Redmond Patrick - Gra w życzenia
Szczegóły |
Tytuł |
Redmond Patrick - Gra w życzenia |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Redmond Patrick - Gra w życzenia PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Redmond Patrick - Gra w życzenia PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Redmond Patrick - Gra w życzenia - podejrzyj 20 pierwszych stron:
PATRICK REDMOND
Gra w życzenia
Przekład
Grzegorz Kołodziejczyk
AMBER
Tytuł oryginału
THE WISHING GAME
Redaktorzy serii
MAŁGORZATA CEBO-FONJOK
ZBIGNIEW FONIOK
Redakcja stylistyczna
MAGDALENA STAGHOWICZ
Ilustracja na okładce
THEJTOC^feKET/AGENCJA PIĘKNA
Projekt graficzny okładki
MAŁGORZATA CEBO-FONIOK
Opracowanie graficzne okładki
GRAFICZNE WYDAWNICTWA AMBER
Skład
WYDAWNICTWO AMBER
KSIĘGARNIA INTERNETOWA WYDAWNICTWA AMBER
Tu znajdziesz informacje o nowościach i wszystkich naszych książkach!
Tu kupisz wszystkie nasze książki!
http://www.amber.supermedia.pl
Copyright © 1998 by Patrick Redmond
All rights reserved
For the Polish edition
© Copyright by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. 1998
ISBN 83-7245-029-3
WYDAWNICTWO AMBER Sp. z o.o.
00-108 Warszawa, ul. Zielna 39, tel. 620 4Q13; 620 8162
Warszawa 1999. Wydanie I
Druk: Wojskowa Drukarnia w Łodzi
Ponowna oprawa: MARCO YERDE w Warszawie
Ci, którym od najmłodszych lat wpajano strach przed niezadowole-
niem grupy jako największym z nieszczęść, raczej umrą na polu bitwy
w wojnie, której nie rozumieją, niż narażą się na pogardę głupców.
Angielskie szkoły publiczne doprowadziły ten system do perfekcji,
w znacznym stopniu paraliżując inteligencję uczniów obawą przed wolą
stada. I to właśnie nazywa się robieniem z chłopca mężczyzny.
Bertrand Russell, Education and Social Order
List opublikowany w tygodniku „The Times"
17 października 1957 roku
Szanowni Państwo!
Przez trzydzieści lat byłem wiernym czytelnikiem
Waszego pisma i zawsze podziwiałem prezentowaną w nim
uporządkowaną wizje świata. Zacząłem myśleć o nim jak
o starym znajomym, bez którego obecności mój dzień
jest niepełny.
Dlatego też z ogromnym niedowierzaniem i wzburze-
niem przeczytałem artykuł Colina Hammonda Więźniowie
przywileju, który ukazał się we wtorkowym wydaniu.
Nawet teraz, po upływie dziesięciu dni, nie potra-
fię zrozumieć, jak mogliście Państwo wydrukować taki
artykuł. Bez wątpienia pan Hammond jest jednym z owych
„młodych gniewnych", którzy ostatnio zapełniają stro-
ny gazet swoimi niedowarzonymi dywagacjami, aroganc-
kim głupcem, który jedyną szansę wybicia się upatruje
w rzucaniu kalumni na wszystkie instytucje drogie temu
krajowi. Jak Państwo mogli pozwolić mu wyrażać takie
obrzydliwe poglądy na łamach swojego pisma?
Jego artykuł to próbka najbardziej napastliwego dzien-
nikarstwa, jaką kiedykolwiek zdarzyło mi się przeczy-
tać. Po tej lekturze nasunął mi się tylko jeden wnio-
sek^ a mianowicie taki, że pan Hammond postradał rozum.
Bo jeśli nie, to znaczy, że żądza sławy wzięła w nim
górę nad poczuciem przyzwoitości.
Bo czyż można winić system szkół publicznych za to,
co zdarzyło się w Kirkston Abbey? Jako były uczeń ta-
kiej^szkoły (Ferrers College 1919-24) muszę zaprote-
stować przeciwko szkalowaniu instytucji, którą darzy-
Angielskie szkoły publiczne (public schools) to elitarne szkoły prywatne z
internatem (przyp. tłum.).
łem zawsze najwyższym szacunkiem. W mojej szkole, po-
dobnie jak w innych tego rodzaju placówkach, panowała
zdrowa, przyjemna atmosfera. W niczym nie przypominała
ona brutalnego, koszmarnego więzienia, jakie opisuje
pan Hammond-. -
Chłopcy, którzy byli sprawcami straszliwych wydarzeń
w Kirkston Abbey, nie zostali „zepsuci przez system" ani
też nie padli „ofiarami nieszczęśliwych okoliczności".
Przedstawienie tego w taki sposób to niewybaczalny błąd.
Nic bowiem nie tłumaczy przerażających występków,
których się dopuścili. Nie^ma dla nich żadnego usprawie-
dliwienia. Ani młody wiek, ani samotność, ani tęsknota
za rodziną, ani żadne inne z licznych wymówek przytacza-
nych przez pana Hammonda nie może złagodzić oceny ich
czynów. To nie były lekkomyślne wybryki młodości - to
była potworność.
Pan Hammond nie poprzestaje jednak na ich obronie.
Posuwa się dalej - zrzuca odpowiedzialność na jedną
z najbardziej szacownych instytucji naszego kraju. Jest
to czyn ze wszech miar niegodny, którego każdy przy-
zwoity człowiek powinien się głęboko wstydzić.
Nie będę już czytał Państwa gazety. Nie mogę prenu-
merować pisma, które publikuje artykuły zawierające
tak odrażające wypaczenia prawdy.
Z poważaniem
Charles Malverton
Prolog
Za oknem hulał przenikliwie zimny wiatr, lecz blask ognia w kominku nadawał
poko-
jowi przytulny wygląd. Młody człowiek siedzący na krześle wpatrywał się w zegar
na gzymsie kominka; jego policzki zarumieniły się od ciepła płomieni.
Dziesięć po dwunastej, a gościa nadal nie było.
Nie! On przyjdzie. Musi przyjść. Od tego zależy całe moje życie!, myślał.
Wstał i przeszedł się po pokoju, po raz nie wiadomo który sprawdzając, czy
wszystko
jest jak trzeba.
Był to piękny pokój: wysoki, z puszystym czerwonym dywanem,
bladoniebieskimi
ścianami i oknami wychodzącymi na chodnik pełen spieszących dokądś ludzi,
opatulo-
nych w płaszcze, zmagających się z wiatrem. Umeblowanie było kosztowne, a ściany
zdo-
biło kilka akwarel przedstawiających statki na morzu.
Z każdej strony kominka stało jedno krzesło. Na małym stoliku obok leżały
dwie
książki w twardych okładkach oraz stos fotokopii artykułów z gazety.
Woda w czajniku już się zagotowała, filiżanki i spodki bieliły się na tacy
koło talerzy-
ka z ciasteczkami. Wszystko było na swoim miejscu.
Wszystko oprócz gościa.
Kwadrans po dwunastej.
Mężczyzna dołożył kolejne polano do ognia; żar otoczył jego twarz niczym
rozpalone
dłonie. Zapatrzył się w tańczące płomienie; w rozgrzanym gardle czuł suchość.
Zegar na kominku tykał miarowo. Sekundy zamieniały się w minuty, a minuty w
go-
dziny. Czas płynął nieubłaganie, obojętny na to, że nadzieje i sny młodego
mężczyzny
rozwiewają się z każdą sekundą, -
Uderzenie zegara oznajmiło, że minęło wpół do pierwszej. Mężczyzna usłyszał
stuka-
nie do drzwi. Poczuł ulgę rozlewającą się w całym ciele, a jednocześnie przypływ
adrena-
liny, od którego lekko zakręciło mu się w głowie. Rzucił się korytarzem do
wyjścia. Prze-
kręcił zamek i pchnął drzwi.
Za progiem stał mężczyzna w średnim wieku, wysoki, o posępnym wyrazie
twarzy, ubrany
w lichą jesionkę; miał przerzedzone włosy, a jego oczy błyszczały podejrzliwie
jak oczy
zwierzęcia, które wyczuwa czyhające niebezpieczeństwo.
-
Pan Webber? - spytał głębokim głosem, tak cichym, że ledwo słyszalnym.
- Tak, jestem Tim Webber. Proszę wejść.
Gospodarz wprowadził mężczyznę do pokoju i gestem wskazał krzesło obok stolika.
- Zechce pan spocząć?
Mężczyzna usiadł, lecz nie zdjął płaszcza; odmówił^gdy Tim zaproponował
herbatę
albo kawę. ~
Tim również usiadł i przyglądał się gościowi; euforia powoli ustępowała
miejsca po-
czuciu zawodu.
Spodziewał się człowieka o imponującej aparycji, a to, co ujrzał, wyraźnie
go rozcza-
rowało. Tłumaczył sobie, że tego właśnie należało oczekiwać, że to nieunikniona
konse-
kwencja czterdziestu lat spędzonych na ukrywaniu własnej tożsamości.
- Na którą książkę pan patrzy^-spytał.
- Na Szkołę pełną tajemnic martina Hopkinsa.
- Czytał pan to?
- Naturalnie.
- To musi być dziwne.
- Co takiego?
- Czytać o sobie.
Mężczyzna milczał. Cisza zawisła w powietrzu jak mgła. Była nieprzyjemna,
więc
Tim czym prędzej ją przerwał.
- Cieszę się, że pan przyszedł - rzucił wesoło i zaraz pożałował swoich słów.
- Właściwie nie zostawił mi pan wyboru - odparł przybysz chłodnym tonem.
- Nie chciałem pana do niczego zmuszać. Nie o to mi chodziło. Naprawdę... -
Ti-
mowi zabrakło słów. Wiedział, że nie przekonał ani siebie, ani swojego gościa.
Mężczyzna zmierzył go uważnym spojrzeniem zmęczonych oczu.
- Nie wierzę. Myślę, że pan kłamie.
Wypowiedział te słowa głosem zdecydowanym, lecz z wyczuwalną nutką
niepewno-
ści. Tim poczuł, że wraca mu pewność siebie.
- Doprawdy? Jeśli pan tak myśli, to dlaczego pan przyszedł?
- Policja przeprowadziła gruntowne śledztwo, wyniki trafiły do prasy.
Napisano o tym
książki. Wie pan, co zrobiłem. Co zrobiliśmy.
Tim potrząsnął głową.
- Wiem, co napisano o panu w gazetach i wiem, co stwierdziła policja. Ale
policja
nie podała prasie pełnej wersji, prawda?
- Oczywiście, że podała. Śledztwo było bardzo dokładne.
- Nie wątpię. Ale nie ujawnili wszystkiego, co odkryli, mam rację? Nie
powiedzieli
tego, czego nie chcieli ujawnić przed opinią publiczną.
- Bzdura! Czego mianowicie nie ujawnili?!
W głosie mężczyzny zabrzmiała złość, ale nutka niepewności pozostała.
Tim uśmiechnął się nieznacznie.
- No właśnie. Czego?
- To absurd! Nie ma pan pojęcia, o czym mówi!
Mężczyzna uczynił ruch, jak gdyby chciał wstać. Tim uznał, że nadszedł
właściwy
moment.
- Słyszał pan o pensjonacie „Elmtrees"?
Tamten zmierzył Tima pustym wzrokiem.
- O czym?
- „Elmtrees". To dom starców koło Colchester.
- Nie słyszałem. A powinienem?
- Byłem tam trzy miesiące temu. Wysłano mnie, żebym napisał artykuł dla
czasopi-
sma; niezbyt ważny tekst o domach opieki dla ludzi starszych. Podałem się za
krewnego
jednego z pensjonariuszy; chciałem wejść do środka, porozmawiać, znaleźć jakiś
chwyta-
jący za serce motyw.
- Co to ma wspólnego ze mną?
- Spotkałem tam starszego mężczyznę nazwiskiem Thomas Cooper. Wyglądał mi-
zernie, ale jego umysł zachował dawną bystrość. Przebywał w pensjonacie od lat.
Żona
pana Coopera dawno-zmarła, jego jedyne dziecko mieszka w Kanadzie. Nikt go nie
od-
wiedzał, nikt się o niego nie troszczył. Wyglądał na starego człowieka, który
marzy o tym,
żeby ktoś usiadł przy nim i wysłuchał tego, co ma do powiedzenia. Przedstawił mi
historię
swojego życia. Gadał długo i trochę nudził. Już miałem się czymś wymówić i
odejść, ale
właśnie wtedy on powiedział coś, co przykuło moją uwagę. Otóż okazało się, że
pan Co-
oper nie pochodzi z Colchester. Wychował się w Norfolk, w biednej rodzinie. Gdy
miał
czternaście lat, poszedł na służbę do jakiegoś wielkiego domu w pobliżu
Yarmouth, gdzie
uczył się na lokaja, tam poznał swoją przyszłą żonę Ellen, która przygotowywała
się do
zawodu kucharki.
Mężczyzna westchnął niecierpliwie.
- Do czego pan właściwie zmierza?
Tim zignorował pytanie.
- Po kilku latach Thomas i Ellen zdobyli potrzebne kwalifikacje i odeszli
ze służby w do-
mu koło Yarmouth. Można by rzec, że poszli swoją drogą. Jako małżeństwo
pracowali w do-
mach zamożnych rodzin. Ona gotowała i zajmowała się domem, a on podawał do stołu
i wyko-
nywał różne inne prace. Powodziło im się świetnie. Spędzili długie lata u
bogatej rodziny w Nor-
wich. Było im tam bardzo dobrze, w końcu jednak rodzina postanowiła
przeprowadzić się do
Francji. Chcieli zabrać ze sobąThomasa i jego żonę, ci jednak nie mieli ochoty
wyjeżdżać za
granicę. Więc rodzina znalazła im inną posadę, nawet lepszą niż poprzednia U
Jeremy'ego
Blatóstona - zawiesił głos, by dodać wagi tym słowom - biskupa Norwich.
Oczy mężczyzny, zwężone podejrzliwie, teraz otworzyły się szeroko. Tim
poczuł ulgę.
Obawiał się, że cała ta historia to po prostu wytwór fantazji starego człowieka.
Teraz wie-
dział, że tak nie jest
- Thomas i Ellen zaczęli pracować u biskupa w roku tysiąc dziewięćset
czterdzie-
stym dziewiątym. Spędzili tam pięć łat Pięć szczęśliwych lat. Biskup okazał się
dobrym
pracodawcą, miłym i wielkodusznym. „Dobrze było u niego na służbie", stwierdził
pan
Cooper. Można powiedzieć, że biskup zaliczał się do duchownych-światowców.
Uwiel-
biał rozrywkę, miał mnóstwo przyjaciół. Rozkoszował się życiem w całej pełni. Aż
do
tamtej nocy, gdy wszystko nagle się skończyło. Pewnego popołudnia w grudniu
tysiąc
dziewięćset pięćdziesiątego czwartego roku pan Cooper odebrał telefon z komendy
policji
w Norwich. Policja prowadziła śledztwo w jednej ze szkół w północnej części
hrabstwa.
Byłatoszkołaz internatem, nazywała się KirkstonAbbey. Sprawa przedstawiała się
okrop-
nie. Wręcz skandalicznie. Pan Cooper wspominał, że w tamtym czasie mieszkańcy
Nor-
wich nie mówili o niczym innym.
Śledztwo dotyczyło dwóch chłopców. To właśnie ich przesłuchiwała policja; trwało
to kilka dni. Telefonujący policjant polecił, aby biskup stawił się na komendzie
i wysłu-
chał tego, co ma do powiedzenia jeden z chłopców. Zaproponował, by przyjechał
nocą, tak
aby dziennikarze nie dowiedzieli się o konfrontacji z przesłuchiwanym uczniem.
Nic wię-
cej nie powiedział. Cooper zadawał pytania, ale w odpowiedzi usłyszał tylko, że
biskup
ma stawić się" tej nocy. Biskup pojechał na przesłuchanie. Przed wyjściem
oznajmił, że to
jakiś nonsens i że wróci najdalej za godzinę. Thomas i Ellen czekali na niego z
kolacją.
Ale biskupa nie było przez całą noc, a kiedy wrócił o świcie, wyglądał na
wycieńczonego,
jak gdyby postarzał się o dziesięć lat. Nie odpowiadał na żadne pytania Thomasa
i Ellen.
Powiedział tylko, że nikt nigdy nie może się dowiedzieć o jego nocnej wizycie na
policji;
wymógł na nich przyrzeczenie, że zatrzymają wszystko w tajemnicy. Potem zamknął
się
w gabinecie i pozostał tam przez cały dzień.
Od tego dnia biskup zmienił się nie do poznania; zupełnie jakby w jego
ciele zamiesz-
kała inna osoba. Dawniej tak radosny i otwarty na ludzi, teraz stał się
zamkniętym w sobie
samotnikiem. Z nikim się nie widywał, miewał depresje, w czasie których przez
całe dnie
. siedział samotnie w gabinecie gapiąc się na ściany. Nawiedzały go koszmarne
sny. Tho-
mas i Ellen nieraz słyszeli, jak krzyczy przez sen. Po trzech miesiącach załamał
się nerwo-
wo i musiał zrezygnować ze stanowiska. Zamieszkał u brata w Kornwalii, gdzie
zmarł
kilka lat później.
Thomas i Ellen dotrzymali słowa. Nigdy nikomu nie wyjawili, co stało się
tamtej
nocy. Ellen zabrała tajemnicę do grobuAle Thomas chciał komuś o tym opowiedzieć,
zanim umrze. Kiedy go poznałem, był bliski śmierci. Umarł dwa tygodnie później;
myślę,
że pragnął zrzucić z piersi ten ciężar.
Sprawdziłem jego informacje w magistracie miasta Norwich. Uzyskałem
potwierdze-
nie, że biskup Jeremy Blakiston zrzekł się stanowiska w kwietniu tysiąc
dziewięćset pięć-
dziesiątego piątego roku po załamaniu nerwowym. Dowiedziałem się też, że przed
rezygna-
cją biskupa pracowało u niego małżeństwo, Thomas i Ellen Cooperowie. Przejrzałem
wszyst-
kie wzmianki prasowe o Kirkston Abbey; nie ma w nich ani słowa o pańskim
spotkaniu
z biskupem. Według prasy i opinii publicznej nigdy do niego nie doszło. Ale
przecież o to
właśnie chodziło policji, prawda? Przeczytałem informacje prasowe i książki.
Wiem, co pan
zrobił, a właściwie, co pan zrobił zdaniem policji. Uczynił pan coś strasznego,
ale czy aż tak
strasznego, by wpędzić człowieka w załamanie nerwowe? Chyba że historia, którą
pan opo-
wiedział biskupowi, brzmiała o wiele gorzej niż ta, którą policja przekazała
dziennikarzom.
Tim przerwał, by dmuchnąć powietrzem przez zęby; grzywka uniosła się i
opadła.
Słyszał, jak bije mu serce. Czuł, że w tej chwili żyje bardzo intensywnie.
- Chcę usłyszeć to, co powiedział pan biskupowi. Chcę wiedzieć, co się
naprawdę
stało w Kirkston Abbey.
Mężczyzna obserwował Tima; płomienie w kominku oświetlały jego twarz
migotli-
wym blaskiem. Gniew zniknął, a na jego miejsce pojawił się żal i głębokie
zmęczenie.
- To wszystko zdarzyło się ponad czterdzieści lat temu. Mówimy o
zamierzchłej prze-
szłości.
- Nonsens! Ile spraw przykuło uwagę opinii publicznej tak jak ta? Brady i
Hindley,
może jeszcze Mary Bell. Wszystko za sprawą tych fotografii. Nawet teraz mogą
przerazić.
Zło ukryte za maską dziecięcej niewinności. Każdy je zna, nawet ludzie tacy jak
ja, którzy
przyszli na świat wiele lat po wydarzeniach w Kirkston Abbey.
Mężczyzna potrząsnął głową.
- To przeszłość. Zostawmy ją w spokoju.
- Nie mogę jej zostawić w spokoju! Taka sensacja trafia się raz w życiu.
Jeśli ją ujaw-
nię, wszystkie gazety będą się o mnie bić. Mógłbym stać się najsławniejszym
dziennika-
rzem w kraju!
- Tego pan chce? Sukcesu? Uznania?
- Tak, na miły Bóg! Dość się naczekałem! Jestem dziennikarzem od dziesięciu
lat,
a zmarnowałem je na pisaniu artykułów o domach starców, weselach, spotkaniach
rad miej-
skich i podobnych dyrdymałach, o których nikomu nie chce się pisać.
Mężczyzna szerokim ruchem ręki wskazał pokój, w którym się znajdowali.
- Wydaje się to dość opłacalne.
- Myśli pan, że mogę sobie pozwolić na takie mieszkanie?! To mieszkanie
rodziców
mojej dziewczyny. Gardzą mną. Uważają, że nie jestem jej godny. Ciągle gdzieś
wyjeżdża-
ją; w przeciwnym razie nigdy nie przekroczyłbym progów tego domu. Mieszkam w
nędz-
nej klitce w Lewisham i zostanę tam na zawsze, jeśli moja kariera potoczy się
dalej tak jak
do tej pory. Chcę przeprowadzić się stamtąd tutaj. A ta historia to przepustka
dla mnie.
- A ja jestem tym, który może ją panu wręczyć? - spytał cicho mężczyzna.
- Zapłacę panu. Połowę tego, co zarobię, a to będzie fortuna! Gazety,
czasopisma, na-
turalnie książka, programy telewizyjne. Może prawa do scenariusza filmowego.
Mówimy
o setkach tysięcy. Połowa tych pieniędzy trafi do pana kieszeni.
Mężczyzna nie spuszczał oczu z Tima.
- A na co mi pieniądze?
- Mógłby pan zacząć wszystko od nowa. Nowe życie. Chroniłbym pańską
anonimo-
wość, na ile to możliwe. Nie musiałby pan brać w tym wszystkim udziału... jeśli
taka
byłaby pańska wola.
Tim wiedział, że mówi nieprawdę, ale to nie miało znaczenia. Czy prawda ma
tu coś
do rzeczy? Obiecałby wszystko, żeby dostać to, czego chciał.
- Nowe życie? Moje życie skończyło się tego dnia, gdy policja przyjechała
do Kirk-
ston Abbey. Nie ma dla mnie nowego życia. I nie zmienią tego wszystkie pieniądze
świata.
Hm myślał szybko. Czy ciągnąć wątek finansowy, czy przejść do gróźb: albo
powiesz
mi wszystko, albo nie dam ci spokoju? Zdaje ci się, że twoje życie jest okropne,
ale ja
mogę uczynić je sto razy gorszym. I nie spocznę, dopóki nie dostanę tego, czego
pragnę.
Uznał jednak, że lepiej trzymać się tematu pieniędzy, próbować załatwić sprawę w
sposób
cywilizowany. Otworzył usta, by coś powiedzieć...
I w tej samej chwili usłyszał:
- A więc dobrze.
Tima ogarnęła euforia, potężna jak wielkie emocjonalne spełnienie.
- Mówi pan serio?
Mężczyzna skinął głową.
- Zgadza się pan powtórzyć mi to, co powiedział biskupowi?
- Tak. Nie rozmawiałem o tym z nikim od tamtej nocy. Trzymałem wszystko w
ta-
jemnicy^Dobrze będzie komuś opowiedzieć. Nawet komuś takiemu jak pan.
Tim puścił zniewagę mimo uszu.
- Obiecuję, że nie będzie pan tego żałował. Zarobimy fortunę. Więcej niż
może pan
sobie wyobrazić.
- Nie robię tego dla pieniędzy. Bo nie będzie żadnych pieniędzy. Ani dla mnie,
ani
dla pana.
- Co chce pan przez to powiedzieć? Oczywiście, że będą pieniądze. I to cała
fura.
Mężczyzna potrząsnął głową i po raz pierwszy jego twarz rozjaśnił uśmiech.
- Żadnych pieniędzy. Tylko sława. I tylko prawda.
W jego oczach pojawił się dziwny blask, jakieś mroczne światło, którego Tim
nie
potrafił rozpoznać, a które go zaniepokoiło. Nagle poczuł, że równowaga sił
między nimi
odwróciła się. W swojej głowie słyszał głos, który szeptał: „To nie powinno być
takie
łatwe".
Zdołał jednak zepchnąć wahanie na dno świadomości i skoncentrować się na
tym, co
było do zrobienia.
- Będę musiał nagrać pana wypowiedź na taśmę. Zgadza się pan?
Mężczyzna skinął głową. Tim wyjął zza fotela dyktafon; postawił go na stole
przed
mężczyzną, włożył kasetę i włączył urządzenie. Dał się słyszeć delikatny szum.
Naprzeciwko siebie przed kominkiem siedzieli dwaj ludzie: młody dziennikarz
tra-
wiony żarem ambicji i starszy, mizerny mężczyzna o tajemniczym spojrzeniu, który
został
niegdyś najbardziej potępianym uczniem w Anglii.
Tim zwilżył językiem wargi.
- Martin Hopkins napisał w swojej książce, że wydarzenia z dziewiątego
grudnia
pięćdziesiątego czwartego roku były kulminacją sekwencji zdarzeń, która
rozpoczęła się
o wiele wcześniej.
Mężczyzna skinął głową.
- Stwierdził, że wszystko zaczęło się na początku listopada, tuż po
feriach. Czy to
prawda?
- Można tak powiedzieć.
- To znaczy?
- Żeby naprawdę zrozumieć, co się stało, trzeba cofnąć się dalej w przeszłość.
- Jak daleko?
- O miesiąc. Do pewnego ranka na początku października i do wydarzenia, od
które-
go wszystko się zaczęło.
- Co się wtedy zdarzyło?
- Coś nader banalnego. Tak się przynajmniej wtedy zdawało. - Mężczyzna
ponow-
nie się uśmiechnął. - Na filmach takie początki bywają zawsze niesłychanie
dramatyczne.
Jakaś eksplozja, morderstwo. Niemalże słychać dźwięk werbla towarzyszący
podnoszeniu
kurtyny. Nic takiego nie wydarzyło się w Kirkston Abbey. Można jednak mówić o
począt-
ku tej historii. Incydent, który zdarzył się tego ranka, był jej prawdziwym
początkiem
i wszystko, co nastąpiło później, z niego wynikło.
- Proszę mi o tym opowiedzieć.
- Zaczęło się w poniedziałkowy ranek, taki sam jak wszystkie poniedziałkowe
po-
ranki w Kirkston Abbey...
Część 1
Więź
Norfolk, październik 1954
Wszystko ma swój początek. Najdłuższa książka zaczyna się od jednego
słowa. Najdłuższa podróż zaczyna się od jednego kroku.
W Kirkston Abbey tym pierwszym krokiem był akt dobroci, plama błękitu,
która rozjaśniła szarość jesiennego dnia. Z czasem jednak owa jasna plama miała
ściemnieć, znikczemnieć i jak zaraza sięgnąć nieba.
Poranny apel dobiegał końca. Szkolna kaplica rozbrzmiała śpiewem trzy-
stu młodych głosów, wątłych, lecz nie kaleczących urody jednego z najpięk-
niejszych angielskich hymnów:
Dajcie mi Łuk jak płomień złoty,
Kołczan, żarliwych pełen Strzał!
Dajcie mi Włócznię! Precz, obłoki!
Rydwan ze słońca będę miał!
Póty nie spocznie miecz w mej dłoni,
Póty trwać będzie Bitwa Dusz,
Póki Jeruzalem nie stanie
Pośród zielonych Anglii wzgórz.
Głosy ucichły; echo odbiło się o żebrowane sklepienie.
- Módlmy się- zaintonował ze swojego krzesła pan Howard, dyrektor
szkoły. Wszyscy opadli na kolana. Kaplicę wypełnił szmer ciał zsuwających się
z ławek.
- Panie, spójrz na nas, sługi Twoje zebrane tu dzisiaj. Obdarz nas siłą do
wykonywania naszej pracy i wypełniania Twoich przykazań, dziś i o każdej go-
dzinie. W imię Pana Naszego Jezusa Chrystusa, amen.
- Amen - odpowiedzieli uczniowie.
Na trzydzieści sekund zapadła cisza. Chwila na modlitwę, na wspominanie
weekendu, który właśnie dobiegł końca, a dla innych na przeżywanie lęku przed
sprawdzianem, do którego jeszcze się nie przygotowali.
Znów zabrzmiały organy; kaplicę wypełniły dźwięki „Fugi z toccatą" Bacha.
Wszyscy podnieśli się z klęczek i zaczęli przesuwać do wyjścia, rząd po rzędzie,
ławka po ławce! każdy chłopiec kłaniał się nabożnie w stronę ołtarza i dopiero
wte-
dy kierował się do drzwi, za którymi panował rześki chłód jesiennego poranka.
Maszerowali ścieżką ku głównemu budynkowi szkoły; wszyscy chłopcy
byli ubrani w eleganckie granatowe bluzy z emblematem szkoły, szare, mocno
pogniecione od klęczenia- spodnie i czarne lakierki. Tworzyli jednolitą masę,
którą ożywiały tylko jaśniejsze plamy ubrań starszych uczniów-seniorów, gdyż
ci mieli prawo nosić dowolne marynarki. Wicher świszczał w gałęziach buków
rosnących wzdłuż ścieżki; ten ostry wiatr niósł ze sobą słoną woń od znajdują-
cego się o pięć kilometrów na północ morza.
Chłopcy dotarli do rozwidlenia ścieżki; część skręciła w stronę lasu, gdzie
wśród drzew kryły się dwa internaty: Heatherfield i Monmouth. Pozostali szli
dalej wzdłuż boisk do rugby w stronę głównego budynku szkoły, olbrzymiego
gmachu w stylu wiktoriańskim, który jednak wydawał się niknąć na tle ogromu
nieba nad Norfolk.
W istocie były to dwa budynki połączone krużgankiem. W prawym skrzy-
dle mieściła się większość klas oraz aula, zaś w lewym dwa internaty: pierwszy
nazywał się Abbey House, a drugi Old School. Chłopcy udali się do swoich
pokoi, gdzie trzymali podręczniki. Za chwilę rozpoczną się pierwsze lekcje.
Jonathan Palmer, uczeń czwartej klasy, przepychał się w tłumie uczniów
z Old School sunących do klas.
Był to szczupły, urodziwy chłopiec o jasnokasztanowych włosach i subtel-
nych rysach twarzy. Trzy miesiące wcześniej skończył czternaście lat.
Jonathan minął drzwi auli i szedł dalej korytarzem o kamiennej posadzce.
Chłopcy szturchali się i popychali, wymieniając nowiny lub obrzucając się wy-
zwiskami; pozbywali się resztek energii, która została im z weekendu. Czekał ich
cały tydzień ciężkiej pracy. Powietrze wypełniał gęsty zapach pasty do butów,
gwar setek głosów i szuranie stóp. Po obu stronach korytarza znajdowały się kla-
sy. Na drzwiach każdej z nich błyszczały wypisane złotymi literami nazwiska:
Drakę i Walpole, Pitt i Melbourne; to właśnie ci ludzie uczynili Brytanię
Wielką.
Jonathan wszedł do klasy imienia Melbourne'a, sali o zimnych białych ścia-
nach z rzędami wysłużonych ławek przypominających klatki, które szybko za-
pełniały się uczniami. Jedni rozmawiali, inni zaglądali do książek, jeszcze inni
bezmyślnie gapili się w przestrzeń, czekając na rozpoczęcie lekcji łaciny. Ścia-
ny odbijały słowa takie same jak przed stu laty, a które będą się powtarzać
przez
następnych sto:
- ...to niesprawiedliwe! Wszyscy wiedzą, że jestem lepszy, ale jego brat
jest kapitanem, więc go wybierają...
- ...nie mogłem zrobić tej matmy. Pożycz mi swój zeszyt...
-
...powinieneś się uczyć razem z nim!...
- ...i ojciec powiedział, że pojedziemy do Londynu na to przedstawienie...
Jonathan usiadł w swojej ławce, wyjątkowo zniszczonej, która wyglądała,
jakby miała się lada chwila zawalić. Na ścianie przed nim wisiał portret
królowej,
symbol patriotycznych uczuć rozbudzonych zeszłoroczną koronacją. Jonathan
spędził tamtą niedzielę z matką i sąsiadami; wszyscy zgromadzili się w jedynym
domu na całej ulicy, gdzie był telewizor. Nigdy wcześniej nie oglądał telewizji.
Ławki obok i przed Jonathanem nadal pozostawały puste; Nicholas Scott
i bliźniacy Perrimanowie jeszcze nie dotarli z odległego Monmouth House. Jo-
nathan poczuł się nieco osamotniony i bezbronny. Wpatrywał się w pogniecio-
ną kartkę z tłumaczeniami zdań, którymi będą się zajmować przez następne
czterdzieści minut Większość zdań była niepoprawna, ale nie szkodzi. Nicho-
las przyniesie odpowiedzi, jak zawsze.
Na powierzchni drewnianej ławki ktoś wydrapał imiona i daty. Jonathan
pogładził linie smukłymi palcami. John Forrest 1937; Peter Ashley 1912; Char-
les Huntley 1896. Ci chłopcy już dawno wyrośli na mężczyzn i zostawili szkol-
ne lata daleko za sobą.
Kolejni uczniowie pojawiali siew klasie; robiło się coraz gwarniej. Richard
Rokeby wkroczył do klasy z książkami pod pachą i skierował się do swojej
ławki koło okna. James Wheatley i George Tumer obrzucali papierowymi poci-
skami Colina Vale'a, który próbował bagatelizować ostrzał śmiechem, ale robił
to niezbyt przekonująco.
W drzwiach stanął Stephen Perriman, a za nim jego brat Michael. Usiedli
w ławce przed Jonathanem i jak na komendę skierowali na niego swoje blado-
niebieskie oczy.
- Gdzie Nick? - spytał Jonathan.
Michael udał, że dostaje ataku mdłości.
- Zaczął rzygać wczoraj wieczorem - wyjaśnił Stephen. - Zaprowadzili-
śmy go do pielęgniarki. Chyba się czymś zatruł.
Jonathan zbladł jak ściana. Rzecz jasna, przejął się chorobą Nicholasa, ale
jeszcze bardziej niepokoiło go źle przetłumaczone ćwiczenie.
- Próbowaliśmy robić te zdania - powiedział Michael. - Ale nic nam nie
wychodziło.
- My?! - zawołał Stephen. Jonathan zauważył niewielki siniak nad jego
prawym okiem. i
- Skąd to masz?
- Napadli nas chłopcy z piątej klasy. Chcieli dopaść trzecioklasistów, ale
wpakowali się do nas.
- Zerwali nam prześcieradła z łóżek- dodał Michael. - Potem wsadzili
Juliana Archera do kosza na brudną pościel, a mnie chcieli wepchnąć do dru-
giego, ale Stephen powiedział, że wejdzie za mnie. Narobili tyle hałasu, że pan
Soper usłyszał. Piątoklasiści uciekli przez pralnię, ale Stephen i Julian ciągle
siedzieli w koszach. Pan Soper ich wypuścił i zapytał Stephena, co się stało.
- Powiedziałeś? - spytał Jonathan.
Stephen spojrzał na niego jak na pomyleńca.
- Akurat! Tak samo jak ty powiedziałbyś, gdyby Wheatley napadł cię w no-
cy ze swoją bandą.
Jonathan odwrócił się i popatrzył na Jamesa Wheatleya, który z niedobrym
błyskiem w oczach bombardował kulkami papieru Colina Vale'a. Colin nadal
próbował bronić się śmiechem, ale jeden z pocisków trafił go w oko i chłopiec
był bliski płaczu. Jonathana ogarnęła złość.
Ale jednocześnie ukłuło go poczucie winy: „Przynajmniej nie jestem na
jego miejscu".
- Porównajmy odpowiedzi - zaproponował Stephen.
Nie zdążyli jednak, bo w tym momencie szybkim krokiem wszedł do klasy pan
Ackerley. Poły togi trzepotały za jego "wysoką postacią. W klasie zapanowała
cisza.
Przenikliwe spojrzenie szarych oczu pana Ackerleya, osadzonych głęboko
w twarzy o arystokratycznych rysach, omiotło klasę i zatrzymało się na pustym
miejscu koło Jonathana.
- Gdzie Scott?
- Jest chory, proszę pana - wyjaśnił Stephen.
- Rozumiem. Mam nadzieję, że wszyscy są przygotowani do lekcji.
- Tak, proszę pana - odpowiedzieli chórem uczniowie, choć nie wszyscy
z równym przekonaniem.
- Dobrze - rzekł nauczyciel siadając za biurkiem. - Proszę otworzyć książki
na stronie pięćdziesiątej szóstej.
Jonathan wykonał polecenie i ze zdumieniem ujrzał rysunek przedstawia-
jący kilka przecinających się trójkątów. Dopiero po chwili uświadomił sobie,
że przyniósł niewłaściwą książkę. Serce skoczyło mu do gardła. Jak można było
się tak pomylić! Przeklinając swoją głupotę, podniósł rękę.
Pan Ackerley, który właśnie miał zaczynać lekcję, spostrzegł gest Jonatha-
na. Sapnął ze złością.
- O co chodzi, Palmer?!
- Bardzo przepraszam, proszę pana, ale zapomniałem książki. Czy mogę
po nią pójść?
Nauczyciel wzniósł oczy do nieba.
- Ale mam nadzieję, że wiesz, jaka to lekcja, Palmer?
- Tak, proszę pana.
- Więc dlaczego przyniosłeś inną książkę? Na łacinę należy przynosić książ-
kę do łaciny. To chyba zrozumiałe, nawet dla ciebie.
Jonathan usłyszał śmiechy kolegów, którzy chcieli się przypodobać nauczycie-
lowi. Poczuł, że się rumieni. Bezpieczniej było milczeć, ale ponieważ wiedział,
że
pan Ackerley nie robiłby takich wyrzutów komu innemu, postanowił się bronić.
- Przyniosłem książkę do matematyki, proszę pana. Jest tej samej wielko-
ści i koloru co książka do łaciny, więc łatwo je pomylić.
Wypowiadając te słowa, coraz wyraźniej słyszał swój akcent z Yorkshire;
natychmiast pożałował, że się odezwał. ,
- Rany boskie, Palmer, oszczędź nam swojego idiotycznego zaciągania!
Nikogo nie obchodzi, co masz do powiedzenia! - Pan Ackerley rozejrzał się po
klasie. - Usiądź z Rokebym.
Jonathan wstał; na rozgrzanej twarzy czuł natrętne spojrzenia pozostałych
uczniów. Tylko Michael Perriman uśmiechnął się, jakby chciał dodać mu otuchy.
Zbliżył się do podwójnej ławki w pierwszym rzędzie, gdzie siedział Ri-
chard Rokeby i wyglądał przez okno na pola za szkołą.
Richard Rokeby był samotnikiem traktującym wszystkich innych z ledwo
ukrywaną pogardą. Nie miał przyjaciół, prawie z nikim nie rozmawiał. Wyda-
wało się, że nie potrzebuje żadnego towarzystwa oprócz własnego.
Jego zachowanie zawsze dziwiło Jonathana. Matka powiedziała mu kie-
dyś, że samotnicy trzymają innych na dystans, gdyż dręczy ich kompleks niż-
szości. Była tego pewna, bo przeczytała artykuł w jakimś magazynie. Jonathan
wierzył, że to prawda, choć nie potrafił zrozumieć, z jakiego powodu Richard
Rokeby miałby się czuć gorszy od innych. Był wyjątkowo inteligentny, pewny
siebie i - co kilka razy bez trudu udowodnił - niesłychanie elokwentny.
Najbardziej jednak zwracała uwagę jego uroda. Był wysokim, dobrze zbu-
dowanym chłopcem o atramentowoczarnych włosach i wyrazistych, regularnych
rysach; w jego głęboko osadzonych, przenikliwych oczach bezustannie płonęło
wyzwanie dla całego świata.
Jonathan usiadł koło Richarda z niepewnym uśmiechem. Richard skinął lek-
ko głową, przesunął książkę na środek i ponownie skierował spojrzenie na okno.
Pan Ackerley rozejrzał się po klasie.
- Upton, przetłumacz pierwsze zdanie.
Rozpoczęła się lekcja. Adam Upton, bystry i pełen entuzjazmu uczeń, po-
stępował według ustalonej procedury: czytał łacińskie słowo, podawał angiel-
ski odpowiednik, i tak aż do końca zdania. Pozostali uczniowie czekali z niepo-
kojem; wiercili się w ławkach licząc na to, że nie zostaną dzisiaj zapytani. Jo-
nathan wpatrywał się w swoje niezdarne tłumaczenie, pewien, że prędzej czy
później pan Ackerley go wywoła; miał tylko nadzieję; że nie przypadnie mu
zdanie piąte lub ósme.
Zdanie drugie. Colin Yale. Dobrze. Zdanie trzecie. Michael Perriman, Tro-
chę gorzej. Michael miał trudności, więc Stephen podpowiadał mu szeptem.
Zdenerwowało to pana Ackerleya.
- Rany boskie, Perriman, to jest wasza praca domowa! A jeśli twój brat
nadal będzie ci pomagał, znajdzie się w kozie. Następnym razem masz się do-
brze przygotować!
Zdanie czwarte. Stuart Young. Lepiej odPerrimana, choć nie olśniewająco.
Zdanie piąte. Pan Ackerley podniósł wzrok. Jonathan, wpatrzony w blat ław-
ki, czuł, jak spojrzenie nauczyciela wędruje w jego stronę. Zamarł w bezruchu.
- Rokeby! .
Richard Rokeby odwrócił się od okna i spojrzał na pana Ackerleya.
- Słucham, proszę pana.
- Wybacz, że ci przerywam, Rokeby. Czy byłbyś tak dobry i łaskawie prze-
tłumaczył nam piąte zdanie, czy raczej wolisz obserwować pracowników krzą-
tających się po boisku?
Uczniowie parsknęli śmiechem, w którym wyraźnie brzmiała lizusowska nuta.
Pan Ackerley skinął nieznacznie głową, jak gdyby na znak, że zauważył aplauz.
- Wolałbym popatrzeć na robotników, proszę pana - odparł Rokeby.
Kolejny wybuch śmiechu, tym razem pozbawiony fałszywej nuty, zamarł
niemal natychmiast.
- Słucham? - spytał pan Ackerley, który najwyraźniej uznał, że się prze-
słyszał.
- Powiedziałem, że wolałbym popatrzeć na robotników na boisku, proszę
pana.
Oczy pana Ackerleya rozszerzyły się. Uśmiech spełzł z jego twarzy.
- Czy to ma być żart?!
Uczniowie poruszyli się nerwowo, przeczuwając burzę.
Richard Rokeby wydawał się tym nie przejmować.
- Odpowiedziałem na pańskie pytanie - odparł beznamiętnie. - Zdawało
mi się, że o to panu chodziło. Bo jeśli nie, to dlaczego je pan zadawał?
- Nie próbujesz chyba zrobić ze mnie głupca, co, Rokeby? - spytał pan
Ackerley dziwnie spokojnym głosem.
Richard Rokeby zastanowił się przez chwilę.
- Nie robię tego z premedytacją, proszę pana.
Chłopcy wstrzymali oddech i zastygli w bezruchu, pewni, że za chwilę na-
stąpi wybuch.
Ale nic takiego się nie zdarzyło. Wydawało się, że pan Ackerley jakimś
nadludzkim wysiłkiem zdołał przełknąć gniew. Jonathan, zdumiony zacho-
waniem sąsiada, odwrócił się do niego i spostrzegł, że Richard spogląda na
pana Ackerleya ze spokojem, którego żaden podniesiony głos nie jest w sta-
nie zakłócić.
- Zdanie numer pięć, Rokeby - polecił pan Ackerley.
- Co mam z nim zrobić, proszę pana?—spytał grzecznie Rokeby.
- Przetłumacz je!
Richard westchnął cicho, lecz wyraźnie, po czym przeniósł szybko wzrok
na książkę.
Przeczytał na głos całe zdanie, a potem bezbłędnie przetłumaczył.
- Bardzo dobrze, Rokeby - pochwalił pan Ackerley wymuszonym tonem.
Richard skinął głową, a potem znów odwrócił się do okna. Gniew prze-
mknął po twarzy pana Ackerleya. Zamierzał coś powiedzieć, ale zrezygnował.
Lekcja trwała nadal.
Zdanie szóste. Sean Spencer. Dobrze.
Zdanie siódme. Henry Osborne. Doskonale. Nic dziwnego. Henry zdobył
w zeszłym roku nagrodę z łaciny.
Zdanie ósme.
- Bardzo trudne - stwierdził pan Ackerley. - Kto będzie tak odważny i spró-
buje przetłumaczyć to zdanie?
Ci, którzy byli pytani wcześniej, spokojnie patrzyli przed siebie. Wszyscy
inni wbijali wzrok w ławki, starając się nie zwracać na siebie uwagi. Jonathan
spuścił wzrok na książkę; czuł, jak spojrzenie pana Ackerleya omiata klasę ni-
czym cieniutki, gorący promień.
„Tylko nie mnie, proszę, nie mnie, nie mnie".
-
Palmer.
- Tak, proszę pana - odpowiedział Jonathan, ze wszystkich sił powstrzy-
mując drżenie głosu. Zbierało mu się na mdłości. W takich sytuacjach zawsze
liczył na pomoc Nicholasa, ale dzisiaj go nie było.
- Przetłumacz zdanie numer osiem.
- Tak, proszę pana.
Jonathan spojrzał na leżącą przed nim kartkę papieru. Równie pustą jak
jego umysł w tej chwili.
- No, Palmer. Nie będziemy tu siedzieć cały dzień. Dość już zmarnowałeś
naszego czasu.
Jonathan wpatrywał się w słowa wydrukowane na stronie książki. Niezro-
zumiałe. Równie dobrze mogłyby być napisane po chińsku.
- Palmer, może w szkółce parafialnej reaguje się na pytanie otwarciem ust
i robieniem tępych min, ale tutaj tego nie praktykujemy. Do roboty.
Znowu śmiech. Jonathan poczuł, że się rumieni. Potarł dłonią skórę, która
ścierpła dziwnie na kości policzkowej. Pomyślał, że nie powinien tak łatwo się
czerwienić.
- Tłumaczenie zdań rozpoczynamy od ustalenia podmiotu zdania i jego
orzeczenia. W tej kolejności. Co jest podmiotem tego zdania?
Jonathan wbijał wzrok w kartkę. Nie widział tam żadnego podmiotu.
- No, Palmer. Czemu tak siedzisz i przewracasz oczami jak ryba?
Kolejne parsknięcie śmiechem.
- Nie przewracam oczami, proszę pana - odpowiedział Jonathan. Serce
biło mu coraz szybciej.
- Więc co jest podmiotem zdania?
- Mm... - Wpatrywał się w słowa, próbując zgadnąć.
- Nie, Palmer, to nie jest mm. Takie słowo nie występuje w tym zdaniu.
Śmiech przybierał na sile. Jonathan słyszał Jamesa Wheatleya chichoczą-
cego w ostatnim rzędzie niczym złośliwy karzeł. Policzki paliły jak ogień. Na
skórze czuł igiełki gorąca. Strzelił na chybił trafił.
- Niemożliwe, Palmer, nawet ty nie jesteś tak głupi. Jeszcze raz.
Jonathan znów wbił wzrok w książkę. Miał wrażenie, że rumieniec rozle-
wa się na całe ciało.
- Palmer, ja czekam!
- Tak, proszę pana.
- A więc co jest podmiotem zdania?! Jeśli nie potrafisz odpowiedzieć na
takie proste pytanie, nie masz czego szukać w tej szkole!
Jonathan nie odrywał wzroku od słów tworzących zdanie. Każde z nich
mogło być podmiotem. Serce waliło mu jak młot. Poczuł zawroty głowy.
- Palmer! Gdzie jest podmiot?! I ostrzegam cię, jeśli się pomylisz, otrzy-
masz karę na cały semestr!
Jonathan skoncentrował wzrok na jednym słowie. Otworzył usta.
Boże spraw, żeby to było to, Boże dopomóż...
Ktoś zapukał do drzwi.
- Proszę! - krzyknął pan Ackerley.
Do klasy wszedł trzecioklasista z kartką papieru w dłoni.
- Pan dyrektor pyta, czy zgadza się pan na zmiany w planie lekcji na przy-
szły tydzień.
Pan Ackerley wziął kartkę. Chłopiec stał koło jego biurka ze spokojnym,
cielęcym wyrazem twarzy, nieświadom napięcia wiszącego w powietrzu.
Jonathan nadal wpatrywał się w łacińskie zdanie. Kołnierzyk uciskał mu
szyję, a krew zdawała się płynąć przed jego oczyma, mącąc wzrok. Słyszał szepty
gdzieś z tyłu, czuł spojrzenia na plecach. Richard Rokeby, ciągle jakby nie-
obecny duchem, wodził piórem po kartce papieru.
Jonathan odwrócił się do Perrimanów. Stephen poruszał bezgłośnie usta-
mi; Jonathan starał się odczytać jego słowa, lecz nadaremnie. Poczuł szturch-
nięcie w łokieć. Zignorował je nie spuszczając wzroku z ust Stephena. Po ko-
lejnym szturchnięciu Jonathan odwrócił się.
Richard Rokeby przesunął po ławce skrawek papieru z zapisanym tłuma-
czeniem zdania.
Spojrzeli na siebie. Richard skinął głową, jakby dla zachęty.
Trzecioklasista zamknął za sobą drzwi. Pan Ackerley odwrócił się.
- Ja nadal czekam, Palmer.
Jonathan spojrzał na kartkę papieru; przerażenie ustąpiło miejsca niepew-
ności: czy to jakiś podstęp? Pewnie tak, ale jako tonący musiał chwycić się
czegokolwiek. Odczytał pierwsze słowo i zamarł w oczekiwaniu na grom.
Nic się jednak nie stało. Jonathan czytał zdanie dalej, zerkając na pana Ac-
kerleya.
- Dobrze, Palmer- powiedział nauczyciel z ledwie skrywanym rozczarowa-
niem.
Jonathan dotarł do końca. Ulga spłynęła na niego falami tak potężnymi, że
zaczął drżeć.
Lekcja trwała dalej. Jonathan siedział i gapił się w książkę; oddychał po-
woli, głęboko, czekając, aż serce się uspokoi, a skóra twarzy ostygnie.
Zdanie dziewiąte. Malcolm Usher. Słabo. Zdanie dziesiąte. Timothy Wa-
tham. Bardzo dobre, płynne tłumaczenie; Watham skończył równo z dzwon-
kiem.
Pan Ackerley wymaszerował z klasy. Uczniowie niespiesznie zbierali książ-
ki; następną lekcją była geografia.
Jonathan odwrócił się do Richarda Rokeby'ego; chciał wyrazić mu wdzięcz-
ność, która go rozpierała.
- Nigdy bym tego nie przetłumaczył! Gdyby nie ty, dostałbym karę. Je-
stem ci naprawdę wdzięczny... Chciałbym...
Richard Rokeby zupełnie nie zwracał na niego uwagi. Wstał z ławki, prze-
sunął się obok Jonathana i skierował do drzwi. James Wheatley zamachał do
niego ręką; na jego lisiej twarzy malował się niekłamany podziw.
- Rokeby, to było genialne! Nigdy nie zapomnę spojrzenia starego Fucker-
leya! Może chcesz...
Richard zignorował i jego, nawet się nie zatrzymując. James Wheatley prze-
rwał w pół słowa z głupkowatym wyrazem twarzy, wściekły i zakłopotany.
Perrimanowie czekali w drzwiach. Jonathan pobiegł do nich czym prędzej.
- Fuckerley specjalnie trzymał dla ciebie najgorsze zdanie - zauważył Ste-
phen na korytarzu. - On naprawdę się na ciebie uwziął.
Jonathan skinął głową, zerkając na tłoczących się wokół uczniów w grana-
towych bluzach. Wyglądali jak rój mrówek przesuwających się z komory do
komory wielkiego mrowiska. Powietrze wibrowało setkami głosów, które falo-
wały i przenikały się nawzajem, zlewając się w bezkształtną, tętniącą chmurę
hałasu.
Taki jest głos szkoły, tej wszechpotężnej machiny zbudowanej z tysięcy
trybików obracających się płynnie, bez chwili przerwy, od zawsze. Do takiej
właśnie szkoły uczęszczał Jonathan. I powinien cieszyć się z tego przywileju.
A on go nienawidził.
Następna lekcja to geografia.
W czasie półgodzinnej przerwy między lunchem i wychowaniem fizycz-
nym Jonathan poszedł odwiedzić Nicholasa Scotta.
W szkolnej infirmerii nie było nikogo oprócz Nicholasa. Pomieszczenie
przesiąkło wonią zupy i środków dezynfekcyjnych. Pacjent siedział na łóżku
i czytał książkę. Jego małe ciemne oczy, które wydawały się jeszcze mniejsze
z powodu okularów, rozbłysły na widok Jonathana.
- Wiedziałem, że przyjdziesz.
Jonathan usiadł na łóżku.
- Co czytasz?
- Miłość na oddziale dziesiątym - odparł Nicholas krzywiąc twarz. - Ro-
mans szpitalny. Siostra Clark mi to pożyczyła. To była jedyna książka, jaką
znalazła.
- Powinienem był ci coś przynieść. Zapomniałem. Przepraszam.
- Nie szkodzi. Jak było na łacinie?
Jonathan opowiedział, co się wydarzyło na porannej lekcji.
- Nienawidzę Ackerleya. Czemu zawsze się mnie czepia? Co w tym złe-
go, że chodziłem do szkoły parafialnej?
- Nic. Inni nauczyciele nie mają o to pretensji.
- I nie jestem jedyny. John Fisher z trzeciej klasy też chodził do takiej
szkoły,
tylko że w Yarmouth. Mówi z takim akcentem, jakby trzymał kartofel w ustach,
z łaciny jest jeszcze słabszy ode mnie, a Ackerley nie czepia się go tak jak
mnie. -
Szurnął butami o nogę łóżka. Poczucie upokorzenia, którego doznał w klasie,
wróciło. - Nienawidzę go. I nienawidzę tej przeklętej szkoły!
- Nie jest aż tak źle-pocieszył go Nicholas.
- Naprawdę tak myślisz?
- Nie przejmuj się nim za bardzo, Jon. On nie jest tego wart.
Jonathan nie odpowiedział. Patrzył na swoje podniszczone buty i myślał
o dniu, kiedy się poznali.
To było nieco ponad rok temu; pierwszy dzień spędzony w Kirkston Ab-
bey, istny koszmar: zbiórki, pouczenia, wyczytywanie list, przechodzenie z klasy
do klasy, dzwonki. Przygnębienie Jonathana rosło z każdą chwilą, na próżno
starał się zrozumieć to dziwne, podobne do koszar miejsce, które odtąd miało
być jego domem.
Pamiętał olbrzymią, pełną przeciągów salę gimnastyczną, gdzie musiał stać
w samej tylko koszulce i szortach, oczekując na zmierzenie i zważenie. Trząsł
się z zimna, podczas =gdy ubrani w dresy mężczyźni o groźnych spojrzeniach
wykrzykiwali kolejne polecenia. Jonathan znajdował się w grupie sześćdzie-
sięciu nowych uczniów. Jednak szkoły, do których chodzili wcześniej pozostali
chłopcy, przygotowały ich do wejścia w ten świat pełen nakazów i zakazów;
poprzednia szkoła Jonathana tego nie uczyniła. Wokół niego kłębiło się mrowie
rówieśników, lecz Jonathan czuł się samotny jak nigdy przedtem.
Jego wzrok przyciągnęła grupka trzech uczniów stojących nieopodal: drob-
ny, kościsty chłopiec o bladej twarzy i w grubych okularach oraz dwaj jasno-
włosi bliźniacy. Chudzielec zauważył spojrzenie Jonathana i uniósł pytająco
brwi; speszony Jonathan odwrócił się natychmiast, lecz po chwili spostrzegł,
że tamten się uśmiecha i ruchem głowy zaprasza, żeby przyłączył się do ich
grupki.
Jonathan zbliżył się więc nieśmiało i w tej samej chwili zauważył, że czuje
się w obecności tych chłopców swobodnie, jakby od dawna był jednym z nich.
Nim minął ten długi jak wieczność dzień, stali się grupą przyjaciół, gotowych
pomagać sobie w każdej sytuacji. Wiedzieli, że razem łatwiej będzie przetrwać
w tym dziwnym nowym świecie.
To wspomnienie, które wróciło do Jonathana tak niespodziewanie, wyzwo-
liło w nim przypływ ciepłych uczuć do chłopca w okularach siedzącego z po-
ważną miną na łóżku.
- Mógłbyś się pospieszyć z tym zdrowieniem. Nudno bez ciebie.
- Jutro powinienem wyjść - odparł Nicholas.
- Bylebyś zdążył do soboty.
- Dlaczego do soboty?
- W kaplicy jest ogłoszenie. W sobotę po południu przyjedzie generał Col-
linson, żeby wygłosić pogadankę o wojnie. Na pewno będzie ciekawie.
- O, tak. Po co nam nudny wolny dzień, skoro możemy spędzić cztery
godziny przeżywając lądowanie w Normandii z generałem Collinsonem.
Próbowali zachować powagę, ale nie wytrzymali długo. Zaraz parsknęli
śmiechem i zaczęli sobie salutować, nucąc melodię wojskowego marsza.
- Kiedy chodziłem do podstawówki - powiedział Nicholas - przyjechał
do nas pewien parlamentarzysta, żeby porozmawiać o polityce. Ględził bez koń-
ca! Mówił przez całe popołudnie i gadałby jeszcze cały wieczór, gdyby pewien
pierwszoklasista nazwiskiem Peter Bowen nie zasnął nagle jakby nigdy nic.
- No i co? Zaczął chrapać?
- Jeszcze gorzej. Przyśniło mu się, że jest w dżun