Brandys Marian - cz4 Zmęczeni bohaterowie

Szczegóły
Tytuł Brandys Marian - cz4 Zmęczeni bohaterowie
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Brandys Marian - cz4 Zmęczeni bohaterowie PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Brandys Marian - cz4 Zmęczeni bohaterowie PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Brandys Marian - cz4 Zmęczeni bohaterowie - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Marian Brandys Zmęczeni bohaterowie Cz. IV cyklu Koniec świata szwoleżerów Czytamy listy umarłych jak bezradni bogowie, ale jednak bogowie, bo znamy późniejsze daty... Wisława Szymborska Listy umarłych I Dopiero pod koniec pierwszego tygodnia wojny generał brygady Tomasz hrabia Łubieński zdecydował się wysłać list do żony. Rzecz musiała być poprzedzona namysłem, bo warunki do wymiany korespondencji między małżonkami nie przedstawiały się najlepiej. Hrabia Tomasz - mianowany właśnie dowódcą III dywizji jazdy armii powstańczej - znajdował się już w strefie działań bojowych, podczas gdy hrabina Konstancja - oddzielona od męża "kongresową" granicą - przebywała nadal na "małej emigracji" u swojej wielkopolskiej szwagierki - pani referendarzowej Pauli z Łubieńskich Morawskiej w Luboni pod Lesznem. Pierwszą wojenną "posyłkę" do żony sformułował generał powściągliwie i ogólnikowo, mając niewątpliwie na względzie zaostrzoną czujność pruskiej straży granicznej, która pilnie dbała o to, by do Wielkiego Księstwa Poznańskiego nie przenikały miazmaty warszawskiej "rewolucyi". "Okuniew, 11 lutego 1831 Kochana Kostuniu! Korzystam z okazyi..., ażeby te kilka słów napisać. Jesteśmy już wciągnięci do walki we wszystkich punktach. To wygląda na długą kampanię. Obyśmy mieli potrzebną do niej wytrwałość. Będę korzystał z każdej sposobności, ażeby do ciebie pisać, nie dając ci oczywiście żadnych szczegółów, które mają tylko znaczenie momentalne. Woś (siedemnastoletni Wojciech Morawski, syn pani referendarzowej z Luboni, pełnił przy wuju obowiązki adiutanta i sekretarza - M. B.) zdrów, widział go tu jego stryj (generał Morawski) w głównej kwaterze z wielką przyjemnością. Jeszcze nie jest obeznany z swoim rzemiosłem, ale z jego gorliwością i pracowitością prędko się do niego włoży..." Przypadek sprawił, że swoją pierwszą korespondencję wojenną pisał generał w podwarszawskim pałacu, którego każdy kąt musiał mu przywodzić na pamięć błogosławione (zwłaszcza dla Łubieńskich) czasy pokoju. Majątek Okuniew był własnością jego młodszego brata Jana i do wojny stanowił jedno z owych ciepłych, doskonale prosperujących gniazd rodzinnych, których pomyślny rozwój członkowie klanu "pobożnych spekulatorów" skłonni byli utożsamiać ze szczęściem ojczyzny. Był to ten sam Okuniew, gdzie generał dyrektor odbywał przed rokiem narady w sprawie założenia Domu Handlowego "Bracia Łubieńscy i Spółka"; gdzie wielokrotnie podziwiał udoskonalane przez brata "serpentyny" do pędzenia spirytusu; gdzie uczestniczył w hucznych chrzcinach bratanków i bratanic; gdzie za każdym kolejnym pobytem odkrywał, ku swemu najgłębszemu zadowoleniu, coraz to nowe oznaki rosnącej zamożności i siły rodu hrabiów Łubieńskich herbu Pomian. 11 lutego 1831 roku wszystko to należało już do przeszłości. Do Okuniewa wtargnęła wojna, przynosząc ze sobą zmiany, chaos i niepokój. Gospodarny racjonalizator mazowieckiego gorzelnictwa, Jan hrabia Łubieński, powołany na stanowisko generalnego intendenta wojsk lewego brzegu Wisły, urzędował w Warszawie w sztabie krewnego swej żony, generała Stanisława Klickiego. Pani Jasiowa - jak nazywano w korespondencji rodzinnej okuniewską dziedziczkę - zajmowała się w stolicy przygotowywaniem szarpi dla rannych żołnierzy i organizowaniem went dobroczynnych na potrzeby wojskowego szpitalnictwa, którym zarządzał jej szwagier eks-szwoleżer ksiądz Tadeusz Łubieński. Najstarszy syn państwa na Okuniewie, dziewiętnastoletni podporucznik Stanisław Łubieński ścierał się już z nieprzyjacielem jako dowódca plutonu w 1. pułku strzelców konnych i adiutant dowódcy 1 dywizji jazdy pułkownika (później generała) Antoniego Jankowskiego - również dawnego szwoleżera. Obszerny, tchnący do niedawna dostatnim ładem, pałac okuniewski zajęty był od dwóch dni przez hałaśliwą, podenerwowaną "Kwaterę Jeneralną" - jedyną chyba w historii wojen, kwaterę główną naczelnego wodza, w której trudno się było zorientować, kto tym naczelnym wodzem właściwie jest. O ścianę od hrabiego Tomasza, piszącego list do hrabiny Konstancji, rozgrywał się pierwszy akt tragifarsy podwójnego dowództwa wojsk powstańczych - mającego tak fatalnie zaciążyć na losach rozpoczynającej się kampanii. Właśnie w Okuniewie po raz pierwszy pojawił się w głównej kwaterze eks-dyktator powstania Józef Chłopicki. Upadły "bożek opinii" był w stroju cywilnym i wzbraniał się przed przyjęciem jakiejkolwiek oficjalnej funkcji wojskowej, ale wódz naczelny, tyleż zacny co zupełnie bezradny, książę Michał Radziwiłł oraz otaczający go sztabowcy uznali w nim natychmiast naczelnego wodza de facto. W praktyce nie było to jednak takie łatwe do przeprowadzenia. Ignacy Prądzyński, który przyjechał do głównej kwatery okuniewskiej niemal równocześnie z generałem Łubieńskim, wspomina w pamiętniku: "Późno w nocy przyjeżdżam do Okuniewa. Szukam w pałacu kącika, gdziebym się mógł ulokować w pobliżu Wodza Naczelnego; wszystko zajęte. - A tu? - pytam się, wskazując ostatnie drzwi. - Tu stoi generał Chłopicki! - odpowiedziano mi. Chłopicki w głównej kwaterze! Był to dla mnie promień światła. Zrozumiałem [...] że skoro Chłopicki się w głównej kwaterze znajduje, on, nikt inny, dowodzić wojskiem będzie; że to rzecz nieuchronna, która sama się zrobić musi... Ale Chłopicki, lubo obecny, nie chciał się do niczego wdawać, i owszem gdy go o co zaczepiałem, zbywał mnie temi słowami: - Czegóż wasan chcesz ode mnie, masz przecie wodza naczelnego. - Dalejże ja do Radziwiłła. Ale ten nic zgoła nie rozumiał, o co chodzi, i zawsze się tylko odwoływał do generała Chłopickiego, z którym atoli bał się wdawać osobiście w rozmowę". Najzdolniejszy sztabowiec polski, podpułkownik Prądzyński, zabiegający wówczas o zrealizowanie swoich planów operacyjnych, od których mógł zależeć dalszy bieg wojny, był zrozpaczony i przerażony paradoksalną sytuacją w naczelnym dowództwie. Generał Łubieński na razie jeszcze nie odczuwał jej ujemnych skutków. Zderzy się z nimi dopiero w dwa tygodnie później, na polu bitwy grochowskiej. I to tak niefortunnie, że wyjdzie z tego zderzenia z trwałą plamą w biografii. Po uzyskaniu w Okuniewie rozkazu ustalającego organizację i skład osobowy 3. dywizji jazdy,* (* Rozkazem naczelnego wodza z 10 lutego 1831 roku, wydanym w Okuniewie, skład dywizji generała Łubieńskiego został określony następująco: brygada 1, pod dowództwem pułkownika Kamińskiego, złożona z 4. pułku strzelców konnych i 5. pułku ułanów fundacji Zamoyskich; brygada 2, pod dowództwem pułkownika Ziemięckiego, złożona z 2. pułku ułanów i dywizjonu karabinierów [dawnych żandarmów]; brygada 3, pod dowództwem pułkownika Chłapowskiego, złożona z 3. pułku ułanów i pułku jazdy krakowskiej, bateria 4. lekkokonna pułkownika Chorzewskiego. Później skład ten uległ jeszcze parokrotnym zmianom.) generał wyruszył w dalszą drogę w kierunku Siedlec. Jeszcze tego samego dnia wieczorem, na biwaku polowym we wsi Kobyłka, rozpoczął pisanie tradycyjnego sprawozdania dla Guzowa, gdzie czekał niecierpliwie na wiadomości z frontu sędziwy patriarcha rodu Łubieńskich hrabia Feliks Walezjusz, nazywany przez znajomych "panem ministrem". Pisząc do Guzowa pan Tomasz nie musiał już być tak ostrożny, jak w liście do Luboni, nie szczędził więc "panu ministrowi" również i szczegółów o "znaczeniu momentalnym". "Drogi Ojcze! Kroki nieprzyjacielskie ze wszech stron rozpoczęte. Rzucone zostały liczne kolumny kawaleryji, które w różnych miejscach przeszły naszą granicę i zbliżyły się szybkim marszem aż do naszych forpocztów ze wszystkich stron, jak by chciały nas wyzywać, żebyśmy się za niemi uganiali, a przez to podawszy zanadto w prawą stronę, odkryli Warszawę od strony Pułtuska, którędy zdaje się, że główna przemaszeruje armia. Szczęściem spostrzegli się dowódcy naszej armii, iż posuniętą nadto była ku prawej stronie, i wzięli się do skoncentrowania jej w celu trzymania jej w pogotowiu do rzucenia się w stronę, gdzie przyjdą masy nieprzyjacielskie, nie zważając na kolumny odrębne kawaleryi. Ten to ruch teraz wykonywamy. Jeżeli albowiem jest przeznaczone, żebyśmy w tej walce porażeni zostali, trzeba przynajmniej z honorem zakończyć, jeżeli zaś Bóg pozwoli zwycięstwa, trzeba być w pogotowiu, ażeby można z niego skorzystać. Z wielkim dzisiaj dowiedziałem się ukontentowaniem, że Henryk (Łubieński) prawie jest wolny, zapewne pójdzie do armii... jak istotnie w teraźniejszym momencie, po tym wszystkim, jak się w opinii położył, najlepiej zrobi. Moja komenda jeszcze nie jest zebrana, dopiero się około 14-go zbierze [...] W tym momencie jestem tylko z 4-tym pułkiem Strzelców konnych. Inne pułki mojej dywizyi są jedne na Pradze, w Wieliszewie, a reszta koło Siedlec. Pułk Krakusów oddany pod moją komendę, może to ten, w którym jest Kazio (bratanek generała - syn nie żyjącego już byłego kapitana szwoleżerów Franciszka Łubieńskiego - M. B.) bardzo by mi to było miło. Jeżeliby Drogi Ojciec chciał pisać do mnie, to proszę pisać pod kopertą jenerała Morawskiego, Jenerała Służbowego przy Naczelnym Wodzu Wojska Polskiego w Kwaterze Jeneralnej. Ksiądz Tadeusz najlepiej list prześle przez komissyę Wojny, gdzie zasiada... Mieć będę przy sobie pełno Wielkopolanów jako Adjutantów... Wosio zawsze wesoły i gotów do wszystkiego". Możliwe, że dowódca 3. dywizji jazdy - znużony pracowitymi zabiegami w "Kwaterze Jeneralnej" i długim kołysaniem się w siodle - zasnął nad tym swoim sprawozdaniem, bo ukończył je dopiero następnego ranka. Druga część listu jest bardziej prywatna i pokazuje wojnę - dosłownie - od kuchni. "12 lutego rano Mam ze sobą trzy konie wierzchowe dla siebie, dwa dla mojej służby, bryczkę zaprzęgniętą końmi Księcia Tadeusza z kucharzem i prowizyami. Kampania ta dużo będzie mnie kosztować, bo mam znaczny sztab na moim stole. Jest siedmiu oficerów, tak że co dzień trzeba gotować obiad przynajmniej na 10 osób, a przytem śniadanie i herbatę wieczór także u mnie jadają. Wszystko jest droższe jak w Warszawie, bo każdy chce się odłapać na tych co płacą - za tych, co nie płacą..." Po drobiazgowych rozważaniach kuchenno-finansowych - nieoczekiwany przeskok w sferę ducha: "Byłem do dnia dzisiaj w kościele, jeszcze było prawie ciemno. Piękny duży kościół z wyniosłem sklepieniem, zmrok w nim panujący, okoliczności chwili, wszystko to do serca przemawiało. Przytem absolutna w nim panowała cisza, bo nikogo nie było oprócz jednego żołnierza przy konfesjonale. Nabożeństwo, z jakim się potem komunikował, do głębi mnie wzruszyło..." Treść tego porannego przypisu doskonale charakteryzuje autora listu. Tomasz Łubieński zawsze gustował w ukazywaniu historii od jej prywatno-ekonomicznej podszewki; zawsze - skrupulatnie aż do śmieszności - rachował się z każdym wydawanym groszem; zawsze najgłębszych i najszczerszych wzruszeń doznawał we wnętrzach kościołów. Wystarczy przypomnieć jego listy z roku 1816 z nie kończącymi się wyrzekaniami na wygórowane ceny w uzdrowiskach niemieckich i czeskich, czy też jego samotne wizyty w kościółkach hiszpańskich na trasie wiodącej do Somosierry i Madrytu. Somosierra!... Madryt!... Ileż to wody upłynęło w Wiśle od tamtych legendarnych czasów. Dawny szef pierwszego szwadronu szwoleżerów zbliża się już do pięćdziesiątki. Swobodę ruchów utrudniają mu stare rany i odmrożenia, wyniesione z kampanii napoleońskich; przy zmianach pogody bolą go kości, a "reumatyzmy w głowie" zaciemniają mu jasność umysłu; nogi urodzonego kawalerzysty, w dzieciństwie wykrzywione od zbyt wczesnej jazdy konnej, drętwieją mu teraz w strzemionach po paru godzinach marszowego kłusa. Nade wszystko jednak dolega mu utrata młodzieńczej beztroski tamtych lat, brakuje mu jasnych zdecydowanych rozkazów genialnego wodza w szarym płaszczu i dwurożnym kapeluszu - wodza, którego nie potrafi zastąpić żaden z "polskich Napoleonów", dręczy go poczucie bezsensowności własnej sytuacji. Dowódca trzeciej dywizji jazdy powstańczej, jako przedstawiciel najbardziej uprzywilejowanej warstwy obalonego porządku, nie może sobie wiele obiecywać po powstaniu, "wszczętym przez sto sześćdziesiąt dzieci" - nawet w razie jego zwycięstwa. W zwycięstwo zresztą nie wierzy, a na konflikt zbrojny z cesarstwem zapatruje się jak najbardziej pesymistycznie, bo nie zatarły mu się jeszcze w pamięci straszliwe obrazy klęski 1812 roku. Pedantycznym wyliczaniem racji żywnościowych przy swoim sztabowym stole i innymi tego rodzaju drobnymi sprawami generał-dyrektor zdaje się bronić przed napierającym na niego zewsząd chaosem "wojennej awantury", w którą wplątano go wbrew jego woli. Każdy dzień rozpoczyna od żarliwej modlitwy, aby dane mu było z honorem zakończyć swój udział w ostatniej wojnie szwoleżerów. Ostatnia wojna szwoleżerów! Nie jest to literacka przenośnia, sztucznie wykoncypowana na użytek niniejszej opowieści. To określenie narzucało mi się nieustannie przy każdorazowym przeglądaniu materiałów źródłowych z roku 1831. Masowy i znaczący udział dawnych oficerów "Gwardyi Polsko-Cesarskiej" w kampanii powstańczej jest fenomenem, który uchodził dotąd uwagi badaczy. Z dochowanych papierów komisji rządowej wojny wynika, że aż czternastu generałów, dowodzących w roku 1831, miało za sobą młodość spędzoną w korpusie szwoleżerów.* (* Dzięki pomocy pana doktora Mieczysława Chojnackiego udało mi się ustalić, że z pułku szwoleżerów, poza generałem Wincentym Krasińskim, wyszli następujący generałowie uczestniczący w wojnie 1831 roku: 1) Tomasz Łubieński, 2) Henryk Ignacy Kamieński, 3) Józef Załuski, 4) Wincenty Szeptycki, 5) Antoni Jankowski, 6) Ambroży Skarżyński, 7) Ludwik Pac, 8) Józef Kamieński, 9) Wincenty Dobiecki, 10) Adam Jaraczewski, 11) Dezydery Chłapowski, 12) Jan Konopka, 13) Paweł Jerzmanowski, 14) Stanisław Wąsowicz.) Mnóstwo weteranów tej słynnej formacji odnajduje się także na stanowiskach pułkowników i podpułkowników wojsk powstańczych. Postarzali, schorowani, zmęczeni bohaterowie legendy napoleońskiej - przeważnie już od kilkunastu lat całkowicie oderwani od wojskowego rzemiosła - na pierwszą wieść o wojnie dosiedli koni, aby z królewskich wojewodów i kasztelanów, z cesarskich szambelanów i fligiel-adiutantów, z dyrektorów banków i przemysłowców, z racjonalizatorów rolnictwa i kolekcjonerów narodowych pamiątek - przeobrazić się w dowódców powstańczych pułków, brygad, dywizji czy nawet samodzielnych korpusów. Bo wszyscy oni - niezależnie od indywidualnego stosunku do "powstania dzieciuchów" i do "wojny przeciwko własnemu królowi" - zachowali w sobie, odziedziczony po pokoleniach rycerskich przodków i umacniany od najmłodszych lat odruch warunkowy, nakazujący im stawać konno i zbrojno na pierwsze wici wojenne, wzywające do obrony zagrożonej ojczyzny. Z dokumentów wojskowych sprzed półtora wieku, z pożółkłych listów, przechowywanych z pietyzmem w rodzinnych archiwach - wyłaniają się znajome postacie popularnych oficerów historycznego regimentu, którym wypadło uczestniczyć w "ostatniej wojnie szwoleżerów". Oto głośny pułkownik Andrzej Niegolewski, przybywający na swój ostatni bój z rodzinnego Niegolewa w Wielkim Księstwie Poznańskim. 30 listopada 1808 roku podporucznik Niegolewski, najmłodszy oficer w 3. szwadronie I Regimentu Lekkokonnego Polskiego szarżował na Somosierrę. Z całej obsady oficerskiej szarżującego szwadronu tylko jemu jednemu udało się dotrzeć aż do "czwartego piętra" ziejącego ogniem wąwozu. Dopiero tam - podziurawiony jedenastoma ranami od kul i bagnetów, przywalony zabitym koniem - legł półżywy u stóp ostatniej z hiszpańskich baterii. Kiedy nadbiegły posiłki i wyciągnięto go spod konia, powiedział do pochylającego się nad nim marszałka Bessieresa: "Umieram, mości książę, oto działa, które zdobyłem, niech pan powie o tym cesarzowi!". Nie umarł jednak. Wkrótce potem Napoleon przypiął mu własnoręcznie Krzyż Legii Honorowej. Była to pierwsza Legia w pułku szwoleżerów. Po upadku "bohatera wieku" Niegolewski powrócił do stworzonego przez kongres wiedeński Wielkiego Księstwa Poznańskiego. Osiadł w swoim Niegolewie, poświęcając się całkowicie pracy na roli oraz upamiętnianiu na różne sposoby chwały szwoleżerskiej przeszłości. Wkrótce zasłynął jako wzorowy gospodarz i strażnik narodowych tradycji. Z królewsko-pruskim rządem od pierwszej chwili szedł na udry. Przejawiało się to w upartej walce o utrzymanie polskości we wszystkich dziedzinach życia Wielkiego Księstwa Poznańskiego. Na pisma urzędowe w języku niemieckim dziedzic z Niegolewa z zasady nie odpowiadał bądź w ogóle ich nie przyjmował. Za konsekwentny opór przeciwko zakusom germanizacyjnym pociągnięto go w końcu do odpowiedzialności sądowej.15 lutego 1830 roku sąd ziemski pierwszej instancji skazał go wyrokiem zaocznym "z powodu upierania się przy użyciu języka polskiego w rozprawie". Odwołał się od tego wyroku (naturalnie po polsku) do najwyższego sądu apelacyjnego w Poznaniu, a po odrzuceniu apelacji - do królewskiego ministra sprawiedliwości. Prawowanie się z berlińskim ministerstwem przerwał mu wybuch powstania w Królestwie. Przekradł się przez granicę razem z dwoma ziemianami wielkopolskimi: byłym pułkownikiem Ludwikiem Szczanieckim i Edwardem Potworowskim. 7 grudnia 1830 roku przybyli do Warszawy i zażądali, aby dyktator Chłopicki udzielił im "posłuchania partykularnego" (na osobności) jako reprezentantom Polaków z Poznańskiego. Chłopicki potraktował przybyszów zgodnie ze swą polityką nierozszerzania "ruchawki" poza granice Królestwa. "8 grudnia - opowiada w pamiętniku pułkownik Szczaniecki - przypuszczeni zostaliśmy do posłuchania, lecz publicznego, na którym nas dyktator przyjął... temi wyrazy: >>Mam do czynienia z jednym cesarzem i nie wiem jeszcze, jak z nim zakończę. Z innymi mymi sąsiadami chcę w pokoju żyć. Względem Księstwa Poznańskiego taką zachowałem politykę, jak Francya względem Belgów.<< Na to odrzekłem: >>Jenerale! Belgijczyki nie są Francuzami, a nam tej krzywdy nie wyrządzisz, abyś nas za Polaków nie uważał!<< Na koniec, po żywszej dyskusji oświadczył dyktator, iż jak rząd pruski będzie żądał, każe nas wydać, co wszystkich niezmiernie oburzyło i z największym nieukontentowaniem opuściliśmy salę, napełnioną osobami wszelkiego stanu..." Nie chcąc być wydany Prusakom przez warszawskiego dyktatora, Niegolewski sam powrócił w Poznańskie. Ale nie na długo. W początkach roku 1831, tuż po wybuchu wojny, znowu pojawił się w Warszawie. Tym razem przyjęto go inaczej.10 lutego otrzymał od naczelnego wodza księcia Radziwiłła nominację na pułkownika (wojny napoleońskie zakończył w stopniu szefa szwadronu) oraz przydział do "Kwatery Jeneralnej". W miesiąc później dzięki wstawiennictwu pułkownika Dezyderego Chłapowskiego, krajana z Wielkopolski i dawnego kolegi pułkowego, powierzono mu komendę pułku jazdy sandomierskiej, który to pułk przed wyruszeniem w pole musiał sam całkowicie przeorganizować i wyszkolić. W ofensywie wiosennej brał już udział na czele swoich sandomierzan. Mocno sfatygowany, ale szczęśliwy pisał do żony z obozu pod Kałuszynem: "Na brzuchu wyciągnięty leżący pisać muszę [...] pod dachem jeszcze nie byłem [...] Z tem wszystkiem jestem bardzo zdrów, zdrowszy jak kiedykolwiek [...] Prawda, iż wczoraj byłem tak zmęczony, że już nie mogłem dalej i uskoczyć, 48 godzin z konia nie zsiadłem, mieliśmy wyprawę ku Siedlcom, byliśmy, nieprzyjaciela zaalarmowaliśmy, koniśmy namęczyli, piechotę zmęczyli i wróciliśmy się [...] Już nie raz my się bili, żołnierze nasi idą naprzód jakby do tańca, biją się i narzekają jedynie, że im nieprzyjaciel dotrzymać nie chce..." Ale jedenaście ran spod Somosierry nie pozwoliło o sobie zapomnieć. Już w czerwcu Niegolewski musiał złożyć dowództwo pułku i znowu powrócić do spokojniejszej pracy w Głównej Kwaterze. W sierpniu "jeneralny sztab-lekarz" wystawił mu świadectwo, że "chorym jest od trzech miesięcy na reumatyzm latający (arthrithis vaga), która to choroba ciągłego i regularnego wymagając leczenia, nie dozwala mu oddalania się z Warszawy, a tembardziej przedsiębrania podróży". 11 sierpnia 1831 roku wódz naczelny generał Jan Skrzynecki, w uznaniu zasług bojowych chorego pułkownika, przesłał mu Złoty Krzyż Wojskowy. Dokładnie w dwa tygodnie później dano mu dymisję "dla słabości zdrowia". W albumie ikonografii napoleońskiej, wydanym przez Ernesta Łunińskiego, można odnaleźć kilka podobizn Niegolewskiego z heroicznej epoki szwoleżerskiej. Oryginały niektórych z tych rycin pokazywał mi w swoim warszawskim mieszkaniu pan profesor Andrzej Niegolewski - prawnuk w linii prostej bohatera Somosierry. Profesor Niegolewski ma jeszcze poza tym w swoich zbiorach rodzinnych duży olejny portret pradziada, malowany z natury już po powstaniu listopadowym. Wprost trudno uwierzyć, że portret przedstawia tego samego człowieka, co wcześniejsza zaledwie o dwadzieścia lat ikonografia napoleońska. Z ciemnego zniszczonego płótna spogląda przedwcześnie postarzały, zmęczony mężczyzna, jak gdyby przebrany w maskaradowy kostium historyczny. Mundur dowódcy jazdy sandomierskiej łączy w sobie elementy szwoleżersko-napoleońskie z elementami powstańczo-kościuszkowskimi. Hippisowska fryzura Niegolewskiego (najprawdopodobniej peruka), przycięta na piastowską "polkę", niepokojąco odbija swą zadzierzystością od osowiałego spojrzenia, pofałdowanego oblicza i obwisłych wąsów schorowanego wojaka. Jest w tym obrazie ukazana z całym okrucieństwem żałosna prawda, że do utraconego czasu nie ma już powrotu, że będąc starszym o lat dwadzieścia, nie można jeszcze raz przeżyć młodzieńczej epopei. Spękany ze starości rodzinny portret mówi więcej o "ostatniej wojnie szwoleżerów" niż dałoby się wyrazić słowami. Ale wypadek pułkownika Niegolewskiego odsłania tylko jeden aspekt zjawiska, by tak rzec - fizyczny. Niegolewski nie miał na sumieniu antypatriotycznych grzechów z czasów kongresowych, z drugiej strony - jako przybysz z Poznańskiego, nie piastujący w Królestwie żadnych wojskowo-dworskich urzędów - uczestnicząc w kampanii powstańczej, nie dopuszczał się zbrodni podniesienia broni przeciwko "swojemu prawowitemu monarsze". Dzięki temu udział Niegolewskiego w "ostatniej wojnie szwoleżerów" był wolny od dodatkowych komplikacji natury etyczno-politycznej. Inaczej rzecz się miała na przykład z jego dawnym kolegą pułkowym - generałem Józefem Załuskim. Józef Załuski przetrwał w historii i legendzie szwoleżerskiej przede wszystkim jako... literat. Jego to dziełem był tryumfalny Marsz pułku gwardii z roku 1807, zaczynający się od słów: Zajaśniał dzień pożądany Znak marszu trąba wydała Niech żyje cesarz kochany Niech go wielbi ziemia cała... On w roku 1808 w rymowanych kupletach Śpiewu żołnierskiego dla gwardyi Napoleona... utrwalił dla potomności ciekawe szczegóły formowania się pułku szwoleżerów. On wreszcie, już jako starzec siedemdziesięcioletni, przejął w swe ręce ster burzliwej batalii prasowej kombatantów na temat bitwy pod Somosierrą - i ostatecznie skodyfikował prawdę i legendę szwoleżerską w swoich barwnych Wspomnieniach o Pułku Lekkokonnym Polskim Gwardyi Napoleona, które z kolei stały się podstawowym źródłem historycznym dla autorów popularnych powieści napoleońskich: Wacława Gąsiorowskiego, Walerego Przyborowskiego i wielu innych. Można więc śmiało uznać, że właśnie Józef Załuski najbardziej przyczynił się do tego, że szwoleżerowie napoleońscy zajęli tak poczesne miejsce w wyobraźni paru pokoleń czytających Polaków. Ale pisanie historii a żywe w niej uczestnictwo - to dwie zupełnie różne sprawy. W latach 1815-1830 zasłużony hagiograf "Gwardyi Polsko-Cesarskiej" sprzeniewierzył się wychwalanej przez siebie przeszłości i dość daleko odszedł od patriotyczno-niepodległościowej tradycji szwoleżerskiej. Po powrocie z wojny i oswojeniu się z nową rzeczywistością polityczną autor marsza pułkowego, wypełnionego uwielbieniem dla Napoleona, równie szybko jak generał Wincenty Krasiński "przestawił się" na uwielbianie cesarza Aleksandra i z impetem przystąpił do robienia dworskiej kariery. Była mu ona zresztą przeznaczona nieomal od kolebki. Urodzony i wychowany na zamku rodzinnym w Ojcowie pod Krakowem, jeszcze w dzieciństwie - podobnie jak wielu innych potomków magnaterii galicyjskiej - wysłany został na dwór wiedeński i przez parę lat służył jako paź cesarzowi rzymsko-niemieckiemu Franciszkowi II.* (* Po pogromie pod Austerlitz i utworzeniu przez Napoleona Związku Reńskiego, cesarz rzymsko-niemiecki Franciszek II przeobraził się w cesarza austriackiego Franciszka I.) Lata młodzieńcze spędzone w gwardii napoleońskiej, niezależnie od ich treści ideowo-militarnych, również mogły się liczyć za służbę dworską. Był więc Józef Załuski znakomicie przygotowany do służenia także i następnym cesarzom. Dodatkowy wpływ na jego ukierunkowanie wywierała sytuacja rodzinna. Drugim mężem jego matki był generał Josif Igelstr"m, osławiony dowódca wojsk rosyjskich w Polsce podczas insurekcji kościuszkowskiej - ten sam Igelstr"m, którego szewc Kiliński, jak głosi znany wiersz Or-Ota, "wziął na klajster, goździkami przybił". W roku 1815 emerytowany dostojnik carski dożywał już swoich lat w wołyńskich posiadłościach żony, ale w Petersburgu rozporządzał jeszcze wystarczającymi wpływami, aby móc odpowiednio podeprzeć karierę polskiego pasierba. 10 listopada 1815 roku Józef Thabasz z Załuskiego hrabia Załuski, zatwierdzony w stopniu podpułkownika gwardii królewsko-polskiej, otrzymał (chyba jako pierwszy z byłych gwardzistów napoleońskich) nominację na adiutanta przybocznego (fligiel-adiutanta) cesarza Aleksandra I. Niedługo potem awansował do stopnia pułkownika gwardii. Wszystkie te wyróżnienia tym bardziej rzucały się w oczy, że następowały w okresie szczególnego natężenia niechęci nowych władz do napoleończyków i masowego wycofywania się dawnych szwoleżerów z czynnej służby wojskowej. W pierwszych latach Królestwa Kongresowego Załuski przebywał przeważnie w Petersburgu przy boku swego suwerena. Do Warszawy zaglądał rzadko, nie chcąc się narażać na szykany ze strony wielkiego księcia Konstantego (tymi szykanami cesarzewicza będzie się później rehabilitował przed sądem opinii publicznej, ale w pozostawionej Autobiografii szczerze wyzna, że Konstanty nie lubił go przede wszystkim dlatego; że - podobnie jak w innych fligiel-adiutantach cesarskich - wietrzył w nim rewizora nasłanego z Petersburga). Wojskowo-dworskim awansom Załuskiego towarzyszyły korzystne nabytki materialne. Żona Zofia hrabina Przerembska wniosła mu w posagu intratne dobra w Galicji, po śmierci Igelstr"ma odziedziczył dwa majątki w prowincjach zachodnich cesarstwa rosyjskiego. Spadek po ojczymie związał go jeszcze mocniej z tronem petersburskim. Tron potrafił to przywiązanie docenić i odpowiednio je wynagrodzić. Zasadniczy przełom w karierze poety szwoleżerów rozpoczął się w roku 1823 w związku z błahymi w swej istocie zajściami studenckimi w Krakowie, które komisarz cesarski Nowosilcow usiłował rozdmuchać w wielką aferę polityczną, aby pod tym pretekstem zagarnąć kontrolę nad całym szkolnictwem w "niepodległej" Rzeczypospolitej Krakowskiej.* (* Zgodnie z postanowieniami kongresu wiedeńskiego Kraków wraz z okręgiem na lewym brzegu Wisły uznany został za "miasto wolne, niepodległe i ściśle neutralne" pod opieką trzech mocarstw: Rosji, Austrii i Prus. Potocznie nazywano ten twór kongresowy Rzecząpospolitą Krakowską.) W wyniku zabiegów "pana senatora" na dworze petersburskim zdecydowano, iż kierownictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego powinno się znaleźć w rękach człowieka "energicznego i pewnego". Zdaniem Nowosilcowa na poskromiciela młodzieży galicyjskiej najlepiej nadawał się zaufany fligiel-adiutant cesarski Józef hrabia Załuski, który przez urodzenie i małżeństwo związany był z ziemią krakowską, a dzięki swej reputacji literata i intelektualisty śmiało mógł pretendować do wysokich godności kulturalnych. Jakkolwiek senat krakowski chciał widzieć na fotelu rektorskim związanego już od lat z Akademią Jagiellońską profesora Jana Śniadeckiego - życzenie najpotężniejszego z trzech dworów "opiekuńczych" musiało być uszanowane. W wyborach na rektora najstarszej i najświetniejszej uczelni polskiej szwoleżerski rymopis pobił na głowę światowej sławy uczonego i pedagoga. Ale to był dopiero wstęp do wywyższenia, jakie cesarz-król przeznaczył swemu fligiel-adiutantowi. Zgodnie z planem Nowosilcowa system szkolnictwa krakowskiego uległ przeorganizowaniu na podobieństwo "kuratorii" istniejącej na Litwie. W wyniku tej reformy nowy rektor Uniwersytetu Jagiellońskiego cieszący się zaufaniem Petersburga, przejąć miał zwierzchnictwo nad wszystkimi instytucjami naukowymi Rzeczypospolitej Krakowskiej, jako kurator z ramienia trzech mocarstw opiekuńczych: Rosji, Austrii i Prus - a więc dygnitarz sui generis międzynarodowy. Ze względu na dość długie uzgadnianie między trzema dworami statutu kuratorii krakowskiej oraz późniejsze wydarzenia polityczne, związane ze śmiercią cesarza Aleksandra I, uroczysta "installacya" nowego kuratora odbyła się dopiero w październiku 1826 roku. Dekret nominacyjny Załuskiego głosił, iż trzy potencje powołały go na stanowisko w uznaniu "zasług, talentów, zdolności i pewnych intencyi". Pomimo międzynarodowych pozorów urzędu kuratorskiego, rzeczywistym i bezpośrednim dyspozytorem i nadzorcą krakowskim poczynań Załuskiego stał się od tej chwili senator Nowosilcow. I znowu wypada przypomnieć, że wszystko to działo się w czasie, kiedy w Warszawie pod nadzorem tegoż Nowosilcowa toczyło się brutalne śledztwo przeciwko działaczom niepodległościowym z Towarzystwa Patriotycznego, a kuzyn nowego kuratora krakowskiego, Roman hrabia Załuski de la Riviere (mąż czarującej pani Amelii) więziony był w klasztorze Karmelitów jako zbrodniarz stanu. Wstępując na drogę kariery cywilnej, literat szwoleżerów nie zrezygnował z kariery wojskowej. Przed wyjazdem do Krakowa wyprosił był sobie u cesarza-króla Mikołaja I, aby pozwolił mu zatrzymać godność fligiel-adiutanta. Nie chodziło tylko o honorowy tytuł. W niecałe dwa lata później, po wybuchu wojny rosyjsko-tureckiej Załuski wziął urlop z kuratorii krakowskiej i zgłosił się na ochotnika do służby adiutanckiej przy boku imperatora, który znajdował się wówczas w głównej kwaterze armii Dybicza, walczącej z Turkami na ziemi bułgarskiej. Wojaczka szwoleżera kuratora trwała prawie rok. Początkowo wiódł życie dworskie w głównej kwaterze cara, potem dowodził w pierwszej linii. Szczególnych laurów ta kampania mu nie przyniosła, ale opuścił szeregi w stopniu generała brygady. W niedługi czas potem: w maju 1829 roku warszawianie mieli możność podziwiania go w generalskim mundurze, kiedy towarzyszył Mikołajowi jako adiutant na uroczystościach koronacyjnych. Po koronacji powrócił do Krakowa i poświęcił się na dobre obowiązkom kuratorskim. W Krakowie nie był Józef Załuski postacią popularną, gdyż nie bacząc na jego napoleońską przeszłość, uważano go powszechnie za carskiego agenta. Jego twarda ręka oraz zmiany, jakie przeprowadzał w kadrach pedagogicznych, również nie przysparzały mu przyjaciół. Profesorowie przez niego usuwani - ludzie przeważnie mało warci - chętnie go oskarżali o ograniczanie swobód obywatelskich bądź wręcz o działalność antynarodową. Jednakże obiektywni badacze jego pracy kuratorskiej oceniają ją na ogół pozytywnie. Był dla młodzieży zwierzchnikiem surowym, lecz sprawiedliwym. Dbał o wysoki poziom nauczania i unowocześnianie jego metod. Usuwał ze stanowisk profesorów nieudolnych bądź zniedołężniałych wskutek podeszłego wieku, a na ich miejsce starał się ściągnąć poważnych naukowców o nie kwestionowanym autorytecie moralnym (inna rzecz, że nie zawsze mu się to udawało). W jednym tylko wypadku kurator krakowski poddawał się całkowicie zaleceniom Nowosilcowa, a nawet te zalecenia wyprzedzał: kiedy chodziło o tropienie najbłahszych choćby związków tajnych wśród młodzieży. Uważał je za szkodliwą dziecinadę i tępił bez litości. Taki był przebieg kariery dawnego barda szwoleżerów aż do wybuchu powstania. Dalszy rozwój wydarzeń zdawał się być łatwy do przewidzenia. Dla faworyta obalonego porządku zachowaniem najbardziej naturalnym byłoby trzymanie się jak najdalej od warszawskiej "rewolucyi", a więc niewychylanie nosa ze "ściśle neutralnej" Rzeczypospolitej Krakowskiej bądź dla większego bezpieczeństwa - zaszycie się na krytyczny okres w którymś ze swoich galicyjskich majątków. Stało się jednak inaczej. Albo "kurator z ramienia trzech potencji" rzeczywiście nie poczuwał się w swoim sumieniu do żadnych win wobec współziomków, albo atawistyczny odruch warunkowy, o którym wspomniałem wyżej, okazał się silniejszy od instynktu samozachowawczego; dość, że już w pierwszych dniach grudnia 1830 roku Józef Załuski - tak samo jak Andrzej Niegolewski i wielu innych dawnych kolegów pułkowych - siadł na konia i ruszył do zbuntowanej Warszawy. Do przyśpieszenia jego wyjazdu przyczyniły się doniesienia w prasie krakowskiej, wymieniające w składzie władz powstańczych trzech wybitnych napoleończyków: Chłopickiego, Paca i Łubieńskiego. "Wyobraziłem sobie - wspomina w pamiętniku eks-szwoleżer - że te trzy nazwiska, będące zabytkami służby francuskiej [...] musiały być istotnemi sprężynami powstania". Jechał więc do powstańczej stolicy w nastroju jak najlepszym, niemal jak na dalszy ciąg wojen napoleońskich. W którymś z przydrożnych zajazdów jakiś szeregowy wiarus, równie jak on zdążający do powstania, powitał go optymistyczną aluzją do nazwiska dyktatora: "Panie! dobrze się coś zaczyna, bo chłop stoi na czele!" - "Pokrzepiony tą otuchą" (słowa Załuskiego) niedawny fligiel-adiutant Mikołaja wysmażył na poczekaniu wiersz aprobujący powstańczą dyktaturę i opublikował go drukiem w prasie kieleckiej: Zgoda, porządek, niech żyje! Na nich całość narodowa, Sto tysięcy rąk niech bije, Jedna niech prowadzi głowa... Po przyjeździe do stolicy i pierwszej rozmowie z Chłopickim zapał Załuskiego nieco przygasł. Krakowski kurator złożył wodzowi powstania ofertę współpracy rzeczową i dla sprawy powstańczej nader korzystną. "Oświadczyłem - pisze w pamiętniku - że jako dawny wojskowy pośpieszyłem z Krakowa, z którego jako z miejsca neutralnego mogę różnego rodzaju usługi oddawać krajowi... jako to: nie tylko najkorzystniejsze związki utrzymywać z zagranicą w materyalnych potrzebach wojny, ale i że osobiście ofiaruję się do posyłek tajemnych, do gabinetów zagranicznych którychkolwiek... Na to Chłopicki obdarzył mnie odpowiedzią, która w jednej chwili rozczarowała mnie z pojęcia, jakie sobie robiłem o dyktatorze. - Ja - odpowiedział mi Chłopicki - nie zaczepiam jeszcze innych Dworów, póki nie odbiorę odpowiedzi z Petersburga". Rzecz charakterystyczna, że magnata Załuskiego w odpowiedzi Chłopickiego zdawało się najbardziej gniewać nie samo odrzucenie propozycji, lecz owo "królewskie ja", użyte zamiast "obywatelskiego my". Zagrały tu najwyraźniej różnice klasowe. Krakowski karmazyn, który jeszcze w Kielcach wychwalał dyktaturę, blednie z obrazy, gdy powstańczy dyktator - zwykły w gruncie rzeczy szlachciura - ośmielał się wobec niego, pana z panów, "użyć z arrogancyą wyrazu Ja!... i któż to? przed kim? - pieni się w pamiętniku. - Chłopicki przede mną..." Zrażony do "polskiego Cezara", począł się Załuski rozglądać za "polskim Scypionem". Prosił znajomych, aby go zetknęli z Piotrem Wysockim. Ale i z tego niewiele wyszło: "Znalazłem oficera instruktora musztry karabinowej, i nic więcej". "Tak więc po jednogodzinnym pobycie w Warszawie - konkluduje rozczarowany - pożegnać się musiałem z ideami rzymskiemi Dyktatora i Scypiona, a zastałem chaos... lecz alea iacta est, los padł, Mikołaj wyzwany, pojedynek na śmierć, cofać się nie wolno... Niech się dzieje wola Boża!..." Starania Załuskiego o dostanie się do służby czynnej początkowo spełzły na niczym wobec nieprzejednanej niechęci dyktatora do przybyszów zza kongresowych kordonów. "Proszę Chłopickiego o danie mi posady wojskowej, odpowiada: - nie mogę, póki się nie uwolnisz od Twojej posady w Krakowie. - Przynoszę mu uwolnienie*, (*J. Załuski zrzekł się urzędu kuratora w piśmie z 1 stycznia 1831 roku, przesłanym senatowi krakowskiemu.) na to mi rzecze: jak ja pomaszeruję, pójdziesz ze mną!" Ale dyktatura wkrótce upadła i nowy wódz naczelny Radziwiłł okazał się dla Załuskiego łaskawszy: byłego fligiel-adiutanta zdetronizowanego króla przyjęto do armii powstańczej w należnym mu stopniu generała brygady. Otrzymał od razu odpowiedzialną funkcję szefa sztabu w korpusie Żymirskiego, który to korpus tak zasadniczą rolę miał wkrótce odegrać w bojach o Warszawę. Później, kiedy naczelne dowództwo przeszło do Skrzyneckiego, związanego z Załuskim osobistą przyjaźnią, szwoleżerski poeta otrzymywał funkcje coraz ważniejsze i coraz bardziej poufne, by w końcu stanąć na czele całej służby wywiadowczej wojsk powstańczych. Fakt, że niedawnemu mężowi zaufania cesarza Mikołaja powierzono jedno z najodpowiedzialniejszych i najdyskretniejszych zadań w wojnie, prowadzonej przeciwko temuż cesarzowi Mikołajowi - już sam przez się był dosyć szokujący. Ale jeszcze dziwniejsze było to, iż wojskowej karierze Załuskiego zupełnie nie przeszkadzało, że równocześnie "w linii cywilnej" (jak wtedy mówiono) toczyło się przeciwko niemu postępowanie śledcze, dyskwalifikujące go całkowicie jako polskiego patriotę. Powstańczy Komitet Rozpoznawczy, wyłoniony dla zbadania archiwów policyjnych obalonego rządu, natknął się od razu na korespondencję służbową kuratora krakowskiego z Nowosilcowem i Rożnieckim, na raporty ze wzmiankami o tropieniu tajnych związków wśród młodzieży krakowskiej, na skargi i donosy usuniętych pracowników uniwersyteckich. Już samo istnienie takich dokumentów wystarczało do sformułowania najostrzejszych oskarżeń. W atmosferze nienawiści do obalonego aparatu ucisku i wysługujących mu się "wolontariuszów podłości" (wyrażenie J. U. Niemcewicza) nie było czasu na głębszą i bardziej obiektywną analizę krakowskiej działalności Załuskiego. W wyniku pośpiesznego śledztwa Komitet Rozpoznawczy już 23 lutego 1831 roku - a więc na dwa dni przed batalią grochowską - nakazał wpisanie generała brygady Józefa hrabiego Załuskiego, byłego fligiel-adiutanta cesarskiego, i kuratora krakowskiego, na listę osób "niezdolnych do piastowania urzędów cywilnych i wojskowych" w niepodległym państwie polskim. Ale naczelnym władzom wojskowym, w których prym wiedli osobiści przyjaciele i koledzy Załuskiego, nie śniło się nawet podporządkować werdyktowi powstańczego trybunału. Przez wiele miesięcy krążyły pisma urzędowe między Komitetem Rozpoznawczym a Rządem Narodowym i naczelnym wodzem. Komitet rozpoznawczy stanowczo domagał się wyciągnięcia pełnych konsekwencji wobec byłego kuratora i fligiel-adiutanta za jego postępowanie, "sprzeczne ze sposobem myślenia w dzisiejszych okolicznościach". Naczelne dowództwo równie stanowczo broniło Załuskiego, powołując się na jego zasługi wojskowe położone dla sprawy powstańczej. Chwiejny Rząd Narodowy, w zależności od zmieniających się koniunktur politycznych, przechylał się to na jedną, to na drugą stronę. Tymczasem oficjalnie i prawomocnie zdyskwalifikowany generał kierował w dalszym ciągu służbą wywiadowczą armii powstańczej i gospodarował w najlepsze poważnymi funduszami, przeznaczonymi na zakup broni za granicą, czyli spełniał te zadania, które zleca się zazwyczaj ludziom najbardziej zaufanym i najwszechstronniej wypróbowanym w wierności dla sprawy narodowej. Osobliwa "sprawa Załuskiego", będąca jednym z najdziwniejszych epizodów "ostatniej wojny szwoleżerów", ciągnęła się przez całe powstanie i do końca nie została ostatecznie rozstrzygnięta. Związana z nią dokumentacja, dochowana częściowo do naszych czasów, jest lekturą nadzwyczaj pouczającą i usposabia do głębszych refleksji. Przede wszystkim dlatego, że na podstawie owych starych zapisów śledczych można sobie, przy odrobinie wyobraźni, doskonale odtworzyć dwie główne postacie tego powstańczego "procesu monstre": dwóch nosicieli sprzecznych racji, w żaden sposób nie dających się ze sobą pogodzić. Oto były szwoleżer generał Józef hrabia Załuski - w jednej osobie rektor Uniwersytetu Jagiellońskiego, kurator trzech potencji, protegowany Nowosilcowa i szef służby wywiadowczej armii powstańczej. Współtwórca legendy szwoleżerów chyba naprawdę nie poczuwał się do żadnych win wobec narodu. W swoim mniemaniu był tak samo dobrym Polakiem wówczas, kiedy na rozkaz Napoleona zdobywał Hiszpanię, jak potem, kiedy w Petersburgu pełnił służbę dworską przy cesarzu Aleksandrze, i jeszcze później - gdy jako ochotnik-kondotier bił się z Turkami u boku cesarza Mikołaja czy z polecenia senatora Nowosilcowa strzegł prawomyślności młodzieży krakowskiej. Żarliwie, z przekonaniem bronił się przed zarzutami powstańczego Komitetu Rozpoznawczego. Absurdem było według Załuskiego posądzanie go o "sposób myślenia nie odpowiadający dzisiejszym okolicznościom". Jeszcze w sierpniu 1831 roku kiedy już nikt nie wierzył w zwycięstwo powstania i wielu dawnych kolegów Załuskiego pod rozmaitymi pretekstami wymykało się chyłkiem z ginącego Królestwa - on sam, wezwany do Krakowa na pogrzeb ojca, pojechał tam wprawdzie, ale nie po to, żeby szukać bezpiecznego schronienia, lecz żeby sprowadzić do oblężonej Warszawy swoje akta kuratorskie i - uzbroiwszy się w odpowiednie dokumenty - dalej walczyć z zarzutami Komitetu Rozpoznawczego, dowodząc, że chociaż posłusznie służył po kolei aż czterem obcym cesarzom, to zawsze działał w najlepszej wierze i nigdy nie przestawał być dobrym patriotą polskim. "Najwyższy Rządzie - pisał w swojej płomiennej obronie. - Człowiek, który od lat dziecinnych nie miał innej namiętności prócz miłości Ojczyzny, który się usłudze krajowej w sposób nader przykry i trudny, ale trafny poświęcił, z zaniedbaniem zupełnie własnych interesów, który po wybuchu powstania w Warszawie natychmiast stawił się w stolicy, nie oglądając się na to, co będzie i co kto zrobi, ale jako ten, co do podobnego zdarzenia był przygotowany, który mogąc jechać za granicę, wolał narazić się na prześladowanie swoich nieprzyjaciół, na kule nieprzyjaciół Ojczyzny, a dwa majątki, jeden na Litwie, drugi na Wołyniu poddać pod sekwestr, który wychował młodszego brata w uczuciach, co go dziś na czele powstania na Litwie postawiły*, (* Młodszy brat generała, Karol hrabia Załuski został wybrany naczelnikiem powstania na Litwie, nie mając zresztą do tego stanowiska [co stwierdza z ubolewaniem Wacław Tokarz] żadnych kwalifikacji.) człowieka takiego Komitet Śledczy potępia... Alboż to człowiek ma sposób myślenia dobry lub zły, wedle okoliczności? Najjaśniejszy Rządzie! Ja się bronić okolicznościami nie myślę ani nie chcę chorągiewki wiatrowi nastawiać, ani pozostać koloru niepewnego. Białym lub czarnym raczcie mnie uznać, Dostojni Panowie. W pierwszym wypadku miło mi będzie ostatek zdrowia poświęcić Ojczyźnie, w drugim nie powinienem zajmować miejsca, jakie zajmuję, ani żadnego... Dygnitarze wojskowi i rządowi, wśród których przeważali przyjaciele bądź dawni koledzy Załuskiego, przyjmowali jego pięknie wyłożone argumenty z najlepszą wiarą i pełnym zrozumieniem. Ale nie przemawiały one do kierującego śledztwem prezesa Komitetu Rozpoznawczego - referendarza Komisji Rządowej Sprawiedliwości Michała Hubego. Właśnie on jest tą drugą stroną procesową, która wyłania się ze starych akt, obok szwoleżerskiego poety: okrutnie skrzywdzony, niesprawiedliwie poniżony przez dawny rząd carsko-królewski, referendarz Hube! Michał Hube, syn skromnego pisarza sądowego, świeżo uszlachcony mieszczanin (podobno pierwotne nazwisko rodziny brzmiało Huba) swoją urzędniczą solidnością i głęboką wiedzą prawniczą dopracował się w pierwszych latach Królestwa wysokiej godności referendarza Stanu, obejmując dzięki swym kwalifikacjom wiodącą rolę w rządowej komisji sprawiedliwości. Ale w roku 1826 - nie wiadomo, czy z własnego popędu, czy "napuszczony" przez wyższe władze - miał nieszczęście publicznie zaatakować jedno z posunięć fiskalnych potężnego ministra skarbu księcia Ksawerego Druckiego-Lubeckiego (chodziło o tzw. "prawo kabaku", czyli monopolu spirytusowego). Trudno dzisiaj rozstrzygnąć z całą pewnością, czy Hube w owym wypadku miał merytoryczną słuszność, czy też jej nie miał. Natomiast nie ulega wątpliwości, że niesłuszna i brutalna była reakcja Lubeckiego. Książę-minister nie znosił sprzeciwów, a ponadto w wystąpieniu Hubego dopatrywał się intrygi ukartowanej przez Nowosilcowa. Na nieszczęsnego referendarza zwaliły się gromy jowiszowego gniewu. Nie zważając na opinię publiczną, ujmującą się za odważnym i zasłużonym urzędnikiem, potężny minister, przy użyciu wszystkich swoich wpływów, sięgających aż do Petersburga, doprowadził po długiej walce do usunięcia Hubego ze stanowiska i do unicestwienia jego latami wypracowanej kariery urzędniczej. Wtedy to pewnie były referendarz Michał Hube całą mocą swej obrażonej godności obywatelskiej, całą mocą swojej skrzywdzonej niewinności znienawidził rząd cesarsko-królewski i wszystkich ludzi z nim współpracujących. Po wybuchu powstania ofiara "nadużyciów zeszłego rządu" doczekała się pełnej rehabilitacji. Fala powstańcza wyniosła pokrzywdzonego referendarza na stanowisko przewodniczącego Komitetu Rozpoznawczego, powołanego do zbadania papierów z tajnych kancelarii wielkiego księcia Konstantego i Nowosilcowa. Na długi czas nazwisko Hubego stało się symbolem patriotycznego odwetu na zdrajcach, szpiclach i serwilistach. Michał Hube osobiście nie należał do żadnego ze stronnictw powstańczych i nie miał ściśle określonych poglądów politycznych. Był w przeszłości rzetelnym, sprawiedliwym urzędnikiem i takim pozostał w dniach "rewolucyi". Z równie nieprzejednanym pedantycznym uporem domagał się kary za "antynarodowy sposób myślenia" feudała Józefa Załuskiego, co za młodzieńcze załamania powstańczego trybuna Maurycego Mochnackiego. Zajadły i niestrudzony w swoim piętnowaniu służalców caratu, referendarz Michał Hube nie zakończy zleconych mu czynności urzędowych z upadkiem powstania. Z pomocą swojego syna Józefa wywiezie kompromitujące archiwa na emigrację, ogłosi je drukiem z odpowiednimi przypisami i jeszcze przez długi czas przywoływać nimi będzie do po