Louis Ferdinand Celine - Podroz do kresu nocy
Szczegóły |
Tytuł |
Louis Ferdinand Celine - Podroz do kresu nocy |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Louis Ferdinand Celine - Podroz do kresu nocy PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Louis Ferdinand Celine - Podroz do kresu nocy PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Louis Ferdinand Celine - Podroz do kresu nocy - podejrzyj 20 pierwszych stron:
BS
ii
LOUIS-FERDINAND CELINE
PODRÓŻ DO KRESU NOCY
PRZEŁOŻYŁ
WACŁAW R0G0WIC2 WYDANIE DRUGIE
WARSZAWA 1934
WYDAWNICTWO J. PRZEWORSKIEGO
Tytuł oryginału: „VOYAGE AU BOUT DE LA NUIT"
*uo\
Okładkę projektował Mieczysław Berman Zakł. Druk. F. Wyszyński i S-ka Warszawa
*?
~ę.-
s:
Nasze życic to wędrówka Poprzez Zimę, poprzez Noc. My szukamy sobie przejścia W Niebo, gdzie nie świeci nic.
(Piosenka Gwardji Szwajcarskiej, 1793).
yy,
A.
Podróżować jest bardzo pożytecznie, to wprawia w ruch wyobraźnię. Reszta, to tylko zawód i mordęga. Kasza podróż jest całkowicie urojona. W tern jej moc.
Idzie ona od życia do śmierci. Ludzie, zwierzęta, miasta i rzeczy — wszystko jest zmyślone. To jest powieść, nic więcej: historja fikcyjna. Littre tak mówi, a on nie myli się nigdy.
Zresztą, każdy potrafi zrobić to samo. Wystarczy zamknąć oczy.
To się dzieje po drugiej stronie życia.
To zaczęło się tak. Ja sam, nigdy nic nie powiedziałem. Nic. To Artur Ganate pociągnął mnie za język. Artur, student, również medyk, kolega. Spotykamy się tedy na placu Clichy. To było po drugiem śniadaniu. On chce ze mną gadać. Słucham go. „Nie sterczmy na dworze! powiada. Wracajmy do kawiarni!" Wracam z nim. „Ten taras, zaczyna, to dobry do jedzenia jajek na miękko! Chodź tędy!" Wówczas spostrzegamy jeszcze, że na ulicach niema żywego ducha,. z powodu skwaru; nawet aut, nic. Gdy jest bardzo zimno, również niema nikogo na ulicach; to właśnie on, przypominam sobie, powiedział mi a propos tego: „Paryżanie zawsze wyglądają, jakby byli zajęci, a naprawdę, to łażą tylko od rana do nocy po mieście; dowodem, że gdy pogoda nie jest do spacerowania, za zimno lub za gorąco, już ich nic poświeci; wszyscy siedzą po kawiarniach w środku, przy białej kawie i przy piwie. To jest tak! Wiek szybkości! powiadają. Gdzie? WTielkie zmiany! twierdzą. W czem? Nic się naprawdę nie zmieniło. Podziwiają siebie w dalszym ciągu i na tem koniec. A to też nic nowego. Słowa, i do tego niewiele, nawet słów, się zmieniło! Dwa, trzy, tu i owdzie, słóweczka". Bardzo tedy dumni z wygłoszenia tych pożytecznych prawd, siedzimy tam, zachwyceni, przyglądając się damom w kawiarni.
Potem rozmowa zeszła na prezydenta Poincare, który udał się, właśnie dziś rano, na otwarcie wystawy piesków pokojowych; a potem, by nie tracić watka, na
le Temps, gdzie była podana ta wiadomość. „Masz, oto wzorowy dziennik le Temps!" drażni mnie Artur Ganate, z tego powodu. „Niema takiego drugiego, żeby tak bronić rasy francuskiej! — Rasa francuska bardzo tego potrzebuje, skoro nie istnieje!" ja powiadam, żeby pokazać, że jestem gruntownie poinformowany, i zaraz ząb za ząb.
— Ale! owszem, jest! I piękna rasa! on się upiera,
i nawet, że to najpiękniejsza rasa na świecie i że daje
się nabierać, kto tego nie uznaje! A potem, jak nie
zacznie mnie besztać. Ja, ma się rozumieć, nie dałem
: się zjeść w kaszy.
| — To nieprawda! Rasa, to, co ty tak nazywasz, to | jest tylko ta wielka zbieranina nieszczęśników w moim ; guście, kaprawych, zapchlonych, skostniałych, którzy 1 tu się oparli, ścigani przez głód, zarazę, wrzody i chłód, i pokonani, spędzeni z czterech stron świata. Iść dalej ,j nie mogli z powodu morza. To to jest Francja, i to są >', Francuzi.
j — Bardamu, mówi on wówczas do mnie poważnie i trochę smutno, nasi ojcowie nie byli lepsi, daj spo-jkójL. f *
; — Masz słuszność Arturze, co do tego to masz słusz-,'ność! Źli a wraz potulni, gwałceni, grabieni, wybebe-;szani i zawsze tchórze, byli nas warci, byli! Wiadomo! My się nie zmieniamy! Nie zmieniamy ani skarpetek, ani panów, ani poglądów, albą tak późno, że to •już się nie opłaca. Rodzimy się wierni i zdychamy .przez to! Żołnierze bez zapłaty, bohaterowie dla wszyst-i'.kich i małpy mówiące — przygnębiające to słowa — i. jesteśmy pieszczochami Króla-Nędzy. W jego jesteśmy j;mocy! Gdy kto nie jest grzeczny, on go ściska... Ma się
jego palce na szyi, zawsze, to krępuje w mówieniu, na- . leży bacznie uważać, jeśli się chce móc jeść... Za byle co dusi cię... To nie jest życie...
— Jest miłość, Bardamu!
— Arturze, miłość to nieskończoność, uprzystępniona pudlom, a ja mam swoją godność! — ja mu na to.
— Pomówimy o tobie! Ty jesteś anarchista i koniec! — Cwaniak, w każdym wypadku, widziecie to już, no i jaki postęp był w poglądach.
— Powiedziałeś bubku, że jestem anarchistą! Najlepszym tego dowodem jest, że skomponowałem rodzaj modlitwy, mściwej i społecznej, o której zaraz mi powiesz swe zdanie: „Złote skrzydła!" Taki jest tytuł!.. I zaczynam mu recytować:
Bóstwo liczące minuty i grosze, bóstwo beznadziejne, zmysłowe i chrząkające jak świnia. Świnia o złotych skrzydłach, spadająca wszędzie, brzuchem do góry, gotowa do pieszczot, to on, to nasz władca. Uściskajmy się!
— Ten twój fragment nie ostoi się wobec życia, ja jestem za ustalonym porządkiem i nie lubię polityki. A zresztą, w dniu, kiedy ojczyzna zażąda ode mnie, żebym za nią przelał krew, będę gotów ją dać, z pewnością i bez marudzenia. — Oto, co mi odpowiedział.
Właśnie wojna zbliżała się do nas obu, choć nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy, i głowę miałem skotłowaną. Ta krótka ale żywa dyskusja znużyła mnie. A przytem byłem też poruszony tern, że kelner potraktował mnie trochę jak kutwę z powodu napiwku. Wreszcie pogodziliśmy się z Arturem kompletnie. Byliśmy tego samego zdania prawie na każdym punkcie.
— To prawda, razem wziąwszy, masz rację, zgodzi-
km się, pojednawczo nastrojony, ale ostatecznie wszyscy siedzimy na wielkiej galerze, wszyscy wiosłujemy z całej mocy, nie możesz temu zaprzeczyć! ...Siedzimy nawet na gwoździach, ciągnąc wszystko, my właśnie! I co z tego mamy! Nic. Tylko pałką po łbie, nę-\\ dzę, blagi i jeszcze do tego świństwa. Pracuje się! po-' wiadają. To jest jeszcze bardziej śmierdzące od wszystkiego innego, ta ich praca. Jest się na spodzie okrętu, sapiąc pyskiem, cuchnąc potem ze snu — i tyle masz! A wgórze, na pokładzie, na świeżem powietrzu, siedzą panowie i nic ich to nie obchodzi, siedzą z pięk-nemi, różowemi i pachnącemi kobietami na kolanach. L Każą nam iść na pokład. Tu kładą na łeb sztywniaka i i tak ci ryczą: „Wy tam, ścierwy, jest wojna! — pra-j wią. — Uderzy się na tych drani, co są na ojczyźnie Nr. 2 i wysadzi się ich pudło w powietrze! Naprzód! Naprzód! Na pokładzie naszym jest wszystko co po-[ trzeba! Wszyscy chórem! Ryknijcie tak, żeby się aż za-[ trzęsło: Kiech żyje ojczyzna Kr. 11 Żeby was zdaleka I było słychać! Ten, co będzie się darł najgłośniej, do-| stanie medal i cukierek od Pana Jezusa. Jak Boga kocham! A ci co nie będą chcieli zdychać na morzu, zawsze mogą iść zdychać na lądzie, gdzie to się robi jeszcze daleko prędzej niż tu!"
— To jest właśnie tak! — potwierdził Artur, którego stanowczo łatwo było teraz przekonać.
Ale czy on nie widzi, że przed kawiarnią, gdzieśmy siedzieli, zaczyna przechodzić pułk, i ze swym pułkownikiem na przedzie, konno, i że nawet wygląda on przyjemnie, na morowego chłopa, ten pułkownik! Ja, jak nie skoczę z zapału:
- Pójdę zobaczyć, czy to jest tak! — wołam do Ar-
12
tura, i oto poszedłem zaciągnąć się do wojska, do tege biegiem.
— Dureń jesteś, Ferdynand! on znów na mnie woła, pewno podrażniony wrażeniem mego heroizmu na wszystkich, co na nas patrzyli.
Trochę mnie speszyło, że on to tak bierze, ale to mnie nie powstrzymało. Maszerowałem. „Ani myślę się ruszyć stąd!" — powiedziałem sobie.
— To się okaże, ech ty fujaro! —■ zdążyłem mu jeszcze krzyknąć, zanim skręciłem w ulicę, z pułkiem za pułkownikiem i orkiestrą. To się dokładnie tak stało.
Maszerowaliśmy długo. Już nie było ulic i znowu były ulice, a na nich cywile i ich kobiety, które rzucały nam okrzyki zachęty i kwiaty, z tarasów kawiarń, przed dworcami, z pełnych kościołów. Była kupa pa-trjotów! A potem zaczęło być mniej patrjotów... Zaczęło padać, a potem jeszcze mniej, coraz mniej, a potem już żadnej zachęty, ani jednej, na drodze.
Więc byliśmy już tylko między sobą? Jeden za drugim? Muzyka przestała grać. „Krótko mówiąc — powiedziałem sobie wówczas, gdy zobaczyłem, jaki to obrót przybiera, — to przestało być zabawne! Trzeba zacząć wszystko od początku!" Chciałem się wynieść. Ale było za późno. Zamknęli pocichutku bramę za nami, cywilami. Złapano nas, jak szczury.
13
Skoro się tam kto raz dostanie, wie że jest. Kazali
nam dosiadać konia, a potem, po dwóch miesiącach
I tych ćwiczeń, zrobiono z nas piechurów. Może z tej
racji, że to za drogo kosztowało. Wreszcie, pewnego
ranka, pułkownik szukał swego wierzchowca, bo jego
ordynans pojechał z nim niewiadomo gdzie, pewno
j w jakiś zakątek, dokąd kule dostawały się mniej ła-
j two niż na środek drogi. Gdyż tam to właśnie uloko-
i waliśmy się, pułkownik i ja, na samym środku drogi,
ja z rejestrem, na którym on wypisywał rozkazy.
Hen w dali, na szosie, tak daleko jak tylko można było okiem sięgnąć, były dwa czarne punkty, pośrodku, jak my, ale to byli dwaj Niemcy, zajęci strzelaniem j już dobry kwadrans.
I On, nasz pułkownik, może wiedział, dlaczego tych | dwóch ludzi tam strzelało, Niemcy może też wiedzieli, I ale ja, doprawdy, nie wiedziałem. Jak tylko mogłem ! sięgnąć pamięcią, nic im, Niemcom, nie zrobiłem złego. Byłem zawsze bardzo uprzejmy i grzeczny dla nich. i Znałem ich trochę, Niemców, byłem nawet u nich rW szkole, będąc dzieckiem, w okolicach Hanoweru. Mówiłem po niemiecku. Była to wtedy gromada małych pyskatych kretynów o oczach bladych i patrzących zpodełba, jak oczy wilka; chodziło się razem macać dziewczyny po lekcjach w okolicznych lasach, albo strzelało się z łuku i z pistoletu, który się nawet ikupowało za cztery marki. Piło się piwo słodowe. Ale od tego do strzelania nam teraz w brzuch, bez uprzed-
14
niego pogadania z nami i na samym środku drogi, byl margines a nawet przepaść. Zbyt duża różnica.
Wojna w rezultacie to było to wszystko, czego się nie rozumiało. To nie mogło trwać.
Więc w tych ludziach dokonało się coś nadzwyczajnego? Czego ja nie odczuwałem, wcale. Nie powinienem był zdawać sobie z tego sprawy.
Moje uczucia dla nich nigdy się nie zmieniły. Pragnąłem mimo wszystko spróbować zrozumieć ich brutalność, ale jeszcze bardziej pragnąłem iść sobie precz, strasznie, absolutnie, do takiego stopnia to wszystko nagle jawiło mi się, jako wynik potwornej pomyłki.
„W takiej sprawie nic się nie poradzi, nie pozostaje nic tylko wynieść się", to sobie mówiłem, ostatecznie...
Ponad oaszemi głowami, o dwa milimetry, o milimetr może od skroni drgały jedna za drugą te długie stalowe nitki, kuszące, które kreślą kule, co chcą cię zabić, w gorącem powietrzu lata.
Nigdy nie czułem się tak zbyteczny pośród tych wszystkich kul i światła słońca. Olbrzymia, powszechna kpina.
Miałem zaledwie dwadzieścia lat wówczas. Opuszczone fermy w oddali, kościoły puste i otwarte, jak gdyby chłopi udali się z tych wiosek na cały dzień, wszyscy, na zabawę w drugim końcu powiatu i zostawili nam w zaufaniu cały swój dobytek, swą wieś, wozy z podniesionemi dyszlami, pola, zagrody, drogę, drzewa i nawet krowy, psa z łańcuchem, wszystko chyba. Żeby można było spokojnie robić co się chce podczas ich nieobecności. To ładnie wyglądało z ich strony. „Jednakże, gdyby nie byli gdzieindziej — mówi-
15
lem sobie — S^y^Y lU byli jeszcze iu.ci.zic, nic zaciiu-wywano by się z pewnością w tak haniebny sposób! Tak źle! Nie ośmielonoby się w ich oczach! Ale nie było nikogo, żeby nas pilnować! Byliśmy sami jedni, I jak nowożeńcy, co czynią bezeceństwa, gdy wszyscy się rozejdą".
Myślałem sobie również (za drzewem) że radbym go tu widzieć, Deroulede'a 1, o którym mi tyle mówiono, wyjaśniającego, jak się zachowywał, on, gdy dostawał kulą w kałdun.
Ci Niemcy co przykucnęli na szosie, zaciekli strzel-jcy, strzelali źle, ale wydawało się, że mają kul do odstąpienia, niezawodnie, pełne magazyny. Stanowczo, wojna nie skończyła się. Nasz pułkownik, należy powiedzieć to co jest, okazywał brawurę osłupiającą! Spacerował sobie środkiem szosy a potem wzdłuż ii wszerz w polu obstrzału tak poprostu, jak gdyby [oczekiwał na kogoś na peronie stacji, trochę tylko niecierpliwy.
i Ja, muszę to zaraz powiedzieć, nigdy nie cierpiałem jwsi, uważałem ją zawsze za smutną, z jej nie kończą-jcemi się bajorami, z jej domami, gdzie nigdy niema [łudzi i drogami, wiodącemi do nikąd. Ale gdy się do tego doda wojnę, to już zupełnie nie można wytrzymać. Podniósł się wiatr, brutalny, po obu stronach szosy, topole mieszały wichurę liści z suchem bzykaniem, idącem stamtąd na nas. Ci nieznani żołnierze pudłowali
1 Paul Deroułede (1846 — 1914) znany nacjonalistyczny krzy-sacz, piszący patrjotyczne wiersze nawołujące do wojny odwetowej o Alzację; urządzał co roku 14 lipca bezpieczne manifestacje przed posągiem Strasburga na Placu Zgody w Paryżu. (Przyp.
tłum.).
16
do nas bez przerwy, ale że otaczali nas tysiącem okazyj śmierci, czuł się człowiek jak wypaproszony. Nie śmiałem się poruszyć. ■> ' .
Ten pułkownik, toż to był potwór! Teraz, byłem tego pewny, on, gorszy od psa, nie wyobrażał sobie swej śmierci! Jednocześnie pojąłem, że musiało być dużo takich jak on w naszej armji, takich zuchów, no i zapewne tyluż w armji naprzeciwko. Kto wie, ilu? Jeden, dwa, kilka miljonów może, razem wziąwszy? Odtąd miałem wprost panicznego pietra. Z podobnymi typami ta piekielna głupota mogła się wlec w nieskończoność... Dlaczego mieliby przestać? Nigdy nie uczułem bardziej nieubłaganego wyroku na łudzi i rzeczy.
Czyżbym więc był jedynym tchórzem na świecie? — myślałem sobie. — I z jakiem przerażeniem!... Zatracony śród dwóch miljonów warjatów bohaterskich i rozpętanych i uzbrojonych do czubka głowy? Z hełmami, bez hełmów, bez koni, na motorach, wyjąc, w autach, gwiżdżąc, strzelając, spiskując, latając, na kolanach, ry-jąc ziemię, kryjąc się, czołgając się po ścieżkach, pierdząc karabinami maszynowemi, zamknięci pod ziemią. jak w lepiance, żeby tam wszystko zniszczyć, Niemcy, Francję i kontynenty, wszystko co żyje zniszczyć, wścieklejsi od psów, uwielbiający swą wściekliznę (czego psy nie robią), sto, tysiąc razy bardziej wściekli niż tysiąc psów, i o ileż bardziej występni! Ładni byliśmy— niema co! Stanowczo pojmowałem to: wyruszyłem na krucjatę apokaliptyczną.
Jest się prawiczkiem Zgrozy, jak się jest prawiczkiem rozkoszy. Jakże ja mogłem domyślać się tej zgrozy. opuszczając plac Clichy? Kto mógł był przypuścić, przed rzeczywistem wejściem w wojnę, co zawiera
= -nc Podróż 2
17
wy\ w suDxc muzKa piugTtwa. guszó, uOiiatersKa i waiKOiiSKu. TaŁ Teraz byłem porwany w tę masową ucieczkę, do zbio-był( rowego mordu, do ognia... To szło z głębin i przyszło. jak Pułkownik wciąż nie opuszczał swego miejsca, wisie działem jak odbiera na skarpie szosy liściki od gene-
]\ rała, które potem darł w drobne kawałki, po przeczy- „
tu taniu bez pośpiechu, pośród kul. Więc w żadnym z. nich r'
Wyi nie było rozkazu przerwać odrazu tę ohydę? Więc' nie j
kuj. mówiono mu zgóry, że tu jest pomyłka? Fatalny błąd?'
Q Źle rozdane karty? Że się omylono? Że to były ma-.
Cy newry dla żartu, które chciano urządzić, a nie morder-Ć
stąi stwa! Ale nie! „Rób dalej pułkowniku! jest pan na|
wo dobrej drodze!" Oto co zapewne pisał mu generał des* wi€ ' ' Entrayes, generał dywizji, dowódca nas wszystkich, od:?
gpj którego otrzymywał kopertę co pięć minut, przez łącz-;
l y nika, którego strach czynił za każdym razem bardziej"
ocz zielonym i spietranym. Zrobiłbym mego brata w stra-.\
cie] chu z tego chłopca! Ale nie było czasu i na bratanie;
J Się' . ., .'
wsj Więc nie pomyłka? Tak kropić do siebie, nawet sir
cen n'e widząc, co tu robiono, to nie było zabronione! To3
|lud stanowiło część tego co można robić, nie narażając si$
iteo- na zdrowe obsobaczenie. To nawet było uznane, d(|
jma tego zachęcali niezawodnie ludzie serjo, jak do ciągnie.-*"
ky? nia losu, do zaręczyn, do polowania z chartami!... Nie-
[idą ma co. Odkryłem za jednym zamachem wojnę w ca-.
łości. Byłem rozprawiczony. Trzeba być prawie sar
jeden wobec niej, jak ja byłem w owej chwili, żeb;
dobrze zobaczyć to ścierwo, en face i z profilu. Rozpa
\ łono wojnę między nami a tymi z przeciwka, i teraz t'
ijurr parzyło! Jak prąd między dwoma węglami, w lamp;
i łukowej. I węgiel wcale nie był bliski zgaśnięcia
18
icacz
I wszyscy tędy przejdą, pułkownik tak samo jak inni, choć wydaje się takim cwaniakiem, i z jego ścierwa tak samo nie będzie pieczeni jak z mojego, gdy prąd z przeciwka przejdzie mu między łopatkami.
Na różne sposoby można być skazanym na śmierć. Ach, cóżbym był dał za to w tej chwili, żeby być w więzieniu, zamiast być tutaj, ja, osioł skończony! Za kradzież naprzykład, gdy to było łatwe dla człowieka przewidującego, czegoś tam, gdzieś tam, kiedy była jeszcze pora. O niczem się nie myśli! Z więzienia wychodzi się żywym, z wojny nie. Wszystko poza.tem to puste słowa.
Gdybym tak miał jeszcze czas, ale nie miałem już czasu! Nic już nie było do ukradzenia! Jakby to było przyjemnie w więzienku wojskowem, mówiłem sobie, dokąd kule nie dochodzą! Nie dochodzą nigdy! Znałem jedno takie, gotowiusieńkie, w słońcu, w cieple! W marzeniu, to mianowicie w Saint-Germain, tak blisko lasu, znałem je dobrze, przechodziłem tamtędy często, swego czasu. Jak to człowiek się zmienia! Byłem wtedy dzieckiem, bałem się więzienia. Bom nie znał jeszcze łudzi. Nigdy już nie będę wierzył co mówią, temu co myślą. Ludzi, i tylko ludzi należy się -bać zawsze.
Ile czasu musi trwać ich szaleństwo, żeby zatrzymały się wreszcie, wyczerpane, te potwory? Ile czasu naprawdę może trwać taki paroksyzm, jak ten? Miesiące? Lata? Ile? Może aż do śmierci wszystkich, wszystkich warjatów? Aż do ostatniego? Skoro więc wypadki przybierały ten beznadziejny obrót, decydowałem się postawić wszystko na jedną kartę, spróbować ostatniego, ostatecznego kroku, spróbować sam jeden zatrzy-
19
..„j»^. j. iz.yiicŁjiiiiiiCj w lyni zalcątku, gozie by-
wy\ lem.
Tak Pułkownik spacerował o dwa kroki odemnie. Chcia-
był( łem z nim pomówić. Nigdy tego dotąd nie robiłem. Był:
jak teraz moment, żeby się na to odważyć. W tej sytuacji,:
się w jakiej byliśmy, nie było już prawie nic do stracenia.
ft „Czego chcecie?" zapyta mnie się, wyobrażałem sobie,
tu ' z pewnością zdumiony mojem śmiałem wystąpieniem.
wyj Wtedy mu wytłumaczę te sprawy, tak jak je pojmuję.
kuł; Zobaczymy, co on o nich myśli. Wypowiedzieć się
C w życiu — to wszystko. We dwóch łatwiej o to niż sa-
cy, memu.
staj Chciałem uczynić ten decydujący krok, gdy w tejże
woj chwili podszedł do nas krokiem gimnastycznym, zmor-
wie dowany, obszarpany kawalerzysta pieszy (jak się wów-
Sps czas mówiło), z odwróconym hełmem w ręku, jak Beli-
i y zarjusz, i drżący, zachlastany błotem, z twarzą jeszcze
oczi bardziej zielonkawą niż miał tamten łącznik. Bełkotał
cier i zdawało się, doznawał ten kawalerzysta niesłychane-
J go cierpienia, wyjścia z grobu, i że czuł jeszcze wszy-
wsi stko co przeżył, każdym nerwem. Więc to widmo rów-
cerr nież nie lubiło kul? Czyżby je przewidywał, tak
lud; jak ja?
tegc — Co tam? osadził go w miejscu pułkownik, brutal-
mai nie, że mu przeszkadza, rzucając na tego upiora rodzaj
sy, stalowego spojrzenia.
idą* Widzieć przed sobą tego podłego kawalerzystę, w tak
■—- mało przepisowym uniformie, robiącego w portki ze
wzruszenia, to mocno gniewało naszego pułkownika.
Strachu to on bardzo nie lubił. To było oczywiste.
e< A zwłaszcza ten hełm w ręku, jak melon, ostatecznie
tłum, zapaskudzał nasz pułk szturmowy, pułk, który się rzu-
20
tdi w wojnę, un tak wyglądał, jakby ją witał, ten kć walerzysta pieszy, witał na wstępie.
Pod tym karzącym wzrokiem chwiejący się gonie stanął na baczność, małe palce na szwach spodni, ja w takim wypadku należy. Sztywny, chybotał się tak n stoku szosy, pot ciekł mu ciurkiem wzdłuż podpink: a szczęki mu dygotały tak mocno, że wydawał urywa ne skomlenia, jak psiak przez sen. Nie można było ro zeznać, czy chciał coś nam powiedzieć, czy też płaka]
Nasi Niemcy, siedzący w kucki hen na końcu szosy akurat zmienili instrument. Teraz robili swoje głupstw; karabinem maszynowym; wytrzaskiwały się z nieg< jakby grube paczki zapałek, i dokoła nas zaczęły latai roje wściekłych kul, kłujących jak osy.
Żołnierz zdołał jednak wykrztusić coś artykułowanego.
— Wachmistrz Barousse został właśnie zabity, panie pułkowniku — wyrzekł jednym tchem.
— No i co?
— Został zabity, idąc po furgon z chlebem na drodze z Etrapes, panie pułkowniku!
■— No i co?
— Rozerwał go pocisk!
— No i co, do cholery!
— Właśnie! Panie pułkowniku...
— A chleb? — zapytał pułkownik.
To był koniec tego djalogu, bo przypominam sobie dobrze, że miał czas powiedzieć akurat tylko: ,,A chleb?" I to było wszystko. Potem nic tylko ogień i huk. Ale jeden- z takich huków, w któreby się nigdy nie wierzyło, że istnieją, ftliało się tak pełne oczy, uszy, nos, usta,
21
natychmiast, tego buku, żem myślał, że to koniec, że ja sam stałem się ogniem i hukiem.
Ale nie, ogień zniknął, huk długo pozostał w mej głowie, a ręce i nogi dygotały, jak gdyby ktoś niemi trząsł z tyłu. Zdawało się, że moje członki oddzielają się ode mnie, a potem jednak zostały ze mną. W dymie, gryzącym oczy jeszcze długo, ostra woń prochu i siarki pozostała nam, jakby do wytępienia pluskiew i pcheł całego świata.
Zaraz potem pomyślałem o wachmistrzu Barousse, którego rozerwało, jak tamten nam powiedział. To była dobra nowina. Tem lepiej! i pomyślałem zaraz tak: „O jednego wielkiego skurwysyna mniej w pułku!" On chciał mnie oddać pod sąd za puszkę konserw. „Każdy ma swoją wojnę!" powiedziałem sobie. Pod tym względem, trzeba przyznać, od czasu do czasu, wojna zdawała się służyć do czegoś! Znałem jeszcze w pułku trzech, czterech strasznych drani, którym bardzo chętnie pomógłbym znaleźć swój pocisk, jak znalazł go
Barousse.
Co do pułkownika, to jemu źle nie życzyłem. On jednak też zginął. Nie zobaczyłem go z początku. Bo go wybuch odrzucił na stok szosy, rozciągnął na boku i cisnął w ramiona pieszego kawalerzysty, tego z meldunkiem, też wykończonego. Objęli się obadwaj na chwilę i na zawsze, ale kawalerzysta nie miał już głowy, a tylko otwór nad szyją, pełen krwi, co gotowała się bulgocąc, jak konfitura w rondlu. Pułkownik miał otwarty brzuch, wykrzywił-się przez to paskudnie. To musiało go zaboleć w momencie, gdy dostał. Tem gorzej dla niego! Gdyby go sprzątnęły pierwsze kule, nie byłoby go to spotkało.
22
Wszystkie te-mięsa razem ogromnie broczyły krwią Pociski pękały jeszcze na prawo i na lewo od sceny Opuściłem to miejsce bez oporu, szczęśliwy, że mam taki ładny pretekst, żeby zwiać. Nawet podśpiewywałerr sobie, zataczając się, jak kiedy się skończy zdrową porcję wiosłowania i nogi ma się trochę nie tego. „Jeden pocisk! Jednak to piorunem się załatwia, z jednym pociskiem" mówiłem sobie. „No, powiedz tylko! — powtarzałem sobie cały czas — no, powiedz tylko!..."
Nie było już żywego ducha na końcu szosy. Niemcy poszli sobie. Ale bardzo prędko nauczyłem się tej sztuki, żeby odtąd nie iść inaczej jak w profilu drzew. Pilno mi było dostać się do kwatery, żeby wiedzieć, czy jeszcze są inni z pułku, którzy zostali zabici na patrolu. Musiały też być dobre kawały, mówiłem sobie jeszcze, żeby się dostać do niewoli!... Tu i owdzie cierpkie szmatki dymu czepiały się grud ziemi. „Może oni wszyscy już nie żyją? — pytałem siebie. — Skoro nic a nic nie chcą zrozumieć, byłoby bardzo korzystne i praktyczne, żeby zostali wszyscy zabici coprędzej... W ten sposób zaraz skończyłoby się z tem wszystkiem... Wróciłoby się do domu... Przeszłoby się może przez plac Clichy w tryumfie... Zostałoby z pułku przy życiu tylko jeden albo dwóch... W mojem pragnieniu... Chłopy sympatyczne i przezornie trzymające się za generałem, reszta padłaby jak pułkownik... Jak Barousse... jak Vanaille... (inny sukinsyn) i t. d. Osypanoby nas odznaczeniami, kwiatami, przeszłoby się pod Łukiem Tryumfalnym. Wchodzi się do restauracji, podają wam bez płacenia, nie płaciłoby się już nic, nigdy do końca życia! Jesteście bohaterzy! powiedzianoby w chwili płacenia rachunku... Obrońcy Ojczyzny! I toby wystarczyło! Pła-
23
ciłoby się małemi francuskiemi chorągiewkami!... Kasjerka odmówiłaby nawet przyjęcia pieniędzy od bohaterów i nawet samaby wam dała forsy z całusami, kie-dyby się przechodziło obok kasy. Warto byłoby żyć". Zauważyłem, uciekając, że ramię mi krwawi, ale tylko zdziebko, rana zupełnie nie wystarczająca, zadraśnięcie. Trzeba będzie zaczynać nanowo.
Znowu zaczęło padać, pola Flandrji pieniły się brudną wodą. Jeszcze długi czas nie napotkałem nikogo, nic tylko wiatr, a trochę później słońce. Od czasu do czasu, nie wiem skąd, jakaś kula tak sobie, poprzez słońce i powietrze, szukała mnie, wesoła, upierając się, żeby mnie zabić, mnie w tem pustkowiu. Dlaczego? Nigdy już, żebym żył i sto lat, nie będę spacerował po wsi.
Poprzysiągłem to sobie.
Idąc przed siebie, przypominałem sobie wczorajszą ceremonję. Na łące się odbywała ta ceremonja, u stóp wzgórza; pułkownik swym tubalnym głosem przemawiał do pułku: „W górę serca! powiedział... W górę serca! i niech żyje Francja!" Gdy się nie ma wyobraźni, umrzeć jest głupstwo, gdy się ją ma, umrzeć jest za-wiele. Oto moje zdanie. Nigdy nie pojąłem tylu rzeczy
naraz.
Pułkownik nigdy nie miał wyobraźni. Całe jego nieszczęście z tego poszło, a zwłaszcza nasze. Czyżbym ja był jedyny w tym pułku, który wyobrażał sobie śmierć? Ja wolałem mój rodzaj śmierci, późną śmierć... Za lat dwadzieścia, trzydzieści... Może więcej. Wolałem ją od tej, jaką mnie częstowano zaraz: opychać się błotem Flandrji, pełną gębą, nawet więcej niż gębą, rozłupany od ucha do ucha, pociskiem. Ma się chyba prawo mieć zdanie o swej własnej śmierci. Ale dokąd iść w takim
9A
razie? Prosto przed siebie? Tyłem obrócony do wroga. Gdyby tak żandarmi capnęli mnie na wagarach, zdro-wobym beknął. Osądzonoby mnie tegoż wieczoru bez ceregieli, w jakiejś klasie rozpuszczonej szkoły. Było dużo pustych klas, wszędzie gdzieśmy przechodzili. Za-bawionoby się ze mną w sprawiedliwość, jak się tu bawią, gdy nauczyciel sobie pójdzie. Szarże na estradzie, siedzą, ja stoję, ręce w kajdankach, przed małym pulpitem. Rankiem rozstrzelanoby mnie: dwanaście kul, i jedna. A więc?
I jeszcze wróciłem myślą do pułkownika, jaki to był morowiec z tego faceta, z jego pancerzem, z hełmem i z wąsami; gdyby go pokazywano spacerującego, jak ja go widziałem, pod kulami i pociskami, w music-hal-lu, taki spektakl nabiłby do ostatniego miejsca ówczesną Alhambrę, on zaćmiłby Fragson, w czasach, o których wam mówię, rozgłośną gwiazdę. Oto com ja myślał. Na dół serca! to ja myślałem.
Szedłem długie godziny, chyłkiem i ostrożnie, i wreszcie zobaczyłem naszych żołnierzy pfzed wioską obok* folwarku. To była placówka naszej przedniej straży. Szwadronu, który tu kwaterował. Nikt u nkh nie zgi-__ nął, oznajmiono mi. Wszyscy żywi! A ja miałem wielką nowinę: „Pułkownik zabity!" którą im krzyczałem, jak tylko zbliżyłem się do placówki. „Nie brak pułkowników!" odpowiedział mi ząb za ząb brygadjer Pistil, który był właśnie brygad jerem ubezpieczenia i oddziału roboczego.
— A zanim wyznaczą zastępcę pułkownika, jazda, te, oferma, do fasowania flaków, razem z EmpouiUe'm i Kerdoncuffem i wziąć tam każdy dwa worki, za kościołem fasują... Co go tam widać... I nie dać sobie
2/>
tam długo, wracać przed nocą, psia wasza mać! Poszło się więc znowu, we trzech. „Na przyszłość nic im nie opowiem!" mówiłem sobie, zły. Widziałem, że nie warto nic odpowiadać tym ludziom, że taki dramat, jaki ja zobaczyłem, był po-prostu stracony dla takich pługawców! że było za późno, żeby to jeszcze kogo interesowało. I powiedzieć, że tydzień temu wyrżniętoby z pewnością cztery szpalty w dziennikach i moją fotografję, przy opisie śmierci pułkownika, tak jak się ona odbyła. Bydlaki.
Na sierpniowej łące wydawano mięso dla pułku — ocienionej wiśniami i spalonej już w końcu lata. Na workach i na płótnie na namioty szeroko rozpostartych, i nawet wprost na trawie, wznosiły się kupy flaków, łój w żółtych i bladych kawałach, rozpłatane barany z bebechami rozpartemi na żerdkach, ociekające pomy-słowemi strumyczkami w dokolną zieleń, cały wół, rozcięty na pół, powieszony na drzewie, na którym ćwiczyli się jeszcze klnąc zajadle czterej rzeźnicy pułkowi, żeby wyciąć z niego wnętrzności. Wymyślano sobie zdrowo, jedna sekcja drugiej, z powodu tłuszczu, a zwłaszcza cynader, wśród much, jak je się widzi w takich razach, ważnych i muzykalnych, jak ptaszki'.
I znowu krew, wszędzie, przez trawę, w kałużach, zbiegających się w poszukiwaniu dobrego spadku. Zabijano ostatnią świnię o parę kroków dalej. Już czterech żołnierzy i rzeźnik kłóciło się o niektóre jej flaki. :— To ty, psubracie! coś wczoraj zrobił duszoną pieczeń z krzyżówki!...
Zdążyłem jeszcze rzucić kilka spojrzeń na ten spór żywnościowy, opierając się o drzewo, i musiałem ulec
26
do zemdlenia.
Zaniesiono mnie do kwatery na noszach, ale nie pominąwszy okazji buchnięcia mi moich dwóch worków z tabaczkowego brezentu.
Ocknąłem się, obsobaczony znowu przez brygadjera. Wojna jeszcze trwała.
27
Wszystko się zdarza, i ja z kolei zostałem brygadje-rem pod koniec tegoż sierpnia. Posyłano mnie często z pięciu ludźmi, jako łącznika, pod rozkazy generała des Entrayes. Ten dowódca był małego wzrostu, milczący i na pierwszy rzut oka nie wydawał się ani okrutny, ani bohaterski. Ale należało mieć się na baczności. Zdaje się, przekładał on ponad wszystko swe wygody. Nawet myślał bez przerwy o swych wygodach, i choć byliśmy zajęci cofaniem się od miesiąca zgóry, wymyślał mimo to wszystkim, jeżeli jego ordynans nic znalazł mu zaraz po przybyciu na etap, na każdej nowej kwaterze, czystego łóżka i kuchni, urządzonej nowocześnie.
Szefowi sztabu, z jego czterema galonami, ta troska o komfort dawała szkołę. Wymagania gospodarskie generała des Entrayes drażniły go. Zwłaszcza że on, żółty, ze zrujnowanym żołądkiem i z obstrukcją, zgoła nie dbał o jedzenie. Jednak musiał jeść swe jajka na miękko przy stole generała i przy tej okazji wysłuchiwać jego utyskiwań. Jest się wojskowym albo się nim nie jest. W każdym razie nie mogłem go żałować, bo to, jako oficer, był kawał wielkiego drania. Osądźcie sami. Gdyśmy się wlekli aż do wieczora, z dróg na wzgórza, z lucerny w marchew, koniec końców zatrzymywano się, żeby nasz generał mógł gdzieś zanocować. Szukano i i znajdywano dla niego jakąś cichą wioskę, dobrze j ukrytą, gdzie wojska jeszcze nie obozowały, a jeżeli we | wsi było już wojsko, wynosiło się stamtąd co tchu, wy-
28
rzucano je na pysk, poprostu; pod gołe niebo, choćby już nawet broń złożyło w kozły.
Wieś była zarezerwowana wyłącznie dla sztabu, dla jego koni, kantyn, bagaży i również tylko dla tego drania majora. Nazywał się Pincon, ta cholera, major Pincon. Spodziewam się, że dziś już zdechł (i. nie żołnierską śmiercią). Ale w chwili o której mówię, był jeszcze cholernie żywy Pincon. Co wieczór zbierał nas, łącznikowych, a potem sobaczył nam, żeby móc nas odesłać z powrotem na linję i żeby wzniecić w nas zapał. Posyłał nas do wszystkich djabłów, nas, cośmy wlekli się cały dzień za generałem. Z konia! Na koń! Z konia! Tak mu roznosić rozkazy, stąd, stamtąd. Możnaby było równie dobrze nas polać wodą, gdy to się kończyło. Byłoby to praktyczniej dla wszystkich.
— Won wszyscy! Wracać do pułku! I żywo! — darł się.
— A gdzie jest pułk, panie majorze? — myśmy się pytali.
— Jest w Barbagny.
— A gdzie jest to Barbagny?
— Tam!
Tam, gdzie pokazywał, nie było nic prócz nocy, jak zresztą wszędzie, nocy olbrzymiej, wchłaniającej drogę o dwa kroki od nas, że wystawał z mroku tylko zuche-lek drogi nie większy od języka.
Szukaj-że jego Barbagny na-końcu świata! Trzebaby poświęcić conajmniej cały szwadron, żeby odszukać jego Barbagny! I to morowy szwadron! A ja, który wcale nie byłem morowy i nie widziałem zgoła, poco miałbym być morowy, ja miałem oczywista, jeszcze mniej ochoty niż ktokolwiek odszukiwać jego Barbagny,
29
u wiórem zresztą on nam mówił zupełnie na chybił trafił. To było tak, jak gdyby ktoś próbował, zdrowo mnie besztając, zachęcić mnie do samobójstwa. Do tych rzeczy albo się ma ochotę, albo sianie ma.
O tej całej ciemności, tak gęstej, że wydawało się, iż człowiek nie dojrzy swego ramienia, skoro je tylko wyciągnie trochę poza barki, wiedziałem jedno, ale zato z całą pewnością — że mieści ona w sobie żądze zabójstwa olbrzymie i bezliku.
Ta morda sztabowa nie przestawała, jak tylko zapadł wieczór, wysyłać nas na śmierć, i to go napadało często, jak (tylko słońce zaszło. Walczyło się z nim trochę bezwładem, upierano się, żeby go nie rozumieć, przyczepiano się do kwater żołnierskich, jak kto mógł, dopóki było można, ale wreszcie, gdy nie było już widać drzew, w ostateczności trzeba było się zgodzić iść sobie, poumierać trochę; kolacja generała była gotowa. Wówczas, od tej chwili począwszy, wszystko odbywało się, jak zdarzył przypadek. Czasem znajdywano pułk i jego Barbagny, a czasem nie. Przeważnie odnajdywano przez pomyłkę, bo wedety szwadronu, stanowiącego ubezpieczenie pułku, strzelały do nas, gdyśmy się zbliżali. W ten sposób musowo dawaliśmy się po-* znać, i noc kończyło się prawie zawsze na robotach różnego rodzaju, na noszeniu worów z owsem i wiader wody, masami, aż człowiek był zupełnie ogłuszony wymyślaniem i zmożony snem.
Rankiem wracało się, grupa łącznikowa, wszyscy pięciu, do kwatery generała des Entrayes, prowadzić da*-lej wojnę.
Ale najczęściej nic znajdywano pułku i czekano świtu, kołując przy wsiach po nieznanych drogach, na
30
s&raju ewakuowanych siół i podejrzanych zagajników, unikając o ile możności tego wszystkiego, z powodu niemieckich patroli. Trzeba jednak było być gdzieś, czekając aż się rozwidni, gdzieś w nocy. Nie można było uniknąć wszystkiego. Od tej pory wiem, czego muszą doznawać-króliki w królikarni.
Śmieszna" "rzecz litość. Gdybyśmy powiedzieli majorowi Pincon, że jest podłym, plugawym mordercą, zrobilibyśmy mu ogromną przyjemność, bo kazałby naś na miejscu rozstrzelać kapitanowi żandarmów, który go nigdy nie odstępował na krok a który właśnie o tem tylko myślał. Nie Niemców miał na myśli, kapitan żan-y darmerji.
Musieliśmy więc narażać się na zasadzki podczas idjotycznych nocy, następujących długim szeregiem, mając jedynie nadzieję, coraz mniej rozsądną, że wrócimy żywi, i tylko tę nadzieję, i jeszcze taką myśl, że jeżeli się wróci, nie zapomni się nigdy, absolutnie ni-._ gdy, że odkryło się na ziemi człowieka, wyglądającego jak wy i ja, ale bardziej łaknącego padliny niż krokodyle i rekiny, co lawirują z rozwartą paszczą dokoła statków z odpadkami i ze zgniłem mięsem, które się wyrzuca na pełnem morzu, w Hawanie.
Razem wziąwszy, największą klęską człowieka jest zapomnieć, a zwłaszcza to, od czego się zdychało i zdychało, nie pojmując nigdy, do jakiego stopnia ludzie są szuje. Kiedy się będzie stało nad grobem, nie trzeba będzie robić złośliwca, ale też nie trzeba będzie zapominać, trzeba będzie opowiedzieć wszystko, nie zmieniając ani jednego słowa, z tego co się widziało najbar< dziej występnego u ludzi, a potem milczeć i zejść do mogiły. To wystarczy, jako zajęcie, na całe życie.
31
Ja byłbym chętnie zapchał paszcze rekinom majo^ em Pincon, razem z jego żandarmem, żeby ich na-iczyć żyć; a jednocześnie dałbym i mojego konia, żebj uż nie cierpiał, bo już nie miał grzbietu, ten nieszczęśnik, tak go bolał, miał tylko dwa płaty mięsa na miej-cu grzbietu, pod siodłem, szerokie jak moje dwie dło-lie i gnijące, zażywa, z wielkiemi zaciekami ropy, są-tzącej się brzegami derki aż do ścięgien pod kolanem. A. jednak trzeba było kłusować na tem, raz, dwa. Skręcał się w kłusie. Ale koń, to jeszcze cierpliwsze od człowieka. Zataczał się a kłusował. Można go już było trzymać tylko na dworze. W stodole smród z ran był taki, że dusił. Gdy wsiadałem na niego, grzbiet tak go bolał, że się zginał, jakby usłużnie i wtedy brzuch opuszczał mu się do kolan. Zupełnie jakby się dosiadało osła. To było wygodniej, trzeba przyznać. Myśmy sami byli bardzo znużeni, jeszcze dźwigając to co było ze stali na głowie i na ramionach.
Generał des Entrayes, w swym zarezerwowanym domu, czekał na obiad. Stół był nakryty, lampa na swo-jem miejscu.
— Wszyscy poszli won, do jasnej cholery! — wzywał nas raz jeszcze Pincon, bujając nam latarnią pod nosem. — Siadamy do stołu! Mam wam jeszcze raz powtórzyć! Pójdziecie sobie, ścierwa! — tak nawet ryczał. Posyłał nas znowu, żebyśmy zdechli, wściekły, o prawie przezroczystej twarzy, trochę tylko zabarwionej na policzkach.
Czasami kucharz generała dawał nam przed odjazdem jakiś kąsek, miał ich zawiele do żarcia generał, skoro dostawał, według regulaminu, czterdzieści racyj, na siebie samego! Nie był już młody. Nawet musiał
32
: Lyć bliski emerytury. Jak szedł, to miał zgięte kutasa. Musiał sobie farbować wąsy.
Żyły na skroniach, widać to było dobrze przy lampie. gdy się wychodziło z pokoju, to rysowały mu się t w meandrach, jak Sekwana przy wyjściu z Paryża. Jego córki, mówiono, były dorosłe, niezamężne i, jak on, niebogate. Może to z racji tych przypomnień był taki zrzęda, taki tetryk, jak stary pokojowy pies, gdy mu się narusza jego przyzwyczajenia, i próbuje odnaleźć swój koszyk z poduszką wszędzie, gdzie zechcą go wpuścić.
Lubił ładne ogrody i krzaki róż, nie chybił żadnego ogrodu z różami, wszędzie gdzieśmy przechodzili. Do lubienia róż to generałowie są pierwsi. Wiadomo.
Jednak wyruszano w drogę. Gała sztuka była w tem, żeby chabety chciały iść kłusa. Bały się ruszyć z miejsca, naprzód z powodu odparzeń, a potem bały się i nas, i nocy, bały się wszystkiego, co tu gadać! I my też. Dziesięć razy się zawracało, żeby jeszcze raz zapytać o drogę majora. Dziesięć razy nawymyślał nam od wał-koniów i zaf aj danych obijaków. Przy pomocy ostróg mijało się wreszcie ostatni posterunek straży, rzucało się hasło placówkom i potem zanurzano się odrazu w ohydną awanturę, w mroki tego niczyjego kraju.
Tłukąc się ustawicznie od jednego brzegu ciemności do drugiego, człowiek zaczynał się wreszcie trochę rozeznawać, przynajmniej tak myślał... Jak tylko jakaś chmura wydawała się jaśniejsza od innych, mówiliśmy sobie, że coś było widać... Ale wobec siebie pewne było tylko echo, odbijające się i wracające, echo tupotu koni, hałas dławiący, tak olbrzymi, że nie chce go się słyszeć. Konie zdawały się kroczyć aż do nieba, przy-
Celine, Podróż 3
33
A'olywac tem echem wszystKo co zyio, zeoy nas zmasakrować. Można to było zresztą zrobić jedną ręką, karabinem, wystarczało oprzeć go, w oczekiwaniu na nas, o drzewo. Zawsze sobie mówiłem, że pierwsze światło, jakie zobaczę, to będzie błysk strzału, który mnie położy trupem.
Przez te cztery tygodnie, odkąd trwała wojna, staliśmy się tacy zmęczeni, tacy nieszczęśliwi, iż ze zmęczenia pozbyłem się trochę swego strachu w drodze. Być dręczonym dzień i noc przez tych ludzi, przez szarże, zwłaszcza niższe, bardziej zbydlęcone, bardziej małostkowe i jeszcze bardziej nienawistne niż zwykle, taka katusza doprowadza do tego, że najbardziej uparci wahają się, czy warto jeszcze żyć.
Ach! jakże się chce iść sobie! Żeby spać! Przedewszy-stkiem! A jeżeli istotnie niema już sposobu odejść, żeby spać, wówczas ochota do życia sama odchodzi. Póki się będzie tkwić w życiu, trzeba robić takiego, co szuka pułku.
Żeby w mózgu tchórza myśl się poruszyła, na to trzeba, żeby go spotkało dużo rzeczy i to okrutnych. Tym kto mi kazał myśleć po raz pierwszy w życiu, naprawdę myśleć, o rzeczach praktycznych i istotnie moich własnych, był z całą pewnością major Pincon, ta drę-czycielska morda. Myślałem o nim tak mocno jak tylko' mogłem, kołysząc się na koniu, w mundurze, uginaj-ąc się pod rynsztunkiem, dodatkowy statysta w tej nie-wiarogodnej aferze międzynarodowej, w którą się wplątałem przez entuzjazm... Przyznaję się do tego.
Każdy metr cienia przed nami był nową obietnicą, że będzie z tem koniec i że się zdechnie, ale w jaki sposób? Nieprzewidziany w tej historji był tylko uniform
34
v>VKonawcy. Czy to będzie ktoś z tej strony? Czy też ktoś z tamtej?
Ja mu nic nie zrobiłem, temu Pincon'owi! Ani jemu, ani zresztą i Niemcom!... Jemu z tą głową jak zgniła brzoskwinia, z temi czterema galonami, migocącemi na nim wszędzie, od łba do pępka, z jego szorstkiemi wąsami i kanciastemi kolanami, i z jego lornetą, co wisiała mu u szyi, jak dzwonek u krowy, i z jego mapą na 1 1000? Zapytywałem siebie, co za szał wysyłania drugich na śmierć opętał tego właśnie? Drugich, którzy nie mieli mapy.
My, czterej kawalerzyści na szosie, robiliśmy tyle hałasu, co pół pułku. Musiano słyszeć nasze zbliżanie się o cztery godziny drogi stamtąd lub też chciano nas nie słyszeć. To było wciąż możliwe... Może Niemcy nas się bali? Kto to może wiedzieć?
Miesiąc niewyspania na każdej powiece, oto cośmy dźwigali i tyleż w tyle głowy z dodatkiem tych kilo żelastwa.
Moja eskorta wyrażała się kiepsko. Ledwie otwierając gębę, mówili wszystko co mieli do powiedzenia. To byli chłopcy przybyli z głębi Bretanji dla odsłużenia wojska, i wszystko co wiedzieli pochodziło nie ze szkoły lecz z pułku. Tego wieczora próbowałem pogadać trochę o wsi Barbagny z tym, który jechał obok mnie i nazywał się Kersuzon.
— Uważasz, Kersuzon, — powiadam do niego —-tutaj są Ardenny, wiesz... Ty nic nie widzisz tam przed nami? Bo ja, ja nie widzę nic zupełnie...
— Ciemno wszędzie jak w dupie — odpowiedział mi Kersuzon. I tyle.
— Słuchajno, czyś ty nie słyszał co o tem Barbagny,
35
za dnia? W jakiej to jest stronie? — pytam go się jeszcze.
— Nie.
Taka była z nim rozmowa.
Nigdyśmy nie znaleźli Barbagny. Kręciliśmy się tylko wkółko aż do rana, aż do drugiej wsi, gdzie na nas czekał teraz człowiek z lornetą. Jego generał pił kawusię w altance przed domem mera, gdyśmy przybyli.
— Ha, Pincon, piękna to rzecz, młodość, co! zwrócił stary bardzo głośno uwagę swego szefa sztabu, na nasz widok. To powiedziawszy, wstał i poszedł zrobić siusiu, a potem jeszcze mały spacerek z rękami ztyłu, przygarbiony .Tego ranka był bardzo zmęczony, szepnął mi or-dynans, generał źle spał, coś go tam niepokoiło w pęcherzu, taka krążyła wersja.
Kersuzon odpowiadał mi zawsze w podobny sposób, jak wtedy w nocy, to było wkońcu moją rozrywką, jak czyjś tik. Powtórzył mi to jeszcze dwa czy trzy razy, a propos ciemności i dupy, i umarł, zabity niedługo potem, gdy wyjeżdżał z jakiejś wsi, dobrze to pamiętam, ze wsi, którą wzięto za inną, przez Francuzów, którzy nas wzięli za innych.
To właśnie było w parę dni po śmierci Kersuzona, zastanowiliśmy się i znaleźliśmy sposobik, ku ogólnemu zadowoleniu, żeby się nie zabłąkać w nocy.
Więc, wyrzucano nas z kwatery sztabu. Dobra. Ju-żeśmy nic nie mówili, nie opieraliśmy się. „Wynoście się!" wrzeszczała jak zwykle, morda woskowa.
— Rozkaz, panie majorze!
I my, zaraz w tę stronę, gdzie pracowała artylerja, i nic daliśmy się prosić, wszyscy pięciu. Myślałby kto, szliśmy nocą na jabłka. W tej stronie był teren dobrze
36
pagórkowaty. Była to Moza, wzgórza z winnicami, jeszcze niedojrzałe winogrona i jesień, i wioski z domami z drzewa, wysuszonego przez trzy miesiące lata, więc paliły się łatwo.
Tośmy zauważyli pewnej nocy, kiedy już zupełnie nie wiedzieliśmy, dokąd się udać. Jakaś wieś paliła się zawsze w tej stronie, gdzie były armaty. Zbliżaliśmy się do niej nie bardzo, nie zanadto, patrzyliśmy tylko na wieś z dość daleka, w charakterze widzów, możnaby rzec, naprzykład o dziesięć, dwanaście kilometrów. I potem co wieczór w tym czasie wiele wsi zaczęło płonąć na widnokręgu, to się powtarzało, byliśmy otoczeni jakby wielkiem koliskiem dziwnej iluminacji, tą całą palącą się okolicą, przed sobą i po bokach, z płomieniami, co wznosiły się i lizały obłoki. Widać było jak wszystko pożerał ogień, kościoły, gumna, jedne po drugich, sterty zboża, które dawały żywsze płomienie, wyższe od innych, a potem belki, stojące sztorcem w mroku, z brodami płomyków, zanim runęły w jaśń.-
Jak się pali wieś, to widać ją dobrze nawet o dwadzieścia kilometrów. To jest. zabawne. Taka wioszczyna, której za dnia nawetby się nie zauważyło, w nędz-nem polu, to się nie ma pojęcia, jaki to może robić efekt w nocy, gdy się pali! Pomyślałby kto: Notre Dame! Taki pożar wsi trwa całą noc, nawet małej wioski, wkońcu wygląda to jak olbrzymi kwiat, potem już tylko pączek, a potem już nic.
To dymi i wtedy jest ranek.
Konie, które pozostawiono osiodłane w polu, obok nas, nie ruszały się z miejsca. A myśmy ucinali sobie śpika w trawie, z wyjątkiem jednego, który kolejno był na straży, musowo. Ale kiedy można patrzeć na ogień,
37
noc mija daleko lepiej, nic nie trzeba już znosić, to już nie jest samotność.
Całe nieszczęście, że wsie się wyczerpały... Po miesiącu w tym powiecie już ich zabrakło. W lasy też walono z armat. Lasy nie wytrzymały tygodnia. To też daje ładny ogień, płonący las, ale to trwa bardzo krótko.
Potem artylerja pociągnęła wszystkiemi drogami w jednym kierunku, a ludność cywilna, co uciekała, w przeciwnym.
W rezultacie nie mogliśmy już ani iść naprzód, ani wrócić; trzeba było sterczyć tam, gdzie się było.
Stawało się w ogonku, żeby iść zdychać. Nawet generał nie znajdował już kwater bez żołnierzy. Skończyło się na tem, że mieliśmy wszyscy nocleg w szcze-rem polu, generał, czy nie generał. Ci, co zachowali jeszcze trochę animuszu, stracili go. W tych to czasach zaczęto rozstrzeliwać żołnierzy, żeby ich podnieść na duchu, sekcjami, i żandarm zaczął być wymieniany w rozkazie dziennym, za sposób, w jaki prowadził swoją wojenkę, swoją własną, istotną, z prawdz