego drugiego wieku, ale powoli się sypało. Poczyniono wiele złych inwestycji. Bargeta Transport, fundament całego przedsięwzięcia, pękał wzdłuż i wszerz. Starszy pan nakazał budowę nowych fabryk, które nigdy nie osiągnęły planowanej wydajności. Zatwierdził do produkcji nowy model statku kosmicznego, co wobec nasycenia rynku było posunięciem ryzykownym. Zwłaszcza, że nowość projektu ograniczała się do innego niż zwykle podziału wnętrza, brakowało natomiast prawdziwych zmian czy unowocześnień. Zaraz potem senior „zrezygnował” i Austin przejął berło. Nie radził sobie wcale lepiej niż ojciec, tak przynajmniej twierdzili biegli w przedmiocie. Z restrukturyzacją i zmianami kadrowymi czekał prawie do ostatniej chwili. Potem uznał, że komunikacja międzyplanetarna ma przed sobą o wiele większą przyszłość niż handel i kazał przerobić jedną czwartą floty na liniowce. Trafił dokładnie w chwilę, gdy w Układzie Słonecznym zapanowała dotkliwa recesja. Austin samodzielnie wyznaczył trasy nowych liniowców, które jak dotąd nie przynosiły żadnych zysków. Kea zaśmiał się cicho w sposób, który senior Bargeta rozpoznałby bez pudła. Ale wracając do Austina. Naturalnie ożenił się z jakąś eks-modelką, panną z wielkim wyprzedzeniem. Rejestracja związku, dwoje dzieci, posiadłości, podróże, filantropia i tak dalej. Nieważne. Gdzie zatem smród? Aha, Austin sporo podróżuje sam, a właściwie tylko z personelem. Richards wywołał holo ukazujące Austina na pokładzie, w otoczeniu wiernej ekipy. Rzut oka starczył, by rozpoznać klucz, wedle którego dobierał sobie asystentów. Brukowce cytowały ponadto trochę plotek, a te śmielsze publikowały nawet jednoznaczne zdjęcia. Starczy. Kea wydzwonił Austina, który nie posiadał się ze wzruszenia. Powitał starego przyjaciela i współlokatora, który przecież tyle go w życiu nauczył. Miło, że znalazł dla niego czas. Muszą się spotkać. Może jutro? Kea rozmyślnie naciskał. Austin stwierdził, że jest już umówiony. Będzie nudno i w ogóle, ale sam wiesz, muszę pokazać, że wysoko dzierżę sztandar, załatwić parę ważnych spraw. Zabierze cały dzień. Aha, powiedział Richards, zaraz, mam tu mój stary log (Kea już wcześniej stwierdził, że ci ze szczytów drabiny społecznej uwielbiali „marynistyczną” terminologię, chociaż nikt zza grodzi trzydziestej trzeciej nigdy nie mówił w ten sposób). Do diabła, nie uwierzyłbyś, jaki jestem zajęty. Wykończą mnie, chyba że się rozedrę. Ale zobaczmy... W przyszłym tygodniu Instytut McLeana... potem to spotkanie w New Delhi... i jeszcze poważne rozmowy z poważnymi ludźmi o tym, co przyszło mi do głowy tam, wiesz... Wpadliśmy z nieodżałowanym doktorem Fazlurem na kilka interesujących pomysłów, które warte są rozwinięcia. Można będzie na nich zarobić. Ale spotkamy się jeszcze pewnego dnia. Może gdy odłożę już trochę kapitału na początek. Nagle cały kalendarz spotkań Austina poszedł w kąt. To nie jest aż taka ważna impreza. Może być jutro! Kea uśmiechnął się i rozłączył. Ledwie obraz Bargety zniknął z ekranu, rozmył się też uśmiech Richardsa. Dobra, skurwysynu. Tym razem ja podyktuję warunki. Pogadamy o posadzie dla mnie. Posadzie etatowego bohatera i łowcy przygód. Tak naprawdę, to rozmawiali o wielu rzeczach. Całe trzy dni. Opróżnili wiele butelek. Omijali tylko temat Marsa. Austin zdawkowo wspomniał tylko raz o Tamarze. Że wzięła typowy, staroświecki ślub z jakimś pilotem oceanicznych, wyścigowych poduszkowców, młodszym od niej o pięć lat. Mieszkali teraz w nowym kurorcie na sztucznej wyspie niedaleko Seszeli. Kea pokiwał głową i wyraził nadzieję, że Tamara jest z nim szczęśliwa. Pozdrów ją ode mnie, gdy się spotkacie. A pamiętasz, jak spryskaliśmy kwasem syntetyczną trawę na Rose Bowl tak, że pojawił się napis Cal Tech? Dokładnie przed noworocznym meczem tej głupiej piłki nożnej. Tak, tak, nowy grawbol to zupełnie co innego. Ale to były dni. Pod koniec pijackiego maratonu, który Kea określił sobie jako intelektualny coitus interruptus, etat miał już w kieszeni. Wraz ze stawką, warunkami i drobiazgami dopracowanymi na cacy. - Moi prawnicy załatwią resztę, że mucha nie siądzie - mruknął nosowo Austin. Wyszło nieco inaczej. Dwa poranki później pokazał się w siedzibie Bargeta Corporate, gotowy do podjęcia pracy. Tajemniczym sposobem poinformowana prasa zjawiła się jakąś godzinę później, akurat na konferencję prasową. Potem zaczęły się prawdziwe negocjacje. Ze strony Richardsa prowadzili je ci sami prawnicy, którzy utargowali wcześniej sowitą zaliczkę za autobiografię. Kea kazał im żądać gwiazdki z nieba, nie trwało zatem długo, a jeden z negocjatorów Bargeta Ltd. wypadł wściekły z sali i pognał do biura Austina. Ten nie chciał nawet słuchać. Drobiazgi. Machnął ręką, by podpisywać. Tego tylko brakuje, dodał po chwili namysłu, by media zaczęły trąbić, że nie stać nas na zatrudnienie największego współczesnego bohatera. Przecież wiedzą już o nim i pieją z zachwytu jak to wyprzedziliśmy konkurencję. Chcesz tego? - spytał asystenta. Bo ja nie. - Spojrzał na podwładnego. Ten jakby się skurczył, wrócił do swojego gabinetu, sfinalizował umowę i włączył ją do akt. Z początku Austin i Kea wiele razem podróżowali. Austina nigdy nie nudziło opowiadanie o dawnych, dobrych czasach, a Kea zawsze skwapliwie mu wtórował. Dobrze idzie, pomyślał po pół roku. Teraz spotykał się z tymi, którzy sprawowali prawdziwą władzę. Ponadto mógł doradzać Bargecie. Naprawdę doradzać. Wprawdzie były to sugestie oczywiste dla każdego normalnego człowieka, jednak nie dla Austina, który nic nie wiedział o przetrwaniu czy konkurencji. Dzięki tym poradom Bargeta Ltd. zarobiło kilka milionów kredytów i Austin zaczynał gratulować sobie pomysłu dokooptowania Richardsa do ekipy. Chwalił się teraz, że zawsze potrafił stawiać na właściwych ludzi i poznał się na przyjacielu jeszcze lata temu, w Cal Tech. Kea uznał, że pora na następny krok. Dobry oszust sypie zawsze na wierzch trochę prawdziwego złota. Złota lub czego innego, byle było wartościowe i łatwo rozpoznawalne. Tym razem musiał skorzystać z pomocy dawnej uczelni. Zwrócił się do najbardziej szanownej profesor na Cal Tech, podwójnej noblistki, której prace były wszak dla laików praktycznie nieczytelne. Jeszcze na początku Kea zapisał się na jej zajęcia i cierpiał potem cały semestr. Doktor Feehely nie zapomniała Richardsa. Spytała, jak radził sobie przez ten cały czas, wyraziła nadzieję, że dobrze. Pamiętała, że teoria szła mu średnio, ale rokował wielkie nadziej jako inżynier. Układa mu się obecnie? Czy jest szczęśliwy? Może pracuje na jakiejś uczelni? Kea ledwo powstrzymał się od śmiechu i z pogodną miną przedstawił jakąś zmyśloną historyjkę o swoich uniwersyteckich dokonaniach, po czym stwierdził, że tak właściwie to zależy mu na konsultacji. Pani profesor, jak pamiętał, specjalizowała się w mikrofizyce, jemu zaś trafił w ręce tekst będący opisem nowej, hipotetycznej cząstki. Sam niewiele z tego rozumie, więc prosi o spotkanie. Czy mogłaby poświęcić mu kilka minut? Czy nie będzie jej przeszkadzać, jeśli nagra sobie ich rozmowę? Noblistka stwierdziła, że w zasadzie nie udziela konsultacji... ale dla dawnego studenta... Zerknęła na tekst. Uniosła brwi. Sapnęła. Znów uniosła brwi i sapnęła. I tak kilka razy, aż w końcu wyłączyła czytnik. - Gdyby taka cząstka istniała - powiedziała - byłaby niezwykle interesująca. Twój przyjaciel ograniczył się do czystego opisu matematycznego przedstawiającego kwestię tak, jakby chodziło o niekonwencjonalny rodzaj materii. Wzdragam się przed użyciem określenia „antymateria”, gdyż byłoby to określenie nieprecyzyjne... - A gdyby taka cząstka istniała, to czy mogłaby znaleźć zastosowanie jako źródło energii? Uniesienie brwi, sapnięcie. - To nie tak... - mruknęła pani doktor, starannie dobierając słowa. - Jednak sięgnę po analogię z dawnej historii. Zakładając, że można by bezpiecznie posługiwać się tą cząstką, co uważam za niemożliwe, to efekt byłby podobny, jak przy próbie wykorzystania nitrogliceryny... Wiesz, czym była nitrogliceryna? - Nie, ale się dowiem. - Jak wspomniałam, próba użycia nitrogliceryny jako paliwa w silniku o spalaniu wewnętrznym musiałaby skończyć się fatalnie. Zbyt duża ilość wydzielanej energii rozsadziłaby silnik. Oczywiście, to tylko naciągana teoria. Czyste gdybanie. Taka cząstka nie ma prawa istnieć we wszechświecie. Ani tym, ani żadnym innym, choćby najbardziej obłąkanym. - Dziękuję, pani profesor. Wygrałem zakład. Czy byłaby pani tak uprzejma i przedstawiła to jeszcze w formie matematycznej? - No... dobrze. Ale obawiam się, że to już będzie kosztować. Mam nadzieję, że założył się pan o jakąś konkretną sumę. Starczy tego na lunch? Ostateczny wzór był matematycznym zapisem właściwości cząstki AM2. Kea poświęcił całe pół roku, by go zrozumieć i opanować. Znał stosowny silnik, napęd gwiezdny. Pozostawał tylko jeden kłopot: jak posługiwać się bezpiecznie taką cząstką. Jak ją składować, podawać do komór spalania i tak dalej. A stawka była bardzo konkretna. Chodziło o cały wszechświat. Richards chętnie postawiłby profesor Feehely znacznie więcej, niż lunch. Mógłby wynająć nawet restaurację, by ta przygotowywała jej ulubione dania i dostarczała je do gabinetu uczonej do końca jej dni. Ale nie uczynił tego. Ograniczył się do zwykłego lunchu w wydziałowej stołówce. Wiedział, co robi. Gdy rozkręci kiedyś cały interes, jakikolwiek związek z dawnym studentem byłby dla pani profesor śmiertelnie groźny. Kea Richards był świadomy faktu, że ujawnienie odkrycia pociągnie za sobą niejeden zgon. Pamiętał też dawne stwierdzenie, w które święcie zresztą wierzył: trzy osoby zdolne są dotrzymać tajemnicy pod warunkiem, że dwie z nich nie żyją. Gdy już dobrze opanował informacje uzyskane od pani profesor, zadzwonił do Austina. Oznajmił mu, że chce z nim porozmawiać o czymś bardzo ważnym. Ale na osobności. To zbyt wielka, zbyt obiecująca sprawa. I zaczął snuć opowieść o tym, jak na krótko przed katastrofą „Destiny I” doktor Fazlur wziął się do analizowania danych uzyskanych podczas obserwacji mijanej całkiem blisko ciemnej gwiazdy. Otrzymał dziwne wyniki sugerujące, że można zsyntetyzować pewną substancję. Substancję przypominającą coś, co okalało ów pulsar i która, o ile przypuszczenia były słuszne, mogłaby... Tutaj podsunął opracowanie pani profesor. Austin przejrzał tylko pierwszą stronę i zmarszczył czoło. - Kea, łobuzie. Sam wiesz świetnie, jak nienawidzę słupków. Mógłbyś wyłożyć to prosto? - Chciałem tylko, żebyś na pewno mi uwierzył. Mógłbyś pomyśleć, że mi odbiło. I przedstawił sprawę własnymi słowami. Austin siedział w milczeniu i słuchał. Pod koniec tylko westchnął. Kea spojrzał uważnie. Naprawdę coś zrozumiał? - Jeśli ta cząstka, ta substancja, naprawdę da się zsyntetyzować, to wiesz... - zaczął słabym głosem. - Teraz już rozumiem, czemu mnie odszukałeś i czemu byłeś taki tajemniczy, gdy pytałem cię o perspektywy współpracy. Wiesz co, czuję się jak... Ten tam, co mu mowę odjęło na górze... Nieważne. Ale to wielka sprawa, Kea, wielka sprawa. Mógłbym... mógłbym być Rutherfordem. Lepiej. Samym doktorem McLeanem. I jeszcze kimś większym, bo czym jest nędzne przezwyciężenie grawitacji wobec czegoś takiego. Tutaj mamy wszystko. Najpierw napęd gwiezdny, potem da się pewnie tak tę substancję przystosować, by zasilała dosłownie wszystko. Jak się nazywał ten pierwszy gość, który wyciągnął z ziemi benzynę? Boże. Kea, to na pewno nie jest żaden głupi żart? Oszołomiony Austin wahał się prawie tydzień. To zbyt wielka sprawa, powtarzał, zbyt nieprawdopodobna, przecież powinny być jakieś i komunikaty rządowe, albo konsorcjum powołane przez korporacje transportowe, ale co do nas, to dlaczego nie zaczynamy badań, ostatecznie będziemy bogatsi niż ten antyczny Grek, ale też chyba tak myślisz, Kea, że trzeba coś zrobić, bo wiesz, są rzeczy, których lepiej nie wiedzieć, których wiedzieć nie należy, chociaż nie znam się na tym, ale wiesz, Chryste, mówią, że geniusze degenerują się z pokolenia na pokolenie, a teraz wszyscy zobaczą, że to bzdura, bo będę większy niż ojciec, większy nawet niż pierwszy Austin, po którym dostałem imię, wiesz, ten co założył kompanię... - Dobra - powiedział ostatecznie. - Zajmiemy się tym. Zaprzęgnięto do pracy specjalny zespół prawników i specjalistów finansowych. Podlegali bezpośrednio Richardsowi. Podobnie, jak wybudowane w największej tajemnicy laboratorium. Kea ostrzegał, że to może kosztować, ale Austin gotów był poświęcić nawet i dziesięć procent rocznych dochodów Bargeta Ltd. (przed opodatkowaniem). Potem zatrudniono najlepszych naukowców. Zaplanowano eksperymenty w głębokiej próżni i wyprawy badawcze. Wszyscy orientowali się, że kompania szykuje coś wielkiego, jednak, szczęśliwie dla Kei, Austin miał ugruntowaną opinię utracjusza i plotki ograniczyły się do zwykłych dowcipów. Richards nadał projektowi kryptonim Suk, chociaż nie wyjaśnił nikomu, czemu tak właśnie. Wszystko ruszyło pełną parą i tylko Kea wiedział, że to daremny wysiłek. AM2 nie nadawała się do syntetyzowania. Uważał taki proces za niemożliwy, a gdyby nawet, to zapewne byłoby to droższe niż produkcja dotychczasowego paliwa dla gwiezdnego napędu. Chociaż... nigdy nie mów nigdy, złajał się w duchu. Antymateria numer dwa nie daje się syntezować obecnie, i w najbliższej, a pewnie i dalszej przyszłości to akurat się nie zmieni, ale potem... Niemniej nie należy się martwić. Kto by się zresztą trudził aż tak bardzo, szczególnie gdy znajdziemy materiał na tarcze i osłony i uruchomimy pozyskiwanie na przemysłową skalę. AM2 stanie się tania jak barszcz. Przynajmniej dla mnie, pomyślał. Istniały trzy istotne powody dla rozpoczęcia oficjalnych, choć tajnych badań. Po pierwsze, pozwalało to ukryć prawdziwe pochodzenie AM2, gdy substancja już pojawi się na rynku. Po drugie, Kea miał w ten sposób do dyspozycji całą flotę statków badawczych, które mógł rozsyłać w dowolnym kierunku z bardzo konkretnym zadaniem znanym tylko i wyłącznie załogom. Mieli szukać czegoś, co po obróbce nadawałoby się na rodzaj obojętnej tarczy. Kea nazwał ten materiał X. Wszystkie raporty były starannie analizowane w nadziei, że znajdzie się gdzieś jakaś wskazówka, jak podobny surowiec wyprodukować. Trzeci powód, to możliwość cichej rekrutacji. Richards wyszukiwał dla projektu najlepszych badaczy, czasem prawdziwych geniuszy. Tyle, że musieli spełniać jeszcze dwa warunki dodatkowe. Po pierwsze, albo być osobami samotnymi, albo mieć rodzinę skłonną w komplecie do przeprowadzki. Po drugie zaś, interesowali go tylko tacy, którzy mieli coś na sumieniu. Dawne przestępstwa, które uszły karze, osobliwe gusta seksualne, niepopularne w ich ojczyznach poglądy polityczne czy społeczne, kłopoty z alkoholem lub narkotykami. Ewentualnie nienaturalna skłonność do mizantropii. To ostatnie rokowało najlepiej. W razie powodzenia wysiłków Richardsa, ta ekipa miała zająć się dopracowaniem metod pozyskiwania i zastosowania AM2. Wykupił dawną Pierwszą Bazę na Deimosie i przekształcił ją w kompleks laboratoriów. Austinowi powiedział, że to właśnie będzie centrum badań nad cząsteczką X. Bezpieczne, bez groźby przecieku, bowiem na Deimosa wstęp mieli tylko sprawdzeni dokładnie pracownicy kompanii, a każde z laboratoriów dostawało do opracowania jedynie drobny wycinek dzieła, o całości nie wiedząc praktycznie nic. Najważniejszy był zaś fakt, że projekt Suk stał się dla Richardsa dojną krową. Oczywiście, był stały nadzór, były kontrole, ale wszystko można obejść. Prędzej słońce zgaśnie, niż pracownicy przestaną okradać pracodawców. Ten element gry inżynier pokładowy Richards opanowany miał do perfekcji. Zresztą, przy tak daleko posuniętej tajności projektu, okazje same pchały się w ręce. Minęło sześć lat, podczas których Kea uwijał się niczym jednoręki tapeciarz, lub jednonogi na konkursie kopania w tyłek. To drugie, podsunięte przez bogatszych, choć mniej szanowanych znajomych porównanie, było może niezbyt gustowne, ale trafne. Wiele czasu pochłaniał mu nadzór nad projektem Suk. Skoro był jedyną osobą, która wiedziała podobno o co w tym chodzi, musiał systematycznie odwiedzać wszystkie laboratoria, zbierać i analizować raporty z badań, domagać się takich czy innych uzupełnień. Wykonywał tę pracę na tyle sumiennie, iż zyskał opinię sprawnego menedżera i człowieka mającego oko na wszystko i wszystkich. To ostatnie zapewniało mu nieco dyskusyjny szacunek, ale zawsze szacunek. Tyle tylko, że nie zawsze miał się kiedy wyspać. Pomagał też Austinowi prowadzić Bargeta Ltd., a właściwie sam zawiadywał firmą i był pewien, że wszyscy ludzie z zewnątrz, których zdarzało mu się spotkać, świetnie o tym wiedzieli. O Austinie szeptano powszechnie, że to zero umysłowe i dyletant. A Kea zachęcał przyjaciela jak mógł, by nie mieszał się do interesów. Podsuwał pomysły podróży (by oderwać się nieco od pracy), rozrywek i tak dalej. Dowodził, że ktoś powinien ogarniać całość. Bo przecież nie możesz zagłębiać się jak ja, w drobiazgach, powiadał. Ktoś musi czuwać... Owszem, pozwalał czasem Austinowi podejmować samodzielne decyzje. Zwykle głupie. Wiedział, jakimi paranoikami potrafią być ludzie niekompetentni i nie chciał budzić podejrzeń, że nazbyt się tu szarogęsi. Tego tylko by brakowało, by go wylali, chociaż na tak wysokim stanowisku nazywało się to zawsze „rezygnacją złożoną z przyczyn osobistych”. Sporo też podróżował, tyle że incognito. Musiał spotykać się z różnymi ludźmi, spośród których nie wszyscy byli związani z Bargeta Ltd. Niekiedy wyprawiał się w drogę z fałszywymi papierami, pod fikcyjnym nazwiskiem. Jednym z ulubionych było H. E. Raschid, przyjęte na cześć Burtona i Szeherezady. Niezmiennie wywoływało to uśmiech u rozmówców. Richards odnotował sobie, że miano ma widać swoją wartość. Jego nowi znajomi rekrutowali się nie tylko ze świata interesów. Byli wśród nich politycy, przemysłowcy, ludzie działający na granicy prawa lub zgoła poza nim. Nie skąpił na nich grosza, ale zawsze wiedział dobrze, komu i za co płaci. Zawsze wspierał fundusze wyborcze niezależnie od tego, do jakiej partii wspierany należał. Z czasem kontrolował większość przedstawicieli wyższych sfer Ganimedesa. Sam posiadał jakąś ćwierć powierzchni tego księżyca. Zbudował tam sobie małą posiadłość w rodzaju letnich siedzib bogaczy. Bo był właśnie kimś takim. Zarabiał krocie w Bargeta Ltd., miał własne klucze do szkatuły projektu Suk, otrzymywał też sporo konkretnych wyrazów sympatii od przyjaciół. Prócz gotówki podsuwali sugestie. Zaczął prowadzić własne operacje rynkowe, tak legalne jak i nielegalne, zawsze jednak przemyślane. Wiedział, że prędzej czy później może dojść do śledztwa i oskarżeń, jednak do tej pory albo zakończy życie, albo zniknie, albo stanie ponad prawem. Kilka miesięcy po początku nowego stulecia zdarzyło się coś, co spowodowało przełom w badaniach. Wróciła pewna ekspedycja. Kea zdążył już zrujnować Bargeta Ltd. na dwie wyprawy ku dalekim gwiazdom z użyciem supernapędu, ten jednak statek zapuścił się ledwie na obrzeża Układu Słonecznego, nieco za Plutona i rozciągające się dalej rumowisko, które kiedyś było jedenastą planetą. Znaleziono meteor o średnicy równej prawie ćwierci kilometra. Sprawdzono jego skład i zaciągnięto bryłę w pobliże orbity Jowisza. Kapitan zameldował, że sądząc po odczytach spektrografu, w pasie Kuipera krąży jeszcze wiele podobnych asteroidów. To był materiał X. Nie wchodził w reakcję z niczym, co tylko dało się znaleźć w laboratorium. Jego obróbka była trudna, ale możliwa. Nie chłonął żadnego rodzaju promieniowania. Nie wszedł nawet w reakcję z drobiną sztucznie wyprodukowanej, „konwencjonalnej” antymaterii. Jego punkt topnienia mieścił się dość wysoko na skali Kelvina, przez co materiał nadawał się na pancerze statków kosmicznych. Wszelako nie na tyle wysoko, aby nowoczesne linie technologiczne miały jakiekolwiek kłopoty z jego przetapianiem. Uzyskawszy ten zwiastun zwycięstwa, Kea pozwolił sobie na odrobinę arogancji. Nazwał nową substancję Imperium X i nakazał ruszyć z orbity stacjonarnej Marsa pewien niezwykły statek. W laboratoriach Deimosa otrzymał grubą na kilka molekuł powłokę z Imperium X. Był to ten sam statek z napędem gwiezdnym, który Kea widział lata temu dryfujący w obrębie nadbiegunowego złomowiska. Kupił go i unowocześnił, montując między innymi nowy system sterowania. Teraz mógł nim kierować jeden człowiek. Większość funduszy projektu Suk poszła na wyprodukowanie paliwa, ale Richards mógł wreszcie wrócić do sektora Alva i nieciągłości, i zbadać wszystko do końca. Powiadomił zarząd kompanii, że bierze zaległy urlop, uprzedził Austina, że znika na jakieś trzy ziemskie miesiące. Wyjedzie sobie gdzieś, na jakieś pustkowie. Chce odpocząć i nawet najlepszemu przyjacielowi nie powie, dokąd się udaje. Dokładnie tak, jak Austin sam radził mu uczynić już parę lat wcześniej. - Ja radziłem? - zdumiał się Bargeta. - Właśnie. Ale wtedy byliśmy szalenie zajęci. Pamiętasz? Ejże, chyba nie chcesz powiedzieć, że ci pamięć szwankuje? Austin nie roześmiał się. Ostatnio działania Kei zaczęły budzić jego podejrzenia. Wydawało się czasem, jakby rozgrywał jakąś własną partię. No, w każdym zrobił się dziwnie małomówny w sprawach kompanii. Bargeta wiedział coraz mniej. Chyba będzie musiał z nim o tym porozmawiać. Oczywiście byli przyjaciółmi. Właśnie... Ale Austin pamiętał też Marsa i słowa ojca. O tym, że osoby z nizin społecznych powinny znać swoje miejsce. I o tej dawnej lekcji, którą należy powtarzać... Bo przecież wśród pracowników Bargeta Ltd. nie ma, nie powinno być ludzi niezastąpionych. Zasada odnosiła się nawet do członków rodziny, Austin sam dopiero co wyrzucił kilku kuzynów. Każdy winien się z tym liczyć. Prócz samego Austina, naturalnie... Dwa dni przed planowanym odlotem Kea wziął się za opracowanie pełnego mylących zygzaków kursu do sektora Alva. Korzystał z prywatnego, nie podłączonego do żadnych sieci komputera. Pracował w pocie czoła, gdy recepcjonistka oznajmiła o przybyciu gościa. Kea dobierał sobie personel zupełnie inaczej niż Austin, najważniejszym kryterium była kompetencja, brak urody drugim. Otoczenie Richardsa nie przypominało tym samym haremu jego szefa. Teraz usłyszał, że gość jest kobietą i że nie chce się przedstawić. Co zrobić? Wyjaśniając to, nacisnęła jednocześnie skryty pod pulpitem przycisk. Co pewien czas zdarzali się, tajemniczy goście, pragnący wedrzeć się do sanktuarium Kei. Ten spojrzał na ekran. Identyfikacja i przekazanie polecenia zabrały mu ledwie dwie sekundy, co uznał za dobry wynik. - A tak, wpuścić. Tamara. Wciąż czarująca. Była w kostiumie dziwnie przypominającym męską marynarkę, widać zaczęła akurat kolejny cykl rozchwiania poczucia własnej płci. Pod spodem dojrzał jedwabną bluzkę, zmieniającą barwy w zależności od natężenia światła. Wiedział, że poza tym nie ma na sobie najpewniej nic więcej. I wciąż spoglądała w ten znaczący sposób. Możesz mnie wziąć jakkolwiek zechcesz... O ile potrafisz. Przez chwilę zrobiło mu się gorąco, ale nie dał tego po sobie poznać. Byłby skończony, gdyby jej uległ. Oczywiście, miło że przyszła. Świetnie wręcz. Objął ją jak dawno nie widzianą, dobrą przyjaciółkę. Przy okazji wyczuł sterczące pod materiałem sutki. Szybko odegnał wywołane tym wspomnienia. Zamówił drinki, zabronił łączyć rozmowy. Posadził Tamarę na kanapce, sam usiadł obok. Ale nie za blisko. Spytał, co porabia w tej okolicy? Odparła, że odpoczywa. Przychodzi do siebie, dodała takim tonem, aż go dreszcze przeszły. Zupełnie jak wtedy, gdy posługiwała się rzemieniem i kostką lodu. A, przychodzi do siebie. Po czym, jeśli wolno spytać? - Mój mąż i ja... już nie jesteśmy ze sobą. - Wzruszyła ramionami. - On ma fioła na punkcie wyścigów, chociaż żadnego ostatnio nie wygrał. Taki chłopiec z zabawkami... Jeden z tych, co pewnie nigdy nie dorastają. Richardsowi było bardzo przykro. - Sporo o tobie myślałam. Przez wiele lat... I tak mi przyszło do głowy... - urwała w nadziei, aż Kea podejmie wątek. Richards milczał. Patrzył na nią cierpliwie, czekając z zainteresowaniem na ciąg dalszy. Tamara spróbowała raz jeszcze. - Bo wiesz, ja wszystko pamiętam. Bardzo dobrze pamiętam. Ten kominek, zabawy. I ten trudny do opisania zawrót głowy... Zachichotała. Kea zmarszczył zaś znacząco czoło dając znać, że on pamięta coś jeszcze. Tamara zawahała się na chwilkę. Nie tak to sobie zaplanowała. - Ale przede wszystkim pamiętam błędy i potknięcia. Szczególnie jedno. - Tak, ja też. - Och, wtedy byłam jeszcze taka młoda i głupia - stwierdziła, skromnie spuszczając oczy i kładąc dłonie na podołku. - Trwało trochę, nim z tego wyrosłam. Nie wiesz nawet, jak mi przykro i jak bardzo chciałabym wynagrodzić ci tamtą krzywdę. Zdołała nawet uronić łzę. Kea dał jej chusteczkę i wzruszył ramionami. - Żadne z nas nie było jeszcze wtedy dorosłe - stwierdził. - Oboje popełnialiśmy błędy. Tamara chciała coś powiedzieć, ale się rozmyśliła. Nie wiedziała, co miało znaczyć to ostatnie zdanie. - Przynajmniej Austin nie okazał się mądrzejszy niż ja - powiedziała w końcu. - Ale teraz... powiedz... przecież tak bywa, prawda? Niekiedy dostaje się drugą szansę? Wziął ją w ramiona, ucałował. Nie po bratersku, ale też i bez przesadnej namiętności. - Oczywiście. A ja... nigdy cię nie zapomniałem. Wstał i łagodnie wziął ją pod ramię. Podniosła się. - Nigdy nie mieliśmy dość czasu, by dobrze się poznać. Wiesz, jak tylko wrócę z tej... służbowej podróży, zadzwonię do ciebie. Może umówimy się na jakiś obiad lub coś podobnego. Mamy wiele do pogadania. Stanął za biurkiem. Tamara spojrzała na niego, uśmiechnęła się sztucznie. Odpowiedział tym samym. Podeszła do drzwi, otworzyła je i zerknęła przez ramię. Kea trwał niezmiennie uśmiechnięty. Wyszła, ale zanim drzwi zdołały się za nią zasunąć, Kea wybuchnął śmiechem. Głośnym, niepowstrzymanym śmiechem. Marsjańskim śmiechem Bargetów. I zaraz zapomniał o Tamarze. Kea Richards zniknął z okolic uczęszczanych przez człowieka, wraz ze statkiem, któremu nie nadał nawet żadnej nazwy. Kolejne zmiany kursu zbliżały go do sektora Alva. W końcu ujrzał obszar nieciągłości, migotanie towarzyszące spotkaniom cząsteczek AM2 z normalną materią. Ustawił kurs przez kurtynę, do tego drugiego wszechświata pełnego czerni i niezliczonych barw. Silnik pracował na ćwierć mocy, automatyczny system nawigacyjny, nad którym biedził się całe lata, działał bez zarzutu. W dziobie statku mieścił się detektor masy, który dał w końcu znać o bliskości jakichś kosmicznych śmieci. Obiekty nie miały więcej niż po pół metra średnicy, była to jednak AM2 w ilości wystarczającej, by po wielokroć rozbić stateczek na molekuły. Wyłączył napęd gwiezdny, przeszedł na pomocniczy napęd Yukawy, aż w końcu wygasił wszystko. Sama siła inercji niosła go ku obiektom. Spojrzał na pozostałe instrumenty i nadzieja wstąpiła mu w serce. Czujniki rejestrowały uderzające w pancerz pyłowe drobiny AM2, a zdolne były wyczuć nawet deszcz padający na zaparkowany na lądowisku statek. Zapis wykazał, że „grad” bębni w płyty od chwili wejścia do tego szalonego uniwersum. I nic. Bez szkody dla kadłuba. Detektor masy piszczał coraz głośniej. Richards przesiadł się do kolejnego pulpitu, wsunął dłonie w sterowniki manipulatorów. Włączył moduł. Spod dziobu statku wysunęła się sonda z chwytakami, kolejna modyfikacja dokonana w ramach projektu. Wszystko było obłożone Imperium X. Długie minuty manewrował niezbyt dobrze znanymi narzędziami, krople potu kapały mu obficie z czoła na pulpit. Jeśli się mylił, to nie tylko wysiłek wielu lat pójdzie na marne, ale i sam Kea straci życie. Starczy, by Imperium X nie było aż tak dobrą osłoną, a wszystko eksploduje znacznie potężniej niż największa bomba wodorowa. Instrumenty poinformowały, że próbka siedzi pewnie w szczękach chwytaka. Kea zamknął mimowolnie oczy, oczekując na koniec tak nagły, że niezauważalny. Ale nic się nie działo. Kawałek AM2 znalazł się w jego wyłącznym posiadaniu. Cofnął sondę, zamknął właz. Wnętrze komory manipulatora też było wyłożone Imperium X. Chwilę potem uruchomił główny napęd i statek wystrzelił z szybkością światła przez obszar nieciągłości. Oto była chwila prawdziwego triumfu. Chociaż czekały go jeszcze lata badań i ciężkiej pracy, już teraz mógł się mienić władcą wszechświata. Koniec przyszedł niecały rok później pod postacią dwóch kataklizmów, które zdarzyły się w odstępie ledwie miesiąca. O pierwszym głośno było nie tylko w Układzie Słonecznym, ale i na rozrzuconych po kosmosie koloniach. Deimos eksplodował z taką siłą, że upodobnił się do nieregularnej bryły i mało różnił się obecnie od Fobosa. Nikt tego nie pojmował. Księżyce z zasady nie wybuchają, przynajmniej nie same z siebie. Oficjalnie Deimos był niezamieszkały, jeśli nie liczyć kilku dozorców starej bazy. Potem wyszło na jaw, że pracowało tam kilkaset osób, kobiet i mężczyzn, zatrudnionych w tajnym kompleksie laboratoriów wzniesionych wokół Pierwszej Bazy, a należącym do Bargeta Ltd. Podniosły się głośne krzyki potępienia. Przez jakiś czas nie wiadomo było, ilu ludzi naprawdę tam przebywało, ale w końcu ogłoszono, że zginęło czterysta pięćdziesiąt osób. Ktoś musiał za to zapłacić. Dziennikarze opadli główną siedzibę Bargeta Ltd. Blady i roztrzęsiony rzecznik prasowy kompanii z trudem wydukał przygotowane oświadczenie. Tak, laboratorium było ośrodkiem projektowym korporacji. Nie, nie potrafi powiedzieć, jakie prowadzono tam badania, tyle, że miały one związek z przemysłem okrętowym. Nie, Austin też nie wie, co się stało. Powołany przez niego zespół fachowców próbuje obecnie ustalić przyczynę katastrofy. Nie... nie ma nic więcej do powiedzenia. Inni znaleźli Richardsa, ale on rozłożył tylko ręce i wstrzymał się od wszelkich komentarzy. - Co się stało? - krzyczał doń Austin. - Nie wiem - odparł Richards. - Dwa ziemskie dni temu otrzymałem raport od doktora Mastersona, który był dyrektorem kompleksu. Twierdził, że zespół jednego z laboratoriów wpadł na fascynujący trop, tak jednak niezwykły, że na razie za wcześnie jeszcze cokolwiek rozgłaszać. Chciał poczekać, aż testy potwierdzą śmiałe przypuszczenia. Możliwe, że właśnie w trakcie tych testów zdarzyło się coś fatalnego. - Chryste - jęknął Austin. - Tylu ludzi. Sami najlepsi naukowcy. Żadni zwykli robotnicy. Boże, mój Boże. Czy rozumiesz, co powiedzą teraz na dorocznym walnym zebraniu? Jak ja to wyjaśnię udziałowcom? Kea stwierdził, że tego też nie wie. Druga katastrofa miała wymiar wewnątrzkompanijny. Sporządzono raport końcowy z projektu Suk. Austin przejrzał dokument i stwierdził, iż było to coś na kształt finansowej czarnej dziury. Dotacje pochłonęły trzydzieści osiem procent aktywów całego Bargeta Ltd. Co gorsza, tajny załącznik z naukową analizą przedmiotu stwierdzał jednoznacznie, że próby uzyskania poszukiwanej przez Richardsa substancji nie tylko spełzły na niczym (niszcząc przy okazji Deimosa), ale od początku skazane były na fiasko. Czegoś takiego nie da się otrzymać. To mit, zupełnie jak kamień filozoficzny, czysty silnik spalinowy czy zimna fuzja. Bargeta stanął na krawędzi bankructwa, a wraz z nim całe konsorcjum. Będzie miał szczęście, jeśli przetrwa jeszcze ze dwa lata. Chyba, że zdarzy się jakiś cud, na co jednak trudno liczyć. Austin doczytał do ostatniej strony i poszedł szukać Richardsa. Znalazł go w jego gabinecie. Doszczętnie już ogołoconym. W kącie stały przeznaczone do wysyłki kufry i skrzynki. - Co... Kea wskazał kopertę. Leżała na biurku i była zaadresowana do Austina. Bargeta wyjął dokument, spojrzał. Kea składał rezygnację. - To wszystko moja wina - powiedział głuchym głosem, jakby jeszcze się nie otrząsnął. - Myliłem się. Nie ma złota, żadnej tęczy w dali. Bargeta chciał coś powiedzieć, ale zabrakło mu słów. Kea też zamilkł, położył tylko Austinowi dłoń na ramieniu i wyszedł. Bargeta przysunął się do okna i spojrzał z wysokości dwusetnego piętra na Madison Avenue. Dla niego to był koniec świata. Dla niego, jego rodziny, kompanii. Co dalej? Co teraz? Wydarzenia potoczyły się jednak szybciej niż oczekiwał. Fatalny raport przeciekł na zewnątrz zanim jeszcze zwołano specjalne spotkanie udziałowców. Posiadająca oddziały na wszystkich kontynentach i planetach Wall Street poznała szczegóły. Późniejsze śledztwo ujawniło, iż dokładnie w przeddzień doręczenia raportu Austinowi ktoś zarzucił rynek akcjami Bargeta Ltd. Pierwotnego właściciela oferowanego pakietu nigdy nie udało się ustalić; każda z akcji przeszła przez zbyt wiele rąk, zanim trafiła na rynek. Kea Richards opuścił swoje posiadłości na Ziemi, przyjaciół, kobiety, majątek. Było to dziwne, zaś stan jego apartamentów sugerował, iż bajecznie bogaty Kea preferował spartański tryb życia. Ktokolwiek do nich zajrzał, miał powody do zdziwienia. Domy były ledwie umeblowane, czasem okazywało się, że wyposażenie pochodziło z wynajmu. Podobnie z jachtami i ślizgaczami. Austin Bargeta przetrwał jakoś pierwsze spotkanie akcjonariuszy, którzy, podobnie jak on nie potrafili wciąż pozbierać myśli. Też czytali ten sam raport. Wobec braku pomysłów postanowiono zebrać się ponownie następnego ranka. Tym razem Austina zabrakło. Jeszcze wieczorem wrócił do biura i wyjął z prywatnego sejfu pistolet, trzynastomilimetrowy antyk, który strzelał pełnymi nabojami zespolonymi z zawierającą miotający ładunek prochowy łuską. Od wielu lat trzeba była zamawiać je w specjalnych warsztatach. Broń była równie stara, co historia rodu Bargetów. Austin przeładował ją, wprowadzając nabój do komory, niezdarnie obrócił wylot lufy w kierunku skroni, pomyślał, że przynajmniej ocali w ten sposób honor, i nacisnął na spust. Kula wyrwała mu większość czołowych płatów mózgu. Niestety, nie starczyło tego, by uśmiercić organizm. Austin Bargeta zmienił się w głuche i nieme warzywo, zdolne jedynie do prostych reakcji motorycznych. Wstrząśnięty Kea Richards wysłał natychmiast z Ganimedesa propozycję pomocy. Ma pewien kapitał, chętnie przeznaczy go na fundusz opiekuńczy, aby nie trzeba było oddawać Austina do publicznej placówki służby zdrowia. Rodzina odrzuciła propozycję. Mogli być bankrutami, ale nie zamierzali zdawać się na dobroczynność. Kea poczuł ukłucie żalu - że też ten bydlak musiał spudłować. Uznał jednak, że został pomszczony, podobnie jak wielu innych, w tym jego zapomniana prawie matka, skazana na grozę podróży międzygwiezdnym liniowcem. Jak ojciec i dziadek, i ci mieszkańcy Hilo, którzy zginęli z powodu skąpstwa jakiejś upiornie bogatej kompanii, która pożałowała pieniędzy na bariery ochronne. I jeszcze Leong Suk, biedna przez całe życie, zarówno w rodzinnej Korei, jak i na Maui. Ten nieszczęśnik Tompkins, który bez wątpienia zasłużył sobie na coś więcej niż wegetacja w roli religijnego oszusta. Wszyscy robotnicy, wśród których dorastał, zapracowani, spoceni i umierający po to jedynie, by ludzie w rodzaju Bargetów mogli sobie zafundować pływające po marsjańskich oceanach trimarany. Nawet załoganci statków kosmicznych skracający sobie dni alkoholem i prochami, ginący w różnych „wypadkach”, których można by uniknąć, gdyby armator nie oszczędzał na zabezpieczeniach i nie ograniczał się tylko do wymaganego prawem minimum. Bargetowie poszli na pierwszy ogień, ale będą jeszcze następni. Wielu następnych. Kea gotów był już do budowy środków „odwetu”. Podczas katastrofy na Deimosie zginął tylko jeden człowiek, gość z ekipy wynajętych przez Richardsa w marsjańskim półświatku ekspertów od ładunków wybuchowych, widać nie taki wielki fachowiec, jak sam twierdził. Cała reszta, czyli naukowcy, technicy, personel pomocniczy wszystkich szczebli oraz rodziny pracowników, zostali kilka dni wcześniej ewakuowani na Ganimedesa, gdzie ruszyła wreszcie prawdziwa praca. Szykowały się lata realizacji wielkich zamierzeń. Rozdział 25 Ganimedes, A. D. 2202 Kea dawał sobie dwadzieścia lat na zdobycie tronu, który wszakże najpierw musiał sam stworzyć. Wydarzenia potoczyły się jednak znacznie szybciej. Częściowo dlatego, że zmienił trochę swoje plany. Wiedział, że przede wszystkim musi zapewnić sobie maksimum bezpieczeństwa: fizycznego, finansowego, nawet w wymiarze moralnym powinien być górą. Musi być gotowy na chwilę, gdy „oni” spróbują obedrzeć go ze zdobyczy. Przez „onych” rozumiał nie tylko potęgi finansowe i superkorporacje, lecz również rządy planet. Nie próżnował zatem. Odmawiał sobie nawet tej odrobiny rozrywek i wytchnienia, którymi cieszył się jako pracownik Bargetów. Z początku wydawało się wszystkim, że Kea Richards naprawdę wycofał się z interesów, aby w zaciszu rozległych majątków na Ganimedesie bawić się w badacza i odkrywcę. W rzeczywistości zajął się przebudową starego statku międzygwiezdnego. Zmodyfikowano napęd w taki sposób, aby mógł pracować na AM2. Teraz „zbiornik paliwa” miał rozmiary walizki, tyle że wykonanej z Imperium X, podobnie jak ciągi podające antymaterię do komory spalania. Pojawiły się wprawdzie problemy z odizolowaniem paliwa od stosowanych dotąd smarów maszyny, jednak poradzono sobie i z tym. Gdy zakończono już testy stacjonarne, Richards i doktor Masterson wsiedli na pokład. Nad nimi wisiała czerwonawa kula Jowisza. Kea uniósł statek na generatorach McLeana, potem przeszedł na napęd Yukawy. Poza globem włączył ultraczułe sensory statku. Nikt ich nie śledził. Wtedy uruchomił napęd gwiezdny, zasilany AM2. Nie stało się nic szczególnego, ale też nadprzestrzeń sama w sobie jest dość nudna. Tyle, że ledwie włączyli napęd gwiezdny, ten zaraz się wyłączył. Richards nie zdążył jeszcze cofnąć ręki, gdy przezornie nastawiony automatyczny pilot oznajmił przybycie do celu podróży. Na ekranach jaśniał czerwonożółty Arktur w otoczeniu dwunastu planet. Tej samej ziemskiej nocy odwiedzili jeszcze trzy układy, zaś po powrocie na Ganimedesa zbiornik paliwa wydawał się równie pełny jak przed wylotem. Koszty? Właściwie żadne. Zbiornik zawierał ledwie drobną część tego, co Richards przywiózł zza sektora Alva. Trzy czwarte spoczywało wciąż w wyłożonym Imperium X sejfie na Ganimedesie. Marzenie stało się rzeczywistością. Statek przeszedł kilka dalszych modyfikacji, otrzymał między innymi sporą ładownię wyłożoną Imperium X. Kea znów zniknął i powrócił niebawem z ilością AM2 wystarczającą, jak obliczył, dla wszystkich kiedykolwiek zbudowanych statków kosmicznych na cały ich żywot. I jeszcze by zostało. Dość, by zasilać całego Marsa przez trzy ziemskie lata. Kea wiedział już, że wcześniej czy później będzie musiał zbudować automatyczne statki wydobywcze, możliwe że całe z Imperium X. Przeprowadzi je przez obszar nieciągłości i zaprzęgnie do pracy. Potem przyjdzie mu jeszcze opracować jakiś zdalny wyłącznik „kopalni” i system łączności uniemożliwiający przypadkowe namierzenie sektora Alva. Z niejakim rozbawieniem przestudiował historię kompanii naftowych, które próbowały utrzymać kontrolę nad wydobyciem ropy, by w ten sposób kształtować ludzką kulturę. Plan był może nawet i godny podziwu, chociaż egocentryczny, jednak nie miał szans powodzenia, głównie za sprawą słabego wyczucia rzeczywistości, chciwości i hipokryzji jego autorów. Jeśli Kea spróbuje zagrać kiedykolwiek podobną kartą, to poczeka na najwyższe atuty. Jednak zdalny wyłącznik (i włącznik) kompleksu wydobywczego musiał poczekać. Najpierw należało doprowadzić niektóre osoby do białej gorączki. Oficjalnie ogłosił, że wraca do interesów i zamierza zbudować flotę luksusowych statków, nie tyle liniowców, co jachtów, do obsługi połączeń między Marsem a Ziemią. Miały mieć wyłącznie pierwszą klasę, zaś koszt biletu, jak podawała plotka, będzie trzykrotnie wyższy niż normalnie. Było trochę śmiechu i gadania, szczególnie w najwyższych sferach. Pomysł uznano za ciekawy, ale z sufitu wzięty. Nie ma dość krezusów, by wypełnić kabiny w regularnych rejsach. Kea szybko zbankrutuje i zastuka do drzwi prawdziwych fachowców od komunikacji. A oni chętnie mu pomogą. Niemniej statki zostały zbudowane. Przypominały raczej średniego tonażu frachtowce, a nie jachty. Stocznię opuszczały wszelako nie wykończone, gdyż przestrzeń za grodzią trzydziestą trzecią była tylko z grubsza zagospodarowana. Zasadnicze modyfikacje przeprowadzano na Ganimedesie; mały port kosmiczny na terenie posiadłości Richardsa doskonale się do tego nadawał. Tam również montowano napęd gwiezdny, zaopatrywano jednostki w paliwo, kompletowano załogi. Opinia publiczna nie interesowała się kosmakami, jak zwano najemnych pracowników próżni, przez co nikt nie zauważył dziwnego ożywienia, jakie zapanowało w punktach rekrutacji. Szukano naprawdę najlepszych, tych, co nie stracili jeszcze wszystkich złudzeń, a gwiazdy traktowali wciąż jak wyzwanie. Kto przeszedł z powodzeniem wyjątkowo ostre testy, trafiał następnie na Ganimedesa, gdzie przechodził dodatkowe przeszkolenie. Około piętnastu procent odprawiano stamtąd grzecznie i z sowitą rekompensatą do domu. Ekipy psychologów odkryły ze zdumieniem, że nawet ktoś od lat pracujący w próżni może bać się przestworów kosmosu rozciągających się poza „znanymi” światami. Ostatecznie jednak załogi trafiły na pokłady nowych statków. Nauczyły się nawigacji, pilotażu, obsługi, i ruszyły w dal. Ku gwiazdom. Na poszukiwania. W ciągu dwóch lat od wystrzelenia pierwszego statku odkryto siedem nowych ras inteligentnych (lub prawie inteligentnych), spośród których trzy rozpoczęły już badania kosmosu. Żadna nie dysponowała napędem gwiezdnym. Ale każda mogła go mieć. Na warunkach Richardsa. Jego szpiedzy meldowali z pewnym niepokojem, że mnożą się plotki na temat poczynań Richardsa na Ganimedesie. Kea tylko wzdychał: cóż, każda tajemnica w końcu się wydaje. Mimo podjętych środków ostrożności zbyt wielu mieszkańców tego satelity Jowisza widziało statki, które startowały z portu Richardsa i po prostu znikały z orbity. Poza tym załoganci spotykali się w barach, rozmawiali. Przyszła pora na następny ruch. Nową korporację zarejestrowano w kraju, gdzie nikt nigdy o nic nie pytał, na Łotwie. Nazywała się Clive, Anon. Zgłoszenie wypełniono na tyle starannie, by nowa kompania mogła w przyszłości zajmować się dosłownie wszystkim, od organizowania kół gospodyń wiejskich począwszy, na terraformowaniu Słońca skończywszy. Jedynym nazwiskiem, które pojawiało się w papierach było nazwisko niejakiego Yaakoba Courlanda, obywatela Łotwy, któremu zapłacono za figuranctwo. Łotewskie prawo wymagało, aby osobą rejestrującą był ktoś miejscowy, pan Yaakob podparafował zatem co trzeba, skasował gotówkę i zapomniał o całej sprawie. Ostatecznie był to piąty zestaw papierów, który podpisał tego dnia. Pierwszego i ostatniego dnia rzeczywistej anonimowości kompanii. Ziemskie media otrzymały uprzejme zaproszenia na konferencję prasową, na której Kea Richards miał wygłosić ważne oświadczenie. O godzinie tej a tej, w dawnym porcie kosmicznym Long Island. Równocześnie zapowiedziano drugą konferencję, tym razem na Marsie, w porcie Capen City. Kea Richards miał pojawić się i tam, tyle że obie imprezy zaplanowano na ten sam dzień, według czasu ziemskiego w odstępie zaledwie godziny. Nikt nie zauważył tej oczywistej pomyłki. Na konferencje dziennikarze przybyli niezbyt licznie, chociaż potem całe ich tłumy przysięgały na klęczkach, że były obecne. Rzecz w tym, że Kea pojawił się na obu. W przewidzianym czasie. Na Marsie musiał nawet czekać blisko godzinę, bo zgodę na start z Ziemi dostał szybciej niż oczekiwał. Wygłosił krótkie oświadczenie. Jego kompania zdołała znacząco unowocześnić napęd gwiezdny. Na tyle znacząco, że zdaniem autorytetów można mówić wręcz o nowym rodzaju napędu. Wynalazek został już opatentowany na Ziemi i na Marsie, i wszędzie indziej; łącznie kilka tysięcy patentów. Próba naruszenia któregokolwiek z nich w części lub w całości spotka się z surowymi sankcjami prawnymi. Kea uznał, że na pierwszy raz tyle starczy. Na Marsie powtórzył to samo, po czym dał znak, by wylądowało piętnaście czekających na orbicie statków. Każdy niósł na pokładzie ładunek, jakiego ludzkie oko jeszcze nie oglądało. Nieznane minerały, rośliny w szczelnych namiotach. I jeszcze dwie całkiem nowe rasy inteligentnych obcych. Kea oferował ludzkości gwiazdy. Ale nie za darmo. Nowe silniki nie są przewidziane na sprzedaż, oznajmił, nie zamierza też udzielać licencji na ich produkcję. Będą one montowane jedynie na statkach Clive, Anon. Media oszalały. Wszyscy rzucili się na Richardsa. On zaś wycofał się na Ganimedesa i schował się jak najgłębiej. Całkiem dosłownie zresztą, bowiem pod jego posiadłością krył się porządny, wielopiętrowy kompleks bunkrów zdolnych wytrzymać bez szkody dla mieszkańców praktycznie wszystko, z wybuchem jądrowym włącznie. Tam siadł przed ekranem. Bawił się świetnie. Kto żyw pragnął dostać się na pokład któregoś z jego statków. Kolejka urosła błyskawicznie na tyle, że pojawiły się listy oczekujących. Ostatni na liście mieli dostać bilety niemal dokładnie w chwili, gdy i tak wylądowaliby na Marsie, lecąc konwencjonalnym liniowcem. Niemal, ale nie dokładnie. A przecież impreza nie była tania. Richards skalkulował zysk na trzydzieści procent i doliczył jeszcze (na razie) dwadzieścia procent za ryzyko. Konkurencja wytężała umysły, prawnicy biegali z biur do sądów i z powrotem. Sytuacja była prosta: oto Richards ogłosił właśnie nadejście ery parowców nie bacząc na fakt, że wszyscy inni siedzieli jeszcze na pływających kłodach i machali pracowicie wiosełkami. Na dodatek wyglądało na to, że miał monopol. Nieprawdopodobne... Nielegalne... Posypały się pozwy, tak cywilne, jak karne. Richards odparł przez swoich prawników, że jest całkowicie niewinny i wierzy w sprawiedliwość oraz mądrość sądów, wszelako doradzono mu, aby nie kierował swoich statków do żadnego miasta, prowincji lub kraju, ani na planety, gdzie próbowano postawić go w stan oskarżenia. Wtedy kompanie kupieckie i przedsiębiorstwa handlowe wszelkiego autoramentu wytoczyły ciężkie działa w obronie Clive, Anon. Wszystkim im zależało na jednym: aby dostarczyć towar X z punktu A do punktu B w możliwie jak najkrótszym czasie. To wywołało reakcję rządów. Kea Richards został uznany za wroga cywilizacji. Zażądano, by dla dobra ludzkości udostępnił swój wynalazek wszystkim chętnym. Richards odmówił. Ludzkość i tak skorzysta na działalności Clive, Anon. Wydano nakazy aresztowania. Aż dwa. Jeden w maleńkiej prowincji Rus, drugi w Sinaloa, gdzie tradycyjnie i od lat można było kupić za pieniądze dosłownie wszystko. Prawnicy Richardsa poinformowali sądy, że w trosce o swoje życie ich klient w żadnym razie nie zamierza się podporządkować. Trudno, stwierdzono. Zostanie zatem aresztowany na Ganimedesie. Potem zastosuje się prawo o ekstradycji. Odpowiednie instancje dostarczą uzbrojonych stróżów prawa. Nie nazwane na razie czynniki, o których mowa, wpadły jednak w prawdziwą furię, gdy okazało się, iż Kea nadal chodzi wolny i nikt nie zamierza go nagabywać. Miejscowe władze okazały się nad wyraz uczciwe. Raz kupione nie próbowały przehandlować się ponownie. Richards dobrze zainwestował swoje pieniądze. Owszem, wyglądał w ten sposób na „więźnia” Ganimedesa, jednak więzienie nie miało drzwi, gdyż w każdej chwili mógł wsiąść na pokład jednego z własnych statków i polecieć dokąd dusza zapragnie, zaś chwilowy brak kawioru i wędzonych węgorzy jakoś go nie przerażał. Potem zaproponowano sankcje, w tym zatrzymywanie statków kompanii. Parę osób zauważyło jednak, że trochę trudno będzie zatrzymać statek, który na ćwierci mocy silników przegoni każdą konwencjonalną jednostkę. Poza tym, jak niby fachowcy rządowi wyobrażają sobie takie akcje w głębokim kosmosie? W końcu nawet biurokraci zrozumieli, że nie da się machać lizakami w przestrzeni międzygwiezdnej, a i wrzaski w rodzaju „w imieniu prawa, stój” wzbudzą jedynie śmiech. Podobno ktoś zdołał wyjaśnić im nawet, na czym polega zjawisko inercji. Następnie rzucono pomysł, że przecież statki rządowe można uzbroić. Riposta Richardsa była błyskawiczna. Przypomniał, że po pierwsze, wszystkie traktaty międzynarodowe zakazują militarnego wykorzystywania kosmosu. Po drugie zaś, i to było ważniejsze, uprzedził, że jego statki już są uzbrojone. I rzeczywiście były. Kea kupił kilka lekkich, księżycowych kabotażowców, dodał im napęd gwiezdny oraz głowice z AM2 połączone z zapalnikami zbliżeniowymi, zmodyfikował też istniejący już wcześniej automatyczny system sterowania. Teraz każdy ze stateczków był całkiem potężnym pociskiem, a wyglądał niczym przysadzisty rekin ze zdobyczą w pysku. Pozostałe jednostki otrzymały baterie zdalnie sterowanych działek szybkostrzelnych zamontowane po obu stronach luków towarowych. Nie szkodzi, brnęły dalej władze. W takim razie poczekamy, aż statki wylądują i wtedy nałożymy na nie areszt, a załogi postawimy przed sądem Admiralicji. Główny prawnik Richardsa odparł chłodnym głosem, że (po pierwsze) Clive, Anon umieści na czarnej liście każde miasto, kraj i tak dalej, jak poprzednio, a ponadto (i to po drugie) każdy taki akt skończyć może się tragicznie dla wszystkich zainteresowanych, gdyż próba zastosowania siły spotka się z równie zdecydowanym odporem. Zaś kraj, który sięgnie po nią wobec Clive, Anon, uznany zostanie za hołdujący bezprawiu, wspierający terroryzm państwowy, co postawi go poza prawem międzynarodowym. W związku z tym będzie musiał liczyć się ze sprawą wytoczoną przed Sądem Światowym (istniejącym wciąż, chociaż niezbyt poważanym). Nastał czas chwiejnego pokoju, dodatkowo utrwalonego nigdy nie potwierdzoną plotką, iż statki Richardsa zostały zaminowane i każda próba wdarcia się przemocą poza grodź trzydziestą trzecią musi skończyć się tragicznie. Jak zawsze, tak i teraz znaleźli się szczególnie uparci niedowiarkowie. Startujący z Ixion Port statek zniknął nagle w olbrzymiej kuli ognia, która pochłonęła samą jednostkę, większość portu i fragment przemysłowej dzielnicy stołecznego miasta najbardziej rozwiniętego świata Alfy Centaura. Wrogowie Richardsa znaleźli punkt zaczepienia: nowe silniki są niebezpieczne, należy zakazać ich eksploatacji, wyciągnąć konsekwencje, itd. Kea dość się zaniepokoił, aż otrzymał nagranie rozmów między mostkiem a wieżą, dokonane przez jakiegoś radioamatora. Wyraźnie dało się usłyszeć, jak normalne procedury zostały zakłócone przez krzyki, trzask włazu i wystrzały, po których zapadała cisza. Krytycy otrzymali jednoznaczną odpowiedź, która na dodatek odebrała wagę ich argumentom. Jednak było blisko. Za blisko. Kea przejrzał starannie akta pracowników w poszukiwaniu osób bezwzględnie lojalnych i ze stosowną przeszłością. Najbardziej obiecujących zatrudnił w charakterze ochrony osobistej i straży posiadłości, pozostali posłużyli za zalążek zespołu operacyjnego do specjalnych poruczeń. Pierwszym ich zadaniem było wytropienie zleceniodawców porwania w Ixion Port. I znaleźli - pewną kobietę i jej syna, którzy kierowali obecnie SpaceWays i Galiotem. Krótko potem doszło do tragicznego wypadku: frachtowy ślizgacz zszedł ze zwykłego kursu i na skutek trudnej do przewidzenia awarii rozbił się na małej wyspie na Morzu Egejskim, burząc doszczętnie wzniesioną tam willę. Jej mieszkańcy zginęli, przez co SpaceWays zostało bez właściciela. Zabrakło też spadkobierców i kompania przeszła pod kontrolę syndyka. W tej sytuacji nie była już groźna. Baronowie zbrodni powinni odczytać i zrozumieć ten sygnał, ale dla wszelkiej pewności Kea zadbał jeszcze o ochronę dla załóg swoich statków. Od tej pory każdy, kto próbowałby narzucać się kosmakom kompanii, czy to w barze, czy w ciemnej uliczce, musiał liczyć się z ostrą odprawą. Richards kupował tymczasem nowe stocznie, wprowadzał do służby nowe statki i wysyłał je coraz dalej. Stworzył osobne klasy jednostek przeznaczonych do obsługi światów zamieszkałych przez ludzi. Pojawiły się okręty wojenne z napędem na AM2: uzbrojone w rakiety, pociski manewrujące, lasery i działka szybkostrzelne patrolowce mające eskortować liniowce i frachtowce w pobliżu potencjalnie niebezpiecznych, czyli zamieszkałych planet. Traktaty międzynarodowe zabraniały budowy kosmicznych jednostek wojennych rządom, ale milczały na temat prywatnych przedsiębiorców, z tej prostej przyczyny, że do czasu pojawienia się AM2 cała impreza była zbyt droga, by ktokolwiek bawił się w uzbrajanie rakiet. Kea wiele czasu poświęcił wymyślaniu nowych rodzajów oręża. Jeden z jego inżynierów, niejaki Robert Willy, zauważył, iż w gruncie rzeczy nie ma żadnych przeciwwskazań dla stworzenia broni strzelającej drobinami AM2 w otulinie z Imperium X. Pociski były malutkie i eksplodowały przy uderzeniu w przeszkodę dość twardą, by płaszcz ochronny uległ uszkodzeniu. Willy podejrzewał ponadto, że nawet nowoczesne przenośne lasery wielkiej mocy nie zdołają przechwycić tak drobnego celu. Kea skrzywił się wspominając historię Alfreda Nobla i jego obawy związane z wykorzystaniem wspaniałego wynalazku nie dla dobra ludzkości, lecz do budowy nowych ł strasznych broni strzeleckich, jednak przydzielił inżynierowi zespół badawczy i dał mu dostęp do AM2. Media odbijające nastroje publiczne (zawsze tylko odbijające; wyłącznie głupcy wierzą, że media cokolwiek kreują) zaczęły przedstawiać Richardsa jako swoistego wyzwoliciela, większego wynalazcę i dobroczyńcę niż Edison, Ford czy nawet McLean. Kea wiedział, że tamci nawet się do niego nie umywają i nie wynikało to bynajmniej z megalomanii. Rozumiał po prostu to, czego większość jeszcze nie pojęła: szykowała się nie tyle zmiana, co totalna rewolucja. Ale miał też pewność, że prędzej czy później nawet najbardziej oporni doznają oświecenia. Wszystko toczyło się własnym rytmem, a Richardsa opanowywał coraz większy niepokój. Wiedział, co teraz nastąpi i nie był pewien, czy zdoła przeciwstawić się skutecznie kolejnej próbie, której celem będzie zamknięcie ludzkości drogi do gwiazd. Zespół napastników musiał zapomnieć chyba o świetle Jowisza i podkradł się pewien, że ciemność skryje dokładnie ich poruszenia. Może zresztą nie zależało im na specjalnej dyskrecji, dość że w chwili ataku tylko jedna czwarta pasiastego Jupitera jaśniała na niebie niczym lampion wszechczasów, zaś komandosi okazali się świetnie wyszkoleni i przygotowani. Musieli ćwiczyć na pełnowymiarowych makietach posiadłości Richardsa, lub przynajmniej oglądać ją dokładnie na symulacjach. Gdy zawyły alarmy, Kea wygrzebał się z pościeli, w którą runął, skrajnie wyczerpany, niecałą godzinę wcześniej i chwiejnie podszedł do szafki. Wyciągnął z szuflady czarny strój, przypiął zawsze przygotowaną kaburę z naładowanym pistoletem. Obok czekał karabin maszynowy. Klasyczny, niestety, gdyż Willy nie zdążył jeszcze dopracować swej broni z pociskami AM2. Przeładował karabin, włożył buty i ruszył przez kompleks. Nagle podłoga uciekła mu spod stóp. Upadł. Dopiero później dowiedział się, że wstrząsy wywołał mały, zautomatyzowany stateczek, który wyrżnął w jedno z peryferyjnych laboratoriów. Zwykły akt sabotażu dla odwrócenia uwagi. Pozbierał się i pobiegł do jednego z większych holów posiadłości. - Panie Richards, do bunkra! - zawołał oficer ochrony, machając na pryncypała. W tejże chwili huknęło i podobno kuloodporny sufit runął wraz ze wzmocnieniami na podłogę. Ochroniarz obrócił się, krzyknął i zginął pod gradem kul wystrzeliwanych przez dwóch osobników w czerni, którzy zeskoczyli z góry. Jeden z nich dojrzał Richardsa, rozpoznał w nim cel numer jeden, odrzucił broń. Obaj skoczyli ku niemu... Kea pociągnął za spust. Nastawiona na automatyczne utrzymanie celu broń warknęła trzy razy, masakrując parę intruzów. Zatem otrzymali jasne rozkazy, pomyślał Kea. Nie mają mnie zabić. To im nieco utrudni robotę. W holu pojawiło się więcej ochroniarzy. Jeden z nich cisnął w dziurę w suficie granat. Huk i krzyki. Do diabła z bunkrem, pomyślał Kea. Jeśli ci dranie potrafili podejść tak blisko mojej sypialni, to pewnie i bunkier mają rozpracowany. Od strony głównego wejścia rozległy się przeciągłe serie z broni maszynowej. Błysnęły widoczne ledwie jako ślad na siatkówce oka lasery. Podniosła się wrzawa. - Ruszamy! - krzyknął i pobiegł ku drzwiom. Co za głupota, pomyślał. Naprawdę chcesz prowadzić ich do szturmu? A może zachciało ci się bawić w rycerza Rolanda? Jesteś inżynierem. Specjalizujesz się w działaniach zakulisowych. Nigdy nie byłeś żołnierzem, prochu nie wąchałeś, nie lubiłeś nawet tych idiotycznych filmów gloryfikujących powszechne, wojenne wypruwanie flaków. Główny hol recepcyjny pełen był dymu. Tu toczyła się prawdziwa walka. Kea patrzył, jak jego ochroniarze, w większości weterani poligonów takiej czy innej armii Układu Słonecznego, odpracowują znany sobie taniec. Salwa, ukrycie, skok do przodu. Dziwne, pomyślał, zupełnie jak na filmach. Ciekawe, czy filmy są tak realistyczne, czy też oni może za dużo się ich naoglądali? Dość tego, facet! - złajał się w duchu. Nie pora na podobne rozważania. Zostało już tylko czterech napastników skrytych za solidnymi kwietnikami, z których obecnie wystawały już jedynie kikuty paproci. Poleciały kolejne granaty. Nigdy nie lubiłem tych paprotek, wreszcie będzie można zmienić wystrój. Ale rachunek za to przyjdzie... Kea zdumiał się przelotnie, jakie to myśli przychodzą w takiej chwili do głowy. Moment później pierwsza fala intruzów została unicestwiona. Zaskoczona w pierwszych sekundach ochrona zwarła tymczasem szyki, doświadczenie i nieustanny trening zrobiły swoje. Otworzyły się drzwi zamaskowane w wysokiej na trzy kondygnacje ścianie, z ukrycia wyjechała samobieżna bateria sprzężonych działek. Ustawiła się za kwietnikami (które rzeczywiście tak zaplanowano, by mogły służyć za osłony przed kulami) i zaczęła omiatać ogniem teren przed wejściem. Na rozległym podjeździe Kea doliczył się trzech, nie, czterech małych statków, a to znaczyło, że operacja została zorganizowana z całkiem sporym rozmachem. Druga fala podniosła się z gruntu i zaatakowała. Bezpośrednie podejście do siedziby Richardsa zostało pracowicie udekorowane szczególnym ogrodzeniem, barierkami schodzącymi się u drzwi. Według ogólnego mniemania miały one porządkować perspektywę, kierując spojrzenie ku bramie wspaniałej rezydencji. Zamysł zresztą się powiódł, gdyż w fachowych kręgach uznawano ją za arcydzieło sztuki budowlanej. W rzeczywistości Kea sam to zaplanował, po konsultacjach ze specjalistami od zabezpieczeń. Barierki służyły nie tyle podniesieniu estetyki, ile utrudniały podejście do domu. Były akurat dość wysokie, by nie dawało się ich przeskoczyć z biegu, zaś wsporniki rozstawiono na tyle rzadko, że nie dawały żadnej osłony. Zadziałały zgodnie z planem, spychając nacierających intruzów w kierunku głównego wejścia, prosto w pole rażenia działek. Te odezwały się znów, szatkując czerń nocy błyskami. Kobiety i mężczyźni w czerni ginęli z krzykiem. Z dymu wyłonił się jeden tylko ranny i pokrwawiony mężczyzna z opuszczoną bronią. Został zastrzelony. To był ostatni. Bez chwili zwłoki działka wyjechały na otwartą przestrzeń i namierzyły statki desantu. Dwa od razu eksplodowały, trzeci otoczył się dymem, czwarty buchnął płomieniami. Ochrona podzieliła się na trzy drużyny. Jedna otoczyła ciasnym pierścieniem Richardsa, druga pobiegła sprawdzić, czy statki zostały ostatecznie unieszkodliwione, ostatnia szybko i fachowo przeszukała ciała. Rozbrojonych rannych odciągano do punktu zbornego. Kea przyglądał się temu nagle jakby otępiały. Po jakimś czasie ujrzał podchodzącego szefa ochrony. - Mogę meldować, sir? - Słucham. - Napastników było co najmniej siedemdziesięciu, może więcej. Nie wiemy, ilu zostało na pokładach statków. Dwunastu jeszcze żyje. - Kim są? - Nie mają żadnych dokumentów. Dwóch rannych twierdzi, że są najemnikami zatrudnionymi przez werbownika z Pretorii, dla którego już wcześniej pracowali. Nie wiedzą, kto dał zlecenie. O ile to było zwykłe zlecenie, czego nie jestem pewien. - Zachować czujność. Tych dwóch rannych nadaje się do przesłuchania? - Nie, sir. Ani teraz ani zapewne nigdy. Trzydziestomilimetrowe działka nie dają czystych ran postrzałowych... - A co pan o tym myśli? - Może to faktycznie najemnicy pracujący dla któregoś z pańskich wrogów. A może tajna operacja kogoś, o wiele ważniejszego. Diabli wiedzą. Kea przytaknął. Za atakiem mogła kryć się Federacja, mógł to być Rząd Ziemi lub Rada Marsa. Albo którakolwiek z superkorporacji. - Co z rannymi, sir? To znaczy, gdy już wyciągniemy z nich, co tylko się da? Kea zawahał się. - Sir, dodzwonili się do nas z Kanału Jedenastego - powiedział asystent, który wyrósł obok jak spod ziemi. - Ta ich gwiazda, Leda. Mówi, że dostali sześć zgłoszeń o strzelaninie i eksplozjach i pytają, co się dzieje. Chcą z panem rozmawiać... i wysłać zespół. Richards szybko przemyślał sprawę. W pierwszym odruchu chciał zaprosić reporterów. Mógłby i urządzić konferencję prasową pełną wyrzutów w stylu „Jak śmieli?”, „Kto się odważył?” i tak dalej. Ale powstrzymał się. - Powiedzcie im, że moja ochrona przeprowadzała bardzo realistyczne ćwiczenia. Ekipę mogą przysłać, Ganimedes to wolny świat, ale nie dostaną zgody na lądowanie na moim terenie. Co do mnie, przebywam poza planetą. Testuję nowy statek. Chwilowo nie macie ze mną kontaktu. Gdy tylko wrócę, zaraz przekażecie mi ich prośbę i sądzicie, że najpewniej chętnie z nimi porozmawiam, chociaż właściwie nie ma o czym. Asystent zamrugał, zmarszczył czoło, ale pospieszył wypełnić polecenie. Kea odnotował w pamięci, że gość nie jest chyba aż tak bystry, jak się dotąd wydawało. Obrócił się ku dowódcy ochrony. - Zna pan już odpowiedź na pańskie pytanie - stwierdził. - Tak jest. Oficer wyjął pistolet z kabury, przeładował broń i oddalił się w stronę punktu zbornego rannych. Kea wyszedł na zewnątrz. Spojrzał na Jowisza i dalej, ku innym zamieszkanym światom. Teraz poczekamy, pomyślał. I zobaczymy, kto zawyje najgłośniej. I poznamy imię największego wroga. Ale nikt nie zawył. Nie usłyszano nawet żadnych plotek ze środowiska najemników. Kea zaczął się niepokoić. Ta próba mogła się udać. Stosunkowo skromna próba, wiedział że będą następne, angażujące zapewne znacznie większe siły. Mieli pecha, bo chcieli go porwać, a nie zabić. W końcu jednak ktoś wyśle zwykłych morderców. Ktoś zdesperowany i pewien, że przynajmniej jeden z jego pomocników musi znać sekret napędu gwiezdnego. Kea zachował oczywiście tę wiedzę wyłącznie dla siebie, ale co z tego? Nic mu z tego nie przyjdzie, jeśli zginie w zamachu. Nie zmartwychwstanie. Chyba, że zdarzy się cud... Rozdział 26 Clarke Central, Księżyc, A. D. 2211 Cud zdarzył się późną wiosną. Pierwszy zauważył go wachtowy konwencjonalnego statku kursującego między Kallisto a Marsem. Nadprzyrodzona interwencja przybrała postać nieregularnej skały o średnicy niecałego kilometra. Z pozoru przypominała zwykły asteroid, tyle że poruszała się po innej orbicie niż gruz krążący między Marsem a Jowiszem. Nawigator odnotował kurs i prędkość obiektu i zaraz o nim zapomniał, jednak dane trafiły najpierw do dziennika, a potem dalej, do odpowiedniej placówki, gdzie przeliczono wszystko jeszcze raz. Technik z Centrum Namiarowego Marsa zamrugał oczami, zaklął i kazał powtórzyć operacje. Dane orbitalne wskazywały jednoznacznie, iż kawałek międzygwiezdnego śmiecia leży na kursie kolizyjnym z ziemskim Księżycem. Prawdopodobieństwo pomyłki wynosiło tylko piętnaście procent, czyli prawie nic. Technik przekazał sprawę przełożonemu. Ten przypomniał sobie o ostatnich cięciach budżetowych i żałosnych finansach Centrum, i postanowił wykorzystać okazję. Przekazał wieść o fatalnym kawałku skały biegłemu w kwestiach kosmosu i nauki dziennikarzowi z miejscowej sieci. Właściciel stacji wiedział, jak sprzedawać podobne informacje: „WIADOMOŚĆ Z OSTATNIEJ CHWILI! Naukowcy ostrzegają przez nowym meteorem z gwiazd, który uderzy w Księżyc! Do katastrofy zostało sto pięćdziesiąt osiem ziemskich dni! Mieszkańcy Marsa w niebezpieczeństwie! Ziemia zagrożona!” Wśród naukowców i w mediach zawrzało. Jakiś oczytany antykwariusz nazwał skałę Wędrowcem, co przyjęło się powszechnie i błyskawicznie. Był to jedyny punkt zgodny, bowiem wokół pozostałych fachowcy i laicy kłócili się zawzięcie nawet wówczas, gdy pierwsza gorączka minęła, zupełnie jak ta fala, która nawiedziła kiedyś zatokę Hilo. Kea obserwował to wszystko z Ganimedesa z rosnącym rozbawieniem. Oraz zainteresowaniem. Teorie mnożyły się jak króliki. Każdą studiowano uważnie. Federacja Słoneczna powołała specjalny komitet z kwaterą na Księżycu, w centralnym kompleksie Clarke. Po tygodniu komisja wydała pierwszy komunikat uspokajający, że do uderzenia Wędrowca zostało jeszcze dość czasu, by ewakuować wszystko i wszystkich. Potem zaczęła się rozwlekła licytacja na przemówienia i obietnice. Ogłoszono stan wyjątkowy. Ale to wszystko. Nie zrobiono dosłownie niczego. Co gorsza, dni mijały, a nikt nie występował nawet z żadnymi konstruktywnymi propozycjami. Ewakuować Księżyc? Ale jak? Pod pustynią kraterów mieszkały prawie dwa miliony ludzi. A co z Ziemianami? Wezwać wszystkich, by przenieśli się w góry i na wyżyny, gdzie wywołane kosmicznym kataklizmem wielkie fale pływowe zapewne nie dotrą? Słowa, słowa, słowa. Ani śladu czynów. Kea uważał się już wówczas za niepoprawnego cynika i w zasadzie nie powinna zdumiewać go ludzkość popuszczająca w bieliznę z powodu jednego kamienia, ani cholerujący coraz gęściej komentatorzy, debatujący bez końca politycy, ani naukowcy obliczający wszystko dla czystej satysfakcji do n-tego miejsca po przecinku. Oczywiście pojawili się też natchnieni prorocy głoszący, iż oto nadchodzi kara za grzechy. Gdzieniegdzie zdarzały się zamieszki wywołane przez ludzi, którzy chcieli uczcić koniec świata na swój sposób. Policja i wojsko zajmowały się głównie pacyfikacją tłumów. Gadanina trwała, a Dzień Sądu zbliżał się nieubłaganie. Pojawiły się głosy, czasem nawet poważnie brzmiące, iż nic nie da się uczynić. Katastrofy towarzyszyły człowiekowi przez wieki i to musiało się w końcu zdarzyć. Potem nastąpi kolejny etap dziejów. Wyższy. Zamierzony przez Tego, który to wszystko zaplanował. Zostały siedemdziesiąt trzy dni. Kea posłał po doktora Mastersona. Szanował tego człowieka za jego pragmatyzm za umiejętność trzymania języka za zębami nawet wobec personelu technicznego i administracyjnego, którym sprawnie zarządzał. Masterson sporządził własną symulację. Prawdopodobieństwo, że Wędrowiec uderzy w Księżyc: osiemdziesiąt pięć procent. Prawdopodobieństwo, że Wędrowiec zrykoszetuje i zderzy się z Ziemią: jedenaście procent. Prawdopodobieństwo, że Księżyc zmieni orbitę na ciaśniejszą: sześćdziesiąt siedem procent. Prawdopodobieństwo, że Księżyc rozpadnie się w wyniku uderzenia: trzynaście procent. Prawdopodobieństwo, że Wędrowiec wybije wielkie kawały skorupy Księżyca w kosmos: pięćdziesiąt cztery procent. Prawdopodobieństwo, że jeden lub kilka z tych odłamków spadnie na Ziemię: osiemdziesiąt jeden procent. Skutki... Kea nie słuchał dalej. Miał dość wiedzy i wyobraźni, by wiedzieć, co się zdarzy, jeśli kawał księżycowej skorupy, nawet niewielki, spadnie na któryś z kontynentów. Do tego dojdą zapewne jeszcze trzęsienia ziemi, a może nawet ruchy płyt tektonicznych. Tak czy owak, dojdzie to prawdziwego kataklizmu. A nikt nie próbował mu zapobiec. Owszem, politycy mieli teraz gęby pełne propozycji, tyle że całkowicie nierealnych: użyć wszystkich rakiet Układu i zmienić orbitę Księżyca; zbudować gigantyczne działo i zestrzelić Wędrowca... Były jeszcze inne, rozsądniejsze, ale i one ginęły w powodzi słów i nawet nie zaczęto ich realizować. Armie i policje postawione zostały w stan pogotowia. Czterdzieści jeden dni. Kea uznał, że albo przyszło mu żyć w szalonym świecie, albo sam postradał zmysły. Bo przecież rozwiązanie leżało w zasięgu ręki. Całkiem oczywiste rozwiązanie. Ale nikt jeszcze na nie wpadł. Postanowił zatem wziąć się do działania. Najpierw nawiązał łączność z Ziemią. Klął w żywy kamień, tak długo to trwało, nim dobił się do nadprzestrzennego łącza. Pomyślał przy tej okazji, że pewnego dnia będzie musiał zebrać paru fachowców, dać im parę milionów kredytów, nieco AM2 i polecenie opracowania jakiegoś porządnego systemu łączności, który nie dość, że będzie działał natychmiast, to jeszcze pozwoli słyszeć rozmówcę wyraźnie, a nie jak z dna beczki. I widzieć go w prawdziwych kolorach, a nie jakby był unurzany w buraczkach. Ostatecznie dotarł do właściwej osoby, najwyżej notowanej gwiazdy mediów, dziennikarza Jona Nance’a. Ten oznajmił natychmiast, że jest cholernie zajęty, bo podobno świat ma się skończyć i trzeba nadać to na żywo. Kea stwierdził, że on właśnie w tej sprawie. A konkretnie? Tego nie powie, ale chodzi o samego Wędrowca. Nance wykazał zainteresowanie. Wreszcie coś nowego zamiast nieustannych migawek o powszechnej histerii i rozruchach. Richards kazał Nancemu pakować manatki. Starczy jedna ekipa z kamerzystą i dwoma zdalnie sterowanymi modułami. I jeszcze sprzęt zapewniający profesjonalne łącze z Ziemią. Richards właśnie wysłał statek. - Fajnie, pięknie - warknął Nance. - Chce pan, abym zerwał program, zebrał ludzi i zgwałcił właściciela stacji dla jednego pańskiego uśmiechu? Muszę mieć coś więcej. - Trudno. Ta linia nie jest bezpieczna - stwierdził Kea. - A ja i tak nie do końca wam ufam. Statek będzie czekał w porcie Kennedy’ego. Za dwie godziny ma pan wejść na pokład. - Chryste... Sam dojazd potrwa dłużej! - To już pana kłopot. Dwie ziemskie godziny. Albo wynajmę własną ekipę i będziecie musieli targować się potem o materiał na równi ze wszystkimi. I rozłączył się. Potem pozwolił sobie na uśmiech. Masterson mógł być fachowcem od prognoz, ale Kea też sroce spod ogona nie wypadł. Prawdopodobieństwo, że Nance zjawi się na czas ze wszystkimi bajerami? Siedemdziesiąt dziewięć procent. Co najmniej. Statkowi, który czekał na lądowisku, kazał startować do Nowego Jorku. Potrzebował jeszcze dwa. Wybrał jeden z nowych transportowców i polecił Mastersonowi znaleźć jakiegoś rozsądnego pilota i przygotować statek do lotu. Potem posłał po swoją dawną jednostkę, ten sam gwiezdny okręt, który widział niegdyś na orbicie Marsa. Pierwszy latający na AM2. I co z tego? - spytał się w duchu. Nie przywiązywał się do przedmiotów. Swojemu statkowi nie nadał nawet nigdy nazwy, poprzestał na znakach rejestracyjnych. Nadeszła pora, by się go pozbyć. Gdyby wpadł w niepowołane ręce, ktoś mógłby z jego pomocą trafić na trop sektora Alva. A to byłby koniec. Kazał posadzić jednostkę w pobliżu jednego z utajnionych laboratoriów. Czym prędzej dokonał jednej drobnej modyfikacji związanej z systemem sterowania. Potem przeprowadził statek pod magazyny AM2. Tam zdalnie sterowany podnośnik w pancerzu Imperium X wyniósł z sejfu kawał antymaterii numer dwa. Kea umieścił go chwytakami w przedniej komorze. Było tego prawie pół tony. Pomyślał, że może to nawet część tego ładunku, który przywiózł podczas swojej pierwszej podróży do alternatywnego wszechświata. Był gotowy. Oba statki wystartowały z Ganimedesa i weszły na kurs prowadzący do Wędrowca. Tam czekał już na nie trzeci statek, z zrzędzącym i ogólnie wkurzonym Nancem na pokładzie. Udobruchał się dopiero, gdy Richards szepnął mu słówko. Dosłuchawszy do końca, promieniał jak gwiazda. Richards sprzągł stery starego statku z pulpitem umieszczonym na pokładzie jednostki Mastersona. Zespół zbliżył się do Wędrowca. Kei zdawało się, że widzi wirujący kawał skały lecący wprost na niego. Zupełnie, jak nadciągający tunelem pociąg... Dość tego. Kazał Nancemu nawiązać łączność ze stacją. Nie zostało już wiele czasu. Statek sprawozdawcy wisiał jakieś pięćdziesiąt kilometrów od pozostałych. Richards zauważył, że to trochę za blisko, ale tamten zbył go chrząknięciem. I dodał, że musi mieć dobre ujęcie, bo parę ciemnych kropek na tle czerni nikogo nie zainteresuje. Kea wzruszył tylko ramionami i westchnął, po raz nie wiadomo który, nad dziennikarską profesją. Nie potrafił pojąć, jak można tracić czas na pakowanie nosa w cudze, rzadko miło pachnące sprawy? Gdzie tu miejsce na własne życie, własne poglądy, skoro co chwilę wszystko to wystawia się na sprzedaż? Kena uszczelnił skafander i otworzył oba wrota śluzy, wypuszczając ze statku powietrze. Jednostki wisiały niecałe pięćdziesiąt metrów od siebie, łączyła je lina asekuracyjna. Nance zaczął nadawać. Obwieścił, że jest na wysokości orbity Marsa i zapowiedział wielkie, spektakularne wydarzenie, najbardziej znaczące dokonanie w historii ludzkości. Kea Richards podejmie próbę zniszczenia Wędrowca nową, do tej pory nieznaną metodą, z użyciem nowego, tajnego silnika. Podbechtany uprzednio przez Richardsa wyraził też zdumienie, czemu Federacja nie spróbowała nawet czegoś uczynić, a komisja wciąż tylko wysiaduje na Księżycu i drze pyski... (chociaż to ostatnie przekazał nieco oględniej). Tymczasem zdalnie sterowany szperacz z kamerą przekazywał obraz mężczyzny w skafandrze, uwijającego się po sterówce. Nie pokazał natomiast otwierającego się luku ładunkowego i manipulatorów z jakąś masą w uchwytach wysuniętych maksymalnie przed dziób statku, niczym ręce ubogiego wieśniaka próbującego odżegnać urok. Dla większego efektu Kea polecił dziennikarzowi czekać na umówiony znak i zacząć wówczas odliczanie. Właśnie nadeszła ta chwila. Nie zostało już wiele do zrobienia. Orbita ustalona, kontrolki podłączone do timera. Trzy minuty trzydzieści sekund. Kea skierował się do luku, czym prędzej przejechał po linie za pomocą wyciągarki. Druga kamera pokazała, jak wchodzi na pokład statku towarzyszącego. Zamknął właz, gdyż Masterson nie pragnął wcale, by jego oblicze pojawiło się na wizji. Przeszedł do centrali. Nance starannie budował napięcie. Dwadzieścia siedem sekund. Dziesięć... Zero... Timer włączył napęd gwiezdny. Statek zniknął. I kilka milisekund później uderzył w Wędrowca. Zarówno kamery jak i sprzęt wideo wysiadły z powodu przeciążenia. Spaliła się nawet część obwodów używanego przez Nancego modułu sprawozdawczego, maszynki w kształcie hełmu, która zastępowała dawne wozy transmisyjne. A przecież Kea ostrzegał. Szczęśliwie została jeszcze fonia, łącze też przetrwało, dzięki czemu Nance mógł przekazać radosną nowinę do Nowego Jorku. Stamtąd rozeszła się po wszystkich światach zamieszkałych przez człowieka. Kea ledwie słuchał tego całego bełkotu. Przejął stery transportowca, dał pół mocy na napęd Yukawy i ruszył ku asteroidowi. Znalazł jedynie rozpraszającą się coraz bardziej gromadkę drobnych kamyków. Po dawnym statku nie zostało ani śladu. Teraz dopiero nastawił ucha na gadanie Nancego, który wciąż jeszcze tkwił na linii. Nie wiedział, że w języku angielskim istnieje aż tyle synonimów słowa „bohater”. Owszem, w gruncie rzeczy został kimś w tym rodzaju, przyznał z niejakim zażenowaniem. I zachichotał... Kea, Bohater Galaktyki. Teraz był już kimś. Dzięki Wędrowcowi zyskał pozycję umożliwiającą mu otwarte działanie. Pozostało poczekać jeszcze na fanfary wzywające go na scenę. Prosto w blask jupiterów. Był dziwnie pewien, że dosłyszy je niebawem, chociaż nie wiedział jeszcze, kto w nie zadmie. Rozdział dwudziesty siódmy Ganimedes, A. D. 2212 Pierwszy rozmówca był premierem federacji; reprezentował wielkie rody. Drugi występował w imieniu Mamony - przez jego ręce przechodziło dwie trzecie obrotu kapitałowego. Obok siedziała przedstawicielka rady zrzeszającej dwa tysiące najwyżej notowanych na giełdzie spółek. Ostatnia osoba była przywódcą związków zawodowych trzech kontynentów. - Armia jest w większości po naszej stronie - powiedział związkowiec. - Reszta przyłączy się, gdy dobijemy targu. - Generałowie są czasami jak dzieci - mruknął Kea. - Chcieli nawet zabrać się z nami - dodał premier - ale mimo naszych zapewnień przestraszyli się, że ktoś mógłby ich zauważyć... Prosili wszakże, by przeprosić za ich nieobecność i przekazać pozdrowienia. - Nieśmiałe dzieci... - parsknął Kea. - Niemniej to nasze dzieci - zaznaczył finansista. - Wie pan, że nie zawracalibyśmy panu głowy, panie Richards, gdybyśmy wszystkiego wcześnie nie dopięli. - Obecnie najważniejsze są wybory prezydenta Federacji - powiedziała kobieta. - Zostało niewiele czasu i już teraz musimy wiedzieć, czy zgodzi się pan zostać naszym kandydatem. - Jeśli mam być szczery - odparł Kea - to druga strona już mnie o to pytała. - I wie pan świetnie, że my o tym wiemy - roześmiał się związkowiec. - W przeciwnym razie za próg by nas pan nie wpuścił. - Nie jesteśmy amatorami - zaznaczył finansista. - Gotowi jesteśmy znacznie rozszerzyć naszą ofertę. - Z tym akurat powinniśmy chyba chwilę poczekać - stwierdził Kea. - Może najpierw ja powiem, jak to widzę. - Oczywiście, słuchamy. - Odpowiem to samo, co odpowiedziałem im. Nie zależy mi. Jestem nieprzyzwoicie wręcz bogaty. Mam czterdzieści siedem lat i sądzę, że pora na trochę wytchnienia. Czas spocząć na laurach, że tak powiem. Kobieta aż klasnęła. - Świetna kwestia. Wykorzystamy ją w przemówieniach. - Wezmą z pocałowaniem ręki - dodał premier. - Już widzę te nagłówki: „Bohaterski zbawca cywilizacji odrzuca wszystkie oferty wdzięcznych obywateli”. - Utrzymamy taki ton przez jakiś tydzień - wtrącił związkowiec. - Potem zagramy na urazach. Jak to grube ryby wprowadziły Federację w ślepy zaułek. Zanim się pan obejrzy, będą błagać pana, abyś znów ich pan wyratował. - A wówczas zgodzi się pan, chociaż niechętnie i tylko z poczucia obowiązku - zakończył premier. Kobieta nagrodziła go uśmiechem. - O to chodzi, panie Richards? Przynajmniej w zarysie... Kea roześmiał się. - Doszliście do sedna sprawy szybciej niż tamci. - Właśnie dlatego to my jesteśmy górą - stwierdził finansista. - Owszem, ale bez pewnego kandydata - zauważył Kea. - Co stawia was w identycznej pozycji i sprawi, że kampania będzie nudna jak nigdy. Nawet, jeśli wygracie... Federacja jest w opłakanym stanie. Sami do tego doprowadziliście, ale czy macie pomysły, co zrobić? Naprawdę dobre pomysły. Odpowiedziała mu cisza, ale Kea wiedział, że musi drążyć ten temat. - Federacja podupada, przyjaciele. Gospodarka się sypie, mamy ze dwadzieścia lokalnych wojen. Do tego dochodzą jeszcze klęski głodu i suszy oraz zastój w przemyśle. Inflacja wybija przez sufit, odsetki sięgają nieba... o ile ktoś w ogóle godzi się na pożyczkę. Poza tym... nie wydaje mi się, abyście naprawdę mnie potrzebowali. - Ale pan potrzebuje nas - zauważył związkowiec. - Gdyby naprawdę na niczym panu nie zależało, to po co było rozwalać ten kawał skały... Rozumie pan, o czym mówię? - Rozumiem. - Co kieruje nas znowu na kwestię ceny - stwierdził finansista. - A czegóż mógłbym chcieć? - spytał Kea. - Mam AM2, co oznacza, że kontroluję praktycznie wszystko. Od kosmosu po drobiazgi. - Czekamy na odpowiedź, panie Richards - nalegał związkowiec. - Czego pan żąda? Kea powiedział. W odróżnieniu od pierwszej delegacji, ci nie krzywili się, nie próbowali targować. Od razu doszli do porozumienia. Port Richards, Tau Ceti, A. D. 2222 Łagodny stok wzgórza mienił się purpurą. Murawa porostów z zielonymi kwiatuszkami pachniała mocno, jak zwykle o wieczorze. Kea wciągnął głęboko powietrze. Wspinał się powoli na szczyt. Całkiem sam, jeśli nie liczyć otaczającej go nieustannie ochrony. Zdyszany z wysiłku przystanął na chwilę. Obrócił się i spojrzał na swój wakacyjny obóz. Chciało mu się śmiać, bo życie nie wyprało go z cynizmu, którym nasiąkł jeszcze w dzieciństwie. Obóz... Osobisty, piętrowy pawilon ze złotej tkaniny i ponad sześćdziesiąt namiotów dla obsługi, obstawy, personelu. Oficjalnie miał to być zwykły urlop spędzony na łonie przyrody. Zasłużony odpoczynek od obowiązków prezydenta Federacji. Wybór nowo przekształconego i zasiedlonego świata miał wymiar symboliczny. Planeta w systemie Tau Ceti otrzymała nazwę od nazwiska Kei, co media rozdmuchały do wydarzenia wielkiej wagi. - Czyż to nie wspaniałe - stwierdził jeden z komentatorów, - by ten prosty człowiek... zwykły mężczyzna wywodzący się z ludu... prezydent Kea Richards, ruszył szukać nowych inspiracji wśród gwiazd. - Większość analityków określa tę podróż jako symboliczną - dodał inny. - Dzięki Richardsowi cywilizacja sięgnęła dali, o jakich wcześniej nikt nie śnił. Obecnie prezydent Richards przypomina nam, że jest jeszcze wiele światów, które wciąż czekają na odkrycie. Że przyszłość będzie nam rzucać wciąż nowe wyzwania. Nie ma dla nas granic... Całe to gadanie o granicach było fragmentem przemyślanej kampanii od lat kreującej Richardsa na zwykłego człowieka, który niczym pucybut z legendy doszedł do wszystkiego o własnych siłach i nigdy nie zapomniał, czym jest nędza. Oto geniusz nieustannie starający się poprawić dolę wszystkich ludzi bez wyjątku. Trzeba przyznać, że było w tym nieco prawdy. W ciągu dziesięciu lat rozkręcił taką koniunkturę, jakiej jeszcze historia nie notowała. Pierwszym sygnałem ożywienia gospodarcze go był rozkwit przemysłu i wszelkiej wynalazczości. Rynek zalały rozmaite dobra w cenach tak niskich, że niemal każdego było na nie stać. Wielkie kombinaty rolnicze dostarczały tyle żywności, iż ludzkość błyskawicznie zapomniała o głodzie. Nauka przeżywała złoty wiek. Statki badawcze docierały coraz dalej. Ekipy terraformujące pracowały na dziesiątkach światów podobnych do Port Richards, i obszar Federacji rósł z roku na rok. Nawet sztuki piękne miewały się coraz lepiej dzięki ogólnemu dostatkowi i coraz swobodniejszej wymianie myśli. Wszyscy zgadzali się, że to Richards jest sprawcą przemian. Siłą napędową zaś była AM2. Zautomatyzowany kompleks wydobywczy działał bez zarzutu, dostawy były obfite i regularne. Szansę, by ktokolwiek wytropił źródło AM2, równały się zeru. Oczywiście Kea miał też wrogów. Wielu wrogów. Spojrzał na ochroniarzy badających ścieżkę wykrywaczem min. Wrogów dzielił na trzy grupy: idealiści, zawistnicy i szaleńcy. Idealistów neutralizował popierając wolność wypowiedzi i zachęcając do dysput i debat, co tylko wzmacniało jego wizerunek jako zwolennika demokracji. Zawistników albo dopuszczał do koryta, albo niszczył. Zaś co do szaleńców... Dwaj następni ochroniarze pojawili się na szczycie z bronią w rękach. Nie ma sposobu na szaleńców. Pozostaje uważać. Kea przyznawał po cichu, że w gruncie rzeczy dokonał w ciągu tych dziesięciu lat prawdziwego cudu. Fazlur był pesymistą przewidując, że AM2 tylko zburzy dotychczasowy porządek świata. Jednak, kontrolowana należycie przez Richardsa, wykreowała równocześnie nowy zupełnie ład. Kea wiedział jednak, że wszystko może się jeszcze zawalić. Jeśli stanie wpół drogi, wówczas typy w rodzaju Bargetów znów dojdą do głosu i powróci stagnacja, a z nią inne plagi. Na Ziemi nadał działało kilka wielkich rodów. Kea pozwolił im trwać na dawną modłę. Niech pomęczą się jeszcze trochę, utrzymując przestarzałe fabryki, niech dymią, brudzą i trują, niech gnębią biedotę. Każdego dnia setki ludzi decydowały się na migrację ze starej ojczyzny. Na statkach Richardsa docierali do nowych światów, gdzie szybko zapominali o ziemskim chaosie i ogólnej nędzy dawnego bytowania. A wszystko dzięki prezydentowi, który stworzył im tę szansę. Poszło tak szybko, pomyślał Kea. Tak szybko i udatnie... Za kolejne dziesięć lat będzie dwa razy lepiej. A za następne pięćdziesiąt... Kto wie? Wielka szkoda, że nie dożyję, aby to zobaczyć. Żal ścisnął mu serce. Żal, niepokój i tęsknota, zupełnie jak wtedy, gdy Fazlur zaproponował zapuszczenie się do drugiego wszechświata. Boże, jak bardzo chciałbym ujrzeć do czego jeszcze dojdzie... Po drugiej stronie wzgórza coś zadudniło. Kea podszedł wyżej. Ujrzał reprezentacyjny statek Federacji siadający w nowym, wielkim porcie kosmicznym Port Richards. Przybywała delegacja komitetu elekcyjnego, prosić Richardsa, żeby zechciał pozostać na stanowisku prezydenta. Ale nie po prostu na jeszcze jedną kadencję, na pięć lat. Kea został wybrany dożywotnim prezydentem. Zdumiewające? Dla niektórych na pewno. Ale taka właśnie była umowa. Dziesięć lat wcześniej na Ganimedesie związkowiec aż rozdziawił usta. - Co to znaczy dożywotnio? - Aż do śmierci, idioto - syknęła jedyna w delegacji kobieta. - Chyba, że sam złoży rezygnację. - Spojrzała na Keę. - Zgadza się? - Owszem. Jeśli mam się. tym zająć... to tylko tak, jakbym prowadził własną firmę. Perspektywa odbywających się co pięć lat wyborów zwiąże mi ręce i zmusi do myślenia o chwili teraźniejszej, zamiast o przyszłości. - Co powiedzieli tamci? - spytał finansista. - Nie byli zachwyceni. - Bo nie mogliby się później z tego wywiązać? - Właśnie. Tak właśnie powiedzieli. - Żaden problem - powiedziała kobieta. - W każdym razie dla nas. - Moglibyśmy zacząć przygotowywać grunt już teraz - stwierdził premier. - No i pod koniec drugiej kadencji dopiąć wszystko tak, by mucha nie siadła - dopowiedział związkowiec. - Już jest cholernie popularny, więc sami pojmujecie, że jeśli... - Dobra - sapnął finansista. - Jeżeli się na to zgodzimy, to czy jako lojalni poplecznicy... bliscy przyjaciele... Kea skłonił się niemal po królewsku. - ...zostaniecie najbardziej zaufanymi doradcami - dokończył za gościa. Finansista aż się uśmiechnął. Z wdzięcznością. - Zatem to już mamy. A czy jako pańscy doradcy będziemy mieli wpływ na politykę dystrybucji antymaterii? - Oczywiście - odpowiedział Kea. - Zresztą, rozmawiałem już z moimi ekspertami o zmianie naszej polityki. Na dłuższą metę monopol to nie jest najlepszy pomysł. Zamierzam udzielać koncesji na handel AM2, Imperium X oraz zmodyfikowanymi silnikami... Oczywiście nie każdemu, kto zechce. Tylko niektórym. - Spojrzał znacząco. - Chętnie wysłucham waszych sugestii czy podpowiedzi. W pokoju zrobiło się jakby jaśniej. Parę osób pojęło, że wkrótce dorobi się wielkich fortun. - Jeśli można, jako pierwszy pogratuluję panu pomysłu już... panie prezydencie - wyrwał się finansista i wyciągnął rękę. Kea uścisnął jego dłoń. I tak to poszło. Zaklepali sprawę. Szczegóły należały do prawników konstytucjonalistów. Kea po raz pierwszy zagrał kartą AM2 na poważnie. I złowił co chciał. Z czasem miało być coraz lepiej. Obserwował wysiadającą delegację. Ślizgacz już czekał, by podwieźć ich ten kawałeczek do obozu. Tam oficjalnie przekażą posłanie. Wieczorem odbędzie się wielka celebra, a jutro przyjdzie mu spłacić kilka ostatnich długów. Ale potem wszystko będzie już jego. Trochę jak w staromodnym małżeństwie, pomyślał. Dawni monarchowie by go zrozumieli. Królestwo dostarczało i trosk, i radości, ale wiązało jak ślub. Na całe życie. Kea już teraz był w praktyce cesarzem, tyle że nikt go tak nie nazywał. Nie gnębiło go poczucie winy z racji zachowania wiedzy o największym odkryciu ludzkości wyłącznie dla siebie. Chińscy cesarze postępowali tak przez setki lat. Po co uświadamiać prosty lud? - pytali dworscy uczeni. Nie wszyscy potrafią rzecz zrozumieć, nie każdy jest dość odpowiedzialny, by wziąć swój los we własne ręce. Ktoś musi decydować. To nasze brzemię. Tylko nasze. Pamiętał też, do czego potrafi doprowadzić chciwość. Widywał to w dzieciństwie, nie zapomniał nauczki z „Destiny I” i owej ślepej, bezrozumnej zachłanności, przez którą Ruth zamordowała Fazlura i Osiriankę, a sama zginęła z rąk Murpha. Ten zaś czynił wyraźne zakusy na działkę Richardsa. Od tamtej pory Kea inaczej zaczął pojmować istotę zła. Stworzył własną skalę etyczną. Zrozumiał, że cywilizacja potrzebuje jakiegoś fundamentu. Może powinna stanowić go jakaś siła wyższa, na przykład Bóg? Może. Jednak Kea był w innym wszechświecie i wrócił. Tam też nie znalazł ani śladu boga. Może i istniało Coś, może faktycznie gdzieś tam wśród gwiazd tkwił wielki boski tron... Jednak jak długo ludzkość go nie odnajdzie, będzie musiała zadowolić się Richardsem. Ruszył w dół zbocza. Jeśli nie będzie zwlekał, zdąży przebrać się przed spotkaniem z delegacją. Przyspieszył kroku. Ochroniarze spojrzeli zdumieni i też przyspieszyli. Zaczął biec. Czuł się dziwnie młody... jakby trochę pijany... Nagle coś zadudniło mu w uszach. Czerwona mgła przesłoniła widok. Gdzieś z zakamarków umysłu dobiegł krzyk „Jeszcze nie! Jeszcze nie skończyłem!”. Nieprzytomny padł na murawę. Spanikowana dziewczyna z ochrony przyklękła obok, przewróciła go na plecy, sprawdziła puls. Coś się tam tliło. Gorączkowo sięgnęła po komunikator. Po chwili na zboczu zaroiło się od pojazdów i ludzi gotowych ratować nowego dożywotniego prezydenta. Ganimedes, A. D. 2222 - Pańska ekipa medyczna się nie myli, to naprawdę był wylew - oznajmiła doktor Imbrociano, najwyższy autorytet w dziedzinie fizjopatologii i regeneracji tkanek. Kea odruchowo ujął lewą dłonią prawą rękę, obecnie całkiem bezwładną. Pamiętał, jak bezradny czekał kiedyś na pokładzie „Destiny I” aż będzie można zdjąć temblak. Teraz jednak paraliż dotknął całą prawą połowę ciała. - Zajmiemy się tym - zapewniła go Imbrociano. - Implanty nerwów i tak dalej. Sztuczne wszczepy załatwią resztę. Chociaż muszę ostrzec... Pewne osłabienie już pana nie opuści. Kea opanował się i zebrał na odwagę. - Nie to martwi mnie najbardziej - powiedział. - Jak ocenia pani pozostałe punkty diagnozy? Lekarka westchnęła. - Niestety nie mogę się z nią zgodzić. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że atak się powtórzy. Nie da się powiedzieć, kiedy dokładnie. Może za tydzień, może za rok. Może później. Nie wiem. Ale drugiego wylewu prawie na pewno... pan nie przeżyje. Kea roześmiał się chrapliwie. - Widzę, że nie cacka się pani z pacjentami. Imbrociano wzruszyła ramionami. - Po co marnować czas na kłamstwa? Tym bardziej, że czego jak czego, ale czasu nie ma pan w nadmiarze. Kea znów się roześmiał. Tym razem inaczej. Pojął aluzję. Sam myślał niedawno o cesarzach, którzy zawładnęli upływem czasu. I owszem, zawładnęli, ale nie całym czasem. Nie tym biologicznym. Imbrociano spojrzała na niego uważnie. - Dobrze przyjmuje pan złe wieści. Bez histerii. - Ta skłonność jest mi obca - zauważył Kea. - Tak też myślałam... panie prezydencie. Wstała, żeby wyjść. Kea powstrzymał ją gestem dłoni. - Uprzedzono panią o konieczności zachowania tajemnicy? Imbrociano aż się wzdrygnęła. - Nalegali tak bardzo, że prawie zaczęli grozić. Niepotrzebnie. Jest pan moim pacjentem. Przede wszystkim pacjentem. Pamiętam tekst ślubowania. - Proszę wybaczyć im nadmiar gorliwości - powiedział zdawkowo Kea. Wiedział, że jeśli wrogowie dowiedzą się o jego chorobie, znajdą sposób i na panią doktor. - Byłbym wdzięczny, gdyby zechciała zostać z nami, aż zdecyduję co dalej. - Myśli pan o operacji? Wie pan, że to zapewne nic nie da? - Jeszcze o tym pomyślę. Dam pani znać. Kobieta wyszła zdziwiona. Wszelako jeszcze większe zdumienie ogarnęło Richardsa, który niezbyt pojmował, co to za impuls nim pokierował. Bo przecież cóż mógł uczynić? Najlepsza specjalistka Federacji orzekła właśnie, że nie ma dla niego ratunku. Doradcy ponaglali, aby wyznaczył następcę. W domyśle: kogoś z ich grona. Niedopowiedziane, choć oczywiste, pozostawało jeszcze jedno - niech ujawni wreszcie źródło AM2. Jeśli teraz umrę, pomyślał, to idealnie urządzony system automatycznie się wyłączy. Maszyny zatrą wszystkie tropy. Sekret AM2 umrze wraz z jej odkrywcą. Zmyślne zabezpieczenia były jedyną skuteczną ochroną Kei przed wrogami, tarczą chroniącą przed zamachami. Ale co potem? Bez AM2 Federacja podupadnie, rozsypie się. Tyle roboty na nic. Więc? Przekazanie sekretu przyniesie skutki jeszcze gorsze, prawda? Dojdzie do straszliwych wojen o kontrolę nad AM2. Richards zatracił już rachubę przeprowadzanych symulacji, ale wszystkie przewidywały to samo: hekatomba na niespotykaną w historii skalę. Było już za późno na wychowanie sobie następcy. Poza tym, ten pomysł od początku wydawał mu się mało sensowny. Kea za wiele naczytał się o królach i ich dzieciach czekających tylko, aby objąć schedę. Czasem spiskujących przeciwko rodzicom, niemal zawsze zaś wypatrujących ich śmierci równie niecierpliwie, jak bram do raju. Tak samo było z wszystkimi wielkimi rodami, a Richards nie chciał upodabniać się do Bargetów. Ale dość jałowych rozważań. Pora podjąć decyzję. Kto zostanie następcą? Kto odziedziczy sekret AM2? Odpowiedź brzmiała wciąż tak samo: nikt. Ale przecież muszę coś postanowić, powtórzył sobie. Nie mam wyboru. Musi być jakiś wybór, podpowiadał uparcie wewnętrzny głos. Musi być. Ale... każdy musi kiedyś umrzeć. Prędzej czy później. Jednak my jesteśmy inni, szeptał głos. Szczególni. Wiemy coś, czego nikt poza nami nie wie. Coś tak ważnego, jedynego w swoim rodzaju i jednoznacznie dobrego zarazem, co stawia nas ponad szeregami zwykłych śmiertelników. Tych współczesnych i tych minionych. Kea długo zmagał się z przypływem szaleństwa (bo przecież tylko szalony umysł, jak uważał, snuć mógł podobne dywagacje). W końcu zasnął. Czuwający przy nim odnotowali, że spał bardzo spokojnie. Obudził się wypoczęty, głodny i gotów do działania. Najpierw kazał przynieść śniadanie. Potem posłał po Imbrociano. Odpowiedziała na wszystkie jego pytania i wysłuchała uważnie propozycji. Przyjęła ją spokojnie. - Tak - odparła w końcu beznamiętnie. - Mogłabym to zrobić. Mogłabym zbudować... wyhodować żywe ciało... ludzkie ciało... dokładnie takie, jak pańskie. Pojawi się kilka trudności, to na pewno, ale z dobrym zespołem i stosownymi funduszami... da się zrobić. - Zatem podejmie się pani? - Nie. - A to czemu? - Nie zdoła pan oszukać śmierci, panie prezydencie - stwierdziła. - A to właśnie próbuje pan uczynić. Sam uzna pan chyba, że to wysoce nieracjonalne. Mogę stworzyć duplikat pański ej osoby, ale... nie zdołam sprawić, żeby ten nowy organizm stał się panem! - A co to za różnica? Jeśli otrzyma całą moją wiedzę... moje myśli, motywacje, i będzie identyczny, co do komórki identyczny... Przecież stanie się wtedy mną. Prawda? Imbrociano westchnęła. - Jestem lekarzem, nie filozofem. Ten zapewne lepiej wyjaśniłby panu tę... różnicę. - Mogę uczynić panią bogatą - powiedział Kea. - Obsypać zaszczytami. - Wiem. Wiem też, że dość będzie tego, abym zapomniała o etyce. Nawet ja. Ale jeśli wezmę udział w tak śmiałym przedsięwzięciu, i uda mi się, to będzie tak, jakbym podpisała własny wyrok śmierci. Rozumie pan na pewno, że to bardzo niebezpieczna wiedza. - Myślałem o tym. Jednak jeśli się uda, zostanie pani przy mnie aż do emerytury. Gwarantuję, że będzie to bardzo wygodne życie. Imbrociano zastanawiała się dłuższą chwilę. - Jeśli odmówię, to znajdzie pan kogoś innego. Nie tak dobrego, jak ja. - Zgadza się. - Co znów wystawi mnie na niebezpieczeństwo. Wiem zbyt wiele. - To prawda - stwierdził obojętnie Kea. - No to zabierajmy się do roboty - powiedziała Imbrociano. - Nie mamy wiele czasu. Ganimedes, A. D. 2224 Znów wiodło mu się dobrze. Imbrociano przywróciła mu prawie pełnię zdrowia. Same wszczepy nerwów były proste, rehabilitacja przypominała piekło. Ale było warto. Richards wstał z fotela i przeszedł na drugi koniec gabinetu. Był sam. Spojrzał w lustro i skinął z zadowoleniem. Wywołany zawałem częściowy paraliż zniknął niemal bez śladu, to leciutkie kulenie na jedną nogę łatwo było ukryć. Dzieje polityki podsuwały niejeden sposób. Na przykład, Franklin Delano Roosevelt. Bardzo długo jedynie wąskie grono osób wiedziało, że był na stałe przykuty do wózka. Wrócił do biurka i z ulgą usiadł w fotelu. Ma prawo być zmęczony. Przecież skończył już pięćdziesiąt dziewięć lat. Sięgnął po karafkę i nalał sobie drinka. Szkockiej. Przez chwilę smakował trunek podobnie, jak te nieliczne chwile wytchnienia od obowiązków. Nagle wyczuł narastający ból głowy. Serce zabiło mocniej. Czyżby już? Ale nie, ból rozpłynął się, strach ustąpił. Dzięki Bogu, pomyślał. Te lęki znikną niebawem. Tak lub inaczej. Imbrociano była niemal gotowa. Wszystko już czekało, aż wypowie słowo, a wielka, całkowicie utajniona machina ruszy. Kea włożył wiele pracy w przygotowania. Tasował ludzi na stanowiskach, pociągał odpowiednie sznurki, tworzył i niszczył całe biurokratyczne imperia, byle tylko zatrzeć ślady swojej działalności. Reszta tonęła w powodzi produkowanych przez struktury rządowe papierów. Miał do dyspozycji olbrzymi potencjał przemysłowy i statki, które latały gdzie i kiedy chciał. Musiał tylko pilnować, by każdy wykonawca zajmował się wyłącznie swoją działką i nie miał pojęcia, co robią inni. Doświadczeni wywiadowcy skonstruowali pełen zmyślnych zabezpieczeń i pułapek system łączności. Zespół Imbrociano też nie próżnował. Budżet? Cała kasa Federacji... Kea znów łyknął szkockiej. Ciepło rozeszło się po ustach. Pierwszy krok ku oszukaniu śmierci był stosunkowo prosty. Imbrociano miała stworzyć chodzący, mówiący i myślący duplikat Richardsa. Drugi krok, wprowadzenie duplikatu w jego miejsce, był jeszcze prostszy. Ale budził grozę. Kea odsunął upiorną perspektywę. Stawi jej czoło, gdy przyjdzie pora. Trzeci element planu był dość złożony. Kea ulepszył pierwotny pomysł. Niewielka manipulacja genetyczna miała uodpornić sobowtóra na choroby i proces starzenia. Gdy alter ego zajmie już przewidziane miejsce, zastygnie niejako w rozwoju. Kea postanowił, że progiem będzie wiek trzydziestu pięciu lat. To był pod wieloma względami jego najlepszy czas. Pozornie będzie się zmieniał i młodniał, jakby „zrzucając starą skórę”, jednak każdy z etapów zabierze dość lat, by nikt nie zwrócił na to baczniejszej uwagi. W teorii nowy Kea Richards będzie mógł funkcjonować w takim ciele nawet przez setki lat. W ludzkich kategoriach to już nieśmiertelność. - W praktyce to może się nie sprawdzić - ostrzegła Imbrociano. - Wątpię, by jakikolwiek organizm, szczególnie organizm istoty myślącej, to wytrzymał. Taka struktura jest zbyt złożona, pojawi się też zapewne wiele czynników, których obecnie nie potrafimy przewidzieć. Nie tylko czysto fizjologicznych. Pozostaje jeszcze kwestia równowagi psychicznej. - Mogę oszaleć - powiedział spokojnie Kea. Imbrociano przytaknęła. - Mogę zostać zabity. Albo uwięziony i zmuszony do ujawnienia tego czy tamtego. - To też jest możliwe. Aby uniknąć podobnych niespodzianek Kea wprowadził pewne innowacje. Ostatecznie był inżynierem. Z powołania. Wyposażył swojego sobowtóra w moduł wartościujący, w programy zdolne do oceny sytuacji. Zdalne łącza będą nieustannie kontrolowały wszystkie poczynania alter ego. Monitorowanie obejmowało stan fizyczny i stan umysłu, a także zewnętrzne zagrożenia. Organizm miał otrzymać drobny wszczep, bombę w jamie brzusznej. W razie niebezpieczeństwa - tortur, skanowania umysłu, udanego zamachu - ładunek miał eksplodować z siłą dość wielką, by unicestwić wszystko i wszystkich w założonym promieniu. To samo miało nastąpić, gdyby moduł wartościujący uznał, że „duplikat” zawodzi umysłowo i przestaje spełniać kryteria przypisane władcy Federacji. Kea nazwał to czynnikiem Kaliguli. Nie chciał zmienić się w tyrana przekształcającego znany wszechświat w piekło. To ostatnie napawało go dumą. Sięgnął po szklaneczkę. Wspaniałomyślny dar dla mieszkańców przyszłego, wiecznego królestwa. Wprawdzie, gdyby był sam ze sobą do końca szczery, to musiałby przyznać, iż jego definicja „normy” psychicznej była dość szeroka. W przypływach krytycyzmu tłumaczył to prostą koniecznością. Przecież może się zdarzyć, że będzie potrzebował kiedyś niejakiej dozy szaleństwa, aby przetrwać. Nie da się przewidzieć wszystkiego, co przyniosą przyszłe stulecia. Dzisiejszy obłęd pojutrze może okazać się normą. Zawiadująca całym procesem machina umieszczona została na zautomatyzowanym statku szpitalnym, zbudowanym na specjalne zamówienie, wytrzymałym ponad wszelkie standardy. Wręgi były grube na metr, podczas gdy już centymetr gwarantował żywotność rzędu wielu dziesięcioleci. Ponadto otrzymał też system automonitorowania uszkodzeń i zdolność samodzielnego ich usuwania. Ukrył machinę tam, gdzie nikt nie miał nigdy szansy jej odnaleźć: w alternatywnym wszechświecie. Tam, gdzie było źródło AM2. W myślach określał ten obszar jako przestrzeń N. Gdyby ktoś jednak próbował tropienia, wyposażył statek w najlepsze systemy broni znane w jego epoce. Nie dawały intruzom żadnej szansy. Urządzenia jednostki miały czekać w gotowości na sygnał. I ożyć w stosownej chwili, by stworzyć następnego Richardsa, który zastąpi tego... usuniętego. Ciało wyrośnie z genów, które Imbrociano gromadziła nawet teraz, często dokonując biopsji prezydenta. Umysł, id Richardsa zostanie wszczepiony w drugiej kolejności. Potem pojawi się też ego, superego oraz myśli towarzyszące ostatnim chwilom przed... śmiercią. - To zabierze trochę czasu - uprzedziła Imbrociano. - Pełne wykształcenie duplikatu potrwa nieco ponad trzy lata. Musi pan jakoś poradzić sobie z tą luką. Kea rozwiązał problem tworząc złożony system komputerowo-biblioteczny. Miał on nieustannie notować wszystkie wydarzenia, zbierać dane z obszaru całej Federacji. Nowy organizm otrzyma je po przebudzeniu. Byle nie przedobrzyć. Świeży, niesprawny umysł łatwo przeciążyć. I zniszczyć, zanim się rozwinie. Tak zatem powrót do władzy miał przebiegać stopniowo. Każdy etap będzie oceniany. Moduł wartościujący będzie oceniał postępy i decydował: idziemy dalej, czy niszczymy nieudane dzieło i zaczynamy od początku. Zabawne, ale najprostsze było przygotowanie politycznego gruntu pod nieśmiertelność. Karta AM2 miała wielką siłę przebicia. Gdy umrze, dostawy AM2 automatycznie ustaną. Uzurpator nie otrzyma ani grama, co będzie musiało spowodować chaos. Trzy lata ostrego kryzysu to dość, by osłabić dowolnego amatora tronu. Gdy Kea powróci, nie będzie musiał zbytnio się natrudzić, aby usunąć łobuza. Szczególnie, że wraz z jego „zmartwychwstaniem” powróci też AM2. Taki odrodzony bohater to świetny temat do legendy, pomyślał Kea. Będzie ją na czym budować. Spojrzał na antyczny zegar stojący na gzymsie kominka. Pora zaczynać. Imbrociano już czeka. Dokończył drinka i odstawił szklankę na tacę. Zadzwonił po Kempera, szefa jego personelu. Uzgodnili ostatnie szczegóły dotyczące spraw, którymi trzeba będzie zająć się pod nieobecność prezydenta. Dopięcie paru ustaw, kilka nominacji i tak dalej. Personel przywykł już do dłuższych okresów niewytłumaczalnych podróży szefa. Pracował nad tym nie od wczoraj, przyzwyczajał wszystkich. Niekiedy wymykał się po prostu jako zwykły inżynier, niejaki Raschid, bywało też, że załatwiał wtedy wraz z paroma współpracownikami różne tajne misje dyplomatyczne. - A gdyby wynikła jakaś sytuacja wyjątkowa, panie prezydencie? - spytał służbiście Kemper, chociaż znał odpowiedź. Uważał jednak, że błędem byłoby nie zadać tego pytania. - Jak wówczas się z panem skontaktować? - Zachować spokój. To nie potrwa długo - stwierdził jak zwykle Kea. Kemper wyszedł, a prezydent wyciągnął z szafki pękatą torbę ze wszystkim, co potrzebował na drogę. Przełącznik pod blatem biurka otwierał tajne przejście w ścianie. Kea zniknął w mrocznym korytarzu, fragment boazerii wrócił na swoje miejsce. Niedługo potem znajdował się już na pokładzie małego jachtu i słuchał, jak kapitan wymienia rutynowe uwagi z pierwszym oficerem. Czekali na zgodę z wieży. Obejrzał się, czy Imbrociano i jej ludzie rozlokowali się wygodnie. Lekarka pomachała mu i uśmiechnęła się. Bez radości. Kea odmachał. Poprawił się fotelu przed startem. Ryknęło... przeciążenie napłynęło nagle i zniknęło... Kea smakował każdą chwilę początku lotu, nieważkość. Zupełnie, jakby zaznawał tego po raz ostatni. - Chce pan coś na nerwy? - usłyszał nagle głos Imbrociano. Obrócił się i skinął, by usiadła obok. Oczy miała podkrążone z niewyspania. - Chyba... nie. Wolałbym być w pełni przytomny. - Rozumiem. Ale na miejscu będziemy dopiero jutro. Czemu trochę nie odpocząć? - Jeśli nie wyjdzie, to czeka mnie cała wieczność odpoczywania. - Wciąż może pan odwołać operację - stwierdziła Imbrociano. - W każdej chwili. Doradzałabym to uczynić. - Już się zdecydowałem - odparł Kea. - Nie musi pani hodować w sobie kompleksu winy. Imbrociano umilkła. W zamyśleniu skubała rękaw. - Jeśli to pana choć trochę uspokoi - powiedziała w końcu - to jutro nie poczuje pan żadnego bólu. W ogóle niczego pan nie poczuje. Najpierw wstrzyknę panu środki otępiające, które zniosą strach. Resztę będzie pan wdychał. Gdy tylko wciągnie pan dawkę śmiertelną, będzie już... po wszystkim. Będzie pan martwy. - I odrodzę się - powiedział Kea z wymuszonym uśmiechem. - Lub, wedle innych, zmienię tylko jedną powłokę na drugą. - Ale to nie będzie już dokładnie pan! - nie wytrzymała Imbrociano. - Według pojęć potocznych, to może i tak. On będzie wyglądał jak pan, zachowywał się jak pan, tak samo mówił i myślał, ale zabraknie mu tej esencji każdego z nas. Zabraknie mu duszy. - Przemawia pani jak ksiądz - mruknął Kea. - Jestem inżynierem. Jestem pragmatykiem. Jeśli coś chodzi jak kaczka, kwacze jak kaczka, to musi być... Kea Richards. Zmęczona Imbrociano odwróciła głowę. Uznała swą porażkę. Potem poklepała jeszcze prezydenta po ramieniu, wstała i wróciła na swoje miejsce. Richardsowi było szczerze przykro z powodu tego, co musiał uczynić w następnej kolejności. Sięgnął do walizki. Usunął fragment okleiny, pod którą krył się przełącznik reagujący na ciepło. Naprawdę lubił Imbrociano. Mimo pewnej sztywności obejścia była osobą przepojoną humanizmem. I obciążoną przekleństwem rozwiniętej empatii. Miało to wpływ na modyfikację pierwotnego planu. Nie wyłączny, bo najważniejszy był czysty pragmatyzm. Chciał zacząć od mocnego uderzenia, podejrzanego wypadku, który stworzy okazję do przewietrzenia środowisk politycznych. Kryzys rządowy murowany, podobnie jak późniejszy wybuch wielkiej radości po cudownym powrocie ocalonego. Padnie wiele pytań. Niektóre tak ukierunkowane, by wskazać wrogów. Przepisywanie historii załatwi resztę. Będzie miał wiele czasu na podobne manewry. Drugim powodem było współczucie. Wobec Imbrociano. Kea nie chciał, aby zorientowała się, że została okłamana. Wiedział, że odczułaby to jako bolesny policzek. Szczególnie dobrze rozumiał to teraz, gdy sam stanął wobec perspektywy własnej śmierci. Już łatwiej byłoby mu oszukać samego siebie. Owszem, ufał lekarce, ale nie mógł ryzykować. Nie wierz nikomu, powiedział kiedyś pewien stary król innemu monarsze. We mnie też wiary nie pokładaj, chociaż jestem ci przyjacielem... W dwójnasób na mnie uważaj! Cóż, decyzja nie należała do łatwych, ale była konieczna. Wiedział też, że będzie mu brakowało Imbrociano, że opłacze jeszcze i ją, i innych. To brzemię monarchy. Od teraz i jego brzemię. Przysunął palec do zagłębienia. Gdy dotknie przełącznika, bomba zniszczy cały statek. Wszyscy zginą. Oprócz... ...Richardsa? Oblał się nagle zimnym potem. Serce oszalało w piersi. A jeśli Imbrociano ma rację? Z czym? Z moją duszą? Tak... z duszą. Z pieprzoną... Kea z drżeniem wciągnął głęboko powietrze, a potem wypuścił je z płuc. Jeszcze raz. Zamknął oczy. Pomyślał o ognistej kurtynie falującej w próżni w podmuchach kosmicznego wiatru. Zdało mu się, że przez nią przepływa. Ujrzał cząstki umykające na bok niby żywe stworzenia. Teraz? Już teraz? Nie. Jeszcze chwila. Jeszcze jedna myśl. Kea wciągnął zastałe powietrze kabiny. Pachniało słodko. Będę wiecznym królem, pomyślał. Wiecznym Imperatorem. Przycisnął przełącznik. Rozdział 28 Przestrzeń N, rok pierwszy Mężczyzna siedział spokojnie w fotelu i patrzył na barwne/bezbarwne kształty pojawiające się w czymś, co wyglądało jak iluminator statku kosmicznego. Miał ciemne włosy, muskularną sylwetkę i bardzo błękitne oczy. Okrywała go biała dopasowana tunika. Stopy tkwiły w miękkich białych pantoflach. Spoglądał na te światła od wielu... dni? Tygodni? Miesięcy? Tradycyjne określenia czasu utraciły dla niego sens. Nie nudziło go to ani przez chwilę, nawet oczy nie piekły, mimo że widział wciąż to samo, chociaż nie takie samo. Kształty zmieniały się, wzory pływały, kolory eksplodowały plamami. Uspokajający obraz. Ale nie dzisiaj. Pojawiło się jakieś napięcie. Tęsknota. Przytulna niczym łono kabina zrobiła się nagle za mała. Nagle pomyślał o czymś. Spojrzał w iluminator. Jakiś głos podpowiedział, że to jest miejsce, gdzie spotykają się dwa wszechświaty. Brama. Tak, to już wiedział. Jak nazywał tę bramę? Odpowiedź przyszła skądś z zewnątrz: nieciągłość. Nieciągłość Fazlura. Drgnął. Włosy zjeżyły mu się na przedramionach. Skąd dobiegał ten głos? Skąd? Ależ... Głos rozlegał się gdzieś w środku. W nim. Mężczyzna wstał i poczłapał na drugi koniec kabiny, do lustra. Spojrzał. Zobaczył twarz. Jakby znajomą... Na pewno nie należącą do nikogo obcego... Tak, właśnie. Przesunął palcami po policzku. Znów to dziwne odczucie... swojskości. Spojrzał odbiciu w oczy. Dostrzegł sardoniczny błysk. Błękit poszarzał, ochłódł. Mężczyzna roześmiał się. Echa wypełniły pomieszczenie. Boże. Ależ to miły dźwięk. Drżącym palcem musnął powierzchnię lustra. Niemal załkał przekonując się do końca, że to naprawdę on. Potem się opanował. Odstąpił od lustra. Położył ręce na biodrach... jakby pozował. Przyjrzał się uważnie, oceniająco swemu odbiciu. Szukał znaków słabości. Nie znalazł żadnych. Usatysfakcjonowany skinął głową. Jak to było? Wieczny król... Zmarszczył brwi. A co dalej... Tam, gdy już... Przypomniał sobie. - Jestem Imperatorem - powiedział głośno. Uśmiechnął się do własnego wizerunku. - Wiecznym Imperatorem. Księga czwarta SZACH KRÓLOWI Rozdział 29 Z początku obraz był niewyraźny, dopiero po chwili czujniki odległości ustawiły ostrość. Łąka pośród gór pocętkowanych wylotami jaskiń. Nie, to miasto, zreflektował się Sten. Sztuczna murawa, góry też sztuczne. I nie zwykłe jaskinie, lecz rozległe, dobrze urządzone podziemia. U szczytu łąki widniały ruiny niskiego budynku z łukowatą kolumnadą. Został zniszczony rozmyślnie przez imperialny pancernik, który po prostu na nim wylądował. Przed budynkiem wznosiło się podwyższenie. Poprawka. To szafot. Stał na nim mężczyzna w czerni. I w kapturze. Z pistoletem w dłoni. Przed nim dwóch imperialnych żołnierzy w mundurach polowych trzymało między sobą spore stworzenie o złocistym futrze. Kamera ogarnęła otoczenie. Łąka pełna była innych, podobnych futrzastych. Między nimi a szafotem stały szeregi imperialnych w nakrapianych brązem mundurach. Gwardziści. Broń trzymali wymierzoną w tłum. Na ekranie mignęła czyjaś futrzasta, nieostra twarz. I znów pojawił się szafot. Rozległy się werble i rozdzierające uszy gwizdy. - Ten gość idący na stracenie, to szanowny Tangeri - wyjaśnił głos Alexa. - Kal’gatowie protestują gwizdami i pewnie wyczuwasz, że nie podoba im się wcale to, co spotyka ich przywódcę. Jesteśmy w miejscu, które tubylcy zwą, a przynajmniej do niedawna zwali Domem Zebrań. To odmiana parlamentu. Huknęły zainstalowane na pancerniku megafony. - Nie da się tego normalnie zrozumieć, ale sam widzisz, że posłużyli się antycznym wręcz wyposażeniem. Z tłumaczenia wiem, że to seria pogróżek. Informują, że oto ukarany zostanie pierwszy winny, a będą jeszcze dalsze egzekucje. Echa zamilkły. Tangeri został obrócony twarzą w kierunku tłumu. Kat uniósł rękę, pistolet wystrzelił. Czaszka Tangeriego rozpadła się na kawałki, ciało obwisło. Żołnierze cisnęli trupa na dół. - Teraz będzie najciekawsze - zapowiedział Alex. Gwizdy brzmiały coraz głośniej, aż przeciążony moduł nagrywający włączył tłumienie. Ekran pociemniał. Gość przepchał się z kamerą nieco bliżej. Znów sylwetki. Ktoś biegnie. Poruszenie w tłumie. Salwy z karabinów. Krzyki. Ludzkie krzyki. Tłum biegnie ku szafotowi. Zakrwawiony futrzasty wymachuje imperialnym karabinem. Ujęcie z perspektywy ukazało leżące u jego stóp, zmasakrowane ciało gwardzisty. Ogłuszający ryk. Ciemność. - Pancernik otworzył ogień z działek. Widok nieba. Maleńki, nurkujący obiekt... eksplozja... Cisza i ciemność. - Wygląda na to - wyjaśnił Kilgour - że jakiś tubylec zdołał wystartować i zmylił osłonę niszczycieli. Dobrze to sobie wyliczył: jego żywot za pancernik. Obraz wrócił. Płomienie strzelały z burty pancernika przedziurawionego tuż za mostkiem. Niewyraźne sylwetki. Sporo biegnących. Znów strzały. I widok pustego nieba. Stena zabolało, jakby to on dostał. Czerń na ekranie. Po chwili ujrzał panoramę doliny. Daleko w dole ogień trawił kadłub pancernika, powyżej krążyły niszczyciele. Nagle jeden z nich zniknął w krzaczastym wybuchu. I znów ciemność. Sten zdjął hełm z wizjerem. - Co stało się z tym pierwszym Kal’gata? Tym, który zaczął nagrywać? Alex skrzywił się ponuro i wzruszył ramionami. - Nie wiem. Pewnie zginął. Bo inaczej czemu ktoś miałby przejmować od niego kamerę? Z informacji wywiadu wynika, że ten pancernik nazywał się „Odessa”, zaś Drugi Gwardyjski stracił dwa bataliony. Wild, który przywiózł taśmę, wspomniał też o blisko dziesięciu tysiącach ofiar wśród Kal’gatów. Oczywiście imperialne agencje nie poświęciły temu ani słowa. - Nazywają to patrolami przyjaźni - warknęła Sind. - Ci mordercy z Gwardii chcą ukryć pod gładkimi słówkami prawdziwy charakter swoich czynów. - Gwardia sporo ucierpi wykonując takie rozkazy - zagrzmiał Otho. - Ale najgorsze, że Imperator nazywa to sprawiedliwością. Sten wstał, podszedł do ekranu, zamyślił się. „Victory” wisiał wraz z eskortą w przestrzeni międzygwiezdnej, daleko od jakichkolwiek siedzib człowieka. - Zatem ja zginąłem, ale rebelia wciąż trwa - powiedział. - Jak letni ogień w oazie, który można zdusić, ale nie ugasić, i który w jakiejś chwili znów się rozpali - przytaknął Otho. - Będzie pełgał. Gdzieś dojdzie do pomniejszej bitwy, gdzieś indziej wartownik dostanie w łeb kamieniem... - Właśnie - dodał Alex. - Zaś Kal’gatowie, jak sam widziałeś, trzymają się mocno. Podobnie Zaginowowie. Imperialni zabiorą się w końcu i za nich, ale chyba nie nastąpi to wcześniej niż za jakieś trzy, cztery lata. Ostatecznie mieliśmy jeszcze wielu innych sojuszników. Niektórzy skapitulują, inni będą walczyć dalej. Do tego dochodzi jeszcze kwestia czystek na Centralnym, w Gwardii i całych siłach zbrojnych oraz parlamencie i gdzie tam jeszcze. Imperator nie może narzekać na brak kłopotów. I rzeczywiście. Wprawdzie we własnym przekonaniu usunął wreszcie Stena, jednak kosztowało go to o wiele więcej niż oczekiwał. Zniszczenie miłujących pokój Manabich, rasy powszechnie podziwianej, wzbudziło gniew wszystkich cywilizacji. Żadna sztuczka propagandowa nie zdołała tego zmienić. Nikt nie uwierzył w wersję, jakoby to Sten zastawił podłą pułapkę na Wiecznego Imperatora, który zdołał jednak umknąć, zabijając przedtem własnoręcznie buntownika. Wszyscy widzieli, że Sten zginął, a Imperator przeżył. Wnioski nasuwały się same. Większość uważała też, że pomysł z rozejmem i dwuwładzą był jedynie wybiegiem służącym przygotowaniu zamachu. Rebelia wybuchła ze zdwojoną siłą, przygasła, znów zapłonęła, zmuszając już teraz nadmiernie rozproszone siły Imperium do dalszych wysiłków. Sten nie marnował czasu na opłakiwanie Manabich czy przeklinanie siebie samego za rezygnację z rozstrzygającej bitwy. Nie mógł do niej doprowadzić. Został zdradzony. I co z tego? Wojna dopiero się zaczynała. Całkiem nieświadomie wypowiedział to wszystko głośno. Dopiero potakujący pomruk Otha przywrócił go do rzeczywistości. Obrócił się. - Masz rację - stwierdził Bhor. - Pora, byś się ujawnił i pokazał, że nie zginąłeś. Czas zebrać siły i znowu uderzyć. Alex i Sind potrząsnęli głowami. Kilgour chciał nawet coś powiedzieć, ale Sind go uprzedziła. - Jeśli tak zrobimy i znów zbierzemy floty, to znaczy te, co jeszcze nie uległy imperialnym i nie umknęły do nieznanych części wszechświata, to czy nie wrócimy w gruncie rzeczy do punktu wyjścia? Staniemy w obliczu kolejnego Asculum, gdzie wszyscy giną i nikt nie wygrywa? Tak właśnie walczyli moi przodkowie, Jannowie. Znam masę opowieści i ballad o tych, co stawali mężnie, do ostatniego człowieka. Wzruszają do łez - zaznaczyła nie kryjąc sarkazmu. - Wspaniałe źródło inspiracji dla młodych kandydatów na bohaterów. Tyle, że gdy dorosłam, to jakoś straciłam do nich serce. Bo zrozumiałam jedno. Romantyczna skłonność do heroicznego przegrywania bitew owocuje z reguły utratą wszelkich szans na wygranie wojny. Używając słownictwa Alexa, pieprzyć taką majówkę! Kilgour przytaknął. - Sam bym lepiej tego nie wyraził. Tyle, że wspomniałabym jeszcze Culloden*, [* Bitwa stoczona w r. 1746 na polu Culloden w pobliżu Inverness w Szkocji, między powstańcami Karola Edwarda Stuarta a wojskami angielskimi. Klęska Szkotów położyła kres powstaniu przeciw Anglii.] żeby szanowny Otho mógł dokształcić się potem w zaciszu swej kabiny. Sten zgodził się z obojgiem i przypomniał sobie, co usłyszał od sierżanta, który szkolił go na unitarce. Weteran imieniem Lanzotta już pierwszego dnia wyłożył rekrutom, o co w tym wszystkim chodzi: „Niektórzy generałowie twierdzą, że zadaniem żołnierza nie jest walczyć, lecz umierać. Jeśli któryś z was, wyskrobki, dożyje do końca szkolenia, to będzie gotowy pomóc żołnierzom tej drugiej strony umrzeć za swój kraj... Wytwarzamy zabójców, a nie pokonanych...” - Rykor - powiedział Sten. - Możesz nam pomóc? Morsowata psycholog pomachała płetwą ze zbiornika. Bardzo boleśnie odczuła zagładę Manabich, a szczególnie śmierć szanownego Ecu. Sama podejrzewała jednak, że za cieknącymi ciurkiem po jej chropawych policzkach łzami kryje się coś więcej. Może próba odreagowania, może rodzaj kompensacji. Przecież inni wkoło stracili już o wiele więcej bliskich osób, nawet ukochanych niż ona. Przez wszystkie te lata, całe dekady, gdy pracowałam dla Imperatora, a nierzadko była to robota wręcz krwawa, myślałam, że potrafię sobie poradzić jakoś z poczuciem straty, stwierdziła w duchu. I na zasadzie prostego skojarzenia przypomniała sobie odrażającą śmierć tych, którzy zginęli podczas skanowania umysłu. To nauczka dla ciebie, Rykor. Pamiętaj na przyszłość, że chociaż twoje nauki mogą być logiczne i jak najbardziej stosowne, to nie zawsze i nie każdemu przysłużą się równie dobrze. Pamiętaj o tym, gdy trafi ci się pacjent, który nie zrozumie prawdy objawionej w twoich słowach i nie sądź go pochopnie. On wcale nie musi być gruboskórny ani ograniczony. - Słucham - zwróciła się do Stena wyczekująco. - Powiedz mi, czy to ma sens. Owszem, gdybym wstał z grobu, wówczas przypuszczalnie zebrałbym znów całkiem sporo sojuszników, tak dawnych jak nowych. Tyle, że nie o to chodzi. Powiedzmy, że nadal udaję zmarłego. Czy Imperator obejdzie się wówczas z moimi dawnymi przyjaciółmi gorzej, niż gdybym wyskoczył nagle spod nagrobnego kamienia? W jakiej sytuacji będzie i więcej ofiar? Rykor zamyśliła się głęboko. - Myślisz całkiem logicznie - powiedziała w końcu. - Irracjonalna żądza zemsty, która obecnie kieruje Imperatorem, prowadzi do strasznych zbrodni... Ale otwarta wojna pochłania o wiele więcej żywotów, szczególnie istot nie zaangażowanych w sprawę. - Tak sądziłem - stwierdził Sten. - Dobra, szwejki kochane, oto mój plan. Spróbowaliśmy już otwartego ataku i nie wyszło za dobrze. Może to moja wina, ale nigdy nie lubiłem pchać się do walki w samo południe, w pełnym blasku słońca. Jak ci taki wypolerowanym pancerzem zaświeci w oczy... Sten aż się zdumiał, że przyszło mu do głowy coś na kształt żartu. Dobra. Wojna ma swoje prawa. Kto zbyt długo żałuje poległych towarzyszy, rychło sam do nich dołącza. - Tym razem zabierzemy się do tego z głową. Jak należy. Po ciemku, we mgle i deszczu, podchodząc od tyłu ze sztyletem w dłoni. W tym wariancie pozostaję martwym bohaterem. Żadnych bitew, o ile to nie będzie absolutnie konieczne. Zajmiemy się samym Imperatorem i albo go porwiemy, albo zabijemy. W dowolny dostępny sposób. Rozejrzał się. Rykor milczała. Otho marszczył brwi. W końcu chrząknął akceptująco. Sind i Alex przytaknęli. Podobnie kapitan Freston. - Miła nowina, chłopcze. Niech żyje Modliszka - powiedział Alex. - Bardzo mi to pasuje. Lubię działać w pojedynkę. Biorę Poyndexa. Alex wyjaśnił, że przyjrzał się uważnie ostatnim czystkom skierowanym głównie przeciwko jawnym, jak i cichym sojusznikom Stena. Usuwano też tych, którzy w jakikolwiek sposób obrazili kiedyś Imperatora. Jednak niektórych śmierci lub aresztowań nie dawało się tak prosto wyjaśnić. - Próbowałem przepuścić to przez komputer, ale ten prawie mnie opluł i kazał wprowadzić nowe dane osobowe. Alex wykonał polecenie. I otrzymał odpowiedź: Poyndex. Z początku Alex skłonny był sądzić, że bystry karierowicz dodawał do listy Imperatora własne typy i, korzystając ze sposobności, usuwał swoich wrogów, co było normalną praktyką każdego szefa tajnej policji w czasach, gdy wiele głów spada z karków. Tyle, że Poyndexowi przychodziło to dziwnie łatwo. Być może Imperator dał mu na tyle wielką władzę, by mógł uprawiać swój proceder na własne konto. Ostateczna odpowiedź okazała się całkiem prosta. Według Alexa Poyndex próbował wykreować się na osobę niezastąpioną. - Na razie ukrywa przed Imperatorem, że interesuje go tron, jednak wcześniej czy później dokona zamachu stanu. Alex dowiedział się też o odprawieniu Gurkhów. Najpierw pomyślał, że to z powodu tego plutonu Nepalczyków, którzy jeszcze przed rebelią zgłosili się na ochotnika by służyć pod Stenem. Potem zrozumiał, iż Poyndex robił po prostu miejsce dla swoich ludzi. To było logiczne. W identyczny sposób i z tych samych powodów, służba bezpieczeństwa przejęła funkcje Korpusu Merkurego i Sekcji Modliszki. Podejrzewał jednak, że musi się za tym kryć coś więcej. Poyndex zamierzał zostać jedynym łącznikiem pomiędzy Imperatorem a całym światem, a szczególnie zależało mu na sprawowaniu kontroli nad służbami imperialnymi, armią i parlamentem. - Ryzykuje oczywiście, że zanim tego dokona Imperator skróci go o głowę - dodał. - Przypomnijcie sobie, jak było z Bismarckiem, Jeżowem, Himmlerem, Kissingerem czy Jhonesem. Jedyna szara eminencja, której nie powinęła się noga, to Richelieu. Poyndex może być dobry, ale do kardynała mu daleko. Ale to była pieśń przyszłości. Na razie Poyndex całkiem skutecznie izolował Wiecznego Imperatora. Zaś jeśli wziąć pod uwagę, że w gruncie rzeczy był farbowanym lisem, który dowodził podczas interregnum Korpusem Merkurego i trafił nawet do rady, którą podał potem Imperatorowi na widelcu... - Mam pewien plan - zakończył Alex. - Chcę tak namieszać, żeby wszystkim w pięty poszło. I żeby nikt nie zorientował się, co naprawdę jest grane. Jak powiedział poeta: Aż do zmroku szukali, ale nie ujrzeli ni guzika, ni piórka, ani śladu smarka co by pokazały, znakiem wśród topieli gdzie właściwie, u licha, Baker spotkał Snarka. Sten spojrzał uważnie na przyjaciela. Wiedział, że tylko służbowy rozkaz mógłby go skłonić do dalszych wynurzeń. Ale po co go zmuszać? Niech Kilgour zrealizuje, co wymyślił. - Jak go dopadniesz? - spytał. - O ile wiem, drań siedzi cały czas w Arundel, chyba że podróżuje akurat z Imperatorem. Alex uśmiechnął się lekceważąco. - Zaprzyjaźniłem się ostatnio z Marrem i Sennem. Wprawdzie wypadli już z obiegu i niezbyt lubią się z naszym dawnym szefem, to zdążyli jeszcze odwiedzić Arundel. Już po odbudowie. Twierdzą, że nowy Arundel jest identyczny ze starym, a chyba wiedzą, co mówią, bo znali odpowiedzialnego za prace architekta. Oraz sam zamek, po którym łazili do woli zanim jeszcze ty jeszcze tam się zjawiłeś. Sten zmarszczył czoło. Zamek Arundel był fortecą, którą Imperator wzniósł sobie na Świecie Centralnym. Za wzór posłużyło ziemskie zamczysko o tej samej nazwie, tyle że ten był trzy razy większy i otaczały go rozległe pola i ogrody, a pod spodem kryły się bunkry dowodzenia i długie tunele wiodące do schronów mieszkalnych. Sama budowla uległa zniszczeniu na początku wojny z Tahnem, gdy wrogowie mieli nadzieję zgładzić tam władcę. Po powrocie Imperatora szybko uporano się z odbudową. Sten również musiał dobrze poznać zamek, skoro przypadła mu funkcja dowódcy osobistej ochrony Imperatora. Pamiętał też, jak kilka miesięcy po tym, jak objął stanowisko, ktoś jednak uciekł z pałacowego więzienia. Nawet niejeden, a cała grupa. Przytaknął. - Bierz się do roboty, Kilgour - powiedział. - Jakiego wsparcia potrzebujesz? - Wszystko już mam. Wild pożyczył mi statek z pilotką. Na Centralnym też znajdę jakąś brykę, ale to i tak będzie błysk. Tyle, co wejść i wyjść. Alex zasalutował tak wzorowo, jak czynił to niegdyś w Gwardii. Zdumiony Sten zerwał się odruchowo i odwzajemnił gest. Oto prawdziwe, wojskowe pożegnanie... Po czym Kilgoura wymiotło. Alex wyjawił tylko część prawdy. Owszem, uważał że największe szansę na usunięcie Poyndexa będzie miał działając w pojedynkę. Ale to nie wszystko. Wciąż, nieustannie, coś paliło go między łopatkami. Smakował każdy dzień, godzinę i minutę życia, jakby to właśnie miała być jego ostatnia chwila. Stracił swój dom, wszystkie rozległe dobra i zamki na rodzinnej planecie, obecnie spalone już zapewne i zniszczone w ramach zemsty Imperatora. Był gotowy. Wreszcie sam ruszam na spotkanie przeznaczenia, pomyślał. Sam, bez Stena. Ale dość tych ponurych myśli. Nie trzeba bać się Normanów. Dawno temu, na Ziemi, daliśmy im przecież łupnia. Uśmiechnij się, chłopcze. Stanął przed drzwiami swojej kwatery. Otworzył przyciskiem drzwi. I usłyszał chichot. Najpierw dojrzał Marlę. Boże, pomyślał. To ta dziewczyna, która tak dziwnie na mnie spoglądała podczas szkolenia. Laird wie, że to świetna baba, mocna i rozumna. Dokładnie w moim typie. Alex wiązał z nią nawet pewne nadzieje, ale wyszło inaczej, bo to Hotsco pierwsza zdobyła twierdzę. Dobroduszny w gruncie rzeczy Kilgour nie wiedział, jak przekazać tę nowinę Marli, czy w ogóle mówić cokolwiek, bo a nuż zdawało mu się tylko z tą obopólną miętą, toteż czym prędzej zrezygnował z pracy w kontrwywiadzie, byle tylko zejść dziewczynie z oczu. Gdy drzwi już zamknęły się za nim, odnotował, iż Marla wygląda szczególnie kwitnąco w gładkiej spódniczce i frotowej bluzce. Podobnie jak Hotsco, odziana tylko w woń perfum i jedną z koszul Kilgoura. Boże, pomyślał. Teraz mi się oberwie. - Szanowne panie... Tyle tylko wykrztusił. Marla i Hotsco spojrzały po sobie i wybuchnęły śmiechem. Alex dopiero teraz zauważył pustą butelkę poniewierającą się w kubełku z lodem. - Nasz bohater pewnie w głowę zachodzi, co też powinien teraz uczynić - powiedziała Hotsco. - Tyle to wiem - mruknął Alex. - Muszę się napić. Hotsco wstała i przyszykowała mu drinka. Stregg z lodem. - Twoja przyjaciółka Marla zajrzała tu kilka godzin temu. Opowiedziała mi parę historii szpiegowskich... I w ogóle sobie pogadałyśmy... Hotsco przesunęła znacząco językiem po wargach. - Okazało się, że wiele nas łączy... - dodała. - Oczywiście, oprócz sympatii do ciebie. - Boże... Teraz Marla się roześmiała. - Odkąd Sten zginął, kontrwywiad nie ma wiele do roboty. Zresztą Bhorowie świetnie nad wszystkim panują. Na dodatek jako kierownik sekcji sama sobą dowodzę, więc wezwałam się na dywanik. Uznałam, że za ciężko pracuję i należy mi się urlop. Alex strzelił setkę stregga i zanim jeszcze oczy wróciły mu na miejsce, nalał sobie następną porcję. - Marla zajrzała, więc ją zaprosiłam. Sam wiesz, co to za osoba. - Wiem - mruknął Alex z niejaką podejrzliwością w głosie. - Na jej świecie praktykuje się pewne... ciekawe zwyczaje. Bardzo ciekawe - powiedziała Hotsco jakoś tak gardłowo. - Interesujące dla nas wszystkich... - Boże... - Powtarzasz się, Alex. Obie dziewczyny próbowały wciąż zachować powagę, ale niezbyt im to wychodziło. - Pomyślałam, że Marla mogłaby polecieć z nami na Centralny - powiedziała Hotsco. - Wiesz, taka długa podróż... Uznała to za świetny pomysł, więc pomogłam jej się spakować. Jest już gotowa. Cieszysz się? Alex z wolna wracał do siebie. - Tak, jak najbardziej, witamy na pokładzie. Przejawiasz dziwny gust urlopowy, ale czemu nie. Marla podeszła i w ramach podziękowań cmoknęła go w policzek. - Kiedy ruszamy? - Myślałem, żeby zaraz - odparł Alex. - Statek Hotsco jest już załadowany. - Musimy już teraz? - spytała Hotsco. - Rozmawiałam z Marrem i Sennem... Szykują ucztę pożegnalną. To może jednak rano? - A czemu dopiero aż rano? Hotsco podeszła do wielkiego, okrągłego łóżka i wyciągnęła się na nim swobodnie. Mebel powstał kiedyś zapewne na zamówienia Imperatora i miał służyć jednej z jego ulubionych przyjemności. Dziewczyna przeciągnęła się jak kociak. - Bo tutaj jest więcej miejsca niż na moim statku - wyjaśniła. - Nawet, gdybyśmy zestawili koje. Prawda, Marla? - Boże - wykrztusił Alex, którego zatkało po raz trzeci. Rozdział 30 - Precz z Imperatorem! - krzyknęła kobieta, krzywiąc się nienawistnie. - Precz z zabójcą Manabich! - zawołał ktoś inny z czułkami bliskimi konwulsji. - Zabić bluźniercę! - rozdarł się wielki niedźwiedziowaty. - Na latarnię z nim! Cała trójka należała do oddziału pięćdziesięciu prowokatorów rozgrzewających tłum do nastroju bojowego. W zasadzie niepotrzebnie, bo ponad dwadzieścia tysięcy istot zgromadzonych przed gmachem parlamentu od początku nie przypominało manifestacji pacyfistów. Tłum dotarł już do zagradzających drogę szeregów czarno odzianych bezpieczniaków. Tu i ówdzie widniały transparenty, wielkie jak pokrowce na boiska. Najznaczniejszy przedstawiał karykaturę oblicza Imperatora, zaś czerwone, naznaczone plamami i zaciekami litery głosiły: MORDERCA. - Precz z mordercą! Precz z mordercą - skandowano unisono. Poyndex przemknął ślizgaczem nad głowami tłumu. Włączył moduł łączności. - Wozy naprzód - rozkazał. - Najpierw wchodzą do akcji kompanie Alfa i Delta. Z profesjonalnym zainteresowaniem obserwował, jak dziewięć ogromnych transporterów osacza manifestantów z trzech stron, zamykając ich przed frontonem gmachu parlamentu. Wieżyczki wypluły chmury gazu pieprzowego. Atakowani krzyknęli i cofnęli się w panice, a wtedy pojawiły się setki mundurowych, wyposażonych w pałki i ogłuszacze. Komunikator przy pasie zabrzęczał. Poyndex zaklął szpetnie, potem spojrzał. Czerwone, migocące światełko oznaczało wezwanie od Imperatora. Poyndex westchnął. Nawet w takiej chwili władca miał pierwszeństwo. Przekazał dowodzenie przybocznemu i zawrócił ślizgacz do Arundel. Wcale nie palił się do tego spotkania. Wątpliwe, aby poważne zamieszki tak blisko pałacu nastroiły władcę pozytywnie. Poyndex szykował się na najgorsze. - Dość mam tych bzdur - ryknął Imperator. - Czy nie rozumieją, że przegrali? Sten nie żyje. Bestia straciła głowę. Nic nie zyskają wykrwawiając się na śmierć. Cholera... Wskazał oskarżycielsko na Poyndexa. - Nie dość się starasz. Spocząłeś na laurach. Moich laurach. - Rebelianci nie wytrzymają już długo, Wasza Wysokość - odparł Poyndex. - To tylko kwestia czasu. Imperator uderzył pięścią w blat biurka. Niezliczone pliki meldunków posypały się na podłogę. - Czasu? Nie gadaj mi o czasie! Nie ma dnia, aby Zaginowowie, Hondżo czy Bhorowie, lub inna grupa malkontentów, nie próbowała zaleźć mi za skórę. Co więcej... ja za to płacę. Krwawię gotówką jak zarzynana świnia. Każdy tydzień oporu tych głupców będzie nas kosztować rok wychodzenia z kryzysu. Imperator spojrzał wściekle na Poyndexa, zupełnie jakby to on był źródłem wszelkiego zła. - Mają nas za słabych, rozumiesz? Nawet po sprawie Manabich nie wierzą, że starczy mi zdecydowania, aby utrzymać twardy kurs. - Jeszcze kilka zwycięstw, Wasza Wysokość, a ujdzie z nich powietrze. Wszystkie symulacje mówią to samo. - Pieprzę symulacje - warknął władca. - Wiem, że jest inaczej. Bebechami czuję, jak to się samo nakręca. Ta burda przed parlamentem jasno dowodzi, że mam rację. Kiedyś nikt by się nie ośmielił, a teraz... Swoją drogą, jakim cudem ta tłuszcza przeniknęła na tereny pałacowe? - Niebawem się z nimi uporamy - skrzywił się Poyndex. - Prowodyrów postawimy przed sądem. - Pieprzyć sądy. Sam się nimi zajmę. Na chwilę zapadła cisza. Imperator zamyślił się głęboko, potem spojrzał znów na Poyndexa. Tym razem spokojnie. - Czemu oni mnie tak złoszczą? - odezwał się tak cicho, że oficer musiał porządnie nastawiać uszy. - Przecież potrafię być miły, szczodry. Spytajcie moich przyjaciół. - Rozejrzał się po pustym pokoju jakby w poszukiwaniu owych przyjaciół. Wyciągnął bezwiednie dłoń do komunikatora, zawahał się. Ręka zastygła. Nie miał do kogo dzwonić. Poyndex trwał w bezruchu. Wiedział, że lepiej nie zwracać teraz na siebie uwagi. Oblicze targanego emocjami władcy krzywiło się niemiłosiernie. Potem znieruchomiało na podobieństwo kamiennego posągu. - Muszę zadbać o moją boską reputację - powiedział do Poyndexa. - Zmiażdżyć ich raz na zawsze. - Tak, Wasza Wysokość - odparł oficer czekając na rozkazy. - Podzielą los Manabich. Ich ojczyste światy mają zostać zniszczone. Niech po powrocie do domu znajdą tylko pustkę i pył. - Tak, Wasza Wysokość - powiedział Poyndex zastanawiając się już, jak wykonać rozkaz. Trzeba będzie wybrać statki, obsadzić je zaufanymi oficerami... - Niekoniecznie w jednym czasie. Lepiej, żeby kolejne ataki odbywały się w parogodzinnych odstępach. Niech zdążą pojąć, co się dzieje. A gdy już skończę, wszyscy zapamiętają, że należy się mnie bać. Poznają siłę mojego gniewu. Lepsze życie się zamarzyło? Doskonale. Spróbujcie tego po śmierci. Zmierzył Poyndexa spojrzeniem. - Jeszcze tu jesteś? - warknął. - Słyszałeś, co masz zrobić. Wykonać. - Natychmiast, Wasza Wysokość. Poyndex zerwał się na nogi i ruszył do drzwi. - I jeszcze jedno - rzucił władca. - Tak, Wasza Wysokość. - Następnym razem, gdy dojdzie do zamieszek... Nie baw się z gazem. Użyj broni. Rozumiesz? - Oczywiście, Wasza Wysokość. Imperator długo jeszcze patrzył za nim, wbijając wzrok w zamknięte drzwi. Być może dał jednak temu oficerkowi zbyt dużo swobody. Gdziekolwiek ostatnio spojrzał, zawsze trafiał na ludzi ze służby bezpieczeństwa. Dowodzonej przez Poyndexa. Zrozumiał, że popadł w izolację. Został odcięty od świata, środowisk opiniotwórczych, wszystkiego. Na dodatek otaczali go sami obcy. To niezdrowa sytuacja. Jak mógł na to pozwolić? Odpowiedź była prosta. Ze strachu. Ze strachu przed śmiercią. Pieprzyć ten duplikat, który pojawi się na jego miejsce. Przecież to naprawdę nie będzie już on, prawda? Uwolnił się od wpływu modułu wartościującego, tej maszyny podejmującej decyzję. Ale ściągnął na siebie inne przekleństwo. Przekleństwo śmiertelności. Potrzebował więc Poyndexa, który był sprawnym szefem ochrony. A ochrona musiała być na tyle szczelna, by nikt nie miał szansy go dopaść. A jeśli to właśnie Poyndex weźmie się do spiskowania? Raz już zmienił skórę, w czasach rady. Imperator nie podejrzewał, aby sytuacja mogła się powtórzyć. Poyndex był ambitny. Bardzo ambitny. Ale nie należał do ludzi, którzy pchają się w światła rampy. Wolał pozostawać w cieniu. Jeśli już rządzić, to raczej zza tronu... Niemniej... tak czy tak dąży do władzy, prawda? A dla Imperatora przewiduje rolę bezwolnej marionetki. Władca postanowił już o dalszym losie Poyndexa. Ale jeszcze trochę poczeka. Poczeka, aż poleje się jeszcze więcej krwi. Wiele krwi. A potem wskaże winnego. Na kozła ofiarnego Poyndex nadawał się znakomicie. Rozdział 31 - Ile razy podejmuję nowy ślad, zawsze wydaje mi się, że tym razem się uda. Że dorwę sukinsynka. Sind zaczerpnęła suchego piasku plaży i powoli wysypała go z garści. - Potem jednak walę głową w mur i ten drań znów wygrywa. Niemal słyszę, jak się wtedy ze mnie śmieje. - Nie ty jedna - powiedziała Haines. - Przejrzałam akta Mahoneya. Masa świetnych tropów. Ale wszystkie mylące. Dobre tylko do tego, żeby ganiać za własnym ogonem. - A ja uważam, że zmierzamy w dobrym kierunku - stwierdził Sten. - Według mnie to najszybszy i najmniej krwawy sposób pokonania typa. Gdy dowiemy się już skąd bierze AM2, skoczymy mu do gardła. - To się jeszcze nikomu nie udało - mruknęła Sind. - Historia Imperium pełna jest szczątków podobnych poszukiwaczy. Przypomnij sobie, co stało się z Kyesem. Wyciągnięta na plaży Nebty grupka zamilkła na chwilę. Dzień był miły i pogodny, fale załamywały się łagodnie na brzegu, miejscowe skrzydlate pokrzykiwały na wietrze. Jednak konspiratorzy prawie tego nie dostrzegali. Prócz jednego. Poczciwego giganta, który był mężem Haines. Sam’l słuchał rozmowy z zainteresowaniem, ale tylko jednym uchem. Drugim łowił zew morskich stworzeń. - Życie odkrywcy musi być wspaniałe - powiedział z rozmarzeniem. - W dzieciństwie czytałem wiele pasjonujących opowieści o tych, co odważyli się podążyć za głosem serca. Pewnie dlatego zostałem archeologiem. Żeby również zaznać przygód. Sten uśmiechnął się. Polubił tego rosłego, nieco jakby wstydliwego mężczyznę i przekonał się, że warto wysłuchiwać go do końca. Sam’l zawsze wiedział, co mówi. - I zaznałeś? - O tak. Wielu. Ponudzę was nimi kiedyś, gdy zdarzy mi się nadużyć wina. Bo w rzeczywistości podczas poszukiwań niewiele się dzieje. Zdumiewające, ale największych odkryć dokonuje się zwykle w piwnicach muzeów. Niezwykłe eksponaty, wstrząsające pomysły. Wszystko rzucone na stertę i czekające setki lat, aż jakiś zdesperowany student się przez to przekopie. - Przemawiasz, jakby rozwiązanie leżało w zasięgu ręki - zauważył Sten. - Czasem tak bywa. Może powinniśmy po prostu zebrać wszystko, co wiemy i przyjrzeć się całokształtowi. - Od czego zaczniemy? - spytała Sind. - Może od najważniejszego? - zaproponował Sam’l. - Od antymaterii numer dwa. - Gdyby to było złoto, żelazo czy nawet Imperium X - mruknęła Sind - to wiedzielibyśmy, gdzie szukać. Znamy prawa geologii i jeszcze ze czterech innych, przydatnych tu nauk. - W przypadku tej antymaterii najciekawsza jest sama struktura jej cząstek - wtrąciła się Haines. - Przede wszystkim zaś to, że w przyrodzie nie występuje jej przeciwieństwo. - Zatem możliwość pierwsza - stwierdziła Sind - AM2 pochodzi z jakiegoś zakątka wszechświata, którego położenia nie zna nikt poza samym Imperatorem. Tyle, że właśnie takie założenie dotąd przyjmowałam i nie znalazłam niczego poza dawnymi, całkiem ostygłymi tropami. - A gdyby to było w innym wszechświecie? - spytał Sam’l, nie wychodząc z roli marzyciela. - Alternatywnym wszechświecie? To by wyjaśniało brak przeciwieństwa w znanym nam uniwersum. - Nie chciałbym was zniechęcać odezwał się Sten - ale teoria alternatywnego wszechświata przypomina mi dziwnie pomysł z perpetuum mobile. Jak dotąd nikt go nie potrafił skonstruować, a współczesna nauka zgadza się z twierdzeniem, że czegoś takiego po prostu nie ma. Haines drgnęła. - Mahoney miał coś o tym - powiedziała. - Nie czytałam jeszcze dokładnie... - A ogólnie? - Wspominał, że Imperator z dziwnym uporem zniechęcał do badań nad teorią światów równoległych. Według Mahoneya kariery kilku bardzo zdolnych naukowców zakończyły się właśnie wtedy, gdy wkroczyli na ten obszar. Sugerował, że ktoś podciął im skrzydła. - Przyjdzie nam chyba zacząć traktować osobliwe pomysły Iana nieco poważniej - zauważył Sten. - Na przykład te dotyczące nieśmiertelności? - spytała ze śmiechem Haines. - Właśnie. Może jedno ma coś wspólnego z drugim. - To mi się podoba - powiedział Sam’l. - Jedna odpowiedź na dwa pytania. Prostota typowa dla eleganckich rozwiązań. - Tego właśnie szukał Kyes - rzuciła Sind. - I dotarł całkiem blisko. - Nie wiem, na czym polega ta sztuczka - zastanawiał się głośno Sten. - Imperator umiera. Potem wraca. Pomińmy na razie przypuszczenia Haines, że być może tym razem nie mamy do czynienia z tą samą osobą i skupmy się na tym, co wiemy. Po pierwsze... Według Mahoneya po każdym wypadku znikał zawsze na trzy lata. Ostatnio na sześć, ale chyba możemy to uznać za zwykły wyjątek od reguły. Niemniej, na trzy lata przepadał jak kamień w wodę. Co sugeruje, że ma kryjówkę. Na tyle dobrą, że nikt nie odkrył jej przez kilka tysięcy lat, jakkolwiek brzmi to dziwnie. Dalej. AM2 pochodzi z miejsca równie utajnionego i bezpiecznego. Rada przekonała się o tym na własnej skórze. Byłoby głupotą tworzyć dwa różne miejsca, służące w praktyce temu samemu. - A cokolwiek powiedzieć, Imperator nie jest głupi - zauważyła Haines. - To znaczy, że gdy znajdziemy jedno, powinniśmy trafić też na drugie. - Czy nadal rozważamy pomysł alternatywnego wszechświata? - spytał Sam’l. - Jest równie dobry, jak każdy inny - odparł Sten wzruszając ramionami. - W tym przypadku chyba nawet nieco lepszy - powiedział Sam’l. - Imperator potrzebuje przejścia, bramy do tego drugiego uniwersum. - No i? - spytał obojętnie Sten. - O ile dobrze pamiętam, czego mnie uczono w szkole, to taka brama powinna wywoływać wykrywalne zakłócenia w promieniowaniu tła. Nazywa to się chyba nieciągłością. Sten zrozumiał. - Wreszcie coś konkretnego, a nie tylko opowieści o duchach i krainach za siedmioma morzami. Jeśli trafimy na jakieś dziwne bip, to może być to. - Tyle, że nie wiemy, gdzie szukać - Haines wskazała w górę. - Niebo jest duże. Życia nie starczy, by zbadać je kawałek po kawałku. - Tego akurat nie byłabym pewna - powiedziała Sind. Wszyscy spojrzeli na nią z nadzieją. - Kyes wskazał kilka obiecujących miejsc, których nie zdążył sprawdzić. Podejrzewał, że mogą się tam kryć tajne posiadłości Imperatora, i tam właśnie przebywał podczas swoich nieobecności tutaj. Osobiście sądzę, że mógł mieć rację. - Jeśli tak, to powinniśmy porównać twoje dane z zapiskami Mahoneya - stwierdziła Haines. - Ian pracował prawie nad tym samym. - Dobry pomysł. - Sind uśmiechnęła się do Haines. Czuła sporo sympatii do tej dziewczyny, która, jako była kochanka Stena potwierdzała dodatkowo klasę samej Sind. - Gdyby chodziło o przypadek zabójstwa - podjęła była policjantka Haines - a w gruncie rzeczy tak jest, to wiedząc już, kto i gdzie go zaplanował, ustawiłaby totalny podsłuch i czekała, aż ktoś się odezwie. Potem namierzyłabym podejrzanego po kolejnych łączach. - Proponujesz zatem, kochana, abyśmy poczekali - powiedział Sam’l głaszcząc dłoń żony. - O ile teoria jest słuszna, to linie łączności powinny być cały czas czynne. Imperator musi mieć możliwość komunikowania się ze swą kryjówką i... Nawiasem mówiąc, zauważyłaś, że zaczynam mówić przy tobie jak gliniarz z seriali? Ale musi istnieć też łączność ze stacjami przekaźnikowymi, takimi na jakiej Kyes miał pecha zakończyć świadomy żywot. Otwarty kanał. I to niejeden, skoro los Imperium od nich zależy, a Imperator, zupełnie jak Schliemann, nie zwykł zostawiać niczego przypadkowi. Sten z trudem zachował spokój. Nie chciał cieszyć się przedwcześnie. - Nie zaszkodzi sprawdzić - oznajmił. - To trzeba sprawdzić - rzuciła Sind. - Coś mi podpowiada, że to może być dobry trop. - Popieram - dodała Haines. - Ostatecznie to instynkt odróżnia zawodowca od amatora. - A ja się zastanawiam - wtrącił się jakby od niechcenia Sam’l - jak wyglądałoby nasze życie, gdyby AM2 dawała się wytwarzać i składować jak każdy inny surowiec, gdybyśmy mogli ją warzyć równie łatwo, jak nasi gospodarze pędzą swojego stregga. - Skrzywił się ironicznie. - Przypuszczam jednak, że to niemożliwe. Nie da się sztucznie otrzymać AM2. Jeszcze ze studiów pamiętam pewien artykuł, którego autor udowadniał, że nawet gdyby znaleźć sposób, byłby to proces na tyle kosztowny, by cała sprawa okazała się całkowicie nieopłacalna. - Mahoney tak nie uważał - powiedziała Haines. Sten aż podskoczył. - Co? - Powiedziałam, że Mahoney tak nie uważał. Zebrał sporo materiałów o syntetycznej AM2. Nadał plikowi nazwę Dezinformacja. Dopiero zaczęłam je przeglądać. Poklepała się w czoło, jakby chciała ożywić pamięć. - Było tam coś szczególnego. Przeznaczonego specjalnie dla ciebie. Sten przytaknął. Widział już te akta. Na niektórych widniało duże S oznaczające, że sprawa w taki czy inny sposób wiąże się ze Stenem i powinna go zainteresować. Haines uśmiechnęła się nagle. Przypomniała sobie. - Właśnie. Chodziło o „Projekt Bravo”. - Spojrzała na Stena. - Mówi ci to coś? Sind ujrzała, jak Sten blednie. A nawet gorzej. Co jest grane? Dotknęła jego dłoni. Była lodowata. - Tak - wychrypiał Sten. - Znam tę sprawę. Dopiero teraz zauważył troskę malującą się na twarzach Sind i Haines. Nawet flegmatyczny Sam’l wyglądał na zaniepokojonego. - Ale najpierw muszę sprawdzić, co właściwie z tego pamiętam - powiedział siląc się na spokój. - Rykor mi pomoże. Wiedział, co go czeka. To nie będzie niewinna zabawa. Ale musi poprosić Rykor o pomoc. Aby raz jeszcze zajrzeć do najczarniejszego koszmaru. Był z powrotem na Vulcanie. Karl Sten. Dzieciak Migów przemieniony w Delinqa. Dzieciak, któremu zostało już tylko parę godzin życia, nim dopadną go siepacze Thoresena. Wraz z nim była Bet. Kochana, taka młoda. I Oron, niezwykły geniusz, na skutek wypalenia umysłu znający jedynie chwilę teraźniejszą. Nad nim stał Mahoney. O wiele młodszy Mahoney. Silny i pewny siebie. Ale młodzik Sten nie wiedział, czy może mu zaufać. - Muszę mieć potwierdzenie planu Thoresena - mówił Mahoney. - Włamałem się do centralnego komputera i nie było tam nic o projekcie Bravo poza zwykłą pułapką wypytująco- ostrzegającą. Projekt Bravo! Znowu to samo. Sten poczuł ucisk w piersi. Rozpłakał się. Spokojnie, dobiegł go głos Rykor... To już minęło, odeszło. Już ich opłakałeś... Poczuł ukłucie. Środek podziałał i na Stena spłynął spokój. Coś stukało w dali. Rykor pracowała przy klawiaturze. Wywoływała obrazy z pamięci. Szeroka, radosna twarz Mahoneya rozsypała się na kawałki. Jeden ze strażników Thoresena. Na posterunku. Sten zaszedł go od tyłu, otoczył ramieniem szyję, dobył nóż... Charkot... uchodzące życie... Tego Sten nie żałował. Odczuł nawet jakby radość. ...i obrzydzenie do samego siebie. Coraz silniejsze... Tyle razy zadawał śmierć. Tyle morderstw. Spokojnie, przyjacielu, napłynął kojący głos Rykor, było, minęło, nie zmienisz... zostaw... Ale nie mógł. Ten człowiek był martwy. Jak rezdeptany robal... Sten jęknął. Boże, wybacz mi... Kolejne ukłucie. Przez żyły popłynął środek uspokajający. I kolejny obraz... Byli w Oku. Przed tajnym sejfem Thoresena. Sten spryskał zamek. Płyn o temperaturze zera stopni w skali Kelvina zamarzł na stali. Bet uderzyła młotkiem. Metal rozsypał się. Drzwi stanęły otworem. Udało się! Sten znów poczuł tamten dreszczyk emocji. Spojrzał na Bet i Orona, uśmiechniętych po wariacku, bo udało się pobić Thoresena w tym, w czym był najlepszy. ...Następny zastrzyk. Sten zmagał się z grozą kolejnych chwil. Szelest nietoperzych skrzydeł. Serce wali jak młot. Spokojnie... Świadomość wróciła mu na tyle, że poczuł twardy stół, na którym leżał i elektrody przyczepione do jego głowy, rąk i nóg. Usłyszał chlupot. To Rykor poruszyła się w zbiorniku. Nie, nie trzeba się bać. Zaufaj Rykor. Skoro to ona prowadzi sondowanie, jesteś bezpieczny. Obrazy znów popłynęły strugą... Sten sięgnął do sejfu. Akta leżały pośród plików imperialnych kredytów i innych papierów. Gruba, czerwona teczka z napisem: „Projekt Bravo”. Obrazy napływały teraz wolniej. Oron bierze teczkę... Papiery wysypują się na podłogę... Sten sięga po nie, zbiera z powrotem do teczki... Nie układa ich, po prostu upycha... I widzi... Nagle jeden z Delinqów pada... z wielką raną w piersi... i... Obraz znieruchomiał. Stenowi zebrało się na mdłości. Słyszał, jak Rykor mruczy... Za daleko, cofnąć... Zadrżał przy następnym ukłuciu i... Znów te papiery... zbiera kartki... wolniej... jeszcze wolniej... Teraz widzi dokładnie. Kolejno ogląda strony. Jedna nosi tyłu: OBSZAR REKREACYJNY 26 PODSUMOWANIE DZIAŁAŃ... Chwilę... Zatrzymać. Muszę sprawdzić. Cofnąć... Rykor go woła. Nie trzeba, Stenie. Zostaw, nie teraz, idź dalej. Nie chciał. Zmagał się z pokusą. Ukłucie. Znów środek uspokajający. Pokonał bezwładność. Zmusił obrazy, by ożyły. Przecież panował nad sobą! Jego dzielnica. Podniesione głosy. Handlarze, kurwiszonki wszelkiej maści. I jeszcze maszyny do gry. Bełkoty pijanych. Socjopatrole z pałkami. Tego dnia było w jego dzielnicy 1385 osób. A wśród nich... Sten krzyknął z radości, gdy ich ujrzał. Amos, ojciec. Matka Freeda. I brat, i siostra, Johs i Ahd. Krzyczał, ale oni go nie słyszeli. Przestań, syknęła Rykor. Ale nie usłuchał. Nie mógł... bo wiedział, co się zaraz stanie. Chciał ich wywołać. Napłynął strach. Głos ścichł mu do szeptu. Widział, jak wchodzą na obszar dzielnicy. Wielkie, hermetyczne drzwi zatrzasnęły się za nimi. On stał w pobliżu. Nieruchomo, jak sparaliżowany. Czekał. Napłynęły nowe głosy. - A więc rozwal Dwudziesty Szósty - powiedział Thoresen. Technik próbował protestować. - Ale tam jest prawie tysiąc czterysta osób! - Słyszałeś rozkaz. Ładunki wybuchowe zniszczyły mocowania kopuły. Ciało Stena miotało się po stole. Rykor patrzyła bezradnie od pulpitu. Jeśli teraz przerwie zabieg, spowoduje zniszczenia na tyle poważne, że śmierć byłaby dla przyjaciela wybawieniem. Sten znów się zwinął. Atmosfera uciekała w próżnię z siłą huraganu. A on sam, z powodu własnej głupoty stał się tylko bezsilnym świadkiem... W zwolnionym tempie ujrzał prąd powietrza rozszarpujący przepierzenia segmentów mieszkalnych i wypluwający wszystko w lodowatą czerń. Wraz z ludźmi... Znów usłyszał głos technika. - Daj spokój. To byli tylko Migowie. I głos jego szefa. - Tak, racja... Szara masa bez znaczenia. Sten zapłakał. Rykor potrzebowała kilku godzin i wszystkich swych psychiatrycznych umiejętności oraz wielu leków, by przywrócić go do stanu przypominającego normalny. Potem cofnęła jego pamięć. Ominęła koszmar zagłady dzielnicy. Doszła do projektu Bravo. Do sekretu, który kosztował Thoresena życie. Metody wytwarzania AM2. Sten owinął się kocem. Biły na niego siódme poty, ale wciąż nie mógł się ogrzać. Czuł się jak wypatroszony. Przyjął podany przez Rykor kubek i łyknął gorącego, smacznego bulionu. Rykor musnęła kontrolki na pulpicie, popłynęła kojąca muzyka. Oczyszczające brzmienie. Sten zamknął oczy i przez dłuższą chwilę tylko chłonął dźwięki. Potem uchylił powieki, wypił następny łyk. Ujrzał wielkie oblicze Rykor. Patrzyła na niego uważnie, łowiła każdy gest. Sztuka empatii... Sten skrzywił się. - Nigdy więcej - wychrypiał. - Przepraszam, przyjacielu - powiedziała Rykor w taki sposób, że wyświechtany zwrot nie zabrzmiał banalnie. - Też przepraszam - mruknął Sten. - Ale przynajmniej teraz już wiemy. Można wytwarzać AM2... Znamy nawet technologię. Nie jestem chemikiem, jednak o ile zrozumiałem, to chyba skomplikowana i cholernie droga impreza... Ale jeśli zacząć na wielką skalę, to koszty spadną na łeb, na szyję... Zamilkł i zamyślił się. - To wywróci cały porządek świata. Mam rację? - Zależy, co zamierzasz uczynić z tą wiedzą - stwierdziła Rykor. - Jeszcze nie wiem - mruknął Sten. - Jest zbyt ważna. - Spojrzał prosząco na Rykor. - Nie nalegaj. Muszę się zastanowić. Rykor przyjrzała mu się uważnie. To mój przyjaciel, pomyślała. Ufam mu. Ale są takie tajemnice, które potrafią zniszczyć nawet najszlachetniejszych. - Gdyby coś mi się stało - powiedział Sten - to masz nagranie. Zrobisz z nim, co zechcesz. - Dobrze - odparła Rykor. - Poczekam. - Dzięki - szepnął słabo Sten. Głowa mu opadła. Rykor przechwyciła kubek zanim zawartość zdążyła rozlać się po kocu. Sten spał wiele godzin. Zupełnie bez snów. Rozdział 32 Hotsco zostawiła pilotowanie zmierzającego zmiennymi kursami ku Światowi Centralnemu statku swojej zastępczyni. Wiele razy przemierzała już tę trasę w wyprawach przemytniczych i znała ją do znudzenia. Poza tym pierwsza oficer mamrotała coś ostatnio o objęciu własnego statku, niech no tylko ta absurdalna podróż, na którą Jon Wild nie wiadomo czemu się zgodził, dobiegnie końca. Trzeci powód był taki, że miała coś znacznie lepszego do roboty nie sterczenie przy sterach. Podobnie jak Marla. Oraz Alex, który pod koniec drogi dziękował losowi, że pochodzi ze świata rodzącego naprawdę wytrzymałych mężczyzn. A i tak czuł się jak z krzyża zdjęty. Hotsco miała rację. Kultura ludu Marli dawała do myślenia. Niektóre zwyczaje były naprawdę interesujące. A nawet bardziej niż interesujące. Na dodatek Marla była piękna, tak samo zresztą jak Hotsco, co napawało Kilgoura niejaką dumą. Zastanawiał się tylko, co mamusia powie, gdy zabierze je obie do domu by przedstawić rodzinie. Hm. To będzie wymagało nie lada przygotowań... Poza tym nie zapominaj, że lecisz na Centralny szukać śmierci, upomniał się w duchu. Hotsco wróciła na mostek dopiero wtedy, gdy „Rum Row”, jej statek, zbliżył się do pierwszego pierścienia otaczających planetę czujek. Przekradając się kiedyś niszczycielem dla uratowania Haines i innych, Sten musiał rozwinąć całą złożoną operację dywersyjną. Hotsco znała lepsze sposoby. Jak duch przemknęła obok automatycznych stacji (wyglądające zresztą na mocno zaniedbane i niekoniecznie sprawne), wyminęła orbity wartownicze, na których z rzadka ktoś się pojawiał. Na koniec bezczelnie (i bezkarnie) przedefilowała przed nosem niszczycielowi na patrolu. Wprowadziła statek w atmosferę i przekradła się nad dolinę Wye, gdzie zalegały akurat ciemności środka nocy. Wybrała jedno z najgłębszych zakoli wijącej się tam rzeki Wye. Cała zielona dolina tworzyła ścisły rezerwat, ustanowiony wyłącznie dla miłośników wędkarstwa, którzy mieli tu swoją Mekkę. Gdyby choć jeden z tych fanatyków moczenia kijka widział lądowanie, Sten i jego ekipa zostaliby uznani za wcielone diabły, a Wieczny Imperator miałby podstawy do zarządzenia egzekucji. Kilgour, który próbował w swoim czasie przekupywać łososiowych bogów, ale i tak nie odłowił ani jednego trzymetrowego potwora, poczuł się odrobinę nieswojo. Ale tylko odrobinę. Wyszedł w skafandrze próżniowym przez śluzę i popłynął do brzegu. „Rum Row” spoczywał na dnie, jakieś siedem metrów pod wodą. Niby niewiele, jednak kamuflaż powinien skryć go przed oczami ciekawskich. Oczywiście, gdyby nad Wye pojawił się patrolowiec z najprostszymi nawet czujnikami, żadne maskowanie by nie pomogło. Ale po co martwić się na zapas? Schował skafander pod płatem darni w ten sposób, żeby w razie potrzeby szybko go odszukać, i ruszył prosto do miasteczka Ashley-on-Wye wznoszącego się pośrodku doliny, gdzie miał nadzieję znaleźć metę idealną także na punkt zborny. Ashley wyglądało na opuszczone. Ciche, wymarłe brukowane uliczki. Tylko z jednego z barów, chociaż było już po godzinie zamknięcia lokali, dobiegały wciąż śpiewy, brzęk kufli i piski podszczypywanych kelnerek. Kilgour nie wstąpił, mimo że odczuwał pragnienie. Gospoda Blue Bhor stała ciemna i zamknięta na głucho. Kilgour schował się za krzakiem, by czekać na świt. Być może jego dawny przyjaciel wyjechał, może zbankrutował, albo został aresztowany za dawne grzechy przez esbeków czy strażników przyrody. Lub wybrał się właśnie zakłusować, czy też poniosło go gdzieś z innego powodu... Dopiero rano boczne drzwi się otworzyły i wyłonił się z nich Chris Frye, właściciel Blue Bhora, fanatyk wędkarstwa i kucharzenia oraz miłośnik i znawca dobrych trunków. Z wędką i stosownym koszem. Minął krzak Alexa i nagle zatrzymał się, zmarszczył czoło, sięgnął ręką do kosza, jakby chciał sprawdzić, czy czegoś nie zapomniał. - Możesz przestać udawać - doradził Kilgour zza listowia. - Ciekaw byłem tylko, czy dalej jesteś w formie i czy dostrzeżesz mój znak. Frye zdjął z gałązki drobną metalową klamrę tak pomalowaną, że mogłaby uchodzić za kwiatek i schował ją do kieszeni. Alex zaś wyszedł na ścieżkę. - Odczep się od mojej formy, Kilgour. Jako kłusownik miałem to we krwi zanim jeszcze przeszedłem na wszawy żołd Imperium. Ale co ty robisz na Centralnym? Według tego gówna, które płynie z ekranów, to nie żyjesz. Od dawna. Razem ze swym zdradzieckim przyjacielem. - Plotki. Jak zwykle przesadzone. Ejże, chyba nie zacząłeś wierzyć mediom? A co słychać tutaj? Bardzo źle? - Popierdoliło się doszczętnie - mruknął Frye. - Każdy, kto miał kiedykolwiek coś wspólnego z Merkurym czy Modliszką, musi się liczyć z kłopotami. Nikogo jeszcze nie przymknęli, ale mają na nas oko. W każdym razie tak twierdzą ci, co tu zaglądają. Okoliczni nie mają pojęcia, co niegdyś porabiałem, zresztą, gdyby nawet wiedzieli, to by ich nie obeszło. Powiem ci coś, Alex. Nie wiem, co się porobiło z Imperatorem przez ten czas, gdy go nie było, ale wyraźnie go pokręciło. Tak prawdę mówiąc, kiedy załatwili Mahoneya, a Sten wywiesił czarną flagę, to miałem wielką ochotę się do was przyłączyć. Zabić drzwi na głucho i w drogą. Jedno mnie tylko powstrzymało. Typowy dla starczego wieku strach. Spojrzeli uważnie na siebie. Rzeczywiście, minęło już wiele lat od czasów, gdy razem służyli w Modliszce, czy od dni, kiedy Sten skrywał się w zajeździe Blue Bhor, prowadząc śledztwo w sprawie próby zamachu na Wiecznego Imperatora. - Tobie też przybyło i sadła, i siwizny, i zmarszczek - zauważył Frye. - Jak wszystkim, stary - mruknął Alex. - A co z knajpą? Prosperujesz? - Wciąż otwarte. Frye prowadził interes po swojemu. Z jednej strony obsługiwał przybywających tłumnie do doliny bogatych wędkarzy, każąc im słono płacić za noclegi, śniadania, pakowane kanapki, alkohol i wszelkie usługi, z drugiej zaś zawsze chętnie przyjmował przyjaciół dzielących jego upodobanie do porządnej wyżerki i wypitki. Pierwsi poniekąd płacili za drugich, co skutecznie niwelowało wszelkie zyski. - Rozumiem, że czegoś potrzebujesz? - Drobnej przysługi. Szukam dachu nad głową dla grupy przyjaciół. - Ilu ich jest? - Dwanaścioro. - Prawie dokładnie załoga małego statku... - zauważył Frye. - Więc to, co słyszałem koło północy, to nie było złudzenie. Dobra, witam uniżenie szanownych wrogów. I tak dalej. Pieprzony Imperator. Tylko jedno pytanie, bym nie budził miasta swoimi wrzaskami na darmo. Sten jest wśród nich? - Nie. W tej ekipie to ja jestem najgorętszym kartofelkiem. I nie zatrzymam się u ciebie. - Dobra, przyprowadź ich. Tak czułem, że czegoś mi ostatnio w życiu brakowało. Może właśnie tego. Łomot do drzwi o świcie, nagłe klepnięcie w ramię, pieszczotliwe słówka kata... Cholera, jak ja się za tym wszystkim stęskniłem. A tu proszę, od razu okazja na miarę zdrady stanu. Nie wiesz nawet, jak fajnie cię widzieć, sierżancie Kilgour. Ponieważ mieszkańcy Ashley-on-Wye mieli zwyczaj spać do późna, Marla, Hotsco i reszta dotarli do zajazdu niezauważeni. Tam poczekali do zmroku. Frye ugościł ich po królewsku i wciąż oferował pomoc. Może transport? Kredyty? Ma trochę zadołowanych w lesie przydatnych ciekawostek. Fałszywe dokumenty? Może chociaż wsparcie dla Alexa? Odmawiali konsekwentnie twierdząc, że gdy czegoś zabraknie, to Alex potrafi ukraść dosłownie wszystko. Alex ucałował Hotsco i Marię na pożegnanie. - Pamiętacie rozkazy? Jeśli przez tydzień nie dam śladu życia albo usłyszycie, że wpadłem, lub ktoś zacznie was namierzać, to wyniesiecie się stąd w te pędy. Zrozumiano? Obie kobiety przytaknęły. Patrzyły za Alexem, aż rozpłynął się w ciemności. Zwykły robotnik spieszący, by złapać połączenie z centrum miasteczka i zdążyć do pracy gdzieś na Centralnym. Spojrzały po sobie. - Jak długo czekamy? - spytała Marla. - Do skutku - odparła Hotsco. - Dobra. A gdyby wpadł? - To go wyciągniemy - szepnęła Hotsco. - Choćby z samego Arundel. Przybiły. Postanowione. Rozdział 33 I w co ty mnie znów władowałeś, miły Stenie? Proszę, pomyślała Sind, szwendam się tutaj, młoda niewinna snajperka, której do szczęścia wystarczała zwykle odrobina adrenaliny i świadomość, że potrafi przechytrzyć każdego, kto chciałby ją wziąć na cel. No, może przydałby się jeszcze od czasu do czasu jakiś mały medal, a także premia, by wytrwać w dobrej formie do następnej okazji przyprawiającej o dreszczyk. Ale nie. Sten musiał się tu zjawić i zachęcić do większych czynów. Nauczył mnie wysyłać podwładnych do walki na tyle skutecznej, bym to nie ja, lecz nieprzyjaciel zastanawiał się, czy istnieje może coś na kształt reinkarnacji. Pokazał, jak przekradać się ciemnymi uliczkami, gdzie kipi zbrodnia i występek. Na dodatek wpisał na listę buntowników występujących przeciwko najpotężniejszemu władcy w historii wszechświata. Nic, tylko szpieguj, oszukuj, kradnij i zabijaj, aż utkwisz w tym bagnie po uszy. A to wszystko dlatego, że Sten urósł w moich oczach do obrazu półboga wojny, robił wrażenie samotnego i miał zgrabny tyłek. Jednak, przyznała w duchu zerkając w lusterko, służba poza regularnymi oddziałami miewa też pewne plusy. Takie chociażby, jak to, co właśnie zobaczyła w lustrze. Sind od stóp do głów ostentacyjnie promieniowała bogactwem. Jej ubranie i cała reszta pochodziły z najdroższych sklepów Prestonpasu. Kupiła je po drugiej stronie globu zaraz po cichym lądowaniu. Kilgour powiedział jej kiedyś, że gdy wchodzi się w rolę, należy grać całym sobą. Więc nie pożałowała sobie niczego. Wydała sumą równą czteromiesięcznemu żołdowi. Sten pewnie i tak nie zwróciłby uwagi na te szmatki, ale było warto. Ponadto wykosztowała się na kurację wygładzającą skórę, masaże i fryzjera. Z rozbawieniem zauważyła, że chociaż jej przycięte po wojskowemu włosy nie dawały mistrzowi grzebienia wielkiego pola do popisu, nie miało to żadnego wpływu na wysokość rachunku. Ale wiedziała, że bogate dziwki nie kłócą się o cenę, lecz po prostu płacą. Podniosła wynajęty sportowy ślizgacz marki Steward/Henry z parkingu leżącego poza zasięgiem czujników z posiadłości, i skierowała się ku bramie. Bogactwo uzależnia, pomyślała, patrząc na ręcznie wykończone w prawdziwym drewnie wnętrze pojazdu. I jeszcze te komfortowe fotele... Jedno tylko sprawiało kłopot: konieczność dobrania malutkiej torebki, bo jedynie taka pasowała do stroju. Miejsca starczyło w niej tylko na komunikator, broń, mini zestaw rejestrujący i parę drobiazgów. Sind pomyślała, że pewnie dlatego bogacze zatrudniają aż tyle służby: ktoś musi nosić za nimi wszystko, co nie mieści się w mikroskopijnych saszetkach. Zatrzymała się przed głównym wjazdem, ciężką, stalową bramą z kamiennym portalem. Oczywiście zamkniętą. Płytka domofonu była tuż obok. Właśnie zapaliło się na niej światełko. - Czym mogę służyć? - Brett z Mowattów - powiedziała Sind. - Ze Stowarzyszenia Architektonicznego Platha. Jestem umówiona. - Witamy - odparł głos. - Proszę podjechać prosto do głównego wejścia. Ktoś będzie tam na panią czekał. Brama uchyliła podwoje. Sind minęła świeżo wypolerowaną do połysku tablicę z napisem „Shahryar” i poprowadziła ślizgacz długą żwirową aleją, wijącą się między idealnie zadbanymi trawnikami, kamiennymi fontannami i ozdobnie przyciętymi krzewami, do wielkiego kompleksu budynków wzniesionych pośrodku posiadłości. Nie mogła wyjść z podziwu. Jej podziw brał się między innymi ze świadomości, że oto wdarła się na teren jednego z sekretnych majątków Wiecznego Imperatora. Dane zebrane przez Kyesa i Mahoneya mówiły, że takich miejsc jest całkiem sporo. Rozrzucone po całym wszechświecie, służyć mają tylko jednemu celowi: gdy Imperator „wstanie z grobu” (Sind wzdrygnęła się lekko, pamiętając legendy Bhorów o podobnych zmarłych; nieważne, że sama w nie wierzyła) najpierw zatrzyma się w jednym z takich miejsc. Tam, o ile wierzyć analizom Kyesa, odrobi zaległości informacyjne, zapozna się z relacjami o wszystkich istotnych sprawach, które wydarzyły się od czasu jego śmierci czy zabójstwa. Drugim powodem, dla którego Sind odbierała rzecz emocjonalnie, była zarozumiałość władcy, wyrażająca się w jego dalszym postępowaniu. Gdy już dowie się wszystkiego, co trzeba, wyjedzie stąd, a posiadłość zostanie zrównana z ziemią. Co za drań, pomyślała. Nie ma znaczenia, że potem przekaże nieodpłatnie grunta miejscowym władzom z przeznaczeniem na park. Cholera jasna. Sten opowiadał, że zupełnie tak samo było na Ziemi, w Oregonie. Wyrzucił wszystkich ludzi mieszkających nad rzeką, kazał im zostawić domy, przedsiębiorstwa, farmy, całe dziedzictwo, brać forsę i wynieść się jak najdalej. Byle tylko nie przeszkadzali Imperatorowi, który miał ochotę sobie powędkować. Wróciła myślami do bieżącego zadania. Z odpowiednią ilością wyjściowych danych typowanie podejrzanych posiadłości nie przedstawiało problemu. Należało szukać w pełni wyposażonego majątku, zatrudniającego komplet personelu, poza tym jednak niezamieszkałego i należącego do jakiejś tajemniczej, bogatej rodziny. Lub czegoś podobnego. Centralnym miejscem takiej posiadłości powinna być olbrzymia biblioteka z nowoczesnym komputerem i obsługującymi go fachowcami, zamawiającymi niemal wszystkie publikacje ukazujące się w obrębie Imperium. Kluczowe tematy: militaria, technika, nauka. Ciekawie to sobie wymyślił, stwierdziła Sind. Alex wyjaśnił, że to dobra metoda, bowiem poczynania najmożniejszych tego świata rzadko stają się przedmiotem naprawdę wnikliwego śledztwa. Zwykle nikt ich nawet o nic nie pyta. Podobno najlepiej wyłożył to kiedyś Mahoney: „Chcesz zapewnić dobrą kryjówkę sobie lub czekającemu na zadanie zespołowi? Owszem, możesz zaszyć się gdzieś w slumsach, wynająć jakiś podejrzany magazyn. Tyle, że do tego musisz być kryminalistą. Albo wszawym amatorem. Najlepiej poszukać jakiejś miłej, wiejskiej rezydencji. W miarę możliwości z sąsiadami przybierającymi pozy artystycznej cyganerii. Tam nikogo nie interesuje, co kto robi, gdzie mieszka, czy jest w domu...” To gwarantowało całkowite bezpieczeństwo. Całkowite, bowiem żadna normalna istota nie zakładała nigdy, że zgasły władca naprawdę zmartwychwstanie. Majątek, który teraz odwiedzała był trzecim pasującym do wzorca. Tyle, że przy poprzednich wyliczone starannie prawdopodobieństwo trafienia wynosiło tylko pięćdziesiąt procent, tutaj zaś dziewięćdziesiąt trzy. Oficjalna wersja głosiła, że rodzina Shahryarów to dawni kupcy, obecnie oddający się w swoim ekscentryzmie pasji podróżowania. Media planety Prestonpas zawsze wracały do tego tematu w sezonie ogórkowym, z czego jednak nic nie wynikało. Powtarzano, że rodzina zleciła budowę domu na planecie, o której coś tam kiedyś słyszała, kazała go wyposażyć, ale nie korzystała z niego. Czekał tak już podobno od kilku pokoleń. Jeśli jakiś przedstawiciel rodziny odwiedzał w tym czasie posiadłość, to musiał to czynić w całkowitej tajemnicy. Kobieta czekała już przed wielkimi drzwiami budynku. Sind zauważyła, że albo masywne wrota mają jakąś przeciwwagą, albo wśród personelu jest Bnor czy inna wyrośnięta nad miarę istota, która je otwiera. Sama witająca, niejaka Anna Liza Ochio, zgodnie z oczekiwaniami (i analizami Kyesa) była bibliotekarką. Święcie wierzyła zresztą w opowieść o rodzie Shahryarów, a zatrudniono ją ze względu na kwalifikacje oraz skłonność do samotniczego trybu życia. A może i dzięki sporej dozie naiwności, jaką się odznaczała. Owszem, słyszała i czytała o instytucie Platha. Spytała, w czym może pomóc mm... szanownej pani? - Po prostu Brett, nie trzeba tytułować - uśmiechnęła się Sind. - Tytuły wyglądają dobrze tylko na wizytówkach. A i to nie zawsze. Pani Ochio zaprosiła gościa do środka. Coś do picia? Oczywiście. Mamy tu niemal wszystko. Życie pędzimy może odrobinę samotne, ale na pewno wygodne. Kawy? Nie, jadłam lunch przed wyjściem z hotelu. Szczebiotały tak przez jakiś czas, aż w końcu pani Ochio przeszła do konkretów. - W jakiej sprawie przybywasz, Brett? Ciekawe, co też może was interesować w tej posiadłości. Sind wyjaśniła, że instytut Platha zamierza wydać serię książek poświęconych bajecznie bogatym rezydencjom. Nie chodzi o zwykłe publikacje, zamieszczające parę zdjęć sal bankietowych oraz wyliczenie wszystkich kryształowych żyrandoli i złotych łyżeczek w zastawie, lecz o prawdziwe, artystyczne albumy. Owszem, zdjęcia i reszta też będą, przede wszystkim jednak wydawnictwu zależy na praktycznych szczegółach związanych z budową i utrzymaniem podobnych pałaców. Dlatego też każdy album będzie zawierać kompletne plany oraz holowizerunki wszystkich pomieszczeń. To na pierwszej ścieżce. Na drugiej mieszkańcy i personel ocenią funkcjonalność projektu i lokalizacji. Ścieżka C ma być analizą całości, przygotowaną przez architektów Platha. Pani Ochio nagle przestała się uśmiechać. - Wszystkich pomieszczeń? - Och, myślę, że niektóre łazienki możemy sobie odpuścić. Tam rzadko trafia się coś oryginalnego. - Przykro mi - odpowiedziała kobieta - ale to nie będzie możliwe. Sama posiadłość... nawet niektóre pawilony... oraz parter i pierwsze piętro głównego gmachu są udostępniane zwiedzającym. Również biblioteka. Zaledwie trzy tygodnie temu odwiedzili nas przedstawiciele jednego z miejscowych stowarzyszeń ogrodniczych. Zrobili pełną dokumentację otoczenia. Możecie z niej skorzystać. Jednak reszta wnętrz, a zwłaszcza pomieszczenia mieszkalne na górze... Nie, rodzina Shahryarów dba o prywatność. Gdy podpisywałam umowę, otrzymałam w tej sprawie jednoznaczne instrukcje. Tak więc... jeśli zależy wam na udokumentowaniu całej posiadłości... to obawiam się, że przybyła pani na próżno. - A czy można się jakoś skontaktować z właścicielami? Może jednak się zgodzą? - spytała Sind. - Och, przepraszam, zapomniałam, odcięli się od świata. Cóż, dzięki niebiosom robię to dla przyjemności, a nie dla zarobku. Wstała. - Mogę skorzystać z łazienki? Potem może byłaby pani tak uprzejma i pokazała mi, tylko dla zaspokojenia mojej własnej ciekawości, te części gmachu, które są dostępne dla publiczności? - Z przyjemnością panią oprowadzę. A toaleta znajduje się zaraz za drzwiami biblioteki - powiedziała pani Ochio. Sind podniosła się i, udając, że wychodzi, wyjęła z torebki mały, jajowaty przedmiot, położyła go na stole tuż przed bibliotekarką, osłoniła twarz i zanurkowała pod blat. Pani Ochio właściwie nawet nie zdążyła zauważyć owoidu, bo poraził ją błękitnawy błysk. Zwisła bezwładnie na krześle. Oprzytomnieć miała dopiero za dwie godziny, i to zupełnie nieświadoma upływu czasu. Sind obszukała kobietę. Nie znalazła czujników medycznych, które mogłyby podnieść alarm. Brak innych stwierdziła już wcześniej, gdy wchodziły do środka. Odciągnęła ciało za jedną ze stojących w poczekalni sof. Dwie godziny... Dobyła broń, skryła ją w dłoni i wymknęła się na korytarz. Sąsiednie drzwi powinny prowadzić do biblioteki. Kyes wyszukał w plikach bibliotekarkę zwolnioną z pracy po zniszczeniu jednej z takich posiadłości. Z jej słów wynikało, że centralny komputer biblioteczny miał dwie stacje. Jedna służyła do wprowadzenia i porządkowania danych i każdy mógł z niej korzystać, natomiast do drugiej nikt nie miał dostępu. Jej uruchomienie wymagało znajomości jakiegoś hasła. Zawierała zapewne pliki przeznaczone wyłącznie dla zmartwychwstałego Imperatora. Mając odrobinę czasu (i szczęścia) Sind mogłaby się tam włamać, ale nie to było celem jej misji. Ruszyła po schodach, ignorując windę grawitacyjną. W razie alarmu zbyt łatwo zatrzymać podobne urządzenie między piętrami. Szła na najwyższe piętro. Sądząc po słowach Ochio, tutaj właśnie powinno się kryć święte świętych. Dzięki wcześniejszemu rozpoznaniu powietrznemu ustalono, że na dachu nie ma niczego, co choćby z grubsza przypominałoby antenę. Oznaczało to, że albo ulokowano ją w którymś z pokoi, albo (tu Sind się skrzywiła) wpasowano w samą konstrukcję dachu. Żaden kłopot. Zwiedzała już różne strychy. Jeśli nic nie znajdzie poszuka w sąsiednich budynkach. Błyskawicznie dotarła na samą górę. Skok, ukrycie, sprawdzenie otoczenia, znów skok, ukrycie... Wszędzie było spokojnie. Pokoje wyglądały całkiem niewinnie. Było ich prawdziwe multum: umeblowane, czyściutkie, jasne, jakby cała rodzina Shahryarów miała przybyć jeszcze tego wieczora. Wraz z batalionem służby. Sind uchyliła kolejne drzwi. Zajrzała do środka. Nic. Tyle tylko, że ta sypialnia musiała być przeznaczona chyba dla pomywaczki, i to raczej niewyrosłej... Zamarła. Spojrzała w głąb korytarza. I na schody. Coś tu było nie tak. Albo projektant się upił, albo robotnicy sknocili robotę. Albo ja coś źle dzisiaj widzę... Z powrotem do środka. Nie, pokój był wyraźnie za mały. Na planie wyglądało to inaczej. Chyba, że łazienka... Ale po co komu tak rozległy kibel? Fiksacja analna jak stąd do nieba? Drzwi łazienki były zamknięte na klucz. Sind wyjęła z torebki dwa niezbędniki. Pierwszym omiotła drzwi i framugę. Nie wykrył systemów alarmowych. Drugi przyłożyła do zamka. Dziwne. Zamek na linie papilarne w wychodku? Z zewnątrz? Elektroniczny wytrych pomruczał chwilę i uporał się z przeszkodą. Sind pchnęła drzwi. Eureka! Stacja łączności była naprawdę skomplikowana. Sind przebiegła spojrzeniem listę czynności, dostarczoną jej wcześniej przez Frestona. Włączyła rejestrator i wzięła się do pracy. Nie była specjalistką od podobnych urządzeń i nie miała pewności, czy uda jej się w pełni osiągnąć cel, jednak pozycjoner anteny, ukrytej najwyraźniej gdzieś na terenie posiadłości, wskazywał jednoznacznie, że stacja ma odbierać wąską wiązkę. Napływającą nie wiadomo skąd. Tym miejscem mogło być sanktuarium Imperatora. Sprawdziła też ustawiony obok moduł nadawczy. Bała się majstrować przy urządzeniu, ale odniosła wrażenie, iż automatyczny nadajnik przeznaczony jest do emitowania krótkich komunikatów w rodzaju „Nie leć tutaj”. To chyba na wypadek, gdyby rola posiadłości została zdemaskowana i ktoś próbował zastawić pułapkę na „wracającego” Imperatora. Zapisała skrupulatnie wszystkie dostępne dane. Miała nadzieję, że jest wśród nich również ta informacja, której poszukiwała najbardziej. Odcisków palców nie zostawiła, nakładki na opuszki spełniły swoją rolę, zaś widoczne tu i ówdzie smugi na pokrywie kurzu były idealnie anonimowe. Sind zamknęła starannie za sobą drzwi. Teraz pora na małą premię. Miała jeszcze niecałą godzinę, a jak dotąd nie słyszała ani syren alarmowych, nikt też nie nadciągał z dołu. W razie potrzeby zajrzy do poczekalni i wyłączy Ochio na następne dwie godziny. W budynku wciąż dzwoniła cisza. Sind uchyliła drzwi biblioteki. Pomieszczenie było wielkie, z hakowym sklepieniem i szklanym dachem. Wysokie na dziesięć metrów półki wypełniały dyski, kostki, dokumenty i katalogi. Ujrzała nawet prawdziwe książki. Sten zawsze marzył, by zafundować sobie podobną bibliotekę, gdy to wszystko się skończy. O ile kiedykolwiek się skończy... Ani śladu życia. Sind weszła. Obok drzwi stał terminal należący zapewne do Ochio. Gdzie jest drugi? Ten z najciekawszymi plikami... Sprawdziła, jak biegną kable. Prawdziwe, ekranowane kable, czyli komuś zależało tu na naprawdę bezpiecznym przekazywaniu danych. Znikały w ścianie. Sind opuściła bibliotekę i rychło trafiła na następny pokój z solidnym zamkiem. Przylegał do biblioteki. Szybko pokonała drzwi. Zadowolona, usiadła przed terminalem. Rany, klawiatura! A komputer pewnie węglem opalany. Z czarno-białym monitorem. Roześmiała się... Wcisnęła klawisz nie opatrzony żadnym symbolem. Ekran zajaśniał. WPROWADŹ AKTUALNĄ DATĘ I NAZWĘ STACJI. Sind zadziała na domysł. Data i SHAHRYAR. STACJA WŁĄCZONA. PODAJ HASŁO. Cholera. No tak, zaraz wszystko diabli wezmą. Chociaż, chwila... PODAJ HASŁO. MASZ TRZYDZIEŚCI SEKUND DO WŁĄCZENIA SIĘ ALARMU. Przypomniała sobie. Odmawiając bezgłośną modlitwę, wstukała: RASCHID. PRZYJĘTE. SYSTEM CZEKA NA POLECENIA. No proszę. Takie to łatwe? Zatem spróbujemy... PODAJ NAMIARY NADAJNIKA PRZEKAZUJĄCEGO TRANSMISJE DO ODBIORNIKA SHAHRYAR. PROSZĘ CZEKAĆ. Światło zamrugało. Aha, już o mnie wiedzą, pomyślała. Na korytarzu zatupały kroki. Zsunęła się z krzesła i niemal w tej samej chwili do środka wpadło dwóch ochroniarzy. Obaj w maskach przeciwgazowych i kamizelkach kuloodpornych. Nic im to nie pomogło. W takich razach Sind zwykła strzelać w twarz. Potem posłała jeszcze dwa pociski w ekran kłamliwego komputera i padła płasko na podłogę. Dopełzła do drzwi, skąd strzeliła dwukrotnie ku postaci zbiegającej po schodach. Pudło, cholera. Ale przynajmniej go wystraszyłam. Wcisnęła pistolet za pasek i sięgnęła po karabin martwego strażnika, imperialną broń systemu Willy’ego. Pora pożegnać się z rolą bogatej wydry. A szkoda. Przełączyła bezpiecznik na ogień ciągły i długą serią rozwaliła drzwi łączące pokój z biblioteką. Teraz dopiero zawyły wszystkie alarmy, rozległy się krzyki. Jakaś twarz wyjrzała zza węgła. Sind posłała serię w jej kierunku. W drugiej kolejności zajęła się wielkim oknem. Wyleciało wśród huku razem z framugą, instalacją przeciwwłamaniową i całą resztą. Dziewczyna zanurkowała w nowo utworzone wyjście. Zupełnie jak na kursie dla szpiegów, pomyślała, chowając się za krzak i czując, jak jej superkosztowną suknię trafia szlag. Przetoczyła się na bok i nie pożałowała przeciwnikowi amunicji. No, teraz chyba dałam im do myślenia. Powinni zaleć na chwilę. Może i przeszli standardowy imperialny trening, ale szybkość reakcji zupełnie nie ta. Gdzie ja mam kluczyki od wozu? Są. Wskoczyła na fotel Stewarda/Henry’ego. WŁĄCZYĆ... ROZRUCH GENERATORA... POCZEKAĆ NA WZNOWIENIE PRZEPŁYWU CHŁODZIWA... To silnik czy samowar? Mało mnie obchodzi, czy już naciągnąłeś... GOTOWY. GOTOWY. Ruszyła od razu największą szybkością. Część wyposażenia nie wytrzymała tak brutalnego traktowania. Posypały się drzazgi. Straciła nawet drzwi po stronie pasażera. Skierowała pojazd ku bramie. Nie kluczyła. Rozpędzał się jeszcze, ledwie dwadzieścia kilometrów na liczniku, gdy wyskoczyła i z wysokości trzech metrów wylądowała na murawie. Przetoczyła się i przypadła za krzakiem przystrzyżonym na podobieństwo jakiegoś zwierzaka. Odczekała chwilę i nisko pochylona pobiegła szukać kolejnego ukrycia. Zostawiony samopas wóz wzniósł się na jakieś piętnaście metrów i buchnął płomieniem ledwie dziesięć kroków przed bramą. Widać mają tu jakieś zamaskowane baterie broni przeciwlotniczej, pomyślała Sind. Wrak potoczył się ku wypielęgnowanej murawie. Jeszcze chwila... kilka sekund... Dalej, ile mam czekać... Zamontowane przezornie ładunki odpaliły wreszcie. W kuli ognia zniknął nie tylko ślizgacz, ale i kamienny portal bramy. Wielkie wrota runęły poszarpane. Sind bez przeszkód rozbiła serią zwieńczenie muru wraz z wmurowanymi w szczyt odłamkami szkła. Widać nie do końca ufają tu elektronice... Tym lepiej. Teraz pomyślą, że ta wyrwa to nie wyrwa, lecz fałszywy alarm spowodowany większym wybuchem. W każdym razie miejmy taką nadzieję. Teraz na górę i pryskamy, gdzie pieprz rośnie. Dokładnie jak na kursie, pomyślała jeszcze raz, gdy z zarzuconą na plecy bronią wdrapywała się na mur. Przerzut na drugą stronę, zeskok, karabin w ręce, zająć pozycję strzelecką, rozejrzeć się. Brak celów. Przemknęła pochylona ku pobliskim zaroślom. To bardzo dobrze, że Imperator wybudował sobie tę posiadłość na wsi. Tyle miejsca... Czekał ją jeszcze trzykilometrowy bieg do miejsca, gdzie ukryła naprawdę dobry ślizgacz. Tak wielofunkcyjny, że dostępny jedynie na czarnym rynku. Przetrwała, chociaż nie obeszło się bez hałasu i strat w garderobie. Ale to nieistotne, uznała. Imperator i jego ludzie zaczną pewnie dochodzenie, ale przy założeniu, że Sten nie żyje, uznają ostatecznie cały incydent za dzieło jakiegoś wyrafinowanego kryminalisty. Sind nie figurowała w żadnej kartotece, zatem nie zdołają jej zidentyfikować. W najgorszym wypadku, gdyby trafił się wśród bezpieczniaków ktoś naprawdę inteligentny i dociekliwy, zdolny dodać dwa do dwóch... Pytała już o to Stena, a ten odparł, iż wcale nie zaszkodzi, jeśli Imperator poweźmie pewne podejrzenia. I tak nie będzie wiedział, kto właściwie depcze mu po piętach. Przynajmniej mogłam spróbować, jak to jest, pomyślała Sind. Trochę praktyki zawsze się przyda. Zresztą, jak na amatora, to chyba poszło mi całkiem nieźle. No, zbliżyłam się o krok do Imperatora. Rozdział 34 Wieczny Imperator nie byłby zadowolony widząc, jaki użytek zrobili Sten i Sind z jego luksusowego apartamentu na „Victory”. Wielką sypialnię z monstrualnym łożem zaścielały wydruki, zestawienia i ręcznie skreślone notatki. Sten i Sind knuli właśnie, jak tu skończyć z tyranem. Przejrzeli wszystko, co udało się uzyskać w rezydencji. I sprawdzili wyniki raz i drugi. W końcu znaleźli. Brakowało im jeszcze tylko jednego kawałka układanki. - Nic więcej nie przychodzi mi do głowy - powiedział Sten. - Nie widzę innego zastosowania dla anteny kierunkowej. To musi być klucz do sprawy. - W ten sposób otrzymujemy połowę namiaru - dodała Sind. - Zgadza się, tylko połowę - skrzywił się Sten. - Na razie wiemy jedynie, że kryjówka Imperatora leży gdzieś między punktem A, a nieskończonością. Sind przytaknęła, westchnęła zmęczona i położyła się na łożu. Zamyślony wciąż Sten jednym okiem odnotował jej nader kuszący wygląd. Dziewczyna miała na sobie czarny, obcisły kombinezon kryjący ją od stóp do szyi. Cóż, dawno już nie zdarzyło im się spędzić razem aż tyle czasu. W głowie kołatała się Stenowi myśl, że może to wszystko jest jednak tylko paskudnym snem. Bo przecież oboje woleliby żyć normalnie, borykając się z małymi, codziennymi kłopotami. Anie tak jak teraz, kiedy to co rusz musiał ryzykować głową osoby, która była mu najbliższa. - Niech bezbrodą matką zostanę - mruknęła nagle królowa jego marzeń i usiadła na łóżku. - Czekaj no... - Co wymyśliłaś? Sind potrząsnęła niecierpliwie głową i zaczęła przekopywać się przez notatki. - Nie jestem pewna... ale jeśli zamkniesz się na chwilę, moja miłości... Złapała kieszonkowy komputer i zaczęła coś pilnie wstukiwać. Sten czekał cierpliwie, chociaż chętnie usłyszałby coś więcej. W końcu podniosła głowę. Dziwnie rozradowana. - Chyba mam, ten drugi namiar. A w każdym razie wiem, jak go znaleźć. Sten przysunął się bliżej, by zerknąć na schowany w dłoni maleńki ekran komputera. - Bo widzisz... Pamiętasz te zakłócenia, które tak nam mieszały... Myśleliśmy, że to szumy statyczne. Albo przypadkowa emisja z systemów zabezpieczeń. Ale popatrz. To nie były zakłócenia. Zerknęła niespokojnie na Stena, który wpatrywał się pilnie w ekran i analizował sprawę. - Może jestem głupia - powiedziała po chwili, jakby w siebie zwątpiła. - Albo coś pokręciłam... - Nie - rzucił pospiesznie Sten. - Gwarantuję ci, że jesteś w jak najlepszej formie. I sprawdził wszystko jeszcze raz, a potem uśmiechnął się od ucha do ucha. - To druga wiązka. Zgadza się. Nie ma innej możliwości. Na innym kanale, skierowana zupełnie w inny kwadrant nieba! Szybko połączył się z głównym komputerem „Victory” i ponownie poddał dane analizie. Po chwili mieli już odpowiedź. - Gra i buczy. Nic innego nie pasuje. Sind zachichotała triumfalnie. - Pozostaje nam tylko wytropić ten drugi odbiornik... i ustalić punkt B. Zapewne będzie to jedna ze stacji tranzytowych... Taka, na jaką trafił Kyes. Tyle, że tym razem sprawna i działająca. Oby. Sprawdzimy nastawienie tamtejszych anten, a to da nam drugi namiar. Prosto w jaja niegodziwca! Uklękła na łóżku, zasalutowała. Wyglądała szalenie seksownie. - Sir! Melduję się posłusznie z prośbą. Chcę poprowadzić sprawę! Stenowi wcale nie podobało się to, co musiał jej odpowiedzieć. Nie zamierzał udzielić pozwolenia. Sind będzie uciekała. Tym musi zająć się osobiście. Sam. Nie podjął tej decyzji z miłości czy lęku, że utraci Sind. No... może po części, przyznał w myślach, analizując szansę. Gdy Kyes spotkał Imperatora w wypalonej stacji przeładunkowej AM2, korzystał ze wsparcia całego zespołu Modliszkowców. Ale wcześniej i tak popełnił jakiś błąd, który uruchomił program autodestrukcji. Sind była świetnym żołnierzem, wszelako brakowało jej sporo do wprawy cechującej dowolnego wojownika Modliszki. Zaś stacja na pewno zdolna była nie tylko do samozniszczenia, lecz również i do obrony. Sten spędził w Modliszce spory kawał życia. Wiedział, że należał do najlepszych z najlepszych i nie było w tym ani krzty zarozumiałości. Poza tym nauczono go wtedy na chłodno ważyć szansę. Przemyślał sprawę. Jeśli ktoś miał szansę w tej misji, to tylko on sam. Ale jak powiedzieć to Sind? Tak, żeby zrozumiała? Aby nie zareagowała emocjonalnie? No i bez sięgania po argument, że to dla jej dobra... Widział, że cała aż pali się do tej roboty. I musiał zgasić ten ogień. W końcu powiedział. Z początku wpadła w szał. Próbowała się wykłócać. Błagała. Ale on nie ustępował. W końcu doszli do porozumienia. Chwiejnego wprawdzie, bo bardziej przypominało zawieszenie broni niż pokój, ale zawsze. Poniechali na jakiś czas dalszych dyskusji. Wiedząc, że człowiek najedzony przestaje się złościć, Sten zamówił w mesie obiad i kazał dostarczyć go do apartamentu. Pierwsze danie spożyli w milczeniu. Podczas drugiego wymienili kilka uwag. Przy chrupkim deserze przeszli do poważnej rozmowy. Sten powiedział Sind o zabiegu Rykor. I o projekcie Bravo. - Wciąż nie wiem, co z tym począć - wyznał. - Niektórzy zgłosiliby to jako patent i żyli potem opływając w gotówkę. - Tego nie chcę. Tyle wiem na pewno. - Domyślam się - odparła Sind z nikłym uśmiechem. - Poza tym możliwość wytwarzania AM2 nie wiąże się bezpośrednio z naszym obecnym problemem. Zaś moje niezdecydowanie bierze się chyba z tego, że pojęcie nie mam, co z tego właściwie może wyniknąć. - Też o tym pomyślałam - mruknęła Sind. Czasem budzę się zlana zimnym potem... Co będzie, jeśli Imperator zwycięży? Sten nie odpowiedział, tylko napełnił ponownie szklaneczki. - Ale takie myślenie nigdzie nas nie zaprowadzi - odpowiedziała sama sobie Sind. - Albo mu się uda, albo nie. Fatalizm Bhorów oszczędza im czasem wielu rozterek. Zakręciła napitkiem i zastanowiła się głęboko. Sten widział, że waha się z pytaniem. W końcu odezwała się, ale nie podniosła głowy. - A jeśli to my wygramy? Kto albo co zastąpi Imperatora? - To nie moja sprawa. O ile się orientuję, to rewolucja, a nie zamach stanu. Tę decyzję będą musieli podjąć inni. To ich przyszłość. Ich wybór. - Mam wrażenie, że wyłazi z ciebie niepoprawny romantyk - stwierdziła Sind. - Naprawdę sądzisz, że to będzie takie proste? To ty zostaniesz bohaterem numer jeden. Wybawcą. Co więcej, będziesz miał AM2. Naturalne lub syntetyczne. Z alternatywnego wszechświata lub z linii produkcyjnej. Klucz do władzy nad królestwem Imperatora znajdzie się w twoich rękach. - Mało mnie to podnieca - rzucił obojętnie Sten. Sind położyła dłoń na jego dłoni. - Wiem - powiedziała. - I dlatego cię kocham. I dlatego też chciałabym, żebyś zdecydował już teraz. Gdy przyjdzie właściwa pora, nie będziesz miał raczej czasu do namysłu. - Zauważam, że jak na razie nie wygłosiłaś jeszcze swojego zdania w tej sprawie. - Jestem ostatnią osobą gotową mówić ci, co masz zrobić - odpowiedziała Sind. - Czy uważam, że byłbyś dobrym władcą? Jasne, że tak. A może wolałabym mieć cię tylko dla siebie? Ścisnęła jego dłoń. - A w ogóle, to zostałam skrzywdzona, pamiętasz? Sten spłonił się zakłopotany. Sind zachichotała. - Jak ładnie - stwierdziła. - Wielki wódz rumieni się jak chłopak. Wreszcie mam coś na ciebie. - To się nazywa szantaż - odparł Sten, - Jak najbardziej. I ułożyła mu się na kolanach. Sten bez ociągania zajął się wyszukiwaniem co ciekawszych miejsc jej osoby. Chętnej osoby. Całującej go w policzek, skubiącej za ucho. - A co mi zrobisz, jak ci nie powiem? - wyszeptała zmysłowo. Sten nie ustawał w eksploracji wypukłości i zagłębień. - Zaraz ci powiem - sapnął. - Ale najpierw to ty powiedz, jak to się zdejmuje? Poprowadziła jego dłoń... i pokazała. - Przyciśnij... - szepnęła mu do ucha - dokładnie... tam! Rozdział 35 Buty gwardzistów tupały coraz bliżej. Alex wisiał, na podobieństwo olbrzymiego pająka, dokładnie nad wielkimi pancernymi drzwiami prowadzącymi z placu parad do zamku Arundel. Czekał cierpliwie, chociaż co chwilę spoglądał na wyświetlacz zegara, a skóra cierpła mu coraz bardziej. Im bliżej był zamku, tym robiło się trudniej. Nie, żeby co rusz trafiał na okazje do chwalebnego oddania życia, na razie zadanie było łatwe. Jak dla Kilgoura, oczywiście, i zgodnie z jego osobistymi, pełnymi lekceważenia, kryteriami oceny. Korzystając z komunikacji publicznej, przejechał z Ashley-on-Wye do najbliższego prowincjonalnego miasta. Tam sprawdził, że nie wprowadzano ostatnio na Centralnym żadnych zmian w kwestii wymaganych dokumentów tożsamości i upewnił się, że jego własne fałszywki wytrzymują prób ę. Potem udał się do szemranej dzielnicy, gdzie na jednym z targów kupił wóz z aktualną rejestracją. Tutaj nikt nie zadawał mu niewygodnych pytań o miejsce zamieszkania i zatrudnienia, o powód, dla którego płaci gotówką zamiast normalnie, ani o inne rzeczy, o które autoryzowani handlarze zwykli pytać. Ślizgacz był niemal wrakiem. Generator McLeana dawał tylko ćwierć mocy, przez co maksymalny pułap wehikułu wynosił trzy metry, a szybkość pięćdziesiąt pięć kilometrów na godzinę. Na dodatek podczas jazdy uparcie przechylał się w prawo. O jakieś piętnaście stopni. Alex odżałował jeszcze sto kredytów dla brata sprzedawcy, by ten usunął podstawowe usterki. Wiedział dobrze, że naprawy będą fikcyjne, a poprawa stanu technicznego pojazdu przejściowa, ale wcale mu to nie przeszkadzało. Ważne, żeby nie rozsypał się przed celem. Potem już nie będzie potrzebny. Dwadzieścia kilometrów przed Fowler, miasta leżącego najbliższej dóbr Imperatora, Kilgour wyszukał wielkie wysypisko śmieci rozpościerające się tuż obok jednego z licznych na Centralnym rezerwatów. Cudownie, pomyślał, założą tacy park, napakują tabliczek grożących wysokimi karami za śmiecenie, a tuż za płotem umieszczają wysypisko. Niemniej tego mi właśnie trzeba. Wprowadził ślizgacz głęboko między hałdy odpadków, wylądował, zniszczył stacyjkę i kilka części silnika, usunął znaki rejestracyjne i pogrzebał je pod śmieciami. Po czym porzucił wrak. Stopem dojechał do miasta i zaraz zniknął w slumsach. W ten sposób zakończył z powodzeniem trzeci etap misji. Pierwszym było samo dostanie się na Centralny, drugim znalezienie mety. Pora na planowe zwolnienie tempa. Istniało nikłe prawdopodobieństwo, że imperialni obserwują go od chwili przybycia na planetę, zaś z interwencją czekają do chwili, gdy będzie już wiadomo, jakiego to niecnego czynu Kilgour zamierza dokonać. Mała szansa, uznał, jednak głową bym nie zaręczył. Mam tylko jedną. Żadnego niepotrzebnego ryzyka. Wynajął pokój z dwoma „tylnymi” wyjściami. Jedno wiodło na nie używaną i pordzewiałą drabinkę przeciwpożarową, którą Alex dyskretnie wzmocnił, drugie wprost na ciąg dachów, w razie czego idealnych do ucieczki. Poza tym lokum wyposażone było w kuchenkę, co pozwalało zaoszczędzić wycieczek w miejsca nazbyt publiczne. Po tygodniu przeżytym na konserwach skłonny był uznać, że nie przyciągnął za sobą żadnego ogona. Koniec czajenia się, do dzieła. Zafundował sobie butlę kosztownej brandy i zaczął układać plan. Na początku odnotował, by pustą butelkę wyrzucić gdzieś daleko od kwatery. Miejscowi gustowali w bardziej pospolitych napitkach w rodzaju przefiltrowanego przemysłowego spirytusu czy bimbru i nazbyt zdobna etykietka wzbudziłaby zapewne podejrzenia. Czwarty etap miał polegać na przeniknięciu jak najbliżej Arundelu, piąty obejmował wejście do zamku, szósty wyjście i możliwie szybką ucieczkę. W ostatnim towarzyszyć miała mu jeszcze jedna osoba: Poyndex. Kilgour był niemal pewien, że gość będzie zgłaszał obiekcje, może stawi nawet opór. A co najmniej rozedrze gębę. Efekty wokalne nie pasowały do planu, i to z dwóch powodów. Po pierwsze, Alex znalazłby się wówczas w sytuacji mało komfortowej, za to bardzo niebezpiecznej, a nawet beznadziejnej, po drugie: aby wyprawa przyniosła zamierzone owoce, Poyndex musi zniknąć po cichu i bez śladu. Alex gotów był w tym przypadku zrezygnować nawet ze sławy, skoro miało to posłużyć i sprawie, i przyjaciołom. Plan zakładał zabranie Poyndexa na „Victory”. Osadzony w okrętowym areszcie miałby do wyboru to samo, co wcześniej jego agent na Vi: współpraca albo skanowanie umysłu. Alex podejrzewał cynicznie, że Poyndex, choć zawodowiec, wahałby się jeszcze krócej niż Hohne. Raz przecież już zmienił skórę. Liczne źródła Kilgoura na Centralnym potwierdzały, że Poyndex bierze udział we wszystkich poczynaniach Imperatora. Jego znajomość wielu sekretów władcy bardzo by się rebeliantom przydała. Dopiero wówczas ujawniliby, że Poyndex to ich agent. Imperium miałoby się z pyszna. Alex z całych sił starał się nie zwracać uwagi na wewnętrzny uparty głosik podszeptujący, iż może to być jego ostatnia misja. I przypominający, że ktoś przecież na niego czeka. Niejeden ktoś. I że na przeżycie może liczyć mniej więcej w tym samym stopniu, co tamta mysz, która miała kotu przyczepić dzwonek... Wiedział, że wewnętrzny głos nie kłamie. Ale co z tego? Nigdy nie zamierzał żyć wiecznie, nie marzyło mu się też starcze zdziecinnienie i śmierć w łóżku. Postanowił wszakże, że spróbuje. I zrobi wszystko, aby się udało. Potem dopiero pomyśli o podróży na Wyspę Błogosławionych. Tak sobie mrucząc pod nosem dokończył butelkę. W przypływie wieszczenia zaczął przemyśliwać, co może wyniknąć z jego akcji. Nie bujaj w obłokach, chłopie... Ale jeśli trzeźwym rankiem plan będzie nadal wydawał się równie sensowny, to wzrost przestępczości w Fowler i okolicy mamy jak w banku. Z tą myślą zgasił jedyną w pokoju lampę i poszedł spać. Jeśli coś mu się śniło, to niczego nie zapamiętał. Zignorował kaca i rozważył obmyślany nocą scenariusz. Nie znalazł słabych miejsc. Wyszedł na piwo, zjadł talerz tłustej jajecznicy i przedrzemał do wieczora. W pierwszej kolejności włamał się do ambulansu zaparkowanego na tyłach dzielnicowego szpitala. Jako były Modliszkowiec orientował się w kwestiach medycznych na tyle, by podwędzić z wnętrza jedynie to, co konieczne. Posarkał trochę na nieporęczność jednego z przedmiotów i oddalił się, wcześniej zamykając starannie drzwi pojazdu. Ukrył łup i sprawdził czas. Bardzo dobrze. Jeśli się pospieszę, to ze wszystkim zdążę. Do zamknięcia knajp zostały jeszcze trzy godziny. Wsiąkł ponownie w mrok nocy i skierował się do innej części Fowler, takiej, gdzie pełno było niezakratowanych okien, których mimo to nie tłuczono co noc cegłami. Ale tu żyją, mruknął, stając przed ogrodzeniem, za którym parkowały luksusowe ślizgacze. Doliczył się dwóch ochroniarzy na kilka płyt parkingowych. Żaden problem. Za pomocą małego lasera wyciął w ogrodzeniu dziurę, wszedł i zdjął tablice rejestracyjne z sześciu wozów. Potem pięć kompletów pozakładał ponownie, tylko że nie tam, gdzie były przedtem, szósty zaś wziął ze sobą. Założył z powrotem siatkę i wrócił do kwatery. Prosta i czysta robota. W nagrodę pozwolił sobie na kilka piw w działającej do późna knajpie. Postawił też parę kolejek, zdobył nowych przyjaciół. Następny dzień potraktował ulgowo. Rano odpracował lekką gimnastykę, potem udał się na zakupy. Kupił liofilizowane racje żywnościowe na trzy dni, plecak, manierkę, latarkę, zestaw kamuflażowy i równie plamisty brezent. Żałował, że zestawy fototropowe Modliszki nie są dostępne na wolnym rynku, co oczywiście nie było dla niego żadnym zaskoczeniem. A zabrać takiego zestawu ze statku nie mógł, bo postanowił podróżować do obrzydliwości „czysty”, toteż teraz musiał poprzestać na stroju dla ornitologów. Dobrał jeszcze ciężki nóż z gatunku tych uwielbianych przez miłośników „szkoły przetrwania”, zajrzał też do hobbistycznego sklepu z elektroniką, gdzie nabył kilka garści całkiem niewinnych drobiazgów z zamiarem drastycznego ich przerobienia. Potem pozwolił sobie na pierwszą z dwóch przyjemności, które sobie obiecał. Odszukał sklep rzeźniczy i kupił trzy kilo pociętej w plastry wołowiny pośledniejszego gatunku. Oraz sól, świeżą natkę pietruszki i cały komplet przypraw. Wróciwszy do pokoju pokroił mięso w paski trzycentymetrowej szerokości i wrzucił je do marynaty z sosu sojowego, wody i taniego czerwonego wina. Na patelni przypiekł czosnek i jagody z przyprawami i skwierczące dodał do marynaty. Wołowina miała moczyć się tak cały dzień. Około północy wrócił do poznanej wcześniej knajpy. Jeden z nowych przyjaciół już czekał. Załatwił to, co Kilgoura interesowało. Miał nawet kilka sztuk do wyboru. Kilgour parsknął głośno na widok broni z pociskami na antymaterię, chociaż taka odpowiadałaby mu najbardziej. Łebkowi odparł, że jak wpadnie z czymś takim, to będzie miał przechlapane na amen, a on chce jeszcze trochę pożyć. I że nie. Wszystko po to, aby handlarza nie kusiło zanadto donosić dzielnicowemu o nowym amatorze nielegalnego gnata. Z identycznego powodu wzgardził wielkokalibrowym rewolwerem i karabinkiem ze składaną kolbą, chociaż w obu przypadkach była to klasyczna broń strzelecka. Ostatecznie wybrał pistolet sportowy, po czym przez pół godziny targował się o cenę. - Chcę tylko nastraszyć - skłamał. Zadowolony, że najpewniej przekonał handlarza, iż jest tylko drobnym złodziejaszkiem, wrócił do pokoju, by się wyspać. Rano dokończył dzieło kulinarne. Osuszył mięso i rozłożył je na desce, posolił, dając co najmniej szczyptę na pasek. Posypał je też posiekaną pietruszką i resztą przypraw. Tych też nie szczędził. Tymianek. Cząber. Słodka bazylia. Pieprz zwykły, czosnkowy i ziołowy. Majeranek. Kminek, ale odrobina, tyle co na odczepnego. Wprasował mieszankę w mięso, przyciskając je ułożonym na płask ostrzem noża, obrócił paski i powtórzył operację. Potem wsunął wołowinę do ledwo zipiącego piecyka nastawionego na minimalną temperaturę. Dodatkowo zaparł jego drzwiczki korkiem, tak by została szeroka na prawie dwa centymetry szpara. Gdy mięso obsychało, zajął się elektroniką, zmieniając zabawki w groźne narzędzia zawodowego włamywacza. Przespał się, by nie trwonić sił. Obudził się tuż przed zmrokiem. Paski mięsa leżały w piecyku suche, poczerniałe i powykręcane. Wyglądały raczej nieciekawie, zaś z początkowych trzech kilogramów została może jedna trzecia. Alex spojrzał z podziwem na swoje dzieło. Nie gotowałem dla Imperatora jak Marr i Senn, nie bawiłem się rondlami jak Sten, pomyślał, ale też coś potrafię. Poza tym takie coś świetnie daje się przeżuwać i nawet smakuje. Szczególnie w lesie i podczas deszczu. Włożył mięso do hermetycznego worka i wziął się za pakowanie i sprzątanie. Gdyby chłopcy z bezpieki zdołali wytropić jego schronienie, nawet najbardziej skrupulatne przeszukanie nic by im nie dało. Może poza wnioskiem, że mieszkał tu jakiś pedantyczny czyścioszek. Wyszedł rozejrzeć się za drugą przyjemnością. Przy okazji wyniósł wszystkie śmieci, od resztek elektroniki począwszy na pustej butelce skończywszy, i cisnął je do wielkiego pojemnika na tyłach jakichś zakładów. Znalazł restaurację na tyle dużą, by nie pamiętano tu wszystkich gości. No i pachnącą dobrze nawet na ulicy. Zamawiał bez umiaru. Uznał, że przed taką akcją musi naładować się proteinami i mniejsza o poglądy dietetyków i oczywistą prawdę, iż z pełnym żołądkiem gorzej się ucieka. Przynajmniej będzie miał co wspominać ogryzając korę z drzew. Na początek zamówił potrójny koktajl Frutti di mare. Potem dwa wielkie steki, które w ogóle rzadko już podawano. Grzybki i sałatkę. Dużą sałatką. Pół butelki wina na poprawę trawienia. Gdy skończył, westchnął i oznajmił kelnerowi, że tyle w kwestii przekąsek. Ten uniósł brwi, ale powstrzymał się od komentarzy. W drugiej kolejności napychał się węglowodanami. Zamawiał po kolei wszystkie rodzaje makaronów i ciast z nadzieniem i sosami, jakie widniały w menu. Chłonął tak długo, aż poczuł niepokojące poruszenie w żołądku, który zagroził odwróceniem kierunku przepływu dóbr. Wtedy sięgnął po wodę. Kilka butelek. W końcu miał dosyć. Zapłacił, dodał napiwek godny lairda Kilgoura i wytoczył się z restauracji, by od razu przystąpić do działania. Od tej chwili był na służbie. Zaczął realizować plan. W dobrej dzielnicy, którą odwiedził kilka dni wcześniej, skradł kosztowny wóz. Alarm i stacyjka nie sprawiły mu kłopotów. Zamocował tablice rejestracyjne skradzione z parkingu, przy poprzedniej wizycie, jego własne znaki przyczepiając ślizgaczowi, który stał obok. Może nie dokonam wielkich czynów, ale zamieszania narobię na pewno. Potem podjechał do slumsów, gdzie ostatnio mieszkał. Było to nieco ryzykowne posunięcie, toteż chwycił czym prędzej resztę bagaży i pożegnał się z dzielnicą. Ponury był to kąt, pomyślał wiedząc, że już niedługo zatęskni za jakimkolwiek dachem nad głową. Odjechał i skierował się do planowanego punktu przerzutowego, superluksusowej dzielnicy Fowler, gdzie mieściły się wielkie posiadłości bogaczy, dla których honorem było mieszkać jak najbliżej pałacu Imperatora. Roszada z tablicami rejestracyjnymi miała dać mu co najmniej kilka nocy spokoju. Zresztą, nawet jeśli kradzież została już zauważona, a policja przyjęła zgłoszenie i wszczęła działania, to nastawieni byli raczej na poszukiwanie amatora kiepskich dowcipów, nie kryminalisty. I to ich pech, pomyślał Kilgour sprawdzając, czy broń jest na miejscu. Tereny wkoło Arundelu otaczał solidny mur, naszpikowany wszelkimi możliwymi czujnikami. Alex zaparkował wóz na uliczce biegnącej możliwie jak najbliżej ogrodzenia i zarzucił wyposażenie na ramię. W gruncie rzeczy miał nadzieję, że manewr z tablicami pozwoli mu zastać wóz w tym samym miejscu nawet po powrocie. Owszem, policja będzie pewnie działać energicznie, bo to własność kogoś bogatego, jednak najpierw sprawdzili rejestrację. A poszukiwane tablice tkwiły prawie w miejscu przestępstwa. Kilgour byłby zadowolony, gdyby wóz pozostał niezauważony przez co najmniej trzy dni, chociaż wiedział, że tak bogata dzielnica musi być regularnie patrolowana. Szczególnie, że to niedaleko Arundelu. Miał zamiar wykorzystać ślizgacz podczas ucieczki z Poyndexem do Ashley-on-Wye. Niech żyje bałagan, szczególnie w szeregach przeciwnika, pomyślał Kilgour, stając po drugiej stronie ulicy naprzeciwko muru. Dwie godziny starczyły mu na rozgryzienie systemu. Piesze patrole pojawiające się naprzemiennie co godzinę i co półtorej godziny, porządnie wyćwiczone i przyciągające spojrzenie. Jedna linia czujników przed murem, kolejna na szczycie, pod kłębami drutu z ostrzami, który da się zapewne odciągnąć. Co godzinę pojawiał się też patrol powietrzny lecący tuż nad wierzchołkami drzew. No i patrole zmotoryzowane na pobliskich ulicach. Amatorzy, sapnął Kilgour. I rutyniarze. Jednym ze zwykłych testów dla zespołów Modliszki była penetracja pilnie strzeżonego więzienia. Zadanie trzeba było wykonać w ciągu jednego dnia i nie należało ono wcale do najtrudniejszych elementów szkolenia. Pora, chłopcze. Przeszedł przez ulicę, minął czujniki, pokonał mur i zeskoczył do rozciągającego się po drugiej stronie lasu. Wszystko w niecałe dziesięć minut. A teraz cisza i zaczynamy uważać, nakazał sobie. Czekała go ciężka droga: dwadzieścia siedem kilometrów przez niezamieszkałe leśne ostępy. To, co w normalnych warunkach byłoby dystansem stosownym na poranną przebieżkę, tutaj zabrało mu trzy dni. Cztery razy był bliski śmierci. Trafiał na psy, kolejne linie wszelkiego rodzaju czujników, od sejsmicznych począwszy, przez ultrafioletowe, po zwykłe wykrywacze ruchu. Imperialna Służba Bezpieczeństwa nie szczędziła na wyposażeniu. Był też pułapki zastawiane w najdziwniejszych miejscach, czasem pojawiały się przypadkowe patrole, również powietrzne. Ale mogło być gorzej. Słabość tego systemu wynikała z kategorycznego żądania władcy, by zabezpieczenia nie rzucały się w oczy. Ochrona miała działać dyskretnie, co wykluczało takie środki, jak strefy śmierci, gdzie automatyczne działka otwierałyby ogień do wszystkich celów bez ostrzeżenia, pola minowe i wieże ze szperaczami. Jego Wieczność osobiście zabronił ich stosowania. Alex przypomniał sobie przechwałkę, którą niegdyś wygłosił przed Stenem: że zdolny jest coś tam zrobić przez sen, lewą ręką i z pieśnią na ustach. Właśnie. Obecnie jakoś niezbyt mu było do śpiewu, niemniej wyspałby się chętnie, szczególnie że targał ze sobą wykradzione z ambulansu nosze na generatorkach McLeana. Zamierzał umieścić na nich nieprzytomnego Poyndexa. Pokonywał drogę w odcinkach po najwyżej kilka metrów. Potem przystawał, lustrował przebyty szlak, w razie potrzeby zacierał ślady. Nie spał ani chwili, odpoczywał jedynie co pewien czas okryty brezentem, by odsapnąć i odnowić czujność. Potrzeby załatwiał wyłącznie do strumieni, puste opakowania po racjach żywnościowych brał ze sobą. Raz musiał rozbić obóz pośrodku stawu, by przeczekać buszujące po brzegach psy. Chwile te przepędził przeżuwając suszone mięso w nadziei, że wyciśnie z niego choć trochę smaku. W końcu ujrzał Arundel ciemniejący na tle czerwonego nieba. Otwory strzelnicze wyglądały jak wpatrzone w oczy. Zaś blanki... Przestał wysilać wyobraźnię. Schował nosze w gęstych zaroślach. Jak na razie trzymał się rozkładu - był poranek pierwszego dnia weekendu. Albo wejdzie tam dziś wieczorem, albo będzie musiał czekać do przyszłego tygodnia. W razie potrzeby oczywiście poczeka. Ale wolałby nie. Nic nie dzieliło go już od muru wysokiego na dwadzieścia metrów i nachylonego pod kątem pięćdziesięciu stopni, okalającego dziedziniec. Mieścił w sobie biura i magazyny obsługujące liczny personel zamku. Późnym popołudniem dobiegł stamtąd donośny zgiełk. Kilgour wyobraził sobie te zastępy urzędników i techników zmierzające do stacji kolejki pneumatycznej, łączącej Arundel z miastem Fowler. Wiedział, że wśród wyjeżdżających są też ci szczęściarze z ochrony zamku, który dostali akurat przepustki. W środku miała zostać tylko obsada szkieletowa oraz ci, którym pilne zadania nie pozwoliły na zaznanie wypoczynku. Czyli typowi pracoholicy oraz najwęższy krąg personelu: kucharze, piekarze, pracownicy pralni, lokaje i tak dalej. Świetna sprawa, pomyślał Kilgour. Owszem, był taki czas, kiedy nawet umniejszona obsada mogła być groźna dla niegdysiejszego gwardzisty, członka Korpusu Merkurego i Modliszkowca. Ale kochany Poyndex ich odprawił. Wszystkich, nawet Marra i Senna. I zastąpił ich swoimi ludźmi, których kwalifikacje pozostawiały sporo do życzenia, za to entuzjazm był najwyższej próby. Zmiany dotyczyły również ochrony. Gurkhowie zniknęli już dawno, nie było też pretorianów, których formacja nie odrodziła się po tym, jak ich pułkownik wyszykował sobie prywatną armię mającą pomóc w obaleniu Imperatora. Uczciwy był z ciebie gość, pomyślał Alex o zgasłym przedwcześnie pułkowniku Fohlee. Kiedyś takich jak ty zwali antyfaszystami. I postępowaliście słusznie. Ale ty miałeś pecha, chłopie. Obecnie całość straży tworzyli funkcjonariusze Wewnętrznej Służby Bezpieczeństwa, ludzie Poyndexa, którzy podobno weteranom Merkurego czy Modliszki nie dorastali nawet do pięt. Poczekamy do nocy, przekonamy się, pomyślał Kilgour. Przekonamy się, czy to z zazdrości tylko tak gadają, czy też jest w tym trochę prawdy. W zamku były dwie interesujące dla Alexa osoby. Po pierwsze Poyndex. Według informacji uzyskanych przez Stena, nie wychodził prawie ze swojego biura i mieszkania zarazem, skrytych w trzewiach zamku. No i ten drugi. Wieczny Imperator. Kilgour czekał i zastanawiał się. Czy tak nie byłoby prościej? Mniejsza o te wszystkie zagadki, sposoby, podstępy. Gdybym tak doszedł na stosowną odległość? Chociaż pewnie mi się nie uda. Na dodatek takie nazbyt ambitne pomysły wiodą zwykle w mało ambitnym kierunku, upomniał się w duchu. A tobie marzy się dziewczyna młoda i cała reszta. Poyndex jest twoim celem. Twoim jedynym celem. Do wieczora ustalił częstotliwość pojawiania się patroli powietrznych i w odpowiedniej chwili ruszył po stromiźnie ku biegnącej tuż pod szczytem galerii. Pokonawszy wiele zygzaków, dotarł nią do wysokiej na siedmiuset metrów ściany zamku, zwieńczonej szyderczymi zębiskami blanków pionowego muru. Galeria kończyła się tutaj ślepo. Kilgour przysiadł, zdjął buty i schował je do plecaka. Pora na pajęczarstwo, pomyślał i ruszył po murze nieco w bok. Pracowicie wyszukiwał uzbrojonymi w pazury palcami szczelin między kamieniami, stopy wspierał na kolejnych, drobnych nierównościach i tak przemieszczał się coraz bliżej głównego wejścia do zamku. Z linką i wyciągarką byłoby łatwiej, mruknął bezgłośnie pod nosem. Byłoby, jednak nie chciał dokonać podobnych zakupów akurat w Fowler, bo mogłoby to obudzić czyjeś podejrzenia. Zresztą kamienne bloki zamkowego muru nie były wcale tak idealnie dopasowane... Zamarł, gdy nagle fragment występu ukruszył mu się pod palcami. Alex zawisł na dwóch pazurach, wsparty czubkiem tylko jednej stopy. Cholera jasna... Słyszał, jak odłamek wylądował trzydzieści metrów w dole, na placu defilad. Wydało mu się, że huknął, aż echo poszło po dziedzińcu, głośniejsze, od lawiny, od salwy armatniej, niemal tak donośne jak ciężki oddech Kilgoura. Przytulił się. do ściany. Powinieneś wcześniej trochę poćwiczyć, stary. Tylko ciekawe gdzie? - spytał sam siebie. - W głównym hangarze „Victory”? Dobra, idziemy dalej. Zatrzymał się nad wielkimi wrotami. Nie pośrodku, lecz bliżej skraju. Teraz zakotwiczymy się... Wyszukał najlepsze miejsce, wraził ostrze noża w jedną z głębszych szczelin, cztery palce drugiej dłoni mocno zacisnął na wystającej krawędzi. Pełen komfort. Sprawdził czas. Mieszczę się w rozkładzie, pomyślał obliczywszy, że do zmiany warty zostało tylko kilka minut. Wrota otworzyły się dokładnie o 19.50. Pojawili się zmiennicy. Alex przyglądał im się z ciekawością kolegi po fachu. Obrządek odpracowywano z zachowaniem pełnego ceremoniału. Na czele maszerowali zgodnie rozprowadzający i dowódca warty. Przystawali przy każdym posterunku, wymieniali zawołania. Fajna zabawa, pomyślał Alex, pokręcą się tak, pohałasują i samym wyglądem odstraszą. Schodzący prezentował broń i dołączał na końcu, tymczasem jego zmiennik, zawsze pierwszy za prowadzącymi, zajmował posterunek. Potem całość przemieszczała się z łomotem butów nieco dalej, by powtórzyć przedstawienie. Alex wisiał spokojnie ponad dzielnymi wojakami; dobrze wiedział, iż żaden „podmiot składowy” formacji militarnej nie spojrzy ani w górę, ani na boki bez rozkazu. Gdyby nawet próbował, ktoś z kadry dowódczej szybko stłumi próbę niesubordynacji. Był pewien, że czego jak czego, ale skretyniałej kadry dowódczej w Wewnętrznej Służbie Bezpieczeństwa nie brakuje. Ponieważ miejsce było wyjątkowe, bezpieczniacy ozdobili swoje praktyczne, szczególnie w nocy, czarne mundury białymi pasami, hełmami, epoletami i rękawicami. Białe były też pasy karabinów. Dobrze, że odstawili chociaż do lamusa te sakramenckie fuzje, z którymi wcześniej obnosili się pretorianie. Zaiste, zupełnie nie rzucają się w oczy, robaczki świętojańskie. Na dodatek okazało się, że jakiś cymbał kazał podbić ich buty ćwiekami. Jak strzelił taki kopytem na kamiennych płytach, to chyba na milę wokoło musieli go słyszeć. Albo i na kilka wiorst. Ostatecznie rewia dobiegła końca i cała stepująca monotonnie, schodząca zmiana zniknęła w murach Arundelu. Alex stłumił wesołość i przygotował się do dłuższej obserwacji. Zobaczymy teraz, czy to wartowanie to tylko pić na wodę, czy może faktycznie pilnują zamku. I ucieszył się zaraz, że to już niebawem, załatwi to, po co przyszedł. Mało nie spadł przy tym ze swojej wróblej grzędy. Przypomniał sobie, co słyszał dawno temu, w szkółce podoficerów. Ceremoniał dodaje siły i wielkości. No i potem mamy taką paradę blagierów... Postanowił, że ruszy za dwie godziny. Równo o dwudziestej drugiej. Najlepszy czas na atak to zwykle godziny tuż przed świtem lub odrobinę później, kiedy wszyscy są zaspani i ich ogólna aktywność obniża się drastycznie. Normalna sprawa. Kilgour miał jednak lepszy pomysł. Dlatego właśnie wybrał koniec tygodnia, który zawsze jest najdogodniejszym momentem, by zacząć nękać formację wojskową prowadzącą na co dzień raczej pokojowy żywot. Jeśli ktoś nie dostał w taki wieczór przepustki to albo dlatego, że jest do cna spłukany, albo naraził się wcześniej sierżantowi. Ewentualnie cierpi na depresję wywołaną poczuciem osamotnienia, lub ma zakaz opuszczania miejsca zakwaterowania. Tak czy tak, wścieka się, głośno lub po cichu, że musi tak miły wieczór spędzić w koszarach. Oficerowie zachowywali się podobnie. Na miejscu zostawali tylko ci, którzy widnieli na rozpisce służb. Starczy pokojarzyć oba te fakty, a staje się oczywiste, że podczas weekendu koszary to miejsce pełne frustratów, dla których obowiązki są sprawą drugorzędną. Kilgour miał dość doświadczenia garnizonowego, by wiedzieć, jak to działa. Pierwsza zmiana stoi między 18.00 a 20.00. Są świeżo nakarmieni i czujni, bo ich zmiana dopiero objęła służbę. Liczą się też z inspekcją dowódcy. Druga zmiana to 20.00 - 22.00. Trochę za wcześnie. Przeciętny człowiek wciąż jeszcze jest czujny. Godzina 22.00 - wychodzi trzecia zmiana. Też się najedli, ale wyszli po czterogodzinnym oczekiwaniu, czyli, albo obijali się znudzeni po strażnicy, albo odwiedzili po cichu kantynę, o ile baza takową posiadała. W Arundel bufet działał do późna, podawano nawet piwo i wino. Możliwe zatem, że musieli odstawić kufelek lub przerwać obiecującą partię kart. I przytupują teraz na posterunkach, oczekując niecierpliwie na zluzowanie o pomocy. Tęsknią też do pryczy, na których koledzy z innych zmian właśnie spokojnie się wylegują. Wiedzą również, że zostaną zbudzeni przed czwartą nad ranem, gdy znów przyjdzie ich kolej. Idealnie. Kilgour obawiał się wcześniej, że bezpieczniacy powielą pomysły Gurkhów, którzy także uwielbiali uroczyste ceremonie i paradowali po zamku jak nakręcane żołnierzyki. Tyle, że oni traktowali służbę naprawdę poważnie. Z kantyny brali wówczas tylko herbatę i słodycze i byli świadomi faktu, że ktoś bystry mógłby łatwo obejść ich dobrze widoczne posterunki i patrole. Dlatego za każdą przytupującą dziarsko zmianą warty postępował jeszcze cały pluton w mundurach polowych, z bronią w gotowości i żądzą mordu w oczach. Może ci tutaj o tym nie słyszeli, może nie dali wiary, ale widzianym przez Alexa wartownikom nikt nie towarzyszył. I tak, gdy o 21.50 usłyszał znów dźwięczne tupanie, omal nie zachichotał. Trzecia zmiana nie szła tak idealnie w nogę, widać paru rzeczywiście odwiedziło kantynę. Formacja obeszła plac parad i zwolniła rozziewanych poprzedników. Wszystko dziwnie bez entuzjazmu, z opuszczonymi głowami. Kilgour po prostu zsunął się po nici na ziemię i wszedł za nimi do środka. Chwilę potem wrota zatrzasnęły się z hukiem Był w zamku Arundel. Ta chwila była najbardziej niebezpieczna. Przez kilkanaście sekund Kilgour widoczny był jak na patelni. Jeśli któryś się obejrzy... Cichutko skradał się za oddziałkiem. Przed nimi była strażnica, za nią schody wiodące w dół, do lochów, obecnie atrakcji turystycznej. A skoro tak, to powinny być o tej porze zupełnie puste. Sam kiedyś tu siedział razem z większością Gurkhów, uwięziony w czasie zamachu Hakonego. Lochy były jego celem. Celem do celu, pomyślał nieco od rzeczy i zdumiała go własna wesołość. Był też osobliwe pewien siebie, ale zwykle tak właśnie reagował na niebezpieczeństwo. Im więcej ryzyka, tym bardziej radosna gęba. Nic dziwnego, pomyślał, że wzięliśmy kiedyś w kilty od Brytów. My się bawiliśmy, oni po prostu walczyli. Dobra. Gdzie jesteś, śmierci? Strażnica. Zmiana zatrzymała się na rozkaz. Wyczepić magazynki... Broń do przeglądu... Ostatecznie weszli do środka, oficerowie ostatni. Chwilę później Kilgour przemknął korytarzem. W przelocie złowił zgiełk towarzyszący odstawianiu broni na stojaki, rozwijaniu materacy i przepychankom przed kabinami pryszniców. Młodzi żołnierze, mężczyźni i kobiety odreagowywali głośno dwie godziny nużącego milczenia. Nikt nie zauważył buro odzianego mężczyzny, który mignął w otwartych drzwiach i zniknął w głębi korytarza. Korytarz kończył się ślepo wielkimi drzwiami z zestawem skomplikowanych zamków. Były wprost zabytkowe, toteż Alex uporał się z wszystkimi trzema w niecałą minutę i zaraz tak je spreparował, by nadal wyglądały na zamknięte. Wskoczył do środka i stanął u szczytu długich schodów. Zamknął drzwi za sobą, wzuł buty i zaczął schodzić. Kamienne stopnie były zużyte, jakby całe pokolenia więźniów i strażników przez stulecia przemierzały tę via dolorosa. Oświetlił latarką pomieszczenie u podstawy schodów. Dobrze pamiętał, chociaż pamięć potrafi przecież płatać zdradliwe figle. Jednak Marr i Senn przysięgali, iż Arundel został odbudowany w naprawdę identycznej postaci. Drzwi do celi stały otworem - jeden zamek mniej do pokonania. A teraz sprawdźmy tę ścianę, przez którą przeszedł niegdyś miły Sten... Przycisnął we właściwym miejscu. Przejście otworzyło się bezgłośnie. Alex wszedł. Był to jeden z sekretów Arundelu, chociaż nie aż tak pilnie strzeżony. Sten odkrył go wiele lat temu, gdy dowodził jeszcze ochroną. Cały zamek pełen był tajemnych przejść wiodących z oficjalnych komnat Imperatora do sypialni, z lochów na górę... te ostatnie, pozornie bez celu, wychodziły na główną sieć korytarzy. Kiedyś, w innych czasach, gdy Imperator nie był jeszcze szalony, ich obu oczarowały te zakamarki. Porządny zamek powinien przypominać ser szwajcarski i podobało im się, że władca potrafi docenić niektóre romantyczne wzory. Tym razem przejście przyczyni się do zniszczenia Imperatora. O ile Marr i Senn mieli rację i wszystko było dokładnie takie samo. Alex ruszył przez labirynt niskich korytarzy i krętych schodów. W myślach odtwarzał plan zamku. Chciał wyjść w pobliżu sypialni personelu władcy. Nastrój znów mu się zmienił. Mimo tysięcy ton otaczającego go zewsząd kamienia nie popadł w klaustrofobię, miał natomiast dziwne wrażenie, że ktoś tam na niego czeka. Tam, czyli na górze. Trzy razy trafiał na czujniki. Wszystkie unieszkodliwił. Łatwo było tak przymykać obok posterunków i systemów zabezpieczeń. Zupełnie jak szczur. Niewidzialny mieszkaniec zamkowych murów znający biegle ich labirynty, gdzie nie ma skrzypiących desek podłogi i tylko... Zastałe powietrze? Alex poczuł nagły prąd powietrza. Rozejrzał się w poszukiwaniu otworu wentylacyjnego. Nic, tylko szara skała czy idealnie naśladujący ją syntetyk, chociaż Alex skłonny był podejrzewać, iż widoczne na ścianach ślady ręcznej obróbki mogły faktycznie pochodzić od narzędzi kamieniarzy. Niewątpliwie świeży podmuch. Alex poszukał otwartą dłonią źródła przeciągu. Przyklęknął. Wypływało ze szpar wokół jednej z płyt posadzki. Zapadnia. Pułapka uruchamiana ciężarem przechodzącego. Wysupłał z kieszeni monetę o wartości jednej tysięcznej kredytu i wsunął ją w szczelinę. Poleciała podzwaniając przy uderzeniach o ściany. Długo leciała. Przejście do głębszej kondygnacji lochów? Alex pomyślał o otwarciu zapadni, ale poniechał pomysłu. Właz mógł być wyposażony w alarm. Albo... Albo w środku mógł ktoś być. Czym prędzej ruszył dalej. Wolał nie zgłębiać tematu. To katakumby, idioto, - beształ się, walcząc z przelotnym przypływem paniki. Rekonstruowane katakumby, a w takich nie spotyka się zwykle szczurów ani więźniów ślepych jak krety, co światła dnia od dziesiątków lat nie oglądali. To zsyp. Albo otwór inspekcyjny. Albo dekoracja, którą Imperator kazał dodać dla większej autentyczności. Gadaj zdrów. Taki z niego miłośnik autentyku, że zastawia pułapki na samego siebie. Bo przecież do tych lochów nie zagląda zwykle nikt oprócz samego gospodarza przekradającego się w jakichś własnych, intymnych czy osobistych sprawach. Ty zakłamany draniu... Przejście wiodło do korytarza szerszego od innych. To powinno być tutaj, pomyślał Alex i znów poczuł dziwne ukłucie niepokoju. Całkiem niedaleko, zaledwie piętro wyżej, mieściły się prywatne apartamenty Imperatora, który powinien być akurat w domu. Chyba, że tchórz obleciał go ze szczętem i mieszkał ostatnio w bunkrze, w tych najgłębszych katakumbach, które sięgały prawie stropu piekła. Może by tak sprawdzić, zaproponował niewinnym dyszkantem wewnętrzny głos. Zgodnie ze znanym Alexowi planem gdzieś tutaj winno być przejście z szeregiem marmurowych schodów wiodących do samego matecznika władcy. Przejścia nie było. Nic, tylko solidny mur. Alex dla pewności opukał go w kilku miejscach. Bez skutku. A więc przyjemniaczek nie odbudował wszystkiego dokładnie tak samo. Paranoja zrobiła swoje, pomyślał Kilgour z pogardą, ale też z niejaką ulgą. Nie musiał już zmagać się z pokusą, by już teraz, na nic nie czekając, rozwiązać wszystkie problemy w jednej, szalonej szarży na najważniejszego wroga. Skupił się na przewidzianym wcześniej celu. W końcu znalazł przejście wychodzące na główny korytarz. W zamierzeniu służyło pewnie głównie obserwacji. Uchylił panel na milimetry i zerknął. Aha. Dwóch strażników pilnowało widocznych za nimi drzwi. Marr i Senn mówili, że to akurat piętro zostało całkowicie przebudowane. Zajmował je wyłącznie Poyndex. I tylko on miał prawo przekraczać te drzwi. Alex uśmiechnął się. Inaczej zupełnie niż wcześniej, gdy wisiał nad główną bramą. Teraz był to raczej uśmiech tygrysa. Poyndex zaklął pod nosem. Twarz mu przy tym ani drgnęła. Pilnował się, aby nie okazywać frustracji. Spojrzał na ekran i wrócił do najważniejszego punktu programu, na którym właśnie pracował. W głowie pulsował tępy ból. Oczy piekły jakby były pełne piasku. W normalnych okolicznościach rzuciłby wszystko i poszedł spać. Nie było jeszcze tak późno, ale on pracował ostatnio po dwadzieścia godzin na dobę. Miał na głowie i Służbę Bezpieczeństwa, i Imperatora, a teraz doszło jeszcze zadanie zniszczenia stołecznych światów wszystkich rebeliantów. Od dłuższego czasu zastanawiał się nad imperatorskim planem zastraszania. Z początku uznał to za absurd. Nie absurd, poprawił się w myślach. Gest iście wagnerowski, coś jak Gotterdammerung*. [* Gotterdammerung w mitologii germańskiej „zmierzch bogów”; opera Ryszarda Wagnera (1876), ostatnia część cyklu pt. „Pierścień Nibelungów”; przenośnie: okres upadku, koniec świata.] W stylu tego dawnego ziemskiego tyrana, jak mu było... właśnie, Adolf. Ale to niemożliwe. Imperator nie mógł być obłąkany. Po prostu nie mógł. I kropka. Poyndex mgliście pamiętał, co dawni instruktorzy opowiadali mu o pewnym minionym dyktatorze, który obalił poprzednika i zaraz posadził sługusów do pisania nowej konstytucji, która miała uprawomocnić jego uzurpatorstwo. Zastrzegł tylko jedno: aby prawo nigdy i w żaden sposób nie przeszkadzało w wykorzystywaniu zastraszania jako jednego z narzędzi sprawowania władzy. Innymi słowy, żądał usankcjonowania terroryzmu państwowego. Był to zatem precedens. Ale jak ten się nazywał... Poyndex nie mógł sobie przypomnieć nawet, czy rządy tamtego dyktatora była długie i ponure, czy krótkie i krwawe., a nie miał obecnie czasu, by to sprawdzić. Po dłuższym namyśle uznał plan Imperatora za godny pochwały. Czy istniała szansa, że jedno, potężnie uderzenie, pokaz siły, zdusi wreszcie pełgający płomień rebelii, bezsensownej przecież już po śmierci głównego „wyzwoliciela”? Cóż, Machiavelli bez przerwy wbijał księciu do głowy, że gdy tylko obejmie władzę, wszystkich swych wrogów ma zaraz przekazać katu. Poyndex nie myślał o niesubordynacji. Nie śmiał nawet kwestionować imperialnej polityki. Był lojalnym sługą. Chociaż motywację miał niejednorodną. Prócz poczucia obowiązku, siły dodawała mu nowa fascynacja perspektywą wiecznego życia. Żyć bez końca i... władać? Lista była już gotowa. Był na niej świat stołeczny Kal’gatów, sześć światów kantonalnych Hondżo, siedemnaście lokalnych centrów Zaginowów. Oraz Vi, ojczyzna Bhorów. Łącznie sto osiemnaście skazanych na zagładę planet. To było wykonalne - Imperium posiadało wciąż setki pancerników z lojalnymi załogami, gotowymi wykonać dowolny wyrok. Tyle, że Wieczny Imperator chciał, by wszystkie ataki przeprowadzono niemal w tej samej chwili. Według jakiego czasu? Lokalnego? Uniwersalnego marynarki? Według zegarów Świata Centralnego? Normalnym trybem za przygotowania byłby odpowiedzialny sztab admirała Andersa. Marynarce może brakować polotu, pomyślał Poyndex, ale w logistyce są dobrzy. Potrafią chyba zgrać rejsy ponad stu pancerników tak, by przybyły one do wszystkich systemów na czas. I nie za wcześnie, dodał w myślach. Nie należy budzić podejrzeń. Tylko że Imperator upierał się, by operacja była całkowicie tajna. O szykowanej masakrze wiedzieć mieli jedynie Poyndex i jego najbliżsi współpracownicy ze Służby Bezpieczeństwa. Wstał od wielopoziomowego, metalowego biurka. Podobnie jak inne urządzenia w gabinecie, tak i ono obudowane zostało wyszukaną drewnianą boazerią, a na ścianach widniały jedwabne tapety. Też coś! Pewnego dnia każe zedrzeć to wszystko i urządzi sobie pokoje na nowo, zgodnie z własnym gustem, a nie z poronionymi wyobrażeniami jakiegoś imbecyla, który uważa, że klasyczny wystrój podnosi rangę wnętrza. Ale to w swoim czasie. Tyle, że czasu akurat nigdy nie miał za wiele. Może by coś wypić, uzupełnić brak cukru w organizmie. Podszedł do barku, zlustrował butelki. Od ukochanej szkockiej Imperatora żołądek mu się nicował. Bimbru spróbował raz i starczy. Podobnie było ze stojącym obok trunkiem obcych. Niech sobie obcy piją stregga, on nie musi. Sięgnął po karafkę z wieloowocową brandy pochodzącą z jego rodzinnego świata. Był to jedyny alkohol, który popijał z przyjemnością. Tak raz na miesiąc. Ale tym razem i na to nie miał ochoty. Spojrzał na drzwi sypialni. Właśnie, to by było to. Położyć się. Zasnąć. Spać cały dzień. Tydzień. Wieczność. Dopiero po chwili zorientował się, że w drzwiach ktoś kuca. Dziwnie ubrany mężczyzna w plamistym kombinezonie. Z twarzą pomalowaną na czarno i długolufym pistoletem wycelowanym w pierś Poyndexa. - Nie ruszaj się - powiedział cicho Alex. W innych okolicznościach wrzasnąłby ogłuszająco, ale pamiętał o stojących przed drzwiami strażnikach. - Nie waż się nawet oddychać bez rozkazu - dodał. Wstał, podszedł bliżej. Nie spuszczał z Poyndexa oczu i wciąż w niego celował. - Ty jesteś Kilgour - stwierdził gospodarz normalnym głosem i pomyślał z dumą, że nawet w takiej sytuacji potrafi ukryć strach. - Zgadza się. - Wiesz chyba, że moja śmierć nie odmieni Imperium. - Naprawdę? - spytał Alex z uprzejmym zainteresowaniem. - Zresztą, nieważne. Teraz zaśniesz sobie, żeby ci się głupie pomysły nie wylęgły w głowie. Jeszcze byś zaczął krzyczeć... Odstąp krok od barku, obróć się plecami do mnie, uklęknij, ręce na kark. Wykonać! Poyndex obrócił się i zaczął klękać, nagle znieruchomiał. - Właśnie sobie pomyślałem... - powiedział. - Jeśli to nie osobista zemsta... to musi znaczyć, że Sten żyje? Czy to on nakazał ci przeprowadzenie tej operacji? - Na kolana - powtórzył szeptem Alex. Poyndex był coraz niżej... Uniósł ręce, skierował je za głowę... Alex wyciągnął wolną dłoń z zakończonym igłą bąblem pełnym usypiacza, gdy prawa ręka Poyndexa wystrzeliła nagle w kierunku barku. Kilgour miał lepszy refleks. Upuścił pojemniczek i zacisnął lewą dłoń w pięść. I uderzył. Z całą mocą mieszkańca świata o ciążeniu trzykrotnie przekraczającym ziemskie. Prosto w prawą stronę szyi Poyndexa. Chrupnęło, głowa tamtego obwisła, ciało zwiotczało. Zanim upadł, Alex chwycił go za kołnierz i złożył łagodnie na dywanie. Wiedział, że marnuje czas, ale sprawdził jeszcze tętno. Przewrócił ciało i odchylił powieki. W zupełnie bezsensownym geście przysunął ucho do ust Poyndexa. Cisza. Ty idioto, pieklił się w duchu. Odbiło ci? Berserker się znalazł. Nie potrafisz nad sobą zapanować? I co z tego, że ten właśnie gość zabił Mahoneya i diabli wiedzą ilu jeszcze? Po co innego przyszedłeś. Żaden z ciebie zawodowiec, dupku. Alex przyjrzał się barkowi. U podstawy znalazł mały przycisk. I nic więcej. Zerknął wkoło. Jest. Trochę powyżej. Mała odsuwana płytka, dokładnie tego typu, jakie pokazywano mu na szkoleniu. A co za nią? Schowek z bronią? Z miotaczem gazu? Elektrycznym paralizatorem? Może guzik włączający alarm? Bez wątpienia coś śmiertelnie niebezpiecznego. Nie, to nie była przesadzona reakcja, pomyślał. Ani nic nadprzyrodzonego. Musiałem chyba kątem oka dostrzec ten guzik. Działanie podświadome. Instynkt. Bo przecież istnieje tylko realny świat. Nagle poczuł, że opuściło go brzemię, przeświadczenie, że nieuchronnie zbliża się zagłada, które ciążyło nad wszystkimi dniami od owej bezsennej nocy na blankach zamku Otha, kiedy to Bhorowie wybrali Sind na wodza. Na Stuartów, pomyślał. Dźwigałem to jak plecak podczas marszu selekcyjnego na wstępie treningu w Modliszce. A teraz odeszło wraz z parszywą duszyczką Poyndexa. Sugerujesz, że podświadomie wiązałeś własne wyzwolenie z jego śmiercią? Że niby kostucha czekała na jednego z was? Pieprzenie. Zapomnij o strachach z gór Szkocji. Jest ważniejsze pytanie. Co robi dojarka, gdy jej się przewróci skopek z mlekiem, a w domu nie ma kota? Już wiedział. Zarzucił sobie ciało Poyndexa na ramię, wrócił do sypialni i zniknął w tajnym przejściu. Szybko i radośnie pobiegł tam, gdzie była fatalna płyta. Niechby nawet z alarmem, mam to gdzieś, już wychodzę. Rzucił trupa na posadzkę. Płyta się odchyliła, ciało zniknęło. Ani syren, ani strażników. Żadnego alarmu, nawet cichego. Tylko łupnięcie. I chwila ciszy. I znów. I jeszcze dłużej trwająca cisza. Mokre plask. Zgasły Poyndex dotarł do dna. Alex zastanowił się, co właściwie może tam być? Skierował w czeluść promień latarki. Ciemność. Dotknął płyty, ta wróciła cicho na miejsce, by czekać na następną okazję. Naprawdę zsyp na śmieci? Może wejście do kanalizacji? Alex potrząsnął głową. Nigdy się nie dowie. Zamyślił się nad przypuszczalnym biegłem wypadków w pałacu. I skinął głową. Załóżmy, że nie znajdą ciała Poyndexa. Lub znajdą je dopiero za jakiś czas. Jaki będzie skutek? Co zacznie się dziać w Służbie Bezpieczeństwa? A zwłaszcza: co pomyśli Imperator? Przestraszy się, ot co, podsumował Alex. Osiągniemy to samo, na co liczyliśmy w poprzednim planie. Całkiem udana robota, stwierdził. Niepotrzebnie tak się denerwowałem. Zasłużył na piwo. I na coś mocniejszego też. Może jeszcze na spacer przy księżycu. Z Marią i Hotsco. Romantycznie nastawiony (i spragniony) Kilgour ruszył w drogę powrotną. Rozdział 36 Stworzenie przyglądało się Stenowi przez dłuższą chwilę. Sten trwał nieruchomo pod spojrzeniem mozaikowych oczu. Leżał na brzuchu na dnie oceanu. Trzy metry nad nim łamały się fale zmierzające ku brzegom skalistej wyspy. Zwierzak miał trzyczęściowe ciało z mnogością segmentowych odnóży wyrastających we wszystkich kierunkach. Wyglądał groźnie, ale Sten i tak zwykł podchodzić z rezerwą do wszystkiego, co było dłuższe niż metr i miało kleszcze. Szczególnie, gdy manewrowało nimi dwadzieścia centymetrów od jego twarzy. W końcu stwór wykonał konieczną w takiej sytuacji pracę myślową: jesteś największym mieszkańcem oceanu. Już nie. Tu jest coś większego niż ty. Siedzi przed tobą. Jesteś drapieżnikiem. Możesz pożreć wszystko, co żyje w tym oceanie. Już nie. Próbowałeś odciąć kęs od tego czegoś. Kleszcze się osunęły. To dziwne. Jesteś w tarapatach. Lepiej udaj się gdzieś, gdzie tego czegoś nie ma. Wielki trylobit*, [* Trylobity - gromada najprymitywniejszych kopalnych stawonogów, które zamieszkiwały powszechnie morza ery paleozoicznej.] jak ochrzcił go Sten, zebrał wszystkie nogi i zniknął w chmurze dryfujących alg. I bardzo dobrze, pomyślał Sten, który zachował przez cały czas dość przytomności umysłu, by nie zacząć się odruchowo oganiać lub, co gorsza, uciekać, rzucając się w kilku kierunkach jednocześnie. Wprawdzie wielołapy nie przedstawiał żadnego zagrożenia, szczególnie, że Sten odziany był w skafander próżniowy, ale drapiące po szybie wizjera szczypce budziły lęki zgoła atawistyczne i nie ułatwiały zebrania myśli. Omal nie przeoczony sygnał z majątku Shahryarów, doprowadził „Victory” w najdalsze głębie kosmosu, w rejony prawie dotąd nie zbadane. Lecieli całe setki lat świetlnych, nie napotykając na swojej drodze żadnego układu ani obiektu. W końcu trafili na układ planetarny. Trzy globy, jeden księżyc. No i gwiazda. Układ nie był martwy i tym różnił się od okolicy odkrytej uprzednio przez Kyesa, ale życie dopiero zaczęło tu raczkować. Sten kazał zatrzymać pancernik na obrzeżach układu. Nie chciał ryzykować żadnego błędu, który odebrałby szansę na sukces, jak zdarzało się to już wcześniej. Gdyby tak się stało, musieliby wyszukać kolejną luksusową rezydencję i spróbować powtórzyć udaną misję Sind, albo inaczej ustalić położenie następnej stacji przekaźnikowej. Zadanie na całe życie, i to bez pewności, że na drugim końcu monstrualnie długiej, kosmicznej tęczy znajdzie się nowy skarb. Freston powrócił obecnie do swojej pierwszej specjalności. Jako łącznościowiec bezbłędnie ustalił, iż wiązka mierzyła dokładnie w drugi od słońca świat układu. Sten przeniósł Frestona z jego drucikami na „Aoife”, i sam dołączył do niego z Hannelore La Ciotat i myśliwcem przytroczonym do kadłuba niszczyciela. „Aoife” powoli zbliżał się do planety. Była to bardzo młoda planeta. Kontynenty tonęły, płytkie morza ogarniały coraz większe połacie lądów. Sind oznajmiła, że planeta przechodzi okres kambryjski, cokolwiek to miało znaczyć, i że Sten mógłby wreszcie odpracować nieco szkolnych zaległości. Obejrzeli planetę ze wszystkich stron i na rozmaite sposoby. Systemami pasywnymi i aktywnymi. Dopiero po tygodniu Freston trafił na pierwszy ślad na brzegu jednego z małych kontynentów na południowej półkuli. Coś tam było, i to bez wątpienia sztucznego pochodzenia. Tyle, że obserwacje nic nie dały. Próbowali tak i siak, bez skutku. Skalisty brzeg jałowej ziemi. Freston zaryzykował emisję sygnału na zakresie charakterystycznym dla ciągłej transmisji z posiadłości. Niecała sekunda nadawania. Podejrzany teren zareagował krótkim wzmożeniem elektronicznej aktywności. Freston wysnuł teorię, że gdzieś tam musi się kryć wielka antena zdolna do odbioru, nadawania i retransmisji. Sten przemyślał sprawę. Odwiedzony wcześniej przez Sind księżyc był wewnątrz wydrążony, miał antenę, dobrze zaopatrzone schrony i źródła zasilania. Zapewne Imperator był dość przebiegły, by nie lokować poszczególnych stacji na planetach zawsze takiego samego rodzaju, jednak wątpliwe, aby szczególnie różnicował ich konstrukcję. Czyli większość urządzeń powinna kryć się pod ziemią, co było bezpieczniejsze. Lub pod wodą. Freston nie zgodził się z nim. Po co zadawać sobie trud dodatkowego uszczelniania kompleksu wystawionego na ciśnienie wody, nie wspominając już o skomplikowanych systemach ochrony przed narastaniem osadów dennych i inwazjami różnych wścibskich skorupiaków? Sten przyznał mu rację. Stacja musi zatem być na brzegu. Wówczas Freston triumfalnie ogłosił kolejną rewelację. Kilka godzin po zmierzchu zbadał teren w podczerwieni. I coś znalazł. Przedtem nie znajdywali, bo ogarniali spojrzeniem zbyt wielki teren. Skały nagrzewają się za dnia, potem powoli oddają ciepło. W nocy mają wyższą temperaturę niż powietrze. Starczyło posadzić do obróbki danych operatora z odrobiną wyobraźni. Tutaj, pokazał, widać zarys podziemnej anteny. Zapewne materiał, z którego ją zbudowano trzyma ciepło nieco dłużej niż skała. A tutaj mamy sylwetkę czegoś większego, lecz tak dobrze schowanego, że bez cyfrowego przetworzenia obrazu nie można tego wykryć. Przypomina wielkie wrota do hangaru. W podczerwieni widać chłodne powietrze wydostające się przez mikroskopijne szpary między skrzydłami a framugą. A nieco dalej mamy drzwi z całą pewnością przeznaczone dla ludzi. Freston uśmiechnął się szerzej niż postaci z kreskówek. Stenowi pozostało dotrzeć do tego wejścia, pokonać zamek i voila. Et voila, pomyślał cynicznie. I spytał, co będzie, jeśli w środku czeka na gości bombowe przyjęcie. Freston tylko syknął. Przecież nie może sam myśleć o wszystkim, prawda? Ostatecznie jest tylko kapitanem. Na zbyt niskim żołdzie. I w ogóle. Sten roześmiał się i wyrzucił go za drzwi. Potem usiadł, by jakoś zaplanować wypad. Wcześniejsze domniemanie, że jest to podwodny kompleks podsunęło mu ostatni element planu. Posłał po La Ciotat, ucałował Sind i wyszedł. Myśliwiec wszedł w atmosferę po trajektorii charakterystycznej dla meteorytów. Zdarzają się przecież i takie, całkiem duże. Runął do morza za horyzontem, poza zasięgiem czujników stacji. Potem La Ciotat przemieściła stateczek pod powierzchnią ku kontynentowi. Mruczała przy tym, że gdyby chciała zaciągnąć się do łodzi podwodnych, to wymodliłaby sobie kolejną reinkarnację pod postacią delfina. Albo Rykor. Kilometr od brzegu trafili na wyrastającą ponad przybój rafę. Sten kazał La Ciotat położyć myśliwiec na dnie. Sam wyszedł przez śluzę i zaczął mozolną wędrówkę. Na filmach podkradający się w podobny sposób agenci tylko śmigają dzięki małym silniczkom podczepionym do skafandra. W rzeczywistości nawet nastawiwszy generator McLeana na pełną moc, Sten przemieszczał się dostojnie i powoli, co dawało mu sporo czasu na podziwianie widoków. Lądy były jeszcze całkiem puste, ale w morzach życie zaczęło się już pienić. Algi zalegały całymi dywanami, zielone lasy kołysały się w rytm fal. Czasem pojawiały się stworzonka przypominające kraby czy ślimaki ze spiralnymi muszlami. No i trylobity, od mikroskopijnych, po te wielkie, które wyglądały jak krzyżówka wiją ze skorpionem. Gdy dno zaczęło się podnosić, wyłączył generator i położył się na piasku. Tam rozważył sytuację, robiąc sobie tylko krótką przerwę na kontemplację największego trylobita wszechświata. Jak dotąd nie usłyszał niczego niepokojącego. Znaczyło to, że nie ożywił żadnej z pułapek, w które stacja, jak sądził, powinna być wyposażona. No i dobrze. Czyli dopiero się na nie natknie. Co to będzie? Zapewne nic przesadnie czułego, ostatecznie Imperator wolał z pewnością nie ryzykować przypadkowych opóźnień w zmartwychwstaniu. Tego by tylko trzeba, by działka otwierały ogień do ptaka, czujniki ciepła przegrzewały się w pełnym słońcu czy wszystko zdychało przy byle trzęsieniu ziemi. Nazbyt wyrafinowane systemy łatwo głupieją. Zresztą Imperator nie przepadał za zbyt skomplikowanymi układankami, Sten sam pamiętał przekleństwa towarzyszące rozrzucaniu puzzli po całym gabinecie. W kilka minut po rozpoczęciu układania, kiedy jeszcze... Kiedy było normalnie. Wracaj do rzeczy. Pułapka będzie zatem prosta i jednocześnie maksymalnie skuteczna. Taka załatwiająca intruza raz na zawsze. Zamek reagujący na wzór siatkówki i linie papilarne? Chyba nie, ostatecznie już wieki temu dowiedziono, że to zawodne sposoby. Sten stanął na nogi, przekroczył pas załamujących się fal i dotarł do suchego lądu. Suchej skały właściwie. Skały szarej, szarawej, popielatej i czarnej. Piasek też był tutaj ciemny. Plaża miała całe pół metra szerokości. Sten nagle coś spostrzegł i przyklęknął, zapominając na chwilę o misji. Zieleń. Drobina życia. Jakaś roślina. Algi? Nie wiedział. Jeśli tak, to wracaj do morza. Nie masz nawet pojęcia, jaką lawinę poruszasz... Wstał i potruchtał ku równince, gdzie powinna być stacja. Analizatory skafandra mówiły, że powietrze nadaje się do oddychania, chociaż jest ubogie w tlen. Wolał jednak nie podnosić wizjera. Na wszelki wypadek. Wprawdzie nie sądził, aby ewentualne czujniki podczerwieni też były podłączone do wyzwalacza procesu autodestrukcji, ale po co ryzykować fajerwerki. Teraz szedł po płaskim. Przycupnął za wielkim głazem i wyświetlił na wizjerze mapę terenu. Porównał jaz okolicą. Wiedział już, gdzie powinny być drzwi. Ta wielka skała. Podkradł się na tyle ostrożnie, na ile skafander pozwalał, i schował za otoczakiem. Z odległości trzydziestu metrów zbadał skałę przez lornetę hełmu. Dwa razy odrywał spojrzenie, bo zaczynały mu się zwidywać obiekty zgoła nieprawdopodobne. Przy pełnym powiększeniu obejmował naraz wycinek o boku jednej trzeciej metra. Uważnie zlustrował całą powierzchnię. Tak, jak ogląda się zdjęcia satelitarne obszaru nieprzyjaciela. Jest. Idealnie okrągły otwór. W przyrodzie takie twory nie występują. Dziurka od klucza. Akurat na tej wysokości, na jakiej zwykle się umieszcza podobne dziurki, jeśli drzwi mają służyć człowiekowi. A Imperator był średniego wzrostu. Pozostało znaleźć klucz. Niczym czterołapy pancernik pokonał z wolna otwarty teren. W każdej chwili oczekiwał strzału. Nic się nie stało. Ukląkł przy dziurce. Jeszcze na pokładzie „Victory” przyszło mu do głowy, że klucz powinien być najprostszym elementem łamigłówki. Trudno oczekiwać, by wracający z zaświatów Imperator obnosił się ze specjalnym urządzeniem do otwierania superskomplikowanych zamków. W każdym razie Sten by tego nie czynił, gdyby to jemu przypadło w udziale projektować podobnie paranoiczne urządzenie. Zatem kluczem musiało być coś prostego i łatwo dostępnego, a także stosowanego na tyle powszechnie, by nie wyjść z użycia przez kilka lat nieobecności władcy. Sten wziął ze sobą standardowy elektroniczny wytrych wykorzystywany w oddziałach Merkurego. Okrągły? Okrągły. Dobrał końcówkę o właściwej średnicy, zamontował ją i wsunął do otworu. Najchętniej zakryłby uszy palcami w oczekiwaniu na eksplozję, chociaż końcówka była z obojętnego Imperium X. Analizator zabuczał i wyświetlił informację, że dysponuje kodem mogącym otworzyć ten zamek. Sten przesłał kod z analizatora do modułu wykonawczego i przycisnął guzik T jak transmisja. I drzwi stanęły otworem. Sten aż na tyłku przysiadł z czystego zaskoczenia. Przed nim mroczniała prowadząca gdzieś w dół pochylnia. Odczekał, aż tętno wróci mu do normy, łyknął nieco ze zbiornika w skafandrze i położywszy się płasko na brzuchu (bo nigdy nic nie wiadomo) oświetlił wnętrze. Nic. Zwykła rampa zejściowa. Przełączył lampę na światło rozproszone i centymetr po centymetrze zaczął schodzić. Każdy krok trwał eony, zupełnie jak kiedyś, na Vulcanie. I nagle pojął. Gotów był sądzić, że się nie pomylił. Oczekiwał czujników na podczerwień, wykrywaczy ruchu, zbliżania i czego tam jeszcze... Bez sensu. Wieczny Imperator był inżynierem. Dobrym inżynierem. A dobry inżynier projektuje zawsze wszystko tak, by było jak najprostsze. Najlepiej śmiesznie proste. Sten zrobił normalny krok. I następny. Jeszcze jeden... Drzwi zamknęły się za nim. Wzdrygnął się, ale bez przesady. Był już praktycznie pewien swego. Na suficie zapłonęły lampy. Wpuszczony w ścianę monitor pokazywał, że uruchomione zostały systemy dopasowujące panujące we wnętrzu warunki do ziemskich. W osobnym okienku widniało zero. Gdy Sten mijał ten ekran, zero zmieniło się w jedynkę. I to było to. Stanął przed kolejnymi drzwiami ze zwykłym przełącznikiem. Dotknął go. Drzwi się otworzyły. Małe pomieszczenie mieszkalne. Całkiem dobrze wyposażone. I kolejne drzwi. Sten opanował odruch, by tam pobiec. Powoli przeszedł dalej. Wielka sala z masą urządzeń. Moduły łączności, moduły kontrolne... Udało mu się! Dotarł żywy do samego serca stacji.Chyba, że coś za chwilę jeszcze łupnie. Jeśli nie, to rozumowanie Stena było słuszne: na co nie poważyłby się nikt poza samym Imperatorem? Na to, by wejść do stacji w pojedynkę. Każdy, kto dotarłby tak daleko, działałby ze wsparciem. Sten nie miał pojęcia, gdzie schowano czujnik licznika gości. Ale na pewno był, może nawet niejeden. Boże, pomyślał Sten i dreszcz go przeszedł. Gdyby Kilgour nie wyprawił się akurat zapolować na Poyndexa... Pewnie byłby ze mną. Nawet zabójcy z Modliszki lubią, gdy ktoś pilnuje im pleców, a Alex był jego przyjacielem od tylu lat. Wejdzie jeden. W porządku. Wejdzie drugi... I wszystko diabli wezmą. Rozejrzał się po jednym z najważniejszych miejsc w całym Imperium. Cztery podrzędne konsole. Zapewne jedynie raportujące, pomyślał Sten. Trzy pokazywały identyczne odczyty, czwarta same zera. Ta ostatnia była zapewne połączona ze stacją odkrytą przez Kyesa i przy tej okazji zniszczoną. Pośrodku widniał jeden, okrągły pulpit. Z czytnikami i sterownikami. Sten nie dotykał niczego, tylko oglądał. Większość okienek i sensorów nie była opisana, bo i po co opis komuś, kto cały ten system zaprojektował. Jednak przy niektórych widniały opisy, więc można było pojąć, do czego służą. Oto była największa tajemnica wszechświata. Stena aż dreszcze przeszedł. Stąd Imperator mógł włączać i wyłączać całą machinę zaopatrzenia w AM2. Stąd mógł wysyłać dyspozycje, do jakiego składu ma trafić kolejny transport. Zwiększyć lub zmniejszyć dostawy. Pozostałe trzy ocalałe stacje tylko powielały polecenia. Stąd też płynęły sygnały przeznaczone dla odbiornika w innym wszechświecie. Gdzieś tam, daleko, był obszar nieciągłości. Sten musiał jedynie ustalić, gdzie kierowała się wiązka emitowana przez antenę. Potem prosta triangulacja wykorzystująca te dane i dane uzyskane w posiadłości, pozwoli określić położenie owego obszaru. - Dobra - szepnął nieświadomy, że przemawia głośno. - Dobra, draniu. To już koniec. Rozdział 37 Wieczny Imperator jak burza pędził korytarzem do swojego gabinetu. Długa, szeroka galeria pełna była strażników. Z jednej strony stali szpalerem funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa, z drugiej weterani Gwardii. Władca miał przy pasie pistolet. Dłoń trzymał tak, by móc go w każdej chwili wydobyć z kabury. Omiatał oczami mijanych, gotów zacząć strzelać, jeśli tylko dojrzy coś podejrzanego. Przez całą drogę nie napotkał jednak niczyjego spojrzenia. Wszyscy woleli gapić się na przeciwległy szereg. Czuli, że atmosfera tak zgęstniała od podejrzeń, iż byle iskra mogła wywołać prawdziwą bitwę, o ile nie wojnę. Pod drzwiami czekał szambelan. Przestępował niepewnie z nogi na nogę. - Co ty tu robisz, Bleick? - warknął Imperator. - Nie wzywałem cię. Łasicowate oczy Bleicka rozszerzyły się ze zdumienia. - Chciałem tylko zameldować... - Przeszukać go! - przerwał mu władca. Bleick aż pisnął ze strachu, gdy czterech strażników (dwaj bezpieczniacy i dwaj gwardziści) powalili go na podłogę i obszukali dokładniej niż namiętni kochankowie. Potem jeszcze prześwietlili dla pewności, że nie ukrywa niczego w głębszych zakamarkach ciała. Na przykład wybuchowych wszczepów. Gdy było już po wszystkim, Bleick pozbierał się na nogi. - Przykro mi, Wasza Wysokość - zaskomlał - jeśli moja obecność stała się dla Waszej Wysokości powodem troski... - Zamknij się, Bleick - powiedział Imperator. - Wydałem jasne rozkazy. Nikt nie ma prawa pchać się do mnie bez uprzedniego umówienia. - Ale myślałem... - Pozwoliłem ci mówić? - Nie, Wasza Wysokość. - To właśnie jest w tobie najgorsze. Wydaje ci się, że myślisz, a masz tylko wykonywać rozkazy. Imperator przesunął się trochę, by widzieć równocześnie i Bleicka i perspektywę korytarza. - Ale dobra. Skoro już przylazłeś, to powiedz, co masz do powiedzenia. - Chodzi jedynie o Poyndexa, Wasza Wysokość. - Jedynie? Postradałeś rozum, człowieku? Mój szef bezpieczeństwa znika z pępka Świata Centralnego, a ty sugerujesz, że to drobiazg? Nie rozumiesz... - Urwał, zdegustowany. - Ale się popieprzyło - mruknął. - Dobra. Gadaj. Dość mam wystawiania się na cel po tych korytarzach. - Tak, sir. Przyszedłem tylko, by zameldować, sir, że właśnie zakończyłem dokładne poszukiwania... - Bleick dojrzał, że Imperator jest bliski kolejnego wybuchu i na wszelki wypadek opuścił kilka zdań wstępu. - No... Nikt go nie widział od jakiegoś czasu, sir. Dwa razy sprawdziłem wszystkie pomieszczenia zamku. Osobiście nadzorowałem przesłuchania personelu... - A ciebie kto przesłuchał? - Aaa... Mnie, sir? No... nikt, Wasza Wysokość. Imperator skinął na dwóch strażników. Od zniknięcia Poyndexa zawsze chodzili mieszanymi parami, by bezpieczniak pilnował gwardzisty, i vice versa. - Zabrać go na przesłuchanie. Przyciśnijcie go porządnie. Chcę wiedzieć na pewno, czy nie skumał się przypadkiem z Poyndexem. - Ależ Wasza Wysokość - zapiszczał spanikowany Bleick. - Przecież na pewno nie raz dowiodłem mojej lojalności... Mięsista dłoń zatkała mu usta, by nie hałasował po próżnicy, inne dłonie sprawnie go odciągnęły. Imperator podszedł do drzwi, poddał się testowi linii kciuka i rysunku siatkówki, potem wystukał osobisty kod, którego nie znał nikt inny. Drzwi otworzyły się. Władca zerknął jeszcze podejrzliwie wkoło, wyciągnął broń i wszedł. Drzwi zamknęły się za nim. Wreszcie był sam. Sprawdził zainstalowane ostatnio czujniki. Napięcie opadło. Nikt nie próbował wtargnąć do sanktuarium pod jego nieobecność. Odpiął broń. Podszedł do biurka i wyciągnął butelkę szkockiej. Nalał szklankę, zanim jednak wypił, zanurzył w płynie małe urządzenie, przypominające patyk. Światełko na szczycie zapłonęło zielenią. Nie zatrute. Wypił jednym haustem i padł na fotel. Był skrajnie wyczerpany. Wyjął z szuflady pojemnik z igłą, przytknął go do przedramienia. Ukłuło, załaskotało. Potem zrobiło się znacznie lepiej. Trzęsącą się dłonią sięgnął znów po butelkę. Skrzywił się. Niestety, to właśnie był jeden z wielu minusów stosowania amfetaminy. Drugim była narastająca paranoja. Zachichotał przelotnie. Faktycznie, ostatnio zachowuje się niekiedy jak histeryk. Będzie musiał pilnie się obserwować. Będzie musiał uważać, dbać, aby farmaceutyki nie zaczęły wpływać na jego procesy myślowe. Z drugiej strony, jak powiedział kiedyś pewien mąż stanu, nawet paranoicy mają wrogów. Wieczny Imperator usiadł wygodnie, by rozważyć sytuację. Wrócił właśnie z odwiedzin w pokojach przesłuchań. Zacisnął wargi z obrzydzenia na wspomnienie unoszących się tam woni i odorów krwi, strachu, wymiotów i odchodów. Jedynie głośne krzyki bólu sprawiały mu prawdziwą satysfakcję. Nie, żeby bawiły go podobne spektakle. Ani trochę. Przecież to byłby objaw szaleństwa. Satysfakcja płynęła ze świadomości, że podjął wszelkie możliwe wysiłki, by wyjaśnić zagadkę zniknięcia Poyndexa. Dodatkowo naciskał na przesłuchujących, by wyświetlili, czy zniknięcie nie było powiązane z jakimś spiskiem. Uważał to za niemniej ważne. Już teraz zdołano uzyskać sporo ciekawych zeznań. Niektóre mogły okazać się prawdą. Puścili mu nagranie z histerycznym bełkotem Baseeker. Przyznała się, że nie wierzy w boskość Imperatora i działała jedynie z chęci zysku. Co więcej, wykonywała polecenia Poyndexa. Praktycznie pracowała dla niego.. Na pewno byli jeszcze inni. Niebawem dowie się, jaką to gierkę próbował rozgrywać Poyndex. Powątpiewał, aby Bleick był w to zaangażowany. Ale jako Imperator nie mógł ryzykować. Przesłuchanie uczyni go oczywiście niezdatnym do dalszego wykonywania obowiązków, będzie musiał znaleźć nowego szambelana. Trudno. Czasem trzeba zapłacić i taką cenę. Pora spojrzeć na sprawę całościowo. Zniknięcie Poyndexa można było wyjaśnić na kilka sposób. Żaden nie był sympatyczny. 1. Poyndex zginął zabity przez wrogów. 2. Został porwany. W obu powyższych przypadkach mógł zostać poddany torturom. Zafundowanym mu przez agenta lub agentów rebeliantów. To oznaczało zdradą niektórych najskrytszych sekretów Imperatora. Dosłownie, bowiem to przecież Poyndex organizował ekipę, która usunęła bombę z wnętrzności władcy. A ten drobny sekret był w stanie doprowadzić na ślad sektora Alva. 3. Poyndex postanowił nagle zbiec do wrogiego obozu. 4. Już jakiś czas temu sprzymierzył się z wrogami Imperatora i uciekł, bo groziło mu rychłe zdemaskowanie. 5. Jeśli powody numer trzy i cztery są prawdziwe, to Poyndex mógł mieć wspólników również w samym Arundel. Służba Bezpieczeństwa staje się tym samym niegodna zaufania. Skoro zaś Poyndex przez swoich ludzi wtykał nos prawie wszędzie, to nie należało liczyć również na pozostałe imperialne służby. Kolejne zagrożenie dla sekretów Imperatora. Ale najgorsze, że: 6. Zamek Arundel, najbezpieczniejsze miejsce na obszarze Imperium, był niedostatecznie chroniony. I to był fakt, a nie przypuszczenie. Władca pomyślał o czymś jeszcze, co zasadniczo nie należało do sprawy, ale i tak było niebezpieczne. 7. Ktoś wdarł się także do jednej z jego tajnych posiadłości. Majątku Shahryarów. Właśnie otrzymał pełny raport o zdarzeniu. Wrogi agent musiał być zawodowcem najwyższej klasy. Owszem, zdarzały się już podobne incydenty, na przykład napady rabunkowe. Ale ten intruz był dość wprawny, by uciec cało. Wcześniej zaś zdziesiątkował ochronę. Raport wspominał, że to była kobieta. I zapewniał, że nie zdołała uzyskać żadnych informacji. Ale chwila, jakiego to hasła spróbowała, aby dostać się do komputera? Raschid! Skąd mogła znać ten pseudonim? Jego niejawny pseudonim? Od Poyndexa? Możliwe. Ale tylko wówczas, jeśli ten skumał się z wrogiem już jakiś czas temu. Chociaż... Poyndex chyba nigdy nie słyszał o Raschidzie. Nie. Prawie na pewno nie słyszał. Równie mało prawdopodobne jest, by knuł zdradę od dłuższego czasu. Żeby był kretem. To nie pasowało do profilu jego osobowości. Owszem, działał dla własnych korzyści, jednak największą nagrodą było dla niego znalezienie się w najwyższym kręgu władzy. Tego Imperator był pewien i przedtem, i teraz. Może rebelianci go przekupili? Niemożliwe. Poza tym, chociaż Poyndex wziąłby pewnie forsę, to potem i tak niczego by nie zrobił. Obietnice przyszłych zaszczytów nic dla niego nie znaczyły, a rebelianci więcej przecież zaoferować mu nie mogli. Był jeszcze jeden powód do niepokoju związany ze zniknięciem Poyndexa. Planowana operacja zniszczenia światów rebeliantów. Sto osiemnaście planet miało zginąć wraz ze swoimi mieszkańcami. Jeśli Poyndex dogadał się z rebeliantami, to niechybnie by ich ostrzegł. A ci zorganizowaliby jakąś obronę. Wywiad zapewniał jednak, że nic takiego się nie dzieje. Nie podniesiono nawet stopnia gotowości bojowej. Tylko normalne przekazy i typowy ruch na zwykłych trasach. Dobrze. Zatem Poyndex nie był zdrajcą. Dasz za to głowę? Tak. Na podobnej zasadzie Imperator wykluczył możliwość porwania. Gdyby tak było, to coś by na mękach wyznał. I znów, potencjalne ofiary zostałyby ostrzeżone. Bardzo dobrze! Imperator nagrodził się drinkiem. Gdy nalewał, uderzyła go kolejna myśl. Nie panując nad sobą odstawił butelkę na biurko z taką siłą, że pękła. Alkohol rozlał się po blacie. Nie zauważył tego. Podobnie jak odłamka szkła, który wbił mu się w dłoń. Majątek Shahryarów! Jego schronienie! Co wedle najgorszego scenariusza mógłby wynieść stamtąd wprawny agent? O ile misja by się powiodła... Nawet, jeśli ta kobieta nie zdołała wtargnąć do komputera, czego mogła się dowiedzieć? Na górze był przekaźnik. Pracujący na wiązce kierunkowej. Sam w sobie nie znaczył wiele. Jednak miał jeszcze drugą funkcję. Gdyby wróg ją odkrył, mógłby dotrzeć do stacji przekaźnikowo-przeładunkowej AM2. A tam złapać namiar na sektor Alva! Spokojnie, nie panikuj. To głupie. Żeby wykonać podobne zadanie, trzeba by być zawodowcem absolutnie najwyższej klasy. W historii Imperium prawie takich nie było. Kto by zdołał... Kolejna paraliżująca myśl. Sten by zdołał! Owszem. Sam lub z pomocą tego jego nader skutecznego przyjaciela, Alexa Kilgoura. Albo i tej wojowniczej kobiety Bhorów, która została jego kochanką. Może to ona była w posiadłości? Nie, to niedorzeczne. Naprawdę? Ale... Sten był najlepszym zawodowcem, jaki kiedykolwiek służył Imperatorowi. Przewyższył nawet swego mistrza, Iana Mahoneya. Jako wróg też dowiódł wielokrotnie swej upiornej skuteczności. Sten potrafiłby też wtargnąć do zamku Arundel. W dowolnie wybrany sposób. Owszem. Ale Sten zginął. Naprawdę? Byłoby szaleństwem myśleć inaczej. Zaiste? Władca poczuł kolejny skurcz żołądka. A gdzie dowody? Gdzie ciało, gdzie świadkowie jego śmierci? Nie ma, ale zważywszy okoliczności, nikt nie miał szans ujść stamtąd z życiem. A może jednak? Imperatora przeszedł dreszcz. Nagle w gabinecie zrobiło się dziwnie zimno. Władca był już niemal pewien, że dał się oszukać. Był całkowicie pewien. Sten przeżył. Imperator wciągnął głęboko powietrze. I co z tym począć? Po raz pierwszy w drugich dziejach królowania Wieczny Imperator nie wiedział, co zrobić. Księga piąta KONIEC GRY Rozdział 38 - Wszystkie systemy uaktywnione. Rozpoczęcie manewru wejścia za dwadzieścia sekund... Wcześniej czy później każda istota rozumna na własnej skórze doświadcza, jak dokuczliwy potrafi być konflikt pomiędzy imperatywem moralnym a imperatywem przetrwania. Szczególnie silnie czuje się to w chwili, gdy podjęło się już decyzję i zaraz przyjdzie ujrzeć jej skutki. Może chodzić o rzecz stosunkowo prostą, jak wybór między kłamstwem a niemiłą, wręcz zabójczą dla kogoś prawdą. Lub złożoną, jak wówczas, gdy żołnierskie poczucie obowiązku każe skazać miliony na cierpienia, chociaż cywilna etyka ma to za zbrodnię. Teologowie mówią w takich razach o „wolnej woli”. Nauka nie wytworzyła własnego terminu, wszelako medycyna opisała dokładnie skutki, jakie taka mentalna batalia wywiera na organizm. W przypadku człowieka zaczyna się od wydzielania hormonów. Adrenalina daje ostrogę całemu ustrój owi. Serce i płuca pracuj ą coraz szybciej. Wzrasta ciśnienie, rośnie temperatura ciała. Bogatsza w tlen krew dostarcza go przede wszystkim do mózgu i mięśni. Komórki zwalczające infekcje szykują chemiczny oręż na wypadek ataku. W skrajnych sytuacjach dochodzi do odruchowego usunięcia zalegających w końcowych odcinkach jelit i pęcherzu moczowym odchodów, co zmniejsza ryzyko zakażenia w przypadku odniesienia ran. Skóra napina się i wygładza, by zwiększyć swą wytrzymałość na uszkodzenia. Pot pokrywa całe ciało, co poprawia wydajność systemu chłodzenia organizmu, gotowego zresztą zadziałać w każdej chwili z jeszcze większą mocą. Pot działa dodatkowo jak smar czyniący ciało śliskim, szczególnie w miejscach, gdzie kończyny stykają się z korpusem. U mężczyzn moszna kurczy się, by stanowić jak najmniejszy cel. Tyle nauka. Sten powiedziałby raczej parę słów o czystym, zwierzęcym strachu. Siedział skulony na maleńkim mostku myśliwca i wpatrywał się w monitor, na którym padał ognisty deszcz. Sektor Alva przeszedł wszystkie jego oczekiwania. Głośniczek znów się odezwał: - Rozpoczęcie manewru wejścia za dziesięć sekund... Jedna z jego półkul mózgowych, ta gdzie kryją się talenty matematyczne oraz wyczucie poezji i muzyki, doceniała piękno zjawiska. Jego krańcową dysharmonię towarzyszącą spotkaniu dwóch wszechświatów. Ale druga powiadała, że tak musi wyglądać brama do piekła. - Rozpoczęcie manewru wejścia za dziewięć sekund... Podążył spojrzeniem za małą kometą zmierzającą ku obszarowi nieciągłości. Ten wyciągnął ku niej jasne macki. Objął. Kometa detonowała. Rozpadła się w białym błysku. Sten opanował się. Sięgnął jak mógł najgłębiej w czeluście własnej psyche i szukał tak długo, aż ujrzał własny strach. Złapał go mocno i wydobył ku jasnym obszarom racjonalnego umysłu, by obejrzeć potwora ze wszystkich stron. - Rozpoczęcie manewru wejścia za osiem sekund... Nie bał się, że podzieli los komety. No... może trochę. Myśliwiec oraz wszystkie elementy wyposażenia, które mogły zostać wystawione na działanie antycząstek, pokryto dokładnie Imperium X. Dokonano tego podczas krótkiej wizyty na Vi; wielkie pokłady cennego surowca znajdowały się zaraz za Gromadą Wilka. Teoretycznie powinien przebyć nieciągłość bez szwanku. Wysłał już sondę, która wróciła w idealnym stanie. Jeśli tak... to czego się bać? Imperatorskich pułapek? Psów, które mógł zostawić na straży skarbu? Nie. Sten wiedział, że cokolwiek tam napotka, będzie groźne, jednak poradził sobie już z dwoma takimi psami i ufał, że nie ulegnie także następnym. - ...siedem sekund... Zatem czego? Próbował sobie wyobrazić, jak tam jest. W całkiem odmiennej rzeczywistości. Zaraz wyszczerzyła się na niego ociekająca śliną, czerwona i zębata paszcza. To obce miejsce. Nie dla człowieka... Wszystko, każda tamtejsza cząstka, stanie się jego osobistym wrogiem. Prawie czuł emanującą spoza kurtyny nienawiść. Ponadto... będzie tam absolutnie sam. Będzie bardziej samotny niż jakikolwiek człowiek w dziejach. Z jednym wyjątkiem. Wiecznego Imperatora. - ...sześć sekund... Co gorsza, wiedział że teraz już nie może się cofnąć. Drzemiący gdzieś w głęboko tchórz obudził się i płakał coraz donośniej. Błagał, by odstąpić. Czemu on? Nie może kto inny? A jeśli nawet nikt nie zechce, to pieprzyć. Bez przesady z tą odpowiedzialnością. Ucieknie i ukryje się tam, gdzie Imperator nigdy go nie znajdzie. A gdyby nawet go wytropił, Sten stawi mu czoło na stosowniejszym gruncie. Co z tego, że poświęci sprawę? Nawet, jeśli skaże to wszystkich na bardzo niepewny los. Oni mogą wtedy zginąć. A Sten z nimi. Dobra, ale przynajmniej nie będzie musiał wstępować wcześniej do piekła. Starczy uderzyć w jeden przycisk, a misja zostanie odwołana. - ...pięć sekund... Położył dłoń obok przycisku. Dłoń zimną i spoconą. - ...cztery sekundy... Gdy przyciśnie, ten głos wreszcie się zamknie. - ...trzy sekundy... Tchórz wypluwał płuca. „Jeszcze nie jest za późno!” Sten zagiął palce. - ...dwie sekundy... Głos Mahoneya. Ian przemówił doń zza grobu: „Jakby co, to ściśnij pięść chłopcze, i wal!” - ...jedna sekunda... Palce mu zdrętwiały. Blade i bezkrwiste. Panika atakowała. Zaczynam manewr wejścia - powiedział głos. Sten nie odrywał oczu od monitora. Myśliwiec ruszył ku bramie piekieł. taki mały nieszczęsny i mały a tu wszyscy chcą mnie zabić. nie chcę tu umierać... proszę. tutaj... nikt mnie nie zna. nikogo... nie obchodzę. widzę... gorycz. językiem czuję... barwy. ktoś... ktoś mnie obserwuje. gdzie? boję się. gdzie on jest? boję się. kim on jest? nie wiem. obserwuje mnie... a ja... jestem. taki mały. Sten zwymiotował do wiadra, które przygotował sobie obok fotela. Otworzył szarpnięciem zestaw odświeżający, wytarł twarz, a potem przepłukał usta streggiem i splunął do wiadra. W końcu uniósł butelkę do ust i tęgo łyknął. Stregg natychmiast wzburzył żołądek, ale Sten zdołał utrzymać napitek. Poczuł miłe ciepło. Jak od kominka. Wstał z fotela i poprzeciągał się gruntownie. Stwierdził, że mięśnie mu się rozluźniają i krew zaczyna żywiej krążyć. Na koniec zafundował sobie rozgrzewkę Modliszki. Całą, od początku do końca. Pół godziny nieustannego ruchu. Zmęczony poszedł do miniaturowej pokładowej łazieneczki i wziął prysznic. Taki prawie z wrzątku. I zaraz potem drugi, lodowato zimny. Serce załomotało mu w piersi, skóra się zarumieniła. Włożył czysty kombinezon, zrobił sobie kawy, i z parującym kubkiem w dłoni poczłapał z powrotem na mostek. Spokojnie zerknął na strumień napływających do centrali danych. Czujniki stanu konstrukcji statku przekazywały swoje do komputera, ten raz tylko dostał czkawki i mrugnął światełkami, przetrawiając jakieś bardziej złożony fragment. Sten skinął głową. Dobra nasza. Upił kawy. Czuł się całkiem normalnie. Za chwilę opracowywanie danych dobiegnie końca. Komputera ustali, jakie właściwie prawa rządzą w tym uniwersum. Potem na nowo zdefiniuje swoje pojęcie rzeczywistości. I Sten przestanie krążyć w próżni ślepy i głuchy. Usiadł w fotelu i czekał. Nie myśląc o niczym szczególnym sączył kawę i patrzył na migające szeregi liczb, z których nic oczywiście nie pojmował. Postanowił podejść do sprawy rutynowo. Stara, żołnierska sztuczka. Gdy nie wiesz, co robić, rób to co zwykle. To się sprawdza przy częstych zmianach przydziałów. Nieważne, jak daleko jesteś od domu, jak dziwne istoty cię otaczają, każde poczucie wyobcowania pierzchnie przed rutyną. Przed znajomymi drobiazgami, osobistymi upodobaniami. Mycie, czyszczenie i szorowanie. Filiżanka gorącej kawy na dobry początek służby. I chłodne podejście do oczekujących zadań. Potem zakasujesz rękawy i bierzesz się do roboty spokojny, że wiesz jak rzecz załatwić. O wielkie sprawy niech troszczą się przełożeni, ty rób swoje i trzymaj fason. Sten oparł się wygodnie. Wiedział już od czego zacząć. Najpierw zaludni to miejsce. Uśmiechnął się i pomyślał o Sind. O tym, jak go obejmie, gdy wróci wreszcie do domu. Jakie to będzie kojące. A do tego odświeżające. Jaka ona jest bystra. Jak zawsze potrafi znaleźć rozwiązanie dręczącego Stena problemu. I o Kilgourze. Przyjacielu, takim niemal jeszcze z lat młodości. I towarzyszu broni. Kimś, kogo dobrze mieć za plecami. Gdyby jakiś drobiazg uszedł uwagi Sind, Szkot wytropi go bez pudła. Po nich zaprosił Otha i resztę Bhorów. Zaklaskał, gdy weszli Gurkhowie. I Marr i Senn. Lisa Haines i Sam’l. I inni jeszcze przyjaciele, lojalni załoganci. Rychło stłoczyli się wkoło. Żartowali, klepali go po plecach, całowali, ściskali mu dłoń. Komputer zabormotał i umilkł. Sten podniósł wzrok. Na monitorze płonęło słowo „Gotowe”. Upił jeszcze kawy i odstawił kubek. Sięgnął do kontrolek. Dotknął sensora. I spojrzał na ekran, który zaczynał się z wolna rozjaśniać. Sten pochylił się w oczekiwaniu na pierwszy obraz nowego wszechświata. Już się go nie bał. Przecież nie był sam. Znalazł! Oto święta kryjówka Imperatora! Zajmowała całkiem spory obszar... chociaż była znacznie mniejsza niż Sten oczekiwał. Wielkie frachtowce do przewozu AM2 kursowały między obszarem nieciągłości a starym, dożywającym kresu swych dni układem planetarnym. Na jego planetoidach i księżycach sondy wypatrzyły maszyny kopalniane zbierające każdą, bez wyboru, tutejszą materię. Nieduże wahadłowce przewoziły urobek na pokłady frachtowców. Te, załadowane do pełna, brały kurs na kurtynę. Cały system pracował automatycznie. Od tysięcy lat wypełniał jedno i to samo polecenie. Sten właściwie był rozczarowany. Podczas swoich podróży widział niejedną gigantyczną kopalnię. Tutejsze instalacje pomieściłyby się w najmniejszej z nich i jeszcze zostałoby sporo miejsca. Nie do wiary, że coś tak niedużego legło u podstaw wiele tysięcy lat trwającego rozkwitu cywilizacji. Ale jednak. Drobna część tego wszechświata pozwoliła stworzyć całe Imperium. Drugim powodem do zdumienia były same maszyny. Stare jak świat, niemniej w świetnej formie. Uwijały się, jakby zbudowano je wczoraj. Tyle, że w oparciu o czysto muzealną technologię. Wszystkie były duże i niezgrabne. O ostrych krawędziach, z mnogością ruchomych części. Najdziwniejsze było jednak to, że jak dotąd nie padł w jego kierunku ani jeden strzał. Sten przemknął obok frachtowca. Wchodził coraz głębiej w obszar kompleksu. Od samego początku starał się być prawie niewidzialny. Wyłączył wszystkie zbędne urządzenia, sensory przestawił na tryb bierny, włączył ekranowanie. Podkradał się, wykorzystując każde napotkane ciało jako osłonę. Jak dotąd nie wykrył żadnego wrogiego czujnika, który by go namierzał. Nie trafił na żaden ślad zabezpieczeń. Gdy nabrał już pewności, wyłączył osłony i zaczął aktywne sondowanie. Nadal żadnej reakcji. Wówczas pokazał się otwarcie, i to od razu z otwartymi wyrzutniami. Ale kopalnia pracowała jak zwykle, roboty nie zwracały na niego najmniejszej uwagi. Dziwne. Czyżby Imperator zostawił skarb nie strzeżony? Może był pewien, że nikt tu nigdy nie trafi. Ostatecznie to inny wszechświat. Jeszcze niedawno nie wierzono w istnienie takiego tworu. Nawet teoretyczne. Sten zmarszczył czoło, zajęty wymijaniem mocno nadtłuczonego księżyca. Dobra. Tak pewnie było. Chociaż, gdyby to Sten urządzał ten zakątek, nieważne jak daleki i jak bardzo niedostępny, wszędzie napchałby czujników, alarmów, potykaczy i wilczych paści. Zgodnie z paranoją, którą wszczepiono mu w Modliszce. Nie zostawiaj niczego przypadkowi. Wspomniał, jak dziwnymi ścieżkami potrafiły błądzić myśli Imperatora. I trochę się uspokoił. Imperator uwielbiał prostotę. Im coś jest prostsze, tym rzadziej zawodzi. To był spory krok naprzód, bowiem sugerował następny wniosek. Taki prosty system powinien mieć tylko jedno centrum kontrolne. Całą kopalnią zawiaduje się zapewne od jednego pulpitu. Czyli... Może z tego samego pokładu, gdzie mieści się kompleks mieszkalny Imperatora. Kilka kabin z urządzeniami towarzyszącymi nie zabiera aż tak wiele miejsca. Szczególnie, że służyć mają tylko jednej osobie. Sten był pewien, że Imperator zawsze przebywał tu sam. Tym sekretem nie mógł podzielić się dosłownie z nikim. Bardzo dobrze. Aby zatrzymać dostawy AM2 Sten musiał po prostu odszukać i zniszczyć centrum sterownicze. I niech szlag trafi Imperatora! Wielki, biały statek wypełniał cały ekran. Był niemal równie stary, jak postaci z bajd i klechd domowych. Pył kosmiczny podziobał mu boki, spatynował archaiczną sylwetkę. Sten znał przeznaczenie niektórych anten i wybrzuszeń; widywał podobne na obrazkach podczas zajęć z historii. Jednak wygląd większości z niczym mu się nie kojarzył. Jedno wszakże rozpoznał natychmiast: osłony systemów uzbrojenia. Muzealne czy nie, nadal były groźne. Imperator nie okazał się jednak tak całkiem bezbronny. Co dziwne, pokrywy ani drgnęły. Sten czekał z palcem na guziku odpalania, gotów posłać ku statkowi dwa Gobliny. Dość, by wyprawić go na tamten świat. O ile tu są jakieś zaświaty... Ale czy to właściwy cel? Czy to właśnie jest centrum sterownicze? Najtajniejsza ze wszystkich kryjówek Imperatora? Sprawdził odczyty. Wewnątrz było powietrze, podstawowe systemy działały, chociaż w mocno ograniczonym zakresie. I ani śladu życia. Sten westchnął i po raz tysięczny pożałował, że nie mógł zabrać tu „Victory” wraz z całą załogą. Czujniki i skanery pancernika zaraz rozebrałyby ten statek na atomy. Był skłonny sądzić, że to właśnie jest właściwy cel. Ale pewności nie miał. Uznał, że przyjdzie mu wejść na pokład i sprawdzić. Obejrzał kadłub w poszukiwaniu dogodnej drogi do środka. Nie zamierzał dokować ani korzystać z włazów. Imperator uwielbiał prostotę. Małe miny-pułapki zawsze były proste. Jeszcze prościej jest rozmieścić je przy śluzach. Omal nie przeoczył niewielkiej dziury w pobliżu przedziału maszynowni. Powiększył obraz, aż poszarpane krawędzie zarysowały się ostro na ekranie. Ślad po uderzeniu meteorytu. Na oko całkiem świeży, najwyżej sprzed paru lat. Najwyraźniej jakaś drobina AM2 zdołała przebić się przed zewnętrzny pancerz i eksplodowała blisko wewnętrznego poszycia. Lub nawet głębiej. Sten zastanowił się nad rozmiarem możliwych zniszczeń. Czy to dlatego pokrywy wyrzutni i działek pozostały zamknięte? Bo statek ograniczył zakres swoich obowiązków? Szczęście wciąż sprzyjało Stenowi. Otho wyliczył kiedyś trzy jego rodzaje: ślepy traf, wredne szczęście i psi swąd. W przypadku Stena sprawdzało się zwykle to trzecie. Obejrzał otwór. I po chwili stwierdził z radością, że z wyroku losu może bezpiecznie wejść do wnętrza statku. Sam przelot nie nastręczał kłopotów. Alex i Otho przygotowali obłożony Imperium X skafander. I kilka niezbędników. Jeśli nawet trafi na jakąś cząstkę AM2, to nie zabłyśnie jak gwiazda. Zaczął kompletować zestaw do wysadzenia statku. Szybko obliczył pożądaną masę ładunków wybuchowych. Zestaw saperski z, powiedzmy, dwugodzinnym zegarem. Żaden problem. Tyle... że jak go przenieść? Tuląc do piersi niczym niemowlę? Potem przypomniał sobie zasobnik plecowy, który Alex również potraktował Imperium X. Upierał się przy tym jak kto głupi, a Sten klął, bo chciał wylecieć jak najszybciej. - I po co to? - spytał wówczas. - Mam do niego łeb schować, gdy zaczną strzelać? - Nigdy nie wiadomo kiedy co się może przydać - odparł Alex. Sten wolał się nie kłócić. Dzięki temu miał teraz idealny pojemnik na ładunek wybuchowy. Czysty ślepy traf. Pierwszy z listy Otha. Zabierze się ze wszystkim. Faktycznie żaden problem. Płynął przez ten zwariowany wszechświat ignorując widoczną przez wizjer mozaikę barw. Polegał tylko na bezwładnościowym systemie nawigacyjnym skafandra. Dotarł bez kłopotów, szczęście jakoś wciąż mu sprzyjało. Statek był naprawdę antyczny. Sten nigdy nie widział podobnej konstrukcji i nie wiedział nawet, gdzie by tu szukać na kadłubie ewentualnych oznaczeń. Przywarł podeszwami butów do platformy roboczej w zagłębieniu zewnętrznej powłoki i tak długo rozglądał się po wylotach kończących się tutaj szybów, aż uzyskał wyczucie kierunku, chociaż dziwnie zabrzmiało mu to pojęcie w odmiennej rzeczywistości, w innym świecie. Ustalił, który z szybów prowadzi do maszynowni i skoczył. Mimo masywnego plecaka szybował całkiem zgrabnie. Maszynownia leżała w ruinie. Poskręcane kęsy metalu i porwane przewody jednoznacznie świadczyły o sile fatalnego zderzenia z meteorytem. Powietrza nie było, ale ciążenie zostało; mógł wyłączyć magnesy butów. Stanął pewnie. Czujniki powiadomiły go, że gdzieś niedaleko działają jakieś urządzenia, ale nie sygnalizowały niebezpieczeństwa. Nie wykryły też śladu systemów alarmowych. Sten domyślił się, że drobina AM2, która przebiła zewnętrzny pancerz z Imperium X i detonowała następnie w zetknięciu ze zwykłą materią, jedynie uszkodziła statek. Ten zareagował ograniczeniem aktywności do absolutnego minimum. Czyli zapewne do funkcji związanych z wydobyciem i transportem urobku. O ile to było właśnie centrum dyspozycje Imperatora, w co Sten wierzył coraz bardziej. Zapewne statek był zdolny do autonaprawy, jednak brakowało mu chwilowo mocy, by to przeprowadzić. Gradacja zadań nie pozwalała na inne postępowanie. Innymi słowy, statek był zbyt zajęty. Nagle dotarło do Stena, że to uszkodzenie może mieć coś wspólnego z szaleństwem, które dotknęło Imperatora. Jak to powiedziała Haines? Ten sam, ale niezupełnie? Ten sam, ale nie taki sam? Może meteoryt naruszył też inne moduły. Takie, które... Sten potrząsnął głową. To bezsensowne spekulacje. Dobre co najwyżej na długie, nocne rozmowy. Ruszył dalej. Szedł korytarzem coraz bardziej zdumiony złożonością wielkiego statku. Dwie śluzy dalej, już poza obszarem zniszczeń, panowało normalne ciśnienie i takaż temperatura. Zdjął hełm i rękawice i przypiął je do pasa. Odetchnął głęboko, by przewentylować płuca po zatęchłym powietrzu skafandra. Pachniało świeżo jakąś roślinną nutką. Sosna? Chyba tak. Imperator zawsze był wielkim miłośnikiem przyrody. Wybrał korytarz, który wyglądał mu na główny. Raz, że był bardzo szeroki, dwa, że miał namalowaną na podłodze niebieską linię. Dokładnie pośrodku. Z boków dochodziły pod różnymi kątami inne przejścia. I było też wiele, bardzo wiele drzwi. Niektóre wiodły do pomieszczeń pełnych tajemniczych maszyn i elektroniki. Inne do magazynów z wyposażeniem. Trafił nawet na czynną stację naprawczą dla uwijających się po pokładach robotów. Odsunął się, gdy jeden z nich przeniknął obok. Wywijał manipulatorem i wyraźnie spieszył się gdzieś w jakichś swoich sprawach. Korytarz wyszedł na atrium z wysoko sklepionym sufitem. Miejsce upraw hydroponicznych. Były tu nawet egzotyczne owoce i warzywa. Czyli to, co Imperator lubił najbardziej. Trzymając się niebieskiej linii, Sten dotarł do dalszego ciągu korytarza. Z kolei trafił na rozległe pomieszczenie woniejące środkami dezynfekującymi i czyste jak sala dobrego szpitala. Stały tu liczne zbiorniki z nieznaną mu cieczą. Światło było dziwnie jaskrawe... i grzało porządnie. Sten poczuł się czemuś nieswojo. Szybko poszedł dalej. Dotarł do centrum kontrolnego pełnego archaicznego sprzętu, który działał jednak równie sprawnie, jak w dziewiczej podróży monstrualnego statku. Teraz miał już pewność. To była kryjówka Imperatora. Zniszcz ją, a dostawy AM2 ustaną. Odpiął plecak i wydobył ładunek. Złożył go na podłodze obok wylotu przewodu wentylacyjnego. Rozejrzał się jeszcze z ciekawości. Jak Imperator zdołał tego dokonać? Ostatecznie Sten widział jedynie drobny fragment potwornie złożonej całości. Jak on to zrobił? Do diabła. Jakim cudem w ogóle ktoś mógł rozpocząć podobnie gigantyczne przedsięwzięcie? Zobaczył na końcu korytarza drzwi. Z napisem BIBLIOTEKA. Może tam znajdzie jakąś odpowiedź. Rozwiązanie zagadki pochodzenia Imperatora. Podszedł. Drzwi odsunęły się z sykiem. Wkroczył do środka. Ledwie drzwi się za nim zamknęły, zauważył z zaskoczeniem, że nie ma tu żadnych banków pamięci ani półek z dyskami lub książkami. Tylko kilka stołów i krzeseł. Czy to naprawdę biblioteka? Nagle usłyszał zza pleców znajomy głos. - Szach mat - powiedział Wieczny Imperator. Rozdział 39 - Znasz zasady - stwierdził Imperator. - Ani ruchu. Nagłego czy innego. Rzucił to lekko, spokojnym głosem, jednak Sten wiedział, iż uznanie tego za objaw nadmiernej pewności siebie ze strony Imperatora byłoby błędem. Zastygł w pół gestu. - A teraz... zdejmij skafander. Bardzo powoli, jeśli łaska. Sten poszukał palcami zapięć. Chwilę później strój próżniowy leżał już na podłodze, a Sten został w zwykłym, pokładowym kombinezonie. - Odkopnij go - rozkazał Imperator. - Ale tak naprawdę daleko poproszę. Sten posłuchał. Skafander poleciał aż w narożnik pomieszczenia. - A teraz przejdź głębiej. Do końca. Sten podszedł. Zatrzymał się, gdy nosem dotknął ściany. - Możesz się już odwrócić. Obrócił się. Jego dawny szef półstał, półsiedział oparty pośladkami o krawędź stołu. Uśmiechał się. W ręku trzymał wycelowaną w Stena broń. - Miło cię widzieć - powiedział. - Przez chwilę bałem się, że tu nie wejdziesz. Sięgnął wolną ręką po stojącą na tacy butelkę szkockiej. Nie odrywając oczu od Stena nalał sobie drinka. - Przepraszam, że cię nie poczęstuję, ale sam rozumiesz, w tych okolicznościach nie mogę przesadzać z gościnnością. Upił ze szklanki. Sten rozumiał. Gdyby tylko trafiła się okazja, wykorzystałby jako broń cokolwiek, co by mu wpadło w rękę. Nawet kartka papieru by coś dała. A co dopiero szklanka. Od chwili, gdy usłyszał głos Imperatora znów był modliszkowcem. Wróciły wszystkie wpojone starannie odruchy. Równy oddech, miarowe tętno. Mięśnie spokojne, gotowe jednak do każdego wysiłku. Jasny umysł analizujący nieustannie całe otoczenie. Oczy badały dystans dzielący go od Imperatora. Trochę daleko. Ale nie za daleko. Nie rozumiał, czemu właściwie jeszcze żyje, ale na razie nie zastanawiał się nad tym. Interesowało go jedynie, aby ten stan rzeczy przedłużyć. - Zdajesz sobie naturalnie sprawę, że powiesz mi wszystko, co wiesz - oznajmił Imperator. - Podasz rozmieszczenie waszych sił. Sten w milczeniu wzruszył ramionami. - Przez wzgląd na szacunek dla naszej dawnej przyjaźni nie będę cię torturował. Poza tym mam całkiem udamy skaner. Niemniej to stary model, mało troszczy się o kondycję komórek mózgu. Upił następny łyk. - Ale nie masz się co martwić. Jeśli nawet zmienisz się w warzywo... to nie na długo. - Gratulacje - powiedział Sten. - Wygląda na to, że pomyślałeś o wszystkim. Imperator skrzywił się. - No, no. A gdzie formy grzecznościowe? Żadnego szacunku dla starego szefa? - Łatwo było o nich zapomnieć, gdy i szacunek zniknął. - Nie musisz mnie obrażać. - Nie próbuję. To tylko szczere stwierdzenie faktu. Imperator zachichotał. - Nie uwierzysz, ale bardzo mi ciebie brakowało - stwierdził. - Nie wiesz nawet, jak nudni i niekompetentni ludzie ostatnio mnie otaczali. - Coś o tym słyszałem. Szczególnie o jednym, jak mu było? Tym, który dowodził chłopcami w czarnych wdziankach... - Poyndex. Nazywał się Poyndex. Swoją drogą, dziękuję za wyrękę. Nie wiedziałem, co z nim zrobić. - Zawsze do usług - mruknął Sten. - Przekażę Kilgourowi. - Mam wrażenie, że ty wciąż coś kombinujesz. Próbujesz odwlec nieuniknione, aż trafi się okazja. Sten nie odpowiedział. - Ale jeśli cię to bawi, to proszę... Jak chcesz. Bądź moim gościem. I skoro już o tym mowa, nie zamierzasz pochwalić mnie za dokonania? - Zatoczył półkole wolną ręką, wskazując na cały statek. - Koniec końców kosztowało mnie to wiele lat pracy. - Udana robótka - stwierdził Sten. - Pech, że trafił się meteoryt. Imperator zmarszczył brwi. - Szansa jedna na trylion. Niebawem wszystko zostanie naprawione - stwierdził nieco innym tonem. To musiał być jego słaby punkt. - Czy to dlatego tak się pokręciło? - spytał Sten. - Niezupełnie. Przyznaję, utrudnił to i owo, ale pozwolił też na wprowadzenie znacznych udoskonaleń. - I teraz jesteś szczęśliwszy? - domyślił się Sten. - O tak. Zwalczyłem pewną... słabość. - Mowa o bombie w brzuchu? Imperator drgnął zaskoczony i roześmiał się. - Więc i na to wpadłeś? - Nie było trudne - stwierdził Sten. - Też dzięki Kilgourowi. - Zmierzył władcę surowym spojrzeniem. - Resztę też łatwo dało się odtworzyć. Oczywiście, Mahoney ogromnie nam pomógł. Sam domyślił się niemal wszystkiego. - Brakuje mi go - powiedział Imperator bardzo cicho i jakoś smutno. - Założę się, że brakuje ci masy ludzi - rzucił Sten z sarkazmem. Odpowiedź Imperatora była wręcz zdumiewająca. - Tak. Owszem. Szczególnie Mahoneya. Był moim przyjacielem. - Spojrzał dziwnie na Stena. - Podobnie... jak ty kiedyś. Sten parsknął śmiechem. - Masz ciekawe podejście do przyjaciół. Na czarną listę i do piachu... Tak po przyjaźni, rozumiem... Imperator westchnął. - Jest trudniej niż sądzisz. Sprawowanie władzy narzuca inne reguły. - Tak, tak - zakpił Sten. - Perspektywiczne spojrzenie, całokształt i tak dalej. Najśmieszniejsze, że służąc tobie nawet to akceptowałem. A w każdym razie nie kwestionowałem. - Nie da się inaczej - powiedział Imperator. - Jednak robiłem to dla powszechnego dobra. Owszem, niektórzy ucierpieli. Zgadza się. Ale życie jest cierpieniem. Gdy zaś przyjrzeć się ostatnim paru tysiącom lat, to było w nich o wiele więcej dobrego niż złego. Sięgnął po szkocką, upił i odstawił szklankę. - Musiałbyś zobaczyć, jak było wcześniej... zanim zacząłem. - Zanim znalazłeś AM2? - Tak. Właśnie wtedy. Ci imbecyle, którzy pchali się do rządzenia. Którzy trzymali wszystko w garści. Cholera, gdyby nie ja, nasza cywilizacja wciąż zamykałaby się w obrębie kilku najbliższych układów planetarnych. Garstka gwiazd i tyle... - Muszę uwierzyć ci na słowo. Imperator urwał i spojrzał uważnie na Stena. - Podejrzewasz, że oszalałem, prawda? Mów, nie obrażę się. - To nie podejrzenie - stwierdził Sten, którego szacunek dla miłości własnej władcy już dawno zniknął bez śladu. - To pewność. Ja to wiem. - Może... kiedyś tak było - mruknął Imperator. - Zanim ten odłamek uderzył w statek. Gdy tylko się o tym dowiedziałem... poczułem coś jeszcze... Było inaczej. O wiele inaczej. I znacznie lepiej. - Lepiej niż w poprzedniej skórze? - spytał Sten, pamiętając pomieszczenie ze zbiornikami i wyposażeniem chirurgicznym. - Chyba można to tak wyrazić. Przerwałem zaklęty krąg. Musiałem zacząć po nowemu. Ze świeżymi pomysłami. Zbudować nowy ład. Oczywiście, pewne ofiary były nieuniknione. Wszystko co dobre, zawsze wymaga ofiar. - Tyle, że zawsze ponoszą je inni - mruknął Sten. - Naprawdę tak uważasz? Uważasz... że nie dość wycierpiałem? - Ten, kto przyciska spust zawsze wychodzi na tym lepiej niż ten, do którego strzelają. - Robisz się cyniczny - zachichotał Imperator. - Za długo ze mną przebywałeś. Ale fakty mówią same za siebie. Mój... poprzednik... zabagnił wszystko w stopniu wręcz nieprawdopodobnym. Po pierwsze rozpuścił Tahnijczyków. A rada! Jak ten idiota mógł oddać podobnym głupcom aż tyle władzy? To słabość, mówię ci, nic innego tylko słabość. Na dodatek Imperium nazbyt się rozrosło. Sflaczało. Pora była ustawić je do pionu, odtworzyć porządny kościec. Ostatecznie to interes jak każdy inny. A w kapitalizmie okresowe wstrząsy są niezbędne. - Szefowie korporacji rzadko ogłaszają się bogami - wtrącił Sten. Imperator parsknął. - Nie bądź głupi. Stary obraz się zużył. Potrzebowałem nowego, by zajaśniał pełnym blaskiem. Poza tym istnieje spora tradycja rządzenia z pomazania bożego. - Zatem naprawdę nie wierzysz w swoją boskość? Imperator wzruszył ramionami. - Może wierzę, może nie. Jednak, gdy ostatnio sprawdzałem w encyklopedii wyszło mi, że nieśmiertelność jest cechą wyraźnie boską. - Bogowie nie lęgną się w zbiornikach inkubatorów. - Naprawdę? Może mnie okłamano. Ale jeśli spotkałeś już tylu bogów, to skłaniam głowę przed twoim doświadczeniem. Znów upił, ponownie odstawił szklankę. - Wprawdzie ty tego nie dożyjesz, ale obiecuję ci, że będzie lepiej - powiedział. - Może to cię uspokoi. - Lepiej niż kiedy? - jęknął Sten. - W jakim sensie lepiej? Niby jak to zrobisz? Stara gęba, na której tylko przybywa zmarszczek. Zbyt wiele dzieciaków poprowadziłem do grobu dla tej gęby. Sam wypełniłem niejeden cmentarz. Po co? Aby utrzymać to, co wyrosło na dwudziestu czy trzydziestu wiekach kłamstw? Uważasz się za kogoś wyjątkowego. Największego władcę największego królestwa w całej historii. Jednak z mojej perspektywy, perspektywy zwykłego śmiertelnika, któremu dano przeżyć tylko ułamek twego czasu, nie jesteś ani lepszy, ani gorszy od innych tyranów. - Ciekawa konwersacja. Stymulująca - powiedział Wieczny Imperator. - Dawno już nie miałem okazji tak sobie pogadać. Naprawdę żałuję, że nie mogę tego załatwić inaczej. Uniósł broń. W głowie Stena rozdzwoniły się alarmy. Czekaj! A co ze skanowaniem? Jeszcze trochę czasu... - Uznałem, że wyprowadzanie cię z tego pokoju byłoby zbyt ryzykowne - stwierdził władca. - Tak zatem, dla pewności, zabiję cię już teraz. To jedna z tych ofiar, o których mówiłem. Zacisnął palec na spuście. W tej chwili rozległ się głos. „Oba organizmy obecne na pokładzie statku mają pozostać na swych miejscach”. Sten otworzył usta ze zdumienia. Co jest grane? Widział, że Imperator był niemniej zaskoczony. Wręcz przestraszony. Ale broń trzymał wciąż pewnie. „Analiza intencji i działań obu organizmów została zakończona” - ciągnął głos. Należał najpewniej do głównego komputera statku. Maszyny wartościującej Imperatora. Mechanicznego sędziego i egzekutora w jednej osobie. „Dyrektywa Oryginalna, aby zezwolić obcemu organizmowi na wstęp na pokład, uznana została za błędną. Obcy organizm to wróg. Zostanie zabity”. Cholera jasna, pomyślał Sten nieco spanikowany. Z jednej strony ten gnat, z drugiej cały statek. Jaka różnica? „Organizm Oryginalny również wykazał zasadnicze braki. Został uznany za wadliwy. Jako taki zostanie zabity”. Imperator aż podskoczył. I opuścił broń. To była pierwsza i jedyna szansa Stena. Skoczył na Imperatora. Rozdział 40 Sten uchylił się i odskoczył na bok, szorując ramieniem po podłodze. Wystrzelony przez Imperatora pocisk wywalił dziurę w pokładzie, zadzwoniły odłamki. Sten uderzył władcę stopami, wytrącając go z równowagi. Imperator skontrolował upadek, znów uniósł broń. Sten wykopał mu ją z dłoni. Władca przetoczył się i stanął na nogi, od razu unosząc ramiona, by zablokować cios Stena, który zdążył dobyć już noża. Uderzenie było na tyle silne, że Imperator padł na kolana. Sten roześmiał się... Imperator rzucił się do tyłu, przeskoczył stół. Wypad... unik... Imperator uderzył oboma pięściami w blat stołu. Plastik pękł na kawałki. Sten znowu sięgnął nożem. Po ramieniu Imperatora pociekła krew. Władca odskoczył z długim na jakieś czterdzieści centymetrów i ostrym jak brzytwa kawałkiem tworzywa. Trzymał go nisko, w prawej dłoni, jak zauważył Sten odrywając na chwilę spojrzenie od oczu przeciwnika. Imperator ujął prowizoryczny oręż niczym wprawny nożownik, z kciukiem i palcem wskazującym na ostrzu. Szurając stopami, okrążali się z wolna. Sten pojął nagle, że manewr ma konkretny cel... Imperator pragnął dotrzeć do pistoletu. Nagle ciął. Sten odchylił się. Spróbował riposty. Chybił. Zajął poprzednią postawę. Imperator poruszył oczami uprzedzając następne posunięcie. Ale ręka Stena była już gdzie indziej. Za wolno, pomyślał były modliszkowiec. Zbyt długo się w to nie bawiłeś, kolego. Ale i Sten wyszedł już nieco w wprawy. Zaryzykował manewr przerzucenia broni z prawej ręki do lewej. Imperator zaatakował. Sten omal nie wypuścił noża, odskoczył, przeklął się za głupotę. Ciął Imperatora w nadgarstek, odsunął się, znów ciął. Długi kawał plastiku poleciał na podłogę. Sten w mgnieniu oka schylił się, podniósł pistolet. Imperator sięgnął ostrzem jego ramienia. Spazm bólu. Strzał. Pudło. Broń wypadła z ręki, poleciała gdzieś i... Zapadła ciemność. I znów odezwał się głos: „Uznaję, iż obcy organizm stanowi większe zagrożenie dla przypisanych mi funkcji niż aberrant, którego stworzyłem. Jego śmierć uzyskuje priorytet”. Jezu, ale to boli. Sten ścisnął nóż w zębach i wyciągnął plastikowe ostrze z ciała. Zabolało jak cholera. Cisnął draństwo na pokład. Otarł palce z krwi. Jak poważnie jest ranny? Tak sobie. Krwawi? Trochę. Na razie nie ma się czym przejmować. Boli? Zaczął powtarzać mantrę, której nauczył się wiele lat wcześniej, gdy przechodził jeszcze trening gwardzisty. Po chwili ciało przestało odczuwać ból. Ukląkł i zaczął wodzić palcami po pokładzie w poszukiwaniu broni. Nie mogła daleko polecieć. Po drugiej stronie pokoju rozległ się jakiś szczęk, stukot. Błysnął promień lasera. Trafił za wysoko, nazbyt w lewo. Sten poczuł coś pod opuszkami. Rękojeść pistoletu. „Uwaga, obcy organizm zlokalizowany. Gotowość do otwarcia ognia”. Błysnęły dwa oślepiająco jasne światła. Sten wystrzelił raz za razem. Coś eksplodowało. Znów ciemność. Imperator przycisnął spust trochę za późno. Trafił tam, gdzie Sten był chwilę wcześniej. Dobra, draniu, pomyślał Sten i odtworzywszy położenie świateł, posłał tam pięć pocisków. Nie mierzył, starał się tylko utrzymać ogólny kierunek. Cały czas krążył, ani na chwilę nie przystawał w miejscu. Jeśli Imperator próbował nawet odpowiedzieć ogniem, to Sten tego nie słyszał. Cały pokój zakołysał się, zawyły alarmy. Rozległo się coś, jakby krzyk. Statek krzyczał? A może to Imperator? Sten nie wiedział. Pojawił się dym i ogień, światła pulsowały. Drzwi się zamykały. Sten strzelił w panel kontrolny. Zaraz się zablokowały. Poszukał wzrokiem Imperatora, by powstrzymać go, nim przyszykuje jakąś paskudną niespodziankę. Ostatecznie to był jego statek. Chwilę, idioto, zbeształ się i podbiegł do skafandra. Włożył go czym prędzej, ale rękawice i hełm zostawił przypięte do pasa. Zanim zapiął strój, przyłożył do ramienia zestaw medyczny. Urządzenie zamruczało, pisnęło i wstrzyknęło mu serię środków znieczulających i odkażających. Natrysnął jeszcze opatrunek i uszczelnił skafander. Nie spiesz się, pomyślał. Niech cię nawet wyprzedzi, bylebyś się nie władował w jakąś pułapkę. - Statek! - rzucił w przestrzeń czując, że to idiotyzm. Głos nie odpowiedział. Sten władował jeszcze dwa pociski w najbliższą szramę w ścianie. Zabrzmiały kolejne alarmy, przybyło płomieni i dymu. Syknęły gaśnice. - Statek! Nie chcę cię zniszczyć! - skłamał. - Możesz kontynuować swoją misję. „Nie przyjmuję polecenia. Organizmy inne niż stworzony na miejscu są wrogie i zostaną zniszczone. Podstawowa dyrektywa programu”. Dobra, no to spróbuj mnie zabić, pomyślał Sten. O ile potrafisz. Podszedł do zablokowanych drzwi. Chciał je odsunąć. Powstrzymał się, przeklął za brak piątej klepki, wziął krzesło i cisnął je na drzwi. Pocisk wywalił je z framugi. Pamiętaj, to mogłeś być ty. Strzelił dwa razy w głąb korytarza, by powiększyć zamieszanie i miał już ruszać za Imperatorem, gdy coś przyszło mu do głowy. Obrócił się ku spustoszonej „bibliotece” i posłał kolejne pięć pocisków prosto w najgłębszą dziurę w ścianie. Kolejny przeleciał już do następnego pomieszczenia, a po chwili dym i ogień zniknęły jak zdmuchnięte. Zabrzmiał nowy alarm, tym razem dość typowy. Sten znał ten dźwięk. Oznajmiał utratę hermetyczności kadłuba. W uszach mu zadzwoniło. Statek tracił powietrze. Sten nałożył hełm i już miał zatrzasnąć wizjer, gdy ciśnienie wróciło do normy. Moduł samonaprawczy działał wciąż jak należy, a na dodatek w ten sposób miał coś do roboty i Sten mógł spokojnie pobiec za Imperatorem. Nie znał przeznaczenia przeszukiwanych kolejno pomieszczeń. Niektóre były niewielkie, ale zatłoczone aparaturą i pulpitami. Inne wielkie i całkiem puste. W jednym z nich statek po raz pierwszy spróbował go zabić wyłączając generatory McLeana. Sten poszybował ku sufitowi. Po chwili ciążenie wróciło. Wylądował miękko na pokładzie i strzelił dwukrotnie w podłogę. Jedno, o co nie musiał się martwić, to amunicja. Magazynek zawierał standardowo pięćset pocisków. Każdy o średnicy milimetra, z ładunkiem AM2 w otulinie z Imperium X. Pociski przebiły pokład. Sten spojrzał przez dziurę. Przypomniał sobie ogólny schemat statku, na ile zdążył go poznać. Imperator pobiegł zapewne dalej tym samym pokładem, na którym ja jestem, więc jeśli zejdę w dół i go wyprzedzę... Skoczył przez dziurę. „Obcy organizm znajduje się obecnie na pokładzie G jak golf” - powiedział głos. - ”Przemieszcza się w kierunku modułów medycznych”. Cholera. Sten rozejrzał się w poszukiwaniu oka donosiciela, jednak niczego nie wypatrzył. Biegł w dół był złym pomysłem. Muszę wracać na górę. Wyszedł na środek korytarza i stanął dokładnie pod dziurą. Zgodnie z przewidywaniami statek spróbował wykorzystać okazję i wyłączył ciążenie. Sten „runął” ku odległemu o dwadzieścia metrów sufitowi, po drodze jednak wydobył i cisnął granat amnezyjny. Zahaczył obcasem o otaczające otwór rumowisko i odczekał, aż granat wzoru Bestera eksploduje. Po chwili grawitacja wróciła do normy. I nic. Głos się nie odezwał. Czyżby ładunek amnezyjny zrobił na nim aż takie wrażenie? Wysoce wątpliwe. Teraz co? Imperator mógł ukrywać się w dowolnym zakamarku tego wielkiego statku. Najpewniej miał też statek zacumowany w którymś z doków, z których korzystał podczas powrotów do świata. To jego teren, nie twój. Wie, jak go bronić. A więc: Powróć do pierwotnego planu. Tyle, że teraz już przerwanie dostaw AM2 nie będzie pierwszoplanowym celem. Centrum dyspozycyjne jest... Sten odzyskał orientację... jeden pokład wyżej. Całkiem niedaleko. Ułatwimy sobie przeprawę. I nie martw się o statek. Po prostu nie wychodź na otwartą przestrzeń, a będziesz mógł zwodzić go przez cały dzień. Jeśli pokazał już wszystko, na co go stać, to nie będzie w stanie naprawdę ci zagrozić. Stena zastanawiało, czemu Imperator nie wyposażył swego matecznika w jakieś samojezdne działa czy coś podobnego, ale zaraz pojął, że każda strzelanina na pokładzie groziła zbyt poważnymi konsekwencjami z przypadkowym „samobójstwem” włącznie. Ale niepokój pozostał. Bastion był dziwnie słabo broniony. Kilka sekund później statek przypuścił pierwszy poważny atak. Korytarz był długi, po obu stronach widniały regularnie rozmieszczone włazy. Sten miał nadzieję, że gdzieś przy końcu znajdzie schody wiodące na pokład kontrolny. Nagle usłyszał donośny trzask, jakby ze sto zamków zatrzasnęło się w jednej chwili. Potem zobaczył, że przeciwległa ściana ruszyła z miejsca. Obejrzał się. Tylna też była coraz bliżej. Spróbował otworzyć właz... zamknięty na głucho. Podobnie następne dwa. Przykląkł, przytrzymał oburącz broń i strzelił cztery razy w nadciągającą ścianę. Po pocisku na każdy róg. Huk, ogień, dym... I to wszystko. Ściany nadal się zbliżały. Musiały być opancerzone Imperium X. Czemu nie? Jak ma się tego pod dostatkiem... Ruchome ściany nie zostały zapewne pomyślane jako pułapka, miały być raczej pomocne w przypadku napraw. Odcinały uszkodzoną część pokładu do czasu usunięcia szkód. To by znaczyło, że statek uczy się, jak zamieniać poszczególne systemy w broń. Gdy ściany były odległe już tylko o kilka metrów, Sten odstrzelił właz i zanurkował do środka. Pomieszczenie było puste. Na korytarzu płaszczyzny znieruchomiały po obu stronach wejścia. Piękny impas. Statek nie będzie zapewne miał nic przeciwko temu, by Sten siedział w pułapce choćby przez resztę życia. Zauważył, że powietrze jakoś zgęstniało. Widać statek wyłączył okoliczne systemy wentylacyjne. Można zamknąć wizjer i oddychać powietrzem ze skafandra, ale to da jedynie... ile? Sześć dodatkowych godzin. Dobra, zatem trzeba się stąd wydostać. Podszedł do drzwi, skulił się przy framudze, by nie wstawiać się za bardzo na rykoszety, i strzelił w przeciwległą ścianę. Zadzwoniły odłamki. W ścianie miast dziury widniał krater, zaś tlenu wyraźnie ubyło. Pojawił się dym. Sten zakaszlał. Ile razy będzie musiał strzelać, by rozbić tę ścianę? Skafander uchroni przed dymem, ale nie przed odłamkami. Może wyciąć przejście nożem? Gdyby miał dość czasu i jakąś dźwignię. Odpada. No to w górę. Do przewodu wentylacyjnego. Za mały. Mimo to wydobył nóż i wyciął chroniącą otwór siatkę. Przewód rzeczywiście miał niewielki przekrój. Przyłożył głowę. Broda dotykała jednej ścianki, czoło drugiej. Wsunął rękę do środka. Niewiele dalej przewód skręcał pod kątem dziewięćdziesięciu stopni. Sten poczuł, że pocą mu się ręce. Uciszył lęki i rozebrał się do naga, ale broni nie wypuścił. W ostateczności, zawsze może się zastrzelić. Przychyliwszy głowę pod kątem, wcisnął się w wywietrznik. Jedno ramię wysunął nieco naprzód, dłonie wparł w gładki metal. Machając nogami wsuwał się coraz głębiej. Trzy centymetry. Jeszcze trzy. I znowu. Utknął. Prawie że dał się ponieść panice. Spokojnie. Nie masz prawa utknąć. Zawsze możesz wrócić do pomieszczenia na dole. Jeśli wlazłeś, to i wyjdziesz. Organizm nie uwierzył. Nie rzucaj się, unikaj hiperwentylacji. Wydech. Próbuj tak i inaczej. Znowu wydech. Płuca już puste. Cholera, jasne że nie! Odpuść, a Imperator wygra... Pieprzyć Imperatora. Ruszył dalej. Nie myśl, tylko pchaj się. Teraz zakręt... Ubranie i skafander przepychał przed sobą. Za zakrętem przewód zrobił się szerszy. Sten mógł unieść głowę, poruszyć kolanem. Pełzł bez ustanku i z każdą chwilą było coraz łatwiej. Niebawem mógł już iść na czworakach... a nawet wyprostować się. Teraz przewód był równie przestronny, jak te, którymi chadzał na Vulcanie. Nie było wtedy tak źle, prawda? Tam przechodziłeś i przez ciaśniejsze dziury, stary panikami. A teraz do centrali, tak? Odtworzył w myślach mapkę. Tędy. Znalazł kratkę wychodzącą na puste pomieszczenie. Wyciął ją i wyskoczył. Mesa. Stoły, utensylia kucharskie. Wtedy usłyszał. Brzmiało jak głos. Ubrał się szybko i ruszył cicho w kierunku źródła dźwięku. To był Wieczny Imperator. Stał pośrodku rozległego, pustego pomieszczenia. Przed nim widniał płytki basen, teraz suchy. Obok wznosiło się równie puste podwyższenie. Przeciwległą ścianę tworzył monstrualny ekran, na którym mieniły się barwy tutejszej przestrzeni. Gospodarz stał plecami do Stena. Ręce miał puste. Z kim rozmawiał? Ze sobą? Ze statkiem? Sten uniósł pistolet, ale zawahał się. Nie miał żadnych skrupułów, by strzelić przeciwnikowi w plecy, ostatecznie robił to już nie raz. Ale... - Mój koniec jest mym początkiem - mówił Imperator. Sten drgnął. Władca zaśmiał się, ale nie obrócił. - Oczywiście, pozostaje pytanie, czy będzie jeszcze jeden początek? - mruczał monotonnie Imperator. - A może ten następny się nie powiedzie i trzeba będzie sięgać po kolejne zarodki? A jeśli nawet statek powije szczęśliwie, to co z tego wyniknie? Czy mój... pewnie mógłbym nazwać go synem... da sobie radę równie dobrze, jak ja? Czy zdoła usunąć wszczepionego mu stróża nie wywołując detonacji? Ale - dodał coraz wolniej wypowiadając słowa - nigdy się o tym nie przekonamy, prawda? Tak czy inaczej... Urwał, obrócił się i przyklęknął jak do strzału. Sten pojął, że to pułapka. Prawa dłoń Imperatora sięgnęła do pasa, dobyła broń, wycelowała błyskawicznie... Sten wystrzelił, i obraz Imperatora zamigotał i zniknął, a ten prawdziwy wyłonił się zza rogu. Blisko, o wiele za blisko. I to z prawdziwym pistoletem w dłoni. Gotów do strzału. Sten zaatakował go obiema stopami, aż jego ramię uderzyło z łomotem o grodź. Władca krzyknął z bólu. Sten sam nie wiedział, kiedy zgubił pistolet i kiedy właściwie nóż wysunął się z ukrycia i spoczął w dłoni. Dalsze wydarzenia toczyły się bardzo, bardzo powoli. Prawą stopę wysunął przed siebie, by oczyścić teren. Znalazła solidne oparcie pół metra od lewej, która cofnęła się sprawnie. Dłoń z nożem pobiegła ku górze. Lewa dłoń podtrzymywała prawą w nadgarstku. Biodra zakołysały się. Zamach na wdechu. Wyrzut. Czubek ostrza zmierzający prosto do celu. Nóż zagłębił się w gardle Imperatora. Otwarte do krzyku usta. Fontanna krwi. Sten oprzytomniał w chwili, gdy władca zatoczył się do tyłu, zachwiał i upadł. Już w normalnym tempie, a nie jak na zwolnionym filmie. Ciało zadudniło głucho o pokład. Sten zrobił dwa kroki. Spojrzał. Na twarzy Imperatora malował się wyraz bezbrzeżnego zdumienia. Ale rysy twarzy powoli łagodniały. W oczach narastała nicość. Potem usta, które wydały zbyt wiele wyroków, skrzywiły się. Stężenie pośmiertne. Sten pomyślał jednak, że to uśmiech. Oczy, które widziały już zbyt wiele, teraz oglądały jedynie pustkę. Wbite prosto w sufit. A może i widziały wszystko. Sten podniósł broń. Wciąż klęcząc, zaczął strzelać. Przyciskał spust jak szaleniec. Basen... ekran... potem wszędzie wkoło. To koniec. Dla Imperatora nie będzie już nowego początku. Ze ścian buchnął ogień. Pojawił się kolorowy dym. Statek krzyknął. Alarmy... jęk dartego metalu... detonacje modułów dokonujących aktu samozniszczenia... Może. Ale tak czy tak statek krzyczał. Sten pobiegł do centrali. Wodził wskaźnikiem celu po wielkim, białym kadłubie. Jeden tutaj... drugi tutaj., trzeci tutaj... czwarty tam... piąty., szósty... siódmy... Jeden w rezerwie. Ognia, gdy tylko... Pierwszy detonował ładunek pozostawiony w centrali. Przed ucieczką do wybitej przez asteroid dziury w kadłubie Sten dał mu kwadrans opóźnienia. Tyle starczyło, aby rozrzucone po systemie zautomatyzowane kopalnie zastygły w bezruchu. Bez wątpienia da się je przeprogramować i znów uruchomić, ale to później. Sięgnął do kontrolek. Runęła nawała ognia. Siedem pocisków Goblin XII, każdy z nuklearną głowicą, wychynęło z wyrzutni myśliwca. Ignorując mylące sygnały płynące z odmiennej przestrzeni skierowały się tam, gdzie wiodła je wiązka. Prosto na matecznik Imperatora. W chwili eksplozji Sten był za blisko. Wszystkie ekrany pociemniały. Musiał przejść na awaryjne zasilanie, zamrugały i znów się wyłączyły. Trwało kilka sekund zanim cokolwiek zaczęło się działać, zapewne z powodu przeciążenia komputera programami reinterpretującymi przestrzeń N. Pierwszy ożył radar. Potem reszta. Pojawiły się bezbarwne barwy. I nic więcej. Zupełnie, jakby wielki dziesięciościan nigdy nie istniał. Wieczny Imperator zniknął. Sten długo wpatrywał się w przestrzeń, może przepojony żalem, że pewne rzeczy w ogóle się zdarzyły, może z obawy, że próżnia nagle zgęstnieje w znany kształt. W końcu zajął się wyznaczaniem kursu. Na pełnej mocy skierował się ku obszarowi nieciągłości. Do domu. Było po wszystkim. Rozdział 41 Na czterech ekranach płonęły informacje o zgłoszeniach z najwyższym możliwym priorytetem. Pozostałe trzy oznajmiały o rozmówcach domagających się uwagi na prywatnej linii, chociaż Stenowi zdawało się, że jej kod zdradził jedynie Sind, Alexowi i szanownemu Ecu. Wszyscy ci tutaj, jak i inni, szturmujący pozostałe komputery w zamku Otha, chcieli tylko jednego, chociaż z różnych powodów: chcieli Stena. Żeby pojawił się tu czy tam, żeby doradził, przewidział, rozkazał, zasugerował, wysłał emisariuszy. - Czy oni nie potrafią niczego zrobić samodzielnie? - zdumiał się Sten. - Przecież Imperator nie żyje. Niech wezmą sprawy w swoje ręce. - Zaginowowie zwijają się jak w ukropie - powiedział Alex. - Ogłosili właśnie deklarację niepodległości i neutralności, którą chcą przedstawić w Parlamencie Imperialnym, jeśli kiedykolwiek jeszcze się zbierze. Przesłali ci kopię, jedynie dla informacji, razem z listem. Dziękują i dodają, że jeśli byli pomocni, to w ramach „nieoficjalnego wsparcia”, nie ja to wymyśliłem, sami tak piszą, i zapraszają na jednego. - To jak z zaropiałym kłem - stwierdził Otho. - Boli i boli, a gdy wypadnie, to długo szukasz językiem śladu i czasem zaczyna ci go nawet trochę brakować. Poza tym w pokoju były jeszcze dwie osoby: Sind i Rykor. A powinno być znacznie więcej. Spośród martwych: Mahoney, szanowny Ecu i inni jeszcze, bytujący w pamięci Stena, tak żołnierze, jak cywile, nawet bandyci i kryminaliści, którzy zginęli za pozór wolności, której nigdy naprawdę nie poznali. Oraz żywi: Lisa Haines i jej mąż. Marr i Senn. Ida. Jemedar Mankajiri Gurung i inni Gurkhowie. Kobieta zwana niegdyś Bet. Podobnie jak wcześniej, u bram obszaru nieciągłości, tak i obecnie wszyscy zebrali się wkoło Stena i czekali. - Sind, a co zrobią Bhorowie? - spytał Sten. - Nie będę już ich rzecznikiem - stwierdziła dziewczyna. - Zacznę podróżować. Z przyjacielem. - Uśmiechnęła się obiecująco do Stena. - Bhorowie przyjmą moją rezygnację. Przyjmą, choćbym brodę musiała zapuścić, żeby ją obciąć. Zapewne znów wybiorą Otha. Jakoś go zmuszą. Otho jęknął. - Może, ale tylko na krótko. Dość już widziałem konających w mękach polityków. Najgorszemu wrogowi tego nie życzę. Potem sprawię sobie pewnie statek i wrócę do kupiectwa, jak w młodości. Teraz, gdy zrobiła się wolność i nie ma już Imperium, to dopiero da się handlować. A może poszukam tych dziwnych ludzi, twoich przyjaciół. Romowie, tak? Wiesz, że wynieśli się z Vi co do jednego? Jeszcze przed twoim powrotem z tamtego miejsca... I słowa nie zostawili. Sten zamilkł zdziwiony. Ida odleciała? Nawet bez pożegnania. Nie została nawet, by sprawdzić, kto wygrał. Przypomniał sobie, co mówiła kiedyś o wolności, że nie da się jej służyć ustanawiając prawa i granice... Otho wstał. - A może zajmę się krawiectwem - mruknął. - Ale na Choleryka, dość tego! Jestem spragniony, głodny i trochę zły. Chyba złoję skórę twojemu personelowi, szanowny Stenie i wytłumaczę im, że jeśli chcesz odrobiny prywatności, to mają to rozumieć dosłownie. Otho wyszedł. Chwilę później gdzieś obok rozległy się głośne krzyki i wszystkie ekrany pociemniały. Jednak Sten wciąż był świadomy strumienia napływających próśb i zgłoszeń. Nagle, zupełnie irracjonalnie, dał się ponieść złości. - Co u diabła - warknął. - Czego oni chcą? Bym ogłosił się Wiecznym Imperatorem? Zwariowali? Tyran zginął, a im się marzy następny? Sami pchają się w pęta? - Niektórym właśnie o to chodzi - stwierdziła spokojnie Sind. - Rozleniwili się. Przecież zawsze jest łatwiej, gdy ktoś inny decyduje. Nie wiesz o tym? Bo ja poznałam to dokładnie. Moi przodkowie hołdowali absolutnemu posłuszeństwu. Generał Jannisarów mówił im, kiedy mają jeść, kiedy spać, kogo zabijać, kiedy samemu umierać. Jeśli byli posłuszni, spotykała ich nagroda i mieli zaklepane miejsce w raju po śmierci. I tyle. Proste. - Zdaje się, że nasi sojusznicy widzą to jakoś tak - stwierdził Alex, starannie unikając zbędnych grymasów. - Ktoś musi być na szczycie. Niech dopilnuje przebiegu zmian podczas, hm, transformacji. Nie ścierpią widoku pustego tronu, nawet gdyby zasiadający na nim miał być tylko pełniącym obowiązki, takim cieciem. Zgadza się? Właśnie. A zaczynając od najważniejszego. Kto zajmie się rozdziałem AM2? Znów to samo. AM2. Niebo i piekło, bogactwo i śmierć. Rykor plusnęła w zbiorniku. Obserwowała pilnie Stena, ale nie zdradzała sekretu znanego tylko im dwojgu. - Cieć - mruknął Sten. Złość mu nagle przeszła. - Naprawdę uważacie, że powinienem dalej się w to bawić? Objąć władzę przynajmniej do czasu, gdy ktoś wymyśli jak wszystko urządzić? Na przykład do chwili zmontowania takiej koalicji, o jakiej wspominał Ecu? - Większość uznałaby to za naturalną kolej rzeczy - stwierdziła Sind. - Byliby zachwyceni. Bohater zabił smoka... i oto pomaga ludowi zacząć nowe życie. - Zupełnie jak na filmach - odpalił cynicznie Sten. Sind wzruszyła ramionami. - A jak sądzisz, czemu tak chętnie je oglądają? - To ma jakiś sens, Rykor? - spytał Sten. Rykor zamyśliła się, poruszała chwilę wąsami. - Tak. I psychologicznie w pełni prawdopodobne. Sind ma rację. Bez wątpienia dysponujesz odpowiednim doświadczeniem. Ile razy ambasadorowałeś, pełniąc w gruncie rzeczy obowiązki jednoosobowego rządu? Z tego, co wiem, to nie fatygowałeś się proszeniem Imperatora o zatwierdzenie każdej decyzji. Owszem, pomyślał Sten. Zwykle radził sobie sam i wychodziło nawet całkiem dobrze, pod warunkiem, że żaden idiota nie wlazł mu w drogę. Taki, który nie rozumiał biegu zdarzeń i nie pojmował, że ostatecznie najlepiej wyjdzie na pomysłach Stena. Chryste, ale tym razem nikt nie zatwierdzałby jego decyzji. Nie miałby nad sobą żadnego dowódcy. Żadnego generała. Czy Wiecznego Imperatora. Dosłownie nikogo. Owszem, miałby szansę poprawić wiele zła, które widział przez lata. Spraw dotąd zbyt wielkich lub odległych, by się z nimi zmierzyć. I miałby na to dość czasu. Bez trudu zgromadziłby odpowiedni personel, zdolny wprowadzić jego politykę w życie. Zająłby się dyktatorami i ich tajną policją. Zbrodniami popełnianymi w imię pragmatyzmu. Tymi, którzy okradali i mordowali słabszych od siebie. Nigdy dotąd nie miał okazji skutecznie przeciwstawić się tej możnej zgrai. Choćby jako pełniący obowiązki tymczasowo. Cieć. Starczy jedno słowo. Nie byłoby wcale źle móc naprawdę służyć temu wszechświatowi, szczególnie po tylu dekadach nieustannego rozlewu krwi. Dałby też przykład przyszłym pokoleniom, jak można rządzić sprawiedliwie i samemu odejść w chwili, gdy zmiany okrzepną. Odsunąć się w cień, przekazać ster innym. - Powiedzmy, że się zgodzę - stwierdził. - Przepraszam, niezupełnie tak. Powiedzmy, że rozejdzie się wieść, iż masa układów chce mnie na... kogo właściwie? Regent to chyba nie najodpowiedniejsze słowo. Na zarządcę? Rządcę? To co wtedy? - Mało kto zaprotestuje. O ile w ogóle pojawią się jakieś obiekcje - orzekła pewnie Rykor. - Dobra. Jeśli przyjmę władzę na kilka lat, to znaczy do czasu, aż wszyscy zrozumieją, że powinni sami się o siebie troszczyć... to czy zostaniecie przy mnie? Rykor poruszyła się w zbiorniku. - Chętnie będę ci służyć radą - powiedziała w końcu. - Tak jak dotąd i tak długo, jak będę w stanie. Sten przyjął jej odpowiedź. - Alex? Przysadzisty mężczyzna długo patrzył na przyjaciela. - Masz moje słowo, szefie - stwierdził po chwili. - Zaciągnę się jako twoja prawa ręka. Ale ostrzegam, że w pewnej chwili może mi się zamarzyć emerytura. To już dwoje. - Sind? - Zostanę - powiedziała dziewczyna bez wahania. - Jak długo będziesz rządcą. Jak długo będziesz Stenem. Troje. Wszyscy tak samo. I o to chodziło. Sten po raz kolejny przypomniał sobie ostatnie chwile Imperatora i przebiegł go dreszcz. Lodowaty dreszcz. Ciekawe, czy o tym właśnie myślał, gdy na twarzy wykwitł mu uśmiech Giocondy... - Zastanawiam się tylko, ilu naprawdę wie, o co w tym chodzi - mruknął. - Zauważyliście, że każdy, kto przyjmuje koronę, zawsze twierdzi, iż robi to dla dobra ogółu? Zapadła cisza równie głęboka, jak ta panująca za oknem. Cisza ciemnej i mroźnej nocy. - Niewiele o tym wiem - odezwał się ostatecznie Alex. - To sprawa filozofii, a Szkoci zawsze woleli żołnierkę. Bo i co mieli robić, życia starczało im akurat tyle, by upić się w pubie nim ich jakiś Angol nadzieje na rożen. Ale coś sobie przypomniałem. Pewną opowieść. Jak chcecie, to możecie uznać ją za tę tam, parabolę. Był sobie kiedyś pewien chwat, który wciąż chciał się sprawdzać. I oto usłyszał, że jest na Ziemi takie miejsce, gdzie żyją najbardziej nieustraszeni myśliwi, co polują na niedźwiedzie. Na pewnej wyspie na północy, równie solidnie zamarzniętej jak Vi. Musisz wiedzieć, Sind, że niedźwiedź... - Wiem, co to niedźwiedź. Ciągle tak nazywasz tak Otha. Co dalej? - Dobra. Wziął flintę, wyruszył do lasu, wytęża oko. W końcu spostrzegł misia. Pif- paf, strzelił i niedźwiedź upadł. Podchodzi i patrzy, a tu zwierza ani śladu. Nagle czuje, że ktoś puka go w ramię, a to niedźwiedź! Staje nad nim, pysk rozdziawia i mówi: „Jeśli ci życie miłe, to staniesz teraz na czworakach i oddasz mi się”. Myśliwy coś tam jęczy, ale niedźwiedź ma pazury i kły, no to pada na kolana... Gdy wrócił do obozu, czuł się cały zasromany. Myślał o samobójstwie. Ale najpierw, stwierdził, zdobędę skórę tego niedźwiedzia! Następnego ranka wyrusza znów do lasu. Całkiem rychło dostrzegł niedźwiedzia, pif-paf, misio zniknął w poszyciu jak trafiony. To ten biegnie na miejsce, by dopełnić zemsty, ale znów nic. I nagle ktoś. klepie go w ramię. Misio! Wielki i silny. I mówi: „Jeśli ci życie miłe, to rozbierzesz się tu zaraz, wypniesz, a ja sobie na tobie poużywam!” Żadne prośby i błagania nie skutkują, bo niedźwiedź ma kły i pazury, więc myśliwy opuszcza spodnie... I tak to poszło. Gdy wrócił do obozu, czuł się gorzej niż Campbell. Taki wstyd. Samobójstwo wydało mu się miłą perspektywą. Ale najpierw... Ten niedźwiedź musi umrzeć! Nie ma kwestii, trzeba go zabić! Następnego dnia zrywa się o świcie i goni do lasu. I znów widzi niedźwiedzia. Znów unosi flintę. Pif-paf-pif-paf. Misio jakby pada. Myśliwy gna do zdobyczy, ale pieprzona zdobycz znów zwiała! Aż tu ktoś stuka go w ramię. Niedźwiedź! Misio przygląda mu się uważnie, aż w końcu pyta: „Ale ty chyba nie przybyłeś tu na polowanie?” Sten spojrzał na Kilgoura, który po chwili uśmiechnął się dobrodusznie. - Racja - powiedział Sten. I rozejrzał się wkoło. - Rykor, czy dasz radę tak odczytać z mojego memografu pełny opis projektu Bravo i metody wytwarzania AM2? - Tak. - To moja pierwsza prośba. Przygotujemy z tego zgrabny pakiet i podrzucimy go komuś z mediów. Może tej dziennikarce, Ranett która tak napaskudziła Imperatorowi. I niech Ranett rozgłosi informację. Wszędzie. Na każdym kanale, w każdym dzienniku, we wszystkich sieciach. Po drugie. Niech Otho weźmie z mojego myśliwca taśmy z zapisem kursu do obszaru nieciągłości. Niech ustali jego dokładne współrzędne. To też ujawnimy. Żeby każdy wiedział, gdzie szukać AM2. Rykor zachlupotała. - Z wyżyn etyki aprobuję - powiedziała. - Przyznaję też, że dla niejakiego Stena to wybór najlepszy z możliwych. Ale gdy rozważymy jakie skutki będzie to miało dla szerokich mas społeczeństwa... - Nie mogę myśleć za nich - przerwał jej Sten. - Sam ze sobą ledwie sobie radzę. Jedyne, co mogę dla nich zrobić, to powiedzieć... oto jest AM2. Oto są klucze do królestwa. Bierzcie je. Odtąd każdy ma szansę zostać królem. Lub krwawym despotą. Niech sami sobie urządzą ten wszechświat. I zmienią go w raj albo pustynię. Ja tego za nich nie zrobię. Nie będę bawił się w boga. Ani teraz, ani nigdy. Stenowi zdało się, że zastęp widm zaszemrał. Z aprobatą czy wręcz odwrotnie? Ale oni już odeszli, przeminęli. Dawno i na zawsze. Spojrzał na Alexa. - Myślisz, że nakrzyczą na mnie na „Victory”? - Chyba nie, chłopcze. Chociaż zawsze znajdziesz dość cymbałów w rodzaju Otha, którzy za wszelką cenę gotowi będą ci służyć. Bosakiem będziesz musiał się od nich oganiać. - No i dobrze. A teraz raz jeszcze pytam was, czy zostaniecie ze mną? - Potrzebuję kilka tygodni luzu, szefie. Muszę przedstawić mamusi dwie dziewczyny. I dać na zapowiedzi, o ile uda mi się zgwałcić jakiegoś katabasa do nieco nietypowego ślubu. Dostanę miesiąc wolnego? Sten skinął głową. Alex pojaśniał. Podszedł do drzwi, gdzie czekała już Rykor. - Ale będzie zabawa, chłopcze, ale zabawa. Pomyśleć tylko, całe galaktyki, które nie słyszały jeszcze o cętkowanych, pardon, pasiastych wężach. I wyszli razem z Rykor. - Mnie zostawiłeś na koniec - stwierdziła Sind. - Zgadza się. - Zamierzasz pytać? - Jasne. A nuż masz jakieś własne plany na najbliższe kilka stuleci? Sind nie odpowiedziała. Pocałowała go. Potem wzięła go za rękę... i podeszli razem do drzwi balkonowych. Sind otworzyła je na czystą i mrozem kąsającą noc. Żadne z nich nie czuło zimna. Spojrzeli w górę, ku nieskończonemu, gwiezdnemu niebu. Coś na kształt wyjaśnienia Pomysł Stena przyszedł nam do głowy kilka lat temu. Zainspirował nas fakt, że w tamtym czasie mało kto pisał taką fantastykę naukową, na jakiej się wychowaliśmy i którą ceniliśmy. Ostatnio zmieniło to się zresztą na lepsze, co z satysfakcją odnotowujemy. Jednak głównym motywem było ogólne wkurzenie. Z jakiegoś bliżej nie znanego nam powodu fantastyka naukowa zdawała się zawsze darzyć obsesyjną miłością rozmaite odmiany społecznego i politycznego faszyzmu. Osobiście podejrzewamy, że winna temu może być zwykła ignorancja. Najzgrabniej wyraził to w swoim czasie Damon Knight. Pisząc w swoim zbiorze esejów „In Search of Wonder” o A. E. van Vogcie, tym żenującym scientologu, stwierdził: „W historiach van Vogta, których akcja niemal w komplecie dzieje się w przyszłości, uderza mnie następująca prawidłowość: najczęściej opisywaną w nich formą rządów jest monarchia absolutna, zaś przedstawiani przy tej okazji monarchowie niezmiennie są postaciami sympatycznymi. Można powiedzieć, że jednym z ulubionych typów bohatera tego pisarza jest «dobroduszny dyktator». ...Nie powiem głośno, co myślę o kimś, kto uwielbia monarchię... Nie odkryję też Ameryki przypominając, że teksty te powstały i zostały wydane w czasie, gdy tak nasz kraj, jak i ojczyzna van Vogta (Kanada) toczyły wojnę z krajem rządzonym przez dyktatora... „...Monarchia absolutna powstała jako odpowiedź na wyzwania feudalizmu i utraciła prawo bytu wraz z jego odejściem... Współczesne próby wpasowania w jej ramy wyżej rozwiniętych kultur dowiodły wyraźnie swej bezcelowości... Prywatnie obywatel van Vogt może żałować takiego obrotu sprawy, jednak w przypadku pisarza podobna ignorancja urasta do rozmiarów przestępstwa...” Właśnie. Drugi cytat jest o wiele bardziej znany: John Emerich Edward Dalberg, lord Acton, w liście do biskupa Mandella Creightona, rok 1887: „Władza korumpuje. Władza absolutna korumpuje absolutnie.” Równie prawdziwe. Uznaliśmy zatem za swoisty absurd, iż fantastyka naukowa, chociaż dmie nieustannie w wielkie trąby i grzmi troską o przyszłość, w gruncie rzeczy marnuje masą papieru na daremne żale i próżny trud wskrzeszania przeszłości. I tak zrodził się „Sten”. Wykorzystaliśmy całą naszą bogatą i obrosłą cynizmem wiedzę, zgromadzoną podczas czternastu lat pracy dziennikarskiej, by opisać mechanizmy władzy i sposoby uprawiania polityki. Postanowiliśmy stworzyć Imperium dość rozległe i wiekowe, by można było w nim znaleźć wszystkie typy reprezentowane w obrębie rasy ludzkiej. Chcieliśmy pokazać je oczami zwykłego człowieka, prawdziwego robociarza, który stał się uczestnikiem niezwykłych wydarzeń. Musiał mieć dość rozumu i - co najważniejsze - poczucia humoru, by przetrwać. I miał wyrosnąć na autentycznego bohatera. Autentycznego według naszych kryteriów, czyli nadal mocno stojącego nogami na ziemi. Zgodziliśmy się, że to będzie długa opowieść. Na osiem odsłon. Jedna powieść w ośmiu tomach. Przypuszczaliśmy, że urośnie ona do objętości około miliona słów. Dzisiaj dopisaliśmy ostatnie z nich. Historia została opowiedziana. KONIEC tomu 8 (ostatniego)