Brandys Marian - cz4 Zmęczeni bohaterowie
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | Brandys Marian - cz4 Zmęczeni bohaterowie |
Rozszerzenie: |
Brandys Marian - cz4 Zmęczeni bohaterowie PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd Brandys Marian - cz4 Zmęczeni bohaterowie pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Brandys Marian - cz4 Zmęczeni bohaterowie Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
Brandys Marian - cz4 Zmęczeni bohaterowie Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Marian Brandys
Zmęczeni bohaterowie
Cz. IV cyklu Koniec świata szwoleżerów
Czytamy listy umarłych jak bezradni bogowie,
ale jednak bogowie, bo znamy późniejsze daty...
Wisława Szymborska
Listy umarłych I
Dopiero pod koniec pierwszego tygodnia wojny generał brygady
Tomasz hrabia Łubieński zdecydował się wysłać list do żony. Rzecz
musiała być poprzedzona namysłem, bo warunki do wymiany
korespondencji między małżonkami nie przedstawiały się najlepiej.
Hrabia Tomasz - mianowany właśnie dowódcą III dywizji jazdy armii
powstańczej - znajdował się już w strefie działań bojowych,
podczas gdy hrabina Konstancja - oddzielona od męża "kongresową"
granicą - przebywała nadal na "małej emigracji" u swojej
wielkopolskiej szwagierki - pani referendarzowej Pauli z
Łubieńskich Morawskiej w Luboni pod Lesznem. Pierwszą wojenną
"posyłkę" do żony sformułował generał powściągliwie i ogólnikowo,
mając niewątpliwie na względzie zaostrzoną czujność pruskiej
straży granicznej, która pilnie dbała o to, by do Wielkiego
Księstwa Poznańskiego nie przenikały miazmaty warszawskiej
"rewolucyi".
"Okuniew, 11 lutego 1831
Kochana Kostuniu!
Korzystam z okazyi..., ażeby te kilka słów napisać. Jesteśmy już
wciągnięci do walki we wszystkich punktach. To wygląda na długą
kampanię. Obyśmy mieli potrzebną do niej wytrwałość. Będę
korzystał z każdej sposobności, ażeby do ciebie pisać, nie dając
ci oczywiście żadnych szczegółów, które mają tylko znaczenie
momentalne. Woś (siedemnastoletni Wojciech Morawski, syn pani
referendarzowej z Luboni, pełnił przy wuju obowiązki adiutanta i
sekretarza - M. B.) zdrów, widział go tu jego stryj (generał
Morawski) w głównej kwaterze z wielką przyjemnością. Jeszcze nie
jest obeznany z swoim rzemiosłem, ale z jego gorliwością i
pracowitością prędko się do niego włoży..."
Przypadek sprawił, że swoją pierwszą korespondencję wojenną pisał
generał w podwarszawskim pałacu, którego każdy kąt musiał mu
przywodzić na pamięć błogosławione (zwłaszcza dla Łubieńskich)
czasy pokoju. Majątek Okuniew był własnością jego młodszego brata
Jana i do wojny stanowił jedno z owych ciepłych, doskonale
prosperujących gniazd rodzinnych, których pomyślny rozwój
członkowie klanu "pobożnych spekulatorów" skłonni byli utożsamiać
ze szczęściem ojczyzny. Był to ten sam Okuniew, gdzie generał
dyrektor odbywał przed rokiem narady w sprawie założenia Domu
Handlowego "Bracia Łubieńscy i Spółka"; gdzie wielokrotnie
podziwiał udoskonalane przez brata "serpentyny" do pędzenia
spirytusu; gdzie uczestniczył w hucznych chrzcinach bratanków i
bratanic; gdzie za każdym kolejnym pobytem odkrywał, ku swemu
najgłębszemu zadowoleniu, coraz to nowe oznaki rosnącej zamożności
i siły rodu hrabiów Łubieńskich herbu Pomian.
11 lutego 1831 roku wszystko to należało już do przeszłości. Do
Okuniewa wtargnęła wojna, przynosząc ze sobą zmiany, chaos i
niepokój. Gospodarny racjonalizator mazowieckiego gorzelnictwa,
Jan hrabia Łubieński, powołany na stanowisko generalnego
intendenta wojsk lewego brzegu Wisły, urzędował w Warszawie w
sztabie krewnego swej żony, generała Stanisława Klickiego. Pani
Jasiowa - jak nazywano w korespondencji rodzinnej okuniewską
dziedziczkę - zajmowała się w stolicy przygotowywaniem szarpi dla
rannych żołnierzy i organizowaniem went dobroczynnych na potrzeby
wojskowego szpitalnictwa, którym zarządzał jej szwagier
eks-szwoleżer ksiądz Tadeusz Łubieński. Najstarszy syn państwa na
Okuniewie, dziewiętnastoletni podporucznik Stanisław Łubieński
ścierał się już z nieprzyjacielem jako dowódca plutonu w 1. pułku
strzelców konnych i adiutant dowódcy 1 dywizji jazdy pułkownika
(później generała) Antoniego Jankowskiego - również dawnego
szwoleżera. Obszerny, tchnący do niedawna dostatnim ładem, pałac
okuniewski zajęty był od dwóch dni przez hałaśliwą, podenerwowaną
"Kwaterę Jeneralną" - jedyną chyba w historii wojen, kwaterę
główną naczelnego wodza, w której trudno się było zorientować, kto
tym naczelnym wodzem właściwie jest. O ścianę od hrabiego Tomasza,
piszącego list do hrabiny Konstancji, rozgrywał się pierwszy akt
tragifarsy podwójnego dowództwa wojsk powstańczych - mającego tak
fatalnie zaciążyć na losach rozpoczynającej się kampanii.
Właśnie w Okuniewie po raz pierwszy pojawił się w głównej kwaterze
eks-dyktator powstania Józef Chłopicki. Upadły "bożek opinii" był
w stroju cywilnym i wzbraniał się przed przyjęciem jakiejkolwiek
oficjalnej funkcji wojskowej, ale wódz naczelny, tyleż zacny co
zupełnie bezradny, książę Michał Radziwiłł oraz otaczający go
sztabowcy uznali w nim natychmiast naczelnego wodza de facto. W
praktyce nie było to jednak takie łatwe do przeprowadzenia. Ignacy
Prądzyński, który przyjechał do głównej kwatery okuniewskiej
niemal równocześnie z generałem Łubieńskim, wspomina w pamiętniku:
"Późno w nocy przyjeżdżam do Okuniewa. Szukam w pałacu kącika,
gdziebym się mógł ulokować w pobliżu Wodza Naczelnego; wszystko
zajęte. - A tu? - pytam się, wskazując ostatnie drzwi. - Tu stoi
generał Chłopicki! - odpowiedziano mi. Chłopicki w głównej
kwaterze! Był to dla mnie promień światła. Zrozumiałem [...] że
skoro Chłopicki się w głównej kwaterze znajduje, on, nikt inny,
dowodzić wojskiem będzie; że to rzecz nieuchronna, która sama się
zrobić musi... Ale Chłopicki, lubo obecny, nie chciał się do
niczego wdawać, i owszem gdy go o co zaczepiałem, zbywał mnie temi
słowami: - Czegóż wasan chcesz ode mnie, masz przecie wodza
naczelnego. - Dalejże ja do Radziwiłła. Ale ten nic zgoła nie
rozumiał, o co chodzi, i zawsze się tylko odwoływał do generała
Chłopickiego, z którym atoli bał się wdawać osobiście w rozmowę".
Najzdolniejszy sztabowiec polski, podpułkownik Prądzyński,
zabiegający wówczas o zrealizowanie swoich planów operacyjnych, od
których mógł zależeć dalszy bieg wojny, był zrozpaczony i
przerażony paradoksalną sytuacją w naczelnym dowództwie. Generał
Łubieński na razie jeszcze nie odczuwał jej ujemnych skutków.
Zderzy się z nimi dopiero w dwa tygodnie później, na polu bitwy
grochowskiej. I to tak niefortunnie, że wyjdzie z tego zderzenia z
trwałą plamą w biografii.
Po uzyskaniu w Okuniewie rozkazu ustalającego organizację i skład
osobowy 3. dywizji jazdy,* (* Rozkazem naczelnego wodza z 10
lutego 1831 roku, wydanym w Okuniewie, skład dywizji generała
Łubieńskiego został określony następująco: brygada 1, pod
dowództwem pułkownika Kamińskiego, złożona z 4. pułku strzelców
konnych i 5. pułku ułanów fundacji Zamoyskich; brygada 2, pod
dowództwem pułkownika Ziemięckiego, złożona z 2. pułku ułanów i
dywizjonu karabinierów [dawnych żandarmów]; brygada 3, pod
dowództwem pułkownika Chłapowskiego, złożona z 3. pułku ułanów i
pułku jazdy krakowskiej, bateria 4. lekkokonna pułkownika
Chorzewskiego. Później skład ten uległ jeszcze parokrotnym
zmianom.) generał wyruszył w dalszą drogę w kierunku Siedlec.
Jeszcze tego samego dnia wieczorem, na biwaku polowym we wsi
Kobyłka, rozpoczął pisanie tradycyjnego sprawozdania dla Guzowa,
gdzie czekał niecierpliwie na wiadomości z frontu sędziwy
patriarcha rodu Łubieńskich hrabia Feliks Walezjusz, nazywany
przez znajomych "panem ministrem".
Pisząc do Guzowa pan Tomasz nie musiał już być tak ostrożny, jak w
liście do Luboni, nie szczędził więc "panu ministrowi" również i
szczegółów o "znaczeniu momentalnym".
"Drogi Ojcze!
Kroki nieprzyjacielskie ze wszech stron rozpoczęte. Rzucone
zostały liczne kolumny kawaleryji, które w różnych miejscach
przeszły naszą granicę i zbliżyły się szybkim marszem aż do
naszych forpocztów ze wszystkich stron, jak by chciały nas
wyzywać, żebyśmy się za niemi uganiali, a przez to podawszy
zanadto w prawą stronę, odkryli Warszawę od strony Pułtuska,
którędy zdaje się, że główna przemaszeruje armia. Szczęściem
spostrzegli się dowódcy naszej armii, iż posuniętą nadto była ku
prawej stronie, i wzięli się do skoncentrowania jej w celu
trzymania jej w pogotowiu do rzucenia się w stronę, gdzie przyjdą
masy nieprzyjacielskie, nie zważając na kolumny odrębne kawaleryi.
Ten to ruch teraz wykonywamy. Jeżeli albowiem jest przeznaczone,
żebyśmy w tej walce porażeni zostali, trzeba przynajmniej z
honorem zakończyć, jeżeli zaś Bóg pozwoli zwycięstwa, trzeba być w
pogotowiu, ażeby można z niego skorzystać. Z wielkim dzisiaj
dowiedziałem się ukontentowaniem, że Henryk (Łubieński) prawie
jest wolny, zapewne pójdzie do armii... jak istotnie w
teraźniejszym momencie, po tym wszystkim, jak się w opinii
położył, najlepiej zrobi. Moja komenda jeszcze nie jest zebrana,
dopiero się około 14-go zbierze [...] W tym momencie jestem tylko
z 4-tym pułkiem Strzelców konnych. Inne pułki mojej dywizyi są
jedne na Pradze, w Wieliszewie, a reszta koło Siedlec. Pułk
Krakusów oddany pod moją komendę, może to ten, w którym jest Kazio
(bratanek generała - syn nie żyjącego już byłego kapitana
szwoleżerów Franciszka Łubieńskiego - M. B.) bardzo by mi to było
miło. Jeżeliby Drogi Ojciec chciał pisać do mnie, to proszę pisać
pod kopertą jenerała Morawskiego, Jenerała Służbowego przy
Naczelnym Wodzu Wojska Polskiego w Kwaterze Jeneralnej. Ksiądz
Tadeusz najlepiej list prześle przez komissyę Wojny, gdzie
zasiada... Mieć będę przy sobie pełno Wielkopolanów jako
Adjutantów... Wosio zawsze wesoły i gotów do wszystkiego".
Możliwe, że dowódca 3. dywizji jazdy - znużony pracowitymi
zabiegami w "Kwaterze Jeneralnej" i długim kołysaniem się w siodle
- zasnął nad tym swoim sprawozdaniem, bo ukończył je dopiero
następnego ranka. Druga część listu jest bardziej prywatna i
pokazuje wojnę - dosłownie - od kuchni.
"12 lutego rano
Mam ze sobą trzy konie wierzchowe dla siebie, dwa dla mojej
służby, bryczkę zaprzęgniętą końmi Księcia Tadeusza z kucharzem i
prowizyami. Kampania ta dużo będzie mnie kosztować, bo mam znaczny
sztab na moim stole. Jest siedmiu oficerów, tak że co dzień trzeba
gotować obiad przynajmniej na 10 osób, a przytem śniadanie i
herbatę wieczór także u mnie jadają. Wszystko jest droższe jak w
Warszawie, bo każdy chce się odłapać na tych co płacą - za tych,
co nie płacą..."
Po drobiazgowych rozważaniach kuchenno-finansowych - nieoczekiwany
przeskok w sferę ducha:
"Byłem do dnia dzisiaj w kościele, jeszcze było prawie ciemno.
Piękny duży kościół z wyniosłem sklepieniem, zmrok w nim panujący,
okoliczności chwili, wszystko to do serca przemawiało. Przytem
absolutna w nim panowała cisza, bo nikogo nie było oprócz jednego
żołnierza przy konfesjonale. Nabożeństwo, z jakim się potem
komunikował, do głębi mnie wzruszyło..."
Treść tego porannego przypisu doskonale charakteryzuje autora
listu. Tomasz Łubieński zawsze gustował w ukazywaniu historii od
jej prywatno-ekonomicznej podszewki; zawsze - skrupulatnie aż do
śmieszności - rachował się z każdym wydawanym groszem; zawsze
najgłębszych i najszczerszych wzruszeń doznawał we wnętrzach
kościołów. Wystarczy przypomnieć jego listy z roku 1816 z nie
kończącymi się wyrzekaniami na wygórowane ceny w uzdrowiskach
niemieckich i czeskich, czy też jego samotne wizyty w kościółkach
hiszpańskich na trasie wiodącej do Somosierry i Madrytu.
Somosierra!... Madryt!... Ileż to wody upłynęło w Wiśle od tamtych
legendarnych czasów. Dawny szef pierwszego szwadronu szwoleżerów
zbliża się już do pięćdziesiątki. Swobodę ruchów utrudniają mu
stare rany i odmrożenia, wyniesione z kampanii napoleońskich; przy
zmianach pogody bolą go kości, a "reumatyzmy w głowie" zaciemniają
mu jasność umysłu; nogi urodzonego kawalerzysty, w dzieciństwie
wykrzywione od zbyt wczesnej jazdy konnej, drętwieją mu teraz w
strzemionach po paru godzinach marszowego kłusa. Nade wszystko
jednak dolega mu utrata młodzieńczej beztroski tamtych lat,
brakuje mu jasnych zdecydowanych rozkazów genialnego wodza w
szarym płaszczu i dwurożnym kapeluszu - wodza, którego nie potrafi
zastąpić żaden z "polskich Napoleonów", dręczy go poczucie
bezsensowności własnej sytuacji. Dowódca trzeciej dywizji jazdy
powstańczej, jako przedstawiciel najbardziej uprzywilejowanej
warstwy obalonego porządku, nie może sobie wiele obiecywać po
powstaniu, "wszczętym przez sto sześćdziesiąt dzieci" - nawet w
razie jego zwycięstwa. W zwycięstwo zresztą nie wierzy, a na
konflikt zbrojny z cesarstwem zapatruje się jak najbardziej
pesymistycznie, bo nie zatarły mu się jeszcze w pamięci straszliwe
obrazy klęski 1812 roku. Pedantycznym wyliczaniem racji
żywnościowych przy swoim sztabowym stole i innymi tego rodzaju
drobnymi sprawami generał-dyrektor zdaje się bronić przed
napierającym na niego zewsząd chaosem "wojennej awantury", w którą
wplątano go wbrew jego woli. Każdy dzień rozpoczyna od żarliwej
modlitwy, aby dane mu było z honorem zakończyć swój udział w
ostatniej wojnie szwoleżerów.
Ostatnia wojna szwoleżerów! Nie jest to literacka przenośnia,
sztucznie wykoncypowana na użytek niniejszej opowieści. To
określenie narzucało mi się nieustannie przy każdorazowym
przeglądaniu materiałów źródłowych z roku 1831. Masowy i znaczący
udział dawnych oficerów "Gwardyi Polsko-Cesarskiej" w kampanii
powstańczej jest fenomenem, który uchodził dotąd uwagi badaczy. Z
dochowanych papierów komisji rządowej wojny wynika, że aż
czternastu generałów, dowodzących w roku 1831, miało za sobą
młodość spędzoną w korpusie szwoleżerów.* (* Dzięki pomocy pana
doktora Mieczysława Chojnackiego udało mi się ustalić, że z pułku
szwoleżerów, poza generałem Wincentym Krasińskim, wyszli
następujący generałowie uczestniczący w wojnie 1831 roku: 1)
Tomasz Łubieński, 2) Henryk Ignacy Kamieński, 3) Józef Załuski, 4)
Wincenty Szeptycki, 5) Antoni Jankowski, 6) Ambroży Skarżyński, 7)
Ludwik Pac, 8) Józef Kamieński, 9) Wincenty Dobiecki, 10) Adam
Jaraczewski, 11) Dezydery Chłapowski, 12) Jan Konopka, 13) Paweł
Jerzmanowski, 14) Stanisław Wąsowicz.) Mnóstwo weteranów tej
słynnej formacji odnajduje się także na stanowiskach pułkowników i
podpułkowników wojsk powstańczych. Postarzali, schorowani,
zmęczeni bohaterowie legendy napoleońskiej - przeważnie już od
kilkunastu lat całkowicie oderwani od wojskowego rzemiosła - na
pierwszą wieść o wojnie dosiedli koni, aby z królewskich wojewodów
i kasztelanów, z cesarskich szambelanów i fligiel-adiutantów, z
dyrektorów banków i przemysłowców, z racjonalizatorów rolnictwa i
kolekcjonerów narodowych pamiątek - przeobrazić się w dowódców
powstańczych pułków, brygad, dywizji czy nawet samodzielnych
korpusów. Bo wszyscy oni - niezależnie od indywidualnego stosunku
do "powstania dzieciuchów" i do "wojny przeciwko własnemu królowi"
- zachowali w sobie, odziedziczony po pokoleniach rycerskich
przodków i umacniany od najmłodszych lat odruch warunkowy,
nakazujący im stawać konno i zbrojno na pierwsze wici wojenne,
wzywające do obrony zagrożonej ojczyzny.
Z dokumentów wojskowych sprzed półtora wieku, z pożółkłych listów,
przechowywanych z pietyzmem w rodzinnych archiwach - wyłaniają się
znajome postacie popularnych oficerów historycznego regimentu,
którym wypadło uczestniczyć w "ostatniej wojnie szwoleżerów".
Oto głośny pułkownik Andrzej Niegolewski, przybywający na swój
ostatni bój z rodzinnego Niegolewa w Wielkim Księstwie Poznańskim.
30 listopada 1808 roku podporucznik Niegolewski, najmłodszy oficer
w 3. szwadronie I Regimentu Lekkokonnego Polskiego szarżował na
Somosierrę. Z całej obsady oficerskiej szarżującego szwadronu
tylko jemu jednemu udało się dotrzeć aż do "czwartego piętra"
ziejącego ogniem wąwozu. Dopiero tam - podziurawiony jedenastoma
ranami od kul i bagnetów, przywalony zabitym koniem - legł półżywy
u stóp ostatniej z hiszpańskich baterii. Kiedy nadbiegły posiłki i
wyciągnięto go spod konia, powiedział do pochylającego się nad nim
marszałka Bessieresa: "Umieram, mości książę, oto działa, które
zdobyłem, niech pan powie o tym cesarzowi!". Nie umarł jednak.
Wkrótce potem Napoleon przypiął mu własnoręcznie Krzyż Legii
Honorowej. Była to pierwsza Legia w pułku szwoleżerów.
Po upadku "bohatera wieku" Niegolewski powrócił do stworzonego
przez kongres wiedeński Wielkiego Księstwa Poznańskiego. Osiadł w
swoim Niegolewie, poświęcając się całkowicie pracy na roli oraz
upamiętnianiu na różne sposoby chwały szwoleżerskiej przeszłości.
Wkrótce zasłynął jako wzorowy gospodarz i strażnik narodowych
tradycji. Z królewsko-pruskim rządem od pierwszej chwili szedł na
udry. Przejawiało się to w upartej walce o utrzymanie polskości we
wszystkich dziedzinach życia Wielkiego Księstwa Poznańskiego. Na
pisma urzędowe w języku niemieckim dziedzic z Niegolewa z zasady
nie odpowiadał bądź w ogóle ich nie przyjmował. Za konsekwentny
opór przeciwko zakusom germanizacyjnym pociągnięto go w końcu do
odpowiedzialności sądowej.15 lutego 1830 roku sąd ziemski
pierwszej instancji skazał go wyrokiem zaocznym "z powodu
upierania się przy użyciu języka polskiego w rozprawie". Odwołał
się od tego wyroku (naturalnie po polsku) do najwyższego sądu
apelacyjnego w Poznaniu, a po odrzuceniu apelacji - do
królewskiego ministra sprawiedliwości. Prawowanie się z berlińskim
ministerstwem przerwał mu wybuch powstania w Królestwie. Przekradł
się przez granicę razem z dwoma ziemianami wielkopolskimi: byłym
pułkownikiem Ludwikiem Szczanieckim i Edwardem Potworowskim. 7
grudnia 1830 roku przybyli do Warszawy i zażądali, aby dyktator
Chłopicki udzielił im "posłuchania partykularnego" (na osobności)
jako reprezentantom Polaków z Poznańskiego. Chłopicki potraktował
przybyszów zgodnie ze swą polityką nierozszerzania "ruchawki" poza
granice Królestwa.
"8 grudnia - opowiada w pamiętniku pułkownik Szczaniecki -
przypuszczeni zostaliśmy do posłuchania, lecz publicznego, na
którym nas dyktator przyjął... temi wyrazy: >>Mam do czynienia z
jednym cesarzem i nie wiem jeszcze, jak z nim zakończę. Z innymi
mymi sąsiadami chcę w pokoju żyć. Względem Księstwa Poznańskiego
taką zachowałem politykę, jak Francya względem Belgów.<< Na to
odrzekłem: >>Jenerale! Belgijczyki nie są Francuzami, a nam tej
krzywdy nie wyrządzisz, abyś nas za Polaków nie uważał!<< Na
koniec, po żywszej dyskusji oświadczył dyktator, iż jak rząd
pruski będzie żądał, każe nas wydać, co wszystkich niezmiernie
oburzyło i z największym nieukontentowaniem opuściliśmy salę,
napełnioną osobami wszelkiego stanu..."
Nie chcąc być wydany Prusakom przez warszawskiego dyktatora,
Niegolewski sam powrócił w Poznańskie. Ale nie na długo. W
początkach roku 1831, tuż po wybuchu wojny, znowu pojawił się w
Warszawie. Tym razem przyjęto go inaczej.10 lutego otrzymał od
naczelnego wodza księcia Radziwiłła nominację na pułkownika (wojny
napoleońskie zakończył w stopniu szefa szwadronu) oraz przydział
do "Kwatery Jeneralnej". W miesiąc później dzięki wstawiennictwu
pułkownika Dezyderego Chłapowskiego, krajana z Wielkopolski i
dawnego kolegi pułkowego, powierzono mu komendę pułku jazdy
sandomierskiej, który to pułk przed wyruszeniem w pole musiał sam
całkowicie przeorganizować i wyszkolić. W ofensywie wiosennej brał
już udział na czele swoich sandomierzan. Mocno sfatygowany, ale
szczęśliwy pisał do żony z obozu pod Kałuszynem: "Na brzuchu
wyciągnięty leżący pisać muszę [...] pod dachem jeszcze nie byłem
[...] Z tem wszystkiem jestem bardzo zdrów, zdrowszy jak
kiedykolwiek [...] Prawda, iż wczoraj byłem tak zmęczony, że już
nie mogłem dalej i uskoczyć, 48 godzin z konia nie zsiadłem,
mieliśmy wyprawę ku Siedlcom, byliśmy, nieprzyjaciela
zaalarmowaliśmy, koniśmy namęczyli, piechotę zmęczyli i wróciliśmy
się [...] Już nie raz my się bili, żołnierze nasi idą naprzód
jakby do tańca, biją się i narzekają jedynie, że im nieprzyjaciel
dotrzymać nie chce..."
Ale jedenaście ran spod Somosierry nie pozwoliło o sobie
zapomnieć. Już w czerwcu Niegolewski musiał złożyć dowództwo pułku
i znowu powrócić do spokojniejszej pracy w Głównej Kwaterze. W
sierpniu "jeneralny sztab-lekarz" wystawił mu świadectwo, że
"chorym jest od trzech miesięcy na reumatyzm latający (arthrithis
vaga), która to choroba ciągłego i regularnego wymagając leczenia,
nie dozwala mu oddalania się z Warszawy, a tembardziej
przedsiębrania podróży". 11 sierpnia 1831 roku wódz naczelny
generał Jan Skrzynecki, w uznaniu zasług bojowych chorego
pułkownika, przesłał mu Złoty Krzyż Wojskowy. Dokładnie w dwa
tygodnie później dano mu dymisję "dla słabości zdrowia".
W albumie ikonografii napoleońskiej, wydanym przez Ernesta
Łunińskiego, można odnaleźć kilka podobizn Niegolewskiego z
heroicznej epoki szwoleżerskiej. Oryginały niektórych z tych rycin
pokazywał mi w swoim warszawskim mieszkaniu pan profesor Andrzej
Niegolewski - prawnuk w linii prostej bohatera Somosierry.
Profesor Niegolewski ma jeszcze poza tym w swoich zbiorach
rodzinnych duży olejny portret pradziada, malowany z natury już po
powstaniu listopadowym. Wprost trudno uwierzyć, że portret
przedstawia tego samego człowieka, co wcześniejsza zaledwie o
dwadzieścia lat ikonografia napoleońska. Z ciemnego zniszczonego
płótna spogląda przedwcześnie postarzały, zmęczony mężczyzna, jak
gdyby przebrany w maskaradowy kostium historyczny. Mundur dowódcy
jazdy sandomierskiej łączy w sobie elementy
szwoleżersko-napoleońskie z elementami
powstańczo-kościuszkowskimi. Hippisowska fryzura Niegolewskiego
(najprawdopodobniej peruka), przycięta na piastowską "polkę",
niepokojąco odbija swą zadzierzystością od osowiałego spojrzenia,
pofałdowanego oblicza i obwisłych wąsów schorowanego wojaka. Jest
w tym obrazie ukazana z całym okrucieństwem żałosna prawda, że do
utraconego czasu nie ma już powrotu, że będąc starszym o lat
dwadzieścia, nie można jeszcze raz przeżyć młodzieńczej epopei.
Spękany ze starości rodzinny portret mówi więcej o "ostatniej
wojnie szwoleżerów" niż dałoby się wyrazić słowami.
Ale wypadek pułkownika Niegolewskiego odsłania tylko jeden aspekt
zjawiska, by tak rzec - fizyczny. Niegolewski nie miał na sumieniu
antypatriotycznych grzechów z czasów kongresowych, z drugiej
strony - jako przybysz z Poznańskiego, nie piastujący w Królestwie
żadnych wojskowo-dworskich urzędów - uczestnicząc w kampanii
powstańczej, nie dopuszczał się zbrodni podniesienia broni
przeciwko "swojemu prawowitemu monarsze". Dzięki temu udział
Niegolewskiego w "ostatniej wojnie szwoleżerów" był wolny od
dodatkowych komplikacji natury etyczno-politycznej. Inaczej rzecz
się miała na przykład z jego dawnym kolegą pułkowym - generałem
Józefem Załuskim.
Józef Załuski przetrwał w historii i legendzie szwoleżerskiej
przede wszystkim jako... literat. Jego to dziełem był tryumfalny
Marsz pułku gwardii z roku 1807, zaczynający się od słów:
Zajaśniał dzień pożądany
Znak marszu trąba wydała
Niech żyje cesarz kochany
Niech go wielbi ziemia cała...
On w roku 1808 w rymowanych kupletach Śpiewu żołnierskiego dla
gwardyi Napoleona... utrwalił dla potomności ciekawe szczegóły
formowania się pułku szwoleżerów. On wreszcie, już jako starzec
siedemdziesięcioletni, przejął w swe ręce ster burzliwej batalii
prasowej kombatantów na temat bitwy pod Somosierrą - i ostatecznie
skodyfikował prawdę i legendę szwoleżerską w swoich barwnych
Wspomnieniach o Pułku Lekkokonnym Polskim Gwardyi Napoleona, które
z kolei stały się podstawowym źródłem historycznym dla autorów
popularnych powieści napoleońskich: Wacława Gąsiorowskiego,
Walerego Przyborowskiego i wielu innych. Można więc śmiało uznać,
że właśnie Józef Załuski najbardziej przyczynił się do tego, że
szwoleżerowie napoleońscy zajęli tak poczesne miejsce w wyobraźni
paru pokoleń czytających Polaków.
Ale pisanie historii a żywe w niej uczestnictwo - to dwie zupełnie
różne sprawy. W latach 1815-1830 zasłużony hagiograf "Gwardyi
Polsko-Cesarskiej" sprzeniewierzył się wychwalanej przez siebie
przeszłości i dość daleko odszedł od
patriotyczno-niepodległościowej tradycji szwoleżerskiej. Po
powrocie z wojny i oswojeniu się z nową rzeczywistością polityczną
autor marsza pułkowego, wypełnionego uwielbieniem dla Napoleona,
równie szybko jak generał Wincenty Krasiński "przestawił się" na
uwielbianie cesarza Aleksandra i z impetem przystąpił do robienia
dworskiej kariery. Była mu ona zresztą przeznaczona nieomal od
kolebki. Urodzony i wychowany na zamku rodzinnym w Ojcowie pod
Krakowem, jeszcze w dzieciństwie - podobnie jak wielu innych
potomków magnaterii galicyjskiej - wysłany został na dwór
wiedeński i przez parę lat służył jako paź cesarzowi
rzymsko-niemieckiemu Franciszkowi II.* (* Po pogromie pod
Austerlitz i utworzeniu przez Napoleona Związku Reńskiego, cesarz
rzymsko-niemiecki Franciszek II przeobraził się w cesarza
austriackiego Franciszka I.) Lata młodzieńcze spędzone w gwardii
napoleońskiej, niezależnie od ich treści ideowo-militarnych,
również mogły się liczyć za służbę dworską. Był więc Józef Załuski
znakomicie przygotowany do służenia także i następnym cesarzom.
Dodatkowy wpływ na jego ukierunkowanie wywierała sytuacja
rodzinna. Drugim mężem jego matki był generał Josif Igelstr"m,
osławiony dowódca wojsk rosyjskich w Polsce podczas insurekcji
kościuszkowskiej - ten sam Igelstr"m, którego szewc Kiliński, jak
głosi znany wiersz Or-Ota, "wziął na klajster, goździkami
przybił". W roku 1815 emerytowany dostojnik carski dożywał już
swoich lat w wołyńskich posiadłościach żony, ale w Petersburgu
rozporządzał jeszcze wystarczającymi wpływami, aby móc odpowiednio
podeprzeć karierę polskiego pasierba.
10 listopada 1815 roku Józef Thabasz z Załuskiego hrabia Załuski,
zatwierdzony w stopniu podpułkownika gwardii królewsko-polskiej,
otrzymał (chyba jako pierwszy z byłych gwardzistów napoleońskich)
nominację na adiutanta przybocznego (fligiel-adiutanta) cesarza
Aleksandra I. Niedługo potem awansował do stopnia pułkownika
gwardii. Wszystkie te wyróżnienia tym bardziej rzucały się w oczy,
że następowały w okresie szczególnego natężenia niechęci nowych
władz do napoleończyków i masowego wycofywania się dawnych
szwoleżerów z czynnej służby wojskowej. W pierwszych latach
Królestwa Kongresowego Załuski przebywał przeważnie w Petersburgu
przy boku swego suwerena. Do Warszawy zaglądał rzadko, nie chcąc
się narażać na szykany ze strony wielkiego księcia Konstantego
(tymi szykanami cesarzewicza będzie się później rehabilitował
przed sądem opinii publicznej, ale w pozostawionej Autobiografii
szczerze wyzna, że Konstanty nie lubił go przede wszystkim
dlatego; że - podobnie jak w innych fligiel-adiutantach cesarskich
- wietrzył w nim rewizora nasłanego z Petersburga).
Wojskowo-dworskim awansom Załuskiego towarzyszyły korzystne
nabytki materialne. Żona Zofia hrabina Przerembska wniosła mu w
posagu intratne dobra w Galicji, po śmierci Igelstr"ma
odziedziczył dwa majątki w prowincjach zachodnich cesarstwa
rosyjskiego. Spadek po ojczymie związał go jeszcze mocniej z
tronem petersburskim. Tron potrafił to przywiązanie docenić i
odpowiednio je wynagrodzić.
Zasadniczy przełom w karierze poety szwoleżerów rozpoczął się w
roku 1823 w związku z błahymi w swej istocie zajściami studenckimi
w Krakowie, które komisarz cesarski Nowosilcow usiłował rozdmuchać
w wielką aferę polityczną, aby pod tym pretekstem zagarnąć
kontrolę nad całym szkolnictwem w "niepodległej" Rzeczypospolitej
Krakowskiej.* (* Zgodnie z postanowieniami kongresu wiedeńskiego
Kraków wraz z okręgiem na lewym brzegu Wisły uznany został za
"miasto wolne, niepodległe i ściśle neutralne" pod opieką trzech
mocarstw: Rosji, Austrii i Prus. Potocznie nazywano ten twór
kongresowy Rzecząpospolitą Krakowską.) W wyniku zabiegów "pana
senatora" na dworze petersburskim zdecydowano, iż kierownictwo
Uniwersytetu Jagiellońskiego powinno się znaleźć w rękach
człowieka "energicznego i pewnego". Zdaniem Nowosilcowa na
poskromiciela młodzieży galicyjskiej najlepiej nadawał się zaufany
fligiel-adiutant cesarski Józef hrabia Załuski, który przez
urodzenie i małżeństwo związany był z ziemią krakowską, a dzięki
swej reputacji literata i intelektualisty śmiało mógł pretendować
do wysokich godności kulturalnych. Jakkolwiek senat krakowski
chciał widzieć na fotelu rektorskim związanego już od lat z
Akademią Jagiellońską profesora Jana Śniadeckiego - życzenie
najpotężniejszego z trzech dworów "opiekuńczych" musiało być
uszanowane. W wyborach na rektora najstarszej i najświetniejszej
uczelni polskiej szwoleżerski rymopis pobił na głowę światowej
sławy uczonego i pedagoga. Ale to był dopiero wstęp do
wywyższenia, jakie cesarz-król przeznaczył swemu
fligiel-adiutantowi. Zgodnie z planem Nowosilcowa system
szkolnictwa krakowskiego uległ przeorganizowaniu na podobieństwo
"kuratorii" istniejącej na Litwie. W wyniku tej reformy nowy
rektor Uniwersytetu Jagiellońskiego cieszący się zaufaniem
Petersburga, przejąć miał zwierzchnictwo nad wszystkimi
instytucjami naukowymi Rzeczypospolitej Krakowskiej, jako kurator
z ramienia trzech mocarstw opiekuńczych: Rosji, Austrii i Prus - a
więc dygnitarz sui generis międzynarodowy.
Ze względu na dość długie uzgadnianie między trzema dworami
statutu kuratorii krakowskiej oraz późniejsze wydarzenia
polityczne, związane ze śmiercią cesarza Aleksandra I, uroczysta
"installacya" nowego kuratora odbyła się dopiero w październiku
1826 roku. Dekret nominacyjny Załuskiego głosił, iż trzy potencje
powołały go na stanowisko w uznaniu "zasług, talentów, zdolności i
pewnych intencyi". Pomimo międzynarodowych pozorów urzędu
kuratorskiego, rzeczywistym i bezpośrednim dyspozytorem i nadzorcą
krakowskim poczynań Załuskiego stał się od tej chwili senator
Nowosilcow. I znowu wypada przypomnieć, że wszystko to działo się
w czasie, kiedy w Warszawie pod nadzorem tegoż Nowosilcowa toczyło
się brutalne śledztwo przeciwko działaczom niepodległościowym z
Towarzystwa Patriotycznego, a kuzyn nowego kuratora krakowskiego,
Roman hrabia Załuski de la Riviere (mąż czarującej pani Amelii)
więziony był w klasztorze Karmelitów jako zbrodniarz stanu.
Wstępując na drogę kariery cywilnej, literat szwoleżerów nie
zrezygnował z kariery wojskowej. Przed wyjazdem do Krakowa
wyprosił był sobie u cesarza-króla Mikołaja I, aby pozwolił mu
zatrzymać godność fligiel-adiutanta. Nie chodziło tylko o honorowy
tytuł. W niecałe dwa lata później, po wybuchu wojny
rosyjsko-tureckiej Załuski wziął urlop z kuratorii krakowskiej i
zgłosił się na ochotnika do służby adiutanckiej przy boku
imperatora, który znajdował się wówczas w głównej kwaterze armii
Dybicza, walczącej z Turkami na ziemi bułgarskiej. Wojaczka
szwoleżera kuratora trwała prawie rok. Początkowo wiódł życie
dworskie w głównej kwaterze cara, potem dowodził w pierwszej
linii. Szczególnych laurów ta kampania mu nie przyniosła, ale
opuścił szeregi w stopniu generała brygady. W niedługi czas potem:
w maju 1829 roku warszawianie mieli możność podziwiania go w
generalskim mundurze, kiedy towarzyszył Mikołajowi jako adiutant
na uroczystościach koronacyjnych. Po koronacji powrócił do Krakowa
i poświęcił się na dobre obowiązkom kuratorskim.
W Krakowie nie był Józef Załuski postacią popularną, gdyż nie
bacząc na jego napoleońską przeszłość, uważano go powszechnie za
carskiego agenta. Jego twarda ręka oraz zmiany, jakie
przeprowadzał w kadrach pedagogicznych, również nie przysparzały
mu przyjaciół. Profesorowie przez niego usuwani - ludzie
przeważnie mało warci - chętnie go oskarżali o ograniczanie swobód
obywatelskich bądź wręcz o działalność antynarodową. Jednakże
obiektywni badacze jego pracy kuratorskiej oceniają ją na ogół
pozytywnie. Był dla młodzieży zwierzchnikiem surowym, lecz
sprawiedliwym. Dbał o wysoki poziom nauczania i unowocześnianie
jego metod. Usuwał ze stanowisk profesorów nieudolnych bądź
zniedołężniałych wskutek podeszłego wieku, a na ich miejsce starał
się ściągnąć poważnych naukowców o nie kwestionowanym autorytecie
moralnym (inna rzecz, że nie zawsze mu się to udawało). W jednym
tylko wypadku kurator krakowski poddawał się całkowicie zaleceniom
Nowosilcowa, a nawet te zalecenia wyprzedzał: kiedy chodziło o
tropienie najbłahszych choćby związków tajnych wśród młodzieży.
Uważał je za szkodliwą dziecinadę i tępił bez litości.
Taki był przebieg kariery dawnego barda szwoleżerów aż do wybuchu
powstania. Dalszy rozwój wydarzeń zdawał się być łatwy do
przewidzenia. Dla faworyta obalonego porządku zachowaniem
najbardziej naturalnym byłoby trzymanie się jak najdalej od
warszawskiej "rewolucyi", a więc niewychylanie nosa ze "ściśle
neutralnej" Rzeczypospolitej Krakowskiej bądź dla większego
bezpieczeństwa - zaszycie się na krytyczny okres w którymś ze
swoich galicyjskich majątków. Stało się jednak inaczej. Albo
"kurator z ramienia trzech potencji" rzeczywiście nie poczuwał się
w swoim sumieniu do żadnych win wobec współziomków, albo
atawistyczny odruch warunkowy, o którym wspomniałem wyżej, okazał
się silniejszy od instynktu samozachowawczego; dość, że już w
pierwszych dniach grudnia 1830 roku Józef Załuski - tak samo jak
Andrzej Niegolewski i wielu innych dawnych kolegów pułkowych -
siadł na konia i ruszył do zbuntowanej Warszawy. Do przyśpieszenia
jego wyjazdu przyczyniły się doniesienia w prasie krakowskiej,
wymieniające w składzie władz powstańczych trzech wybitnych
napoleończyków: Chłopickiego, Paca i Łubieńskiego. "Wyobraziłem
sobie - wspomina w pamiętniku eks-szwoleżer - że te trzy nazwiska,
będące zabytkami służby francuskiej [...] musiały być istotnemi
sprężynami powstania". Jechał więc do powstańczej stolicy w
nastroju jak najlepszym, niemal jak na dalszy ciąg wojen
napoleońskich. W którymś z przydrożnych zajazdów jakiś szeregowy
wiarus, równie jak on zdążający do powstania, powitał go
optymistyczną aluzją do nazwiska dyktatora: "Panie! dobrze się coś
zaczyna, bo chłop stoi na czele!" - "Pokrzepiony tą otuchą" (słowa
Załuskiego) niedawny fligiel-adiutant Mikołaja wysmażył na
poczekaniu wiersz aprobujący powstańczą dyktaturę i opublikował go
drukiem w prasie kieleckiej:
Zgoda, porządek, niech żyje!
Na nich całość narodowa,
Sto tysięcy rąk niech bije,
Jedna niech prowadzi głowa...
Po przyjeździe do stolicy i pierwszej rozmowie z Chłopickim zapał
Załuskiego nieco przygasł. Krakowski kurator złożył wodzowi
powstania ofertę współpracy rzeczową i dla sprawy powstańczej
nader korzystną. "Oświadczyłem - pisze w pamiętniku - że jako
dawny wojskowy pośpieszyłem z Krakowa, z którego jako z miejsca
neutralnego mogę różnego rodzaju usługi oddawać krajowi... jako
to: nie tylko najkorzystniejsze związki utrzymywać z zagranicą w
materyalnych potrzebach wojny, ale i że osobiście ofiaruję się do
posyłek tajemnych, do gabinetów zagranicznych którychkolwiek... Na
to Chłopicki obdarzył mnie odpowiedzią, która w jednej chwili
rozczarowała mnie z pojęcia, jakie sobie robiłem o dyktatorze. -
Ja - odpowiedział mi Chłopicki - nie zaczepiam jeszcze innych
Dworów, póki nie odbiorę odpowiedzi z Petersburga".
Rzecz charakterystyczna, że magnata Załuskiego w odpowiedzi
Chłopickiego zdawało się najbardziej gniewać nie samo odrzucenie
propozycji, lecz owo "królewskie ja", użyte zamiast
"obywatelskiego my". Zagrały tu najwyraźniej różnice klasowe.
Krakowski karmazyn, który jeszcze w Kielcach wychwalał dyktaturę,
blednie z obrazy, gdy powstańczy dyktator - zwykły w gruncie
rzeczy szlachciura - ośmielał się wobec niego, pana z panów, "użyć
z arrogancyą wyrazu Ja!... i któż to? przed kim? - pieni się w
pamiętniku. - Chłopicki przede mną..."
Zrażony do "polskiego Cezara", począł się Załuski rozglądać za
"polskim Scypionem". Prosił znajomych, aby go zetknęli z Piotrem
Wysockim. Ale i z tego niewiele wyszło: "Znalazłem oficera
instruktora musztry karabinowej, i nic więcej".
"Tak więc po jednogodzinnym pobycie w Warszawie - konkluduje
rozczarowany - pożegnać się musiałem z ideami rzymskiemi Dyktatora
i Scypiona, a zastałem chaos... lecz alea iacta est, los padł,
Mikołaj wyzwany, pojedynek na śmierć, cofać się nie wolno... Niech
się dzieje wola Boża!..."
Starania Załuskiego o dostanie się do służby czynnej początkowo
spełzły na niczym wobec nieprzejednanej niechęci dyktatora do
przybyszów zza kongresowych kordonów.
"Proszę Chłopickiego o danie mi posady wojskowej, odpowiada: - nie
mogę, póki się nie uwolnisz od Twojej posady w Krakowie. -
Przynoszę mu uwolnienie*, (*J. Załuski zrzekł się urzędu kuratora
w piśmie z 1 stycznia 1831 roku, przesłanym senatowi
krakowskiemu.) na to mi rzecze: jak ja pomaszeruję, pójdziesz ze
mną!"
Ale dyktatura wkrótce upadła i nowy wódz naczelny Radziwiłł okazał
się dla Załuskiego łaskawszy: byłego fligiel-adiutanta
zdetronizowanego króla przyjęto do armii powstańczej w należnym mu
stopniu generała brygady. Otrzymał od razu odpowiedzialną funkcję
szefa sztabu w korpusie Żymirskiego, który to korpus tak
zasadniczą rolę miał wkrótce odegrać w bojach o Warszawę. Później,
kiedy naczelne dowództwo przeszło do Skrzyneckiego, związanego z
Załuskim osobistą przyjaźnią, szwoleżerski poeta otrzymywał
funkcje coraz ważniejsze i coraz bardziej poufne, by w końcu
stanąć na czele całej służby wywiadowczej wojsk powstańczych.
Fakt, że niedawnemu mężowi zaufania cesarza Mikołaja powierzono
jedno z najodpowiedzialniejszych i najdyskretniejszych zadań w
wojnie, prowadzonej przeciwko temuż cesarzowi Mikołajowi - już sam
przez się był dosyć szokujący. Ale jeszcze dziwniejsze było to, iż
wojskowej karierze Załuskiego zupełnie nie przeszkadzało, że
równocześnie "w linii cywilnej" (jak wtedy mówiono) toczyło się
przeciwko niemu postępowanie śledcze, dyskwalifikujące go
całkowicie jako polskiego patriotę. Powstańczy Komitet
Rozpoznawczy, wyłoniony dla zbadania archiwów policyjnych
obalonego rządu, natknął się od razu na korespondencję służbową
kuratora krakowskiego z Nowosilcowem i Rożnieckim, na raporty ze
wzmiankami o tropieniu tajnych związków wśród młodzieży
krakowskiej, na skargi i donosy usuniętych pracowników
uniwersyteckich. Już samo istnienie takich dokumentów wystarczało
do sformułowania najostrzejszych oskarżeń. W atmosferze nienawiści
do obalonego aparatu ucisku i wysługujących mu się "wolontariuszów
podłości" (wyrażenie J. U. Niemcewicza) nie było czasu na głębszą
i bardziej obiektywną analizę krakowskiej działalności Załuskiego.
W wyniku pośpiesznego śledztwa Komitet Rozpoznawczy już 23 lutego
1831 roku - a więc na dwa dni przed batalią grochowską - nakazał
wpisanie generała brygady Józefa hrabiego Załuskiego, byłego
fligiel-adiutanta cesarskiego, i kuratora krakowskiego, na listę
osób "niezdolnych do piastowania urzędów cywilnych i wojskowych" w
niepodległym państwie polskim. Ale naczelnym władzom wojskowym, w
których prym wiedli osobiści przyjaciele i koledzy Załuskiego, nie
śniło się nawet podporządkować werdyktowi powstańczego trybunału.
Przez wiele miesięcy krążyły pisma urzędowe między Komitetem
Rozpoznawczym a Rządem Narodowym i naczelnym wodzem. Komitet
rozpoznawczy stanowczo domagał się wyciągnięcia pełnych
konsekwencji wobec byłego kuratora i fligiel-adiutanta za jego
postępowanie, "sprzeczne ze sposobem myślenia w dzisiejszych
okolicznościach". Naczelne dowództwo równie stanowczo broniło
Załuskiego, powołując się na jego zasługi wojskowe położone dla
sprawy powstańczej. Chwiejny Rząd Narodowy, w zależności od
zmieniających się koniunktur politycznych, przechylał się to na
jedną, to na drugą stronę. Tymczasem oficjalnie i prawomocnie
zdyskwalifikowany generał kierował w dalszym ciągu służbą
wywiadowczą armii powstańczej i gospodarował w najlepsze poważnymi
funduszami, przeznaczonymi na zakup broni za granicą, czyli
spełniał te zadania, które zleca się zazwyczaj ludziom najbardziej
zaufanym i najwszechstronniej wypróbowanym w wierności dla sprawy
narodowej.
Osobliwa "sprawa Załuskiego", będąca jednym z najdziwniejszych
epizodów "ostatniej wojny szwoleżerów", ciągnęła się przez całe
powstanie i do końca nie została ostatecznie rozstrzygnięta.
Związana z nią dokumentacja, dochowana częściowo do naszych
czasów, jest lekturą nadzwyczaj pouczającą i usposabia do
głębszych refleksji. Przede wszystkim dlatego, że na podstawie
owych starych zapisów śledczych można sobie, przy odrobinie
wyobraźni, doskonale odtworzyć dwie główne postacie tego
powstańczego "procesu monstre": dwóch nosicieli sprzecznych racji,
w żaden sposób nie dających się ze sobą pogodzić.
Oto były szwoleżer generał Józef hrabia Załuski - w jednej osobie
rektor Uniwersytetu Jagiellońskiego, kurator trzech potencji,
protegowany Nowosilcowa i szef służby wywiadowczej armii
powstańczej. Współtwórca legendy szwoleżerów chyba naprawdę nie
poczuwał się do żadnych win wobec narodu. W swoim mniemaniu był
tak samo dobrym Polakiem wówczas, kiedy na rozkaz Napoleona
zdobywał Hiszpanię, jak potem, kiedy w Petersburgu pełnił służbę
dworską przy cesarzu Aleksandrze, i jeszcze później - gdy jako
ochotnik-kondotier bił się z Turkami u boku cesarza Mikołaja czy z
polecenia senatora Nowosilcowa strzegł prawomyślności młodzieży
krakowskiej. Żarliwie, z przekonaniem bronił się przed zarzutami
powstańczego Komitetu Rozpoznawczego. Absurdem było według
Załuskiego posądzanie go o "sposób myślenia nie odpowiadający
dzisiejszym okolicznościom". Jeszcze w sierpniu 1831 roku kiedy
już nikt nie wierzył w zwycięstwo powstania i wielu dawnych
kolegów Załuskiego pod rozmaitymi pretekstami wymykało się
chyłkiem z ginącego Królestwa - on sam, wezwany do Krakowa na
pogrzeb ojca, pojechał tam wprawdzie, ale nie po to, żeby szukać
bezpiecznego schronienia, lecz żeby sprowadzić do oblężonej
Warszawy swoje akta kuratorskie i - uzbroiwszy się w odpowiednie
dokumenty - dalej walczyć z zarzutami Komitetu Rozpoznawczego,
dowodząc, że chociaż posłusznie służył po kolei aż czterem obcym
cesarzom, to zawsze działał w najlepszej wierze i nigdy nie
przestawał być dobrym patriotą polskim. "Najwyższy Rządzie - pisał
w swojej płomiennej obronie. - Człowiek, który od lat dziecinnych
nie miał innej namiętności prócz miłości Ojczyzny, który się
usłudze krajowej w sposób nader przykry i trudny, ale trafny
poświęcił, z zaniedbaniem zupełnie własnych interesów, który po
wybuchu powstania w Warszawie natychmiast stawił się w stolicy,
nie oglądając się na to, co będzie i co kto zrobi, ale jako ten,
co do podobnego zdarzenia był przygotowany, który mogąc jechać za
granicę, wolał narazić się na prześladowanie swoich nieprzyjaciół,
na kule nieprzyjaciół Ojczyzny, a dwa majątki, jeden na Litwie,
drugi na Wołyniu poddać pod sekwestr, który wychował młodszego
brata w uczuciach, co go dziś na czele powstania na Litwie
postawiły*, (* Młodszy brat generała, Karol hrabia Załuski został
wybrany naczelnikiem powstania na Litwie, nie mając zresztą do
tego stanowiska [co stwierdza z ubolewaniem Wacław Tokarz] żadnych
kwalifikacji.) człowieka takiego Komitet Śledczy potępia... Alboż
to człowiek ma sposób myślenia dobry lub zły, wedle okoliczności?
Najjaśniejszy Rządzie! Ja się bronić okolicznościami nie myślę ani
nie chcę chorągiewki wiatrowi nastawiać, ani pozostać koloru
niepewnego. Białym lub czarnym raczcie mnie uznać, Dostojni
Panowie. W pierwszym wypadku miło mi będzie ostatek zdrowia
poświęcić Ojczyźnie, w drugim nie powinienem zajmować miejsca,
jakie zajmuję, ani żadnego...
Dygnitarze wojskowi i rządowi, wśród których przeważali
przyjaciele bądź dawni koledzy Załuskiego, przyjmowali jego
pięknie wyłożone argumenty z najlepszą wiarą i pełnym
zrozumieniem. Ale nie przemawiały one do kierującego śledztwem
prezesa Komitetu Rozpoznawczego - referendarza Komisji Rządowej
Sprawiedliwości Michała Hubego. Właśnie on jest tą drugą stroną
procesową, która wyłania się ze starych akt, obok szwoleżerskiego
poety: okrutnie skrzywdzony, niesprawiedliwie poniżony przez dawny
rząd carsko-królewski, referendarz Hube!
Michał Hube, syn skromnego pisarza sądowego, świeżo uszlachcony
mieszczanin (podobno pierwotne nazwisko rodziny brzmiało Huba)
swoją urzędniczą solidnością i głęboką wiedzą prawniczą dopracował
się w pierwszych latach Królestwa wysokiej godności referendarza
Stanu, obejmując dzięki swym kwalifikacjom wiodącą rolę w rządowej
komisji sprawiedliwości. Ale w roku 1826 - nie wiadomo, czy z
własnego popędu, czy "napuszczony" przez wyższe władze - miał
nieszczęście publicznie zaatakować jedno z posunięć fiskalnych
potężnego ministra skarbu księcia Ksawerego Druckiego-Lubeckiego
(chodziło o tzw. "prawo kabaku", czyli monopolu spirytusowego).
Trudno dzisiaj rozstrzygnąć z całą pewnością, czy Hube w owym
wypadku miał merytoryczną słuszność, czy też jej nie miał.
Natomiast nie ulega wątpliwości, że niesłuszna i brutalna była
reakcja Lubeckiego. Książę-minister nie znosił sprzeciwów, a
ponadto w wystąpieniu Hubego dopatrywał się intrygi ukartowanej
przez Nowosilcowa. Na nieszczęsnego referendarza zwaliły się gromy
jowiszowego gniewu. Nie zważając na opinię publiczną, ujmującą się
za odważnym i zasłużonym urzędnikiem, potężny minister, przy
użyciu wszystkich swoich wpływów, sięgających aż do Petersburga,
doprowadził po długiej walce do usunięcia Hubego ze stanowiska i
do unicestwienia jego latami wypracowanej kariery urzędniczej.
Wtedy to pewnie były referendarz Michał Hube całą mocą swej
obrażonej godności obywatelskiej, całą mocą swojej skrzywdzonej
niewinności znienawidził rząd cesarsko-królewski i wszystkich
ludzi z nim współpracujących.
Po wybuchu powstania ofiara "nadużyciów zeszłego rządu" doczekała
się pełnej rehabilitacji. Fala powstańcza wyniosła pokrzywdzonego
referendarza na stanowisko przewodniczącego Komitetu
Rozpoznawczego, powołanego do zbadania papierów z tajnych
kancelarii wielkiego księcia Konstantego i Nowosilcowa. Na długi
czas nazwisko Hubego stało się symbolem patriotycznego odwetu na
zdrajcach, szpiclach i serwilistach. Michał Hube osobiście nie
należał do żadnego ze stronnictw powstańczych i nie miał ściśle
określonych poglądów politycznych. Był w przeszłości rzetelnym,
sprawiedliwym urzędnikiem i takim pozostał w dniach "rewolucyi". Z
równie nieprzejednanym pedantycznym uporem domagał się kary za
"antynarodowy sposób myślenia" feudała Józefa Załuskiego, co za
młodzieńcze załamania powstańczego trybuna Maurycego Mochnackiego.
Zajadły i niestrudzony w swoim piętnowaniu służalców caratu,
referendarz Michał Hube nie zakończy zleconych mu czynności
urzędowych z upadkiem powstania. Z pomocą swojego syna Józefa
wywiezie kompromitujące archiwa na emigrację, ogłosi je drukiem z
odpowiednimi przypisami i jeszcze przez długi czas przywoływać
nimi będzie do po