PATRICK REDMOND Gra w życzenia Przekład Grzegorz Kołodziejczyk AMBER Tytuł oryginału THE WISHING GAME Redaktorzy serii MAŁGORZATA CEBO-FONJOK ZBIGNIEW FONIOK Redakcja stylistyczna MAGDALENA STAGHOWICZ Ilustracja na okładce THEJTOC^feKET/AGENCJA PIĘKNA Projekt graficzny okładki MAŁGORZATA CEBO-FONIOK Opracowanie graficzne okładki GRAFICZNE WYDAWNICTWA AMBER Skład WYDAWNICTWO AMBER KSIĘGARNIA INTERNETOWA WYDAWNICTWA AMBER Tu znajdziesz informacje o nowościach i wszystkich naszych książkach! Tu kupisz wszystkie nasze książki! http://www.amber.supermedia.pl Copyright © 1998 by Patrick Redmond All rights reserved For the Polish edition © Copyright by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. 1998 ISBN 83-7245-029-3 WYDAWNICTWO AMBER Sp. z o.o. 00-108 Warszawa, ul. Zielna 39, tel. 620 4Q13; 620 8162 Warszawa 1999. Wydanie I Druk: Wojskowa Drukarnia w Łodzi Ponowna oprawa: MARCO YERDE w Warszawie Ci, którym od najmłodszych lat wpajano strach przed niezadowole- niem grupy jako największym z nieszczęść, raczej umrą na polu bitwy w wojnie, której nie rozumieją, niż narażą się na pogardę głupców. Angielskie szkoły publiczne doprowadziły ten system do perfekcji, w znacznym stopniu paraliżując inteligencję uczniów obawą przed wolą stada. I to właśnie nazywa się robieniem z chłopca mężczyzny. Bertrand Russell, Education and Social Order List opublikowany w tygodniku „The Times" 17 października 1957 roku Szanowni Państwo! Przez trzydzieści lat byłem wiernym czytelnikiem Waszego pisma i zawsze podziwiałem prezentowaną w nim uporządkowaną wizje świata. Zacząłem myśleć o nim jak o starym znajomym, bez którego obecności mój dzień jest niepełny. Dlatego też z ogromnym niedowierzaniem i wzburze- niem przeczytałem artykuł Colina Hammonda Więźniowie przywileju, który ukazał się we wtorkowym wydaniu. Nawet teraz, po upływie dziesięciu dni, nie potra- fię zrozumieć, jak mogliście Państwo wydrukować taki artykuł. Bez wątpienia pan Hammond jest jednym z owych „młodych gniewnych", którzy ostatnio zapełniają stro- ny gazet swoimi niedowarzonymi dywagacjami, aroganc- kim głupcem, który jedyną szansę wybicia się upatruje w rzucaniu kalumni na wszystkie instytucje drogie temu krajowi. Jak Państwo mogli pozwolić mu wyrażać takie obrzydliwe poglądy na łamach swojego pisma? Jego artykuł to próbka najbardziej napastliwego dzien- nikarstwa, jaką kiedykolwiek zdarzyło mi się przeczy- tać. Po tej lekturze nasunął mi się tylko jeden wnio- sek^ a mianowicie taki, że pan Hammond postradał rozum. Bo jeśli nie, to znaczy, że żądza sławy wzięła w nim górę nad poczuciem przyzwoitości. Bo czyż można winić system szkół publicznych za to, co zdarzyło się w Kirkston Abbey? Jako były uczeń ta- kiej^szkoły (Ferrers College 1919-24) muszę zaprote- stować przeciwko szkalowaniu instytucji, którą darzy- Angielskie szkoły publiczne (public schools) to elitarne szkoły prywatne z internatem (przyp. tłum.). łem zawsze najwyższym szacunkiem. W mojej szkole, po- dobnie jak w innych tego rodzaju placówkach, panowała zdrowa, przyjemna atmosfera. W niczym nie przypominała ona brutalnego, koszmarnego więzienia, jakie opisuje pan Hammond-. - Chłopcy, którzy byli sprawcami straszliwych wydarzeń w Kirkston Abbey, nie zostali „zepsuci przez system" ani też nie padli „ofiarami nieszczęśliwych okoliczności". Przedstawienie tego w taki sposób to niewybaczalny błąd. Nic bowiem nie tłumaczy przerażających występków, których się dopuścili. Nie^ma dla nich żadnego usprawie- dliwienia. Ani młody wiek, ani samotność, ani tęsknota za rodziną, ani żadne inne z licznych wymówek przytacza- nych przez pana Hammonda nie może złagodzić oceny ich czynów. To nie były lekkomyślne wybryki młodości - to była potworność. Pan Hammond nie poprzestaje jednak na ich obronie. Posuwa się dalej - zrzuca odpowiedzialność na jedną z najbardziej szacownych instytucji naszego kraju. Jest to czyn ze wszech miar niegodny, którego każdy przy- zwoity człowiek powinien się głęboko wstydzić. Nie będę już czytał Państwa gazety. Nie mogę prenu- merować pisma, które publikuje artykuły zawierające tak odrażające wypaczenia prawdy. Z poważaniem Charles Malverton Prolog Za oknem hulał przenikliwie zimny wiatr, lecz blask ognia w kominku nadawał poko- jowi przytulny wygląd. Młody człowiek siedzący na krześle wpatrywał się w zegar na gzymsie kominka; jego policzki zarumieniły się od ciepła płomieni. Dziesięć po dwunastej, a gościa nadal nie było. Nie! On przyjdzie. Musi przyjść. Od tego zależy całe moje życie!, myślał. Wstał i przeszedł się po pokoju, po raz nie wiadomo który sprawdzając, czy wszystko jest jak trzeba. Był to piękny pokój: wysoki, z puszystym czerwonym dywanem, bladoniebieskimi ścianami i oknami wychodzącymi na chodnik pełen spieszących dokądś ludzi, opatulo- nych w płaszcze, zmagających się z wiatrem. Umeblowanie było kosztowne, a ściany zdo- biło kilka akwarel przedstawiających statki na morzu. Z każdej strony kominka stało jedno krzesło. Na małym stoliku obok leżały dwie książki w twardych okładkach oraz stos fotokopii artykułów z gazety. Woda w czajniku już się zagotowała, filiżanki i spodki bieliły się na tacy koło talerzy- ka z ciasteczkami. Wszystko było na swoim miejscu. Wszystko oprócz gościa. Kwadrans po dwunastej. Mężczyzna dołożył kolejne polano do ognia; żar otoczył jego twarz niczym rozpalone dłonie. Zapatrzył się w tańczące płomienie; w rozgrzanym gardle czuł suchość. Zegar na kominku tykał miarowo. Sekundy zamieniały się w minuty, a minuty w go- dziny. Czas płynął nieubłaganie, obojętny na to, że nadzieje i sny młodego mężczyzny rozwiewają się z każdą sekundą, - Uderzenie zegara oznajmiło, że minęło wpół do pierwszej. Mężczyzna usłyszał stuka- nie do drzwi. Poczuł ulgę rozlewającą się w całym ciele, a jednocześnie przypływ adrena- liny, od którego lekko zakręciło mu się w głowie. Rzucił się korytarzem do wyjścia. Prze- kręcił zamek i pchnął drzwi. Za progiem stał mężczyzna w średnim wieku, wysoki, o posępnym wyrazie twarzy, ubrany w lichą jesionkę; miał przerzedzone włosy, a jego oczy błyszczały podejrzliwie jak oczy zwierzęcia, które wyczuwa czyhające niebezpieczeństwo. - Pan Webber? - spytał głębokim głosem, tak cichym, że ledwo słyszalnym. - Tak, jestem Tim Webber. Proszę wejść. Gospodarz wprowadził mężczyznę do pokoju i gestem wskazał krzesło obok stolika. - Zechce pan spocząć? Mężczyzna usiadł, lecz nie zdjął płaszcza; odmówił^gdy Tim zaproponował herbatę albo kawę. ~ Tim również usiadł i przyglądał się gościowi; euforia powoli ustępowała miejsca po- czuciu zawodu. Spodziewał się człowieka o imponującej aparycji, a to, co ujrzał, wyraźnie go rozcza- rowało. Tłumaczył sobie, że tego właśnie należało oczekiwać, że to nieunikniona konse- kwencja czterdziestu lat spędzonych na ukrywaniu własnej tożsamości. - Na którą książkę pan patrzy^-spytał. - Na Szkołę pełną tajemnic martina Hopkinsa. - Czytał pan to? - Naturalnie. - To musi być dziwne. - Co takiego? - Czytać o sobie. Mężczyzna milczał. Cisza zawisła w powietrzu jak mgła. Była nieprzyjemna, więc Tim czym prędzej ją przerwał. - Cieszę się, że pan przyszedł - rzucił wesoło i zaraz pożałował swoich słów. - Właściwie nie zostawił mi pan wyboru - odparł przybysz chłodnym tonem. - Nie chciałem pana do niczego zmuszać. Nie o to mi chodziło. Naprawdę... - Ti- mowi zabrakło słów. Wiedział, że nie przekonał ani siebie, ani swojego gościa. Mężczyzna zmierzył go uważnym spojrzeniem zmęczonych oczu. - Nie wierzę. Myślę, że pan kłamie. Wypowiedział te słowa głosem zdecydowanym, lecz z wyczuwalną nutką niepewno- ści. Tim poczuł, że wraca mu pewność siebie. - Doprawdy? Jeśli pan tak myśli, to dlaczego pan przyszedł? - Policja przeprowadziła gruntowne śledztwo, wyniki trafiły do prasy. Napisano o tym książki. Wie pan, co zrobiłem. Co zrobiliśmy. Tim potrząsnął głową. - Wiem, co napisano o panu w gazetach i wiem, co stwierdziła policja. Ale policja nie podała prasie pełnej wersji, prawda? - Oczywiście, że podała. Śledztwo było bardzo dokładne. - Nie wątpię. Ale nie ujawnili wszystkiego, co odkryli, mam rację? Nie powiedzieli tego, czego nie chcieli ujawnić przed opinią publiczną. - Bzdura! Czego mianowicie nie ujawnili?! W głosie mężczyzny zabrzmiała złość, ale nutka niepewności pozostała. Tim uśmiechnął się nieznacznie. - No właśnie. Czego? - To absurd! Nie ma pan pojęcia, o czym mówi! Mężczyzna uczynił ruch, jak gdyby chciał wstać. Tim uznał, że nadszedł właściwy moment. - Słyszał pan o pensjonacie „Elmtrees"? Tamten zmierzył Tima pustym wzrokiem. - O czym? - „Elmtrees". To dom starców koło Colchester. - Nie słyszałem. A powinienem? - Byłem tam trzy miesiące temu. Wysłano mnie, żebym napisał artykuł dla czasopi- sma; niezbyt ważny tekst o domach opieki dla ludzi starszych. Podałem się za krewnego jednego z pensjonariuszy; chciałem wejść do środka, porozmawiać, znaleźć jakiś chwyta- jący za serce motyw. - Co to ma wspólnego ze mną? - Spotkałem tam starszego mężczyznę nazwiskiem Thomas Cooper. Wyglądał mi- zernie, ale jego umysł zachował dawną bystrość. Przebywał w pensjonacie od lat. Żona pana Coopera dawno-zmarła, jego jedyne dziecko mieszka w Kanadzie. Nikt go nie od- wiedzał, nikt się o niego nie troszczył. Wyglądał na starego człowieka, który marzy o tym, żeby ktoś usiadł przy nim i wysłuchał tego, co ma do powiedzenia. Przedstawił mi historię swojego życia. Gadał długo i trochę nudził. Już miałem się czymś wymówić i odejść, ale właśnie wtedy on powiedział coś, co przykuło moją uwagę. Otóż okazało się, że pan Co- oper nie pochodzi z Colchester. Wychował się w Norfolk, w biednej rodzinie. Gdy miał czternaście lat, poszedł na służbę do jakiegoś wielkiego domu w pobliżu Yarmouth, gdzie uczył się na lokaja, tam poznał swoją przyszłą żonę Ellen, która przygotowywała się do zawodu kucharki. Mężczyzna westchnął niecierpliwie. - Do czego pan właściwie zmierza? Tim zignorował pytanie. - Po kilku latach Thomas i Ellen zdobyli potrzebne kwalifikacje i odeszli ze służby w do- mu koło Yarmouth. Można by rzec, że poszli swoją drogą. Jako małżeństwo pracowali w do- mach zamożnych rodzin. Ona gotowała i zajmowała się domem, a on podawał do stołu i wyko- nywał różne inne prace. Powodziło im się świetnie. Spędzili długie lata u bogatej rodziny w Nor- wich. Było im tam bardzo dobrze, w końcu jednak rodzina postanowiła przeprowadzić się do Francji. Chcieli zabrać ze sobąThomasa i jego żonę, ci jednak nie mieli ochoty wyjeżdżać za granicę. Więc rodzina znalazła im inną posadę, nawet lepszą niż poprzednia U Jeremy'ego Blatóstona - zawiesił głos, by dodać wagi tym słowom - biskupa Norwich. Oczy mężczyzny, zwężone podejrzliwie, teraz otworzyły się szeroko. Tim poczuł ulgę. Obawiał się, że cała ta historia to po prostu wytwór fantazji starego człowieka. Teraz wie- dział, że tak nie jest - Thomas i Ellen zaczęli pracować u biskupa w roku tysiąc dziewięćset czterdzie- stym dziewiątym. Spędzili tam pięć łat Pięć szczęśliwych lat. Biskup okazał się dobrym pracodawcą, miłym i wielkodusznym. „Dobrze było u niego na służbie", stwierdził pan Cooper. Można powiedzieć, że biskup zaliczał się do duchownych-światowców. Uwiel- biał rozrywkę, miał mnóstwo przyjaciół. Rozkoszował się życiem w całej pełni. Aż do tamtej nocy, gdy wszystko nagle się skończyło. Pewnego popołudnia w grudniu tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego czwartego roku pan Cooper odebrał telefon z komendy policji w Norwich. Policja prowadziła śledztwo w jednej ze szkół w północnej części hrabstwa. Byłatoszkołaz internatem, nazywała się KirkstonAbbey. Sprawa przedstawiała się okrop- nie. Wręcz skandalicznie. Pan Cooper wspominał, że w tamtym czasie mieszkańcy Nor- wich nie mówili o niczym innym. Śledztwo dotyczyło dwóch chłopców. To właśnie ich przesłuchiwała policja; trwało to kilka dni. Telefonujący policjant polecił, aby biskup stawił się na komendzie i wysłu- chał tego, co ma do powiedzenia jeden z chłopców. Zaproponował, by przyjechał nocą, tak aby dziennikarze nie dowiedzieli się o konfrontacji z przesłuchiwanym uczniem. Nic wię- cej nie powiedział. Cooper zadawał pytania, ale w odpowiedzi usłyszał tylko, że biskup ma stawić się" tej nocy. Biskup pojechał na przesłuchanie. Przed wyjściem oznajmił, że to jakiś nonsens i że wróci najdalej za godzinę. Thomas i Ellen czekali na niego z kolacją. Ale biskupa nie było przez całą noc, a kiedy wrócił o świcie, wyglądał na wycieńczonego, jak gdyby postarzał się o dziesięć lat. Nie odpowiadał na żadne pytania Thomasa i Ellen. Powiedział tylko, że nikt nigdy nie może się dowiedzieć o jego nocnej wizycie na policji; wymógł na nich przyrzeczenie, że zatrzymają wszystko w tajemnicy. Potem zamknął się w gabinecie i pozostał tam przez cały dzień. Od tego dnia biskup zmienił się nie do poznania; zupełnie jakby w jego ciele zamiesz- kała inna osoba. Dawniej tak radosny i otwarty na ludzi, teraz stał się zamkniętym w sobie samotnikiem. Z nikim się nie widywał, miewał depresje, w czasie których przez całe dnie . siedział samotnie w gabinecie gapiąc się na ściany. Nawiedzały go koszmarne sny. Tho- mas i Ellen nieraz słyszeli, jak krzyczy przez sen. Po trzech miesiącach załamał się nerwo- wo i musiał zrezygnować ze stanowiska. Zamieszkał u brata w Kornwalii, gdzie zmarł kilka lat później. Thomas i Ellen dotrzymali słowa. Nigdy nikomu nie wyjawili, co stało się tamtej nocy. Ellen zabrała tajemnicę do grobuAle Thomas chciał komuś o tym opowiedzieć, zanim umrze. Kiedy go poznałem, był bliski śmierci. Umarł dwa tygodnie później; myślę, że pragnął zrzucić z piersi ten ciężar. Sprawdziłem jego informacje w magistracie miasta Norwich. Uzyskałem potwierdze- nie, że biskup Jeremy Blakiston zrzekł się stanowiska w kwietniu tysiąc dziewięćset pięć- dziesiątego piątego roku po załamaniu nerwowym. Dowiedziałem się też, że przed rezygna- cją biskupa pracowało u niego małżeństwo, Thomas i Ellen Cooperowie. Przejrzałem wszyst- kie wzmianki prasowe o Kirkston Abbey; nie ma w nich ani słowa o pańskim spotkaniu z biskupem. Według prasy i opinii publicznej nigdy do niego nie doszło. Ale przecież o to właśnie chodziło policji, prawda? Przeczytałem informacje prasowe i książki. Wiem, co pan zrobił, a właściwie, co pan zrobił zdaniem policji. Uczynił pan coś strasznego, ale czy aż tak strasznego, by wpędzić człowieka w załamanie nerwowe? Chyba że historia, którą pan opo- wiedział biskupowi, brzmiała o wiele gorzej niż ta, którą policja przekazała dziennikarzom. Tim przerwał, by dmuchnąć powietrzem przez zęby; grzywka uniosła się i opadła. Słyszał, jak bije mu serce. Czuł, że w tej chwili żyje bardzo intensywnie. - Chcę usłyszeć to, co powiedział pan biskupowi. Chcę wiedzieć, co się naprawdę stało w Kirkston Abbey. Mężczyzna obserwował Tima; płomienie w kominku oświetlały jego twarz migotli- wym blaskiem. Gniew zniknął, a na jego miejsce pojawił się żal i głębokie zmęczenie. - To wszystko zdarzyło się ponad czterdzieści lat temu. Mówimy o zamierzchłej prze- szłości. - Nonsens! Ile spraw przykuło uwagę opinii publicznej tak jak ta? Brady i Hindley, może jeszcze Mary Bell. Wszystko za sprawą tych fotografii. Nawet teraz mogą przerazić. Zło ukryte za maską dziecięcej niewinności. Każdy je zna, nawet ludzie tacy jak ja, którzy przyszli na świat wiele lat po wydarzeniach w Kirkston Abbey. Mężczyzna potrząsnął głową. - To przeszłość. Zostawmy ją w spokoju. - Nie mogę jej zostawić w spokoju! Taka sensacja trafia się raz w życiu. Jeśli ją ujaw- nię, wszystkie gazety będą się o mnie bić. Mógłbym stać się najsławniejszym dziennika- rzem w kraju! - Tego pan chce? Sukcesu? Uznania? - Tak, na miły Bóg! Dość się naczekałem! Jestem dziennikarzem od dziesięciu lat, a zmarnowałem je na pisaniu artykułów o domach starców, weselach, spotkaniach rad miej- skich i podobnych dyrdymałach, o których nikomu nie chce się pisać. Mężczyzna szerokim ruchem ręki wskazał pokój, w którym się znajdowali. - Wydaje się to dość opłacalne. - Myśli pan, że mogę sobie pozwolić na takie mieszkanie?! To mieszkanie rodziców mojej dziewczyny. Gardzą mną. Uważają, że nie jestem jej godny. Ciągle gdzieś wyjeżdża- ją; w przeciwnym razie nigdy nie przekroczyłbym progów tego domu. Mieszkam w nędz- nej klitce w Lewisham i zostanę tam na zawsze, jeśli moja kariera potoczy się dalej tak jak do tej pory. Chcę przeprowadzić się stamtąd tutaj. A ta historia to przepustka dla mnie. - A ja jestem tym, który może ją panu wręczyć? - spytał cicho mężczyzna. - Zapłacę panu. Połowę tego, co zarobię, a to będzie fortuna! Gazety, czasopisma, na- turalnie książka, programy telewizyjne. Może prawa do scenariusza filmowego. Mówimy o setkach tysięcy. Połowa tych pieniędzy trafi do pana kieszeni. Mężczyzna nie spuszczał oczu z Tima. - A na co mi pieniądze? - Mógłby pan zacząć wszystko od nowa. Nowe życie. Chroniłbym pańską anonimo- wość, na ile to możliwe. Nie musiałby pan brać w tym wszystkim udziału... jeśli taka byłaby pańska wola. Tim wiedział, że mówi nieprawdę, ale to nie miało znaczenia. Czy prawda ma tu coś do rzeczy? Obiecałby wszystko, żeby dostać to, czego chciał. - Nowe życie? Moje życie skończyło się tego dnia, gdy policja przyjechała do Kirk- ston Abbey. Nie ma dla mnie nowego życia. I nie zmienią tego wszystkie pieniądze świata. Hm myślał szybko. Czy ciągnąć wątek finansowy, czy przejść do gróźb: albo powiesz mi wszystko, albo nie dam ci spokoju? Zdaje ci się, że twoje życie jest okropne, ale ja mogę uczynić je sto razy gorszym. I nie spocznę, dopóki nie dostanę tego, czego pragnę. Uznał jednak, że lepiej trzymać się tematu pieniędzy, próbować załatwić sprawę w sposób cywilizowany. Otworzył usta, by coś powiedzieć... I w tej samej chwili usłyszał: - A więc dobrze. Tima ogarnęła euforia, potężna jak wielkie emocjonalne spełnienie. - Mówi pan serio? Mężczyzna skinął głową. - Zgadza się pan powtórzyć mi to, co powiedział biskupowi? - Tak. Nie rozmawiałem o tym z nikim od tamtej nocy. Trzymałem wszystko w ta- jemnicy^Dobrze będzie komuś opowiedzieć. Nawet komuś takiemu jak pan. Tim puścił zniewagę mimo uszu. - Obiecuję, że nie będzie pan tego żałował. Zarobimy fortunę. Więcej niż może pan sobie wyobrazić. - Nie robię tego dla pieniędzy. Bo nie będzie żadnych pieniędzy. Ani dla mnie, ani dla pana. - Co chce pan przez to powiedzieć? Oczywiście, że będą pieniądze. I to cała fura. Mężczyzna potrząsnął głową i po raz pierwszy jego twarz rozjaśnił uśmiech. - Żadnych pieniędzy. Tylko sława. I tylko prawda. W jego oczach pojawił się dziwny blask, jakieś mroczne światło, którego Tim nie potrafił rozpoznać, a które go zaniepokoiło. Nagle poczuł, że równowaga sił między nimi odwróciła się. W swojej głowie słyszał głos, który szeptał: „To nie powinno być takie łatwe". Zdołał jednak zepchnąć wahanie na dno świadomości i skoncentrować się na tym, co było do zrobienia. - Będę musiał nagrać pana wypowiedź na taśmę. Zgadza się pan? Mężczyzna skinął głową. Tim wyjął zza fotela dyktafon; postawił go na stole przed mężczyzną, włożył kasetę i włączył urządzenie. Dał się słyszeć delikatny szum. Naprzeciwko siebie przed kominkiem siedzieli dwaj ludzie: młody dziennikarz tra- wiony żarem ambicji i starszy, mizerny mężczyzna o tajemniczym spojrzeniu, który został niegdyś najbardziej potępianym uczniem w Anglii. Tim zwilżył językiem wargi. - Martin Hopkins napisał w swojej książce, że wydarzenia z dziewiątego grudnia pięćdziesiątego czwartego roku były kulminacją sekwencji zdarzeń, która rozpoczęła się o wiele wcześniej. Mężczyzna skinął głową. - Stwierdził, że wszystko zaczęło się na początku listopada, tuż po feriach. Czy to prawda? - Można tak powiedzieć. - To znaczy? - Żeby naprawdę zrozumieć, co się stało, trzeba cofnąć się dalej w przeszłość. - Jak daleko? - O miesiąc. Do pewnego ranka na początku października i do wydarzenia, od które- go wszystko się zaczęło. - Co się wtedy zdarzyło? - Coś nader banalnego. Tak się przynajmniej wtedy zdawało. - Mężczyzna ponow- nie się uśmiechnął. - Na filmach takie początki bywają zawsze niesłychanie dramatyczne. Jakaś eksplozja, morderstwo. Niemalże słychać dźwięk werbla towarzyszący podnoszeniu kurtyny. Nic takiego nie wydarzyło się w Kirkston Abbey. Można jednak mówić o począt- ku tej historii. Incydent, który zdarzył się tego ranka, był jej prawdziwym początkiem i wszystko, co nastąpiło później, z niego wynikło. - Proszę mi o tym opowiedzieć. - Zaczęło się w poniedziałkowy ranek, taki sam jak wszystkie poniedziałkowe po- ranki w Kirkston Abbey... Część 1 Więź Norfolk, październik 1954 Wszystko ma swój początek. Najdłuższa książka zaczyna się od jednego słowa. Najdłuższa podróż zaczyna się od jednego kroku. W Kirkston Abbey tym pierwszym krokiem był akt dobroci, plama błękitu, która rozjaśniła szarość jesiennego dnia. Z czasem jednak owa jasna plama miała ściemnieć, znikczemnieć i jak zaraza sięgnąć nieba. Poranny apel dobiegał końca. Szkolna kaplica rozbrzmiała śpiewem trzy- stu młodych głosów, wątłych, lecz nie kaleczących urody jednego z najpięk- niejszych angielskich hymnów: Dajcie mi Łuk jak płomień złoty, Kołczan, żarliwych pełen Strzał! Dajcie mi Włócznię! Precz, obłoki! Rydwan ze słońca będę miał! Póty nie spocznie miecz w mej dłoni, Póty trwać będzie Bitwa Dusz, Póki Jeruzalem nie stanie Pośród zielonych Anglii wzgórz. Głosy ucichły; echo odbiło się o żebrowane sklepienie. - Módlmy się- zaintonował ze swojego krzesła pan Howard, dyrektor szkoły. Wszyscy opadli na kolana. Kaplicę wypełnił szmer ciał zsuwających się z ławek. - Panie, spójrz na nas, sługi Twoje zebrane tu dzisiaj. Obdarz nas siłą do wykonywania naszej pracy i wypełniania Twoich przykazań, dziś i o każdej go- dzinie. W imię Pana Naszego Jezusa Chrystusa, amen. - Amen - odpowiedzieli uczniowie. Na trzydzieści sekund zapadła cisza. Chwila na modlitwę, na wspominanie weekendu, który właśnie dobiegł końca, a dla innych na przeżywanie lęku przed sprawdzianem, do którego jeszcze się nie przygotowali. Znów zabrzmiały organy; kaplicę wypełniły dźwięki „Fugi z toccatą" Bacha. Wszyscy podnieśli się z klęczek i zaczęli przesuwać do wyjścia, rząd po rzędzie, ławka po ławce! każdy chłopiec kłaniał się nabożnie w stronę ołtarza i dopiero wte- dy kierował się do drzwi, za którymi panował rześki chłód jesiennego poranka. Maszerowali ścieżką ku głównemu budynkowi szkoły; wszyscy chłopcy byli ubrani w eleganckie granatowe bluzy z emblematem szkoły, szare, mocno pogniecione od klęczenia- spodnie i czarne lakierki. Tworzyli jednolitą masę, którą ożywiały tylko jaśniejsze plamy ubrań starszych uczniów-seniorów, gdyż ci mieli prawo nosić dowolne marynarki. Wicher świszczał w gałęziach buków rosnących wzdłuż ścieżki; ten ostry wiatr niósł ze sobą słoną woń od znajdują- cego się o pięć kilometrów na północ morza. Chłopcy dotarli do rozwidlenia ścieżki; część skręciła w stronę lasu, gdzie wśród drzew kryły się dwa internaty: Heatherfield i Monmouth. Pozostali szli dalej wzdłuż boisk do rugby w stronę głównego budynku szkoły, olbrzymiego gmachu w stylu wiktoriańskim, który jednak wydawał się niknąć na tle ogromu nieba nad Norfolk. W istocie były to dwa budynki połączone krużgankiem. W prawym skrzy- dle mieściła się większość klas oraz aula, zaś w lewym dwa internaty: pierwszy nazywał się Abbey House, a drugi Old School. Chłopcy udali się do swoich pokoi, gdzie trzymali podręczniki. Za chwilę rozpoczną się pierwsze lekcje. Jonathan Palmer, uczeń czwartej klasy, przepychał się w tłumie uczniów z Old School sunących do klas. Był to szczupły, urodziwy chłopiec o jasnokasztanowych włosach i subtel- nych rysach twarzy. Trzy miesiące wcześniej skończył czternaście lat. Jonathan minął drzwi auli i szedł dalej korytarzem o kamiennej posadzce. Chłopcy szturchali się i popychali, wymieniając nowiny lub obrzucając się wy- zwiskami; pozbywali się resztek energii, która została im z weekendu. Czekał ich cały tydzień ciężkiej pracy. Powietrze wypełniał gęsty zapach pasty do butów, gwar setek głosów i szuranie stóp. Po obu stronach korytarza znajdowały się kla- sy. Na drzwiach każdej z nich błyszczały wypisane złotymi literami nazwiska: Drakę i Walpole, Pitt i Melbourne; to właśnie ci ludzie uczynili Brytanię Wielką. Jonathan wszedł do klasy imienia Melbourne'a, sali o zimnych białych ścia- nach z rzędami wysłużonych ławek przypominających klatki, które szybko za- pełniały się uczniami. Jedni rozmawiali, inni zaglądali do książek, jeszcze inni bezmyślnie gapili się w przestrzeń, czekając na rozpoczęcie lekcji łaciny. Ścia- ny odbijały słowa takie same jak przed stu laty, a które będą się powtarzać przez następnych sto: - ...to niesprawiedliwe! Wszyscy wiedzą, że jestem lepszy, ale jego brat jest kapitanem, więc go wybierają... - ...nie mogłem zrobić tej matmy. Pożycz mi swój zeszyt... - ...powinieneś się uczyć razem z nim!... - ...i ojciec powiedział, że pojedziemy do Londynu na to przedstawienie... Jonathan usiadł w swojej ławce, wyjątkowo zniszczonej, która wyglądała, jakby miała się lada chwila zawalić. Na ścianie przed nim wisiał portret królowej, symbol patriotycznych uczuć rozbudzonych zeszłoroczną koronacją. Jonathan spędził tamtą niedzielę z matką i sąsiadami; wszyscy zgromadzili się w jedynym domu na całej ulicy, gdzie był telewizor. Nigdy wcześniej nie oglądał telewizji. Ławki obok i przed Jonathanem nadal pozostawały puste; Nicholas Scott i bliźniacy Perrimanowie jeszcze nie dotarli z odległego Monmouth House. Jo- nathan poczuł się nieco osamotniony i bezbronny. Wpatrywał się w pogniecio- ną kartkę z tłumaczeniami zdań, którymi będą się zajmować przez następne czterdzieści minut Większość zdań była niepoprawna, ale nie szkodzi. Nicho- las przyniesie odpowiedzi, jak zawsze. Na powierzchni drewnianej ławki ktoś wydrapał imiona i daty. Jonathan pogładził linie smukłymi palcami. John Forrest 1937; Peter Ashley 1912; Char- les Huntley 1896. Ci chłopcy już dawno wyrośli na mężczyzn i zostawili szkol- ne lata daleko za sobą. Kolejni uczniowie pojawiali siew klasie; robiło się coraz gwarniej. Richard Rokeby wkroczył do klasy z książkami pod pachą i skierował się do swojej ławki koło okna. James Wheatley i George Tumer obrzucali papierowymi poci- skami Colina Vale'a, który próbował bagatelizować ostrzał śmiechem, ale robił to niezbyt przekonująco. W drzwiach stanął Stephen Perriman, a za nim jego brat Michael. Usiedli w ławce przed Jonathanem i jak na komendę skierowali na niego swoje blado- niebieskie oczy. - Gdzie Nick? - spytał Jonathan. Michael udał, że dostaje ataku mdłości. - Zaczął rzygać wczoraj wieczorem - wyjaśnił Stephen. - Zaprowadzili- śmy go do pielęgniarki. Chyba się czymś zatruł. Jonathan zbladł jak ściana. Rzecz jasna, przejął się chorobą Nicholasa, ale jeszcze bardziej niepokoiło go źle przetłumaczone ćwiczenie. - Próbowaliśmy robić te zdania - powiedział Michael. - Ale nic nam nie wychodziło. - My?! - zawołał Stephen. Jonathan zauważył niewielki siniak nad jego prawym okiem. i - Skąd to masz? - Napadli nas chłopcy z piątej klasy. Chcieli dopaść trzecioklasistów, ale wpakowali się do nas. - Zerwali nam prześcieradła z łóżek- dodał Michael. - Potem wsadzili Juliana Archera do kosza na brudną pościel, a mnie chcieli wepchnąć do dru- giego, ale Stephen powiedział, że wejdzie za mnie. Narobili tyle hałasu, że pan Soper usłyszał. Piątoklasiści uciekli przez pralnię, ale Stephen i Julian ciągle siedzieli w koszach. Pan Soper ich wypuścił i zapytał Stephena, co się stało. - Powiedziałeś? - spytał Jonathan. Stephen spojrzał na niego jak na pomyleńca. - Akurat! Tak samo jak ty powiedziałbyś, gdyby Wheatley napadł cię w no- cy ze swoją bandą. Jonathan odwrócił się i popatrzył na Jamesa Wheatleya, który z niedobrym błyskiem w oczach bombardował kulkami papieru Colina Vale'a. Colin nadal próbował bronić się śmiechem, ale jeden z pocisków trafił go w oko i chłopiec był bliski płaczu. Jonathana ogarnęła złość. Ale jednocześnie ukłuło go poczucie winy: „Przynajmniej nie jestem na jego miejscu". - Porównajmy odpowiedzi - zaproponował Stephen. Nie zdążyli jednak, bo w tym momencie szybkim krokiem wszedł do klasy pan Ackerley. Poły togi trzepotały za jego "wysoką postacią. W klasie zapanowała cisza. Przenikliwe spojrzenie szarych oczu pana Ackerleya, osadzonych głęboko w twarzy o arystokratycznych rysach, omiotło klasę i zatrzymało się na pustym miejscu koło Jonathana. - Gdzie Scott? - Jest chory, proszę pana - wyjaśnił Stephen. - Rozumiem. Mam nadzieję, że wszyscy są przygotowani do lekcji. - Tak, proszę pana - odpowiedzieli chórem uczniowie, choć nie wszyscy z równym przekonaniem. - Dobrze - rzekł nauczyciel siadając za biurkiem. - Proszę otworzyć książki na stronie pięćdziesiątej szóstej. Jonathan wykonał polecenie i ze zdumieniem ujrzał rysunek przedstawia- jący kilka przecinających się trójkątów. Dopiero po chwili uświadomił sobie, że przyniósł niewłaściwą książkę. Serce skoczyło mu do gardła. Jak można było się tak pomylić! Przeklinając swoją głupotę, podniósł rękę. Pan Ackerley, który właśnie miał zaczynać lekcję, spostrzegł gest Jonatha- na. Sapnął ze złością. - O co chodzi, Palmer?! - Bardzo przepraszam, proszę pana, ale zapomniałem książki. Czy mogę po nią pójść? Nauczyciel wzniósł oczy do nieba. - Ale mam nadzieję, że wiesz, jaka to lekcja, Palmer? - Tak, proszę pana. - Więc dlaczego przyniosłeś inną książkę? Na łacinę należy przynosić książ- kę do łaciny. To chyba zrozumiałe, nawet dla ciebie. Jonathan usłyszał śmiechy kolegów, którzy chcieli się przypodobać nauczycie- lowi. Poczuł, że się rumieni. Bezpieczniej było milczeć, ale ponieważ wiedział, że pan Ackerley nie robiłby takich wyrzutów komu innemu, postanowił się bronić. - Przyniosłem książkę do matematyki, proszę pana. Jest tej samej wielko- ści i koloru co książka do łaciny, więc łatwo je pomylić. Wypowiadając te słowa, coraz wyraźniej słyszał swój akcent z Yorkshire; natychmiast pożałował, że się odezwał. , - Rany boskie, Palmer, oszczędź nam swojego idiotycznego zaciągania! Nikogo nie obchodzi, co masz do powiedzenia! - Pan Ackerley rozejrzał się po klasie. - Usiądź z Rokebym. Jonathan wstał; na rozgrzanej twarzy czuł natrętne spojrzenia pozostałych uczniów. Tylko Michael Perriman uśmiechnął się, jakby chciał dodać mu otuchy. Zbliżył się do podwójnej ławki w pierwszym rzędzie, gdzie siedział Ri- chard Rokeby i wyglądał przez okno na pola za szkołą. Richard Rokeby był samotnikiem traktującym wszystkich innych z ledwo ukrywaną pogardą. Nie miał przyjaciół, prawie z nikim nie rozmawiał. Wyda- wało się, że nie potrzebuje żadnego towarzystwa oprócz własnego. Jego zachowanie zawsze dziwiło Jonathana. Matka powiedziała mu kie- dyś, że samotnicy trzymają innych na dystans, gdyż dręczy ich kompleks niż- szości. Była tego pewna, bo przeczytała artykuł w jakimś magazynie. Jonathan wierzył, że to prawda, choć nie potrafił zrozumieć, z jakiego powodu Richard Rokeby miałby się czuć gorszy od innych. Był wyjątkowo inteligentny, pewny siebie i - co kilka razy bez trudu udowodnił - niesłychanie elokwentny. Najbardziej jednak zwracała uwagę jego uroda. Był wysokim, dobrze zbu- dowanym chłopcem o atramentowoczarnych włosach i wyrazistych, regularnych rysach; w jego głęboko osadzonych, przenikliwych oczach bezustannie płonęło wyzwanie dla całego świata. Jonathan usiadł koło Richarda z niepewnym uśmiechem. Richard skinął lek- ko głową, przesunął książkę na środek i ponownie skierował spojrzenie na okno. Pan Ackerley rozejrzał się po klasie. - Upton, przetłumacz pierwsze zdanie. Rozpoczęła się lekcja. Adam Upton, bystry i pełen entuzjazmu uczeń, po- stępował według ustalonej procedury: czytał łacińskie słowo, podawał angiel- ski odpowiednik, i tak aż do końca zdania. Pozostali uczniowie czekali z niepo- kojem; wiercili się w ławkach licząc na to, że nie zostaną dzisiaj zapytani. Jo- nathan wpatrywał się w swoje niezdarne tłumaczenie, pewien, że prędzej czy później pan Ackerley go wywoła; miał tylko nadzieję; że nie przypadnie mu zdanie piąte lub ósme. Zdanie drugie. Colin Yale. Dobrze. Zdanie trzecie. Michael Perriman, Tro- chę gorzej. Michael miał trudności, więc Stephen podpowiadał mu szeptem. Zdenerwowało to pana Ackerleya. - Rany boskie, Perriman, to jest wasza praca domowa! A jeśli twój brat nadal będzie ci pomagał, znajdzie się w kozie. Następnym razem masz się do- brze przygotować! Zdanie czwarte. Stuart Young. Lepiej odPerrimana, choć nie olśniewająco. Zdanie piąte. Pan Ackerley podniósł wzrok. Jonathan, wpatrzony w blat ław- ki, czuł, jak spojrzenie nauczyciela wędruje w jego stronę. Zamarł w bezruchu. - Rokeby! . Richard Rokeby odwrócił się od okna i spojrzał na pana Ackerleya. - Słucham, proszę pana. - Wybacz, że ci przerywam, Rokeby. Czy byłbyś tak dobry i łaskawie prze- tłumaczył nam piąte zdanie, czy raczej wolisz obserwować pracowników krzą- tających się po boisku? Uczniowie parsknęli śmiechem, w którym wyraźnie brzmiała lizusowska nuta. Pan Ackerley skinął nieznacznie głową, jak gdyby na znak, że zauważył aplauz. - Wolałbym popatrzeć na robotników, proszę pana - odparł Rokeby. Kolejny wybuch śmiechu, tym razem pozbawiony fałszywej nuty, zamarł niemal natychmiast. - Słucham? - spytał pan Ackerley, który najwyraźniej uznał, że się prze- słyszał. - Powiedziałem, że wolałbym popatrzeć na robotników na boisku, proszę pana. Oczy pana Ackerleya rozszerzyły się. Uśmiech spełzł z jego twarzy. - Czy to ma być żart?! Uczniowie poruszyli się nerwowo, przeczuwając burzę. Richard Rokeby wydawał się tym nie przejmować. - Odpowiedziałem na pańskie pytanie - odparł beznamiętnie. - Zdawało mi się, że o to panu chodziło. Bo jeśli nie, to dlaczego je pan zadawał? - Nie próbujesz chyba zrobić ze mnie głupca, co, Rokeby? - spytał pan Ackerley dziwnie spokojnym głosem. Richard Rokeby zastanowił się przez chwilę. - Nie robię tego z premedytacją, proszę pana. Chłopcy wstrzymali oddech i zastygli w bezruchu, pewni, że za chwilę na- stąpi wybuch. Ale nic takiego się nie zdarzyło. Wydawało się, że pan Ackerley jakimś nadludzkim wysiłkiem zdołał przełknąć gniew. Jonathan, zdumiony zacho- waniem sąsiada, odwrócił się do niego i spostrzegł, że Richard spogląda na pana Ackerleya ze spokojem, którego żaden podniesiony głos nie jest w sta- nie zakłócić. - Zdanie numer pięć, Rokeby - polecił pan Ackerley. - Co mam z nim zrobić, proszę pana?—spytał grzecznie Rokeby. - Przetłumacz je! Richard westchnął cicho, lecz wyraźnie, po czym przeniósł szybko wzrok na książkę. Przeczytał na głos całe zdanie, a potem bezbłędnie przetłumaczył. - Bardzo dobrze, Rokeby - pochwalił pan Ackerley wymuszonym tonem. Richard skinął głową, a potem znów odwrócił się do okna. Gniew prze- mknął po twarzy pana Ackerleya. Zamierzał coś powiedzieć, ale zrezygnował. Lekcja trwała nadal. Zdanie szóste. Sean Spencer. Dobrze. Zdanie siódme. Henry Osborne. Doskonale. Nic dziwnego. Henry zdobył w zeszłym roku nagrodę z łaciny. Zdanie ósme. - Bardzo trudne - stwierdził pan Ackerley. - Kto będzie tak odważny i spró- buje przetłumaczyć to zdanie? Ci, którzy byli pytani wcześniej, spokojnie patrzyli przed siebie. Wszyscy inni wbijali wzrok w ławki, starając się nie zwracać na siebie uwagi. Jonathan spuścił wzrok na książkę; czuł, jak spojrzenie pana Ackerleya omiata klasę ni- czym cieniutki, gorący promień. „Tylko nie mnie, proszę, nie mnie, nie mnie". - Palmer. - Tak, proszę pana - odpowiedział Jonathan, ze wszystkich sił powstrzy- mując drżenie głosu. Zbierało mu się na mdłości. W takich sytuacjach zawsze liczył na pomoc Nicholasa, ale dzisiaj go nie było. - Przetłumacz zdanie numer osiem. - Tak, proszę pana. Jonathan spojrzał na leżącą przed nim kartkę papieru. Równie pustą jak jego umysł w tej chwili. - No, Palmer. Nie będziemy tu siedzieć cały dzień. Dość już zmarnowałeś naszego czasu. Jonathan wpatrywał się w słowa wydrukowane na stronie książki. Niezro- zumiałe. Równie dobrze mogłyby być napisane po chińsku. - Palmer, może w szkółce parafialnej reaguje się na pytanie otwarciem ust i robieniem tępych min, ale tutaj tego nie praktykujemy. Do roboty. Znowu śmiech. Jonathan poczuł, że się rumieni. Potarł dłonią skórę, która ścierpła dziwnie na kości policzkowej. Pomyślał, że nie powinien tak łatwo się czerwienić. - Tłumaczenie zdań rozpoczynamy od ustalenia podmiotu zdania i jego orzeczenia. W tej kolejności. Co jest podmiotem tego zdania? Jonathan wbijał wzrok w kartkę. Nie widział tam żadnego podmiotu. - No, Palmer. Czemu tak siedzisz i przewracasz oczami jak ryba? Kolejne parsknięcie śmiechem. - Nie przewracam oczami, proszę pana - odpowiedział Jonathan. Serce biło mu coraz szybciej. - Więc co jest podmiotem zdania? - Mm... - Wpatrywał się w słowa, próbując zgadnąć. - Nie, Palmer, to nie jest mm. Takie słowo nie występuje w tym zdaniu. Śmiech przybierał na sile. Jonathan słyszał Jamesa Wheatleya chichoczą- cego w ostatnim rzędzie niczym złośliwy karzeł. Policzki paliły jak ogień. Na skórze czuł igiełki gorąca. Strzelił na chybił trafił. - Niemożliwe, Palmer, nawet ty nie jesteś tak głupi. Jeszcze raz. Jonathan znów wbił wzrok w książkę. Miał wrażenie, że rumieniec rozle- wa się na całe ciało. - Palmer, ja czekam! - Tak, proszę pana. - A więc co jest podmiotem zdania?! Jeśli nie potrafisz odpowiedzieć na takie proste pytanie, nie masz czego szukać w tej szkole! Jonathan nie odrywał wzroku od słów tworzących zdanie. Każde z nich mogło być podmiotem. Serce waliło mu jak młot. Poczuł zawroty głowy. - Palmer! Gdzie jest podmiot?! I ostrzegam cię, jeśli się pomylisz, otrzy- masz karę na cały semestr! Jonathan skoncentrował wzrok na jednym słowie. Otworzył usta. Boże spraw, żeby to było to, Boże dopomóż... Ktoś zapukał do drzwi. - Proszę! - krzyknął pan Ackerley. Do klasy wszedł trzecioklasista z kartką papieru w dłoni. - Pan dyrektor pyta, czy zgadza się pan na zmiany w planie lekcji na przy- szły tydzień. Pan Ackerley wziął kartkę. Chłopiec stał koło jego biurka ze spokojnym, cielęcym wyrazem twarzy, nieświadom napięcia wiszącego w powietrzu. Jonathan nadal wpatrywał się w łacińskie zdanie. Kołnierzyk uciskał mu szyję, a krew zdawała się płynąć przed jego oczyma, mącąc wzrok. Słyszał szepty gdzieś z tyłu, czuł spojrzenia na plecach. Richard Rokeby, ciągle jakby nie- obecny duchem, wodził piórem po kartce papieru. Jonathan odwrócił się do Perrimanów. Stephen poruszał bezgłośnie usta- mi; Jonathan starał się odczytać jego słowa, lecz nadaremnie. Poczuł szturch- nięcie w łokieć. Zignorował je nie spuszczając wzroku z ust Stephena. Po ko- lejnym szturchnięciu Jonathan odwrócił się. Richard Rokeby przesunął po ławce skrawek papieru z zapisanym tłuma- czeniem zdania. Spojrzeli na siebie. Richard skinął głową, jakby dla zachęty. Trzecioklasista zamknął za sobą drzwi. Pan Ackerley odwrócił się. - Ja nadal czekam, Palmer. Jonathan spojrzał na kartkę papieru; przerażenie ustąpiło miejsca niepew- ności: czy to jakiś podstęp? Pewnie tak, ale jako tonący musiał chwycić się czegokolwiek. Odczytał pierwsze słowo i zamarł w oczekiwaniu na grom. Nic się jednak nie stało. Jonathan czytał zdanie dalej, zerkając na pana Ac- kerleya. - Dobrze, Palmer- powiedział nauczyciel z ledwie skrywanym rozczarowa- niem. Jonathan dotarł do końca. Ulga spłynęła na niego falami tak potężnymi, że zaczął drżeć. Lekcja trwała dalej. Jonathan siedział i gapił się w książkę; oddychał po- woli, głęboko, czekając, aż serce się uspokoi, a skóra twarzy ostygnie. Zdanie dziewiąte. Malcolm Usher. Słabo. Zdanie dziesiąte. Timothy Wa- tham. Bardzo dobre, płynne tłumaczenie; Watham skończył równo z dzwon- kiem. Pan Ackerley wymaszerował z klasy. Uczniowie niespiesznie zbierali książ- ki; następną lekcją była geografia. Jonathan odwrócił się do Richarda Rokeby'ego; chciał wyrazić mu wdzięcz- ność, która go rozpierała. - Nigdy bym tego nie przetłumaczył! Gdyby nie ty, dostałbym karę. Je- stem ci naprawdę wdzięczny... Chciałbym... Richard Rokeby zupełnie nie zwracał na niego uwagi. Wstał z ławki, prze- sunął się obok Jonathana i skierował do drzwi. James Wheatley zamachał do niego ręką; na jego lisiej twarzy malował się niekłamany podziw. - Rokeby, to było genialne! Nigdy nie zapomnę spojrzenia starego Fucker- leya! Może chcesz... Richard zignorował i jego, nawet się nie zatrzymując. James Wheatley prze- rwał w pół słowa z głupkowatym wyrazem twarzy, wściekły i zakłopotany. Perrimanowie czekali w drzwiach. Jonathan pobiegł do nich czym prędzej. - Fuckerley specjalnie trzymał dla ciebie najgorsze zdanie - zauważył Ste- phen na korytarzu. - On naprawdę się na ciebie uwziął. Jonathan skinął głową, zerkając na tłoczących się wokół uczniów w grana- towych bluzach. Wyglądali jak rój mrówek przesuwających się z komory do komory wielkiego mrowiska. Powietrze wibrowało setkami głosów, które falo- wały i przenikały się nawzajem, zlewając się w bezkształtną, tętniącą chmurę hałasu. Taki jest głos szkoły, tej wszechpotężnej machiny zbudowanej z tysięcy trybików obracających się płynnie, bez chwili przerwy, od zawsze. Do takiej właśnie szkoły uczęszczał Jonathan. I powinien cieszyć się z tego przywileju. A on go nienawidził. Następna lekcja to geografia. W czasie półgodzinnej przerwy między lunchem i wychowaniem fizycz- nym Jonathan poszedł odwiedzić Nicholasa Scotta. W szkolnej infirmerii nie było nikogo oprócz Nicholasa. Pomieszczenie przesiąkło wonią zupy i środków dezynfekcyjnych. Pacjent siedział na łóżku i czytał książkę. Jego małe ciemne oczy, które wydawały się jeszcze mniejsze z powodu okularów, rozbłysły na widok Jonathana. - Wiedziałem, że przyjdziesz. Jonathan usiadł na łóżku. - Co czytasz? - Miłość na oddziale dziesiątym - odparł Nicholas krzywiąc twarz. - Ro- mans szpitalny. Siostra Clark mi to pożyczyła. To była jedyna książka, jaką znalazła. - Powinienem był ci coś przynieść. Zapomniałem. Przepraszam. - Nie szkodzi. Jak było na łacinie? Jonathan opowiedział, co się wydarzyło na porannej lekcji. - Nienawidzę Ackerleya. Czemu zawsze się mnie czepia? Co w tym złe- go, że chodziłem do szkoły parafialnej? - Nic. Inni nauczyciele nie mają o to pretensji. - I nie jestem jedyny. John Fisher z trzeciej klasy też chodził do takiej szkoły, tylko że w Yarmouth. Mówi z takim akcentem, jakby trzymał kartofel w ustach, z łaciny jest jeszcze słabszy ode mnie, a Ackerley nie czepia się go tak jak mnie. - Szurnął butami o nogę łóżka. Poczucie upokorzenia, którego doznał w klasie, wróciło. - Nienawidzę go. I nienawidzę tej przeklętej szkoły! - Nie jest aż tak źle-pocieszył go Nicholas. - Naprawdę tak myślisz? - Nie przejmuj się nim za bardzo, Jon. On nie jest tego wart. Jonathan nie odpowiedział. Patrzył na swoje podniszczone buty i myślał o dniu, kiedy się poznali. To było nieco ponad rok temu; pierwszy dzień spędzony w Kirkston Ab- bey, istny koszmar: zbiórki, pouczenia, wyczytywanie list, przechodzenie z klasy do klasy, dzwonki. Przygnębienie Jonathana rosło z każdą chwilą, na próżno starał się zrozumieć to dziwne, podobne do koszar miejsce, które odtąd miało być jego domem. Pamiętał olbrzymią, pełną przeciągów salę gimnastyczną, gdzie musiał stać w samej tylko koszulce i szortach, oczekując na zmierzenie i zważenie. Trząsł się z zimna, podczas =gdy ubrani w dresy mężczyźni o groźnych spojrzeniach wykrzykiwali kolejne polecenia. Jonathan znajdował się w grupie sześćdzie- sięciu nowych uczniów. Jednak szkoły, do których chodzili wcześniej pozostali chłopcy, przygotowały ich do wejścia w ten świat pełen nakazów i zakazów; poprzednia szkoła Jonathana tego nie uczyniła. Wokół niego kłębiło się mrowie rówieśników, lecz Jonathan czuł się samotny jak nigdy przedtem. Jego wzrok przyciągnęła grupka trzech uczniów stojących nieopodal: drob- ny, kościsty chłopiec o bladej twarzy i w grubych okularach oraz dwaj jasno- włosi bliźniacy. Chudzielec zauważył spojrzenie Jonathana i uniósł pytająco brwi; speszony Jonathan odwrócił się natychmiast, lecz po chwili spostrzegł, że tamten się uśmiecha i ruchem głowy zaprasza, żeby przyłączył się do ich grupki. Jonathan zbliżył się więc nieśmiało i w tej samej chwili zauważył, że czuje się w obecności tych chłopców swobodnie, jakby od dawna był jednym z nich. Nim minął ten długi jak wieczność dzień, stali się grupą przyjaciół, gotowych pomagać sobie w każdej sytuacji. Wiedzieli, że razem łatwiej będzie przetrwać w tym dziwnym nowym świecie. To wspomnienie, które wróciło do Jonathana tak niespodziewanie, wyzwo- liło w nim przypływ ciepłych uczuć do chłopca w okularach siedzącego z po- ważną miną na łóżku. - Mógłbyś się pospieszyć z tym zdrowieniem. Nudno bez ciebie. - Jutro powinienem wyjść - odparł Nicholas. - Bylebyś zdążył do soboty. - Dlaczego do soboty? - W kaplicy jest ogłoszenie. W sobotę po południu przyjedzie generał Col- linson, żeby wygłosić pogadankę o wojnie. Na pewno będzie ciekawie. - O, tak. Po co nam nudny wolny dzień, skoro możemy spędzić cztery godziny przeżywając lądowanie w Normandii z generałem Collinsonem. Próbowali zachować powagę, ale nie wytrzymali długo. Zaraz parsknęli śmiechem i zaczęli sobie salutować, nucąc melodię wojskowego marsza. - Kiedy chodziłem do podstawówki - powiedział Nicholas - przyjechał do nas pewien parlamentarzysta, żeby porozmawiać o polityce. Ględził bez koń- ca! Mówił przez całe popołudnie i gadałby jeszcze cały wieczór, gdyby pewien pierwszoklasista nazwiskiem Peter Bowen nie zasnął nagle jakby nigdy nic. - No i co? Zaczął chrapać? - Jeszcze gorzej. Przyśniło mu się, że jest w dżungli i ucieka przed olbrzy- mimi pająkami. Parlamentarzysta spytał, czy są jakieś pytania, i wtedy Peter Bowen wrzasnął: „Ratuj mnie, Tarzanie! Zaraz mnie złapią!" Znów parsknęli śmiechem; śmiali się tak głośno, że siostra Clark wsunęła głowę przez drzwi i kazała im się uspokoić. - Czy nie powinieneś już iść? - spytał po chwili Niholas. - Nie musisz się przygotować do zajęć sportowych? Jonathan zerknął na zegarek. - Nie, jeszcze nie. Czemu pytasz? Chcesz spać? - Nie. Chciałbym, żebyś został. Cieszę się, że przyszedłeś. - Ja też. Kilka minut siedzieli w milczeniu. Było to lekkie, przyjemne milczenie, wygodne jak stary, dobrze rozchodzony but. Nicholas otworzył książkę, którą czytał. - Ten fragment jest zabawny. Posłuchaj... - Wpół do dziesiątej wieczorem. Jonathan zakręcił kurek i wyszedł spod prysz- nica, ociekając gorącą wodą. Sięgnął po ręcznik, owinął go wokół bioder i przeszedł do szatni. W powie- trzu wisiał duszny zapach brudnych ubrań. Chłopcy przygotowywali się do snu, rozmawiając półgłosem. Jonathan włożył piżamę i szlafrok, a potem ruszył korytarzem w stronę głównego holu. Minął tablicę ogłoszeń, gablotkę z nagrodami sportowymi i sto- lik, gdzie zostawiano pocztę. Znalazł się na schodach. Jego pantofle, kupione w tym miesiącu, ciągle za duże, szurały o zimną betonową posadzkę. Dotarł do szczytu schodów, minął pokoje do nauki seniorów i otworzył drzwi sypialni czwartej klasy. Było to długie, wąskie pomieszczenie z drewnianą podłogą. Znajdowało się w nim szesnaście łóżek w dwóch rzędach, przykrytych regulaminowymi zie- lonymi kocami; obok łóżek stały małe drewniane szafki. W sali nie było nikogo oprócz Colina Yale'a i Williama Abbotta, którzy leżeli skuleni i czytali książki. Jonathan przeszedł wzdłuż szeregu łóżek i otworzył drzwi po lewej stronie, prowadzące do łazienki z sześcioma umywalkami i jedną ubikacją. Na ścianie przybito drewnianą deskę z kubkami, szczoteczkami do zębów i haczykami na saszetki do przyborów toaletowych. Umył zęby powoli, dokładnie. Słyszał otwieranie i zamykanie drzwi oraz głosy chłopców wchodzących w szlafrokach do łazienki. Wieczorny rytuał Kirk- ston Abbey: sięganie po szczoteczki do zębów, wyjmowanie flanelowych ręcz- ników z saszetek, mycie. Podszedł do łóżka, zdjął szlafrok i wśliznął się pod kołdrę. Świeża pościel założona dziś rano, mocno wykrochmalona, miała twardość deski. Jonathan sięgnął do szafki po książkę; była to lektura obowiązkowa z języ- ka angielskiego, powieść Silos Marner. Próbował zagłębić się w tekście, ale jakoś nie mógł, więc leżał i obserwował, co się dzieje wokół. Po przeciwnej stronie sali Stuart Barry rozsiadł się na łóżku i rozmawiał z Ja- mesem Wheątleyem. Przyłączył się do nich George Turner. Stuart i George. Gang Jamesa. Stuart, wysoki blondyn o przystojnej twarzy bez wyrazu, raczej ograniczo- ny. Typ naśladowcy. George - olbrzymi, topornie zbudowany, o grubych rysach; na niekształtnej głowie kępa ciemnych włosów. Zbyt głupi, aby być przywódcą. I wreszcie sam James: niski, umięśniony, o twarzy podstępnego gnoma. Jego przebiegłe, złośliwe oczka powoli i metodycznie omiatały salę. „Nie patrzeć w tamtą stronę". Jonathan udał, że czyta książkę; mimo woli naprężył mięśnie. Zastanawiał się, jakie to harce planuje James ze swoimi sie- paczami na dzisiejszą noc i czy on, Jonathan stanie się ich ofiarą. Trzy tygodnie temu James stwierdził, że William Abbott go obraził. Pocze- kali do świtu, wywlekli ofiarę z łóżka, siłą wepchnęli do kosza na bieliznę, umo- cowali wieko i spuścili kosz w dół wyjściem bezpieczeństwa. William trafił na trzy dni do infirmerii z dotkliwie potłuczonymi żebrami. Neil Archer, jeden zopiekunów internatu, wpadł do sali jak burza i natych- miast spytał, kto to zrobił; przypomniał, że stosowanie przemocy jest zabronio- ne i zagroził, że jeśli winni się nie przyznają, wszyscy będą musieli biegać rano za karę przez cały tydzień. Ale James i jego kumple nie przyznali się. Pozostali także nic nie powie- dzieli, skazując się na wstawanie przed świtem i godzinę biegania po błotni- stych polach. Milczeli, bo nie mogli zrobić nic innego. Albowiem w Kirkston Abbey liczyło się tylko jedno, niepisane prawo: nie wolno na siebie wzajemnie skarżyć. Bez względu na to, co kto zrobił i komu, nie wolno nikomu o tym powiedzieć. Otworzyły się drzwi i stanął w nich Brian Harrington, wysoki, potężnie zbu- dowany kapitan drużyny rugby, teraz obdarzony dodatkowym autorytetem go- spodarza internatu. Funkcję tę pełnił wcześniej Paul Ellerson aż do dnia, gdy... Jonathan wolał o tym nie myśleć. Brian rozejrzał się po sali. Ostatni chłopcy kładli się do łóżek. - No to dobranoc wszystkim. - Dobranoc, Harrington - odpowiedzieli chórem. Brian zgasił światło i zamknął za sobą ciężkie drewniane drzwi. Chłopcy zostali sami ze sobą i z ciemnością. Przez chwilę tylko wycie wiatru za oknami mąciło ciszę. Potem w ciemności zaczął narastać delikatny szmer ściszonych głosów - za rozmowy po zgaszeniu światła groziła kara. Jonathan leżał bez ruchu, wytę- żając słuch; starał się wychwycić głos Jamesa Wheatleya, odgadnąć jego za- miary. Wreszcie usłyszał ziewnięcie Jamesa, a potem wypowiedziane nieprzy- jemnie piskliwym głosem słowo „dobranoc". Jonathan odprężył się. A więc dzisiaj będzie można spać spokojnie. Leżał skulony na boku, wsłuchując się w cichnące powoli szepty zasypia- jących chłopców, pokasływania, odchrząkiwania, skrzypienie sprężyn. Od cza- su do czasu rozlegało się buczenie rury z gorącą wodą, która biegła wzdłuż ściany. Ciemność, wypełniona obecnością tak wielu osób, wywoływała uczu- cie klaustrofobii. Myśl o Paulu Ellersonie nie dawała Jonathanowi spokoju. Próbował ją ode- pchnąć, zająć umysł czymś innym. Nienawidził internatu - braku prywatności; ciągłego poczucia, że jest się obserwowanym. Szkoda, że nie ma swojego pokoju do nauki, tak jak chłopcy w Abbey House. Własnego pokoju. Z zamkiem, który trzymałby z dala Jamesa Wheatleya i George'a Turnera, dzięki któremu można by było spokojnie za- snąć, bez trwogi przed tym, co przyniesie noc. Szkoda, że nie mieszka w Abbey House. Razem z Richardem Rokebym. Jonathan położył się na wznak i skierował wzrok na niewidoczny sufit. Przy- pominał sobie to, co zdarzyło się na lekcji łaciny: wymianę zdań Richarda z pa- nem Ackerleyem, a potem sposób, w jaki Richard utarł nosa Jamesowi Whe- atleyowi. Jonathan dopiero teraz uzmysłowił sobie, że Richard Rokeby z wła- snej woli przyszedł mu z pomocą. Zakiełkowała mu w głowie dziwna, zaskakująca myśl - myśl, że mógłby zaprzyjaźnić się z Richardem. Bo dlaczego by nie? To, że Richard nie odezwał się do niego po lekcji i odszedł, nic nie znaczyło. Spieszył się, i to wszystko. Zaczął układać w głowie plan. Jutro nawiąże rozmowę z Richardem. Spró- buje go rozruszać, dowiedzieć się czegoś o nim. Znaleźć jakiś wspólny wątek, coś, co ich łączy, od czego można zacząć. Jednak w tej samej chwili Jonathan dostrzegł błąd w swoim rozumowaniu. Richard jest inny. Nie szuka przyjaciół. Jest silny i nikogo mu nie potrzeba prócz siebie. Myśl umknęła tak szybko, jak się pojawiła, spłoszona chłodem logiki, zo- stawiając po sobie poczucie pustki i żal niespełnionego pragnienia. „Chcę być taki jak Richard.. Boże, oddałbym wszystko, żeby być taki jak on". Jonathan leżał na plecach, wsłuchując się w zawodzenie wiatru i ciężką ci- szę, która wypełniła tonącą w ciemności salę. Myślami był daleko, daleko stąd. Clive Howard, dyrektor szkoły publicznej Kirkston Abbey, wyjrzał przezokno swojego gabinetu. Szkolna drużyna skautów w pełnym umundurowaniu czekała przed kruż- gankiem, aby wprowadzić generała Collinsona i jego żonę do auli. Chłopcy z internatów Heatherfield i Monmouth House zbliżali się powoli w dużej gru- pie, zgięci pod naporem przeciwnego wiatru. Dyrektor uśmiechnął się z ulgą. Wszystko szło zgodnie z planem. Zbliżył się do lustra przy drzwiach i przyjrzał się swojemu odbiciu. Był rosłym mężczyzną nieco przed pięćdziesiątką, o siwiejących włosach i szero- kiej, przyjemnej twarzy. Uznał, że krawat jest dobrze zawiązany, a włosy nie wymagają drugiego czesania. Dyrektor usłyszał kroki za drzwiami, lekkie, pełne gracji. Jego żona Eliza- beth, młodsza o dziesięć lat, była atrakcyjną kobietą o subtelnych rysach i ży- wych oczach; miała na sobie elegancki błękitny kostium podkreślający jej zgrab- ną figurę. Okręciła się w miejscu. - No i jak? Może być? Na widok żony Clive poczuł przyjemny dreszcz na plecach. Nawet teraz, piętnaście lat po ślubie, trudno mu było uwierzyć, że ta prześliczna zwiewna istota jest jego żoną. - Wyglądasz cudownie - odparł, czule obejmując Elizabeth. - Nikt nie może się z tobą równać. ^ - Ty też nieźle się prezentujesz. Ale krawat trzeba wyprostować. - Popra- wiła krawat i przesunęła dłonią po włosach męża. - Teraz można się z tobą po- kazać. Pocałował ją lekko w czubek nosa. - Nie przyniosę ci wstydu? - Może troszeczkę. Ale cóż, każdy ma swój krzyż, który musi dźwigać. Roześmieli się. Clive pocałował żonę jeszcze raz. - Denerwujesz się^ - spytała. Skinął głową. - Nie ma powodu. Wszystko pójdzie jak z płatka. - Mimo to mam obawy. Nie przestałem się martwić od czasu, gdy Paul Ellerson... - To już przeszłość-przerwała prędko Elizabeth. - Naprawdę? - Tak! - potwierdziła zdecydowanie. - Nie powinieneś się za to obwiniać. Nic nie mogłeś zrobić. > - Jako dyrektor szkoły byłem za niego odpowiedzialny. Zawiodłem go. - Nie zawiodłeś go, Clive. On miał osiemnaście lat. Był już dorosły, sam decydował o sobie. Nikt go nie zmuszał, żeby zrobił to, co zrobił. - Mimo to uważam, że nie uczyniłem wszystkiego. Nawet po tragedii. Nie zamówiliśmy mszy w jego intencji. - To była decyzja jego rodziców, nie twoja. - Pogłaskała męża po policz- ku. - Zdarzyło się nieszczęście, młody człowiek stracił życie. Ale to nie twoja wina. Nie ponosisz za to odpowiedzialności i nie pozwolę ci się obwiniać. Je- steś przyzwoitym człowiekiem, Clive'ie Howard, i uczniowie Kirkston Abbey powinni się cieszyć, że mają takiego dyrektora. Nie zapominaj o tym. Objął ją i pocałował w policzek. - Och, Lizzie, co ja bym bez ciebie zrobił? Roześmiała się cicho, dźwięcznie. - Aż strach pomyśleć. Ale nie martw się. Dziś po południu wszystko pój- dzie doskonale, już moja w tym głowa. Jonathan wszedł do auli wraz z całą grupą chłopców z Old School House. Aula była olbrzymią, wysoką prostokątną salą; na pokrytych dębową bo- azerią ścianach wisiały portrety dyrektorów i najwybitniejszych absolwentów. Uczniowie z Heatherfield i Monmouth już zajęli drewniane krzesła ustawione tak, by tworzyły przejście pośrodku. Jonathan spostrzegł Nicholasa Scotta i braci Perrimanów. Nicholas uśmiechnął się, a Michael udał, że powstrzymuje ziew- nięcie. Promienie słońca wpadały szerokimi smugami przez okna, rozświetlając drobinki kurzu tańczące w powietrzu. Jonathan usiadł w jednym z pierwszych rzędów. Czuł się niewygodnie w odświętnym garniturze, a do tego przygnębia- ła go perspektywa nudnego popołudnia. Wolałby być gdzie indziej, z dala od tej całej pompy. Zerknął na portrety zapełniające ściany. Wszystkie twarze spoglą- dały na niego surowym wzrokiem, jakby ganiąc za postawę niegodną tak sza- cownej szkoły. - Powstań! - zakomenderował ktoś. Wszyscy wstali. Pan Howard kroczył środkiem sali w towarzystwie wysokiego, siwowłose- go mężczyzny" w wojskowym mundurze. Pani Howard podążała nieco z tyłu, jak zwykle z ciepłym uśmiechem na twarzy, obok surowo wyglądającej pulch- nej- kobiety w sukience w kropki. Za nimi maszerowali skauci w mundurach i butach tak wypolerowanych, że aż błyszczały. Na końcu szli nauczyciele w to- gach, niektórzy sami, inni w towarzystwie żon. Skauci i nauczyciele ustawili się w rzędzie tuż przed Jonathanem. Howar- dowie wraz z gośćmi zmierzali do podestu, gdzie czekały na nich krzesła. Pan Howard skinął głową panu Ballantyne'owi, nauczycielowi muzyki siedzącemu przy pianinie. Zabrzmiały pierwsze akordy hymnu, a po chwili chóralny śpiew: Boże chroń najjaśniejszą Królową! Niech żyje nasza szlachetna Królowa! Boże chroń Królową. Niech panuje nam długo, chwalebnie I szczęśliwie. Boże chroń Królową! Wszyscy usiedli. Pan Howard wyszedł na środek podestu i w kilku słowach przedstawił znakomitego gościa, dziękując za zaszczyt, jaki sprawił swoją obec- nością. Jonathan, nieco już zniecierpliwiony, rozejrzał się po zebranych. Jego wzrok spoczął na pani Jepson, żonie nauczyciela chemii, której twarz zastygła w niemym zachwycie. Ciekawe, czy nudzi się tak samo jak wszyscy. Pan Ackerley siedział ze wzrokiem utkwionym w swoje stopy, z lekko ścią- gniętymi ustami. Krzesło obok stało puste. Gdzie jest pani Ackerley? Czyżby zachorowała? Pan Howard wrócił na miejsce. Generał Collinson podniósł się i wyszedł na środek. Rozległy się oklaski. Generał stał przez chwilę bez ruchu, ale zaraz uniósł dłoń, by uciszyć salę. - Jestem przekonany - zagrzmiał - że niektórzy z was zadają sobie pyta- nie: „Czemu właściwie mamy tu siedzieć i tracić czas na słuchanie jakiegoś starego wojaka?" Uniósł pytająco brwi. - Mam rację? Z sali ozwało się chóralne „nieee"; Jonathan żałował, że brak mu odwagi, by wstać i powiedzieć „tak". - Nie mam cienia wątpliwości - ciągnął generał - że niektórzy z was uwa- żają, iż niczego się nie nauczą od takiego starego piernika jak ja. Nie podzielam tego zdania, ale zawsze mówię, że jeden prawdziwy ochotnik jest więcej wart niż dziesięciu z przymusu. Więc jeśli ktoś uważa, że ma coś lepszego do roboty niż siedzenie tutaj, może teraz spokojnie wstać i wyjść. Odpowiedział mu huragan spontanicznego śmiechu. Wyjść? Chłopcom nie mieściło się to w głowie. Chyba że komuś życie niemiłe. Generał najwyraźniej również wykluczył z góry taką możliwość, bo zaczerp- nął tylko tchu i mówił dalej: - Chciałbym zacząć od tego, że... Jonathan, którego myśli zdążyły już odfrunąć daleko, usiadł wygodniej na krześle i w tej samej chwili kontem oka dostrzegł jakiś ruch. Odwrócił się więc, tak jak wszyscy siedzący wokół niego... i nie mógł uwie- rzyć własnym oczom. Richard Rokeby wstał i skierował się do wyjścia. Szedł lekko i swobodnie, wyprostowany, z głową uniesioną wysoko, i spo- kojnie patrzył przed siebie. W jego zachowaniu nie dało się wyczuć ani odrobi- ny zadufania. Nie próbował zwracać na siebie uwagi. Był po prostu sobą; nie myślał o skierowanych na siebie spojrzeniach. Wszystkie głowy zwróciły się w jego stronę; w auli zapanowała kompletna cisza. Chłopcy patrzyli w milczeniu, jak jeden z nich podpisuje na siebie wyrok śmierci. Słychać było tylko stukanie butów Richarda o podłogę. On tymczasem dotarł do olbrzymich podwójnych drzwi, otworzył je, wy- szedł i zatrzasnął za sobą, aż huknęły. Stukanie butów oddalało się powoli, by wreszcie ucichnąć. W auli nadal panowała cisza, tak ciężka i gęsta, że prawie dotykalna. Wszystkie głowy zwracały się powoli w stronę podestu. Pani Howard szep- tała coś do żony generała. Pan Howard, którego twarz przybrała barwę czerwo- nego wina, nadal wpatrywał się w drzwi, jak gdyby chciał je otworzyć siłą woli i pożreć zuchwalca. Generał Collinson stał samotnie na środku z wzrokiem utkwionym w miej- sce, w którym zniknął Richard Rokeby; na jego twarzy malowało się niedowie- rzanie. Otworzył bezwiednie usta, a oczy wyglądały tak, jakby miały za chwilę wyskoczyć z orbit. Pewnie zachowywałby się tak samo, gdyby Hitler we wła- snej osobie stanął naprzeciwko niego i oznajmił, że oto zmartwychwstał i gotu- je się do inwazji Wysp Brytyjskich. Cisza trwała jeszcze około minuty. Cisza wywołana szokiem. Wtem któryś z uczniów trzeciej klasy roześmiał się. Był to krótki, piskliwy chichot, raczej wyraz zdenerwowania niż rozbawie- nia. Po chwili rozległ się znów; zaczął się od niskiej nuty, by wznieść się o dwie oktawy i ponownie zamilknąć. W auli zawrzało. Zewsząd dochodziły szepty, ktoś parsknął urywanym śmie- chem. James Wheatley i George Turner niemal zgięli się wpół z radości. Henry Blake, którego ojciec zginął na wojnie, był wyraźnie wstrząśnięty. Colin Yale potrząsał głową przekonany, że Richard Rokeby zwariował. Nauczyciele roz- / mawiali szeptem z żonami. Tylko skauci siedzieli prosto i niewzruszenie pa- trzyli przed siebie. - Cisza! - ryknął pan Howard. Wszyscy podskoczyli, nawet generał Collinson. Jonathanowi przemknął w myślach obraz generała spadającego z podestu. Musiał zagryźć wargi, żeby nie parsknąć śmiechem. Sala nieco się uspokoiła. Generał Collinson zebrał się w sobie. - Chciałbym zacząć od tego, że... Słuchacze z trudem skupiali uwagę na jego słowach. Niełatwo było zapo- mnieć o tym, co się przed chwilą stało. Opowiadał przez półtorej godziny. Mówił o Dunkierce i lądowaniu w Nor- mandii, o męstwie brytyjskich żołnierzy, „tych, z których powinniście być dum- ni". Mówił o wartości dyscypliny i poświęcenia. Wreszcie zakończył: - Mam nadzieję, że to, co powiedziałem, stanie się dla was dobrym mate- riałem do refleksji. Thomas Cody, przewodniczący samorządu szkolnego, zerwał się na równe nogi. - Trzy razy hip-hip, hurra na cześć generała Collinsona! Gromki okrzyk trzykrotnie wstrząsnął murami sali. Generał w towarzystwie pana Howarda, nauczycieli i ich żon udał się na herbatę. Uczniowie opuszczali miejsca, rząd po rzędzie, i wychodzili z auli. Blednące światło słońca zapowia- dało koniec dnia. Tego wieczora wszyscy mówili tylko o tym, co wydarzyło się w auli. Wi- zyta generała w istocie dała chłopcom z Kirkston Abbey niemało do myślenia. Lecz nie chodziło bynajmniej o temat jego pogadanki. Niedziela rano. Msza skończyła się pół godziny temu. Pan Howard stał za biurkiem w swoim gabinecie i spoglądał na Richarda Rokeby. Dyrektor oddychał powoli i głęboko. Już wcześniej obiecał sobie, że za- chowa spokój. Wczoraj wieczorem ta rozmowa przebiegłaby całkiem inaczej. Szok, który Richard Rokeby wywołał swoim postępkiem, a później trzy godziny uspokaja- nia rozwścieczonego generała - wszystko to doprowadziło pana Howarda do pasji, i gdyby Richard Rokeby stanął przed nim pięć minut po wyjeździe go- ścia, dostałby największe lanie w swoim życiu. Od tej pory jednak dyrektor zdążył się uspokoić. A poza tym porozmawiał z żoną, która przypomniała mu, że ściśle rzecz biorąc, Richard Rokeby nie po- pełnił żadnego przewinienia. Patrzył teraz na stojącego przed sobą chłopca. Wyprostowane plecy, dum- nie uniesiony podbródek, regularne rysy twarzy znamionujące pewność siebie, i jasne niebieskie oczy, których chłodne spojrzenie graniczyło z pogardą. Pan Howard poczuł, że napina mięśnie. Ten chłopiec jeszcze nieraz da nam się mocno we znaki, pomyślał. Ale pan Howard był nauczycielem od dwudziestu lat i miał już do czynienia z niejednym rozrabiaką. Wiedział, jak postępować z takimi jak Richard Rokeby. - Co możesz powiedzieć na swoją obronę? - spytał pan Howard. Richard Rokeby patrzył na niego ciągle tym samym obojętnym wzrokiem. - Co pan ma na myśli? - Nie kpij sobie ze mnie, Rokeby. Dobrze wiesz, o czym mówię. - O ile pamiętam, generał stwierdził, że jeśli kogoś nie interesuje to, co... - zawiesił głos, jakby próbując sobie coś przypomnieć - taki stary piernik jak on ma do powiedzenia, może wyjść. A mnie to nie interesowało w najmniejszym stopniu, więc wyszedłem, proszę pana. Pan Howard odetchnął głęboko, starając się zapanować nad sobą. Złością niczego tu nie wskóra. Jednak z trudem wytrzymywał ten głos tak wyzywający, ten wyszukanie grzeczny ton maskujący bezczelność. Jak czekolada ze słonym nadzieniem. - Rokeby, wiesz równie dobrze jak ja, że generał nie miał na myśli tego, co powiedział. - Więc dlaczego tak powiedział? - To nieważne, dlaczego to powiedział! Pozostaje faktem, że nie miał tego na myśli! I ty doskonale o tym wiedziałeś! Chłopiec spuścił wzrok. Pan Howard poczuł odrobinę satysfakcji. Wresz- cie jakiś postęp. - Czy chce pan powiedzieć, że kłamał? - Nie! Mam dość twojej bezczelności! Co ty sobie wyobrażasz... Pan Howard opanował się. Nie pozwoli się sprowokować. - Rokeby, zachowałeś się wyjątkowo obraźliwie wobec naszego gościa. Czy chcesz tego, czy nie, jesteś uczniem Kirkston Abbey i masz obowiązek zachowywać się tak, by nie przynosić ujmy naszej szkole. Generał wyjechał stąd wczoraj odnosząc bardzo złe wrażenie, za które ty ponosisz całkowitą od- powiedzialność. Czym możesz się usprawiedliwić? - Niczym, proszę pana. Pan Howard znów poczuł wzbierający gniew, ale go nie okazał. - Wcale się nie wstydzisz? - Nie, proszę pana. - Rokeby, generał Collinson walczył za ten kraj. Jest dzielnym człowie- kiem i nie zasłużył na lekceważenie, jakie okazałeś mu wczoraj po południu. Richard Rokeby patrzył na dyrektora bez zmrużenia oczu. - Skoro pan tak mówi. Pan Howard po raz kolejny powtórzył sobie, że nie będzie się unosił. Jednak te oczy nie dawały mu spokoju. Oczy, które mówiły: „Gardzę tobą i wszystkim, co sobą reprezentujesz". Tego już za wiele! Ten chłopak musi zrozumieć, że jego zachowanie jest nie do przyjęcia. Pan Howard wyznawał zasadę, że nie wolno uderzać poniżej pasa. Ale każ- da zasada ma swoje wyjątki. - Rokeby, ludzie poświęcali życie w obronie tego kraju! Dziesiątki tysięcy żołnierzy ginęło w bitwach, a drugie tyle niewinnych ludzi umierało w obo- zach koncentracyjnych, niech Bóg ma ich w swojej opiece. Wyobraź sobie, że twój ojciec mógłby być jednym z nich. - Mój ojciec? - W głosie Richarda brzmiało zaskoczenie, jak gdyby po raz pierwszy utracił nieco pewności siebie. - Tak, twój ojciec! Mógł trafić do takiego obozu jako więzień tych potwo- rów! Torturowano by go, bito, poniżano tak, że trudno to sobie nawet wyobra- zić, a do tego musiałby walczyć, żeby nie umrzeć z głodu. Co wtedy czułbyś do kogoś takiego jak generał Collinson? Czy nadal byłbyś tak cholernie bezczel- ny?! Chłopiec otworzył szeroko oczy. Rozchylił usta, ale nie powiedział ani sło- wa. Spuścił głowę i wbił wzrok w podłogę. Pan Howard stał i obserwował Richarda z satysfakcją, która w jakiś niepo- jęty sposób mieszała się z poczuciem winy. - Awięc? Milczenie. - Awięc?! Chłopiec uniósł powoli głowę. Pan Howard otworzył usta, by wygłosić os- tatnią część reprymendy, ale gdy ujrzał twarz Richarda, słowa uwięzły mu w gardle. Oczy chłopca płonęły gniewem, który bił z jego źrenic jak gorące pro- mienie. Gdy przemówił, w jego głosie nie było ani śladu dawnego opanowania. - Chce pan wiedzieć, co bym czuł?! Cieszyłbym się, że cierpiał! Cieszył- bym się, że nie żyje! Dałbym ordery tym Niemcom, którzy go zabili! Przez chwilę Richard drżał, jakby niezdolny do opanowania targających nim emocji. Jego oczy biegały to w jedną, to drugą stronę. A potem odzyskał zimną krew równie niespodziewanie jak ją stracił. Jego ciało nagle znieruchomiało^ a wzrok, równie chłodny i beznamiętny jak przed- tem, skupił się na dyrektorze. Pan Howard ledwie powstrzymał się, by nie cofnąć się o krok. Powróciła wcześniejsza myśl: „Ten chłopiec jeszczenieraz da nam się mocno we znaki". Naraz przesłoniła ją inna, mroczniejsza i bardziej niepokojąca: „Ten chło- piec jest niebezpieczny". Zapomniał o wygłoszeniu reprymendy. Zapomniał o tym, że chciał zażą- dać od Richarda przeprosin za ostre słowa. W pamięci zostało tylko pragnienie, by wreszcie mieć tę rozmowę za sobą. - Rokeby, napiszesz do generała list z przeprosinami i przyniesiesz go ju- tro do mojego sekretariatu. I nigdy więcej nie zachowasz się w ten sposób wo- bec gościa naszej szkoły. Zrozumiałeś? - Tak, proszę pana. Oczywiście. - To wszystko. Możesz odejść. Richard Rokeby wyszedł. Pan Howard odprowadził go wzrokiem do drzwi. Wziął głęboki oddech i wtedy uświadomił sobie, że serce wali mu jak młot. Minutę później rozległo się pukanie do drzwi. Była to żona pana Howarda. - Jak poszło? Potrząsnął głową. - Z tym chłopcem jest coś nie w porządku. Być może będę musiał napisać do jego ojca i poprosić o zabranie go ze szkoły. - Dlaczego, Clive? Co się stało. Opowiedział jej przebieg rozmowy. - Jak mógł powiedzieć coś takiego o ojcu? - Nie bądź dla niego zbyt surowy - rzekła cicho. - Wiesz, w jakich warun- kach się wychował. ^ ^ - To nie jest żadne wytłumaczenie! Nie potrafię sobie wyobrazić, jak moż- na wyrazić się w ten sposób o swoim ojcu! - Jesteś niesprawiedliwy, Clive. Nie wiesz, co byś powiedział, gdybyś zna- lazł się na jego miejscu. Dyrektor potrząsnął głową. - Lizzie, z tym chłopcem jest coś nie tak. W nim czai się coś niedobrego, jakaś destruktywna siła. - Clive, on jest tylko chłopcem, to wszystko. Samotnym czternastoletnim chłopcem. - Samotnym?! - Clive spojrzał ze zdumieniem na żonę. - Ależ na miłość boską, to właśnie on traktuje wszystkich kolegów jak trędowatych! - To nie znaczy, że w głębi duszy nie jest samotny. Clive, każdy kogoś potrzebuje. Roześmiał się ironicznie. - Nawet Richard Rokeby? - Tak, nawet on. Człowiek nie może być samotną wyspą, gdyż umiera w środku. Clive był już gotów zlekceważyć słowa żony, gdy nagle spojrzał w jej dro- gą twarz i usiłował wyobrazić sobie życie bez niej, ale nie potrafił. Bez niej nie byłoby życia, tylko powolne umieranie. Ta myśl zaniepokoiła go; otoczył Eli- zabeth ramionami i przygarnął do siebie. - Wiem jedno - powiedział cicho. - Gdybym nie miał ciebie, umarłbym w środku. Nie ma dla mnie życia bez ciebie. Pocałowali się czule w nieruchomej ciszy gabinetu. Richard Rokeby siedział samotnie w klasie. Powietrze w opustoszałej sali zastygło w bezruchu. Patrzył przed siebie, ale nic nie widział. Całą uwagę skupił na kurtynie, która zawisła wewnątrz oczu. Na tej kurtynie widniał tylko jeden obraz: obraz ojca - zdrowego, zamoż- nego mężczyzny, żyjącego w pokoju ze sobą i światem. Richard skupił się na tej postaci, aż rozpaliła się niczym słońce w jego świadomości. Na dnie żołądka jak bryłę lodu poczuł nienawiść. Wezbrała i rozpełzła się po całym organizmie niczym trucizna paraliżująca wszelkie wyższe emocje, które się tam kryły. Znikły, zalane zimnym, czystym balsamem nienawiści. Richard spoglądał przed siebie nieruchomym wzrokiem. Odetchnął po- woli, głęboko; czuł powracający spokój. Chwila słabości minęła. Znów był sobą. Wstał i wyszedł na korytarz. Minął drzwi kolejnych klas, przeszedł obok auli; zmierzał w stronę gwaru życia. Jak zawsze poruszał się pewnie i swobod- nie, z głową uniesioną wysoko, wyprostowanymi ramionami, ze wzrokiem skie- rowanym prosto przed siebie. Znalazł się na krużganku. Chłopcy w grupach czekali na dzwonek wzywa- jący na lunch; dla zabicia czasu rozmawiali, poszturchiwali się. Na widok Ri- charda wszystkie głowy zwróciły się w jego stronę. Zasypali go gradem pytań: „No i co, Rokeby? Co ci zrobił? Na pewno dostał lanie. Należało mu się, bo zadziera nosa, głupi palant". Richard nie zwracał na to wszystko najmniejszej uwagi. Ruszył prosto do Abbey House; szedł pewnym krokiem, wyniosły, zamknięty w swojej dumie. I jak zawsze samotny. Wtorek rano. Przed chwilą skończyła się czwarta lekcja. Jonathan, z esejem rozłożonym przed sobą na ławce, obserwował chłop- ców wybiegających radośnie na przerwę. Nicholas Scott, który stanął w drzwiach jako ostatni, przewrócił zabawnie oczami w stronę Jonathana. Jeszcze przez chwilę z korytarza dobiegało echo głosów, by w końcu ucichnąć. Pan Stewart, nauczyciel historii, ścierał tablicę, wzniecając chmurę białego pyłu, która unosiła się w zalatującym stęchlizną powietrzu klasy. Był to wyso- ki, atletycznie zbudowany mężczyzna przed trzydziestką, o twarzy nieco za sze- rokiej i zbyt kanciastej, ale przyjemnej. Jego ramię kreśliło na tablicy szerokie łuki, jak gdyby rozgrzewał się do rzutu oszczepem. Skończywszy, usiadł przy biurku i skinął ręką na Jonathana. - A więc to twój esej. Jonathan poruszył się niespokojnie na krześle, przeczuwając, co teraz na- stąpi. - To znakomita praca, Palmer. Naprawdę pierwszorzędna. Jonathan poczuł przypływ gorąca na twarzy. - Dziękuję, proszę pana - odparł tonem, w którym duma mieszała się z za- kłopotaniem^. - Nie ma za co. Zasłużyłeś na pochwałę. W naszej bibliotece znajduje się dwa- naście książek o królowej-dziewicy, a ty, jak sądzę, przeczytałeś je wszystkie. - Nie wszystkie, proszę pana - zaprzeczył skromnie Jonathan. Pan Stewart uśmiechnął się. Jego brązowe oczy emanowały ciepłem. Uni- wersytecka bluza, którą miał na sobie, sprawiała że przypominał raczej ucznia najstarszej klasy. Był jednym z niewielu nauczycieli, którzy nie nosili togi. - Czy historia jest twoim ulubionym przedmiotem? Jonathan skinął głową. - Dlaczego? Jonathan nie bardzo umiał znaleźć odpowiedź na to pytanie. - Po prostu ją lubię, proszę pana. - Dlaczego lubisz historię? - Bo jest fascynująca! - Co cię fascynuje w historii? Wojny? Waśnie rodowe? Jonathana kusiło, żeby odpowiedzieć „tak". Ale lubił pana Stewarta i chciał być wobec niego szczery. - Nie, proszę pana. To coś więcej... - Co? - Nie wiem, proszę pana. Trudno to ująć w słowa. - Spróbuj. Jonathan wzruszył ramionami i uśmiechnął się. - Spróbuj, Palmer. Chciałbym to wiedzieć. - Ponieważ historia wydaje się tak bardzo żywa. - Żywa? Jak to? - To za sprawą tych ludzi, o których czytam, wielkich historycznych po- staci. Kiedy poznaję ich życie, dowiaduję się, co osiągnęli, poznaję niebezpie- czeństwa, którym musieli stawić czoło... - Przerwał, z wysiłkiem próbując znaleźć odpowiednie słowa. - Powiedzieć, że oni istnieli, to o wiele za mało. Czytając o nich czuję, że i ja żyję. Pan Stewart usiadł wygodniej i uśmiechnął się do Jonathana. - Wiem, co czujesz. Kiedy byłem w szkole, koledzy nie mogli zrozumieć, dlaczego lubię czytać książki historyczne. Dla nich był to martwy przedmiot, a mnie wydawał się bardziej żywy niż wszystkie inne przedmioty razem wzięte. - Właśnie. To jest jak czytanie baśni, tylko że historia jest ciekawsza, po- nieważ wszystko w niej wydarzyło się naprawdę. - Dużo czytasz, prawda? Jonathan skinął ochoczo głową. - Prawie cały czas. - To widać po twojej pracy. A co czytasz w tej chwili? - Książkę o Człowieku w Żelaznej Masce. - Czyją? Marcusa Robertsona? - Nie. Autor nazywa się Ashburton. Jest profesorem Uniwersytetu w Cam- bridge. - Dobra? - Świetna! Zacząłem w niedzielę i czytałem całe popołudnie. To najlep- szy sposób spędzenia niedzieli: zatracić się w czytaniu dobrej książki. - Czy to pomaga ci zapomnieć o tych rozkoszach, które zaczynają się w po- niedziałek rano i trwają cały tydzień? - Pomaga mi zapomnieć, że w ogóle tu jestem! Zamilkł raptownie, gdy uświadomił sobie, co powiedział. Spuścił wzrok i zapatrzył się w czubki swoich butów, zdartych, zakurzonych, trochę przybru- dzonych. Gdzieś z oddali dochodził głos uczniów trzeciej klasy recytujących francuskie czasowniki. - Czy tego właśnie pragniesz, Palmer? Zapomnieć o tym, że tutaj jesteś? - Nie, proszę pana. - Jesteś pewien? - Tak, proszę pana. Podniósł wzrok. Pan Stewart przypatrywał mu się uważnie, lecz z jego oczu emanowało raczej współczucie niż potępienie. Kryło się w nich też pytanie, ale Jona- than wiedział, że ono nie padnie. Pewnych pytań nie zadaje się w Kirkston Abbey. Czekał, aż zostanie zwolniony. - Sytuacja poprawia się z biegiem czasu - rzekł nagle pan Stewart. - W im wyższej jesteś klasie, tym przyjemniejsza staje się szkoła. Wiem, że w tej chwi- li to słaba pociecha, ale naprawdę tak jest. Te słowa, tak życzliwie wypowiedziane, boleśnie uraziły Jonathana. Nic nie odpowiedział. - Nie wierzysz mi? Jonathan zaprzeczył ruchem głowy. Pan Stewart wyczuł wahanie chłopca. - A więc? - Paul Ellerson też tak mówił, proszę pana. To nazwisko, tak rzadko teraz wymieniane, zawisło w powietrzu jak bryła ołowiu. Pan Howard zaczerpnął gwałtownie tchu, ale milczał. - Twój esej był znakomity, Palmer - powiedział w końcu. - Naprawdę bar- dzo dobry. Uśmiechnął się niewyraźnie. - Przepraszam, że cię zatrzymałem. Możesz odejść. - Tak, proszę pana. Dziękuję. Jonathan wykonał zwrot i skierował się do drzwi. Przed wyjściem odwrócił się i spojrzał na pana Stewarta, który siedział przy biurku i w zamyśleniu patrzył gdzieś w dal. Pan Stewart lubił Paula Ellersona. Wszyscy go lubili. Ale nikt nie wypowiadał już jego nazwiska po tym, co się stało. Jakby Pau- la Ellersona nigdy nie było. Jonathan odwrócił się i odszedł pospiesznie, jak gdyby uciekając przed emo- cjami, które w nim wezbrały. Biblioteka Kirkston Abbey mieściła się w olbrzymiej, wyłożonej dębową boazerią sali napierwszym piętrze głównego gmachu szkoły. Okna wychodziły na boisko do rugby i kaplicę. W tej chwili przebywało tam tylko kilku piątokla- sistów, którzy dobrze się bawili przy jednym ze stolików. Nie było widać żad- nego z nauczycieli. Jonathan minął ich i skierował się do cmentarzyska słoni, znanego też jako sekcja nauk religijnych. Była to wnęka z ławką przy oknie, ukryta w odległym zakątku sali. Do roku tysiąc dziewięćset czterdziestego drugiego religioznawstwo zaj- mowało poczesne miejsce w programie nauczania Kirkston Abbey. Wielebny Johnson, szkolny katecheta, był adeptem starej szkoły teologii, tej, która z upo- dobaniem odwoływała się do ogni piekielnych i odoru siarki. Żywiąc przeko- nanie, że młodzi są szczególnie podatni na diabelskie pokusy, wielebny John- son poświęcał swoje lekcje na szczegółowe badanie opasłych ksiąg teologicz- nych zapełniających bibliotekę, okraszając je bogatymi opisami męczarni czekających grzeszników w piekle oraz nawoływaniami uczniów, żeby prosili Boga o miłosierdzie dla swoich nędznych dusz. W czterdziestym drugim roku Bóg istotnie zmiłował się nad uczniami Kirk- ston Abbey. Wielebny Johnson udał się z wizytą do brata w Londynie i zginął podczas bombardowania. Jego następca, wielebny Potter, mniejszą wagę przy- wiązywał do ratowania dusz uczniów, za to chętnie oddawał się prostym przy- jemnościom spokojnego życia. Tomy teologiczne odeszły w przeszłość. Lekcje religii składały się teraz ze streszczeń ważniejszych fragmentów Biblii urozma- icanych obszernymi wskazówkami na temat egzaminu końcowego. Księgi teo- logiczne leżały spokojnie na półkach, przez lata nie czując dotknięcia ludzkiej ręki. Sekcja religioznawstwa stała się,więc doskonałą kryjówką dla tych, którzy szukali samotności. Właśnie tam zmierzał teraz Jonathan. Ale gdy dotarł do celu, spostrzegł, że miejsce jest już zajęte. Przy oknie siedział Richard Rokeby; brodę oparł na dłoniach, a łokcie na kolanie. Patrzył w okno, śledząc krople wody zsuwające się ślimaczym ruchem po szybie. Na jego widok Jonathan poczuł się jak intruz. Odwrócił się czym prędzej, by zniknąć, zanim zostanie zauważony. Dziwna myśl powstrzymała go jednak, uporczywie nalegając, żeby się ode- zwał. Chciał ją zignorować. Richard Rokeby na pewno nie zechce z nim rozma- wiać. Myśl nie dawała jednak za wygraną: „Powiedz coś. Cokolwiek, po prostu żeby zacząć rozmowę. Przecież chcia- łeś z nim porozmawiać. Teraz masz szansę". Zbierał się do wyjścia, ale wiedział, że będzie sobą gardził, jeśli odejdzie bez słowa. Odwrócił się do Richarda; czuł tremę, jak przed bardzo ważnym egzaminem. - Cześć, Rokeby. Richard chyba nie usłyszał. Jonathan powtórzył nieco głośniej: - Cześć, Rokeby. Tym razem Richard zareagował. Drgnął lekko i odwrócił się do~Jonathana. W jego oczach płonęła taka wrogość, że Jonathan mimo woli wyrzucił z siebie pierwsze słowa, jakie przyszły mu do głowy: - Chyba nic nie czytasz, prawda? - A wyglądam, jakbym coś czytał? Jonathan roześmiał się, próbując ukryć zdenerwowanie. - Czego chcesz? - spytał Rokeby. - Chciałem... chciałem ci podziękować. - Podziękować? - Za to, co zrobiłeś dla mnie w zeszłym tygodniu. Za pomoc w tłuma- czeniu. Richard nic nie odpowiedział, tylko siedział bez ruchu i patrzył. Jonathan nie wiedział, co dalej robić. - Nigdy nie umiem przetłumaczyć zdań, które mi daje Ackerley. Byłem ci naprawdę wdzięczny za pomoc. " Richard wzruszył ramionami. - Przestań. Odwrócił się do ociekającego wodą okna, jak gdyby uznał rozmowę za za- kończoną. Jonathan nie ruszył się z miejsca. Przebierał nogami próbując wymyślić, co można jeszcze powiedzieć. Richard odwrócił się. - Czego jeszcze chcesz? - spytał szorstkim tonem. Jonathan nic nie odpowiedział. Albo raczej nie odpowiedziałby, gdyby py- tanie, które paliło go w środku, samo nie wyrwało mu się z gardła: - Dlaczego nie chcesz z nikim rozmawiać? Richard otworzył szeroko oczy. - A co to ma wspólnego z tobą? - Nic. - Więc po co pytasz? - Bo chcę wiedzieć. - Dlaczego? - Bo to nie ma sensu. To nie pasuje do kogoś takiego jak ty. - Takiego jak ja? - Mógłbyś się przyjaźnić z każdym, gdybyś tylko chciał. - Przyjaźnić się?! - spytał z niedowierzaniem Richard. - Przyjaźnić się - powtórzył tonem pogardliwego rozbawienia. Roześmiał się mrukliwie, a potem odwrócił do okna. - Dlaczego nie? - Odejdź, Palmer. - Ale dlaczego nie? Richard oddychał ciężko przez zęby. - Po prostu odejdź stąd. - Dlaczego nie?! -powtórzył niecierpliwie Jonathan.-Czemu wszystkich nienawidzisz? Co z tobą?! - Jesteście wszyscy jak stado owiec. - Niejestem żadną owcą! - krzyknął Jonathan z niespodziewaną złością. Richard odwrócił się do niego. Nic nie mówił, ale patrzył potępiająco. Uniósł lekko jedną brew. - Nie jestem - powtórzył Palmer. - Właśnie że jesteś. - Nie, nie jestem! - Jonathan poczuł, że gniew rozgrzewa mu twarz. - Oczywiście, że jesteś. Podobnie jak wszyscy inni. Robisz to, co każe ci szkoła. Myślisz to, co każą ci myśleć! Wszyscy jesteście jak owce. - To nieprawda! - Prawda. Żaden z was nie myśli za siebie. Ta szkoła to tłum chodzących trupów. Macie w sobie tyle samo życia co Paul Ellerson! - Nie waż się mówić o Paulu Ellersonie! Ten wybuch gniewu zaskoczył Richarda, ale Jonathana jeszcze bardziej. Serce waliło mu jak opętane. - Nie waż się mówić o Paulu Ellersonie! - powtórzył nieco spokojniej. - Nigdy więcej! - Łapał powietrze krótkimi, szybkimi haustami. - Dlaczego nie? - spytał Richard. Nagle jego oczy rozbłysły ciekawością. - Dlaczego mam o nim nie mówić? - Nie i już! - Dlaczego nie? - Bo nic o nim nie wiesz! - A ty wiesz? - Więcej niż ty. - Jonathan poczuł że zaschło mu w gardle. Przełknął ślinę. -Skąd? - Bo był gospodarzem mojego internatu. - Wiem - powiedział niecierpliwie Richard. - To nie ma żadnego zna- czenia. - Byłem jego lokajem. Znów przełknął ślinę. Odgadł, jakie będzie następne pytanie. - Wiesz, dlaczego to zrobił? Jonathan nie chciał o tym rozmawiać. To było zbyt niebezpieczne. Wolał już odejść. Ale hipnotyczne spojrzenie Richarda zatrzymało go w miejscu. - Znałem Ellersona tylko z widzenia - powiedział Richard. - Jaki on był? - Nie taki jak wszyscy. Nie był żadną owcą. O innych możesz mówić, co chcesz, ale Paul Ellerson był inny. -Pod jakim względem? Wspomnienia kłębiły się w głowie Jonathana. Wspomnienia, które chciał zamknąć gdzieś na dnie świadomości, bo były zbyt bolesne. Próbował teraz z nimi walczyć, ale równie dobrze mógłby zawracać dłonią bieg rzeki. Wdzie- rały się do świadomości niczym fale zalewające brzeg. A ze wspomnieniami przyszły łzy. Zawstydzony swoim bólem i słabością, Jonathan odwrócił się i wybiegł. Pędził przez bibliotekę; piątoklasiści byli zbyt zajęci dowcipkowaniem, że- by zwracać na niego uwagę. Otworzył drzwi i wpadł na dwóch wchodzących chłopców. ~ "~ - Uważaj trochę! - zawołał jeden z nich głośno; piątoklasiści odwrócili się, żeby zobaczyć, co się dzieje. Jonathan stał naprzeciwko Courtneya i Fishera, czwartoklasistów tak jak on, tylko że z innej grupy. Wymamrotał słowa przeprosin i chciał przemknąć obok. - On się maże! - zawołał Courtney. - Wcale nie - odpowiedział Jonathan i ponowił próbę. Ale Courtney stanął na wprost, blokując mu drogę. Był to wysoki, zwalisty chłopak z olbrzymimi uszami, które odstawały mu od głowy pod kątem prostym. - On się maże! - wrzasnął. - Patrzcie! - Nie mażę się! - zaprotestował Jonathan. Serce znów waliło mu jak młot. Czuł na sobie spojrzenia piątoklasistów, którzy zapomnieli o pracy; oczy świe- ciły im na myśl o bójce między uczniami z niższej klasy. Jonathan po raz trzeci spróbował przecisnąć się obok Courtneya. Ten jednak nie ruszył się z miejsca, świdrując przeciwnika świńskimi oczka- mi, w których pogarda mieszała się z drwiną, Zauważył, że są obserwowani i zwietrzył okazję do popisu. - Mażesz się! - powtórzył, popychając Jonathana. Ten zatoczył się lekko i oparł o róg stolika, przy którym gapie jak sępy czekali na pierwszą krew. - Czego się mażesz, ty mały pedale?! - Zostaw go - odezwał się ktoś z tyłu. Był to Richard Rokeby, który wyszedł z wnęki i obserwował, co się dzieje przy drzwiach. - Zjeżdżaj, Rokeby - powiedział lekceważąco Courtney. - Powiedziałem: zostaw go. Courtney nie zwrócił na to uwagi. Uderzył Jonathana w łokieć; był to zło- śliwie wymierzony cios, po którym ramię chłopca zdrętwiało. - Zostaw go, ty słoniu! Courtney znieruchomiał. Któryś z piątoklasistów świsnął szyderczo przez zęby. Courtney usłyszał to. Zerknął przelotnie na chłopców siedzących przy sto- liku, a potem wbił wzrok w Richarda. Był wściekły. - Jak mnie nazwałeś?! - Słyszałeś - odparł beznamiętnie Richard. Courtney postąpił krok do przodu. - Zadałem ci pytanie, Rokeby! Jonathan, który stał między nimi, zastygł w bezruchu. Ale Richard nie okazywał śladu niepokoju. Jakieś niebezpieczne ognie zapaliły się w jego oczach. On także zbliżył się do Courtneya. - Nie jesteś chyba głuchy, co, Courtney? - spytał z uśmiechem w kącikach ust. - Kto jak kto, ale ty nie powinieneś być głuchy. - Nie jestem! - To świetnie. Niedorozwój to wystarczające kalectwo. Ktoś parsknął śmiechem. Courtney po raz drugi rzucił spojrzenie na piątoklasistów siedzących przy stoliku. Jego twarz nadał wyrażała wściekłość, ale pojawiła się też na niej nie- pewność. - Zamknij gębę, Rokeby! - warknął. - A jeśli nie? - To on ci ją zamknie - powiedział Fisher, który po raz pierwszy wtrącił się do rozmowy. - Wielkie nieba, toto mówi. A ja myślałem, że-stoi tylko jako dekoracja. - Richard obrzucił Fishera lekceważącym spojrzeniem i znowu zwrócił się do Courtneya. - W jaki sposób zamkniesz mi buzię? - Zobaczysz. - Powiedz mi. - Niespodziewanie Richard zrobił kolejny krok do przo- du. - No, jak to załatwisz^ Wystarczy podbite oko? Złamany nos? Roześmiał się. " - A może napuchnięte ucho? Śmiech. Ale tym razem chichotali już wszyscy piątoklasiści. Wściekłość na twarzy Courtneya ustąpiła miejsca zmieszaniu. Nie przy- wykł do tego, że ktoś stawiał mu opór. - Zamknij się - warknął, zbierając w sobie całą złość - albo wbiję ci zęby tak głęboko w gardło, że będziesz mógł ugryźć się w tyłek. - Nie podniecaj się, Courtney. Uszy ci od tego falują, a jeśli nie przesta- niesz poruszać powietrza ustami, to pofruniesz. Śmiech wybuchł teraz z pełną siłą. Courtneyowi zabrakło odpowiedzi, więc tylko otwierał i zamykał usta jak ryba Wyrzucona na brzeg. Nagle drzwi biblioteki otwarły się i stanął w nich pan Huntley, nauczyciel geografii. Z jego brązowych od tytoniu zębów sterczała fajka. - Co to za hałasy?! - zagrzmiał wypuszczając chmurę dymu. - To jest bi- blioteka, a nie świetlica. Piątoklasiści, proszę wracać do sali. Uczniowie przy stoliku zebrali niechętnie podręczniki i skierowali się do drzwi. Pan Huntley skierował spojrzenie na czwórkę stojącą przy stole. - A wy co tam robicie? - warknął. - Jeśli się nie uczycie, to wynocha! - Wskazał ręką drzwi. Courtney był najwyraźniej wdzięczny za sposobność do wycofania się. - Już nie żyjesz! - syknął do Richarda, zanim się odwrócił. - O, tak - odparł kpiąco Richard. - Zobaczysz! - powiedział ruszając za Fisherem w stronę drzwi, które pan Huntley trzymał otwarte. - Wy też - powiedział pan Huntley spoglądając surowo na Jonathana i Ri- charda. Jonathan poruszył się, jakby chciał wyjść. - Ale my pracujemy - rzekł nagle Richard. - Przygotowujemy esej z historii na temat spisku prochowego. Pan Stewart kazał nam poszukać tutaj materiałów. - Naprawdę? - spytał podejrzliwie pan Huntley. - Jeśli nam pan nie wierzy, proszę spytać pana Stewarta - odparł Richard. - Jest teraz w swojej klasie. Pan Huntley potrząsnął głową. - Pracujcie więc, tylko cicho. Odwrócił się i wymaszerował. Jonathan i Richard zostali sami w olbrzy- miej bibliotece, gdzie nagle zapanowała cisza. Serce Jonathana biło jak po biegu na pięć kilometrów. - Nie powinieneś tak mówić do Courtneya - powiedział Jonathan. - Czemu nie? - Bo on się zemści. - Nie zrobi tego. - Zrobi. Słyszałeś, co powiedział. - To tylko słowa. On czepia się tych, którzy się go boją. Nie odważyłby się rzucić na kogoś, kto mógłby mu oddać. - Mimo to nie powinieneś - powtórzył Jonathan. - Ale dziękuję - dodał niezręcznie. Richard odwrócił się. Jonathan miał wrażenie, że Richard widzi go po raz pierwszy. Wszystkie jego emocje jakby zlały się w jedno pragnienie, w jednąmyśl: „Co mu powiedzieć? Co go może zainteresować?" Ta jednak znikła równie szybko, jak się pojawiła. Cisza przestała mu nagle przeszkadzać. Była tylko jedna rzecz, którą chciał powiedzieć Richardowi, i uczynił to bez wahania. - Chciałbym być taki jak ty. Oddałbym za to wszystko. Richard przyjrzał mu się z ciekawością. - Naprawdę? Jonathan skinął głową. - Dlaczego? Jonathan zarumienił się i spuścił wzrok. - Dlaczego? - Bo potrafisz robić takie rzeczy. - Jakie? - Wszystko to, co ja chciałbym robić, ale nie potrafię. - Co na przykład? - Wszystko. Wszystko co robisz, co mówisz. Na przykład sposób, w jaki ośmieszyłeś Courtneya. Albo jak rozmawiałeś z Ackerleyem w zeszłym tygo- dniu. Albo jak wyszedłeś ze spotkania z generałem na oczach wszystkich. Od- dałbym wszystko, żeby mieć tyle odwagi. - Myślisz, że jestem odważny? - Tak! Ja nigdy nie odezwałbym się do Ackerleya w ten sposób. - Odezwałbyś się. Jonathan potrząsnął głową. - Zrobiłbyś to, gdybyś go bardzo nienawidził. Jonathan zdumiał się. - Ależ ja go nienawidzę. - Nieprawda. — Oczywiście, że tak. Richard potrząsnął głową. - Nienawidzę go. - Nieprawda. Pragniesz od niego pochwały. Chcesz, żeby cię docenił. A ja nie dbam o to, co on o mnie myśli. Oto cała różnica miedzy nami. To nie ma nic wspólnego z odwagą.. - Ależ ja go naprawdę nienawidzę - upierał się Jonathan. - Nie znoszę, jak się mnie czepia. - A więc powinieneś mu to pokazać. Musisz okazać mu nienawiść i dać do zrozumienia, że cokolwiek by zrobił, nie może tego zmienić. - W oczach Richarda błysnął jakiś zły ogień. - Boże, gdyby wygłaszał takie uwagi na mój temat... " - Ale on by tego nie zrobił - wtrącił cicho Jonathan. - Nie o tobie. To jest właśnie prawdziwa różnica między nami. Naraz w oczach Richarda pojawił się inny, cieplejszy wyraz, jakiego Jona- than jeszcze nigdy u niego nie widział. Otworzył usta, żeby coś powiedzieć, w ostatniej chwili powstrzymał się jednak. Jego twarz zamieniła się w maskę. Odwrócił się i spojrzał w stronę okien biblioteki. Deszcz przestał padać; za- świeciło jesienne słońce. Rozległ się dzwonek wzywający na lunch. Jonathan wiedział, że Nicholas i Perrimanowie będą na niego czekać przed jadalnią. - Muszę iść. Dzięki, że stanąłeś w mojej obronie. Richard nie zareagował. Jonathan, nieco dotknięty, odwrócił się, by odejść. - Palmer. Jonathan odwrócił się ochoczo. - Co? - Chcesz być lubiany, chcesz do nich pasować, czuć się z nimi dobrze. To jest twoja słabość. Właśnie z tego czerpie siłę Ackerley i wszyscy inni. Musisz się nauczyć nienawidzić ich i wszystkiego, co za nimi stoi. To właśnie jest siła. Dopiero to pozwala zwyciężać. Jonathan uśmiechnął się smutno. - To brzmi tak prosto w twoich ustach. - Bo to jest proste. Niedziela, godzina wpół do trzeciej. Jonathan rozmawiał z Gilesem Harringtonem w swoim pokoju do nauki w internacie Old School House. Giles był wysokim, przystojnym piętnastolatkiem; tytuł „przyszły gospo- darz internatu" miał nieomal wypisany na czole. Jego starszy brat Brian chciał wygłosić pogadankę na temat ducha internatu, więc Giles namawiał wszystkich do przyjścia. A zagadnienie ducha internatu nabrało wówczas wielkiej wagi dla chłop- ców z Old School House, jako że wczoraj po południu ich drużyna rugby z kapitanem Brianem Harringtonem poniosła miażdżącą porażkę w meczu z reprezentacją Heatherfield House. Klęska, którą obserwowała cała szkoła, zaskoczyła wszystkich, jako że sportową reputację Heatherfield można by śmiało porównać do osiągnięć Henryka VIII w dziedzinie pokoju wewnętrz- nego. Ale internat Heatherfield miał jednego asa atutowego w osobie Basila Car- tera. Zaledwie szesnastoletni Basil, mierzący sto osiemdziesiąt pięć centyme- trów wzrostu, był wspaniale umięśniony, a natura obdarzyła go płynnością ru- chów, której mogłaby mu pozazdrościć każda baletnica; na dodatek Basil bie- gał szybko jak wiatr. Ilekroć zawodnicy Heatherfield zdobywali piłkę, podawali ją natychmiast Basilowi, który pędził z nią do końcowej linii, roztrącając prze- ciwników niczym kręgle. W ten sposób pewnie poprowadził swoją drużynę do zwycięstwa. Winą za tę porażkę, tak bolesną dla poczucia wartości chłopców z Old School House, obarczono kibiców, którzy jakoby nie dość mocno zagrzewali swoich zawodników do walki. I to właśnie miało być przedmiotem wystąpienia Briana. - Spotkanie zaczyna się o trzeciej - powiedział Giles. - Tylko przyjdź na czas. Brian nie będzie czekać na spóźnialskich. Jonathan skinął głową. - Dobrze. Duch internatu to niesłychanie ważna sprawa. Jesteś tego świa- dom, prawda, Palmer? Jonathan po raz wtóry skinął głową. Giles przyglądał mu się podejrzliwie. Jego ojciec miał liczne posiadłości ziemskie wokół Norfolk. Korzenie rodu Har- ringtonów sięgały Wojny Dwóch Róż. Brian i Giles należeli do piątego pokole- nia rodziny uczęszczającego do Kirkston Abbey, nic więc dziwnego, że poru- szali się po szkole z arogancką swobodą ludzi, którzy czują się jak u siebie w do- mu. Jonathan nie znosił Gilesa. - Oczywiście - odparł. - Jestem pewien, że nasza drużyna rozniosłaby w puch Heatherfield, gdybyśmy troszkę głośniej dopingowali. Natychmiast pożałował swoich słów. Giles z pewnością wyczuje sarkazm i doniesie bratu. Ale Giles, typ atlety o ciężkawym umyśle, tak bardzo brytyj- ski, wziął wypowiedź Jonathana za dobrą monetę. - Otóżto. - Jak długo twój brat będzie mówił? - Tak długo, jak zechce! - rzucił ze złością Giles. Jonathan skinął potulnie głową; kiedyś niechcący usłyszał, jak Giles ża- li się koledze, że ojciec ma straszne kłopoty z dzierżawcami. „To są skończo- ne lenie! Nie mają pojęcia, co to znaczy porządna robota!" Nagle wyobraził sobie Gilesa w szkolnej bluzie i butach z cholewami, kroczącego przez pole pszenicy i smagającego robotników biczem. Zagryzł wargę, żeby nie parsknąć śmiechem. Ktoś zapukał do drzwi. - Proszę! - krzyknął Giles, zakładając rzecz jasna, że to do niego. Mylił się, bo w drzwiach stanął Richard Rokeby. Jonathan zdziwił się. Nie zamienili słowa od poprzedniego wtorku, kiedy to spotkali się w bibliotece. Czasami w klasie ich spojrzenia spotykały się i wtedy Jonathan pozdrawiał Richarda ruchem głowy, ale ten ani razu nie odwzajemnił gestu. """ Pomieszczenie było nieco za małe dla trzech osób, więc Richard oparł się o framugę. - Co robisz dzisiaj po południu? - spytał zwracając się do Jonathana. - Idzie na pogadankę - odpowiedział Giles. Richard nie zwrócił na niego uwagi. - No więc co robisz? - powtórzył. - Już ci powiedziałem! - warknął Giles, który nie cierpiał, kiedy go igno- rowano. - A teraz zmywaj się, Rokeby. Nie potrzeba nam tu takich jak ty. - Chodzi o pogadankę Briana Harringtona? Widziałem ogłoszenie na tablicy. Jonathan skinął głową. - Będzie mówił o duchu internatu - wyjaśnił, z trudem powstrzymując grymas. - A więc o czymś, o czym ty nie masz zielonego pojęcia - dodał Giles. - Ma się rozumieć - podchwycił Richard. - W przeciwieństwie do twoje- go brata. Giles, który nie spodziewał się takiej zgodności od Richarda, zmierzył go podejrzliwym spojrzeniem. - Co masz na myśli? - To, co powiedziałem. Duch internatu wręcz unosi się nad twoim bratem. Obaj dobrze wiemy, że chce wygłosić tę pogadankę, ponieważ młodsi chłopcy nie kochają internatu tak jak on. Osobiste uczucia nie mają tu nic do rzeczy. - Jakie osobiste uczucia? - Na przykład upokorzenie - wyjaśnił Richard - z powodu lania od druży- ny, która jest pośmiewiskiem całej szkoły. - Zawiesił na chwilę głos. - Zwłasz- cza jeśli gwiazdor owej drużyny jest kolorowy. Na twarzy Gilesa malowało się zmieszanie. - To nie ma nic wspólnego! - krzyknął. - Wiem, że nie ma. - Bo nie ma! - Wiem o tym, Harrington. Nie musisz mnie o tym przekonywać. Richard po raz drugi przyznał mu rację, co jeszcze bardziej zaniepokoiło Gilesa. - Mój brat nie ma nic przeciwko kolorowym! - Wiem, że nie ma. - Pewnie, że nie ma! - Wiem. - To prawda! - Wiem! - No właśnie! - Można by nawet powiedzieć - zasugerował Richard - że ich podziwia. - Tak! - Bardzo ich podziwia. - Oczywiście! - Założę się, że sam chciałby być jednym z nich. - Tak! - krzyknął Giles. - On... Nie, do cholery! On... - Zamilkł, spo- strzegłszy, że zabrnął w ślepą uliczkę i żadna odpowiedź nie może go uratować. Walczył teraz o godne wyjście z przegranej potyczki. Wstał, wyprostował się i zmierzył Richarda zimnym spojrzeniem. - Jesteś zakałą tej szkoły, Rokeby. Nie powinieneś tu w ogóle być! Richard przewrócił oczami na modłę Ala Jolsona. - Och massa Harrington, massa tak nie mówić! Giles usiłował zgromić go wzrokiem, ale jego wysiłki spełzły na niczym. Pochodził wszak z Harringtonów, rodu szkolnych herosów. Przywykł do tego, że wszyscy biją przed njm czołem. Nigdy nie doświadczył takiego poniżenia. - Żal mi ciebie, Rokeby - oświadczył wielkopańskim tonem i dumnie wy- maszerował z pokoju. Richard wszedł i zamknął drzwi. - Nie powinieneś był tak się do niego odzywać! - zganił go Jonathan. - To samo powiedziałeś ostatnim razem - odparował Richard. - Wiem. Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu. I nagle, w tej samej chwili, zaczęli chichotać. Pokładali się ze śmiechu jak szaleni przez minutę albo i więcej; nie byliby w stanie przestać, nawet gdyby chcieli. Richard opanował się pierwszy. Jonathan, kiedy to zauważył, także zdołał powstrzymać śmiech. Wyprostował się i spojrzał na Richarda. - No więc co robisz dzisiaj po południu? - powtórzył pytanie Richard. Zapomnieli już o pogadance Briana. Intensywność minionej chwili sprawi- ła, że wszystko inne stało się nieważne. - Nic - odparł Jonathan. - Zupełnie nic. - Wynieśmy się gdzieś. Odejdźmy parę kilometrów stąd i zapomnijmy o tym bajzlu chociaż na jedno popołudnie. Chcesz? Jonathan skinął głową. Cały drżał z podniecenia. Czuł się absurdalnie szczę- śliwy. Richard odwrócił się i poprowadził. Elizabeth Howard siedziała z Henrym i Marjorie Ackerley w saloniku ich domku w Bowerton. Bowerton było maleńką wioską na wzgórzu, oddaloną nieco ponad kilo- metr od bram szkoły. Osada składała się z kilku uliczek, które zbiegały się na dobrze utrzymanym, trawiastym centralnym placyku, gdzie w szesnastowiecz- nym domu mieścił się pub pod nazwą „Fleece". Pub oraz malutki urząd poczto- wy stanowiły jedyne przejawy działalności handlowej w Bowerton. Jednak ka- mienna architektura wioski kryła w sobie nieodparty urok; panował tam osobli- wy spokój, zaś ze wzgórza roztaczał się przepiękny widok na falujące aż po horyzont pola. Wioska cieszyła się więc dużą popularnością wśród tych na- uczycieli z Kirkston Abbey, którzy nie mieszkali w szkole. - Przepraszam, że nie odwiedziłam cię w niedzielę - powiedziała Eliza- Beth przyjmując od Marjorie propozycję wypicia drugiej filiżanki herbaty. - Nie szkodzi - odparła Marjorie. - Miałaś pewnie dosyć kłopotów na gło- wie, kiedy ten Randall wyszedł z auli. - On się nazywa Rokeby- poprawił ją mąż. - Richard Rokeby. - Rzeczywiście, przecież mi mówiłeś. Głuptas ze mnie. - Marjorie uśmiech- nęła się przepraszająco do męża i napełniła filiżankę Elizabeth. - Na pewno strasznie to przeżyliście. - O, tak - potwierdziła Elizabeth poważnym tonem. - Okropnie. Próbowała zrobić zmartwioną minę, lecz mimo to nie zdołała powstrzy- mać uśmiechu, który prawie nigdy nie znikał z jej ust. - Ale nie tak okropnie jak generał. - Roześmiała się w głos. - Biedny Cli- ve przez kilka godzin musiał wygładzać jego nastroszone piórka. Był już u kre- su sił. =- Co będzie z Rokebym? - spytała Marjorie. - Czy zostanie ukarany? - Powinno się go wyrzucić ze szkoły! - odezwał się Henry z nagłą zapal- czywością. - Dlaczego tak uważasz? - spytała Elizabeth, zdziwiona tonem jego głosu. - Bo jest nieznośny. Jego arogancja przechodzi wszelkie granice! - Ale nie można go wyrzucić tylko dlatego, że zachowuje się arogancko. - To coś znacznie gorszego niż arogancja. Nigdy nie musiałaś go uczyć, więc nie wiesz, jaki on jest. Ten chłopak jeszcze nieraz nam dopiecze, wspo- mnicie moje słowa. Elizabeth potrząsnęła głową. - To tylko nastolatek. - No właśnie, Henry - wtrąciła łagodnie Marjorie. - Czy jeden chłopiec może być aż tak groźny? - A co ty możesz o tym wiedzieć?! - warknął mąż. Marjorie zarumieniła się. Przez chwilę patrzyła na niego szeroko otwarty- mi oczyma, a potem odwróciła się i zajęła ustawianiem serwisu do herbaty. Henry pożałował swoich słów, ledwie je wyrzekł. Odwrócił się do żony i wydawało się, że chce coś powiedzieć, lecz porzucił ten zamiar. Wziął łyżecz- kę i zaczął mieszać herbatę. Uśmiechnął się do Elizabeth, ale był to tylko wy- muszony grymas warg; jego oczy pozostały nieruchome. Elizabeth poczuła się nieswojo; odwróciła się i zaczęła błądzić wzrokiem po pokoju. Był to piękny pokój, urządzony z nienagannym smakiem. Marjorie miała doskonały gust. Jednak Elizabeth nie zdołała zająć uwagi podziwianiem mebli; jej spojrzenie bezwiednie powędrowało do niewielkiego stolika w rogu pokoju, gdzie stało zdjęcie roześmianej dziewczynki na huśtawce z uniesioną głową, otoczoną złotymi loczkami. - Elizabeth, zapatrzywszy się w fotografię, dopiero po chwili zorientowała się, że jest obserwowana. Szybko oderwała wzrok od zdjęcia i odwróciła się do gospodarzy. Oboje spoglądali na nią z promiennymi uśmiechami. Ból znik- nął z twarzy Marjorie, ukryty pod maską gościnności niczym brud pod dywa- nem. - A jak ci się spodobało wystąpienie generała? - spytała Marjorie. - Było bardzo nudne. Miałaś szczęście, że cię tam nie było, choć przykro mi, że zatrzymała cię choroba. - To naprawdę nie było nic poważnego. - Migrena to nic poważnego?! Moja ciotka cierpi na to samo. Powinnaś usłyszeć, jak ona opowiada o swojej dolegliwości. Ale ty podchodzisz do tego z prawdziwym stoicyzmem. Marjorie potrząsnęła głową. - Gdzież tam. Miewam je bardzo rzadko. Przyszłabym mimo to, ale Henry nie chciał się zgodzić.^ Delikatnie położyła dłoń na ręce męża. W jej czułym geście dała się wy- czuć pewna nerwowość. - Nie chciałem, żeby się męczyła - wyjaśnił Henry. Uśmiechnął się prze- lotnie do żony; ale niemal natychmiast usunął rękę spod jej dłoni. Podniósł łyżeczkę do herbaty i zaczął poruszać nią między palcami, w przód i w tył. Metal stuknął lekko o ślubną obrączkę. Marjorie przez chwilę trzymała dłoń w po- wietrzu, a potem dotknęła palcami swojej obrączki. Elizabeth siedziała w niezręcznym milczeniu, obserwując ich oboje. Chciała polubić Henry'ego Ackerleya, starała się bardzo, naprawdę. Nie było powodu, dla którego miałaby go nie lubić. Clive uważał go za nieco sztyw- nego i gburowatego, ale mówił, że to przyzwoity facet. Może ma rację. A jednak było w tym człowieku coś, co niepokoiło Elizabeth. Wyczuwała to tak samo, jak niekiedy lekkie ściskanie w głowie, które ostrzegało o zbliżają- cej się burzy. Czasami patrzyła, w tę zimną, arystokratyczną twarz i widziała cienie przesuwające się w głębi szarych oczu, cienie tym bardziej niepokojące, że ich znaczenie pozostawało dla niej tajemnicą. Marjorie zaproponowała kolejną filiżankę herbaty. Elizabeth obmyślała już jakąś wymówkę, aby uciec od tej ciężkiej atmosfery, ale w oczach Marjorie dostrzegła coś, co nie pozwoliło jej odejść. Marjorie była przyjaciółką Eliza- beth. Uśmiechnęła się więc i podała filiżankę. Park Thorley znajdował się siedem kilometrów od Kirkston Abbey; była to rozległa połać lasu, nazwana tak od nie istniejącego już dworu, na którego po- siadłości niegdyś leżała. Richard i Jonathan przyjechali tutaj na rowerach; zeschłe liście szeleściły pod kołami na ścieżkach. Wreszcie postawili rowery pod olbrzymim dębem i wdrapali się na niego. Usiedli naprzeciwko siebie na konarze, pozwalając nogom zwisać swo- bodnie. Ich oddechy skraplały się przed twarzami niczym duchy tańczące na wietrze. - Musiałem dzisiaj stamtąd uciec - powiedział Richard. -Nie mogłem cze- kać do jutra. - A co jest jutro? - Pogrzeb mojej ciotecznej babki. Jonathan przypomniał sobie, że Richard informował o tym któregoś z nau- czycieli. -Przykro mi. - A mnie nie. Jedyne, co tracę, to pół korony i mokre cmoknięcie przy okazji Bożego Narodzenia. Pogrzeb to dobra wymówka, żeby wydostać się ze szkoły na jeden dzień. - Dlaczego rodzice cię tu przysłali? - Ponieważ jestem z Rokebych, a ród Rokebych pochodzi z Upchurch. To dwadzieścia parę kilometrów stąd, więc Kirkston Abbey jest miejscową szkołą publiczną. Mój ojciec tutaj chodził, mój wujek i dziadek. Wszyscy moi przod- kowie, od dinozaurów począwszy. - Czy to nie jest dziwne? - Dziwne? - Siedzisz sobie w klasie i myślisz, że być może sto lat temu twój prapra- dziadek siedział w tej samej ławie, na tej samej lekcji. - I z tym samym nauczycielem. Roześmieli się. - Ale to jednak dziwne - dodał Jonathan. Richard wzruszył ramionami. - Mnie przechodziłyby ciarki po plecach. - Wynika z tego, że rodzina Palmerów nie przysyłała swoich synów do Kirkston Abbey od zarania dziejów. Jonathan potrząsnął głową. - Dinozaury, od których ja pochodzę, nie mogły sobie na to pozwolić. Znowu się roześmieli. - Więc dlaczego jesteś w tej szkole? - spytał Richard. - A nie powinienem być? - Nie jesteś typowym uczniem Kirkston Abbey. - Tak samo jak ty. - Za to Giles Harrington jest bardzo typowym uczniem. Może powinni- śmy mu zazdrościć. Czy on jest takim samym dupkiem jak jego brat? - Gorszym. Nasz internat zamieniłby się w gniazdo faszyzmu, gdyby on został gospodarzem. Śmiech. - Więc dlaczego rodzice cię tu przysłali? - spytał Richard. - To był pomysł mojego ojca. Chce, żeby mi się w życiu powiodło, żebym odniósł sukces. Uważa, że ta szkoła mi w tym pomoże. Richard przewrócił oczami. Jonathan uśmiechnął się. - To brzmi jak żart, prawda? Ale mój ojciec święcie w to wierzy. Pochodzi z bardzo ubogiej rodziny. Dziadek pracował w fabryce butów. Wujkowie też tam poszli, ale mój ojciec był zbyt zdolny. Dobrze się uczył i trafił do banku. Jest teraz dyrektorem. Wiem, że to niewiele w porównaniu z ojcami większości uczniów, ale jednak coś. Jemu się powiodło, więc chce, żebym i ja poradził sobie równie dobrze. Kiedy tylko się urodziłem, zaczął oszczędzać pieniądze na szkołę taką jak ta. - Czy on wie, że jej nienawidzisz? Jonathan potrząsnął głową. - Nie mógłbym mu tego powiedzieć. To dla niego tak wiele znaczy, że ma syna w szkole publicznej. Nie chcę mu tego odbierać. - Czy nie może się domyślić, kiedy cię odwiedza? Nie widzi, jak strasznie się tu czujesz? - Jeszcze mnie nie odwiedził. Richard otworzył usta ze zdziwienia. - Przecież jesteś tu już rok! - Ojciec mieszka w Londynie. Mówi, że to zbyt długa podróż. - Bzdura! - To nie jest prawdziwy powód. Chodzi o moją macochę. Ojciec ożenił się z nią półtora roku temu. Ona jest o mnie zazdrosna. Bardzo jej się nie podoba, że jesteśmy z ojcem tak do siebie przywiązani. Nie lubi, kiedy się spotykamy. Chce go mieć tylko dla siebie. - Ale przecież ojciec chce się z tobą widywać. Czemu pozwała jej sobą manipulować? - Bo szaleje za nią. Ona jest młodsza od niego i bardzo atrakcyjna. Wi- działem ją tylko raz. Poszliśmy na herbatę. Było okropnie. Ojciec patrzył na nią rozmodlonym wzrokiem, a ona udawała, jaka to jest dla mnie miła. Bez przer- wy się uśmiechała, a ja wiedziałem, że to wszystko na pokaz. Jonathan aż się wzdrygnął. - A co się stało z twoją matką? Wyszła ponownie za mąż? - Nie. - Gdzie mieszka? - KołoLeeds. - Więc jeździsz do niej na święta i na wakacje? Jonathan potwierdził skinieniem głowy. - Ferie też spędzisz u mamy? - Nie - odparł rozpromieniony Jonathan. - Jadę do ojca. - Jak to? A macocha? - Wybiera się do rodziców w hrabstwie Devon. Ojciec napisał, żebym przy- jechał. Z początku zamierzałem odmówić, bo mama jest sama. Wiem, że chce mnie zobaczyć, a ja nie chciałbym jej ranić. Ale namawiała mnie, żebym jechał do ojca, bo rozumie, że za nim tęsknię. Kazała mi jechać. Nie mogę się docze- kać. Nie widziałem go ponad rok! Mam mu tyle do powiedzenia. - Ty naprawdę kochasz swoich rodziców, prawda? Pytanie zaskoczyło Jonathana. - Oczywiście. Chyba wszyscy kochają swoich rodziców? Richard nie odpowiedział. Oparł się o pień drzewa i spojrzał w górę. Jakiś ptak przeleciał między gałęziami, strącając kilka liści, które powoli opadły na ziemię. - Tak - powiedział cicho. - Pewnie tak. ^ Richard oddychał powoli; ciepła para skraplała się przed jego twarzą. Pyta- nia cisnęły się Jonathanowi na usta, ale instynkt podpowiadał mu, żeby ich nie zadawać. Jeszcze nie teraz. - Nie możesz godzić się z tą sytuacją - odezwał się nagle Richard. - Muszę. Nic nie mogę zrobić. - Możesz. On jest twoim ojcem. Musisz wytłumaczyć jakoś macosze, że nie powinna was rozdzielać. Jonathan potrząsnął głową. - Nie mogę tego zrobić. I tak by mnie nie posłuchała. - A więc zmusisz ją do tego. Ja bym tak zrobił. Boże, nigdy bym nie po- zwolił, żeby ktoś oddzielił mnie od osoby, na której mi zależy. - Ty możesz tak powiedzieć. Ale ja nie jestem taki jak ty. - Mógłbyś być. - Już to mówiłeś, ale to nieprawda. - To prawda. - Nie. Tylko w twoich ustach brzmi to tak łatwo. Dla mnie nie jest łatwe. Jesteśmy różni. Ludzie słuchają cię, kiedy mówisz. Kiedy ja mówię, nikt nie zwraca uwagi. - Jeśli nic nie zrobisz, ona wygra. Odbierze ci ojca. - Nie uda się jej - odparł zdecydowanie Jonathan. - Ojciec do tego nie dopuści. - A czy to się już nie dzieje? - spytał cicho Richard. Jonathan milczał. Wolał nie odpowiadać na to pytanie. Siedzieli chwilę, słuchając śpiewu ptaków. Potem znów rozmawiali, ale już o czym innym. Kwadrans po czwartej. James Wheatley wmieszał się w tłum chłopców z internatu Old School Ho- use wychodzących ze świetlicy pierwszej klasy. Obok niego jak zwykle kroczy- li George Turner i Stuart Barry. - Sukinsyn! - rzucił Wheatley. - Ciszej! - syknął Stuart. - Giles cię usłyszy i powie Brianowi. James aż kipiał z wściekłości. - Mam to gdzieś! Stoimy tu godzinę tylko po to, żeby dowiedzieć się, że on poszedł sobie grać w golfa! Co za kutas! Szkoda, że ten czarnuch Basil Car- ter go nie stratował, kiedy miał okazję! Powinien przydepnąć mu jaja! Stali na korytarzu prowadzącym do czterech pokojów do nauki zwanych klopami, ponieważ nie były dużo większe od toalet i niewiele różniły się od nich zapachem. - Chodźcie do mnie - rzucił Stuart. - Mam lemoniadę i ciasto, które przy- słała mi mama. - Ale zaraz kolacja - zaoponował George. - Nie będę jadł tego szajsu! - odparł wściekle James. - Ale ja jestem głodny. - No to spadaj! Sami zjemy ciasto. Stuart skinął głową i ruszył do swojego pokoju, żeby wszystko przygo- tować. George przestępował z nogi na nogę niczym małpa próbująca wykonać piruet. - Nie powiedziałem, że pójdę na kolację. - A co mnie to obchodzi! Rób co chcesz. George powtórzył, że nie pójdzie na kolację. James lustrował wąskimi ocza- mi twarze przechodzących chłopców. Nagle jego oczy rozwarły się szerzej. Jonathan Palmer i Richard Rokeby stali razem przy wejściu do internatu. Obaj mieli na sobie kurtki, a ich policzki zarumieniły się od chłodu i wysiłku. Rozglądali się. Richard powiedział coś do Jonathana i obaj parsknęli śmiechem. - Możemy wziąć chleb z kuchni - mówił George. - Ukryłem dziś rano pół bochenka. James nie zwracał na niego uwagi, pochłonięty obserwacją tej nieoczeki- wanej sceny. - Moglibyśmy zrobić kanapki. Mam pasztet wołowy. Jeszcze nie całkiem spleśniał. James uciszył go gestem dłoni. George odszedł, a James dalej obserwował roześmianych Richarda i Jona- thana. Nic z tego nie rozumiał. Czemu Richard Rokeby zadaje się z Jonathanem? Richard, który nikogo nie chce znać. Richard, który nie życzy sobie mieć nic wspólnego z nim, Jamesem Whe- atleyem. A przecież starał się zwrócić na siebie jego uwagę. Zawsze jako pierwszy śmiał się, kiedy Richard postawił się nauczycielowi, pierwszy bił brawo, kiedy Richard ośmieszył któregoś z nich. I zawsze starał się, żeby otaczał go krąg pochlebców, kiedy Richard znalazł się w pobliżu. Opowiadał dowcipy nieza- wodnie wzbudzające huragan śmiechu, tak żeby Richard usłyszał i zrozumiał, jakim świetnym kumplem jest on, James Wheatley. Od pierwszej chwili, kiedy go ujrzał trzynaście miesięcy temu, czynił wszyst- ko, żeby Richard przyłączył się do jego grupy. Wszystko, czym był Richard i co robił, skłaniało do tego, żeby go podziwiać, zjednywać sobie, zabiegać o jego względy. James bardzo dbał o swój wizerunek, a przyjaźń Richarda mogła go tylko poprawić. Próbował więc niestrudzenie, ale ciągle jego wysiłki natrafiały na ten sam mur obojętności. A im dłużej to trwało, tym rozpaczliwiej James starał się prze- bić na drugą stronę. Jego desperacja brała się z jakichś nieznanych tęsknot, do których prawdziwej natury wolał się nie przyznawać nawet przed sobą. A teraz Richard rozmawia z Jonathanem Palmerem, przybłędą ze szkółki parafialnej. Z Jonathanem Palmerem, który osiągnął to, czego jemu, Jamesowi Whe- atleyowi, nie udało się osiągnąć. Jak to możliwe? Richard powiedział coś do Jonathana, a ten oddalił się korytarzem. Prze- chodząc obok Jamesa, zdjął kurtkę. Pewnie zostawi ją w swoim pokoju, a po- tem wróci do Richarda i razem pójdą na kolację. Tak właśnie czynią przyja- ciele. Jak to możliwe? Richard stał samotnie przy drzwiach, czekając na Jonathana. James pod- szedł do niego, jak to czynił wiele razy. - Cześć, Rokeby. Mamy trochę żarcia w pokoju Bany'ego. Może byś wpadł? Richard nawet na niego nie spojrzał. Patrzył gdzieś ponad jego ramieniem. - Spadaj, Wheatley - odparł znudzonym tonem. Kilku przechodzących trzecioklasistów usłyszało tę krótką wymianę zdań. Zachichotali i poszli dalej. James odwrócił się. Czuł złość i upokorzenie, jak wiele razy przedtem. Ale tym razem był też zdezorientowany. Wchodząc do korytarza wpadł na kogoś, kto pędził w przeciwnym kierun- ku. Był to Jonathan Palmer^-który spieszył na kolację ze swoim nowym przyja- cielem. - Przepraszam - rzucił Jonathan i pobiegł dalej. James zatrzymał się i odprowadził go wzrokiem. Jonathan Palmer idzie na kolację z Richardem Rokebym. Z Richardem Rokebym, który nie chciał jemu, Jamesowi, poświęcić nawet kilku chwil. Dlaczego? Dlaczego? Dlaczego? Wpół do jedenastej. Henry Ackerley wszedł do holu swojego domu. Stanął nasłuchując. Czy Marjorie już śpi? Na pewno tak. W niedzielę za- wsze kładła się przed dziesiątą. Zerknął na schody, ale nie zauważył światła. Śpi. Był tego pewien. Wszedł do saloniku, gdzie tego samego dnia przyjmowali Elizabeth Ho- ward. Zapalił światło i skierował się do barku. Była tam whisky w karafce. Na- lał sobie sporą porcję i wychylił jednym haustem. Zapiekło go w środku, ale i rozgrzało. Tego właśnie potrzebował. Właśnie zabierał się do nalewania drugiego drinka, kiedy usłyszał kroki. W drzwiach stała Marjorie w szlafroku; rozczesane włosy okalały jej głowę niczym aureola. Patrzyła na męża zmęczonymi oczami. Kiedyś, chyba ze sto lat temu, oczy te miały w sobie radość i blask. Ale Henry wolał o tym nie pa- miętać. - Gdzie byłeś? - spytała. - Nigdzie. - Martwiłam się. Nie wiedziałam, dokąd poszedłeś. - Po prostu spacerowałem. - W taką pogodę? Na wieczór zapowiadali przymrozek. - Chciałem się trochę przewietrzyć. - A twoje płuca? Pamiętasz, jak się przeziębiłeś w zeszłym roku? Doktor Pearson kazał ci uważać. Głos Marjorie miał miękkość zamszu; brzmiał jak kołysanka. - Nic mi nie będzie. Nie jestem dzieckiem, Marjorie. - Wiem, że nie jesteś... - W jej głosie wychwycił dobrze znaną bolesną nutę. - Po prostu martwiłam się, to wszystko. - Nie musisz. - Martwię się, kiedy nie wiem, gdzie jesteś. Przychodzą mi wtedy do gło- wy różne rzeczy. - Jakie na przykład?! - krzyknął z niespodziewaną goryczą. - Że mógłbym odejść? I nigdy nie wrócić? Chciał zranić Marjorie tymi słowami, ale jej głos nie zadrżał, gdy odpowie- działa. - Nie, Henry. Nigdy tak nie myślę. Wiem, że zawsze wrócisz. Odwróciła się i wyszła, zamykając za sobą drzwi. Henry wbił spojrzenie w szklankę, którą trzymał w dłoni. Nagle ogarnęła go chęć, żeby roztrzaskać ją o ścianę. Ale to niczego nie zmieni. Ani to, ani nic innego. Odstawił szklankę. Oddychał powoli i lekko. Ale ręce miał zaciśnięte w pię- ści, a w środku coś w nim krzyczało. Dopiero po wyjściu z łazienki, kiedy znalazł się koło łóżka, Jonathan zo- rientował się, że ktoś mu się przygląda. Był to James Wheatley, który siedział wyprostowany na łóżku. Napotkawszy spojrzenie Jonathana, James uśmiechnął się, skinął głową i wsadził nos w książkę, którą trzymał w dłoniach. W pierwszej chwili Jonathan się przeraził. Czyżby James coś planował? Czy to jego obrał sobie za cel nocnej zabawy? Zaraz jednak się uspokoił. Instynkt powiedział mu, że tej nocy nic się nie zdarzy. A po tylu nocach spędzonych w internacie wiedział już, że może ufać swojemu instynktowi. Wsunął się pod wykrochmaloną pościel i zabrał do czytania książki z bi- blioteki. James Wheatley nadal obserwował go ze swego łóżka. Ale już się nie uśmie- chał. Poniedziałek rano, przed chwilą skończyło się nabożeństwo. Chłopcy z in- ternatu Old School House opuszczali swoje pokoje, niosąc pod pachą książ- ki na poranne lekcje. Jonathan stał na środku swojego pokoju nie wiedząc, co robić. W żaden sposób nie mógł znaleźć książki do łaciny. Trzeci raz przyklęknął i zajrzał do maleńkiej szafki z książkami w poszuki- waniu znienawidzonej czerwonej okładki. Hałaśliwe rozmowy kolegów na ko- rytarzu cichły w oddali. Spóźni się na lekcję. Przeraził się. Pierwsza była łacina, a pan Ackerley to ten nauczyciel, na którego lekcje nigdy nie powinien się spóźniać. Jonathan nakazał sobie spokój. Książka musi gdzieś być. Przecież sam po- łożył ją tutaj wczoraj wieczorem, po godzinie spędzonej na daremnych próbach przetłumaczenia zdań zadanych na poniedziałek. Ale jedyną czerwoną książką był podręcznik do matematyki, przez którą wpakował się w takie tarapaty dwa tygodnie temu. Więc gdzie może być? Wstał i rozejrzał się po maleńkim pokoiku z wiekowym biurkiem, sfatygo- waną szafką i wyblakłymi zasłonkami na zbyt małym oknie z widokiem na szkol- ną kuchnię. Nie było tu miejsca, gdzie można by schować książkę, nawet gdyby się chciało. Ktoś musiał ją pożyczyć bez pytania, a potem zapomniał zwrócić. Ale kto? Tego się teraz nie dowie. Wszyscy potencjalni podejrzani siedzą w klasie Melbourne'a, na lekcji pana Ackerleya. Gdzie i on powinien być. Będzie musiał wziąć podręcznik do algebry i zerkać dyskretnie do książki Nicholasa. Złapał książkę i wybiegł z pokoju. Raptem zatrzymał się. Na podłodze pustego korytarza leżała znajoma książka w czerwonej ok- ładce. Jonathan schylił się i otworzył ją, szukając podpisu. Jonathan Palmer. Klasa IVM.Wrzesień 1954. Skąd się tutaj wzięła? Kto ją położył? Nie było czasu zastanawiać się nad tym. Porwał książkę i rzucił się pędem na lekcję. Dopiero minąwszy wejście do auli uświadomił sobie, że niepotrzebnie się spieszył. Ackerley spóźni się piętnaście minut. Uprzedził o tym na ostatniej lekcji.: Podczas jego nieobecności mieli siedzieć spokojnie i pracować nad tłumacze- niem zdań. Akurat. Kroki Jonathana odbijały się echem w pustym korytarzu. Mijał kolejne klasy, gdzie własnym rytmem biegły zajęcia: trzecia klasa recytuje francuskie cza- sowniki, przeciągając z flegmatycznym angielskim akcentem; piątoklasiści zgłę- biają rozliczne zastosowania logarytmów, filozofowie z szóstej klasy rozważa- ją stany psychiczne Hamleta i wynikające z nich wnioski o kondycji ludzkiej. Jonathan zmierzał w stronę otwartych drzwi klasy Melbourne'a. Zbliżając się słyszał szmer ściszonych rozmów. Kiedy stanął w drzwiach, przywitała go cisza. Chłopcy myśleli, że to Ac- kerley. Jonathan zarumienił się, uśmiechnął przepraszająco i pospieszył do ławki, gdzie czekał na niego Nicholas Scott. Był pewien, że głosy odezwą się znowu. Tak się jednak nie stało. W klasie nadal panowała cisza. Zaskoczony odwrócił się i zauważył, że wszyscy mu się przyglądają. Nie- którzy patrzyli z powagą, inni się uśmiechali. Wszyscy jakby na coś czekali. Co się dzieje? Jonathan przeniósł spojrzenie na książkę i nerwowo zaczął szukać właści- wej strony. Jednak drżąca ręka najwyraźniej nie nadawała się do tego celu. Męczącą ciszę od czasu do czasu przerywały tylko stłumione chichoty. Jonathan poczuł, że dostaje gęsiej skórki. Zaczerwienił się pod ciśnieniem spojrzeń, które przewiercały go na wylot. Rozpaczliwie spojrzał na Nicholasa. Napotkał jego wzrok, W twarzy Nicholasa wyczytał nieme przeprosiny. Jonathan nic nie powiedział. Zadał pytanie oczami. Nicholas skinieniem głowy wskazał tablicę. Jonathan spojrzał i poczuł, że robi mu się zimno. Na gładkiej, ciemnej powierzchni widniał rysunek dwóch chłopięcych postaci. Pierwsza z nich mogła przedstawiać każdego. Chłopiec stał przodem do klasy z rękami w kieszeniach i znudzonym wyrazem twarzy. Nie byłoby w tej postaci nic szczególnego, gdyby nie olbrzymi penis wystający z jego spodni i sięgający niemal do czoła. Lecz drugim chłopcem był ponad wszelką wątpliwość Jonathan. Stał bokiem, dzięki czemu widać było jego delikatny, niemal kobiecy pro- fil. Na głowie miał farmerski kapelusz z szerokim rondem, a z ust wystawała mu słomka. Były to aluzje do niskiego pochodzenia Jonathana. Usta wykrzywił w lubieżnym uśmiechu, i rozszerzonymi oczami z podzi- wem wpatrywał się w trzymanego w dłoniach penisa drugiego chłopca. Rysy Jonathana zostały doskonale uchwycone. Rysunek był prosty, ale za- razem bardzo zręczny. Takiego dzieła można oczekiwać od zwycięzcy konkur- su rysunkowego. W zeszłym roku w takim właśnie konkursie zwyciężył James Wheatley. Jonathan odwrócił się do Jamesa, który siedział w rogu z George'em Tur- nerem i uśmiechał się złośliwie, a jego małe oczka świeciły z radości. Pytania kłębiły siew głowie Jonathana. Dlaczego James to zrobił? Dlacze- go tak o nim pomyślał? Co on, Jonathan takiego uczynił, żeby nasunąć komu- kolwiek taką myśl? Ze wszystkich stron dobiegały wybuchy szyderczego śmiechu. Słuchając ich, Jonathan przestał się zastanawiać nad przyczyną. W tej chwili liczyło się tylko to, aby usunąć obrzydliwy rysunek. Wśród chóru okrzyków i gwizdów podbiegł do tablicy, złapał gąbkę i zma- zał swoją twarz. W tej samej chwili otwarły się drzwi. - Co się tu dzieje, do jasnej cholery?! Wcześniejsze o dziesięć minut wejście nauczyciela zaskoczyło wszystkich. Śmiechy i gwizdy zamilkły momentalnie, ustępując miejsca pełnej przerażenia ciszy. Oczy jeszcze przed chwilą śledzące z ciekawością przedstawienie skiero- wały się na książki. Było to jak zbiorowe umycie rąk od odpowiedzialności. Wzrok pana Ackerleya spoczął na Jonathanie stojącym nieruchomo przy tablicy niczym zając w świetle reflektorów samochodu. - Co ty robisz, Palmer?! Dopiero wtedy nauczyciel spojrzał na tablicę. Nabrał gwałtownie powietrza, rozszerzając nozdrza. Patrzył przez kilka se- kund na rysunek, a potem przeniósł wzrok z powrotem na Jonathana. Z jego oczu wyzierała odraza. . - Jak śmiałeś?! - \ Zdezorientowany Jonathan dopiero po chwili zrozumiał znaczenie tych słów. - Ja? i - Jak śmiesz ubliżać szkolnej własności swoimi?!... - Ale to nie ja! Ja tego nie narysowałem! Ja to właśnie ścierałem! \ - I ja mam ci uwierzyć?! - To nie on, proszę pana - odezwał się Nicholas. - Cisza! - Ale to nie Jonathan! On mówi prawdę! - Cisza! - ryknął pan Ackerley tak głośno, że cała klasa aż podskoczyła, Z błyskiem w oczach zwrócił się znów do Jonathana. - Nigdy bym się czegoś takiego nie spodziewał, nawet po tobie! Jonathan zignorował obelgę. Desperacko próbował ratować honor swojego imienia. - Ja tego nie narysowałem, proszę pana! Mówię prawdę! - A więc kto to zrobił?! - To... Zamilkł. Zagryzł wargę tak mocno, że poczuł smak krwi. Zatrzymał w gar- dle dźwięk nazwiska, które cisnęło mu się na usta. Nie mógł złamać najważniejszej zasady Kirkston Abbey. - No, Palmer?! Kto to zrobił?! Nie wolno skarżyć. Bez względu na to, co zrobił, nie wolno ci zdradzić winowajcy. - Nie wiem, proszę pana. Jego głos pozbawiony był już siły, brzmiał pusto i głucho. ' - Tak właśnie myślałem. Ty to narysowałeś, Palmer, prawda? Bo któż inny mógłby zrobić coś tak odrażającego? Jonathan potrząsnął głową. - A więc kto?! - Nie wiem, proszę pana. Pan Ackerley parsknął wściekle. - Dość tego. Zostaniesz ukarany. Na przerwie masz się zgłosić do opieku- na swojego internatu, pana Bryanta. Powiem mu, co zrobiłeś i poproszę, aby zabronił ci wyjechać na ferie. Może to nauczy cię więcej szacunku dla szkolnej własności. Cała klasa wstrzymała oddech. Jonathan był zbyt wstrząśnięty, aby się ode- zwać. - A teraz wyjdź na korytarz. Precz mi z oczu. Jonathan odnalazł wreszcie głos. - Nie może pan tego zrobić! Twarz pana Ackerleya pociemniała, a oczy zwęziły się w szparki. - Jak śmiesz mówić mi, co mogę zrobić, a czego nie mogę! - Ale to nie ja! - niemal zawył Jonathan. - Wynoś się! I ciesz się, że nie zaprowadzę cię do wychowawcy i nie każę wyrzucić ze szkoły! - Proszę pana, nie ja to narysowałem! Musi mi pan uwierzyć! - A więc kto to zrobił? Jonathan nie odpowiedział. Wzrokiem poszukał w najdalszym rogu Jame- sa Wheatleya. Spojrzał na niego błagalnie. James odwrócił się. - Palmer, ja czekam. Kto to zrobił? - Nie mogę powiedzieć, proszę pana. —Chcę być sprawiedliwy, Palmer. Jeśli naprawdę jesteś niewinny, nie po- winieneś ponosić kary. Daję ci czas do wieczornej ciszy na zgłoszenie panu Bryantowi, kto dopuścił się tej potworności. Jeśli tego nie uczynisz, będzie to oznaczało zakaz wyjazdu na ferie. Jonathan wpadł w pułapkę. Nie może wydać Jamesa, będzie musiał przy- jąć karę. Ale była ona tak straszna, że nie mógł znieść tej myśli. Spojrzał błagal- nie w oczy nauczyciela. I spostrzegł, że podejrzanie błyszczą. Ackerley wiedział. Wiedział, że Jonathan znalazł się w matni i cieszył się z tego. Ackerley chciał wymierzyć mu karę. - A teraz zabieraj książki i wynoś się z moich oczu! Jonathan był zbyt wstrząśnięty, żeby zaprotestować. Na przerwie podbiegł do Jamesa Wheatleya. - Musisz powiedzieć Ackerleyowi, że to ty! - Niczego nie muszę - odparł James nie zatrzymując się. Jonathan złapał go za rękę. - Proszę cię! Słyszałeś, czym mi zagroził! - No i co z tego? To nie mój kłopot. - James spróbował wyrwać ramię, a kiedy się nie powiodło, dał znak Georgowi Turnerowi. Nagle zjawił się Nicholas Scott. - Rzygać mi się chce na twój widok - rzucił w twarz Jamesowi. - Wynoś się, ty czterooka niedojdo! Nicholas nie zamierzał rezygnować. - Bo co? Jeśli nie słyszałeś, to ci powtórzę: rzygać mi się chce na twój widok. Uważasz się za wielkiego bohatera, a boisz się przyznać do tego, co zro- biłeś! Na miejscu Jonathana powiedziałbym wszystko Ackerleyowi i do diabła z tobą! , Nagle George zerwał okulary z nosa Nicholasa i cisnął je na posadzkę. Ośle- piony Nicholas wydał rozpaczliwy okrzyk. Upadł na kolana i przeciskając się przez gąszcz nóg zaczął szukać okularów, żeby ocalić je przed zmiażdżeniem. - Bydlę! - syknął Jonathan i rzucił się na pomoc Nicholasowi. Ale George złapał go i popchnął z całej siły na ścianę. Jonathan aż jęknął od uderzenia. James zbliżył się tak, że ich twarze prawie się dotykały. Mówił cicho, pra- wie szeptem: - Piśnij choćby słówko Ackerleyowi, Bryantowi albo komukolwiek, a za- mienię twoje życie w piekło. Będziesz żałował, że się w ogóle urodziłeś. James odszedł, a w ślad za nim podążył George. Pocierając zbolałą głowę, Jonathan schylił się, żeby pomóc Nicholasowi. Godzina trzynasta, czas lunchu. Ściany szkolnej stołówki rozbrzmiewały odgłosami śmiechów, Kłótni i głośnych rozmów setek chłopców zajadających południowy posiłek. Nauczyciele siedzieli przy osobnym stole pod ścianą, to- cząc poważne dysputy o polityce i programie nauczania i starając się nie zwra-| cać uwagi na wszechobecny zgiełk. Pracownicy kuchni w lichych niebieskich fartuchach przechadzali się między stołami, napełniając dzbanki wodą. Zapach sosu i kapusty zawisł w powietrzu niczym klej. Jonathan siedział w końcu jednego z czterech stołów, pogrążony w rozmo- wie z Nicholasem i braćmi Perriman. - Nie możesz wydać Wheatleya - mówił Stephen Perriman. - Chyba że jesteś szalony. - Ale musi - odparł Nicholas. - Dlaczego? Przecież nie odbiorą mu ferii. - Zrobią to-nie dawał za wygraną Nicholas. - Już Ackerley się o to postara - dodał Jonathan. Zerknął na nie tknięty posiłek: kotlety baranie, przegotowane kartofle i kapusta, a wszystko oblane sosem o konsystencji budyniu. Zapach przyprawiał go o mdłości. - Nie zabiorą ci ferii - upierał się Stephen, nadaremnie starając się pocie- szyć Jonathana. - Wsadzą cię do kozy albo coś w tym rodzaju. - Zrobią to! - powtórzył Nicholas. - Dokładnie to samo spotkało Rogera Brooke'a. - Kogo? - Rogera Brooke'a. - Nicholas przystawił sobie dwie szklanki do nosa. - To ten z piątej klasy, co mieszka w internacie Heatherfield i ma takie śmieszne włosy i zęby. Pokłócił się z przełożoną pielęgniarek w zeszłym roku i w końcu powiedział jej, żeby się odpieprzyła. Pielęgniarka poskarżyła się opiekunowi internatu i odebrali mu ferie. Stephen zastanowił się. - Mimo to nie może wydać. Nie Jamesa Wheatleya. Ściągnięte rysy twarzy Nicholasa ułożyły się w wyraz determinacji. - James Wheatley powinien dostać za swoje! - Pewnie, że tak! To straszny drań! Ale nie możesz go sypnąć,"Jon. - Wszyscy cię znienawidzą- powiedział Michael, po raz pierwszy włą- czając się do rozmowy. - Nie w tym rzecz! - warknął Stephen. - Chodzi o to, co James Wheatley i jego banda zrobią Jonathanowi, jeśli sypnie. - Nic nie zrobią - odparł Nicholas - jeśli za nim staniemy. Stephen przewrócił oczami. - Akurat dużo zdziałamy! - Możemy! - rzucił ze złością Nicholas. - Pewnie! Co zrobisz^ Podejdziesz do George'a Turnera, powiesz „ręce do góry" i zaczniesz się modlić, żeby umarł ze śmiechu? - On zrobił już więcej niż my - powiedział cicho Michael. - Zamknij się, Michael, bo gadasz głupstwa! - Stephen dał znać bratu, żeby siedział cicho. - Musimy spróbować - upierał się Nicholas. - Jonathan jest naszym przy- jacielem. - Po prostu nas wyśmieją- odparł Stephen. - Wiesz o tym dobrze. A na- wet gdyby nie, to i tak możemy go chronić tylko w dzień. Nachylił się do Jonathana. - My nie mieszkamy w twoim internacie, Jon. Nawet nie w tym samym budynku. Mieszka tam za to James Wheatley, George Turner i Stuart Barry, którzy mogą sobie jeszcze dobrać, kogo chcą. Będziesz sam przeciwko nim od ciszy do śniadania, każdej nocy aż do końca semestru. A śpisz w tej samej sali co James Wheatley. Jeśli go wydasz^ to jak myślisz, ile nocy naprawdę prze- śpisz? Jonathan nic nie odpowiedział. Wbił spojrzenie w talerz. Nadal czuł mdło- ści, ale teraz już nie z powodu jedzenia. Godzina dwudziesta dwadzieścia. Do ciszy pozostało dziesięć minut. Jonathan siedział samotnie w swoim pokoju do nauki/Górne światło było zgaszone, paliła się tylko słaba żarówka na biurku. Po ścianie błądziły niewy- raźne cienie. Wpatrywał się w tarczę ręcznego zegarka ustawionego przed nim na biur- ku. Śledził ruch sekundnika, którego każde drgnienie oddalało go od szansy uratowania zimowych ferii. Ale tę szansę i tak już stracił. Decyzję podjął przy lunchu. Słowa Stephena potwierdziły tylko to, o czym dobrze wiedział. Teraz ta szkoła jest jego świa- tem, jego życiem. I to życie zamieniłoby się w piekło, gdyby wydał Jamesa Wheatleya. „ Dyrektor szkoły skontaktuje się jutro z ojcem i poinformuje go o karze syna. Ojciec przyjmie to bez szemrania. Jeśli szkoła uznała, że syn nie ma prawa do ferii, to z pewnością tak jest. To przecież taka świetna szkoła. Jego syn może się nazywać szczęściarzem, że tam trafił. Ojciec pojedzie więc do Devon z macochą, która nienawidzi Jonathana i bez- błędnie wykorzysta sytuację na swoją korzyść. Wyobraził sobie jej głos, cichy, przekonujący, podstępny: „Wiem, ile zna- czy dla ciebie Jonathan. Wiem, że jesteście do siebie przywiązani. Ale on sam to zepsuł. Może tak naprawdę nie chciał cię zobaczyć. Może nie zależy mu na tobie aż tak bardzo". A ojciec uwierzy w to wszystko, ponieważ nie będzie tam nikogo, kto po- wiedziałby mu prawdę. Więc ona zwycięży, tak samo jak James Wheatley, tak samo jak Ackerley. Był pokonany i w żaden sposób nie mógł tego zmienić. Dwudziesta dwadzieścia pięć. Podnosząc zegarek, wyczuł żłobienia na kopercie. Odwrócił go, żeby prze- czytać: „Dla Jonathana od kochającego Taty. Boże Narodzenie 1951". Wtem nieoczekiwanie napełnił go gniew; kula gorącej złości rozpaliła się gdzieś na dnie brzucha i uniosła do piersi. Nie może się na to zgodzić! Nie pozwoli odebrać sobie szansy spotkania z ojcem, do którego tęsknił ponad rok. Nie będzie cierpiał w milczeniu tyIko dla- tego, że tak nakazuje system. Jeśli tak działa ten system, to znaczy, że działa źle. A on się go nie ulęknie. Jonathan wstał. Wyszedł z pokoju i skierował się do słabo oświetlonego korytarza z czer- woną wykładziną, który prowadził do gabinetu pana Bryanta. Korytarz był prawie pusty, tylko Henry Blake stał w drzwiach pokoiku Willia- ma Abbotta; rozmawiali szeptem z obaw że może ich usłyszeć opiekun internatu. Henry obserwował marsz Jonathana z otwartymi ustami. Przez chwilę zdu- mienie odebrało mu zdolność ruchu. Potem rzucił się wzdłuż korytarza, stukając po kolei do drzwi; chciał być tym, który pierwszy przyniesie nowinę. Dwudziesta czterdzieści. Jonathan przekroczył próg gabinetu pana Bryanta. Pan Bryant - przywiązany do tradycji, przyzwoity, ograniczony - z powa- gą wysłuchał tego, co Jonathan ma do powiedzenia. Na dźwięk nazwiska Jame- sa Wheatleya westchnął i potrząsnął głową. Nie podobało mu się, że jeden chło- piec pozwala na to, żeby drugi ponosił karę za jego czyny. Ale jako typowy produkt systemu szkół publicznych nie pochwalał też skarżenia na kolegów. Wyprowadził Jonathana. James Wheatley stał w końcu korytarza, przebie- rając niepewnie nogami. Pan Bryant zauważył go. — Pozwól do mnie, Wheatley. A ty możesz iść, Palmer - powiedział chłod- nym tonem. Trudno było powiedzieć, który z chłopców zasłużył jego zdaniem na większą naganę. James zwolnił na chwilę, gdy mijał się z Jonathanem. Nie odezwał się ani słowem; nie musiał. Nienawiść w jego oczach była wystarczająco wymowna. Dwudziesta pierwsza trzydzieści. Jonathan w piżamie i szlafroku siedział na ławce w przebieralni, oddycha- jąc powoli, głęboko. Był sam. Piąta klasa kładła się spać za kwadrans dziesiąta, a czwartoklasi- ści już się przebrali i poszli do swoich sal. Powinien był pójść z nimi, ale wolał zostać w pokoju do nauki czekając, aż korytarz opustoszeje. Nie czuł się jesz- cze na siłach, aby stawić im czoło. Postąpił słusznie. Nie powinni oczekiwać, że będzie cierpiał w milczeniu i straci szansę spotkania z ojcem. Miał rację i wiedział o tym. Tyle że teraz, kiedy tosię stało, nie był już tego taki pewny. Niebawem będzie musiał stanąć naprzeciwko nich i zmierzyć się z tym, co mu zgotują. „ Jonathan wstał i wyszedł z szatni. Minął hol, tablicę ogłoszeniową i gablo- tę z trofeami; zaczął wspinać się po kamiennych schodach. Nogi miał jak z oło- wiu. Zbyt duże pantofle klapały jak zwykle o posadzkę, ale dzisiaj ten dźwięk zagłuszało bicie jego serca. Stanął przed drzwiami sypialni. Słyszał gwar rozmów wewnątrz. Czy mó- wią o nim? Zastanawiają się, co z nim zrobić? Ścisnęło go w podbrzuszu. Po- czuł przemożną chęć, by rzucić się do ucieczki. Ale to beznadziejne - nie miał dokąd uciec. Postąpił słusznie. Za cztery dni zobaczy się z ojcem. Nie boi się. Otworzył drzwi i wszedł do jaskini bestii. Zobaczył scenę, którą widywał codziennie od roku. Chłopcy leżeli zwinię- ci na łóżkach, czytając lub próbując~zasnąć, a inni chodzili od jednego do dru- giego, rozmawiając z kolegami. Gdy Jonathan wszedł, wszystkie rozmowy uci- chły, ale po chwili, niemal natychmiast zaczęły się od nowa. Wszyscy zajmo- wali się swoimi sprawami. Tak jak każdego wieczoru. Jonathan przeszedł wzdłuż szeregu łóżek do umywalni. W ciszy pomiesz- czenia umył zęby i twarz. Spryskując skórę zimną wodą wyjrzał przez Okno: na jesienne niebo wspiął się prawie okrągły księżyc tuż przed pełnią. Wzdłuż muru przechodził jeden z opiekunów internatu, pogwizdując z cicha; pióro- pusz białej pary unosił się nad jego głową. Ciekawe, czy w nocy będzie przy- mrozek. Jonathan widział swoje odbicie w szybie. Oczy miał szeroko otwar- te, czujne. Nie boi się. Zakręcił kran i wrócił do sypialni. Życie wokół toczyło się swoim rytmem. Zdjął szlafrok i wsunął się pod nakrochmaloną pościel. Wyjął z szafki lekturę: zbiór opowieści grozy M. R. Jamesa. Odnalazł stronę. Właściciele małpiej łap- ki przygotowywali się do wypowiedzenia pierwszego z trzech życzeń. Cieka- we, czego sobie zażyczą i czy wszystko dobrze się skończy. Nie boi się. Oderwał wzrok od książki i nerwowo rozejrzał się po sali. James Wheatley siedział na łóżku Stuarta Barry'ego. Stuart raz po raz przeciągał dłonią po gę- stych blond włosach: przywiązywał wielką wagę do swojego wyglądu. James pokpiwał sobie z niego czasem, chociaż Stuart i tak nie mógł się równać z Ri- chardem RokeBym. Ciekawe, jak przebiegł pogrzeb ciotki i czy nie był dla Ri- charda zbyt przygnębiający. Nie boi się. George Turner przyłączył się do Jamesa i Stuarta. Zaczęli się z czegoś śmiać. Z niego, Jonathana? Spodziewał się, że nagle odwrócą się i wbiją weń wzrok, ale nic takiego nie nastąpiło. Może James pogodził się z tym, że postąpił źle, że powinien przyznać się w porę i nie dopuścić do tego, co się stało. Może jednak wszystko będzie w porządku. Drzwi się otworzyły i stanął w nich Brian Harrington, aby tak jak każdego wieczoru zgasić światło. - Czas spać. James wstał jako ostatni i powoli skierował się do swojego łóżka. Spojrzał w stronę Jonathana i puścił doń oczko. Brian zgasił światło i zamknął drzwi. Zostali w ciemnościach, skazani na siebie. Jonathan leżał na wznak wpatrując się w czarny mrok, który go nagle ogarnął. Czekał na głosy, na szepty, na odgłos ich zbliżania się. Ale nic się nie działo. Tylko ciemność i nabrzmiała oczekiwaniem cisza wisząca jak burzowa chmura. Postąpił słusznie. Nie boi się. Słyszał bicie swojego serca niczym tykanie zegara odmierzającego sekun- dy, minuty, kwadranse, godziny. Ciągle nic się nie działo. Leżał w bezruchu. Czekał. A w głowie jak ptak w klatce trzepotała ciągle ta sama myśl: » „Boję się, boję się, boję się..." Raptem Jonathan zbudził się, podskakując na łóżku. Nadal leżał na wznak, tak jak przedtem, otoczony ciemnością. Jak długo spał? Nieważne. Teraz był całkowicie przebudzony. Każdy nerw jego ciała, każ- dy zmysł krzyczał ostrzegawczo. Za chwilę się zacznie. Słyszał jakieś szurania, skrzypienie podłogi, krótki chichot. Wytężył słuch, ale mrok tłumił głosy jak koc nasunięty na uszy. Pot wystąpił na czoło Jonathana. Zdawało mu się, że w każdej chwili może zwymiotować i zabrudzić się jednocześnie. Przesunął dłońmi po kocu i zaczął ściskać pościel, nakrochmaloną tak mocno, że aż skrzypiała. Nagle pościel i koc znikły. Ktoś zerwał je gwałtownie, odsłaniając Jonatha- na, który zadrżał od chłodu. Usiadł na łóżku, żeby się bronić, gdy usłyszał w po- wietrzu jakiś świst. Lekko ogłuszony uderzeniem poduszki, nie opierał się, gdy czyjeś ręce zamknęły w uścisku jego szyję i wyciągnęły go z łóżka. Wszyscy wokół spali albo udawali, że śpią. Otworzyły się drzwi umywalni i zapaliło się światło. Mignęła w nich syl- wetka Jamesa Wheatleya, a za nim druga, mniejsza. Jonathan boleśnie zawa- dził nogą o ramę łóżka, gdy wlekli go do łazienki. Ktoś pchnął go na kamienną podłogę z taką siłą, że Jonathan skręcił sobie kostkę i uderzył o kant umywalki, omal nie rozbijając głowy na pół. Usłyszał zamykanie drzwi. Stanął, krzywiąc się z bólu, i odwrócił do napastników. Naprzeciw siebie ujrzał Jamesa Wheatleya, a obok George'a Turnera i Stu- arta Barry'ego. Cała trójka, której się spodziewał. Koło Stuarta stał William Abbott, potulny, niegroźny William Abbott. Co on tu robi? Czy on też bierze w tym udział? Jakby odpowiadając na to pytanie, James zwrócił się do Williama: - Stań na korytarzu. Jeśli coś usłyszysz, masz tu zaraz przyjść i powie- dzieć. William zawahał się. Spojrzał szybko na Jonathana. - Co chcecie mu zrobić? - spytał cicho, niemal szeptem. - To samo, co tobie, jak się nie ruszysz! William zrobił, co mu kazano, ale przedtem spojrzał na Jonathana. Jego oczy mówiły: przepraszam, nie chcę brać w tym udziału, ale widzisz, że nie mam wyjścia. - Masz brudną gębę, Palmer - powiedział James, kiedy zamknęły się drzwi. - W tej szkole nie lubimy takich brudnych wieprzków, więc umyjemy cię. Jonathan wiedział już, co chcą mu zrobić. Panika, która tkwiła gdzieś głę- boko, teraz wydostała się na powierzchnię. Spróbował przemknąć obok nich, ale George zastawił mu drogę; oczy błyszczały mu na myśl o tym, co się stanie. Jonathan bronił się, lecz nie miał szans w walce z chłopakiem o piętnaście cen- tymetrów wyższym i kilkanaście kilogramów cięższym. Obezwładnili go chwy- tem za szyję, odciągnęli rękę na plecy i doprowadzili do kabiny. Stuart otworzył drzwi. George wepchnął Jonathana do środka i rzucił na kolana, a Stuart i James wcisnęli mu głowę do muszli; krzyknął z bólu, gdy uderzył czołem o emaliowaną powierzchnię. Krew uderzyła mu do głowy, kie- dy przycisnęli jego nos i usta do bocznej ścianki, cuchnącej uryną i lizolem. Zbierało mu się na wymioty. Usłyszał dźwięk pociągania za łańcuch i poczuł uderzenie strumienia wody, która wdzierała się do oczu, uszu, nosa i ust, odbierając dech; zdawało mu się, że spływająca woda wessie go do rury, skąd nigdy się już nie wydostanie. Drugie pociągnięcie za łańcuch, ale tym razem rozległo się tylko metalicz- ne stuknięcie. - Szmelc! - krzyknął Stuart. - Nie szkodzi - odparł James. - Ja wiem, jak umyć mu gębę. Wybuchnęli śmiechem. Jonathan usłyszał jakiś szelest, a potem poczuł na skórze strumień ciepłego płynu cuchnącego amoniakiem. James oddawał mocz na jego głowę. Próbował się wyrwać, ale tamci trzymali mu ręce z tyłu. Zacisnął powieki, by je ochronić, a zarazem powstrzymać łzy upokorzenia. Ktoś pociągnął za łańcuch i muszla po raz drugi napełniła się wodą, zatyka- jąc wszystkie otwory w jego twarzy. Znów przeraził się, że utonie. Wyciągnęli jego głowę z muszli, postawili go na nogi i wyprowadzili z ubikacji. Przycisnęli Jonathana do ściany; George trzymał jedną rękę, a Stuart drugą. Woda z włosów zalewała chłopcu oczy, tak że ledwie widział. James zbliżył się powoli, z namysłem. - Ostrzegałem cię - powiedział cicho - ale nie posłuchałeś, bo jesteś zbyt głupi. Fuckerley nie myli się co do ciebie. Jesteś głupi i nie ma tu dla ciebie miejsca. Powinieneś był zostać w swojej parafialnej szkółce. Zaczął się śmiać. - Założę się, że oddałbyś wszystko, żeby teraz-tam być! James zamierzył się do ciosu. Jonathan, bezbronny, mógł tylko odsunąć głowę. James zatrzymał pięść kilka centymetrów od twarzy Jonathana. Wysu- niętym palcem przytknął go w nos. George i Stuart roześmiali się głośno. - Boisz się, Palmer? No co, boisz się? Jonathan trząsł się jak w gorączce, ale resztka dumy, która w nim pozosta- ła, kazała mu potrząsnąć głową. James powoli wykrzywił wargi w złośliwym, okrutnym uśmiechu. - A powinieneś. Nikt nie będzie mnie sypał. W jego oczach pojawił się niebezpieczny błysk. - Nikt! Myślisz, że daliśmy ci wycisk? To jeszcze nic! Nawet sobie nie wyobrażasz, jak będziesz żałował tego, co zrobiłeś. Będę ci się śnił do końca życia! Cofnął się i powtórzył cały manewr od początku: wziął zamach jak do cio- su, by potem prztyknąć lekko Jonathana w nos. - Boisz się, Palmer? - spytał cicho. - Boisz się? Jonathan był przerażony. Instynkt podpowiadał mu, żeby potwierdzić i dzięki temu być może skończyć tę torturę. Ale gdzieś głęboko, pod ciężką płachtą strachu, tliła się maleńka iskierka złości na niesprawiedliwość tego, co się dzieje. Widok uśmiechniętej gęby Ja- mesa sprawił, że iskierka ożyła i rozpaliła płomień wściekłości, który w jednej chwili zmiótł strach. Nagle przestało być ważne, co mu zrobią. Niech robią, co chcą. Teraz liczy- ło się tylko jedno: zgasić uśmiech na twarzy Jamesa Wheatleya. - Nienawidzę cię! -krzyknął. -Jesteś tchórzem! Powinieneś był przyznać się Ackerleyowi. Powinieneś to zrobić, ale za bardzo się bałeś! Tak samo jak boisz się bić ze mną jeden na jednego! No już, uderz mnie, ale to i tak niczego nie zmieni! Nadal będziesz małym nędznym tchórzem! Nienawidzę cię! Uśmiech na twarzy Jamesa zgasł, a jego oczy rozszerzyły się. Słowa trafiły do celu. Jonathan wiedział, że to szaleństwo, ale mimo to coś się w nim śmiało. James kopnął go w podbrzusze. Jonathana przeszył niewiarygodny ból. Ogień od krocza sięgnął aż do brzu- cha i wyżej. Chłopiec zawył z bólu i nogi zapadły się pod nim. Upadłby, gdyby Stuart i George go nie trzymali. James postąpił krok naprzód. Jego oczy były bezlitosne jak oczy żądnego krwi zwierzęcia. - Trzymajcie go! - powiedział i zamachnął się do ciosu. Drugi dzwonek zadzwonił dziesięć minut temu. Sypialnia opustoszała; mieszkańcy albo ubierali się w szatni, albo szli na śniadanie. Przez zaciągnięte zasłony prześwitywały promienie jesiennego słońca, rzucając strugi zimnego światła na podłogę i łóżka. Jonathan stał przed lusterkiem w pustej łazience i oglądał swoją twarz. Całe ciało miał pokryte siniakami; różowość skóry zamieniła się w mozai- kę czerwieni i fioletu, które zlewały się ze sobą jak na abstrakcyjnym obrazie. Obrócił się w prawo i w lewo, żeby ocenić swój stan. Poruszał się powoli, gdyż przy zbyt gwałtownych ruchach jego ciało przebiegały dreszcze bólu. Każdy oddech także przynosił ból. Na czole, w miejscu, którym uderzył w ściankę muszli, wyrastał pokaźny guz. Ale oprócz tego na twarzy nic nie było widać. Byli ostrożni. Okrutni, ale ostrożni: postarali się, aby wszystkie ślady pozostały ukryte pod ubraniem. Jonathan przyglądał się sobie spod powiek ciężkich od bólu i niewyspania. Powtarzał sobie, że postąpił słusznie. Za cztery dni zobaczy się z ojcem. A to przecież tylko chwila. Jeśli dożyje. Wyszedł z sypialni i skierował się ku szatni. Starał się poruszać bardzo ostrożnie. Tam też było prawie pusto, nie licząc kilku piątoklasistów, którzy zrezygnowali ze śniadania; myśleli tylko o tym, żeby znaleźć się z powrotem w łóżku, więc nie zwracali uwagi na Jonathana. Ubrał się szybko, starając się, żeby nikt nie zauważył siniaków. Wstydził się ich, jak gdyby został napiętno- wany. Ciasne ubranie ocierało się o skórę, jeszcze bardziej potęgując ból. Starał się go zignorować; w końcu to tylko sińce, które szybko znikną. Nie został trwale okaleczony. Na razie. Z przebieralni Jonathan poszedł do swojego pokoiku, żeby zabrać książki na poranne lekcje. W holu było pusto. Wszyscy udali się na śniadanie, ale nie- bawem stamtąd wrócą. Na tę myśl przyspieszył kroku. Na stole koło schodów leżała poczta. Jonathan spostrzegł białą kopertę za- adresowaną do siebie. Charakter pisma ojca. Wskazówki do podróży na ferie. Spodziewał się tego listu. Otworzył kopertę i nie zatrzymując się zaczął czytać. Drogi Jonathanie! Mam złe wieści. Twoja macocha trochę niedomaga. Kilka tygodni temu złapała grypę, Wydawało się, że całkiem już wyzdrowiała, gdy nagle wirus znów zaatakował. Nie pozwala mi sprowadzić lekarza, ale leży w łóżku i bardzo źle się czuje. Rzecz jasna, nalegałem, żeby odwołała podróż do Devon. Ona zaś upierała się, żebym nie odwoływał naszego spotkania z jej powodu, ale ciągle kaszle i trzęsie się, więc wiem, że nie jest w stanie przyjąć gościa w domu. Niestety, oznacza to, że nie będziesz mógł spędzić z nami ferii. Wiem, że rozczaruje Cię to-tak samo jak mnie, ale nie ulega wątpliwości, iż zdrowie Two- jej macochy trzeba postawić na pierwszym miejscu. Skontaktuję się z Twoją matką i wyjaśnię, co się stało. Jestem pewien, że Twój przyjazd sprawi jej wielką radość. Dziękuję za list Cieszę się, że w szkole wszystko w porządku. Pozdrowienia od macochy. Napisz koniecznie, jeśli będziesz czegoś potrzebował. Zawsze kochający Tata ***. Jonathan zdążył dojść do pokoju. Otworzył drzwi. Wnętrze wyglądało jak po przejściu huraganu. Biurko leżało wywrócone na bok, lampa ze stłuczoną żarówką na podłodze, drzwi szafki były otwarte, a cała jej zawartość walała się po podłodze: książki z oderwanymi okładkami, podarte listy, oprawione zdjęcie rodziców zgniecione obcasem. Na zaciągniętej zasłonie wisiała kartka z jednym zdaniem: TO DOPIERO POCZĄTEK Jonathan zamknął za sobą drzwi i oparł się plecami o ścianę, a potem osu- nął się do pozycji siedzącej z kolanami przyciśniętymi do piersi. Z zewnątrz dochodziły głosy chłopców wracających ze śniadania, gotowych do porannej modlitwy w kaplicy. Łzy spłynęły po twarzy Jonathana powoli i bezgłośnie. Poczuł w ustach słony smak. W zaciśniętej dłoni trzymał zmięty w kulkę list od ojca. „# Zdawało się, że siedzi tak nie wiadomo jak długo. Patrzył gdzieś w prze- strzeń niewidzącymi oczami. Nawet nie ścierał z twarzy łez - w tej chwili cały świat mógłby je widzieć. Jonathan wcale o to nie dbał. Ktoś zapukał cicho do drzwi. Jonathan nie zareagował. - Palmer, toja,Rokeby. Nie odpowiedział. Drzwi otworzyły się i Richard wszedł do środka. Rozej- rzał się po pokoju. - Jezu Chryste! Zamknął drzwi i uklęknął naprzeciw Jonathana, ślizgając się na rozrzuco- nych po podłodze książkach i strzępach papieru. - Nic ci nie jest? Jonathan skinął głową. - Słyszałem, jak ktoś rozmawiał o tobie przy śniadaniu. Dlaczego nic nie mówiłeś? Pogrzeb był rano, o wpół do siódmej wróciłem. Powinieneś był mi powiedzieć. - Czy to by coś zmieniło? - Mógłbym cię ochronić. - Jak? - Znalazłbym sposób. - Dlaczego on to narysował? Dlaczego tak o mnie myśli? Nie rozumiem tego. - Ja rozumiem - powiedział cicho Richard. Rozległ się dzwonek. Na zewnątrz zadudniły kroki biegnących chłopców. Poranne nabożeństwo. Na myśl o tym Jonathan poczuł mdłości. Znów pojawi- ły się łzy. Ukrył twarz w dłoniach, wstydząc się swojej słabości. - W porządku - rzekł cicho Richard. - Możesz płakać, jeśli chcesz. Nie przeszkadza mi to. Jonathan otarł łzy. - Co z Wheatleyem? Odebrali mu ferie? - Narazie. - Jak to na razie? - spytał Jonathan podnosząc wzrok. - Jego rodzice należą do Rady Szkoły. Pakują tysiące funtów w odnawia- nie sali gimnastycznej, tej katowni. Wheatley zadzwoni do mamusi i poskarży się, jaka to wielka niesprawiedliwość go spotkała; wtedy mamusia zadzwoni do dyrektora i da mu do zrozumienia, że sponsorowanie może się skończyć, jeśli James nie będzie mógł przyjechać na ferie. - Myślisz, że im się to uda? Richard uniósł brwi. - Możesz mi wierzyć. W piątek Wheatley będzie się pakował razem ze wszystkimi. Te słowa, wypowiedziane w dobrej wierze, zabolały Jonathana jak najgor- szy cios. Wyciągnął dłoń, w której trzymał zwinięty list od ojca. Richard otwo- rzył go, przeczytał i gwizdnął z cicha przez zęby. - I co? Pojedziesz do matki? - Tak. A co mi pozostaje? - Mógłbyś pojechać do mnie. - Do ciebie? - Ta nieoczekiwana propozycja zaskoczyła Jonathana. Richard skinął głową. - Jeśli chcesz. - Jonathan milczał. - A więc? Nie wiedział, co odpowiedzieć. Perspektywa spędzenia ferii z Richardem pociągała Jonathana, ale też w jakiś sposób niepokoiła. - Chcesz? - powtórzył pytanie Richard. - Nie mogę. - Dlaczego nie? Wolisz zobaczyć się z matką? Jonathan potrząsnął głową. - Zrozumiałbym, gdybyś odmówił z takiego powodu. W końcu nie mamy zbyt wielu okazji do wyjazdu. - Nie o to chodzi. Ferie już za trzy dni. Nie zdążyłbyś uprzedzić rodziny. - Zdążyłbym. - To byłoby niezręczne. Nie chciałbym się narzucać. Jonathan próbował się wymówić, ale ucieszył się, gdy Richard zaopo- nował: - Wszystko będzie dobrze, nie martw się. Zadzwonię do nich po obiedzie. No to co, jedziesz? Jonathan nie miał już argumentów. - Tak. Richard uśmiechnął się. - Dobrze. Jonathan czuł na sobie baczne spojrzenie Richarda. Przeniósł wzrok na kart- kę papieru, którą Richard trzymał w dłoni. - Ona wygra, prawda? Tak jak powiedziałeś. - Jeszcze nie wygrała. - Ale wygra. - Nie wygra, jeśli jej pozwolisz. - Wydaje ci się, że to takie łatwe? - Bo to jest łatwe. - Ciągle tak mówisz, a to nieprawda. Nie chciałem, żeby Ackerley wygrał. On wiedział, że to nie ja zrobiłem ten rysunek na tablicy, ale wcale go to nie obchodziło. Chciał, żeby mnie ukarali. A Wheatley siedział sobie i patrzył. Wy- dałem Wheatleya, bo nie chciałem, żeby uszło mu to płazem. Ale Wheatleyowi nic się nie stanie, a Ackerley będzie się cieszył, że skarżypyta dostał za swoje. | A więc oni mimo wszystko zwyciężają. - A ty zgadzasz się na to - rzekł cicho Richard. Te słowa dotknęły Jonathana. - Wcale się nie zgadzam! - Zgadzasz się. Jak zawsze. Jonathan żachnął się. - A co mam zrobić?! To oni mają władzę. Taki jest ten system, nie można| z nim walczyć. - Można. Ja walczę. Bez przerwy. - Ty to co innego! - Ty też mógłbyś walczyć. - Nie mógłbym. Nie jestem taki jak ty. - Nie - rzekł cicho Richard. - Ale chcesz być. - Samo pragnienie nie wystarczy. - Wystarczy, jeśli będziesz pragnął wystarczająco mocno. Jeśli przesta- niesz godzić się na wszystko i pozwalać im zwyciężać. To zależy od ciebie. Przez chwilę patrzyli sobie w oczy. - Czego ty chcesz? - spytał Richard. - Czego chcesz naprawdę? - Chcę być taki jak ty - odparł cicho Jonathan. - Oddałbym wszystko, żeby \ taki być. - A więc pomogę ci w tym. Pokażę ci, jak zwyciężać. A wtedy nikt, ani Ackerley, ani Wheatley, ani twoja macocha, ani nikt inny już cię nie zrani. Oczy Richarda rozbłysły. Jonathan spojrzał w ten blask i ogarnął go strach. Nagle Richard się uśmiechnął, jakby mówił: „Wszystko będzie dobrze". Jonathan ufał mu, więc odsunął strach i także się uśmiechnął. Dwór Upchurch Hall stanowił siedzibę rodu Rokebych od ponad trzystu lat. Był to siedemnastowieczny budynek z szarego kamienia, z olbrzymimi oknami we wnękach i licznymi kominami sterczącymi w górę jak wyprostowa- ne palce. Kamień, pociemniały i zniszczony w ciągu wieków przez żywioły, przydawał domowi wiekowego dostojeństwa. Wzdłuż podjazdu ciągnęły się dobrze utrzymane trawniki. Na tyłach rósł dziki las, osłaniający domostwo przed ostrym wiatrem wiejącym od Morza Północnego. Jonathan siedział przy oknie sypialni Richarda, który rozłożył się na łóżku i czytał książkę. Pan Rokeby w swoim gabinecie zmagał się z krzyżówką z „Ti- mesa". Przez okno Jonathan widział, jak pani Rokeby, starannie otulona płasz- czem przeciwdeszczowym, zatrzymuje się na chwilę, by zamienić parę słów z ogrodnikiem, a potem wsiada do samochodu i odjeżdża. Życie w Upchurch Hall toczyło się swoim normalnym trybem. Tylko że życie w Upchurch Hall nie miało w sobie nic normalnego. Dotarli tutaj w deszczowy wieczór dwa dni temu. Jonathan czekał na scho- dach internatu Abbey House z walizką w dłoni, a obok stał dziwnie osowiały Richard. Inni chłopcy kręcili się tu i tam, pokrzykując i śmiejąc w oczekiwaniu na rodziców. Kątem oka Jonathan spostrzegł też kilku takich, których rodzice, przebywający za granicą, nie mogli przyjechać, a ponieważ żaden z kolegów nie zaprosił ich do siebie, musieli spędzić ferie w internacie; szli teraz do sto- łówki, by w samotności zjeść kolację, ten widok wzbudził w nim poczucie winy, jak gdyby ponosił odpowiedzialność za ich smutny los. Richard szturchnął Jonathana w bok, gdy wśród samochodów na podjeź- dzie ukazał się biały bentley. Za kierownicą siedział mężczyzna w średnim wieku. Richard przedstawił go jako Jessopa. Kierowca wyjaśnił, że pani Rokeby za- mierzała przyjechać osobiście, ale żona burmistrza złożyła jej nieoczekiwaną wizytę, więc musiała zostać w domu. Wsiedli do samochodu. Po godzinie jazdy w ciemności i deszczu znaleźli się przed wysoką żelazną bramą. Jessop skręcił i samochód łagodnie wtoczył się na kamienny podjazd. Oczom zdumionego Jonathana ukazał się zarys olbrzymiego domu Richarda. Ten pałac należał do innego świata niż nędzny szeregowiec na przedmieściach Leeds, gdzie mieszkał z matką. Jonathana ogarnęła panika: przecież on nie ma tutaj czego szukać. Rodzina Richarda po prostu go wyśmieje. Popełnił głup- stwo, przyjmując zaproszenie. Pan i pani Rokeby czekali na ganku, aby przywitać gości. Pan Rokeby, wy- soki, atletycznie zbudowany mężczyzna, nosił się z wojskową sztywnością. Uści- snął dłoń Richarda. Pani Rokeby, niewysoka i nieco pulchna, pocałowała go w policzek. Na ich widok Jonathan trochę się uspokoił: nie byli aż tacy wynio- śli, jak sobie wyobrażał. Pani Rokeby poprowadziła ich długim korytarzem, a potem klatką scho- dową. - Musicie zrzucić te przemoknięte ubrania przed kolacją- poleciła. Ri- chard zniknął za drzwiami, a pani Rokeby wprowadziła Jonathana do olbrzy- miej komnaty z kominkiem, w którym płonął ogień, i drzwiami w ścianie po prawej stronie. - To przejście do pokoju Richarda - wyjaśniła. - Pomyślałam, że tu wam się^spodoba." Jonathan, oszołomiony wspaniałością tego wszystkiego, tylko skinął głową. We czwórkę zjedli kolację przy długim stole w jadalni, z której ścian spo- glądały na nich portrety przodków rodziny. Pani Jessop podała kolację i zaraz potem wyszła. Jedli wołowinę z porcelanowych talerzy i pili wino z kryształo- wych kieliszków. Jonathan odmierzał starannie każdy ruch z obawy, że użyje niewłaściwego widelca lub coś rozleje. Pan i pani Rokeby zadawali mu pytania dotyczące jego osoby, na które starał się wyczerpująco odpowiadać; cały czas towarzyszyła mu przy tym bolesna świadomość swego akcentu. Pan Rokeby pytał raczej przez grzeczność, lecz pani Rokeby zdawała się szczerze zainteresowana kolegą syna. < Często się uśmiechała, jak gdyby wyczuwając skrępowanie gościa starała się dodać mu otuchy. Richard nic nie mówił; bez entuzjazmu podnosił widelec do ust, zachowując się tak, jakby chćiał dać wszystkim do zrozumienia, że wolał- by być gdzie indziej. Od czasu do czasu, jak gdyby wiedzeni telepatią, pan, i pani Rokeby spoglądali jednocześnie na syna, potem na siebie, by po chwili z powrotem skierować uwagę na gościa. Późnym wieczorem, rozbierając się w ciszy sypialni, Jonathan usłyszał za sobą jakiś szmer. Był to Richard, który wykorzystał przejście między pokojami. Uklęknął przed kominkiem i zaczął grzebać haczykiem w ogniu. Jonathan przy- glądał mu się przez chwilę. - Podobają mi się twoi rodzice - powiedział cicho. - To nie są moi rodzice. - Nie?! Ale przecież... - To ciocia i wujek. - Aha. - Wujek jest starszym bratem ojca. - A gdzie są twoi rodzice? - Nie żyją. Jonathan nie mógł się powstrzymać przed zadaniem tego pytania. - Jak to się stało? Richard patrzył w ogień. Odblaski płomieni skakały mu po twarzy. Odpo- wiedział szybko i bez zastanowienia, jak gdyby recytował słowa wyuczone na pamięć, które powtarzał wiele razy: - Ojciec był w RAF-ie. Zginął w czasie wojny, a mama umarła na raka, kiedy miałem dziewięć lat. Jonathan szukał jakichś słów, którymi mógłby pocieszyć Richarda, ale na- gle wyobraził sobie, jak pusty byłby jego świat, gdyby rodzice umarli. Nie było na to odpowiednich słów. - Strasznie mi przykro, Richard - powiedział niepewnie. - Naprawdę. Richard nie odrywał wzroku od ognia. - Nieważne - odparł wreszcie, podnosząc się. - Przepraszam za to dzisiej- sze maglowanie. - Nie szkodzi. - Jesteś pierwszym kolegą, jakiego tu przywiozłem. Nic dziwnego, że są ciekawi. Jonathan uśmiechnął się. - Przynajmniej niczego nie stłukłem. - Nie przejęliby się. Jestem zmęczony, idę spać. Jutro będzie lepiej. Cie- szę się, że tu jesteś. - Ja też - odparł machinalnie Jonathan. Zaraz jednak zdał sobie sprawę, że to prawda. I rzeczywiście następnego dnia było lepiej. Richard, który przyszedł zawo- łać Jonathana na śniadanie, sprawiał wrażenie bardziej odprężonego niż wczo- raj przy kolacji. Pani Rokeby zachęcała do zjedzenia całej porcji. - Wiem, czym was karmią w szkole - mówiła nakładając Jonathanowi ko- lejnego wędzonego śledzia. - Kuzyn Richarda Edward też tam chodził i zaw- sze, kiedy przyjeżdżał na wakacje, był chudy jak szczapa. - Od tego czasu zdążył to nadrobić-zauważył jej mąż. - Trudno mieć do niego pretensje po takiej głodówce. Jakie macie plany na dzisiaj? - Jeszcze nic nie postanowiliśmy - odparł Richard. - A może zrobimy sobie wycieczkę? Można by pojechać do Norwich. - Uśmiechnęła się do Jonathana. - Co ty na to? Jonathan przełknął kęs i zerknął niepewnie na Richarda. Ten jednak zapa- trzył się gdzieś, więc Jonathan sam musiał podjąć decyzję, - Bardzo chętnie - odparł grzecznie. - Świetnie - rozpromieniła się pani Rokeby. - Wyjedziemy o jedenastej. Zdążymy zjeść dobry lunch, a potem pójść do kina. Po śniadaniu możesz za- dzwonić do rodziców. Niech wiedzą, że dojechałeś bezpiecznie. Richard zapro- wadzi cię do telefonu... Jonathan najpierw zadzwonił do matki. Chciał opowiedzieć jej o Upchurch Hall, ale mama wolała, żeby nie nabijał gospodarzom rachunku telefonicznego, więc przypomniała tylko, że przy każdej okazji ma mówić proszę i dziękuję i zjadać wszystko, co przed nim postawią na stole. Potem zadzwonił do biura ojca. Odebrała sekretarka i poinformowała, że ojca nie ma w pracy. - Pojechał z żoną do Devon w odwiedziny do jej rodziców. - Do Devon?! Ale przecież ona jest chora! - Wyglądała świetnie, kiedy ją widziałam. Jonathan odłożył słuchawkę. Powiedział sobie, że właściwie powinien się tego spodziewać. Mimo to jednak czuł się zdradzony. Richard obserwował przyjaciela z rogu pokoju. - Rozumiem, że twoja macocha wyzdrowiała. - Pojechali do Devon. - A więc jeden zero dla niej. Jonathan wzruszył ramionami, udając, że się nie przejął. - Nie obchodzi mnie to. - Obchodzi. Nie chciał tego roztrząsać. Nie teraz, kiedy czuł się słaby. - Pójdę przygotować się do drogi. Wybiegł z pokoju, zanim Richard zdążył zadać następne pytanie. Pan Rokeby odwiózł ich do Norwich. Jonathan wyglądał przez okno na nie- kończące się pola. Olbrzymie niebo nad Norfolk zaciągnęło się ciemnymi chmu- rami. Przed wieczorem na pewno spadnie deszcz. Dął zimny wiatr. Wnętrze samochodu wypełniło się ostrym zapachem fajki pana Rokeby. Pani Rokeby otworzyła na chwilę okno i Jonathan poczuł na twarzy zimny powiew. Nie prze- szkadzało mu to wcale. Rześkość tego podmuchu przypomniała mu, że - nawet jeśli na krótko - wyrwał się z więzienia szkoły. Zjedli lunch w restauracji mudacu za katedrą w Norwich. Był to cichy, lecz wykwintny lokal. Kelnerzy krzątali się bezgłośnie koło ich stolika. Potem wszys- cy pili kawę z maleńkich białych filiżanek. - Znalazłem ten klucz - powiedział do żony pan Rokeby przygotowując się do napełnienia fajki. - Gdzie był? - W szkatułce ze starymi monetami. - Otworzyłeś kufer? - Na chwilę. - Pan Rokeby wydłubał scyzorykiem zużyty tytoń i rozchylił kapciuch. - Zapchany rupieciami, jak mi się zdaje. Jutro będę musiał zrobić w nim porządek. - Może chłopcy by się tym zajęli. Mieliby zabawę. - Czym? - spytał Richard. Cały czas wyglądał przez okno i dopiero teraz spostrzegł, że mowa o nim i o Jonathanie. - Kufrem cioci Eleonory. Richard wzruszył ramionami. - Czemu nie - odpowiedział, kierując spojrzenie z powrotem na okno. Pani Rokeby obdarzyła Jonathana uśmiechem. Pan Rokeby poprosił o rachunek. Do seansu została godzina. Pani Rokeby chciała zrobić zakupy. Namówiła męża do pójścia z nią, a chłopcy mieli pospacerować trochę sami po mieście. Chodzili zatłoczonymi ulicami, od czasu do czasu zatrzymując się przed wystawami sklepowymi. Wreszcie znaleźli się na Placu Katedralnym. Zaczęło padać, więc schronili się w kościele. Chór, który stał w ławkach przy końcu nawy, próbował jakiś chorał. So- pran, alt, tenor i bas splatały się ze sobą niczym nitki, tworząc dźwięk zarazem piękny i osobliwy. Kilkanaście osób w katedrze słuchało w nabożnej ciszy. Śpiew chóru wznosił się i odbijał od wysokiego, łukowatego sklepienia. Jonathan i Richard przeszli nawą aż do drzwi krużganka. Ich szkolne buty stukały o kamienną podłogę. Richard zbliżył się do„ ściany ozdobionej płasko- rzeźbami. Jonathan tymczasem oglądał krużganek/Rozpadało się na dobre; kro- ple deszczu smagane podmuchami wiatru rozpryskiwały się o kolumny i spa- dały na kamienną posadzkę. Oprócz Jonathana w krużganku znajdowała się tylko para w starszym wie- ku. Kobieta czytała fragment z przewodnika nieprzyjemnie wysokim głosem. Jonathan minął ich szybko; za rogiem natknął się na dwoje młodych ludzi na kamiennej ławce przed trawiastym placykiem pośrodku krużganka. Siedzieli twarzą do siebie, ubrani w grube kurtki i długie szale, które zwisały z ich szyi jak stuły. Całowali się, mimo padającego deszczu i wiatru. Pochylili się ku sobie, dotykając się ustami; nie był to pocałunek pełen namiętności - raczej roztaczał nad nimi zasłonę intymności, która pozwalała zapomnieć o całym otaczającym świecie. Oznaczał bliskość, czułą więź dwojga ludzi. Jonathan poczuł się jak intruz. Zatrzymał się i patrzył przez chwilę, ale to go zawstydziło. Spuścił wzrok i spojrzał na swoje stopy; dopiero wtedy zauwa- żył, że-stoi na grobie. Na kamiennej płycie widniały wyryte nazwiska ludzi, którzy byli tu pochowani. Pod kryptą spoczywały szczątki Roberta Medlicotta, zmarłego piętnastego października tysiąc osiemset dziewiętnastego roku, syna Thomasa Medlicotta i Catherine. Miał szesnaście lat. Teraz był tylko garścią prochu pod stopami Jonathana. Dwoje starszych ludzi wstało z ławki i zbliżało się do trawnika. Piskliwy głos kobiety dotarł do zakochanej pary i przerwał ich pocałunek. Podnieśli gło- wy i spostrzegli Jonathana. Uśmiechnęli się. Włosy dziewczyny były mokre od deszczu; oboje wyglądali na bezgranicznie szczęśliwych. Jonathan minął ich i pospieszył do wnętrza katedry. Richard uważnie oglądał płaskorzeźby. Skinął palcem na Jonathana. Z dru- giej strony nadchodziła kobieta z dziewczyną mniej więcej trzynastoletnią. Ko- bieta pokazywała coś dziewczynie, która wyglądała na śmiertelnie znudzoną. Gdy się zbliżyły, dziewczyna spojrzała na Richarda i jej oczy nagle rozbłysły zainteresowaniem. Jonathan poczuł się nieswojo. Dziewczyna spostrzegła, że Jonathan się jej przygląda i spuściła oczy. Odprowadził ją wzrokiem, a potem zbliżył się do Richarda. W maleńkiej niszy otoczonej kolumnami widniała tablica pamiątkowa z pła- skorzeźbą przedstawiającą szkielet stojący za kamieniem z dłońmi złączonymi jakby w modlitwie. Inskrypcja głosiła: TU SPOCZYWA THOMAS GOODING OCZEKUJĄC BOSKIEGO SĄDU DNIA. CI, KTÓRZY TU PRZECHODZICIE PAMIĘTAJCIE O ŚMIERCI, BO UMRZEĆ MUSICIE. BYŁEM KIEDYŚ TAKI JAK WY, A WY STANIECIE SIĘ TACY JAK JA Jonathan przeczytał słowa powoli, uważnie. - Ciekawe, co on zrobił - powiedział cicho. - Co zrobił? - Ten napis sugeruje, że Thomas został ukarany za coś, co uczynił za życia. Przyglądali się szkieletowi; miał zęby wyszczerzone w uśmiechu, który jak- by szydził ze złożonych w modlitwie dłoni. Otaczające kolumny przypominały kraty celi, w której zmarły miał pozostać do dnia sądu ostatecznego. - Cokolwiek to było, założę się, że teraz gorzko tego żałuje - rzekł z we- stchnieniem Richard. Chór ucichł; tylko sopran wznosił się i opadał jak fale na morskim brzegu. Był to błagalny, zawodzący lament - Nie podoba mi się tu - rzekł nagle Jonathan. - Chodźmy. Gdy dotarli do drzwi, solistka skończyła śpiewać. Z ław rozległy się grom- kie brawa. ^ Tej nocy, we śnie,Jonathan znów spacerował po katedrze. Tylko cienie poruszały się w olbrzymim, pustym niczym krypta grobowca wnętrzu, w któ- rym cisza zaległa na kamiennych ścianach. Jonathan stanął na wprost niszy z tablicą pamiątkową Thomasa Goodinga. Szkielet znikną/, a na jego miejscu pojawił się portret bladego chłopca o smut- nych oczach, w dziewiętnastowiecznym stroju, niewiele starszego od Jonatha- na. Jonathan wiedział, że jest to Robert Medlicott - Co ty tu robisz? - spytał. - To nie twoje miejsce. Chłopiec nic nie odpowiedział,^tylko patrzył smutnymi oczami. Były to oczy szesnastolatka, lecz wydawało się, że mają setki lat, a przy tym biła z nich tak intensywna tęsknota, że Jonathan aż się przeraził. Odwrócił się i pospieszył do drzwi, spoza których dobiegał śmiech. Okazało się jednak, że drzwi są zamknięte. Walił pięściami i wołał o ratu- nek, ale śmiech zamilkł i nie było już nikogo, kto mógłby przyjść z pomocą. Został sam, uwięziony w pułapce milczącej katedry. Nadal było ciemno, ale niezbyt spokojnie. Cienie zaczęły się poruszać. Jonathan zerwał się ze snu. Leżał na łóżku, a serce waliło mu głośno. W po- koju było ciemno i zimno jak w katedrze. Wstał i szybko podbiegł do okna; chciał zobaczyć światło. Odsunął zasło- nę i wyjrzał przez okno, za którym już świtało. Niebo znów się chmurzyło. Zapowiadał się następny deszczowy dzień. Ubrał się i zszedł na dół. Jadalnia była pusta; nikt się jeszcze nie zbudził. Jadalnia prowadziła do amfilady pokoi z portretami rodzinnymi na ścia- nach. Sobiepankowie z epoki restauracji, siedemnastowieczni szlachcice w pe- rukach, osiemnastowieczni dandysi, surowo wyglądający mężowie z epoki wiktoriańskiej. Na Jonathana spoglądały kolejne pokolenia rodu Rokeby. Pró- bował znaleźć w ich rysach podobieństwo do Richarda, lecz jakoś go nie do- strzegał. Dotarł do narożnego pokoju o ścianach pokrytych czerwonym adamasz- kiem. Środek gabinetu zajmowało biurko z fotografiami oprawionymi w ram- ki. Podniósł zdjęcie ślubne zrobione jakieś dwadzieścia lat temu: młoda para przed kościołem w otoczeniu rodziny. Obok pana młodego stali państwo Roke- by. Jonathan uzmysłowił sobie, że nowożeńcy muszą być rodzicami Richarda. Stanowili piękną parę; ciemnowłosy mężczyzna był wysoki i silnie zbudo- wany, podobnie jak brat, lecz znacznie przystojniejszy. Jasnowłosa, smukła kobieta miała delikatne rysy i głęboko osadzone oczy, zupełnie jak Richard. Obok stał podobny do niej mężczyzna w średnim wieku, przypuszczalnie oj- ciec. Jonathan podniósł następne zdjęcie. Matka Richarda w ogrodzie w słoneczny dzień, a obok mężczyzna wyglądający na jej ojca. Matka trzyma na kolanach Richarda, który ma cztery, najwyżej pięć lat. Otacza go opiekuńczo ramionami. Nie zwracają uwagi na aparat, śmiejąc się z jakiegoś przed chwilą wypowie- dzianego żartu. Na widok rodzinnego szczęścia Jonathan zmieszał się, jakby siłą wdzierał się w życie Richarda. Usłyszał z tyłu jakiś szmer. Odłożył fotografię i odwrócił się twarzą do pani Rokeby. - Ja tylko oglądałem - powiedział niepewnie. - Zobaczyłam otwarte drzwi i pomyślałam, że to ty. - Ja tylko patrzyłem, nic więcej. - Nic się nie stało. - Uśmiechnęła się przyjaźnie. - Podobają ci się? - Kto? Wskazała portrety na ścianie. - O, tak. Bardzo. - Mnie trochę przerażają. To dziwne, gdy obserwują cię dawno zmarli krew- ni o podobnych nosach i brodach. - Roześmiała się. - Z radością przyjęłabym w prezencie kilka pejzaży. - Przepraszam. Powinienem był spytać. - Nie szkodzi. To ja przepraszam, że nie wstałam wcześniej. Jonathan poczuł się jeszcze bardziej niezręcznie, słysząc przeprosiny pani Rokeby. Milczał. - Bardzo lubisz Richarda, prawda? - Tak. - To dobrze. Martwię się czasem o niego. Jest taki samotny, a przecież każdy powinien mieć przyjaciela. - Jaka była jego matka? Pani Rokeby otworzyła szerzej oczy. - Jego matka? Mówił coś o niej? Czy... - Spojrzała na stół ze zdjęciami i coś sobie uświadomiła. Uśmiechnęła się, lecz jej oczy świadczyły o tym, że ma się na baczności. - Była cudowną osobą. - Tak właśnie wygląda. - Czy Richard mówił ci coś o niej? - Powiedział tylko, że nie żyje. Nie chciałem zadawać pytań. - Słusznie. ~ Skinął-głową. Usłyszeli głosy: to Richard rozmawiał z wujem. Pani Rokeby odwróciła się, jakby chciała odejść, lecz przystanęła. - Cieszę się, że przyjechałeś, Jonathanie. Naprawdę. Richard od dawna potrzebował przyjaciela i cieszę się, że ty nim jesteś. Te słowa zmieszały Jonathana, ale zarazem sprawiły mu przyjemność. Uśmiechnął się nieśmiało. - Ja też się cieszę. ^ Wyszli razem z pokoju i skierowali kroki do jadalni. Dziesięć po jedenastej. Pani Rokeby pojechała odwiedzić przyjaciółkę. Jo- nathan obserwował, jak Odjeżdża, siedząc na parapecie w pokoju Richarda. Ri- chard leżał na łóżku i czytał książkę. Pukanie do drzwi. Wszedł pan Rokeby. - Co porabiacie? " - Czekamy, aż przestanie padać - odparł Richard. - Może zajrzelibyście do kufra cioci Eleonory? To może być zabawne. Richard uniósł brwi. - Miej pretensje do cioci. To jej pomysł. Oto klucz. - Rzucił go na łóżko. Kufer znajdziecie w lamusie. Richard odłożył książkę. Podniósł klucz i dał ręką znak Jonathanowi. Okno lamusa wychodziło na las. Na środku stała dębowa skrzynia rzeźbio- na w sylwetki okrętów. Richard przekręcił klucz i podniósł wieko; w powietrzu rozniósł się zapach stęchlizny. Richard wyjął paczkę gazet związanych sznur- kiem i podał Jonathanowi. KONIEC WOJNY! - głosił tytuł na pierwszej szpalcie. Gazeta pochodziła z tysiąc dziewięćset osiemnastego roku. - Po co twoja ciocia to trzymała? Richard wzruszył ramionami. - A dlaczego ludzie przechowują różne rzeczy? - odpowiedział pytaniem, - wyciągając z kufra zakurzone książki. Jonathan wziął jedną do ręki. - Burza w sercu. Romans historyczny, podobny do tych, które jego babcia wypożyczała cią- gle z biblioteki. Zerknął przez okno. - Spójrz. Richard trzymał w dłoniach drewnianą tabliczkę, jakieś trzydzieści na sześć- dziesiąt centymetrów, pokrytą gotyckimi literami. Staroświecka plansza ouija. - Nie mogę uwierzyć, że ciocia coś takiego miała. Jonathan wziął tabliczkę z ręki przyjaciela. < - A czemuż by nie? W epoce wiktoriańskiej używano ich bardzo często. - Trudno zaliczyć ciocię do epoki wiktoriańskiej. Zmarła niecałe dwa ty- godnie temu! - Może należała do jej matki. Ludzie uwielbiali wówczas seanse spiryty- styczne. Traktowali je jako rodzaj towarzyskiej zabawy po kolacji. - Myślałem, że grali po prostu w brydża. - - Seanse cieszyły się wielką popularnością. Czytałem książkę o historii badania zjawisk nadprzyrodzonych. - Jonathan odwrócił tabliczkę, szukając daty jej powstania. Nigdy przedtem nie miał w ręku oryginalnej planszy ouija. -Uży- wałeś kiedykolwiek czegoś takiego? - Nie. - Ja tak. - Kiedy? - Dwa lata temu, w domu kolegi. Organizowaliśmy seanse po lekcjach, ale nie mieliśmy oryginalnej tabliczki. Robiliśmy krąg z kawałków papieru i kła- dliśmy szklankę pośrodku. - No i co, wydarzyło się coś niezwykłego? - Tak, ale tylko dlatego, że Mark Peters ruszał rękami. Kiedy zorientowa- liśmy się, że to on, zadawaliśmy pytania w rodzaju: „Któremu z nas najlepiej się powiedzie", a potem obserwowaliśmy, jak koniuszek palca Marka czerwie- nieje od popychania szklanki. - Chcesz spróbować teraz? Jonathan pamiętał, że dobrze się wtedy bawił. - Tak, ale nie mamy szklanki. - Jest na moim nocnym stoliku. Zaraz przyniosę. Richard wyszedł, a Jonathan przyjrzał się tabliczce. Wodził palcami po zna- kach na powierzchni drewna. Były zamazane, ale wyraźne. Z jakiego okresu pochodzi plansza? Jak długo przeleżała na dnie kufra? Nie była pewnie używa- na od dziesiątków lat. Kiedy ostatni raz szklanka przesunęła się po jej powierzch- ni? Jakie sekrety ujawniła tym, którzy jej dotykali? Jakie duchy przywołała? Czy obserwują go teraz? Nagle ogarnęło Jonathana złe przeczucie, a wraz z nim chęć schowania ta- bliczki z powrotem w skrzyni i zamknięcia jej na klucz. Richard wrócił z niewielką szklanką, którą położył na planszy. - Może nie powinniśmy tego robić? - spytał niepewnie Jonathan. - Dlaczego nie? - Nie wiadomo, co się może stać. - Nic się nie stanie. To tylko zabawa. Nie pójdziemy za to do piekła. Jonathan wyjrzał przez okno; niebo nadal było ciemne. Ten deszcz mógłby wreszcie przestać padać. Przeczucia są śmieszne. Wtedy, w domu kolegi, wcale nie odczuwał stra- chu. - Trzeba zrobić tak... Deszcz przestał padać, a przeczucie Jonathana ustąpiło miejsca frustracji. Szklanka ani drgnęła, stół się nie poruszył, a pianino nie zaczęło samo grać. Nie zdarzyło się nic niezwykłego. Richard odsunął palec od szklanki i ziewnął. - Może jeszcze się uda-zachęcił Jonathan. Nie przekonało to Richarda. Usłyszeli hamowanie samochodu na podjeź- dzie; to pani Rokeby wracała od przyjaciółki. - Spróbujmy jeszcze raz-poprosił Jonathan. Przypomniał sobie urywek książki o zjawiskach nadprzyrodzonych. Była tam mowa o tym, że świat materialny łączy się ze światem duchów poprzez szereg drzwi. Ale nie wystarczy poprosić, żeby drzwi się otworzyły. Między tymi, którzy dążą do ich otwarcia, musi być zachowana równowaga emocjo- nalna. Czy coś w tym rodzaju. Nie wiedział, czy powiedzieć o tym Richardowi. Pani Rokeby wołała, żeby zeszli na dół. - Chodźmy - powiedział Richard. - Położę tabliczkę u siebie i może spró- bujemy później. Jonathan pomyślał, że wołają ich na lunch, więc skierował kroki do jadalni. Ale zastał tam tylko panią Jessop starannie nakrywającą do stołu. Głosy docho- dziły z salonu, skąd dzwonił dorodziców. Zapukał do drzwi. - Proszę - powiedziała pani Rokeby. Siedziała na kanapie paląc papierosa. Jonathan nigdy wcześniej nie widział jej z papierosem. Obok niej siedziała druga kobieta, znacznie młodsza, ładna i dobrze ubrana. Pani Rokeby wstała; jej uśmiech przygasł nieco, gdy zobaczy- ła, że Jonathan jest sam. Sprawiała wrażenie podenerwowanej. - Richard zaraz przyjdzie - pospieszył z wyjaśnieniem Jonathan. Pani Ro- keby skinęła głową i usiadła. Przy oknie stało dwóch mężczyzn ze szklaneczkami whisky w dłoniach. Jednym z nich był pan Rokeby, a drugi - wysoki, ciemnowłosy, nieco po czter- dziestce, w granatowej bluzie - wyglądał dokładnie tak samo jak ojciec Ri- charda. Ale to niemożliwe, bo ojciec Richarda nie żyje. Pan Rokeby przedstawiła gościa. - Malcolmie, Catherine, to jest przyjaciel Richarda Jonathan Palmer. Jo- nathanie, poznaj ojca Richarda i jego żonę. Właśnie przyjechali z Londynu. Jonathan ze wszystkich sił starał się ukryć zmieszanie. Uśmiechnął się nie- śmiało do Catherine, a następnie podał rękę Malcolmowi, który uścisnął ją moc- no. Miał na dłoni bliznę przypominającą niekształtną gwiazdę. - A więc chodzisz do mojej starej szkoły. Powiedz, jak ci się tam podoba? - Bardzo - odparł machinalnie Jonathan. Malcolm roześmiał się. - Łgarz! - Ojciec Richarda miał życzliwe spojrzenie, ale wydawało się, że jego umysł jest czymś zaabsorbowany. - Od kiedy przyjaźnisz się z Dickiem? - Z Dickiem? , - Z Richardem. - Eee... Niezbyt długo. - Jonathan czuł na sobie spojrzenia wszystkich obecnych. Nagle poczuł potrzebę wytłumaczenia się. - Siedzieliśmy razem na lekcji łaciny. Nie umiałem przetłumaczyć zdania i Richard mi pomógł. - Przyjemnie spędzasz ferie? - spytała Catherine. - Och, tak. Dziękuję. - Jonathan przypomniał sobie o pouczeniach mat- ki. - To bardzo miło ze strony państwa Rokeby, że zgodzili się gościć mnie w swoim domu. - Nam również jest bardzo miło - powiedziała pani Rokeby. - Mamy na- dzieję, że jeszcze nas kiedyś odwiedzisz. Jonathan poczuł, że się rumieni. - Chciałbym - odparł niezręcznie. Otwarły się drzwi i stanął w nich Richard. - Co tu robicie? Pani Jessop właśnie podaje... W tym momencie dostrzegł ojca. Krew odpłynęła mu z twarzy, a oczy rozwarły się szeroko. Pani Rokeby wstała i pospieszyła do niego. - Richard, kochanie, spójrz, kto przyjechał. Richard nie spuszczał oczu z ojca. Rozchylił usta, jakby chciał coś powie- dzieć, ale język odmówił mu nagle posłuszeństwa. Malcolm zbliżył się do syna. - Cześć, Dick. Cieszę się, że cię widzę. Richard odwrócił się do ciotki. - Co on tu robi?! - Twój ojciec i jego żona przyjechali cię odwiedzić - wyjaśniła pani Ro- keby. - Nas też zaskoczyli. Pomyślałam, że moglibyśmy zjeść razem lunch. Uśmiechnęła się łagodnie i chciała otoczyć go ramieniem, ale Richard wy- rwał się. Jego oczy ciskały błyskawice. - Wiedziałaś! ^ - Richardzie... - Łżesz jak pies! Wiedziałaś, że przyjadą! - Richardzie, jak śmiesz odzywać się tak do ciotki! - krzyknął pan Roke- by. Chciał przestraszyć Richarda, lecz osiągnął efekt wręcz przeciwny. Gniew chłopca zwrócił się teraz przeciw niemu. - Ty też wiedziałeś! Oboje wiedzieliście! A przecież obiecywaliście mi! - Ależ, Richardzie! - próbowała perswadować pani Rokeby. - To przecież twój ojciec! - Już nie! - On przebył szmat drogi, żeby cię zobaczyć. Dlaczego się tak zachowu- jesz? Richard spojrzał na nią jak na osobę niespełna rozumu. - Wiesz dlaczego! . - To nie jest w porządku! - zawołała lekko łamiącym się głosem, jakby za chwilę miała wybuchnąć płaczem. - Och, Richardzie, to musi się kiedyś skoń- czyć! - Dlaczego?! - Bo ja nie mogę dłużej tego znieść!-krzyknął nagle Malcolm. Jego twarz pociemniała od gniewu. Z wyraźnym wysiłkiem uspokoił się, gdy brat położył mu dłoń na ramieniu. - Richard, to nie może trwać w nieskończoność. Traktujesz wszystkich jak wrogów. W końcu wpędzisz się w chorobę. Wiem, co czujesz, ale musisz wresz- cie zrozumieć. Richard odwrócił się po raz pierwszy do ojca. - Ty nie możesz wiedzieć, co czuję! - Oczywiście, że mogę. Oboje straciliśmy... - Ty?! Ty nic nie straciłeś! Pani Rokeby westchnęła ciężko. - Richardzie, jak możesz tak mówić?! - Bo to prawda! Wiem o tym! Wszyscy wiemy! - Dość tego! Po raz drugi Malcolm uczynił olbrzymi wysiłek, aby pohamować gniew. Odetchnął głęboko kilka razy i zaczął mówić powoli: - Richardzie, nie możemy się tak dłużej zachowywać. Musimy wreszcie zostawić to za sobą. Musimy położyć kres wrogości. Jesteś moim synem i ko- cham cię. Chcę, żebyś wrócił do/mojego życia. Zwłaszcza teraz. Oczy Richarda zwęziły się. - Dlaczego właśnie teraz? - Dlatego, że będę miała dziecko! - powiedziała cichym głosem Catherine. Wstała i zbliżyła się do pasierba. - Richardzie, jestem w ciąży. Twój ojciec i ja będziemy mieli dziecko. Nikt jeszcze o tym nie wie. Tobie chcieliśmy powiedzieć pierwszemu. Stała naprzeciwko niego z błagalnym uśmiechem, przemawiając łagodnie. - To dziecko będzie twoim bratem lub siostrą. Będzie cię kochać tak jak twój ojciec, a on bardzo cię kocha. Musisz uczynić ten wysiłek i uwolnić się od przeszłości, dla własnego dobra. Będziemy rodziną i chcemy, żebyś i ty do niej należał. Richard plunął jej w oczy. Catherine krzyknęła rozpaczliwie; cofnęła się, ocierając twarz. Wszyscy zamarli w bezruchu, wstrząśnięci. Richard zrobił krok w stronę Catherine. - Mam nadzieję, że twoje dziecko urodzi się kalekie! Mam nadzieję, że będzie miało dwie głowy i ani jednego oka! Mam nadzieję, że ani na chwilę nie przestanie wrzeszczeć z bólu, a ty będziesz siedzieć i słuchać i wiedzieć, że nic nie możesz zrobić. I mam nadzieję, że zwariujesz od tego krzyku. Mam nadzie- ję, że pewnego dnia weźmiesz nóż i poderżniesz temu dziecku gardło... Cios Malcolma rzucił go na ziemię. - Nie! - krzyknęła pani Rokeby, próbując zasłonić Richarda. On jednak odsunął ją i zerwał się na nogi. Stanął naprzeciw ojca z czerwonym śladem od uderzenia na twarzy. Z jego oczu ziała nienawiść. - To się nigdy nie skończy! - krzyknął. - Nie skończy się, póki żyję! Odwrócił się i wybiegł z pokoju. Catherine płakała, tak samo jak pani Rokeby. - To moja wina - szlochała. Mąż otoczył ją ramieniem. -^ To nieprawda - sprzeciwił się. - Ależ tak! Łudziłam się, że tym razem będzie lepiej. Naprawdę! Malcolm, który starał się ukoić żonę, odwrócił się: - To nie twoja wina. - Moja. To ja was zaprosiłam. Myślałam, że on się zmienił. Wydawało mi się, że jest weselszy, spokojniejszy. Znalazł sobie przyjaciela. Myślałam, że... Nagle przypomnieli sobie o obecności Jonathana. Odwrócili się do niego, pani Rokeby nadludzkim wysiłkiem powstrzymała szloch. - Jonathanie, przepraszam, że musiałeś na to patrzeć. - Czy mógłbyś pójść za nim? - poprosił pan Rokeby. - Zobacz, czy wszyst- ko z nim w porządku. « Jonathan przyjął tę propozycję z ulgą. Wybiegł czym prędzej z pokoju; usły- szał gdzieś w oddali trzaskanie drzwi. Dźwięk zaprowadził go na tyły domu, a potem do lasu. Ujrzał Richarda maszerującego wśród drzew, kopiącego ze- schłe liście. Zawołał za nim, ale Richard się nie odwrócił. Jonathan rzucił się za nim biegiem. - Richard, zaczekaj! - Odejdź! - Zaczekaj! - Odpieprz się! - Twoja macocha płacze i ciotka też! Przez ciebie! Richard odwrócił się i spojrzał na niego z wściekłością. - Odczep się! Zostaw mnie w spokoju! - Powiedziałeś mi, że twój ojciec nie żyje. - Chciałbym, żeby nie żył! - Jak możesz tak mówić?! Richard patrzył na Jonathana pogardliwie. - Co ty możesz wiedzieć?! - Wiem, że to twój ojciec! Wiem, że nigdy nie powiedziałbym tak o moim ojcu! Czy myślisz, że nie zdarzało mi się nienawidzić ojca za to, że zostawił moją matkę i mnie?! Ale nigdy nie mógłbym życzyć mu śmierci! Choćby nie wiem co zrobił! Natychmiast pożałował tych słów. Twarz Richarda rozgorzała taką niena- wiścią, że Jonathanowi przebiegł po plecach zimny dreszcz. Richard trząsł się z wściekłości. - Jak śmiesz wygłaszać mi kazania! Jesteś taki sam jak oni! Nic nie rozu- miesz! Jonathan przeraził się. Instynkt podpowiadał mu, żeby odwrócić się i uciec jak najdalej. Coś go jednak powstrzymało, jakaś iskra złości kazała mu stać w miejscu i nie ustępować. - Pewnie, że nie rozumiem! - krzyknął. - Chcę zrozumieć, ale nie mogę, bo nie chcesz mi nic powiedzieć! Te słowa wywarły dziwny wpływ na Richarda. Jego gniew jakby wyparo- wał. Chłopcy patrzyli sobie przez chwilę w oczy, potem Richard odwrócił się i usiadł pod drzewem. Jonathan zbliżył się niepewnie i przysiadł obok. Ziemia była chłodna i mo- kra po porannym deszczu; w powietrzu wisiała woń gnijących liści i wilgotne- go drewna. - Dlaczego aż tak bardzo go nienawidzisz? - spytał cicho. Richard nie odpowiedział. Podniósł patyk i zaczął nim grzebać w mokrej ziemi. Energia złości aż w nim kipiała. Jonathan przyglądał mu się, czekając cierpliwie. Ruda wiewiórka śmignęła między drzewami. Para z oddechu Jona- thana unosiła się nad jego głową jak biały duch. — Co on zrobił? -spytał Jonathan. - Co mogło być aż tak okropnego? Richard nie przestawał grzebać patykiem w ziemi. - Chcę zrozumieć, naprawdę. Czy nie możesz mi powiedzieć? Czy to ma coś wspólnego z twoją macochą? - Moją macochą? » - Twój ojciec ożenił się po śmierci matki. Czy za to go nienawidzisz? Ja znienawidziłbym ojca, gdyby ożenił się po śmierci mamy. Uważałbym to za nielojalność. Tak bym myślał, chociaż to nie jest nielojalność. Pewnie chciał- bym go nienawidzić, żeby mieć kogo winić za to, że jej nie ma... - Przestań! - poprosił Richard lekko drżącym głosem. - Przestań, błagam cię. - Przepraszam. Chcę zrozumieć, to wszystko. Obiecuję ci, że zrozumiem, jeśli mi powiesz. - Nie chcę o tym mówić! Richard zwiesił głowę. Przełknął już gniew. Jonathana ogarnął wstyd. Chciał okazać współczucie, wiedział jednak, że słowa tu nie wystarczą. Niepewnie poło- żył dłoń na ramieniu Richarda. Ten podniósł głowę i spojrzał na przyjaciela. W jednej chwili wszystkie emocje Jonathana zlały się w jedno. Tak jak, wtedy, gdy siedzieli razem w bibliotece. Lecz tym razem uczucie było sto razy silniejsze. Więź. W tej chwili wszystko stało się jasne. Był z Richardem, i tylko to się liczyło. - Przepraszam za to, co powiedziałem o ojcu. Powinienem był milczeć. Masz rację, nic nie rozumiem. Richard patrzył w oczy Jonathana, jak gdyby próbował odczytać jego myśli. - Chcesz zrozumieć? Jonathan skinął głową. - Możesz mi zaufać we wszystkim. Zawsze będę próbował i może zrozu- miem. Nie odrywali od siebie wzroku. - Wiem, że zrozumiesz - rzekł cicho Richard. Objęli się ramionami na mokrej ziemi pod drzewem. Kiedy wrócili do domu, Malcolma i Catherine już od dawna nie było. Zjedli kolację w jadalni. Nieobecność pana Rokeby rzucała się w oczy. Pani Rokeby siedziała przy stole, ale nic nie jadła. Oczy miała zaczerwienione od płaczu. Bez przerwy patrzyła na swego podopiecznego. - Richardzie, jak mogłeś zachować się w ten sposób? - spytała łkając. Richard wbił spojrzenie w talerz i nic nie odpowiadał. - Musisz z tym skończyć, Richardzie. Dla własnego dobra. Nie możesz tak nienawidzić bez końca. Zniszczysz sobie życie. Tym razem Richard podniósł wzrok. - Mogę - odpowiedział. - I zrobię to. Oczy pani Rokeby napełniły się łzami. Wstała i wybiegła z jadalni. Tej nocy, gdy wszyscy domownicy położyli się spać, sięgnęli po raz drugi po tabliczkę. ^ Siedzieli blisko siebie w sypialni Richarda; pokój oświetlał tylko dogasają- cy ogień w kominku. Dotknęli palcami chłodnej powierzchni szklanki. Jonathan poczuł w ramie- niu wstrząs, jakby poraził go prąd. Nie wiedział, czy Richard poczuł to samo. Popatrzył na planszę. To tylko kawałek drewna, tylko zabawa, nic więcej. Przysunął się do Richarda. W ciszy pokoju ich cienie zlały się w jedno. Stephen Perriman zbudził się nagle ze snu. Zrozumiał, że Michaela dręczą koszmary. Wstał i poszedł do sypialni bra- ta. Z drugiej sypialni dochodziło głośne chrapanie ojca. Wszedł do pokoju i włączył światło. Michael leżał na boku, skulony pod kołdrą. Na czoło wystąpiły mu kropelki potu, jego powieki drżały, a usta poru- szały się bezgłośnie. Stephen potrząsnął go za ramię. - Obudź się, Mikę. Michael otworzył raptownie powieki. Przez chwilę patrzył niewidzącymi oczami, oślepiony światłem. - Miałeś zły sen - powiedział Stephen. Usiadł przy bracie na łóżku. - Wszystko w porządku? Michael skinął głową, przecierając oczy. - Co ci się śniło? - My. - My? To znaczy co? Michael milczał. - Opowiedz - poprosił Stephen. - To nieważne. - No powiedz. Co robiliśmy? - Byliśmy w pokoju. - Jakim pokoju? - To był piękny pokój, cały biały, z dużym oknem. Wszystko na zewnątrz było błękitne. Rozmawialiśmy o czymś, ale nie pamiętam o czym. - I co? - Nagle zrobiło się tak ciemno, że nic nie widziałem. Kiedy zapaliło się światło, ciebie już tam nie było, tylko Richard Rokeby. - Richard Rokeby? Michael skinął głową. - Powiedział, że odszedłeś. Spytałem dokąd, ale... - Przerwał i spuścił wzrok. - On powiedział, że już nigdy cię nie zobaczę. A potem i on zniknął. - To był tylko sen, Mikę. - Wiem. Przecież nie mógłbyś tak odejść i nie wrócić. - Podniósł głowę. Prawda? - Oczywiście, że-nie. Zawsze będziemy razem. Przecież wiesz. - Stephen uśmiechnął się łagodnie. - Kto inny by z tobą wytrzymał? Michael odpowiedział uśmiechem. Stephen ułożył się obok na łóżku i zga- sił światło. Leżeli przez chwilę w ciemności. - Co będzie z Nicholasem? - spytał Michael. - Z Nicholasem? - Jonathan to jego najlepszy przyjaciel. Richard Rokeby może to zepsuć. - Nie dojdzie do tego - uspokoił go Stephen. - Ale może. - Nie. A nawet jeśli, to nas nie będzie to dotyczyć. Richard Rokeby nie wejdzie między nas. - Przyrzekasz? - Przyrzekam. - Kocham cię. - Ja też cię kocham, głuptasie. Śpij już. Świt. Blade zimowe słońce wspięło się nad horyzont, zalewając zmarzniętą ziemię bladymi promieniami. Bracia Perrimanowie spali spokojnie; żaden koszmar nie mącił ich odpo- czynku. Opletli się ramionami, jak gdyby ich ciała złączyły się znów w jedno jajo, z którego się zrodzili. Jonathan i Richard leżeli razem na łóżku. Ręce Richarda otaczały Jonatha- na, a On spał z głową na piersi przyjaciela. Ich sen również był spokojny. Nicholas Scott leżał na łóżku, wpatrując się w zasłonę. Od wielu godzin nie mógł usnąć. Dręczył go jakiś niepokój, którego nie umiał sobie wytłumaczyć.^ Patrzył, jak pierwsze promienie słońca wślizgują się do pokoju pod zasłoną. Zastanawiał się, co przyniesie nowy dzień. Część 2 Gra poniedziałek, godzina dwudziesta. Zimny, mokry listopadowy wieczór. Elizabeth Howard obserwowała z okna swojej sypialni sznur samochodów na podjeździe do szkoły. Chłopcy jeden po drugim rozstawali się z rodzicami. Rzucał się w oczy brak czułych gestów. Ojcowie podawali rękę synom, matki całowały ich lekko w policzek. Wszyscy odgrywali dokładnie wyćwiczone przedstawienie, które miało dowodzić, że czekające ich długie rozstanie to nic wielkiego. Elizabeth dobrze znała podobne obrazki. Była żoną nauczyciela od piętna- stu lat, a jako dziecko często machała na pożegnanie młodszemu bratu. Jej oj- ciec uczył się w szkole z internatem i był zwolennikiem związanej z nią otocz- ki tradycji - przynajmniej jeśli chodzi o chłopców. - On nie może przez całe życie trzymać się twojego fartucha - mawiał do matki, która wyrażała się o publicznych szkołach z mniejszym entuzjazmem. - Szkoła nauczy go niezależności, zrobi z niego mężczyznę. Może miał rację. Ale wszystko to wydawało się Elizabeth pomyłką. Młodsi uczniowie byli nadal dziećmi, mimo że swoim zachowaniem starali się temu zaprzeczyć. Po co ich zmuszać, żeby zachowywali się jak mężczyźni? Na to będą przecież mieli całe dorosłe życie. Elizabeth stała przy oknie i patrzyła. Wpół do dziesiątej. Chłopcy z internatu Old School House znajdowali się już w sypialni, czekając na zgaszenie świateł. James Wheatley stał w przebieralni. Inni uczniowie czwartej klasy wychodzili spod prysznica, wycierali się, zakładali piżamy. Pomieszczenie wypełniło się parą. Rozmów było mniej niż zwykle. Michael Coates opowiadał o przedstawie- niu, które widział w Londynie, ale pozostali mówili niewiele. Prawie wszyscy woleliby teraz być w domu, ale na pewno by się do tego nie przyznali. James należał do tych nielicznych, którzy nie marzyli o powrocie na łono rodziny. Ferie okazały się dla niego udręką. Ojciec postanowił dać mu repry- mendę za rysowanie na tablicy. „Czas, żebyś wreszcie nabrał trochę rozumu. Gdyby nie błagania matki, pozwoliłbym im odebrać ci ferie. Nie będę tracił pieniędzy za to, żebyś ty mógł zbijać bąki!" James, dotknięty krytyką ojca, odparował, że większość rodzinnych pieniędzy należy do matki, więc ojciec nie powinien się wtrącać do tego, czy ktoś je traci czy nie. W tym momencie sytuacja stała się krytyczna, i pani Wheatley tylko cudem zdołała ją załago- dzić. James był wdzięczny matce, ale interwencja pani Wheatley też miała swoją cenę. Musiał towarzyszyć jej w nudnych wizytach u starszych krewnych, po- magać w prowadzeniu Balów dobroczynnych i organizować zabawy podczas przyjęcia urodzinowego swojej wstrętnej młodszej siostry. Wkrótce poczuł się jak ktoś uwięziony na kartach powieści Enid Blyton; powrót do szkoły był dla niego prawdziwą ulgą. James zdjął szlafrok z kołka i rozejrzał się. William Abbott, który przed chwilą wyszedł spod prysznica, wycierał się powoli. Kąciki ust opadły mu jakby za chwilę miał wybuchnąć płaczem. Jamesowi przyszło do głowy, że można by zabawić się w nocy z Williamem, ale szybko porzucił tę myśl. Nie miał nastroju. Będzie jeszcze wiele nocy, a William nigdzie się przecież nie wybiera. Spojrzenie Jamesa ominęło Williama, potem Michaela Coatesa, który cią- gle ględził o swoim idiotycznym przedstawieniu, następnie Christophera De- edesa i Henry'ego Livingsa. Po przeciwnej stronie przebieralni mignęła twarz Jonathana Palmera. Jonathan siedział na drewnianej ławce i wycierał się. Patrzył wprost przed siebie, zagubiony w myślach. Pewnie marzy o tym, żeby być z powrotem w do- mu, I ma po temu powody. Siniaki na biodrach zbladły, ale na skórze pozostały jakby cienie. Ich wi- dok podniecił Jamesa, przypomniał mu o tym, co planował jeszcze zrobić Jonathanowi, o czym marzył w łóżku przed zaśnięciem, kiedy budzi się wy- obraźnia. Jeszcze nie skończył z Jonathanem. Ba, jeszcze nawet nie zaczął. Ale na razie Jonathan poczeka. James uwielbiał zadawać ból, ale jeszcze większą rozkoszą napawała go obserwacja strachu ofiary świadomej zbliżania się bólu. Ferie Jonathana musiały być koszmarem, bo wiedział, co czeka go po powrocie. James gotów był przedłużyć sobie tę przyjemność. Włożył szlafrok i podszedł do Jonathana, który siedział na ławce w samym ręczniku. Popatrzyli na siebie. - Jak minęły ferie? - spytał James. - Dobrze - odparł Jonathan. - To świetnie. Jonathan nic nie odpowiedział. - No to powiedz, czy było warto? - spytał James. Jonathan spuścił głowę i zapatrzył się w podłogę. - Więc? - Tak - odparł cicho Jonathan. - Myślę, że tak. James roześmiał się cicho. - Zobaczymy - powiedział, kierując się do wyjścia. Poranne nabożeństwo właśnie dobiegło końca. Gromady chłopców z książ- kami pod pachą zmierzały na pierwszą lekcję tego dnia. Henry Ackerley maszerował do swojej pracowni z surowym obliczem; grup- ki uczniów rozstępowały się przed nim jak Morze Czerwone przed Mojżeszem. Gwar setek głosów z samego rana wydawał mu się nie do zniesienia. Gdyby to od niego zależało, zabroniłby mówić w pobliżu klas. Kilku idących przed panem Ackerleyem trzecioklasistów poszturchiwało się wśród śmiechów. Ktoś kogoś popchnął, książki rozsypały się po podłodze. Właściciel, nie przestając się śmiać razem z innymi, znieruchomiał na widok nauczyciela. - Nie stój tak, Churcher. Pozbieraj te książki. - Tak, proszę pana. Przepraszam. Churcher wykonał polecenie. Grzbiet jednej z książek pękł; kartki pofrunę- ły niczym ptaki. Henry zdenerwował się jeszcze bardziej. - Churcher, rusz się, na Boga! Chłopcy przechodzący obok milkli, by po chwili powrócić do przerwanej rozmowy. Kątem oka Henry spostrzegł, że jeden z uczniów stoi z boku i przyglą- da się tej scenie. Zdenerwowanie przeszło w gniew. To nie jest publiczne przed- stawienie! Odwrócił się i zobaczył, że obserwatorem jest Richard Rokeby. Richard opierał się o ścianę z książkami pod pachą i rękami w kieszeniach. Jego niedbała postawa jeszcze bardziej rozwścieczyła Henry'ego. - Nie stój tak, Rokeby! - warknął. - W tej chwili idź na lekcję. I dopiero wtedy zauważył, że Richard nie przygląda się kolegom zbierają- cym książki. Niebieskie oczy Richarda skupiły się na nim. Intensywność tego spojrzenia zmieszała Henry'ego. - Rusz się, Rokeby! - krzyknął. Żadnej reakcji. Richard nie spuszczał oczu z nauczyciela. Jego spojrzenie paliło jak rozgrzane żelazo, ale same oczy pozostawały zimne. - Rokeby! Nie słyszałeś, co powiedziałem?! Oczy Richarda ani drgnęły. W ich spojrzeniu fascynacja mieszała się z chło- dem obserwatora stojącego przed rzadkim okazem w muzeum. Nagle Richard odwrócił się i odszedł. Henry patrzył za nim przez chwilę. Dreszcz przebiegł mu po plecach, jak gdyby niechcący nastąpił na grób. Churcher zdążył pozbierać kartki papieru z podłogi. Henry odprawił go ru- chem ręki. Chęć udzielenia mu reprymendy ustąpiła miejsca poczuciu niepew- ności. Usunął je szybko ze świadomości i ruszył na lekcję. Internat Monmouth House znajdował się najdalej od głównego budynku szkoły, dlatego mieszkający w nim chłopcy zawsze przychodzili do klasy jako ostatni. Korytarz był już opustoszały, kiedy Nicholas Scott i Perimanowie szli na lekcję angielskiego. Michael opowiadał Nicholasowi historię o duchach, którą usłyszał w radiu podczas ferii. Jakaś staruszka zwariowała, a później straszyła na strychu. Opo- wieść była ciekawa, albo raczej byłaby taka, gdyby Michael uporczywie nie mylił kolejności wydarzeń. - I zgadnij, co się potem stało? - spytał, kiedy wchodzili do klasy. - Co? - odpowiedział pytaniem Nicholas rozglądając się. Wszyscy byli już w klasie. Dwudziestu kilku chłopców siedziało w swoich ławkach lub stało, rozmawiając z kolegami, przekrzykując się, przezywając: wyładowywali nad- miar energii, jak zwykle przed pierwszą lekcją. Podwójna pusta ławka czekała na braci Perrimanów, a w następnej siedział Jonathan. Ale dzisiaj Jonathan nie był sam. Na ławce, zwrócony twarzą do Jonathana, siedział Richard Rokeby. Roz- mawiali po cichu. Nicholas stanął, żeby się przyjrzeć. Richard powiedział coś do Jonathana i obaj zaczęli się śmiać, Nicholas wrócił myślą do wtorku przed feriami. Przypomniał sobie Jona- thana, który zjawił się na lekcji z siniakami po zemście Jamesa Wheatleya. Przy- pomniał sobie swój gniew i równie intensywne, co beznadziejne pragnienie zadania Jamesowi bólu, który on tak często zadawał innym. Złość była tak sil- na, że w pierwszej chwili nie dotarło do niego, co mówi Jonathan: - Richard Rokeby! Ale ty nawet go nie znasz! - Rozmawialiśmy parę razy. - Ale on nie jest twoim przyjacielem. On nie jest niczyim przyjacielem. Jonathan wzruszył niezręcznie ramionami. - Zaprosił mnie, nie mogłem odmówić. Nie mam dokąd pojechać. - Ależ masz! Mogłeś jechać do mnie, nadal możesz. Zadzwonię do rodzi- ców i zapytam. Na pewno się zgodzą. Oni naprawdę cię lubią. Jonathan potrząsnął głową, - Za późno. Richard już dzwonił do swoich rodziców i uprzedził o moim przyjeździe. Nie mogę się teraz wycofać. Więc Nicholas nie mógł nic zrobić. Powiedział sobie, że to bez znaczenia, bo tak rzeczywiście było. To przecież niemożliwe, żeby Jonathan zaprzyjaźnił się z Richardem, który patrzy na wszystkich z góry, jakby mieszkał co najmniej na księżycu. Nicholas nie zazdrościł ferii biednemu Jonathanowi: Richard na pewno będzie go ignorował, podobnie jak cała reszta rodziny Rokebych. Jona- than będzie chodził na samotne spacery albo chował się w swoim pokoju z książką, żałując, że nie przyjął zaproszenia sprawdzonego przyjaciela. Nicho- las był pewien, że tak właśnie będą wyglądać ferie Jonathana. A właściwie miał nadzieję, że tak będzie. Więc dlaczego teraz się śmieją jak przyjaciele, którzy dzielą się sekretami? Coś ścisnęło go w żołądku. Perrimanowie usiedli w swojej ławce. Jonathan podniósł głowę i spostrzegł Nicholasa; uśmiechnął się. Nicholas odpowiedział tym samym i skierował się do swojego miejsca. Richard powiedział coś do Jonathana i wyszedł z ławki. Na widok Nicholasa skinął głową. Nicholas nie odwzajemnił powitania. Ri- chard odszedł do ławki obok okna, którą samotnie zajmował. Nicholas odpro- wadził go wzrokiem. Jakiś głos w jego głowie krzyczał donośnie, że powinien był się przywitać. Wśliznął się na swoje miejsce. - Jak tam ferie? - Świetnie. " - O, to fajnie. - Nicholas z trudem maskował rozczarowanie. - A więc Ro- keby rozmawiał z tobą? - Czasem - odparł z uśmiechem Jonathan. Setki pytań kłębiło się w głowie Nicholasa. Zadał pierwsze z brzegu. - Gdzie on mieszka? - W Upchurch. To taka wioska koło Yarmouth. - Jaki jest jego dom? Jonathan przewrócił oczami. - Więc przez cały czas musiałeś się starać, żeby dobrze wypaść? Jonathan skinął głową. Nicholas poczuł się odrobinę lepiej. - A jego rodzina? Pewnie okropna? - Okropna? - Nadęta, zarozumiała. - Nie, Kolejne rozczarowanie. - Ani trochę? Jonathan zaprzeczył ruchem głowy. - Richard mieszka z wujkiem i ciocią. Byli dla mnie bardzo mili. - A jego rodzice? - Nieżyją. Nicholas nagle wyobraził sobie, jak by się czuł, gdyby jego troskliwi rodzi- ce umarli. - Boże, to okropne. Biedny Rokeby. Nicholas zerknął na samotną postać pod ścianą. Sierota. Starał się wzbu- dzić w sobie współczucie. Właściwie powinno przyjść samo z siebie. Potrafił przecież współczuć, miał dobre serce. Ale tym razem nic nie poczuł. Pan Curtis, nauczyciel angielskiego, wkroczył do klasy z fajką w zębach. Gwar rozmów zniżył się zaledwie o ton. Pan Curtis był równie łagodny jak jego tytoń. Cichy szmer oznajmił, że uczniowie przewracają kartki Olivera Twista. Nauczyciel położył książki na biurku, wydmuchując gęstą chmurę dymu. Za- nim skończy się lekcja, sala będzie pachnieć jak sklep z tytoniem. - Zajrzyj do nas w przerwie - powiedział Nicholas. - Mama zaszalała w kuchni i wyprawiła mnie z zapasem żywności dla pięciu tysięcy ludzi. Jonathan skrzywił się. - Nie jadam chleba i ryb! Nicholas uśmiechnął się. - Mam też coś innego. - Ciasto? - Tak. Czekoladowe, takie jakie lubisz. Będzie świetnie smakować z sar- dynkami. Nicholas przyglądał się uważnie twarzy Jonathana w poszukiwaniu jakie- goś nowego rysu. - Przyjdziesz, prawda? Jonathan nie odpowiedział. Jego wzrok powędrował w kierunku samotnej postaci przy oknie. Odwrócił głowę i uśmiechnął się do Nicholasa jak dawniej. - Spróbuj mnie od tego powstrzymać! Klasa uspokajała się. Rozmowy toczyły się teraz szeptem. Nicholas otwo- rzył zniszczony egzemplarz Olivera Twista. - To stokroć lepsze od Opowieści -wigilijnej. - Tamto nie było takie złe. - Okropne! Za każdym razem, gdy Mały Tim otwierał usta, zbierało mi się, na wymioty. - Bardzo złośliwie powiedziane. Mały Tim to klasyczna postać brytyjskiej literatury. - Doprawdy, panie profesorze? - Ależ oczywiście. Jego pogoda ducha w obliczu cierpienia może być inspi- racją dla nas wszystkich. On jest prawdziwą Shirley Tempie epoki wiktoriańskiej. - Gdybym ja był Dickensem, zrobiłbym z Cratchittów kanibali. Nie mu- sieliby wtedy zamęczać Scrooge'a o pożyczenie pieniędzy. Upiekliby Małego Tima, zjedli na kolację wigilijną, a miliony czytelników odczułoby dla nich głęboką wdzięczność. Obaj parsknęli śmiechem. - Ciszej tam! - powiedział pan Curtis. Nicholas zauważył, że wszyscy na nich patrzą. Zazwyczaj nie znosił być w centrum uwagi, ale dzisiaj niemal sprawiło mu to przyjemność. Kątem oka spostrzegł, że Richard też zwrócił na nich uwagę. Przestał się nim martwić. Niech się gapi. To on, Nicholas, jest najlepszym przyjacielem Jonathana. Jedne ferie nie mogą tego zmienić. Już się nie obawiał. Richard nie stanowi żadnego zagrożenia. Stłumił śmiech i spojrzał do książki. Wtorek stanowił w Kirkston Abbey coś w rodzaju dnia odpoczynku. Ucznio- wie mieli prawo znaleźć sobie jakąś rozrywkę pomiędzy popołudniowymi za- jęciami sportowymi a kolacją. A ponieważ wolno im było opuszczać szkołę tylko w czasie weekendu, wszystkie gry i zabawy musiały się odbywać na tere- nie szkoły. Grupki chłopców rozrzucone po szkolnym boisku grały w rugby, nie przejmując się mżawką. Inni gromadzili się w pokojach do nauki, uczyli się, czytali, słuchali radia albo psioczyli na opiekunów, nauczycieli i dziesiątki re- guł, którym podporządkowane było ich życie. Pracownia plastyczna znajdowała się w niewielkim budynku na tyłach szko- ły. Stało tu kilka stołów poplamionych farbą i sztalugi. W powietrzu unosił się zapach terpentyny. Przy jednej ze sztalug siedział James Wheatley, pracując nad rysunkiem, który zaczął przed feriami. Przedstawiał on powóz pędzący po zaśnieżonej dro- dze; pasażerowie odwracali wzrok od odzianej w łachmany dziewczynki, która klęczała na skraju drogi^wyciągając dłonie w błagalnym geście. James nie po- święcił wiele uwagi twarzom pasażerów, za to dziewczynka była karykaturą jego młodszej siostry. Zastanawiał się, czy nie uczynić jej kaleką, ale porzucił ten zamiar. Nie zapomniał awantury po tym, jak przedstawił ojca pod postacią Quasimoda. Rodzice nie będą się sprzeciwiać, jeśli narysuje siostrę jako Małą Nell, ale nie zgodzą się na kalekę. Teraz zaczął pracować nad końmi. Obok na stole siedział Stuart Barry i obserwował Jamesa. Byli sami. Geor- ge Turner grał w karty z piątoklasistami. Stuart trzymał jabłko. - Śmierdzi tu- oznajmił. - No to spadaj! - powiedział James nie odrywając wzroku od arkusza. - Nie przeszkadza mi to. - To po co gadasz? - Nie wiem. Tak sobie, żeby coś powiedzieć. Stuart ugryzł ostatni kęs jabłka i cisnął ogryzek do kosza w kącie sali. Nie trafił. Zaklął cicho pod nosem. - Więc dlaczego nie dzisiaj? - spytał wycierając usta dłonią. - Bo ja tak powiedziałem. - Dostał wytrzask dopiero raz. Nie możesz go tak zostawić. - Nie zamierzam. - Więc dlaczego nie dzisiaj? - Bo chcę, żeby się pocił ze strachu. On wie, że dostanie, ale nie wie kiedy. To gorsze niż samo lanie. Stuart zabębnił palcami o stół. - Głodny jestem. Idę do sklepiku. Chcesz coś? - Gumę do żucia. - James sięgnął do kieszeni. - Później mi oddasz - rzucił Stuart. Ześliznął się ze stołu i wyszedł z pra- cowni. James zajął się głową jednego z koni. Narysował oczy, wielkie, błyszczące i wytrzeszczone z wysiłku. Zrobił cienie wokół nich, podkreślając je grubszy- mi kreskami. Odsunął się nieco, żeby spojrzeć na swoje dzieło. Cieniowanie powinno być nieco mocniejsze. Usłyszał, jak drzwi się otwierają, a potem za- mykają. To pewnie Stuart wrócił na swoje miejsce. James nie odrywał wzroku od rysunku, skupiony na pracy. - Szybko się uwinąłeś - powiedział wyciągając dłoń. - Kupiłeś? - Co? - spytał Richard Rokeby, bo to on właśnie usiadł na miejscu Stu- arta. James poczuł się nieswojo, jakoś niepewnie, jak zawsze, gdy Richard zna- lazł się w pobliżu. Powróciły pytania, które zadawał sobie setki razy: „Dlacze- go mnie nie lubi? Co mam zrobić, żeby mnie polubił?" Ale teraz stare pytania mieszały się z nowymi, o wiele bardziej niepokoją- cymi. Co mu powiedział Jonathan Palmer? Co Richard teraz o mnie myśli? I po co tu przyszedł? Poczuł, że twarz mu płonie. Widział drzwi ponad ramieniem Richarda. Stuart nie nadchodził. Byli sami. - Co? - powtórzył Richard wpatrując się w Jamesa. - Gumę do żucia. Stuart Barry poszedł po nią. - James z trudem powstrzy- mywał się od mrugnięcia. - Zaraz wróci - dodał nieprzyjaznym tonem. - Nie wróci. - Richard sięgnął do kieszeni marynarki i wyjął kawałek chał- wy. Cały czas nie spuszczał oczu z Jamesa. - W sklepiku jest olbrzymia kolej- ka. Ten hinduski dzieciak z internatu Heatherfield szasta pięciofuntowym bank- notem, jakby chciał wyKupić cały sklep. Pani Noakes pewnie po raz pierwszy wydaje resztę z czegoś większego niż pół korony. - Chyba tak. Richard wyciągnął z kieszeni białą torebkę i podsunął Jamesowi. - Chcesz trochę? James potrząsnął głową. - Poczęstuj się. James wziął kawałek i rozgryzł. Słodycz rozpłynęła mu się w ustach. Za dużo słodyczy. Richard ani na chwilę nie odrywał od niego oczu. - Dzięki. Richard zjadł następny kawałek. - Lepsze to niż ścierwo, które dostaliśmy na lunch. Nie znoszę wątróbki. James czuł, że powinien coś powiedzieć. - Moja porcja była niedosmażona. - To niebezpieczne. Można dostać zatrucia pokarmowego. - Już coś takiego miałem - powiedział James zerkając na drzwi. Czemu Stuart nie przychodzi? - Kiedy? - W podstawówce. Dali nam zepsutą mielonkę. Uczniowie narzekali, ale i tak kazali nam to jeść. Chorowaliśmy przez kilka dni. - W mojej szkole też się coś takiego zdarzyło - powiedział Richard. – Po- dali nam do jedzenia coś nieświeżego i cała szkoła dostała sraczki. Kolejka do kibla miała chyba z milę. W końcu zabrakło papieru toaletowego i trzeba było używać starych książek z biblioteki. James roześmiał się nerwowo. Oczy Richarda przewiercały go na wylot. Gdzie się podziewa Stuart? - Klopy się zapchały, smród był nie z tej ziemi. - Richard poczęstował Jamesa chałwą. - Jak tam ferie? James nie wiedział, co odpowiedzieć. Przełknął ślinę. - Świetnie. - To dobrze. -- " - Pod nieruchomym wzrokiem Richarda James poczuł zawrót głowy. Nie był głodny, ale sięgnął po następny kawałek chałwy. Byle tylko nie patrzeć w te oczy. - Moje były nieszczególne - powiedział Richard. Pytanie zawisło w powietrzu. James nie chciał go zadać, ale musiał. - Dlaczego? - Ponieważ dowiedziałem się czegoś, o czym przedtem nie wiedziałem. James włożył do ust kawałek chałwy. Zaschło mu w gardle. - Czego na przykład? - Na przykład tego, jaki z ciebie drań. James rozgryzł chałwę, której słodycz przyprawiała go o mdłości. - Jonathan opowiedział mi o tobie - ciągną} Richard. - O tym, co ty i two- je popychadła robicie innym. O tym, jak naszczałeś do kubka Christophera De- edesa i kazałeś mu wypić. O tym, jak zamknęliście Williama Abbotta w koszu na bieliznę i wsadziliście do szafy na całą noc. William ma klaustrofobię. Przez kilka tygodni dręczyły go potem koszmary. Ale ty dobrze się bawiłeś, prawda? Opowiedział mi o fotografii Henry'ego Blake'a z ojcem, który zginął na woj- nie. Henry miał tylko to jedno zdjęcie z ojcem. Trzymał je w szafie, ale ty ze swoją bandą włamaliście się do niej. Trzymaliście Henry'ego w niepewności przez tydzień, a potem powiedzieliście mu, że dostanie ją z powrotem, jeśli zapłaci wam funta. Było to pod koniec semestru, a jemu zostało osiem szylin- gów. Dał wam wszystko i usłyszał, że to za mało. Spaliliście zdjęcie na jego oczach. James widział swoje dwa odbicia w źrenicach Richarda jak w maleńkich lusterkach. Patrzył na nie, tak jak tysiące razy przedtem. Ale tym razem nie czuł, że patrzy na siebie. To odbicie było obce. Taki obraz widział świat, patrząc na niego, Jamesa. I ten obraz był odrażający. Nie mógł jednak przyznać, nawet przed samym sobą, że czuje odrazę. Po- stanowił bronić się atakiem. - No i co z tego? Zasłużyli na to! Christopher Deedes moczy się w łóżko! Ma czternaście lat i leje w łóżko! William Abbott to niemowlak! Wystarczy go dotknąć, a już beczy! A Henry Blake opowiada O swoim ojcu jak o najwięk- szym bohaterze, jaki chodził po ziemi! Gada o nim tak, jakby sam wygrał Bi- twę o Anglię! - A co zrobił Jonathan? -- spytał beznamiętnie Richard. - Co on zrobił? - Wiesz, co zrobił! Wypaplał na mnie! Chciał, żeby odebrali mi ferie! - Ale to nie jest prawdziwy powód, prawda? To pytanie zbiło Jamesa z pantałyku. - Jasne, że jest! - Kłamiesz. - Nie kłamię! - Jesteś zazdrosny. - Zazdrosny? A czego mógłbym zazdrościć komuś takiemu jak on? - Bo on ma-coś, czego ty nigdy nie będziesz miał. ~- Niby co? - Moją przyjaźń. James przełknął ślinę. - Chciałeś się ze mną zaprzyjaźnić od pierwszego dnia szkoły. Próbowa- łeś, starałeś się i wszystko na nic. Nie możesz tego znieść, prawda? Wszyscy muszą cię lubić albo się ciebie bać. Albo jedno, albo drugie. - Zamknij się! - ryknął James. - Ale ze mną to się nie udaje, co? Nie lubię cię i nie boję się ciebie. Gardzę tobą. I ty o tym wiesz, więc starasz się jeszcze mocniej, a ja gardzę tobą jeszcze bardziej. - Zamknij się! - krzyknął James. Drżał. - Bo co? - Bo pożałujesz! - Na pewno. Ale nie zaczynaj ode mnie, zacznij od Jonathana. - Richard uśmiechnął się. - Szkoda, że nie słyszałeś, co mówił o tobie w czasie ferii, jak cię przezywał. Zabiłbym każdego, kto by tak o mnie mówił. Powinieneś dać mu na- uczkę. Ta poprzednia na nic się nie zdała. Może dzisiaj w nocy? Nikt ci nie prze- szkodzi. Poczekaj, aż zgasną światła i daj mu w kość. Niech błaga o litość. - Tak zrobię! - krzyknął James, który drżał na całym ciele. - Dobrze. Daj mu wycisk. I postaraj się dobrze bawić. Raptem Richard nachylił się do Jamesa, tak że ich twarze prawie się doty- kały. - Bo to, co mu zrobisz, to fraszka w porównaniu z tym, co ja zrobię tobie. Nawet sobie nie wyobrażasz, co to będzie. Trwali tak przez chwilę, blisko siebie, patrząc sobie w oczy, jak kochanko- wie, którzy za chwilę się pocałują. Richard odwrócił głowę. - Muszę już iść - rzekł tonem tak naturalnym, jak gdyby przed chwilą ga- wędzili o pogodzie. Zsunął się ze stołu i gestem wskazał rysunek. - Dobre. - Sięgnął do kieszeni i położył na sztaludze kawałek chałwy. - Na wypadek, gdybyś zgłodniał. Odwrócił się i wyszedł z sali. James odprowadził go wzrokiem. Serce waliło mu w piersi jak młotem. Odwrócił się do rysunku, ale ręka mu drżała. Odłożył ołówek. Wziął chałwę i ugryzł. Znów poczuł w ustach mdły smak. Wypluł wszyst- ko na podłogę. Tego wieczoru, gdy czwartoklasiści z Old School House myli zęby w ła- zience, James siedział na łóżku. George Turner i Stuart Barry przysiedli na brze- gu. Rozmawiali. - Stuart ma rację - mówił George. - Powinniśmy zrobić to dzisiaj. - Nie możesz czekać zbyt długo - dodał Stuart - bo wszyscy pomyślą, że mu darowałeś. Zaczną coś kombinować. - Nie zaczną-odparł James. - Ale mogą- upierał się Stuart. - Chyba nie chcesz ryzykować. James patrzył przed siebie, zajęty własnymi myślami. Richard i Jonathan siedzieli razem w czasie kolacji, niedaleko jego stolika. A potem James widział Jonathana biegnącego korytarzem prowadzącym do Abbey House, gdzie miesz- kał Richard. Spóźnił się na wieczorną ciszę. Teraz mył się pospiesznie, żeby zdążyć przed zgaszeniem świateł. o czym ci dwaj rozmawiają? Może o nim, Jamesie? To nieważne. Czekał już dość długo. Dzisiaj w nocy Jonathan dostanie to, na co zasłużył. I jutro też. I każdej nocy aż do końca semestru, jeśli on, James, tak postanowi. Tylko Richard Rokeby mógłby go powstrzymać. A chociaż Ri- chard jest silniejszy od Jonathana, raczej nie ma szans w walce z George'em Turnerem. < A więc tak, dzisiaj w nocy. Otworzyły się drzwi i stanął w nich Jonathan. Włosy miał wilgotne po ką- pieli. Wiły mu się lekko nad uszami. Za duże kapcie szurały po podłodze. Jona- than spostrzegł, że ktoś go obserwuje i zarumienił się lekko. Był taki wątły i de- likatny. James otworzył usta, by obwieścić swoją decyzję... i wtedy w jego głowie odezwały się słowa Richarda: „.. bo to, co mu zrobisz, to fraszka w porównaniu z tym, co ja zrobię tobie. Nawet sobie nie wyobrażasz, co to będzie". James przypomniał sobie dwoje niebieskich oczu, które przewiercały mu czaszkę, jak gdyby mogły zajrzeć do środka i zobaczyć, co dzieje się w jego głowie. Próbował wymazać ten obraz z pamięci. George rozniesie Richarda, nie da mu szans. Jonathan dotarł do łóżka. Zdjął szlafrok i położył na pościeli. Odwrócił się do Jamesa. W jego oczach błyszczał strach. Ale było tam też coś, czego James nie umiał rozpoznać, a co sprawiło, że poczuł się nieswojo. - Dzisiaj damy sobie spokój - powiedział. - Jutro się do niego dobie- rzemy. Tamci nie zdążyli zaprotestować, bo pojawił się gospodarz. - Wszyscy do łóżek. Ciebie to też dotyczy, Turner. Rusz się. Chłopcy poczłapali do łóżek. Światło zgasło. James położył się na wznak, zły na siebie. Czemu się wycofał? Richard jest mocny tylko w gębie. On, James, nie pozwoli się zastraszyć. To inni mają się go bać. Leżał w ciemności, klnąc sam siebie. Dzięki temu łatwiej było mu nie za- uważyć, że pod powłoką złości kryje się strach. George Turner nienawidził środowych ranków, gdyż lekcje zaczynały się od matematyki. Nie znaczy to, że przepadał za innymi lekcjami. Brakowało mu zarówno inteligencji, jak i pilności, więc mógł przyprawić o ból głowy nawet najbar- dziej entuzjastycznie nastawionego nauczyciela. Wykładowcy Kirkston Abbey już dawno zaprzestali prób nauczenia go czegokolwiek; Zadowalali się tym, że George siedzi w ostatniej ławce, pogrążony w ponurym milczeniu, i nie prze- szkadza w prowadzeniu lekcji. Jednak od każdej reguły bywają wyjątki, a dla George'a Turnera takim wy- jątkiem był pan Cleever, nauczyciel matematyki. Pan Cleever zbliżał się do sześćdziesiątki i chociaż przez całe życie pracował jako nauczyciel, zdołał za- chować złudzenie, że w nawet najmniej obiecującym z uczniów tkwi głęboka potrzeba nauki. W George'u Turnerze pragnienie to było tak głęboko ukryte, że nikt, a już najmniej on sam, nie zdawał sobie sprawy z jego istnienia. Jednak pan Cleever wiedział, że wszyscy inni się mylą, i nie ustawał w swoich równie entuzjastycznych, co chybionych wysiłkach. To głębokie przekonanie nauczyciela nie stanowiło dla George'a proble- mu. Szansa, że rozwiąże skomplikowane zadanie matematyczne, równała się mniej więcej szansie, że urodzi dziecko, ale na swoje szczęście George siedział w jednej ławce z Jamesem Wheatleyem. James był dobry z matematyki i choć jego wrodzona złośliwość sprawiała, że na początku odpowiedzi pozwalał Geo- rge'owi jąkać się i mylić, zawsze w końcu podsuwał mu właściwą odpowiedź. Ten doskonały układ miał wszelako pewną wadę: mianowicie w środę rano lekcja matematyki kolidowała z lekcją gry na pianinie Jamesa, przez co George musiał radzić sobie sam - albo utonąć. Dla George'a istniała tylko ta druga możliwość, toteż szedł na dno jak kamień, przy akompaniamencie słów zachę- ty ze strony pana Cleevera i tłumionych chichotów pozostałych uczniów. Dlatego George nienawidził środowej lekcji, wiedząc, że niezawodnie cze- ka go upokorzenie. Pewność ta budziła jego złość, a wraz ze złością- agresję. Tej środy, czekając na nadejście pana Cleevera, George rozglądał się za jakąś ofiarą, na której mógłby ją wyładować. Jego wzrok spoczął na ławce, gdzie siedzieli Jonathan Palmer i Nicholas Scott. Zaglądali do książek i rozmawiali po cichu, pewnie porównując rozwią- zania zadań, którymi klasa będzie się zajmować na lekcji. Za parę godzin Jonathan odczuje na własnej skórze drugą odsłonę zemsty Jamesa Wheatleya, lecz nagle te kilka godzin zdało się George'owi niesłycha- nie długie. Wstał i ruszył w ich stronę, swoim wielkim cielskiem rozpychając tych, którzy jeszcze nie zdążyli usiąść. Jonathan obserwował jego zbliżanie się ocza- mi rozszerzonymi z trwogi, którą starał się ukryć pochylając się nad książką. Widok ten rozochocił George'a. - Dzisiaj w nocy zginiesz - powiedział patrząc z góry na swoją ofiarę. Jonathan nic nie odpowiedział. - Wtedy zdawało ci się, że jest bardzo źle - ciągnął George - ale to nic w porównaniu z tym, co cię czeka. - Jasne - odparł Jonathan z udawaną nonszalancją. Nie odrywał oczu od książki. Rozmowy nagle ucichły; wszyscy wytężyli słuch. W ciszy "George po- czuł się jeszcze silniejszy. Wyciągnął rękę i zamknął książkę Jonathana. - Nie lubię skarżypytów. Wiesz, co ci zrobię? - On nie naskarżył na ciebie! - zawołał Nicholas Scott. - Zostaw go w spo- koju! - Nie wtrącaj się, ty czterooka niedojdo! - rzucił z pogardą George. - Lepsze to niż dwuoki kretyn! - odciął się Nicholas. W tych okolicznościach nie było to zbyt ostrożne. - Ty mały kutasie! - wrzasnął George. Złapał Nicholasa za szyję i zaczął wykręcać mu rękę dotyłu. Nicholas krzyknął z bólu; Jonathan spróbował przyjść koledze z pomocą. - Zostaw go! Złamiesz mu rękę! George odepchnął go. W milczącej klasie słyszał tylko, że ktoś woła go po nazwisku, ale zignorował to, jeszcze mocniej pociągając ramię Nicholasa. - Turner, czy ktoś ci już powiedział, że masz piękne oczy? ~ George znieruchomiał. Zwolnił uścisk i odwrócił się w stronę, z której dobiegał głos. - Co?! Richard Rokeby siedział oparty o ścianę, z nogami na siedzeniu ławki. Przy- glądał się George'owi z uniesionymi brwiami. George spoglądał na Richarda jak na wariata. - O czym ty gadasz? - Zadałem ci pytanie. Czy wiesz, że masz piękne oczy? Zdezorientowany George wolał wrócić na dobrze znany grunt. - Odpieprz się, Rokeby! - warknął, wyciągając ręce po Nicholasa. - Ja tylko pytam. George zignorował go, jak gdyby to mogło załatwić sprawę. Pochylił się w stronę ofiary. Ale Richard nie zamierzał dać za wygraną. - Nie denerwuj się, Turner. To przecież komplement. George miał już tego dość. Odwrócił się z wściekłością. - Zamknij się! - W porządku, Turner. Nie musisz odpowiadać, jeśli nie chcesz. Zróbmy głosowanie. - Richard odwrócił się do klasy. - Czy ktoś uważa, że Turner NIE ma pięknych oczu? Cisza. Richard uśmiechnął się do George'a. - Można powiedzieć, że decyzja jest jednogłośna. Nikt się nie odzywał, ale cisza została przerwana. George słyszał wokół stłumione śmiechy. Wlepił wzrok w uśmiechniętego Richarda. Zetrze mu ten uśmieszek z twarzy! Teraz był naprawdę zły. Ale zauważył, że policzki mu płoną. Stał niezgrabnie na środku klasy, czu- jąc na sobie spojrzenia dwudziestu par oczu. Nagle złość rozpłynęła się, a poja- wiło zmieszanie. - Zarumieniłeś się - zauważył Richard. - Wcale nie! - Ależ tak. - Gówno prawda! - Ależ tak. Patrzcie, prawda, że się zarumienił? - Nie! - wrzasnął George. Nie mógł znieść ich wzroku. Skóra paliła go jak ogień. - Nie ma się czego wstydzić - powiedział Richard. - Wielu ludzi uważa, że rumieniec jest bardzo pociągający. Tak samo jak twoje oczy. Ponownie>zwrócił się do klasy. - Czy ktoś uważa, że rumieniec Turnera NIE jest pociągający? - Zamknij się, Rokeby! - ryknął George. richard nie przestawał uśmiechać się szelmowsko. George z rozkoszą zdzie- liłby tę gębę pięścią, ale coś go sparaliżowało; jego członki jakby skamieniały pod siłą spojrzenia tak wielu par oczu. Nigdy nie przyszłoby mu do głowy, że głos pana Cleevera może mu przynieść ulgę. - Turner, wracaj na miejsce. Mamy dzisiaj wiele materiału do przero- bienia. George usiadł i rozejrzał się po klasie. Kilku chłopców, którzy jeszcze na niego patrzyli, szybko się odwróciło. George'a nadal paliła twarz. - Mam nadzieję - ciągnął pan Cleever - że wszyscy rozwiązali zadania. Równania kwadratowe być może nie należą do najłatwiejszych zagadnień, ale cieszą się dużą popularnością wśród egzaminatorów. Kto spróbuje rozwiązać pierwsze? Cisza. - Nikt nie czuje się dość odważny? Cisza. - Myślę, że powinien pan spytać Turnera. On wygląda na łebskiego go- ścia - odezwał się niespodziewanie Richard. Cała klasa parsknęła śmiechem. Pan Cleever spojrzał na Richarda ze zdu- mieniem. - Co to za śmiechy? Skoro uważasz się za tak dowcipnego, Rokeby, może sam spróbujesz? Klasa ucichła; George, nadal zaczerwieniony, z całego serca życzył mu po- rażki. Ale Richard nie pomylił się. - Bardzo dobrze, Rokeby. - Dziękuję, proszę pana, ale jestem pewien, że Turner prędzej by się z tym uwinął. Kolejny wybuch śmiechu. - Wystarczy, Rokeby! - powiedział pan Cleever. - Zadanie drugie. Może teraz Stephen Perriman. Lekcja biegła zwykłym trybem. Stephen zaczął dobrze, ale utknął w poło- wie. Pan Cleever naprowadzał go dodatkowymi pytaniami; pozostali chłopcy wiercili się w swoich ławkach, zerkając to do książki, to na ścienny zegar. Za- stanawiali się, czy zostaną dzisiaj wywołani. George obserwował z ostatniej ławki Richarda, który, rozwiązawszy zadanie, mógł teraz wyglądać przez okno ze spokojem kogoś, kto wie, że odpowie na każde pytanie, a nawet jeśli nie, to i tak nie obawia się konsekwencji. Rokeby popełnił wielki błąd próbując upokorzyć jego, George'a Turnera, i gorzko tego pożałuje. Richard wyczuł, że jest obserwowany, i odwrócił się. Przyjrzał się twarzy George'a i wyczytał z niej nienawiść. Rozchylił usta i powoli, zmysłowo obli- zał kąciki warg. A potem z uśmiechem puścił do George'a oczko. Patrzyli sobie w oczy jeszcze przez chwilę. George odwrócił się pierwszy. James Wheatley ledwie dyszał z wysiłku. Całą drogę ze szkoły muzycznej pokonał biegiem, a i tak deszcz przemoczył go do suchej nitki. Mrucząc coś pod nosem ruszył korytarzem w stronę klasy, gdzie odbywała się druga lekcja religii. Uczniowie wysypywali się z sal. Przed klasą imienia Gladstone'a ukazał się Jonathan Palmer w towarzystwie Nicholasa Scotta i Perrimanów. Perrima- nowie poszli dalej, a Jonathan i Nicholas zatrzymali się, żeby na kogoś zacze- kać. Po chwili dołączył do nich Richard Rokeby. Nicholas stał tuż koło Jona- thana, ale Richard zdołał jakoś wcisnąć się między nich. Ruszyli korytarzem; Richard nachylił głowę do Jonathana, żeby lepiej słyszeć, co mówi. Z tyłu, za nimi powstało jakieś zamieszanie, dał się słyszeć podniesiony głos. To George Turner przeciskał się przez tłok. Richard odwrócił się. Otoczyli ich pozostali uczniowie. Twarz George'a płonęła gniewem. Mówił coś szybko, unosząc groźnie pięść nad Richardem. Ten jednak, roześmiany, wyciągnął dłoń ku policzkowi Geor- ge^, jakby chciał go pogłaskać. George cofnął się; złość na jego twarzy ustąpi- ła miejsca zmieszaniu. Rozległy się śmiechy. James bezwiednie zwolnił kroku. Pan Cleever spostrzegł zbiegowisko przy drzwiach i dał ręką znak, żeby chłopcy się rozeszli. Niechętnie wykonali polecenie nauczyciela. Jonathan za- uważył Jamesa. Szturchnął Richarda w bok. - Co się dzieje? -^ spytał James. - A ciebie co to obchodzi?-odparł Richard. James zwrócił się do George'a. - No więc? George nic nie odpowiedział. Stał ze spuszczoną głową, jakby zmieszany, i wpatrywał się w podłogę. - Co jest?! - Turner trochę się zdenerwował - wyjaśnił Richard. - Powiedziałem mu komplement, ale on odebrał go bardzo źle. - Zamknij się! - krzyknął George. Chciał, żeby zabrzmiało to groźnie, ale mu nie wyszło. - A jeśli nie, to co? Wybijesz mi zęby? Czy wolno ci wypowiadać takie groźby bez pozwolenia Wheatleya? - Powiedziałem ci, żebyś się zamknął! - ryknął George. - Już dobrze, Turner. Nie czuję do ciebie nienawiści. Może tobą gardzę, ale nie nienawidzę. Pobiłeś mojego przyjaciela, ale ja mimo to nie żywię do ciebie urazy. Wiem, że ty tylko wykonywałeś rozkazy. - Lepiej zrób, co mówi - wtrącił się James. - Dlaczego? Bo każesz mu mnie pobić? - Richard znów wyciągnął dłoń do policzka George'a, a ten ponownie się cofnął. Richard roześmiał się. - Spójrz na nie- go. Nie ruszy mnie palcem. Więc możesz sobie wetknąć swoje groźby, wiesz gdzie. Korytarz pustoszał powoli. Nicholas Scott, który obserwował z zacieka- wieniem rozwój wypadków, szturchnął Jonathana w ramię. - Chodźmy, bo się spóźnimy. Jonathan zawahał się; spojrzał na Richarda, lecz ten uśmiechnął się tylko i ski- nął przyzwalająco głową. Odeszli, zostawiając Richarda z Jamesem i George'em. - Na co czekasz? - zwrócił się James do George'a. - Daj mu wycisk. Spojrzał na George'a jakby czekając na jego reakcję. Jednak George, cały czerwony, nadal wbijał wzrok w podłogę. Richard roześmiał się. James jakby zbudził się ze snu. ^ - A właściwie po co mamy tracić czas na ciebie? Chodzi nam o Palmera. Dopadniemy go dzisiaj w nocy, a ty nie możesz nam w tym przeszkodzić. Richard zmierzył Jamesa chłodnym, pogardliwym spojrzeniem. - Nam, nam... zupełnie jakbyś nie umiał nic innego powiedzieć. Ty rzu- casz groźby, ale to twoi pachołkowie je spełniają. Jesteś od nich całkowicie zależny. Bez nich byłbyś niczym. Uśmiechnął się szeroko. - Czyż to nie byłoby straszne, gdyby im się coś stało? Wyobraź sobie, że ich nie ma. Czy nie poczułbyś się absolutnie bezbronny? - Udał, że wstrząsa go dreszcz przerażenia. - Rany boskie, co za okropna myśl, prawda? Odwrócił się i ruszył za Jonathanem i Nicholasem. James odprowadził go wzrokiem. - Czemu stałeś jak słup soli? - spytał. - Powinieneś był mu przyłożyć. - Chciałem. - Więc dlaczego tego nie zrobiłeś? Milczenie. - Dlaczego?! - powtórzył pytanie James. George wzruszył ramionami. - No więc? - To nie jest takie proste. - Oczywiście, że jest! ~ Nie rozumiesz. - Czego nie rozumiem?! - Nie byłeś przy tym. Nie słyszałeś, co on powiedział. - Powiedział?! To tylko słowa. On nic nie robi, tylko gada. Wytarłbyś nim podłogę jak ścierką! Przecież wiesz. - Nie chodzi tylko o to, co on mówi. To jego spojrzenie. - Jakie spojrzenie?! - Spojrzenie wariata. James przełknął ślinę. Szukał odpowiednich słów, ale nic nie przychodziło mu do głowy. W mil- czeniu ruszyli do klasy na następną lekcję. Nicholas Scott nie miał własnego pokoju do nauki. Tak samo jak inni mieszkańcy internatu Monmouth House, musiał się nim dzielić. Razem z brać- mi Perriman zajmowali pokój na tyłach budynku, z oknem wychodzącym na las. Czasem Nicholas marzył o samotności. Pokoik był za mały dla trzech osób, a choć Stephen i Michael często się kłócili, byli ze sobą bardzo blisko związa- ni, co sprawiało, że czuł się osamotniony. Jednak przeważnie odpowiadało mu ich towarzystwo we wspólnym pokoju. Cieszył się także, że mieszka w Monmouth. Położony głęboko w lesie we wschodniej części szkolnego terenu internat słynął ze swobodnej atmosfery; rywalizacja sportowa nie była tu aż tak intensywna jak w innych internatach, a siła szkolnej tradycji nie tak przemożna. Wprawdzie Nicholasowi nie udało się całkowicie uniknąć aktów przemocy, ale nawet pod tym względem było tu lepiej niż w pozostałych budynkach. Przeważała postawa: żyj i pozwól żyć in- nym. Nicholas żałował tylko, że Jonathan nie mieszka razem z nim w Monmo- uth. Jonathan był bowiem jego najlepszym przyjacielem, a dla poważnego, myślącego chłopca, który łatwo się nie zaprzyjaźniał, znaczyło to niemało. Przez cały ostatni rok odgrywał rolę swoistego zaworu bezpieczeństwa dla Jonatha- na. Godzinami słuchał cierpliwie, jak ten wylewa swój żal wywołany rozwo- dem rodziców, nienawiścią macochy i groźbą utraty ojca. Rozumiał wstręt Jo- nathana do szkoły i ból po śmierci Paula Ellersona. W zamian mógł zwierzać się Jonathanowi z uczuć, których nie wyznałby przed nikim innym: lęku, że zawiedzie swojego ojca-żołnierza, silnego męż- czyznę; bolesnej świadomości, że ukochana babcia powoli pogrąża siew star- czym niedołęstwie, a matka chowa głowę w piasek i nie chce tego zauważyć; żalu po śmierci przystojnego, opiekuńczego starszego brata, który zmarł pięć lat temu na gruźlicę, pogrążając Nicholasa w rozpaczy i okropnym poczuciu, że rodzice, mimo całej miłości do niego, gdyby mogli wybierać, woleliby stra- cić jego, a nie starszego syna. Obaj odsłaniali przed sobą dręczące ich demony, wiedząc, że bezpiecznie mogą powierzyć sobie wzajem wszystkie tajemnice. Jonathan często spędzał przedpołudniowe przerwy w pokoju Nicholasa, za- miast w swoim. Razem z Perrimanami pochłaniali wszystko, co było do jedze- nia, i wspólnie żalili się na to, co ich akurat dręczyło w szkole. Stało się to swego rodzaju rytuałem, który wszyscy bardzo polubili. Tego ranka Nicholas wrócił do swojego pokoju tylko z Perrimanami. Jona- than obiecał zjawić się później. Nicholas wydobył ze schowka resztki babki czekoladowej i ostatnią paczkę biszkoptów. Stephen wyjął butelkę lemoniady i nalewał do wyszczerbionych kubków. Z oddali dochodziły dźwięki muzyki z taniego gramofonu Ruby'ego Murraya. - Przydałby się adapter - westchnął Michael. - Nie ma szans - odparł Stephen. - Moglibyśmy jeszcze raz spróbować namówić tatę. - Daj spokój. Pamiętasz, jak się skończyło ostatnim razem. - Dlatego, że powiedziałeś mu prawdę. Wiesz, jak ojciec uwielbia Almę Coogan. Gdyby to od niego zależało, nie słuchalibyśmy niczego oprócz Beetho- vena i chorałów. - Lubię Beethovena - wtrącił się Nicholas. - Nie miałbyś innego wyjścia - odparł Stephen podając mu kubek lemo- niady. - Zdaniem taty, wszystko, co zostało nagrane w ciągu ostatnich stu lat, to kicz. - Oprócz Elgara - zauważył Michael. - Boże, jak ja nie cierpię Elgara! Jego i całej tej pompatyczności! Tata ma kręćka na punkcie Elgara! Gdyby Elgar wstał z grobu i zagrał w Royal Albert Hall, musielibyśmy usiąść w pierwszym rzędzie i wrzeszczeć jak nastolatki na koncercie Franka Sinatry! Tata zawsze słucha Elgara, kiedy pisze kazanie. - I Holsta. - Jego też nienawidzę! Zawsze można odgadnąć ton kazania taty po mu- zyce, której słucha przy pisaniu. Kiedy chór kobiet wyśpiewuje „Hymn chwały i radości", wtedy Bóg jest samą miłością, a życie to cud, ale kiedy odezwie się „Mars władca wojny, wtedy Bóg jest w podłym humorze i wszystkich nas cze- kają ognie piekielne! Parsknęli śmiechem. Ktoś zapukał do drzwi. Był to Jonathan. Stephen po- dał mu wyszczerbiony kubek. - Kogo bardziej nie znosisz? Ęlgara czy Holsta? Za Jonathanem stanął w drzwiach Richard Rokeby. Śmiech ucichł. Zapadła niezręczna cisza, jak gdyby zostali na czymś przy- łapani. - Przyprowadziłem Richarda! -/powiedział szybko Jonathan. - Nie macie nic przeciwko temu, prawda? - ...Jasne - potwierdził Stephen. - Wejdź. Napijesz się? Richard skinął głową. Stephen podał mu szklankę. - Lemoniada może być trochę zwietrzała. Dostaliśmy ją od ciotki, a ona przetrzymuje wszystko miesiącami. - Wystarczy - powiedział Richard dając znak, żeby więcej nie nalewał. - Dzięki. Uśmiechnął się, ale nadal stał przy drzwiach. Jonathan, który zawsze rzucał się na wytartą kozetkę, tkwił koło niego. - Mamy jeszcze ciasto. - Nicholas podał kawałek Jonathanowi. - Wystar- czy dla wszystkich. - Ja dziękuję - powiedział Richard. - Poczęstuj się. - Nie, naprawdę dziękuję. - To było super - odezwał się Michael. - Zrobiłeś z George'a Turnera ostat- niego idiotę. - Nic w tym trudnego. On jest skończonym idiotą. - Ale i tak było super. Nigdy nie widziałem, żeby ktoś spiekł takiego raka. Bałem się, że wszyscy dostaniemy oparzeń trzeciego stopnia! Roześmiał się; Stephen i Jonathan zawtórowali mu. - Ale nie powinieneś był tego robić - dodał Nicholas. - Dlaczego? - spytał Richard. - Dzięki temu cię nie uderzył. - Nie o to chodzi. - A o co? - Zrobiłeś z niego głupca, a on tego nie zapomni. - George Turner nie tknie mnie palcem. - Nie o tobie myślałem. - Jonathan nie ma się o co martwić. - Naprawdę? On mieszka w jednej sali z George'em Turnerem i Jamesem Wheatleyem. Szykowali się na niego od samego rana. A co będzie teraz? - Nic " odparł spokojnie Richard. - Nic! Jak możesz coś takiego powiedzieć? Nie mieszkasz w internacie Jona. Żaden z nas tam nie mieszka. On jest tam sam, a przecież wiesz, co mu zrobili przed feriami! A teraz jeszcze pogorszyłeś jego sytuację! To było głupie! Nicholas zamilkł nagle. Twarz miał rozgrzaną. Richard spoglądał na niego chłodno, a Jonathan z niepokojem. - Nic mi nie będzie, Nick - rzekł Jonathan. - Nie martw się. - Nie możesz tego wiedzieć. - Może - powiedział Richard. Nie spuszczał wzroku z Nicholasa. Ten próbował wytrzymać jego spojrzenie, ale w końcu spuścił głowę. Po- wiedział sobie, że zachował się głupio: Richard próbował mu pomóc, więc nie powinien tak reagować. - Przepraszam. Nie chciałem, żeby to tak zabrzmiało. Jestem ci wdzięcz- ny, że wstawiłeś się za mną. Nie chcę tylko, żeby Jon znowu musiał przez to przechodzić. - Rozumiem - powiedział Richard. - Nic się nie stało. Rozejrzał się po pokoju. - Przyjemnie tu - zwrócił się do Jonathana. - Lepiej niż w tej twojej klitce. - Ale to nie to, co własny pokój. Chciałbym mieć pokój dla siebie, tak jak ty. - Mógłbyś, gdybyś się przeprowadził. - W jaki sposób? - Bardzo łatwo. Guy Thomas wyjeżdża w Boże Narodzenie. Jego pokój będzie wolny. - Ale i tak się tam nie dostaniesz - wtrącił Nicholas. - Każdy chce miesz- kać w Abbey House. - Nie każdy - odparł Jonathan. - Giles Harrington za nic nie wyprowadziłby się z Old School. Nie przeżyłby tego. - To byłoby dla niego jak wyjście z łona matki.-Roześmiali się. - Ale wielu ludzi zrobiłoby to, gdyby tylko mogli. Na przykład James Whe- atley. Mógłby namówić rodziców, żeby pociągnęli za odpowiednie sznurki. - Wheatley nie jest jedynym, który ma wpływowych rodziców - powie- dział Richard. - Rodzice Jona nie należą do wpływowych. - Ale moi tak. - Twoi? - Właściwie moja ciocia i wujek. Mogliby pogrążyć Wheatleyów, gdyby chcieli. Twarz Jonathana rozjaśniła się. - Naprawdę zrobiliby to?! - Oczywiście. Oni naprawdę cię polubili. Mam ich poprosić? - AleżTak! - Nie powinieneś przeprowadzać się do Abbey House - odezwał się Ni- cholas. - Byłoby lepiej, gdybyś przyszedł do Monmouth. - Ale tu nie ma miejsca - zauważył Jonathan. - Znalazłoby się. A gdybyś raz się przeprowadził, nie pozwoliliby ci prze- nieść się po raz drugi. Właśnie tu powinieneś przyjść, bo tu mieszkają wszyscy twoi przyjaciele. - Wszyscy oprócz jednego.- wtrącił Richard. Nicholas przełknął ślinę. Powtórzył sobie, że nie powinien zrażać do siebie Richarda. Nie należy być takim egoistą. Wszystko, co pomoże Jonathanowi wyrwać się z Old School House, jest dla niego dobre. Jonathan skończył jeść ciasto. , - Czas już na nas-oznajmił Richard. - Dzięki za poczęstunek - zwrócił się Jonathan do Nicholasa. Nicholas uśmiechnął się, ale nic nie odpowiedział. Jonathan wyszedł za Richardem. ^ - Co z tobą? - spytał Stephen. - Ze mną? - Byłeś nie w sosie. - Nie byłem. - Rokeby uratował cię przed pięściami Turnera. Powinieneś mu dzięko- wać, a nie kręcić nosem na wszystko, co mówi. - Podziękowałem mu. - Długo ci to zajęło. - Daj mu spokój - odezwał się Michael. - Tylko mówię. - Więc przestań. To nie twoja sprawa, więc się nie wtrącaj. - Ja?! I kto to mówi! Bracia zaczęli się kłócić. Nicholas słuchał bez słowa. Wpół do dwunastej. W internacie Ołd House już dawno zgasły wszystkie światła oprócz jednego: w umywalni koło sali czwartej klasy. Jonathan stał koło umywalek, a wyjście blokowali James Wheatley, Geor- ge Turner i Stuart Barry. Z ramion Jonathana zwisały strzępy pidżamy podartej w czasie szamotani- ny. Patrzył na napastników zmęczonymi oczami, krzyżując ręce na piersi w obronnym geście. Pocierał dłońmi o boki, na przemian unosząc to jedną, to. drugą nogę z zimnej podłogi. Wydawał się słaby i bezbronny. Tak samo jak za pierwszym razem. Ale tym razem było jakoś inaczej. James przygotowywał się do wydania rozkazu. Wszystko zaplanował. To, co zrobili Jonathanowi wtedy, było niczym w porównaniu z tym, co przygoto- wał dzisiaj. W jednej dłoni trzymał świeczkę, która rozgrzała się od uścisku ciepłej dłoni, a w drugiej pasek od szlafroka, który wykorzysta jako knebel. Jonathan zerkał z niepokojem na świeczkę. James wiedział, że Jonathan zgaduje, co go czeka. Upuścił pasek i zaczął przerzucać świeczkę z jednej ręki do drugiej. - No i gdzietwój pedalski koleżka? - spytał powoli. - Jakoś go nie widać teraz, kiedy chcemy ci pokazać, jak się traktuje skarżypytów w tej szkole. James czekał na dobrze znany dreszcz podniecenia. Jednak zawiódł się. - Nienawidzę cię - powiedział Jonathan cichym głosem, który zabrzmiał jak westchnienie. James zrobił krok do przodu. - Rzygać mi się chce, jak na ciebie patrzę, ty kanalio. Obaj cię nienawidzimy. James stanął. Nagle jego nozdrza wypełnił zapach pracowni. Wstrzymał oddech. - Akurat mnie to obchodzi. - Powinno. James roześmiał się, ale nie ruszył z miejsca. - Na co czekamy? - denerwował się Stuart. - Za chwilę ktoś nas usłyszy. Nie możemy zostać tu za długo. Podniósł pasek z posadzki. - Nie róbcie tego - powiedział Jonathan. - Czemu nie? Kto mnie powstrzyma? - Pogorszysz swoją sytuację. - Zamknij się! - warknął Stuart. - Zacznijmy wreszcie - powiedział zwra- cając się do George'a. - Richard nienawidzi tylko Wheatleya. Do ciebie nic nie ma, Turner, ale będzie miał, jeśli mi coś zrobicie. - Taaa, jasne - rzucił drwiąco Stuart; postąpił krok do przodu, ale zauwa- żył, że George i James stoją w miejscu. - Co jest? - niecierpliwił się Stuart. - Nie boję się tego frajera Rokeby'e- go. - Szturchnął w bok George'a. - A ty? George potrząsnął głową. - No to przestańcie się opieprzać. - Stuart zwrócił się teraz do Jamesa. - Rusz się, przecież sam tego chciałeś. Czego się boisz? - Niczego - odparł James odrobinę za szybko. - Kłamiesz - wtrącił Jonathan. - Trzęsiesz się ze strachu. I masz powody. - Zamknij się - syknął James. Stał w miejscu jak wryty. - Na Boga! - krzyknął Stuart potrząsając paskiem w stronę George'a. Ja- mes zauważył, że Jonathan śledzi ten ruch rozszerzonymi oczami. Poczuł się znów sobą. Richard Rokeby to żadna groźba. On tylko straszył. Ale George nadal gapił się w podłogę. - Nie powinniśmy tego robić - powiedział. - Co z tobą? - krzyknął Stuart. - Przecież nie przestraszyłeś się Rokeby'ego? - Pewnie że nie. Tylko ja... nie chcę brać w tym udziału. Powinniśmy dać sobie z nim spokój. Odwrócił się. Stuart złapał go za ramię. - O czym ty mówisz? To idiotyzm! George wyszarpnął bez trudu rękę i wytoczył się z umywalni. - No to koniec - stwierdził Stuart. - Ja sam go nie przytrzymam. Wyno- śmy się stąd, zanim ktoś się pojawi. James wziął od Stuarta pasek i skierował wyprostowany palec w stronę Jo- nathana. "" - Jeszcze dostaniesz, pedale! Nie skończyliśmy z tobą. Odwrócił się. Czuł frustracje a zarazem ulgę. Nie była to przyjemna mie- szanka. ^ - Wszystko zaczyna się rozpadać, co? - spytał cicho Jonathan. James dał Stuartowi znak ręką, żeby wyszedł. Sam zaś zatrzymał się twarzą w stronę wyjścia. - Zamknij się - powiedział nie odwracając głowy. - Richard miał rację. Jesteś nikim bez swoich sługusów. Cała twoja siła pochodzi od nich. Jeśli cię nie słuchają, twoja władza pryska. I co ci wtedy pozostanie? James odwrócił się. ^ - Powiedziałem: zamknij się. - Nienawidzę cię - powiedział Jonathan. - Nienawidzę cię za to, co zrobi- łeś mnie i wszystkim innym chłopcom. Pewnego dnia, już niedługo, cała twoja władza zniknie, a wtedy przekonasz się, jak wielu ludzi cię nienawidzi. Jonathan zbliżył się do Jamesa z szerokim uśmiechem. - Jest dokładnie tak, jak napisałeś na kartce, którą zostawiłeś w moim po- koju: to dopiero początek. Przez chwilę patrzyli sobie w oczy. Nagle James odwrócił się, pociągając za sznurek wyłącznika światła. Umywalnia pogrążyła się w ciemności. Jonathan wreszcie został sam. Poczuł mdłości, więc rzucił się do kabiny na miękkich nogach, Ukucnął i pochylił się nad muszlą. Po chwili odwrócił się i podniósł głowę. Drżał na całym ciele, a bicie jego serca przypominało uderzenia w bęben. Mimo to rozpierała go radość. Zrobił to, co poradził Richard i udało się. Szkoda, że nie ma tu teraz ojca. Powiedziałby mu, czego dokonał i usłyszałby pochwałę. Kiedy jednak zamknął oczy i spróbował przywołać obraz ojca, uka- zała się twarz Richarda. Nalewając herbatę Elizabeth Howard obserwowała Alana Stewarta, który podziwiał pejzaż na ścianie salonu. - Dwie kostki cukru? - Jedną. - Oczywiście. Ciągle zapominam. Uśmiechnął się chłopięcym uśmiechem, który przypominał jej Artura. Bo- lesne wspomnienie, choć słabe, nadal żyło. Elizabeth usiadła obok Alana. - Przepraszam, że zabieram ci czas. Wiem, jak cenne są wolne dni i jestem pewna, że masz o wiele ciekawsze zajęcia. Alan skinął głową. - Stos wypracowań trzeciej klasy o włoskiej wojnie wyzwoleńczej, które muszę sprawdzić. Mając do wyboru to i herbatę u ciebie, nie muszę chyba mó- wić, która alternatywa ma większe szansę. - To ta wojna, w której przywódcą był Garibaldi, prawda? - roześmiała się Elizabeth. - Czy to nie straszne? Spędziłam Bóg wie ile czasu ucząc się w szkole historii dziewiętnastego wieku i prawie nic z tego nie pamiętam. - Tak samo jak trzecioklasiści, a oni uczyli się o tym w zeszłym tygodniu! Na ich szczęście w podręczniku znajduje się czterostronicowa chronologia wy- darzeń, więc spodziewam się przeczytać ją w dziewięćdziesięciu procentach prac. - Ale z pewnością nie dosłownie? - - O, na pewno nie. Zmienią kolejność akapitów i kilka słów, żeby mnie zmylić! Roześmiali się. - Nie powinieneś robić sobie wyrzutów - pocieszyła go Elizabeth. - Fakt, że liczba szóstoklasistów wybierających historię podwoiła się, odkąd do nas przyszedłeś, jest doskonałym świadectwem twojej pracy. A samodzielne prace czwartej klasy były doskonałe, zwłaszcza ta o książętach uwięzionych w To wer! To dzieło Perrimanów, prawda? - Można tak powiedzieć, choć wydaje mi się, że ich rola ograniczyła się do sklejania kartek i narysowania drzewa genealogicznego. Motorami całego przedsięwzięcia byli Jonathan Palmer i Nicholas Scott. Zwłaszcza Jonathan. - Z niewielką pomocą nauczyciela, jak się domyślam. Alan potrząsnął głową. - Jonathan wybrał temat, wykonał większość pracy badawczej i napisał tekst. Przeczytał wszystkie traktujące o tym książki w bibliotece oraz kilka do- datkowych, które mu pożyczyłem. - Opłaciło się. Powstała znakomita praca, Alan uśmiechnął się. - Jonathan jest bardzo bystrym chłopcem, prawdopodobnie moim najlep- szym uczniem. Za kilka lat będzie studiował w Cambridge lub Oksfordzie. Z pewnością ma zdolności i jest pracowity. Brakuje mu tylko wiary we własne siły. - Możesz mu pomóc jej nabrać. - Spróbuję. Chcę, żeby mu się powiodło. Nie znoszę patrzeć na marnowa- nie się talentu, a on go naprawdę posiada. Powinnaś zobaczyć go w klasie, jak błyszczą mu oczy, kiedy rozpoczynam omawianie nowego tematu. Taki obra- zek to prawdziwa nagroda dla nauczyciela. Przypominam sobie wtedy, dlacze- go wybrałem ten zawód. Widok ożywionej twarzy Alana znów przypomniał Elizabeth Artura, jej ukochanego młodszego brata, zawsze pełnego energii i entuzjazmu, którego życie zakończyła niemiecka kula dwanaście lat temu. Tego dnia Elizabeth straciła go na zawsze, ale chwilami dostrzegała jego ducha w tym młodym idealiście, któ- ry siedział teraz obok niej. Uśmiechnęła się czule, powstrzymując się przed pogłaskaniem Alana po niesfornej ciemnej czuprynie. - Powinien się cieszyć, że ma takiego nauczyciela. Alan spuścił głowę. - Nie jestem pewien -mruknął. - Powiem ci teraz, dlaczego cię zaprosiłam. Zrobił urażoną minę. - Chcesz powiedzieć, że nie zrobiłaś tego ze względu na przyjemność, jaką sprawia ci moje towarzystwo? - Ależ tak! Chyba nie pomyślałeś... - Elizabeth spostrzegła wreszcie, że Alan drażni się z nią. - Bardzo zabawne! Chciałam prosić cię o przysługę. Uśmiechnął się zachęcająco. - Czy przyszedłbyś do nas na kolację w sobotę? Wiem, że powinnam była zaprosić cię wcześniej, więc jeżeli masz inne plany, powiedz. - Nie, niczego nie planowałem. - Będzie baranina. Oczy Alana rozbłysły. - Pomyślałam, że to jakaś odmiana wobec rozkoszy szkolnej kuchni. - Alan mieszkał w internacie Abbey House, gdzie pełnił funkcję zastępcy kierownika, i nie miał żony, która by dla niego gotowała, więc ochoczo skinął głową. - A co to za okazja? - Moja kuzynka Jennifer pojechała odwiedzić przyjaciół w Lincolnshire i zajrzy do nas w drodze powrotnej do Londynu. - Chcesz mnie z nią zapoznać? - Nie obawiaj się, nie będę próbowała was skojarzyć. Jennifer jest ode mnie o cztery lata starsza, więc nie bylibyście dobraną parą. Przerwała nagle, zakłopotana. Alan zmierzył ją badawczym spojrzeniem. - W przeciwieństwie do mnie i Charlotte? Alan poznał Charlotte rok temu na przyjęciu w Norwich i od tego czasu często się spotykali. Charlotte regularnie odwiedzała szkołę, zaś Elizabeth, przy- chylna temu romansowi, niejeden raz zapraszała parę do siebie. Oboje z Clive'em polubili bardzo Charlotte, której żywa osobowość doskonale pasowała do Ala- na. Stanowili sympatyczną parę i Elizabeth już się zastanawiała, do którego z nich będą podobne ich dzieci, gdy na początku semestru Alan niespodziewa- nie oznajmił, że postanowili więcej się nie widywać. Charlotte spotykała się teraz zamożnym, lecz nudnym bankierem. Kiedy Elizabeth spotkała ją przy- padkowo na ulicy w Norwich, dziewczyna sprawiała wrażenie zakłopotanej; rozmowa nie wyszła poza wymianę zdawkowych uprzejmości. - Nie pomyślałam o tym. - Naprawdę? Alan nie uśmiechał się, ale patrzył na nią łagodnie. - Może tak - przyznała. - Naprawdę nie ma żadnych szans? Potrząsnął głową. - Przykro mi. - Mnie też. ^ Elizabeth położyła rękę na jego dłoni. - Na pewno kogoś spotkasz, zobaczysz. - Nie sądzę - odparł cicho Alan. Jego oczy wypełniły się smutkiem. Wy- zierało z nich rozpaczliwe pragnienie, by jej się zwierzyć. Elizabeth uścisnęła mu dłoń. - Nie zasypałam cię pytaniami, ale to nie znaczy, że nie myślę o tobie. Po prostu nie chciałam się wtrącać. Skinął głową. - Wiesz, że przede mną możesz się otworzyć. Wszystko, co mi powiesz, pozostanie między nami. Alan spuścił głowę. - Wiem - powiedział. - Naprawdę chcę ci powiedzieć. Bardziej niż mo- żesz to sobie wyobrazić. Siedzieli przez chwilę w^milczeniu. Elizabeth czekała cierpliwie, aż Alan zacznie mówić, jednak rozległ się dzwonek na lekcję i wiedziała już, że chwila została stracona. Nagle wdarła się między nich dziwna oficjalność. Alan pozbierał swoje rzeczy, a Elizabeth zapaliła papierosa i podeszła do okna; grupa czwartoklasi- stów zmierzała do budynku, gdzie mieściło się laboratorium fizyczno-chemiczne. Elizabeth zauważyła, że Richard Rokeby i Jonathan Palmer idą razem. Bra- cia Perrimanowie zostali kilka kroków z tyłu, a Nicholas Scott znalazł się po- między dwiema parami, jakby nie mogąc znaleźć sobie miejsca. Alan zbliżył się do Elizabeth. - Palmer spędził ferie z Rokebym - rzekła. — Wiedziałeś o tym? - Tak. - Zdziwiłam się, gdy mi o tym powiedziano, ale i ucieszyłam. Rokeby po- trzebuje przyjaciela, chociaż sprawia wrażenie, że na nikim mu nie zależy. - Szkoda, że wybrał właśnie Palmera. Elizabeth odwróciła się. - Dlaczego tak uważasz? Alan wyglądał tak, jakby jego samego zaskoczyły słowa, które wypowie- dział. - Nie wiem - odparł szczerze. - Po prostu wydaje mi się, że powinien był wybrać kogoś innego. - Mówisz teraz jak Clive. On też nie lubi Rokeby'ego. - Nie powiedziałem, że nie lubię Rokeby'ego. - Nie wprost - Nie mam nic przeciwko niemu. - Clive uważa, że Rokeby ma destrukcyjny charakter. Może i tak. Często się to zdarza ludziom, którzy są tak głęboko nieszczęśliwi jak on. Ale właśnie dlatego przyjaźń jest wspaniałym uczuciem. Więź z innym chłopcem pomoże mu przezwyciężyć samotność. - Wszyscy jesteśmy samotni - zauważył Alan, - Tak jest bezpieczniej. Kie- dy się z kimś wiążesz, narażasz się na zranienie. Zaczynasz kogoś potrzebo- wać. To pragnienie staje się najważniejszą rzeczą w życiu, a kiedy pewnego dnia uczucie zostaje ci odebrane, wraz z nim znika wszelka radość życia. Elizabeth zdumiała się, słysząc tyle goryczy w głosie Alana. - Och, Alan... Potrząsnął głową. - Przepraszam. Nie powinienem był tego mówić. Wybacz. Muszę już iść, bo się spóźnię. Cieszę się, żeRokeby znalazł przyjaciela. Masz rację. Wszyscy potrzebujemy kontaktu z innymi. Właśnie to czyni nas ludźmi, prawda? Pocałowała go w policzek. Gdy Alan stał już przy drzwiach, zawołała go. Odwrócił się. - Jeśli chcesz porozmawiać, pamiętaj, że zawsze tu jestem. Cenię sobie naszą przyjaźń. Nigdy cię nie zawiodę. Obdarzył ją swoim chłopięcym uśmiechem. - Wiem o tym. I za to cię kocham. Wyszedł. Elizabeth znów przypomniała sobie o Arturze. Jej oczy napełniły się łzami. - Mówiłem ci, że wszystko będzie dobrze - powiedział Richard. Zbliżali się do laboratorium. Przenikliwy wiatr utrudniał marsz. Trzęsący się z zimna Jonathan skinął głową. - A więc nie musisz się już ich obawiać. - Wczoraj się bałem. - Dlaczego? - Bo ciebie tam nie było. Byłem sam. - Nie musiałem tam być. Powiedziałem ci, że nic się nie stanie, jeśli zro- bisz to, co powiem. - Wheatley też się bał. Próbował to ukryć, aleja widziałem. - Ma powody. Będzie żałował tego, CO ci zrobił. - Chyba już żałuje. - Jeszcze nie dość. Ledwie zaczęliśmy. Z Ackerleyem też. - Z Ackerleyem? Co możemy mu zrobić? - Zostaw to mnie. Wszystko już obmyśliłem. Jonathan był pewien, że Richard wie, co zrobić. Wiedział przecież, jak roz- prawić się z Wheatleyem. Nicholas zbliżył się do nich i powiedział coś, czego Jonathan nie dosłyszał, jakby za wszelką cenę chciał włączyć się do rozmowy. Przez chwilę Jonathan był na niego zły, ale zaraz się zawstydził. Nicholas to jego najlepszy przyjaciel. Ma prawo tu być. Jak mógł pomyśleć inaczej? Odwrócił się z uśmiechem do Nicholasa. Dopiero po kolacji Marjorie Ackerley powiedziała mężowi o zaproszeniu. Henry siedział w saloniku i palił papierosa, zapatrzony gdzieś w przestrzeń. Marjorie przystanęła niepewnie w holu; bała się zakłócać spokój męża. Wie- działa, jaka będzie jego reakcja. - Chcesz mi coś powiedzieć? - Elizabeth Howard dzwoniła dziś rano. - Czego chciała? - Nic szczególnego. - Musiała czegoś chcieć, bo w przeciwnym razie nie mówiłabyś mi o tym. - Marjorie przełknęła ślinę. - Zaprosiła nas w sobotę na kolację. Elizabeth chce przedstawić kuzynce swoich przyjaciół. - Przyjęłaś zaproszenie? - Oczywiście, że nie. Powiedziałam, że muszę to uzgodnić z tobą, bo być może będziemy mieć inne plany. - I tak właśnie jest. Marjorie milczała, zakłopotana. - Myślisz, że przez cały wieczór będę znosił protekcjonalną uprzejmość tej suki, która odgrywa wielką damę?! - Henry! - I ten jej mąż bufon rozprawiający o sprawach, o których nie ma zielone- go pojęcia. Nie będę tego słuchał tylko dlatego, że on uważa się za wielką szy- chę, bo jest dyrektorem. - To nieprawda! - Czyżby? - To nasi przyjaciele! - Otwórz wreszcie oczy, kobieto. Howardowie nie są dla ciebie żadnymi przyjaciółmi. Gardzą tobą. Zawsze tak było. Widzę to w ich oczach za każdym razem, gdy z tobą rozmawiają. - Jak możesz tak mówić?!... - Mną pogardzają jeszcze bardziej. Henry ujął obrączkę i zaczął nią kręcić, przesuwając jednocześnie na swo- im długim, smukłym palcu. Z biegiem lat Marjorie poznała dokładnie wszyst- kie jego gesty, a ten napawał ją największym przerażeniem. Zaschło jej w ustach. Milczenie zawisło w powietrzu jak dym. - Przepraszam - powiedział wreszcie. - Nie szkodzi. - Wiem, co myślą o tobie Elizabeth i Clive. - I o tobie. Roześmiał się. - Oni tobą nie gardzą, Henry. - Naprawdę? - Nie. - A powinni. - Nie mów tak. - Dlaczego nie? Przecież to prawda, a ty wiesz o tym najlepiej. - Nie pójdziemy do nich. Powiem, że mamy, inne plany. Elizabeth zro- zumie. - ^ - I co będziemy robić? Spędzimy kolejny wieczór tak samo jak dzisiej- szy? Marjorie znów przełknęła ślinę. - A więc? - Nie musi tak być. - Czyżby? – Obserwował żonę zimnymi oczami. - Jak może być inaczej między nami? Odwróciła się, by wyjść. Potrzebowała tego. - Dzisiaj w nocy znów miałem ten sen. Marjorie zatrzymała się. Chciała uciec, ale czuła na sobie wzrok męża. - Byliśmy w Berkshire, w domu przy Frith Street. Ukryła się przede mną. Nie widziałem jej, ale słyszałem śmiech. Tak wyraźnie, jak to się zdarza tylko w snach. - Henry,proszę... - Biegałem z jednego pokoju do drugiego. Udawałem że jej szukam, choć wiedziałem doskonale, że jest w garderobie nad schodami. Przez cały czas sły- szałem jej śmiech. Unosił się nad moją głową jak ćma. Biegnąc po schodach, słyszałem śmiech coraz wyraźniej. Wiedziałem, że to tylko zły sen i kiedy otwo- rzę drzwi, ona tam będzie. Marjorie czuła, że wargi zaczynają jej drżeć. - Henry, proszę cię... - Ale kiedy wbiegłem na schody, śmiech zamilkł. I nie była to już gardero- ba, tylko jej pokój. Wszyscy staliście koło łóżeczka; doktor Jessup podszedł do mnie i powiedział, że nic nie można zrobić i że musimy wzajemnie pomóc so- bie przez to przejśći Łzy napłynęły jej do oczu. , - Próbowałam. Naprawdę się starałam. - Ale on był głupcem. Nic nie wiedział o mojej stracie. - To była nasza strata, Henry. Nie tylko twoja. Henry wstał. - Naprawdę? - Oczywiście, że tak. - Nie kochałaś jej tak jak ja! - To nieprawda! - Kłamiesz! - Kochałam ją tak samo jak ty! Henry zbliżył się o krok. Jego oczy błyszczały. - Jesteś kłamczuchą, wstrętną kłamczuchą. Kochałem ją dziesięć razy bar- dziej niż ty! Sto razy bardziej! - Tak bardzo, że chciałeś ją zabić! Zatrzymał się. Maska złości opadła z jego twarzy, odsłaniając ból ukryty pod spodem. Ciało Henry'ego zwinęło się, jakby ktoś kopnął go w brzuch. - Teraz łatwo ją kochać, prawda? - wyrzuciła z siebie. - Ale właśnie taka jest prawda, choćbyś nie wiem jak starał się o tym zapomnieć. - Milcz! - krzyknął. - Musisz zniszczyć wszystko, co ze mnie zostało?! Marjorie odwróciła się i wybiegła z pokoju. Henry nie ruszy} się z miejsca. Obrócił głowę; jego wzrok spoczął na stoli- ku w kącie pokoju, gdzie stało zdjęcie dziewczynki na huśtawce. Chciał zapła- kać, ale żar wściekłości wypalił w nim łzy. Wieczorny czas nauki skończył się dziesięć minut temu. Korytarze interna- tu Old School House rozbrzmiewały głosami chłopców. Nicholas Scott, ubrany w kurtkę, stał z Williamem Abbottem w drzwiach pokoju Jonathana. Czuł się jakoś nie na miejscu. Jonathana nie było. - Nie wiesz, gdzie on jest? William potrząsnął głową. - Ostatnio widziałem go przed czasem wolnym. Wiedział, że masz przyjść? - Nie. - No to nie ma się czym martwić - rzucił beztrosko William. - Wyszedłem na spacer i po prostu wpadłem na chwilę. - A co wy tu robicie? - odezwał się władczy głos z tyłu. Odwrócili się. W korytarzu stali James Wheatley i Stuart Barry. - Nie twoja sprawa - odparł Nicholas. - Szuka tego pedała Palmera - powiedział Stuart. - Ale jego tu nie ma. Pewnie poszedł odwiedzić swojego narzeczonego. Nicholas nie zamierzał słuchać bezczynnie, jak obrażają Jonathana. - To wy jesteście pedały! Wszędzie chodzicie trzymając się za ręce! Nicholas natychmiast pożałował swoich słów. Na twarzy Stuarta odmalo- wało się niedowierzanie. - Coś ty powiedział?! W pierwszym odruchu Nicholas chciał uciekać, ale tamci osaczyli go wrogu. Zerknął na Williama, z którego oczu wyzierała trwoga. Przypomniał sobie, jak znęcali się nad Williamem i co zrobili Jonathanowi przed feriami. Nieocze- kiwanie strach zniknął. Obrzucił napastników wyzywającym spojrzeniem. - Słyszałeś. No, co mi zrobicie? Pobijecie mnie i będziecie się uważać za twardzieli, tak? - Może nie-odparł Stuart-ale poczujemy się lepiej. Zrobił krok w stronę Nicholasa. - Noto już. Nie mogę na was patrzeć, tak samo jak wszyscy. Pewnego dnia obaj pożałujecie wszystkiego, co zrobiliście takim jak on i Jonathan - powie- dział wskazując Williama. Zdjął okulary, żeby oddać je Abbottowi z obawy przed stłuczeniem. Jednak na dźwięk imienia Jonathana w oczach Jamesa błysnął strach. Po- łożył dłoń na ramieniu Stuarta. - Zostaw go. - Żartujesz? Po tym, co powiedział? .+ - Daj spokój. On nie jest tego wart. - O co ci chodzi?! - żachnął się Stuart. - Najpierw odpuszczasz Palmero- wi, a teraz temu łamadze! - Daj mu spokój! Chodźmy stąd. Stuart wyciągnął palec w stronę Nicholasa. - Uważaj! Dopadnę cię! Odwrócili się i odeszli. Nicholas odprowadził ich zdziwionym wzrokiem. - Przepraszam - rzekł zwracając się do Williama. William nic nie odpowiedział, tylko obrzucił Nicholasa pełnym podziwu spojrzeniem. Nicholas poczuł zakłopotanie. - Powiedz Palmerowi, że byłem, dobra? William skinął głową. Nicholas ruszył korytarzem w stronę wyjścia. Kilku trzecioklasistów w szlafrokach wynurzyło się z szatni; zmierzali do łóżek. Nicholas zatrzymał się, żeby im się przyjrzeć. „ # Po swojej prawej stronie miał słabo oświetlony korytarz łączący Old Scho- ol z Abbey House. Był pusty. Z oddali dobiegł piskliwy, nieco szorstki śmiech. Nicholas pomyślał o Ri- chardzie i Jonathanie. Czy oni też się śmiali, kiedy byli razem? Z czego się śmiali? Może z niego, Nicholasa? Zadrżał. Otulił się kurtką i ruszył do drzwi. W sali imienia Melbourne'a panowała cisza, ale w powietrzu wyczuwało się atmosferę wyczekiwania. Była sobota i tylko kilka godzin dzieliło chłopców od względnej wolności, jaką niósł koniec tygodnia. Henry Ackerley siedział przy biurku. Zapalając papierosa zastanawiał się, kogo wybrać do tłumaczenia pierwszego zdania. Było to trudne zdanie, choć nie tak trudne jak czwarte, z którego już wcześniej postanowił zapytać Jonatha- na Palmera. Rozglądając się po klasie zauważył coś dziwnego. Richard Rokeby, który jak zwykle siedział samotnie przy ścianie, nie wyglądał przez okno, jak to miał w zwyczaju. Tym razem patrzył na nauczyciela. Na pewno zastanawia się, kie- dy zostanie wezwany do odpowiedzi. Wzrok Henry'ego spoczął "wreszcie na podwójnej ławce po przeciwnej stronie sali. - Spencer. Sean Spencer, czujny i przygotowany, zaczął dobrze, ale po chwili zaplątał się. Właściwie nie należało się dziwić - była to nowa, niedawno wprowadzona konstrukcja. - Jaka jest konstrukcja tego zdania, Spencer? Spencer zastanowił się. - Czas zaprzeszły niedokonany. Henry potrząsnął głową. - Prawie trafiłeś ale tylko prawie. Wciągnął dym głęboko do płuc, by po chwili wypuścić go nosem. - Czy ktoś może go oświecić? Tylko jedna ręka powędrowała w górę. Henry zirytował się. - Nikt więcej? Przecież uczyliśmy się o tym w zeszłym tygodniu. - Na niektórych twarzach zaświtało zrozumienie. Uniosło się więcej rąk. - No, teraz lepiej. Cieszę się, że przynajmniej niektórzy zwracają uwagę na to, co się dzieje na moich lekcjach. Kilku uczniów zareagowało lizusowskim śmiechem. Richard Rokeby na- dal nie spuszczał oczu z nauczyciela. - A więc, Osborne? - To gerundium, proszę pana. - Dobrze. Czy coś ci to mówi, Spencer? Spencer zarumienił się lekko. - Tak, proszę pana. Przepraszam. - Dalej. Spencer bez większego trudu dokończył zdanie. - Dobrze. Następnym razem pamiętaj, że przed przystąpieniem do tłuma- czenia należy ustalić, z jaką konstrukcją mamy do czynienia w zdaniu. Na eg- zaminie Osborne ci nie pomoże. Śmiech. Henry strząsnął popiół. Następne zdanie było łatwe, więc więk- szość uczniów patrzyła spokojnie na nauczyciela. Tak samo jak Richard Rokeby. Henry poczuł się trochę nieswojo pod jego wzrokiem. Zazwyczaj irytowało go, że Rokeby gapi się w okno. Ale intensywne, nieruchome spojrzenie niebie- skich oczu Rokeby'ego stawało sienie do zniesienia. Lepiej byłoby, gdyby wrócił do dawnego zwyczaju. Henry zaciągnął się powoli. Uczeń w pierwszej ławce zakaszlał. Pewnie z powodu dymu. Trudno. To jest jego, Henry'ego, klasa., Wypuścił dym. - Stephen Periiman. Perrimanowie spojrzeli po sobie. Henry zauważył, że zawsze tak robią, kie- dy są wywoływani do odpowiedzi. Stephen zaczął tłumaczyć; powoli, lecz dokładnie. Jonathan Palmer i Ni- cholas Scott, którzy siedzieli za bliźniakami, pochylili się nad książkami. Hen- ry podejrzewał, że cała czwórka korzysta z odpowiedzi przygotowanych przez Nicholasa. Bez znaczenia. Nawet Nicholas Scott, przy wszystkich swoich umie- jętnościach, miałby problemy z czwartym zdaniem. Ten Rokeby mógłby wreszcie przestać się gapić. Stephen Perriman pomylił się. A może nie? Henry spoglądał na Stephena, ale jego uwaga cały czas skupiała się na ławce przy oknie. - Powtórz ostatnią część, Perriman. - Poprawnie. Bez błędu. Henry po- czuł zakłopotanie. - Głowa w górę, Perriman, i otwieraj szerzej usta. Połykasz słowa. Stephen, uradowany, że dobrnął szczęśliwie do końca, skinął potulnie głową. Trzecie zdanie, trochę trudniejsze. Ci, którzy przedtem patrzyli śmiało na Henry'ego, wbili teraz wzrok w ławkę. Ale nie Richard Rokeby. On nie spusz- czał oczu z nauczyciela. Nawet nie mrugnął. Henry zgasił papierosa. - Rokeby, przetłumacz trzecie zdanie. Spodziewał się, że chłopak spuści wzrok, ale zawiódł się. Rokeby obser- wował go jak eksponat w muzeum. Beznamiętnie, lecz z zaciekawieniem. Zim- no, ale wrogo. - Słyszałeś, Rokeby? - Tak, proszę pana. - Więc skoncentruj się na tekście. Odpowiedź nie wisi w powietrzu. I po- spiesz się. Nie będziemy tu siedzieć cały dzień. „Odwróć się, odwróć się, odwróć się". Usta Rokeby'ego zaczęły się poruszać, wypowiadając słowa, których Hen- ry nie słyszał. Chłopiec ani na moment nie oderwał wzroku od nauczyciela. Henry musiał skoncentrować się na swojej książce, żeby sprawdzić popraw- ność tłumaczenia. Bezbłędnie. - Bardzo dobrze. Spojrzał na klasę. Wszyscy wpatrywali się w swoje ławki. - Przejdźmy do zdania numer cztery. - Zawiesił głos, obserwując sztyw- niejące ramiona. - Może Palmer. Z ławki pod ścianą dobiegło głośne westchnienie. Henry nadal czuł na so- bie wzrok Rokeby'ego. Zapalając papierosa, zauważył, że drżą mu ręce. Jonathan Palmer nie podniósł głowy. Zaczął powoli; przetłumaczył pierw- sze słowo, potem drugie. Henry poczuł się pewniej. - Dalej proszę. - Nie mogę, proszę pana. - Co ty powiesz, Palmer. Przecież wszyscy wiemy, że jesteś wybitnym spe- cjalistą. - Szmer śmiechu. Teraz lepiej. - Jakie jest następne słowo? - Nie wiem, proszę pana. Henry pozwolił, żeby w jego głosie pojawiła się ostra nuta. - Palmer, ostrzegałem cię. Nie trzymaj nas w napięciu. Jakie jest następne słowo? Czekał na dobrze znany rumieniec, jąkanie się, strach. Jonathan Palmer podniósł głowę i spojrzał nauczycielowi prosto w oczy. Twarz miał bladą, wzrok jasny. - Powiedziałem panu, że nie wiem. Henry poczuł skurcz w żołądku. Czegoś takiego się nie spodziewał. - Palmer, ostrzegam cię... - Może ktoś inny mógłby go oświecić, proszę pana? Richard Rokeby powtórzył słowa nauczyciela! Ale czemu się wtrąca? - Nikt nie będzie mu pomagał. Poprosiłem Palmera o przetłumaczenie zda- nia i będziemy czekać tak długo, aż to zrobi. Henry nie spuszczał oczu z Palmera, szukając w jego twarzy dobrze zna- nych oznak upokorzenia. Ale nie znalazł. - Ja nadal czekam, Palmer. - A ja nadal nie wiem, proszę pana. - Może ktoś mógłby mu pomóc, proszę pana? Tak jak Osborne pomógł Spencerowi? "" - Rokeby, gdybym chciał zapytać cię o zdanie. - Ja chcę tylko pomóc, proszę pana. Jeśli nie zna odpowiedzi teraz, to nie będzie jej znał nigdy. A jak pan sam powiedział, nie możemy tu siedzieć cały dzień. Rokeby wpatrywał się w nauczyciela nieruchomym wzrokiem. Henry czuł się jak zahipnotyzowany. Ledwo dostrzegalnie skinął głową. - A więc dobrze. Kto pomoże Palmerowi? - Może spyta pan Turnera? Cała klasa wybuchła śmiechem. George Turner zaczerwienił się jak pomi- dor i wbił wzrok w podłogę. Henry wyczuł podtekst tych słów; przeraził się, że traci kontrolę nad biegiem wydarzeń. - Cisza! - Kilku uczniów podskoczyło w ławkach. Wesołość prysła. - Je- śli jesteś taki chętny, Rokeby, to może ty mógłbyś oświecić Palmera? Rokeby patrzył nieruchomo na nauczyciela. - Tak, proszę pana. Może mógłbym. Śmiech. - A więc zrób to! Richard Rokeby z największą nonszalancją podał właściwą odpowiedź. - Dobrze - powiedział niechętnie Henry. - Palmer, proszę kontynuować. Palmer skierował spojrzenie na książkę, ale Rokeby nadal wpatrywał się w nauczyciela. Serce Henry'ego waliło jak młotem. Papieros, o którym zapo- mniał, dopalił się do końca, aż oparzył go w rękę. Henry syknął, rozsypując popiół po ławce. Próbował skoncentrować się na tym, co mówi Palmer, modląc się, żeby popełnił choć jeden błąd. I tak się stało. - Powtórz to, Palmer. - Co, proszę pana? - To, co powiedziałeś! Prędzej! - Strwożeni obywatele zapomnieli... — Czas! Jaki to czas?! - Zapomnieli... - Źle, źle, źle! - Henry rozpromienił się. - Ile razy mam ci powtarzać? Czy jesteś aż tak głupi?! Niczego nie potrafisz zrobić dobrze?! Dlaczego... - Wydaje mi się, że on się nie myli, proszę pana - wtrącił Richard Rokeby. - Jak to? Oczywiście, że się myli. Spójrz na tekst! - Właśnie to robię, proszę pana. - Widocznie nie dość dokładnie. Henry zerknął na tekst. I zamarł^ - . Jonathan Palmer przetłumaczył zdanie poprawnie. Jak można było popełnić taki prosty błąd? Nie pomyliłby się, gdyby nie spojrzenie Rokeby'ego. Przełknął ślinę. - Wygląda na to, że to ja się pomyliłem, Palmer. Przepraszam. - Patrzył w tekst. Z ławek dobiegały szepty. - Dalej, proszę. Palmer skończył zdanie. Bezbłędnie. - Dobrze. Musimy się spieszyć. Czas płynie. Następne zdanie... Young. Henry zauważył, że cała klasa patrzy na niego. Gdy podniósł wzrok, wszy- scy spuścili głowy. Wszyscy oprócz dwóch uczniów. Henry oddychał powoli, starając się skoncentrować na tym, co mówi Young. Ale nieruchomy wzrok tych dwóch odbierał mu siły. Czuł się jak królik schwy- tany w pułapkę reflektorów nadjeżdżającego samochodu. Nagle Rokeby wyprostował się i zaczął patrzeć w okno, tak jak zawsze. Palmer usłyszał jego ruch. Spojrzał na Rokeby'ego, żeby się upewnić, a potem spuścił wzrok na książkę. Wszystko Wróciło do normy. Henry czuł, jak pieką go policzki. Serce nadal biło mocno, a pod czaszką czuł napięcie zwiastujące ból głowy. Oddychał powoli i głęboko. Young skoń- czył tłumaczyć zdanie; przyszła kolej na Stephensona, potem Osborne'a. Hen- ry zapalił papierosa i wypuścił dym,.Ręka przestała drżeć. Uspokoił się, opano- wał. I poczuł złość. Rokeby i Palmer zachowali się wyjątkowo bezczelnie. Na koniec lekcji porozmawia sobie z nimi. Ale gdy zadzwonił dzwonek, nie zrobił nic. Siedział i patrzył, jak wycho- dząz klasy. - Coś strasznego. Wrzask słychać było na kilometr. - Widziałeś, jak to się skończyło? - Nie. A ty? - Ja też nie, ale Stephen Forrester widział. Mówi, że widok był okropny. Dwaj trzecioklasiści, spoceni i ubłoceni po meczu rugby, zatrzymali się przed tablicą ogłoszeniową. James Wheatley, który spędził wolne godziny czytając w swoim pokoju, usłyszał ostatnie słowa. - Co było okropne? - Nie słyszałeś? - O czym? - O wypadku. - Jakim wypadku? - Drużyna do lat szesnastu rozgrywała mecz treningowy. Widzieliśmy ich z naszego boiska. - Trzecioklasiści prześcigali się w opowiadaniu. - Ktoś po- dał piłkę wzdłuż linii do Gilesa Harringtona, a ten popędził wprost na młyn przeciwnej drużyny... - ...była tam kupa ludzi. Jego własny młyn rzucił się za nim. Giles upuścił piłkę, więc pan Evans gwizdnął na znak, żeby utworzyć młyn od nowa..... i wtedy zdarzyło się coś dziwnego. Nikt nie zwrócił na niego uwagi. Nauczyciel gwizdał i gwizdał, ale nikt nie słuchał. - ...chłopcy krzyczeli. Tak się zapamiętali w walce, że nic nie słyszeli... - ...sytuacja wymknęła się spod kontroli. Na pozostałych boiskach wszy- scy przerwali grę i patrzyli... - ...wrzask stawał się coraz głośniejszy. Zawodnicy wskakiwali sobie na głowy. To już nie był zwykły młyn. Obrońcy włączyli się do akcji, wspinali się innym na ramiona. Wyglądało to jak domek z kart... - ...i nagle wszystko się zawaliło i rozległ się ten trzask... - ....strasznie głośny. Nawet na naszym boisku było słychać... - ...i wtedy ktoś zaczął wrzeszczeć. Nie było wiadomo kto, bo głos docho- dził spod kupy ludzi... - ...pan Evans gwizdał jak szalony, próbując dostać się do tego człowieka, ale wszyscy leżeli na sobie, splątani, i niektórzy nie mogli się ruszyć. Strasznie długo to trwało, zanim udało się dotrzeć do tego na spodzie, a on cały czas darł się wniebogłosy... - ...a kiedy już wszyscy się podnieśli, okazało się, że to George Turner leżał tam na spodzie. Próbowali go podnieść, i nagle zobaczyliśmy jego nogę... - ... Boże, to było straszne! Całkiem wykoślawiona. Ktoś poleciał do szkoły, żeby zadzwonić po karetkę. Chłopaki stali dookoła, nikt nie wiedział, co robić, a Turner wciąż krzyczał. W końcu ktoś zatkał mu usta ochraniaczem... - ...przyjechała karetka i odwieźli go do szpitala w Norwich, ale być może za- biorą go do Londynu. Czeka go kilka operacji. Podobno już nigdy nie będzie mógł normalnie chodzić. Tak w każdym razie powiedział Rokeby. A ten facet z karetki... - Rokeby?! - James, który słuchał relacji z rosnącym przerażeniem, teraz był bliski paniki. - Co tam robił Rokeby?! - Był tam, przecież on też należy do drużyny. Stał w ostatniej linii po prze- ciwnej stronie, ale nie brał udziału w młynie. - ...pomógł podnieść George'a Turnera, a potem usłyszał rozmowę pana Evansa z sanitariuszem... - ...pan Collins przerwał nasz mecz, a później rozmawiał z panem Evan- sem. Stephen Forrester powiedział, że to było bardzo dziwne, bo chodziło o zwy- kły sparing, którego nikt nawet nie traktował poważnie, i raptem zawodników ogarnęło szaleństwo, zaczęli na siebie wskakiwać. - ... a potem wszyscy stali zaszokowani, jakby nie mogli uwierzyć w to, co się stało... - ...to było bardzo dziwne. Idę pod prysznic. Chodź. Trzecioklasiści pobiegli do szatni. Jamesowi zakręciło się w głowie. George Turner jest w Norwich, a może nawet w drodze do Londynu. Kto wie, kiedy wróci... i w jakim stanie. A Richard Rokeby tam był. Oczywiście, że był. Przecież należy do drużyny do lat szesnastu, I nie brał udziału w młynie. A później nawet pomagał. To po prostu straszny wypadek. To nie mogła być wina Rokeby'ego. A jeśli była? Korytarz wypełniał się uczniami wracającymi z boiska, zewsząd dochodzi ło stukanie metalowych kołków o posadzkę. James stał przed tablicą, Przez głowę przebiegały mu setki myśli, które nie układały się w żadną spójną całość. Nicholas zajrzał do pokoju Jonathana. Pusty, tak jak się obawiał. Wiedział, gdzie jest Jonathan. , Ale to nieważne. Dobrze, żejonathan znalazł drugiego przyjaciela. Trzeba się z tego cieszyć. Naprawdę... - Cześć. Co tu robisz? Jonathan nadchodził korytarzem z kubkiem herbaty w dłoni. Na jego wi- dok Nicholas wpadł w dziwną euforię. - Wyszedłem na spacer. Pomyślałem, że może też będziesz chciał wyjść. - Nic z tego. Nadal męczę się z tą przeklętą matmą. Ty już ją na pewno odrobiłeś. - Naturalnie. Usiedli: Jonathan przy biurku, a Nicholas na chybotliwym krześle w kącie malutkiego pokoiku. - Pomóc ci? - spytał Nicholas. Jonathan potrząsnął głową. - Poradzę sobie z obliczeniami, tylko że strasznie długo to trwa. - Słyszałeś o wypadku? Jonathan skinął głową. - Założę się, że się ucieszyłeś. - Co masz na myśli? - spytał Jonathan z zafrasowaną miną. - Po tym, co ci zrobili przed feriami. Ja się ucieszyłem. - Ach, rozumiem. Tak, pewnie. Zabrali go do Norwich. Będzie musiał przejść masę operacji. Podobno jego noga już nigdy nie będzie taka sama. Nicholas, który jeszcze o tym nie słyszał, był wstrząśnięty. - To straszne! Jonathan zdziwił się. - Mówiłeś, że się cieszysz. - Ucieszyłem się, że został ranny. Ale myślałem, że tylko złamał nogę. Nie wiedziałem, że to takie poważne. - Nie aż tak bardzo poważne. - To może zmienić całe jego życie. Moim zdaniem to poważna sprawa. Nienawidziłem go, ale nie życzyłbym mu czegoś takiego. Jonathan wzruszył ramionami. - A ty?-Cisza.-No powiedz. - Nie, oczywiście że nie. - No to w porządku. - Nicholas wskazał otwarte książki do matematyki. - Na pewno nie potrzebujesz pomocy? - Nie, naprawdę. - Zajrzyj do mnie potem. - Nie mogę. - Czemu nie? Przecież w weekendy można wychodzić. - Nie w tym rzecz. Idę do Rokeby'ego. Nicholas powtórzył sobie, że to nie ma znaczenia. Ale jednak zabolało. - Trudno. « - Nie o to chodzi, że nie chcę - wyjaśnił prędko Jonathan. - Po prostu wcze- śniej coś zaplanowaliśmy. - Co będziecie robić? - Co robić? - Powiedziałeś, że coś zaplanowaliście. To zabrzmiało tak poważnie. - Nie, po prostu idę do jego pokoju pogadać. - Więc dlaczego nie mogę pójść z tobą? Oczy Jonathana rozszerzyły się. - Dlaczego nie? - Bo... - On był w moim pokoju.. - Wiem, tylko że.— Nicholas nie zamierzał dać za wygraną. - Więc nie można powiedzieć, że się nie znamy. Przecież się mnie nie wstydzisz, prawda? - Oczywiście, że nie. Tylko że... nas widział, że nie jest zachwycony. No to co? - Więc pójdę. Jonathan skinął głową. Nie pozwoli zepchnąć się na bok Richardowi Rokeby'emu. Wstał. - Zobaczymy się na koi - Jasne. - To na razie. - Na razie. Nicholas czuł zadowolenie, że postawił na swoim. Uśmiechnięty, ruszył przed siebie korytarzem. Elizabeth Howard uradowała się, słysząc stukanie do drzwi. Pobiegła otwo- rzyć, uprzedzając służącą. Alan Stewart stał owinięty płaszczem przeciwdeszczowym. - Spóźniłem się? - Wcale nie. - Bogu dzięki. Wymieniłaś jakąś godzinę, ale zapomniałem. Jak się ba- wicie? - Okropnie. Henry Ackerley prawie się nie odzywa. Marjorie próbuje nawiązać rozmowę z Jennifer, ale moja kuzynka woli przekomarzać się z Cli- ve'em. - A co na to Clive? - Niezbyt zachwycony. Lubię Jennifer z całego serca, ale ona ma okropny zwyczaj głaskania Clive'a pod włos. Po południu musiałam zabrać ją do Nor- wich, bo nie dałaby mu spokoju. - Przyjemnie spędziłyście czas? - Tak. Napiłyśmy się herbaty i pochodziłyśmy trochę po sklepach. - Za- wahała się. - Spotkałyśmy Charlotte. Twarz Alana znieruchomiała. - Co u niej słychać? - Zdążyłyśmy zamienić tylko parę słów. Spieszyła się. Ale wyglądała do- brze. - Cieszę się. - Alan zawiesił głos. - Czy. Elizabeth potrząsnęła głową. - Odniosłam wrażenie, że to już skończone. - Rozumiem. - Pytała o ciebie. - To miło z jej strony. - Mógłbyś do niej zadzwonić. Jestem pewna, że by się ucieszyła. - Nie - odparł cicho. - Raczej nie. - Alan... Pocałował ją w policzek. - Nie każmy im czekać. Elizabeth zmieszana nieco, poprowadziła go do salonu. Nicholas zmierzał do pokoju Richarda Rokeby'ego. Obok niego kroczyli bracia Perrimanowie, którzy uparli się, żeby mu towa- rzyszyć. Nicholas początkowo nie chciał się zgodzić, ale teraz, w miarę zbliża- nia się do celu, coraz bardziej cieszył się z ich obecności. Nigdy przedtem nie był w internacie Abbey House. Nie miał tu żadnych przyjaciół, a zatem i powodu do odwiedzin. Wszyscy trzecioklasiści mieli tu do dyspozycji własne pokoje do nauki, dlatego Abbey House był najbardziej pożądanym spośród czterech internatów w Kirkston Abbey. Jednak na Nicho- lasie sprawiał on ponure wrażenie. Pokoiki były upchane ciasno jeden obok drugiego, jak szuflady. Przed wejściem na schody minęli pokój gospodarza in- ternatu. Piętro każdej z klas wydzielało swój własny, specyficzny zapach, obcy dla przybysza, trochę niepokojący. I każde kolejne piętro wydawało się coraz bardziej ponure; sufity były coraz niżej, a oświetlenie coraz słabsze. Zadbano tu o potrzebę prywatności, lecz stało się to kosztem nastroju, który był raczej przygnębiający niż kameralny. Czwartoklasistów rozlokowano na poddaszu. Docierający tu przez klatkę schodową hałas z niższych pięter tworzył nieustanny, wyraźnie słyszalny szum. Sufit wisiał tak nisko, że Nicholas mógł dotknąć go ręką. Nie było tu okien; korytarz oświetlał tylko szereg nagich żarówek. Nicholas dowiedział się, że pokój Richarda jest trzeci po lewej stronie. W powietrzu wisiał ciężki, nieświe- ży odór potu i brudnej pościeli. Drzwi pokoi, które mijali, były zamknięte, jed- nak po drugiej stronie korytarza zebrała się grupa chłopców i o czymś rozpra- wiała. Któryś z nich rozpoznał przybyszów i uniósł dłoń. Nicholas zapukał do drzwi pokoju Richarda i usłyszał zaproszenie. Był to niewielki, kwadratowy pokoik z łukowatym oknem na środku ścia- ny, sięgającym do samej podłogi, a wysokim na metr. Mebli nie było zbyt wie- le: metalowe łóżko, wysłużone biurko, szafa. Jonathan zajmował krzesło przy biurku, a Richard leżał na łóżku oparty o ścianę. Nicholas poczuł się zakłopota- ny ich spojrzeniami. - Pewnie myśleliście, że zabłądziliśmy - bąknął. - Nie jest aż tak trudno tutaj trafić - powiedział w drzwiach Stephen. Jo- nathan uśmiechnął się i wstał. - Przynieśliście coś do jedzenia? - - Michael podał mu torebkę bułeczek. Jonathan położył ją na stole obok pu- dełka ciastek i butelki lemoniady. Michael rozejrzał się. - Całkiem przyjemnie tutaj - stwierdził, choć bez większego przekonania. - To marna nora- odparł Richard. Powietrze w pokoiku było świeższe i chłodniejsze niż na korytarzu dzięki uchylonemu oknu. - Siadajcie - zaprosił Jonathan. Stephen usiadł na trzeszczącym foteliku koło okna, a Michael przycupnął na bocznym oparciu. Nicholas zdjął kurtkę i znalazł sobie miejsce na łóżku. Jonathan wypił łyk lemoniady i podał Nicholasowi, który przekazał ją Richar- dowi. Ten uśmiechnął się, ale z jego oczu wyzierała wrogość. Z sąsiedniego pokoju dobiegały zawodzące dźwięki arii operowej odtwarzanej na sfatygowa- nym gramofonie. \ - Ściany trochę za cienkie, co? - zauważył Michael. Richard skinął głową. - Hałas ci nie przeszkadza? - Czasami. - Szkoda, że my nie mamy gramofonu. - Nie zaczynaj - powiedział Stephen. - Tylko mówię... - No to przestań, bo nudzisz. Wiadomo coś o Turnerze? - Wydaje mi się, że został w Norwich - powiedział Jonathan. - Richard pomagał znieść go z boiska. - A więc widziałeś jego nogę. Wyglądała bardzo źle? Richard potwierdził skinieniem głowy. - Jak myślisz, będzie jeszcze kiedyś sprawna? Richard wzruszył ramionami. - A kogo to obchodzi? Nicholas obruszył się. - Chyba trochę przesadzasz! - Lepsze to niż hipokryzja. - Nie jestem hipokrytą. - Czyżby? George Turner był twoim przyjacielem, tak? - Oczywiście, że nie. To kawał drania, ale nie zasługiwał na coś takiego! - Ale zasługiwał na złamanie nogi? Wybacz, ale twoje współczucie nie- zbyt mnie przekonuje. Nicholas otworzył usta. Spojrzał na Jonathana, oburzony tak jawną zdradą. Jonathan unikał jego wzroku; patrzył w podłogę. Stephen, który wyczuł napię- cie, choć nie znał przyczyny, spróbował rozładować sytuację. - Byłeś super na lekcji Fuckerleya - powiedział zwracając się do Richarda. - Naprawdę? - spytał Richard znudzonym tonem. - Tak. Nieźle mu przygadałeś. - Nie powiedziałem wiele. - Chodzi o to, jak mówiłeś. Wiesz, co zrobić, żeby wprawić go w zakłopo- tanie. Richard uśmiechnął się lekko do Jonathana. - Tak, chyba wiem? - Chciałbym to umieć. Szkoda, że nie jestem taki jak ty. Komplement zawisł w powietrzu. Richard nic nie odpowiedział, tylko pa- trzył gdzieś w przestrzeń. Stephen poczuł się zakłopotany. - Rozdaj bułki, Jon - powiedział szybko. Jonathan uśmiechnął się do Nicholasa. Ten odwzajemnił uśmiech, i w tej samej chwili poczuł na sobie wzrok Richarda. Ugryzł kawałek bułki i zauwa- żył, że stracił apetyt. Zapadła cisza; słychać było tylko zawodzenie śpiewaczki za ścianą. - Prawda, że jest miło? - spytał Richard. Michael zachichotał nerwowo. - O czym teraz porozmawiamy? Nikt nie odpowiedział. Richard zwrócił się do Nicholasa. - A więc? - A więc co?- odpowiedział pytaniem Nicholas, starając się, żeby jego głos brzmiał naturalnie. - O czym porozmawiamy? - Nie wiem. O czym zwykle rozmawiacie z Jonem? - A co to ma do rzeczy? To ty chciałeś przyjść. O czym chcesz rozma- wiać? Nicholas spuścił wzrok. - O niczym. - A więc będziemy tu tak siedzieć przez cały wieczór. Świetnie. Nicholas starał się wymyślić, co powiedzieć. Jonathan przyszedł mu z po- mocą. -/ - Co sądzisz o pokoju, Nick? - W porządku. - To za mało powiedziane. Wspaniale byłoby mieć pokój tylko dla sie- bie. - Wskazał na ścianę. - Pod warunkiem, że lubisz Wagnera! Nicholas chciał podtrzymać rozmowę, ale pod spojrzeniem Richarda czuł się nieswojo, więc skinął tylko głową. Cisza. Richard ziewnął. - Przepraszam, że cię zanudzamy - powiedział Stephen z przekąsem. - Może powinniśmy sobie pójść. Szturchnął w bok Michaela i zerknął na Nicholasa. - Jeśli musicie - odparł Richard. - Nie chodźcie - poprosił Jonathan. - Dobrze, że przyszliście. Zostańcie. - Tak, zostańcie - powiedział Richard spoglądając na zegarek. - Do ciszy zostały tylko dwie godziny. - Nic nie musimy robić - zwrócił się Jonathan do Richarda. - Możemy siedzieć i rozmawiać. Richard uniósł brwi. - Właśnie tak jak teraz? - Więc możemy zająć się czymś innym. - - Czym? - Nie wiem. - Może w coś zagramy? - Nie gadaj głupstw. Ta wymiana zdań przykuła uwagę Nicholasa. - W jaką grę? - W żadną-odparł szybko Jonathan. - Więc może jednak powinni sobie iść - rzekł Richard znaczącym tonem. ,^-Przecież dopiero przyszli. - W co Richard chciał grać? - Nie miał nic konkretnego na myśli. - Czyżby? Wyraz znudzenia zniknął z twarzy Richarda. Jego oczy błyszczały dziw- nie. Nicholas obserwował go z niepokojem. - O co chodzi? - O nic - odparł Jonathan. Richard spojrzał na Jonathana. - Czemu nie? Może by im się spodobało. Nicholas popatrzył na Stephena. - Co by nam się spodobało? - spytał Stephen. - Nie zwracajcie na niego uwagi - wtrącił się Jonathan. - On się tylko wy- głupia. - Nie wygłupiam się. - Właśnie, że tak. Kto chce bułkę? - Tak, jedzmy bułki. Może wtedy cisza będzie przyjemniejsza. - A może powinniśmy się zmyć - powiedział Stephen. - Może powinniście - zgodził się Richard. - Tak, chyba tak - dodał po namyśle Jonathan. Nicholas postanowił, że nie wyjdzie, dopóki nie dowie się, o co chodzi. - Nie - powiedział dobitnie. - Zostajemy. Wbił Wzrok w Stephena. - Prawda? Przez chwilę Stephen nie wiedział, co zrobić, ale w końcu skinął głową. - A więc - ciągnął Nicholas - zagrajmy w tę waszą grę. Richard popatrzył na niego badawczo. - Jesteś pewien, że tego chcesz? - Richard! - krzyknął Jonathan. - Daj spokój, proszę cię. Richard uśmiechnął się do niego, jakby chciał dodać mu otuchy. - Możesz zająć się drzwiami? Jonathan nie ruszył się z miejsca; na jego twarzy malował się niepokój. - Wszystko w porządku, Jon - rzekł Richard uspokajająco. - Nie martw się. Jonathan zawahał się, ale po chwili wstał i zamknął drzwi na skobel. Richard pochylił się i wyciągnął spod łóżka szkatułkę. Wyjął z kieszeni klucz, otworzył ją i wydobył tabliczkę ouija oraz szklankę. Położył to wszystko na środku podłogi. Nicholas spojrzał na planszę. - Czy to jest wasza gra? Jonathan skinął głową. - Nie chcesz zagrać? - spytał Richard. - Nie powinniście się tym bawić - odezwał się Michael. - Czemu nie? - Bo to bzdura, i już. - Więc komu może zaszkodzić? - Po prostu nie powinniście, i tyle. - Ale dlaczego nie? - Bo nie wiesz, w co się pakujecie. - W nic się nie pakujemy. To tylko zabawa. — Nie możesz tego wiedzieć. - Ale ty wiesz. Właśnie powiedziałeś, że to bzdura. - Bo to jest bzdura. - Więc czego się boisz? Michael zarumienił się. - Nie boję się. - Pewnie, że nie. Chodzi ci po prostu o to, że droga do piekła wybrukowa- na jest tabliczkami ouija. Czy nie to powiedział ci ojciec? - Nie mieszaj do tego naszego ojca! - wtrącił się zdecydowanie Stephen. - Słuchaj, jeżeli nie chce... - zaczął Jonathan. - Jasne - odparł Richard - przestraszył się. - Nie przestraszyłem się! - Udowodniij to. - On niczego nie musi udowadniać - powiedział Stephen wstając. - Chodź, Mikę. Idziemy stąd. - Ja zostaję - uparł się Michael. - Mikę! - Nie boję się! - Wiem, że nie. - Więc przestań mi mówić, co mam robić! - Michael, to głupie! - Chcesz, to idź! Ja zostaję! Michael odepchnął dłoń Stephena i ukląkł przy tabliczce. Stephen popatrzył ostro na Richarda i usiadł koło brata. - A ty? - zwrócił się Richard do Nicholasa wyzywającym tonem. Nicho- las nie zareagował na prowokację. Ukląkł między Michaelem i Jonathanem. - Jestem gotów. - Dobrze. Richard umieścił szklankę na środku tabliczki i położył na niej palec. Mi- chael uczynił to samo, a potem Stephen i Nicholas. Powierzchnia szklanki była zaskakująco zimna. - No, chodź, Jon - zachęcił Richard. Jonathan potrząsnął głową. - Popatrzę. - Wygląda na to, że kto inny ma pietra - zauważył Michael. - Zamknij buzię - powiedział Richard. - Chodź, Jon. Jonathan znów potrząsnął głową. - Bez ciebie nie dam rady. - Wiem — odparł cicho Jonathan. Richard westchnął. - No więc dobrze. Zamknijcie oczy i skupcie się. Nicholas zamknął oczy. Pod powiekami zapanowała ciemność. Na szyi czuł leciutki powiew od strony uchylonego okna; słyszał bicie własnego serca. Siedzieli w ciszy przez minutę. Szklanka nie poruszyła się. - Widzicie - odezwał się Stephen. - To bzdura. Nicholas usłyszał jakiś szmer. Podniósł powieki i zobaczył, że Richard kła- dzie rękę na ramieniu/Jonathana. Na twarzy Jonathana malował się teraz błogi spokój. Richard delikatnie pogładził go palcami po policzku. Jonathan przysu- nął się do Richarda. Wyciągnął dłoń i dotknął palcem szklanki. Nicholas po- czuł swędzenie w/palcu, jak przy leciutkim wstrząsie elektrycznym. Szklanka poruszyła się. Krążyła z razu wolno, potem coraz szybciej, zataczając coraz większe krę- gi. Nicholas widział, że Stephen też ma otwarte oczy. Patrzyli na siebie. - Nie powinniśmy tego robić - szepnął Stephen. Szklanka znieruchomiała. - Wydaje mi się, że nie jesteśmy już sami - rzekł cicho Richard. - Nie powinniśmy tego robić! Stephen zerwał się na nogi. - To szaleństwo! Nie wiecie, czym to grozi! - To tylko zabawa - powiedział Richard. - Nic więcej. - Bzdura! Wiesz, że to bzdura! Róbcie co chcecie, ale nas w to nie mie- szajcie! Mikę, wychodzimy! - Ale, Stephen... Stephen chwycił brata za ramię i postawił na nogi. - Bez dyskusji! Wychodzimy! - Zatrzaśnijcie za sobą drzwi - powiedział Richard. - Ale ja nie chcę iść... - Zamknij się! - Stephen pociągnął Michaela ku drzwiom i otworzył za- mek. Odwrócił się. - Chodź! - powiedział do Nicholasa. - No> biegnij - szepnął Richard. - Chodź^- powtórzył Stephen. - Instynkt podpowiadał, żeby wyjść. Richard uśmiechał się, a jego oczy pło- nęły dziwnym blaskiem. Nicholas wiedział, że powinien iść z bliźniakami. Bał się zostać tutaj sam. Ale nie będzie sam. Richard nadal otaczał ramieniem Jonathana, jakby chciał go ochronić. Albo zagarnąć. Jonathan patrzył na Nicholasa smutno, ale nie poprosił, żeby został. Jeśli teraz wyjdzie, może stracić Jonathana na zawsze. - No, rusz się! - zawołał Stephen. „Jonathanie, co się z tobą dzieje?" - Nick, chodź wreszcie! Nicholas potrząsnął głową. To tylko zabawa, tak jak powiedział Richard. - No to siedź! - syknął Stephen. Pociągnął za sobą Michaela i zatrzasnął drzwi. - Zostajesz? - spytał Richard. Nicholas potwierdził. Nienawiść w oczach Richarda napawała go wstrętem. - Jesteś pewien? - Tak. Na polecenie Richarda wstał i przyjrzał się im przez chwilę. Jonathan opie- rał się o Richarda; wyglądali jak dwie połowy jednej całości. Nicholas bał się Richarda. Bał się wszystkiego, co się tu działo. Ale Jonathan był najlepszym przyjacielem, jakiego kiedykolwiek miał, i za- mierzał o niego walczyć. Ukląkł. Między deserem a kawą Jennifer zapaliła papierosa. - Miałaś jakieś wiadomości od jego rodziców? Elizabeth Howard potrząsnęła głową. - Nawet tego nie oczekiwaliśmy. Jennifer dmuchnęła dymem. Była wysoką kobietą o kanciastych rysach, podobną nieco do kuzynki, lecz w bardziej surowym typie. - Biedni ludzie. To musi być straszne, stracić dziecko. Marjorie Ackerley pobladła. - To jest straszne - powiedziała swoim cichym, słodkim głosem, okręca- jąc na palcu pukiel włosów. Elizabeth drgnęła. Prosiła Jennifer, żeby unikała rozmowy o Paulu Ellerso- nie, wyjaśniła, jaki to drażliwy temat; Jennifer solennie obiecała, że nie powie ani słowa. Ale wino rozwiązało jej język. - A więc jaki był ten chłopiec? - Był wspaniałym młodym człowiekiem - odparł poważnie Clive Howard. Jennifer roześmiała się. - Na Boga, Clive, nie wygłaszasz mowy pogrzebowej. Gdybym chciała poznać oficjalną wersję, przeczytałabym nekrolog. Jaki był naprawdę? Zdecydowane rysy Clive'a wydłużyły się. Elizabeth, która nie chciała awantury, posłała mężowi pełen współczucia uśmiech, ale on nie zwrócił na to uwagi. « - Przykro mi, że to brzmi nudno, Jennifer - rzekł ostrym tonem - ale taka jest prawda. Był obiecującym młodym człowiekiem. - Który niechcący przedawkował? - sarknęła Jennifer. - Nie sądzę. W ich rodzinnej szafie kryje się niejeden szkielet, wspomnicie moje słowa. - Każda rodzina ma taką szafę - zauważyła Elizabeth. ~-- Prawda? - Jennifer zaciągnęła się papierosem. - Zgadzasz się z tym, Clive? - Być może trzymają szkielety w szafie, ale my ich nie widzieliśmy. - Zawsze można je znaleźć, jeśli się dobrze poszuka. Jacy są jego rodzice? - To bardzo mili ludzie. - Czym się zajmuje ojciec? - W zeszłym roku odszedł na emeryturę - odpowiedziała Elizabeth. - Ku- pili dom koło Norwich. Przedtem mieszkali w Singapurze. - A Paul spędzał wakacje tutaj? - Tak, letnie wakacje. Pozostałe spędzał u krewnych. - I od tego się zaczęło. - Co przez to rozumiesz? - spytała Elizabeth. - Paul obijał się wśród krewnych, podczas gdy jego rodzice cieszyli się życiem w zamorskiej kolonii. To musiało wywołać jego sprzeciw. Czy miał rodzeństwo, które chodziło do szkoły w kraju? - Jezu Chryste! - krzyknął Alan Stewart. Wszyscy podskoczyli. Twarz Alana, zwykle łagodna, płonęła teraz wście- kłością. - Ten chłopiec nie żyje! Był wspaniałym młodym człowiekiem, tak jak powiedział Clive, albo jeszcze lepszym. Jego śmierć to nie jest temat do rozmo- wy towarzyskiej przy kawie! - Już dobrze - mruknął pod nosem Clive. - Przepraszam! - obruszyła się Jennifer. - Jestem pewna, że Jennifer nie zamierzała żartować - powiedziała Eliza- beth, starając się rozładować napięcie. Henry Ackerley zaczął się śmiać. Milczał przez większość czasu. Jadł mało, a całą uwagę poświęcał butelce wina. Był już bardzo pijany, a głos zaczynał wymykać mu się spod kontroli. - To jest zawsze tragedia, prawda? Tak mówią ludzie, kiedy umiera młody człowiek. Tak mówili, kiedy zmarła nasza córka. Co za tragedia. Miała przed sobą całe życie. Tylko pomyślcie, ile mogłaby osiągnąć. Marjorie drgnęła. Jej piękna twarz, już przedtem blada, teraz stała się biała jak ściana. - Henry...-zaczęła. - Ale to wszystko gówno prawda. Co oni mogą wiedzieć? Co naprawdę wiedzą? Powiedzieliby to samo sześćdziesiąt lat temu w Austrii, gdyby Hitler umarł jako dziecko. Lekarz poklepałby jego rodziców po ramieniu i rzekł: „To straszna tragedia, proszę państwa. Mały Adolf był takim obiecującym dziec- kiem. Wyobraźmy sobie, co by osiągnął, gdyby tylko żył. Na przykład mógłby rozpętać wojnę, w której zginęłyby miliony ludzi. Przecież mógłby zostać naj- większym masowym mordercą w historii, gdyby nie to zapalenie płuc, które przekreśliło cały ten cudowny potencjał". Nasza córka miałaby teraz dwadzie- ścia lat, o trzy więcej niż Paul Ellerson. Wyobraźcie sobie, że to ona umiera zamiast niego. Co powiedzieliby ludzie? Czy to też byłaby tragedia? Biedna mała Sophie Ackerley Co za strata. A może byłoby za późno na takie słowa? Może jej cudowny potencjał zdążyłby się już ujawnić, tak że ludzie wzruszyli- by tylko ramionami i powiedzieli: „No i dobrze, bo była z niej okropna suka, ale czego można się spodziewać, jeśli się ma takich rodziców?!" Marjorie załkała boleśnie. Elizabeth zapomniała o roli mediatora. Jej oczy ciskały gromy. - Rany boskie, Henry! Możesz drwić ze swojej straty, ale mógłbyś przy- najmniej uszanować uczucia żony! Henry zmierzył ją wzrokiem. - Nie mów mi o stracie. Nie masz zielonego pojęcia o tym, jak wielka jest moja strata. Marjorie wybiegła z pokoju. Elizabeth pospieszyła za nią. Henry siedział i patrzył. - Wygląda na to, że zepsułem wam wieczór - zauważył rzeczowo, sięga- jąc po butelkę. Stephen dyszał ciężko. Deszcz zacinał ukosem, a on nie miał na sobie płasz- cza. Michael maszerował z tyłu. Stanęli naprzeciw siebie na środku pokoju, ociekając wodą, parując jak rozgrzane konie. - Richard posunął się za daleko - rzekł zdecydowanie Stephen. - Nieprawda. - Ależ tak! Chciał cię przestraszyć. - Więc dlaczego wyszliśmy? - Po prostu wyszliśmy i już. - Ale dlaczego? - Bo on naprawdę cię przestraszył. Zaraz by wyszło na jaw, że się boisz i wszyscy by się z ciebie śmiali. Michael przyjrzał się bratu. - Ale ja nie byłem jedynym, który się bał, prawda? - Co to ma znaczyć? - Dobrze wiesz, co to znaczy. - Ja się nie bałem! To całe wywoływanie duchów to jedna wielka bujda! Każdy to powie, jeśli ma choć trochę rozumu. - Więc dlaczego się bałeś? - Nie bałem się! To ty się bałeś! Wyszliśmy ze względu na ciebie! - No więc dobrze, bałem się! Ale ty też! Czemu nie chcesz się do tego przyznać? - Bo to nieprawda! - Prawda! - Nie! Wywoływanie duchów to bujda, tak powiedział ojciec! Michael spuścił głowę i popatrzył na kałużę wody zbierającą się wokół butów. - Jeśli to bujda - powiedział cicho - to dlaczego kazał nam obiecać, że nigdy nie będziemy próbować? Stephen nie odpowiedział. - On też się boi, prawda? Mówi, że to bujda, ale sam w to nie wierzy. Uważa, że to jest niebezpieczne. A ty myślisz tak samo. Stephen milczał. Michael podniósł głowę. - Prawda? - Sam nie wiem, co myśleć - przyznał szczerze Stephen. Spojrzeli sobie w oczy. - Jeśli to niebezpieczne - powiedział wolno Michael - to powinniśmy ich powstrzymać. - Nie powiedziałem, że tojest niebezpieczne. - Nie musiałeś. - A nawet jeśli tak, to co? - zawołał Stephen. - To ich wybór. My nie mamy z tym nic wspólnego. Michael nie mógł uwierzyć własnym uszom. - Jak możesz tak mówić. - Bo to prawda. - Nick i Jon to nasi przyjaciele. - Jon nie jest już^naszym przyjacielem. Teraz ma Rokeby'ego. - Ale Nick jest naszym przyjacielem! - Już nie. - Jest! - Nie jest! Mógł wyjść z nami, ale tego nie zrobił. Dokonał wyboru. - Stephen... - Przestań! To nie nasza sprawa! - Ty egoistyczna świnio! - No dobra, i co z tego? Powiedziałem ci, co zrobimy. Nie chcę więcej o tym słyszeć. - Nie możesz mi ciągle mówić, co mam robić! Mam tego dość! To moje życie! Stephen ryknął wściekle. Gniew wystrzelił z niego jak pocisk. Rzucił się na brata, okładając go pię- ściami i kopiąc. Michael próbował się zasłaniać, krzycząc z bólu. Krew ude- rzyła Stephenowi do głowy. Z każdym ciosem wyrzucał z siebie złość, która nagromadziła się w nim przez wszystkie te lata, kiedy rodzice wpajali mu, że jest odpowiedzialny za brata. Przez wszystkie te lata żył ze świadomością, gdyby coś stało się Michaelowi, rodzice obwinialiby jego, Stephena, ale gdyby jemu coś się stało, Michael byłby niewinny; i przez wszystkie te lata wiedział, że nigdy by mu nie wybaczyli, gdyby bratu naprawdę przytrafiło się coś złego, I przez wszystkie te lata wiedział, że gdyby coś takiego się stało, nie wyba- czyłby sobie do końca życia. Wściekłość uleciała równie szybko jak się pojawiła. Stephen zatrzymał się i cofnął. Michael szlochał, zgięty wpół. Ten widok przywołał wspomnienie pierwszego dnia w szkole, gdy stali obaj i patrzyli, jak samochód rodziców zni- ka za zakrętem. Michael, przerażony tym, co ich czeka, płakał. Dla Stephena nie było łez, tylko świadomość^ brat go potrzebuje. Wiedział, że zabije każ- dego, kto spróbuje skrzywdzić Michaela. To było wtedy takie proste. Równie proste jak teraz. Stephen objął brata, starając się ukoić go słowami, jakie wypowiada się do dziecka. W pierwszej chwili Michael próbował odtrącić jego ręce, ale po chwili zaniechał oporu. < Ackerleyowie wyszli wcześniej; teraz Elizabeth odprowadzała do drzwi Ala- na Stewarta. Clive stał przy oknie i obserwował, jak Jennifer nalewa sobie ko- lejnego drinka. Uniosła szklankę w jego stronę. - Za udany wieczór. - Tobie go zawdzięczamy. - Mnie? - To ty zaczęłaś mówić o Paulu Ellersonie. A przecież Lizzie prosiła cię, żebyś o nim nie wspominała. - O, tak. Biedna Lizzie. Nie powinniśmy jej denerwować, prawda? - Ona staje dla ciebie na głowie. - Wiem, to anioł. Nie pojmuję, jak ona może ze mną wytrzymać. - Nie musiałaby, gdyby to ode mnie zależało - wypalił Clive, zanim zdo- łał się opanować. Jennifer odłożyła szklankę i zmierzyła go wzrokiem. - Doprawdy? - spytała zimno. Clive zaczerwienił się i odwrócił do okna. - Ale jak oboje wiemy, to byłby bardzo niedobry pomysł. Clive nie odpowiedział. W holu słychać już było kroki Elizabeth. - O co chodzi, Clive? - spytała cicho Jennifer. - Boisz się, że szkielet zaczy- na się poruszać? Trzęsiesz się ze strachu na myśl, że ona mogłaby to zauważyć? Clive zignorował zaczepkę. Wyszedł na spotkanie żony. Nicholas wrócił do internatu tuż przed ciszą, Stephen i Michael siedzieli razem nad książkami. Gdy Nicholas wszedł do pokoju, podnieśli na chwilę głowy. Oczy Michaela były zaczerwienione. W pierw- szym odruchu Nicholas chciał zapytać, co się stało, ale powstrzymał się. - Co robicie? - spytał nerwowo. - Matmę.- odparł Stephen nie unosząc głowy. - Chcecie, żebym wam pomógł? -Nie! - Ja już to zrobiłem. Możecie spisać ode mnie, jeśli chcecie. - Poradzimy sobie. - Jeśli zmienicie zdanie, zawsze możecie wziąć mój zeszyt. - Raczej nie. Stephen zamknął książkę i lekko szturchnął Michaela w ramię. - Chodźmy szybko pod prysznic, bo później będzie tłok. Ruszył do drzwi, a za nim Michael. Mijając Nicholasa, Michael spojrzał mu w oczy i uśmiechnął się blado. ~ - Chodź, Mikę - ponaglił Stephen. Wyszli. Nicholas został sam. Coś dławiło go w gardle. Przełknął ciężko ślinę. Nie, to nic nie da. Nie teraz. Zadzwonił dzwonek. Nicholas wstał i skierował się do łóżka. Alan Stewart uważnie przyglądał się uczniom. Siedzieli w milczeniu, z głowami pochylonymi nad książką, albo patrzyli na tablicę, na której zapisał zadanie testowe. Słychać było tylko westchnienia, skrzypienie piór o papier i drapanie się po głowie. Alan spojrzał na puste miejsce, gdzie zawsze siedział George Turner. Nadal nie było wieści o George'u; nie wiadomo kiedy wróci do szkoły i w jakim sta- nie. Przed wypadkiem Alan nie przepadał za George'em, ale teraz modlił się o to, żeby szybko wrócił do zdrowia. Jego miejsce wydawało się większe niż to, które zajmują inni chłopcy. Pew- nie miało to związek z budową ciała George'a. Pod jego nieobecność James Wheatley wyglądał jak obnażony i odizolowany. Alan znał dość dobrze stosun- ki panujące w czwartej klasie, by wiedzieć, jak ważny był George dla Jamesa. Ciekawe, czy James, który zawsze przyjmował obecność George'a za rzecz oczy- wistą, dostrzeże teraz ten fakt / Alan usłyszał jakieś szepty. / - Southcott! Priestly! To ma być własna praca. Winowajcy spojrzeli na nauczyciela, a potem skierowali wzrok na tablicę. Alan zauważył jeszcze jakiś ruch. To Richard Rokeby odwracał się do kogoś. Kartka przed nim była zapisana. Pewnie już dawno skończył i nudził się teraz. Alan zerknął na zegarek. - Czas minął, panowie. - Odpowiedział mu chóralny jęk. - Dokończcie zdanie i podpiszcie się. Upton, ty nie musisz. Twojego charakteru pisma nikt nie byłby w stanie podrobić. Klasa zareagowała dobrodusznym śmiechem. - Proszę przerwać pisanie i oddać kartki. Yale, proszę zebrać odpowiedzi. W sali zrobiło się głośno. Uczniowie odwracali się w ławkach i rozmawiali z kolegami. Lekcja dobiegała końca, więc Alan nie prosił o ciszę. Sądząc po reak- cjach, Osborne był pewien, że napisał dobrze, a Spencer raczej nie; Thomas tłu- maczył Uptonowi, dlaczego nie mógł od niego ściągnąć: cholerny łokieć Uptona zasłaniał kartkę. Alan uśmiechnął się. Jak dobrze znał takie obrazki. Ale w klasie było też coś nowego, coś, czego jeszcze nie widział. Albo raczej brakowało czegoś, co spodziewał się zobaczyć. Bracia Perrimanowie rozmawiali między sobą szeptem. W następnej ławce to samo robili Jonathan Palmer i Nicholas Scott, ale między tymi dwiema para- mi nie było żadnego kontaktu. I to właśnie zdziwiło Alana. Może się pokłócili i za tydźień nie będą już o tym pamiętać. Przyjaciele ciągle się kłócą i później sobie przebaczają. Jonathan odwrócił się i spojrzał w stronę Richarda Rokeby'ego. Uśmiech- nęli się do siebie. Rozmawiali ze sobą bez słów. Nicholas powiedział coś do Jonathana, ale ten nie zwrócił na niego uwagi. - Tu są odpowiedzi, proszę pana. Oczy Nicholasa wyrażały rozżalenie, ale także coś innego, czego Alan nie potrafił określić. Lęk? - Przyniosłem odpowiedzi, proszę pana. Najwyraźniej coś jest nie tak; COŚ niepokoi Nicholasa. - Proszę pana? Osborne stał koło biurka Alana z plikiem prac. - Tak, dziękuję, Osborne. Dzwonek. - Można wychodzić, tylko po cichu. Inne klasy być może jeszcze nie skoń- czyły lekcji. „Do widzenia panu. Przepraszamy pana. Do zobaczenia w czwartek, pro- szę pana". Perrimanowie spieszyli się, Nicholas i Jonathan wychodzili powoli. Zatrzy- mali się przy drzwiach w oczekiwaniu na Richarda. Richard przeszedł obok biurka Alana. Miał szczególny sposób chodzenia: pełen wdzięku, a jednocześnie jakby starannie wypracowany. Stanowił część otaczającej Rokeby'ego aury, na którą składały się siła, pewność siebie i... tak, chyba samowystarczalność. Inni chłopcy podziwiali go za to. Alan często przy- łapywał się na tym, że podziela to uczucie. Teraz zadawał sobie pytanie, jakie siły przyczyniły się do powstania tej aury i jakie demony się za nią kryją. Richard znalazł się koło Jonathana i Nicholasa. Cała trójka stanęła w drzwiach. Kiedy James Wheatley przechodził obok, Richard powiedział coś do Jonathana i obaj się roześmiali. Nicholas obserwował Richarda. Jego spoj- rzenie wyrażało to samo co przedtem, ale w znacznie większym natężeniu. Lęk zmienił się w paniczny strach. Richard dał ręką znak Jonathanowi. Poszli, a Nicholas powlókł się za nimi. Alan podejrzewał, że to dziwaczne trio rychło zamieni się w duet. Stara przy- jaźń odeszła, pojawiła się nowa. Alan pomyślał, że to nie jego sprawa. Jednak to, co zobaczył, nie podobało mu się. Clive Howard uważa, że Ri- chard ma w sobie coś destruktywnego. Chyba przesadza. Ale z pewnością chło- piec jest charyzmatyczny, a charyzma może być destruktywna, ponieważ uwo- dzi ludzi i skłania do zachowań, które są dla nich obce i wyniszczające. Alan miał wiele sympatii dla Jonathana. Wierzył w jego potencjalne możli- wości i pragnął, żeby mu się powiodło. Nie wolno mu stać z boku i biernie pa- trzeć na coś, co może zniweczyć ten potencjał. Przerwa przedpołudniowa. James Wheatley i Stuart Barry spotkali się w po- koju Stuarta. - Zadzwonię jeszcze raz dziś wieczorem - powiedział James. - Nie robiłbym tego. Bryant odradzał. Da nam znać, jeśli będzie coś wia- domo. - Nie będę czekał na oficjalne ogłoszenie. Chcę wiedzieć teraz, co się dzieje. - Myślę, że to nie jest dobry pomysł, i tyle. - Dlaczego? Nie obchodzi cię, jak on się czuje? - Oczywiście, że obchodzi. Ale jego rodzice nie będą zachwyceni, że cią- gle do nich wydzwaniasz. Na pewno nie lubią, jak się ich nęka telefonami. - Ale my jesteśmy jego przyjaciółmi. Mamy prawo wiedzieć. - Powiedz to moim rodzicom! Kiedy siostra spadła ze schodów, a jej kole- żanki bez przerwy dzwoniły, mama była wściekła. W końcu zaczęła na nie wrzeszczeć przez telefon. Oboje z tatą dosyć się martwili i nie mieli ochoty zdawać ciągle relacji o stanie zdrowia córki. Dzwoń, jeśli chcesz, ale nie dziw się, jeśli na ciebie nakrzyczą. James podrapał się po głowie. - Twoja siostra wyzdrowiała, prawda? - spytał cicho. - Oczywiście. Ale nadal udaje, że coś jej dolega, kiedy tak jest jej wygod- nie. George też z tego wyjdzie. Zobaczysz. James zapatrzył się w przestrzeń. Kołysał się na krześle w przód i w tył. Ledwie widoczny ruch był z pewnością mimowolny. - Dobrze się czujesz? - spytał Stuart niepewnie. - A dlaczego miałbym się czuć źle? - odparł nieprzekonująco James. - Nie wiem. - Nic mi nie jest. - To dobrze. - Rokeby gapił się na mnie na historii. - Tak? - W czasie klasówki. Ciągle się odwracał. - Nie przejmuj się nim. To palant. - Wiem. - Więc nie zawracaj sobie nim głowy. Nie" musisz mi tego powtarzać! – Słowa Jamesa znów zabrzmiały nie- przekonująco. - Ale zdenerwował mnie. Skopałem test jak nic. - - Nie martw się. Załatwimy go. - My? - My i George. - Ale George'a tu nie ma. - Wróci niedługo. - A jeśli nie? - Wróci." - A jeśli nie wróci szybko? - To poczekamy. - Ty mógłbyś go załatwić. Stuart milczał. - Poradziłbyś sobie bez George'a. Stuart wlepił wzrok w podłogę. James obserwował go. - Chyba się go nieboisz, co? - Cisza. - No, powiedz. - Nie. - Jakoś kiepsko to zabrzmiało. Tydzień temu byłeś bardziej pewny siebie. Stuart zwiesił głowę; jasne włosy opadły mu na oczy. - Ale wtedy był tu George, prawda? - Ty cholerny tchórzu! Jesteś żałosny! Udajesz twardziela, kiedy masz przy sobie George'a, a jak go nie ma, miękniesz jak masło! - A ty to co? ~ krzyknął Stuart. - Kiedy ubrudziłeś sobie rączki? Atak, pamiętam. Kiedy biłeś Palmera. Tylko że przedtem nie kiwnąłeś palcem! Geo- rge i ja musieliśmy ci go przytrzymać. Sam na sam nie miałbyś szans z Palme- rem. A Rokeby rozniósłby cię w drobny mak! - Wiem - przyznał słabym głosem James. - Więc przestań na mnie naskakiwać! George tylko patrzeć jak wróci, wte- dy to załatwimy. Zmierzyli się wzrokiem. Napięcie wisiało między nimi w powietrzu. - Dlaczego się go boisz? - spytał James. Stuart wzruszył ramionami. - W pierwszym semestrze biłeś się z Courtneyem. On jest tak samo silny jak ty, a poradziłeś sobie bez pomocy George'a. Stuart nie odpowiedział. - Rokeby nie jest większy od Courtneya. - Ale to co innego. - Niby co? - Po prostu co innego. - Ale dlaczego? - Bo wiedziałem, co zrobi Courtney. Wiedziałem, że będzie chciał mi do- kopać ile wlezie, a mnie chodziło o to, żeby zrobić mu to samo. To miała być walka i obaj wiedzieliśmy, kiedy skończyć. A z Rokebym byłoby całkiem ina- czej. Nie umiem przewidzieć, jak się zachowa. Nie wiem, co on mógłby zrobić. Nie wiem, jak daleko potrafiłby się posunąć. Tego właśnie się boję. - Ja też - powiedział cicho James. Rozległ się dzwonek. Czas zbierać książki. Usłyszeli kroki na korytarzu, a potem pukanie do drzwi. - Kto tam? - zawołał Stuart. Drzwi otworzyły się i stanął w nich pan Bryant, opiekun internatu. James i Stuart zerwali się na równe nogi. Za panem Stuartem pojawiła się elegancko ubrana kobieta. Stuart otworzył szeroko oczy. - Mama! Uśmiechnęła się. - Cześć, kochanie. Dzień dobry, James. - Dzień dobry, pani Barry. - Mamo, skąd się tutaj wzięłaś? - spytał z przerażeniem Stuart. - Czy coś się stało? - Wszystko w porządku, Stuart! - odezwał się pan Bryant. - Nie ma się czego bać. Mama chce ci przekazać pewną wiadomość, to wszystko. - Jaką wiadomość? - dopytywał się James. Pani Barry spojrzała na Bryanta. - Może przejdziemy do mojego gabinetu? - zaproponował pan Bryant. - Ale ja mam teraz lekcje, proszę pana. - Na razie możesz o nich zapomnieć - powiedział pan Bryant. - Ale ty, James, powinieneś już iść. James nie ruszył się. W jego głowie rozdzwonił się ostrzegawczy dzwonek. - Co to za wiadomość? —spytał. - To nie twoja sprawa - odparł pan Bryant. - Zmykaj na lekcję, bo się spóźnisz. James nie miał wyboru. Niechętnie zebrał książki i wyszedł. Jennifer wyjechała zaledwie wczoraj, ale zdążyła już zadzwonić do Eliza- beth dwukrotnie: pierwszy raz, żeby podziękować za gościnę, a drugi, aby po- prosić o przysłanie perfum, które u niej zostawiła. Elizabeth zapakowała bute- leczkę i właśnie kończyła pisanie listu, gdy weszła służąca, żeby zaanonsować Marjorie Ackerley. Marjorie stała w drzwiach, uśmiechając się nieśmiało. - Może przyszłam nie w porę? - Ależ skąd! - Nie chcę ci przeszkadzać. - Nie przeszkadzasz! Cieszę się, że przyszłaś. Wejdź. - Usiadły na kana- pienaprzeciwko kominka. - Napijesz się czegoś? - Nie, dziękuję. Wpadłam tylko na chwilę. Chciałam przeprosić za sobot- ni wieczór. - Ależ Marjorie, nie musisz... - Przepraszać? - westchnęła Marjorie. - Ależ muszę. To niewybaczalne narażać was na taką scenę. - Nie masz powodu się usprawiedliwiać. To ja powinnam cię przeprosić, że nie przyszłam potem do ciebie,-ale nie mogłam. Jennifer wyjechała dopiero wczoraj wieczorem. - Zawiesiła głos. - Naprawdę chciałam pójść do ciebie wtedy. - Ale bałaś się, że spotkasz Henry'ego? / - Tak - przyznała Elizabeth rumieniąc się. - Rozumiem. - Ja też chciałabym rozumieć - powiedziała cicho Elizabeth. Marjorie potrząsnęła głową. - Nie osądzaj go zbyt surowo. - Dlaczego? - Elizabeth wiedziała, że wkracza na niebezpieczny grunt, ale nagle przestała się tego obawiać. - Każdy na swój sposób radzi sobie z problemami. - To nie jest żadne usprawiedliwienie. To, co powiedział, mogło cię zranić. - Słyszałam już znacznie gorsze rzeczy - odparła z uśmiechem Marjorie. - To właśnie mnie martwi. - Henry bardzo kochał naszą córeczkę, i nagle Sophie znikła. On tylko w ten sposób umie sobie radzić ze stratą. - Nagle oczy Marjorie wypełniły się łzami. Otarła je ręką. - Przepraszam. Głuptas ze mnie. Elizabeth położyła dłoń na ręce Marjorie; przeraził ją chłód tej ręki. Pogła- dziła ją delikatnie. - Ona była też twoją córką-powiedziała cicho. - Wiem. - Henry powinien uszanować twój żal. - Szanuje go. - Ale tego nie okazuje. »# - Pozory czasem mylą. - Martwię się o ciebie. - Nie trzeba. - Mimo to martwię się. W nim nagromadziło się tyle złości. A gdyby zro- bił ci krzywdę? - Nie uczyni tego - odparła Marjorie chłodno. - Ale mógłby. Nie zasługujesz na takie traktowanie. - Naprawdę? - Jestem tego pewna. - Jak śmiesz mówić do mnie w taki sposób! Elizabeth otworzyła usta. - Coo? - Nic nie wiesz o mnie i o Henrym! Kto ci dał prawo moralizowania na temat naszego związku?! Elizabeth zrozumiała, że przekroczyła granicę. - Przepraszam. Nie powinnam się wtrącać. - Otóż to. I będę ci wdzięczna, jeśli to zapamiętasz. Elizabeth nadal trzymała dłoń Marjorie, już teraz ciepłą. Puściła ją, spo- dziewając się, że Marjorie wyjdzie. Ona jednak została. Ujęła dłoń Elizabeth i uścisnęła lekko. - Przepraszam, nie chciałam tak wybuchnąć. Jesteś moją najlepszą przyja- ciółką. Wiem, że zależy ci na mnie i za to cię kocham, ale nie wiesz nic o mnie i Henrym. Jesteśmy małżeństwem od dwudziestu lat i są między nami sprawy, które tylko my potrafimy zrozumieć. Nie jesteśmy tacy jak ty i Clive. Bóg mi świadkiem, że bardzo się od was różnimy. Ale on jest wszystkim, co mam, i jeśli go potępisz, nasza przyjaźń się skończy. A tego bym nie chciała. - Ja też nie. Wybacz mi. Marjorie pocałowała przyjaciółkę w policzek. - Nie gniewam się. Muszę iść. Jest zimno, zostań przy kominku. Wkrótce się zobaczymy, prawda? - Naturalnie. Marjorie wyszła. Elizabeth zapatrzyła się w ogień. Nadal tam siedziała, kiedy wrócił Clive. - Jane mówi, że Marjorie tu była. - Elizabeth potwierdziła skinieniem głowy. - Jak się miewa? - Dobrze - odparła i rozpłakała się. Clive usiadł czym prędzej obok żony. - Co ci jest, kochanie? - Nic. - Ty nigdy nie płaczesz bez powodu. - Przygarnął ją do siebie opiekuń- czym gestem. - Co się stało? Powiedz. Opowiedziała mu o rozmowie z Marjorie. - Wiem, że to głupie, ale nie mogę sobie wybaczyć, że ją uraziłam. - Nie chciałaś tego. Próbowałaś jej pomóc. - Nie chcę, żeby ona była nieszczęśliwa. A jest nieszczęśliwa, i to bardzo. Mimo to nie pozwala powiedzieć o nim złego słowa. - Ja też nie pozwoliłbym powiedzieć złego słowa o tobie. - To nie to samo. - A jednak. Jesteś moją żoną, a on jest jej mężem. Nie widzę różnicy. Elizabeth spojrzała na męża. - Jak możesz porównywać ich małżeństwo do naszego? - Nie porównuję. Ale jeśli tak chce Marjorie, powinnaś uszanować jej życzenie. - Chciałam tylko powiedzieć jej, że zawsze może na mnie liczyć. - Ona o tym wie. Powinna się cieszyć, że ma taką przyjaciółkę jak ty. - Naprawdę? - Oczywiście. Elizabeth nie była przekonana. Clive pogładził ją czule po policzku. - Kocham cię - powiedział. - Ja też cię kocham. - Na zawsze? - Na zawsze. - A więc wszystko w porządku. - Przytulił ją mocniej i pocałował w szy- ję, rozkoszując się zapachem jej włosów. Siedzieli tak, uspokojeni, i patrzyli w ogień. Clive spostrzegł uśmiech na twarzy żony. - Co tam? - spytał. - Dzwoniła Jennifer. Czegoś zapomniała. Uśmiechnął się. - Zgodnie ze swoimi najlepszymi manierami. - Jakieś perfumy. Odeślę pocztą. Powiedziała, że przyjęcie było udane. - Wbrew jej najszczerszym wysiłkom. Elizabeth szturchnęła męża w ramię. „ - To nie była jej wina. - Wiem. - Spytała, czy może nas jeszcze odwiedzić. Za dwa tygodnie. - Rany boskie, Lizzie, chyba się nie zgodziłaś? - Cisza. - Zgodziłaś się? - Tylko na parę dni. - Ależ ona dopiero wyjechała. - Wiem, ale słuchając jej miałam wrażenie, że jest załamana. Nie mogłam odmówić. - Chyba ma jakichś innych przyjaciół oprócz nas, których może odwiedzać. ^- Wydaje mi się, że nie jest już u nich mile widziana. - Czego nigdy nie będzie można powiedzieć o naszym domu. - Clive! - Mam już dość tych ciągłych odwiedzin. Nie prowadzimy jakiegoś cho- lernego hotelu! - Ona jest moją kuzynką. - Ja też mam kuzynów, ale żadęj^z nich nie wprowadził się do nas na stałe. Elizabeth pogłaskała męża po policzku. - Przepraszam, powinnam była cię spytać. Wiem, że ona bywa trudna. Ale my jesteśmy dla niej ważni, a ona nie ma zbyt wiele z życia. Płomienie rzucały blask na twarz Elizabeth. Wyglądała prześlicznie. Clive pocałował ją w policzek. - W przeciwieństwie do nas. Odpowiedziała pocałunkiem. - To prawda. Wtuliła się mocniej w objęcia męża. Siedzieli chwilę bez mchu w pełnej czułości ciszy. Clive westchnął. - Co się stało? - Nic. - Powiedz. , - Myślę sobie o tym, co mamy. Nasze szczęście jest dla mnie takie cenne. Nie wiem, co bym zrobił, gdyby coś je popsuło. - Nic go nie popsuje. - Wiem. Clive przygarnął mocniej żonę, pocałował w czubek głowy i pogłaskał po karku. Już się nie uśmiechał. Popołudniowe zajęcia właśnie dobiegły końca. Chłopcy z Old School House odnieśli książki do swoich pokoi; za chwilę pójdą do jadalni. James Wheatley usłyszał pukanie do drzwi. - Wejść. Był to Stuart Barry. - Gdzie się podziewałeś? Myślałem, że zaraz wrócisz. - Mama zabrała mnie na lunch do restauracji przy ulicy Uxley. Wiesz, tej, która wygląda jak wiejski dom. - I spędziliście tam całe popołudnie? - Nie. Potem poszliśmy do Cromer. Spacerowaliśmy po plaży. Musieli- śmy porozmawiać. - Oczym? Stuart nie odpowiadał. Miał dziwny wyraz twarzy: malowało się na niej podniecenie zabarwione niepokojem. - O czym? - powtórzył pytanie James. - Ojciec dostał nową ofertę pracy. To żadna sensacja. Pan Barry był cenionym londyńskim bankierem. Stuart cią- gle się chwalił, że banki prześcigają się w coraz lepszych propozycjach dla ojca. - Jakiej pracy? - W innym banku. - No i co? - Fantastyczne zarobki, dwa razy większe od obecnych. - Przyjmie tę propozycję? - Tak. - Więc o co ten krzyk? - To bank na Wall Street. James nie od razu pojął, co z tego wynika. Ale trwało to tylko sekundę. - W Nowym Jorku?! Stuart skinął głową. Jamesa ogarnęła panika. - Wyjeżdżasz? - Tak. - Kiedy? Po zakończeniu semestru? Stuart potrząsnął głową. James poczuł ulgę. - A więc latem? - Pojutrze. To było jak kopnięcie w splot słoneczny. Przez chwilę James nie mógł zła- pać tchu. Nogi ugięły się pod nim, a ściany zawirowały wokół głowy. - Tata musi się tam stawić w ciągu dwóch tygodni - ciągnął Stuart. ~ Ta- kie są warunki umowy. Już znaleźli nam dom i szukają odpowiedniej szkoły. - Ale ty nie musisz wyjeżdżać! Możesz dołączyć do rodziców później! - Nie mogę. Mama bardzo się niepokoi wyjazdem z Anglii, więc postano- wiła, że cała rodzina pojedzie razem. Jutro zabierze moją siostrę z St. Felix.\ Musimy się spakować i pożegnać z rodziną. - Widać było, że Stuart jest coraz \ bardziej, podekscytowany. - Wyjeżdżamy dwudziestego dziewiątego. Będzie- my podróżować samolotem, a ja jeszcze nigdy nie leciałem. James usiadł na krześle. Serce waliło mu jak młot. Z trudem powstrzymał się od krzyku. - Żegnaj więc, Kirkston Abbey. Nigdy więcej tego obozu koncentracyjne- go i padliny w jadalni. Będę chodził do dziennej szkoły w mieście. Mama mówi, że skoro będziemy mieszkać w obcym środowisku, nie pozwoli na to, żebyśmy chodzili do szkoły z dala od domu. - Nie możesz wyjechać! - podniósł głos James. - Muszę. - Nie możesz! - Daj spokój. Pozostaniemy w kontakcie. Będziesz mógł mnie odwiedzać. - Też mi pocieszenie! - O co chodzi? Myślałem, że się ucieszysz razem ze mną. - Ucieszę się?! Akurat! A co ze mną? Ja tu zostanę! - No to cześć! - zawołał Stuart odwracając się. - Nie odchodź! - krzyknął James. - Dlaczego? - Przepraszam. Cieszę się, że udało ci się stąd wyrwać. - Przełknął ślinę. - Tylko... Stuart odwrócił się. James nie musiał kończyć zdania. Obaj dobrze wie- dzieli, co chciał powiedzieć. Minęła północ. W domu Ackerleyów panowała niczym nie zmącona cisza. Henry stał na wprost łóżka żony, obserwując ją pogrążoną we śnie. Sen wygładził jej niespokojną twarz. Wyglądała tak samo pięknie jak tego dnia, gdy ujrzał ją po raz pierwszy. Okno było do połowy uchylone. Henry nie czuł panującego w sypialni chło- du. Nienawiść oraz wypita whisky skutecznie go rozgrzewały. W ciszy czaiło się niebezpieczeństwo. W ciszy mógł słyszeć głosy: głuche, zniewalające głosy, które śpiewały jak syreny gdzieś w głębinach jego mózgu. Śpiewały o zagładzie, ale mimo to Henry flirtował z nimi, może zachęcając, by wciągnęły go w otchłań przeznaczenia. Śpiewały mu teraz jak niewidzialne duchy. A ponad nimi, niczym sopran nad chórem barytonów, unosił się perlisty dziecięcy śmiech. Najsłodszy dźwięk na świecie, a zarazem najboleśniejszy; lament nad utratą miłości, nadziei i wszystkiego, co nadaje życiu sens. Henry stał nieruchomo, wpatrzony w śpiącą żonę. Jego szloch zlewał się z cichym szmerem jej oddechu. Czwartkowe popołudnie, deszczowe i ponure. Wychowanie fizyczne skoń- czyło się, a zaczęły się dwie godziny wolnych zajęć; potem nastąpi musz- tra kolacji i wieczorny czas na naukę. Richard i Jonathan leżeli na łóżku w zamkniętym na skobel pokoju Richar- da. Jonathan oparł głowę na ramieniu Richarda, a ten otaczał go ramieniem. Czuli się dobrze w przytulnej ciszy, która panowała między nimi. Z korytarza dobiegały głosy czwartoklasistów, wałęsających się z pokoju do pokoju w po- szukiwaniu rozrywki. Sąsiad z pokoju obok dał spokój operze i na swoim roz- klekotanym gramofonie odtwarzał teraz Franka Sinatrę. Jeden utwór się skoń- czył, a zaczął następny. - Paul Ellerson uwielbiał tą piosenkę - rzekł Jonathan. - Tak? , - Ciągle ją puszczał. Guy Perry, jego sąsiad, miał jej tak dość, że pewnego dnia niby niechcący usiadł na płycie. Ale później czuł takie wyrzuty sumienia, że się przyznał i kupił mu drugi egzemplarz, a Paul obiecał, że będzie jej słu- chał tylko co drugi dzień. - Gdzie jest teraz Guy? - W Sandhurst. Jego ojciec jest wojskowym. Bracia też. - Lubiłeś go? - Był w porządku. Trochę zadzierał nosa, ale nie za bardzo. Przyjechał tu, kiedy to się stało. Zdziwiłem się, kiedy zobaczyłem, że płacze. On nie należał do takich, którzy łatwo zalewają się łzami. Ale Paul był jego najlepszym przy- jacielem. Zazdrościłem mu tych łez. - Ty też mogłeś płakać.- - Nie mogłem, nawet w obecności Nicka. Gdybym zaczął, nie umiałbym przestać i wszyscy by zobaczyli. To była pierwsza rzecz, jaką powiedział mi Paul: że nigdy nie powinno się pokazywać innym swoich łez. - Ale przy mnie możesz płakać. Wiesz o tym, prawda? - Pewnie, że wiem - odparł z uśmiechem Jonathan. - Nigdy nie mówisz o swojej mamie. - To prawda - rzekł powoli Richard ze wzrokiem utkwionym w sufit. - Nie chcesz? - Po co? Kochałem ją, kiedy żyła. Teraz za nią tęsknię. Mógłbym opowia- dać o niej godzinami, ale to byłyby tylko słowa. Zapadło milczenie, ale było to dobre milczenie, takie jak przedtem. Jona- than spostrzegł, że jednak ma ochotę mówić. - Poznałem go w drugim tygodniu pobytu tutaj. To były straszne chwile; sezon ochronny się skończył i czwartoklasiści nadrabiali stracony czas. Przy- dzielano obowiązki. William Abbott i ja dostaliśmy szatnie. Sprzątanie trwa- ło godzinami. Chłopcy wyrzucali tam wszystkie swoje śmiecie, bo wiedzieli, że to nam się dostanie, jeśli będzie bałagan. Wreszcie ogłosili listę lokajów. Kiedy okazało się, że dostałem Paula Ellersona, zwymiotowałem ze strachu: Słyszałem, że pan może zamienić życie lokaja w piekło na dwanaście miesię- cy, a Paul był gospodarzem internatu, więc spodziewałem się najgorszego. Zgłosiłem się do niego. Stał przed swoim pokojem i rozmawiał zGuyem. \ Wcześniej tylko raz go widziałem, i to z daleka. Wydawało mi się, że błysz- czy jak gwiazdor filmowy. Był wysoki, przystojny, inteligentny, świetnie zbu- dowany, słowem posiadał wszystkie cechy, jakie chciałoby się mieć. Powie- działem, że jestem jego lokajem. Nawet na mnie nie spojrzał, tylko kazał wejść do pokoju i czekać. W środku powtarzałem sobie, że wytrzymam wszystko, co dla mnie wymyśli. Jonathan przerwał, jakby coś utkwiło mu w gardle. - Mów dalej - zachęcił Richard. Jonathan przełknął ślinę. - Wszedł i zamknął drzwi. Spodziewałem się, że zaraz zacznie mną po- miatać, ale nic takiego nie nastąpiło. Uśmiechnął się tylko i powiedział, żebym nie patrzył takim przerażonym wzrokiem. Wyjaśnił, że jego pierwszy rok w szkole był okropny właśnie za sprawą pana, jaki mu się trafił, a on nie ma najmniejszego zamiaru wyrządzić mi tej samej krzywdy. Może zabrzmi to dziw- nie, ale zachowanie Paula naprawdę mnie zaniepokoiło. Tęskniłem za domem, byłem przerażony i nie spodziewałem się, że ktoś taki jak on będzie dla mnie miły. Straciłem panowanie nad sobą i rozpłakałem się. Myślałem, że mnie wy- śmieje, ale nie zrobił tego. Odgadł, że pierwszy raz znalazłem się poza domem. Powiedział, że tęsknoty za domem nie trzeba się wstydzić i że on też tęsknił, kiedy przyjechał do szkoły. Powiedział też, że nie powinienem pokazywać swo- ich łez innym, bo uznają to za znak słabości i będą się na mnie wyżywać. Ale on nie gardził mną z powodu moich łez. No i okazało się, że nie jest aż tak źle. Paul był dla mnie kimś w rodzaju starszego brata. Widywaliśmy się codziennie. Wyrzucałem śmieci z kosza i myłem kubki, a on pytał, jak sobie radzę. Nie mówiłem mu wszystkiego, rzecz jasna. Nie opowiadałem, co się działo w sy- pialni. Tego się nie mówi, ale on rozumiał. Zawsze udawałem, że wszystko jest w porządku, ale Paul i tak wiedział, co czuję, i robił wszystko, żeby mnie po- cieszyć. - Co na przykład? - Na przykład kazał mi kupić słodycze, a potem mówił, że nie ma już na nie ochoty i oddawał mnie. Albo czytał mi łzawe listy od dziewczyny, którą poznał na wakacjach. - Jonathan roześmiał się. - Albo puszczał płyty tak gło- śno, że Guy zaczynał walić w ścianę i wrzeszczeć, że Frank Sinatra to wciele- nie diabła. A czasem mówił, że w wyższych klasach będzie lepiej. Jonathan słyszał w głowie głos Paula Ellersona. - Wierzyłem w to wtedy, ale teraz już nie wierzę. Nie po tym, co się stało. Teraz wiem, że to kłamstwo. Znów coś stanęło mu w gardle. - Nie musisz się wstydzić, ja rozumiem - powiedział cicho Richard. - Ale ja nie rozumiem! - krzyknął Jonathan. - Próbuję zrozumieć, ale to po prostu nie ma sensu. Wszystko układało się po jego myśli. Czy to mu nie wystarczyło? - Nie wiem. - Był inteligentny, lubiany. Wszyscy chcieli się z nim przyjaźnić. Nie można było go nie lubić, nawet jeśli się chciało. - Może on sam siebie nie lubił? - To niemożliwe. Nie było w nim nic, czego można by nie lubić. - Nie możesz tego wiedzieć. - Wiem - zaprotestował Jonathan. - Znałem go lepiej niż ty. - Nie powiedziałem, że powinien sam siebie nie lubić. Ale to nie oznacza, że tak nie było. Jonathan potrząsnął głową. - Był szczęśliwy. Guy nazywał go wiecznym optymistą. To było zaraźli- we. Wystarczyło przebywać w jego obecności, żeby poczuć się lepiej. Dlatego wszyscy za nim przepadali. Zawsze był wesoły. - Aż do tego dnia. Oczy Jonathana zaszły łzami. Otarł je ze złością. Richard przysunął się bliżej. - Przepraszam, nie powinienem był tego mówić. Nie musimy o nim roz- mawiać, jeśli nie chcesz. Jonathan dyszał ciężko, starając się odzyskać spokój. - Chcę ci powiedzieć, ale to jest trudne. Chcę zrozumieć. Byłoby mi ła- twiej, gdybym zrozumiał. - Kiedy go ostatni raz widziałeś? - Ostatniego dnia semestru. Potem jeszcze raz, ale nie rozmawialiśmy. Po- szedłem się pożegnać. Kupiłem Paulowi prezent, książkę o Piotrze Wielkim. Historia była jego ulubionym przedmiotem. Świetnie mu szło, przeszedłby Oksford spacerkiem. - Tak samo jak ty - powiedział z uśmiechem Richard. Jonathan zareagował uśmiechem. - On był niebo lepszy ode mnie. Kupiłem mu książkę w podzięce za wszyst- ko, co dla mnie zrobił tego roku. Paul bardzo się ucieszył. Pamiętam, jak sie- dział przy biurku koło okna; świeciło słońce. Wydawało się, że jest szczęśliwy jak nigdy przedtem. Miał jechać do Whitby. Uwielbiał Whitby. Mieszkali tam jego dziadkowie, a Paul spędzał u nich wszystkie wakacje, zanim jego rodzice wyjechali za granicę. Życzył mi przyjemnych wakacji i powiedział, że zoba- czymy się w szkole. - I to wszystko? - Prawie. Przysłał mi kartkę z Whitby. Napisał, że jakiś miejscowy malarz narysował karykaturę z nim, Paulem, w roli wampira. W Whitby rzekomo roz- bił się okręt Drakuli. - Richard skinął głową. - Pisał też, że wakacje dobrze mu zrobią, zanim zacznie się przygotowywać do Oksfordu. Ucieszyłem się, że o mnie pamiętał. Ale taki właśnie był Paul. - A w tym semestrze? Widziałeś się z nim? - Tylko przelotnie. Pierwszego dnia, zaraz po moim przyjeździe. Pędził gdzieś z książkami pod pachą. Zawołałem go, a Paul odwrócił się i uśmiechnął. Rozpakowałem się, położyłem się spać, wstałem następnego ranka, poszedłem na śniadanie, a w tym czasie Brian Harrington zapukał do drzwi pokoju Paula. Od razu powiedział wszystkim, co się stało. Potem było straszne zamieszanie, policja..: - Rozumiem - powiedział Richard. - Wiesz, co jest najgorsze? Richard patrzył wyczekująco na przyjaciela. - To, że nikt już nie rozmawia o Paulu. Seniorzy nie mówią o nim i nie pozwalają innym. Brian Harrington wściekł się, kiedy usłyszał, jak dwóch trze- cioklasistów wymienia w rozmowie imię Paula. Zachowują się tak, jakby samo wypowiedzenie jego imienia przynosiło pecha. - Ludzie zawsze tak postępują, kiedy ktoś popełni samobójstwo. - Ale to niesprawiedliwe. Paul był wspaniałym człowiekiem, a nie wsty- dliwym sekretem, który trzeba ukrywać. Jeśli o nim nie rozmawiamy, to zacho- wujemy się tak, jakby on nigdy nie istniał. - Samobójstwo zawsze jest wstydliwym sekretem. Wszyscy, którzy go znali, żyją z poczuciem winy. Mają wrażenie, że nie zrobili czegoś, co powinni byli zrobić, i jedyny sposób, w jaki mogą sobie z tym poradzić, to udawanie, że ta- kiej osoby nigdy nie było. To właśnie stało się z moją mamą. - Z twoją mamą? Richard skinął głową. - Powiedziałeś mi, że umarła na raka! - Kłamałem. - A więc kiedy umarła?! Jak to się stało?! - Kiedy miałem dziewięć lat. Powiedziano mi, że przedawkowała. - Nie było cię wtedy w domu? - Nie. Byłem u wujka i cioci. - To niesamowite. # Richard roześmiał się głucho. - Rzeczywiście. - Przepraszam, nie chciałem, żeby to tak zabrzmiało. Ale... wyobraźmy sobie, że to tyją znajdujesz. - Właśnie - powiedział cicho Richard. Leżeli koło siebie. Ręka Richarda spoczywała na ramieniu Jonathana, któ- ry nie potrafił się zdobyć na zadanie nurtującego go pytania. Richard odgadł jego myśli. - Nie chcesz wiedzieć, dlaczego? - Chcę. - Powinieneś był go wtedy zapytać, kiedy miałeś okazję. - Kogo? - Mojego ojca. - Myślisz, że to była jego wina? - Ja wiem. Jonathan dopiero teraz pojął znaczenie tego, co zaszło w jego obecności między Richardem i jego ojcem. Ale nawet teraz, wiedząc o samobójstwie matki Richarda, jego wrogość wobec ojca wydawała mu się nieusprawiedliwiona. Richard wyczuł, że w milczeniu Jonathana coś się kryje. - O czym myślisz? - O niczym. - Powiedz. - Wydaje mi się, że to nie jest w porządku. - Co? Jonathan przełknął ślinę. Z korytarza dobiegały odgłosy kłótni i szamota- niny. - Że aż tak bardzo go nienawidzisz. Richard spojrzał na niego szeroko otwartymi oczami. - Jak możesz tak mówić? - Bo tylko on ci pozostał z rodziców. - A co to ma dorzeczy? Jonathan szukał właściwych słów. - To, co stało się z twoją mamą, jest straszne, ale nienawiść do ojca nie przywróci ci jej. Niebieskie oczy Richarda błyszczały. - Myślisz, że o tym nie wiem?! Jakie to ma znaczenie, do jasnej cholery?! Czy gdyby ktoś zabił jedyną osobę na świecie, którą kochałeś, nie czułbyś do niego nienawiści?! - Ale on jej nie zabił - zaprotestował słabo Jonathan. -Zabił! - Twoja mama sama się zabiła. - Ale on ponosi za to odpowiedzialność! To on ją do tego pchnął! - Ale... - Żadnych ale! Rozumiesz? Nigdy nie praw mi kazań na ten temat! Richard podniósł się raptownie i pochylił nad Jonathanem. Twarz wykrzy- wiła mu się wściekłością, a oczy płonęły. Jonathan leżał sparaliżowany stra- chem. Chciał coś powiedzieć, ale zdobył się tylko na skinienie głową. Krzyki przybierały na sile. - Jesteś kłamcą, tak jak wszyscy! Mówiłeś, że zawsze będziesz starał się zrozumieć, ale to kłamstwo! - Richard... - Jesteś żałosny! Nic nie umiesz sam zrobić! Wheatley i jego banda nadal dawaliby ci popalić, gdybym się z nimi nie rozprawił! Robię dla ciebie wszyst- ko, a kiedy spróbowałem ci opowiedzieć o najstraszniejszej rzeczy, jaka mi się zdarzyła, zachowujesz się dokładnie tak samo jak inni i zaczynasz prawić kaza- nia o przebaczeniu! Nie potrzebuję kazań! Chcę, żebyś zrozumiał. Pragnę, żeby ktoś mnie zrozumiał! Richard zacisnął pięść i zamachnął się. Jonathan krzyknął i zasłonił twarz, ale Richard wymierzył cios w poduszkę. Richard dyszał ciężko; serce Jonathana waliło. Cisza po burzy. Na zewnątrz głos kogoś dorosłego wznosił się nad krzyki chłopców: to któryś z opiekunów uspokajał walczących. Jonathan zastanawiał się, kto się bił i czy zrobili sobie krzywdę. - Przepraszam - szepnął. Richard patrzył w przestrzeń; z jego ciała emanowały fale energii, - Przepraszam, Richard. Naprawdę mi przykro. - To nie twoja wina – powiedział niespodziewanie Richard. - -jak mogłem się spodziewać, że zrozumiesz? To nie^ zdarzyło się tobie. Mam nadzieję, że nigdy nie będziesz musiał zrozumieć. Jego głos, jeszcze przed chwilą wibrujący wściekłością, był teraz pozba- wiony wyrazu. Popatrzył na Jonathana. Twarz, z której znikła wszelka złość, przypominała gładką maskę kryjącą burzę szalejącą pod spodem. Jonathan przy- pomniał sobie zdanie, które dawno temu przeczytał w jakieś baśni: „Tam miesz- kają demony". Zerknął na drzwi. Bójka się skończyła i chłopcy wracali do siebie. Przy- wrócono spokój. Gdyby chciał, mógłby wyjść i wrócić do swojego dawnego życia. Tutaj był obcy. Pod spojrzeniem Richarda odczuwał zawrót głowy, nie myślał jasno, gubił się. Potrzebował starych przyjaciół. Przy nich znów byłby sobą. Ale to przy Richardzie Jonathan czuł, że żyje. Wyciągnął dłoń i dotknął twarzy nad sobą. Richard uśmiechnął się. Był to piękny uśmiech. Jonathan poczuł się bezpiecznie. To samo czuł przy Paulu El- lersonie, ale Paul odszedł. Richard nigdy tego nie zrobi. - Możesz mi powiedzieć - powiedział łagodnie. - Zrozumiem, obiecuję. Rozległo się pukanie do drzwi. Richard i Jonathan nie wstali. - Nie zwracajmy uwagi - szepnął Richard. - Zaraz sobie pójdzie. Ale nie poszedł. Tamten zapukał ponownie i nacisnął klamkę. Drzwi były zamknięte. - Jon, Richard, jesteście tam? - spytał Nicholas. Richard zaklął pod no- sem. ,# - Lepiej go wpuść, bo nie odejdzie - szepnął Jonathan. Richard nie ruszył się z miejsca. - Otwórz. - Po co? Nie jest nam potrzebny. - To mój przyjaciel. - Ja jestem twoim przyjacielem. Już go nie potrzebujesz. - Wiem. - Więc mu to powiedz. - Powiem. - Kiedy? - Nie wiem, ale zrobię to. - Jeśli nie, to ja mu powiem. Jonathanowi zrobiło się żal Nicholasa. - Nie rób tego, proszę cię. - Tylko żartowałem - odparł z uśmiechem Richard. - Obiecaj. - Nie powiem. Richard wstał z łóżka. - Idę-zawołał. Zanim dotarł do drzwi, odwrócił się do Jonathana. W oczach miał drapież- ną zaborczość. Intensywność tego spojrzenia przerażała Jonathana. Ale jedno- cześnie podniecała. Dwadzieścia minut później Jonathan i Nicholas szli korytarzem prowadzą- cym do Old School House. Do kolacji została jeszcze godzina, ale Richard był nie w humorze, więc postanowili wyjść wcześniej. Dotarli do głównego holu. Jonathan zamierzał się pożegnać. - Mogę do ciebie pójść?- spytał Nicholas. Jonathan skinął niezręcznie głową. Obaj wiedzieli, że jeszcze miesiąc temu takie pytanie byłoby zbędne. Usiedli w pokoju Jonathana, który wyjął paczkę drogich herbatników. - Skąd je masz?-spytał Nicholas. - Przysłała mi ciocia Richarda. - To miło z jej strony. - Nie powinieneś się tak dziwić. - Nie dziwię się. - - Ona jest ciocią Richarda, ale to nie znaczy, że jej też musisz nienawidzić. - Ależ ja nie czuję nienawiści do Richarda - zaprzeczył Nicholas. Jona- than nie wyglądał na przekonanego. - Naprawdę. - Jeśli tak mówisz... - Ale on mnie nienawidzi, prawda? Teraz Jonathan był zmieszany. - Nie. - Tak. Możesz zaprzeczać, ale obaj wiemy, że to prawda. - Jeśli Richard tak bardzo cię nienawidzi, to dlaczego dopuszcza cię do wszystkiego? - Bo nie jestem taki jak bliźniacy. Nie pozwolę mu tak po prostu pozbyć się mnie. - Richard nie pozbył się bliźniaków. - Oczywiście, że się pozbył. - Oni sami chcieli odejść. - O, tak - rzucił sarkastycznie Nicholas. - A Richard nie miał z tym nic wspólnego. - Nie miał! - Byłeś tam, widziałeś, co się stało. Dlaczego nie chcesz się do tego przy- znać? - Boi nie mam się do czego przyznawać. Nie zadajemy się już z bliźniaka- mi, wielka\sprawa. Przyjaźniliśmy się z nimi w zeszłym roku, ale to nie znaczy, że tak musi być zawsze. - Tako rzecze Święty Richard z Rokeby. Pokłońmy się wszyscy świętemu Richardowi. - Nie mów tak o nim! - Dlaczego nie? Gdyby ci kazał, powiedziałbyś, że czarne jest białe. Kiedy każe ci, żebyś przestał zadawać się ze mną, wytłumaczy ci, że to moja wina, a ty uwierzysz. - Nie przestanę się z tobą zadawać. Jesteś moim przyjacielem. - Akurat! Bliźniacy też byli twoimi przyjaciółmi, a teraz nawet z nimi nie rozmawiasz, bo nie spodobałoby się to świętemu Richardowi. - Ty też z nimi nie rozmawiasz! - Nieprawda! To oni nie rozmawiają ze mną! I wszyscy wiemy, czyja to zasługa! - Jeśli Richard jest taki okropny, to dlaczego się nie odczepisz? Nikt ci nie każe włóczyć się za nami! Nicholas zbladł. - Tego właśnie chcesz? Jonathan potrząsnął głową. - Chcesz tego, prawda? - Oczywiście, że nie. - Ale Richard tego chce - powiedział cicho Nicholas. - Prawda? Jonathan spuścił głowę i nic nie odpowiedział. - Coś tu nie gra, Jon. Ty nie mówisz swoim głosem. - Nie powinieneś... - Dlaczego nie? Przecież to prawda. - Nieprawda. - Musisz z nim zerwać, zanim będzie za późno. - Nic nie rozumiesz. - Naprawdę? Spojrzeli sobie głęboko w oczy. - Oczywiście, że rozumiem - ciągnął Nicholas. - On jest przystojny, pew- ny siebie, nikogo się nie boi. Każdy ^chciałby się z nim przyjaźnić, a on wybrał ciebie. A tobie tak to pochlebia, że pójdziesz wszędzie, gdzie tylko on ci każe. - To nie tak. - Ajak? Jonathan potarł kark. - Może z początku tak było, ale teraz już nie jest. - A więc jak jest teraz? - Czuję się przy nim bezpieczny. Od pierwszego dnia tutaj ciągle się kogoś albo czegoś bałem. Wheatleya, Ackerleya. Bałem się, że stracę ojca, bałem się wszystkiego. Czułem się bezsilny. Tak, jakbym był w więzieniu. Dzięki Richar- dowi mam poczucie, że panuję nad tym, co się ze mną dzieje. - Ale nie panujesz! To on nad wszystkim panuje! Ty po prostu robisz to, co on ci każe! - A nawet jeśli tak, to co z tego?! - krzyknął Jonathan. - On odpędza ode mnie strach, tak jak kiedyś Paul Ellerson, tylko że z Richardem jest mi sto razy lepiej. - Jak możesz porównywać Richarda do Paula Ellersona? Paul nie czerpał przyjemności z zadawania bólu innym! Nie rozdzielał przyjaciół! - Widzisz, nic nie rozumiesz - odparł Jonathan. Nicholas nic nie odpowiedział. Zapatrzył się na niebieski kamień leżący na parapecie. Jonathan znalazł go na plaży podczas jednodniowej wycieczki z ro- dzicami Nicholasa do Suffolk. Na wzgórzu nieopodal plaży stały w szeregu napoleońskie armaty. Usiedli razem na jednej z nich i stroili miny, a ojciec Ni- cholasa zrobił im zdjęcie. Nicholas miał jeszcze tę fotografie. pamiątka z do- brych czasów, podobnie jak kamień. Nicholas nie chciał, żeby było tak jak teraz. Pragnął, żeby wskazówki zega- ra cofnęły się do tamtego lata. Ale nie mógł tego uczynić; nie był Bogiem. Mógł tylko walczyć o przyjaciela. - Moi rodzice przyjeżdżają w przyszłą niedzielę. Zabierają mnie na lunch. - Szczęściarz z ciebie. Pozdrów ich ode mnie. - Mógłbyś to zrobić sam, gdybyś poszedł z nami. Jonathan potrząsnął głową. - Na pewno bardzo by się ucieszyli. Zawsze o ciebie pytają. - Nie o to chodzi. - Jonathan spuścił wzrok. - Tego dnia przyjeżdża ciocia i wujek Richarda. Umówiłem się z nimi. Przykro mi. Nicholas nagle poczuł zmęczenie. Jeszcze nie został pokonany, nie poddał się. Ale zrozumiał, że do zwycięstwa w tej walce będzie potrzebował o wiele cięższych armat niż te, które miał do tej pory. Nie wiedział tylko, skąd je wziąć. Wstał. - Muszę się jeszcze pouczyć. Do zobaczenia na kolacji. Wyszedł, nie czekając na odpowiedź Jonathana. Po kolacji James Wheatley pomógł Stuartowi załadować kufer do bagażni- ka samochodu. Pani Barry i pan Bryant stali z boku. Pani Barry miała na głowie chustkę; paliła papierosa. Uśmiechnęła się do Jamesa, ale w jej twarzy dało się zauwa- żyć napięcie. Czekała jąjeszcze jazda samochodem do Suffolk po siostrę Stuar- ta, a potem długa podróż do Londynu. - Czy to już wszystko? — spytała Stuarta. Ten skinął głową. - Jesteś pe- wien? Nie chciałabym się wracać. Stuart spojrzał na Jamesa. - Jestem pewien, mamo. - A więc ruszajmy - powiedziała podając dłoń panu Bryantowi. - Dzięku- ję za wszystko. Ralph i ja jesteśmy wdzięczni za to, co zrobił pan dla Stuarta. - Nie ma za co. Przykro nam, że Stuart wyjeżdża. To będzie wielka strata dla internatu. Stuart uśmiechnął się szyderczo do Jamesa. Obaj gardzili Bryantem i wie- dzieli, że on czuje to samo. W normalnych okolicznościach James odpowie- działby Stuartowi takim samym uśmiechem. Ale okoliczności nie były normal- ne. Pan Bryant podał rękę Stuartowi. - Powodzenia, Barry. Zajrzyj do nas, kiedy będziesz z powrotem w kraju. - Na pewno, proszę pana - odparł Stuart z uśmiechem. Pan Bryant skinął głową pani Barry i skierował się do internatu. - Do widzenia, James - powiedziała pani Barry. - Pożegnaj się, Stuart. A więc stało się. Stuart niezręcznie wyciągnął rękę do Jamesa. - No to cześć. - Cześć - odparł James siląc się na nonszalancję. - Wszystko będzie dobrze. - Myślę. - George wróci lada dzień. - Bryant mówił co innego. - Co on może wiedzieć. Zobaczysz. - Jasne. _ Cisza. James miał jeszcze tyle do powiedzenia, ale widział, że pani Barry zaczyna się niecierpliwić. - Musisz już iść. - Tak, Stuarcie - potwierdziła zdecydowanie pani Barry. - Katie już na nas czeka. James, musisz nas koniecznie odwiedzić. James chciał podziękować za zaproszenie, ale pani Barry wsiadła już do samochodu. Stał i patrzył za odjeżdżającym wozem. Miał ochotę biec za nim i błagać, żeby Stuart został. Ale decyzja nie należała do Stuarta i nic nie można było na to poradzić. Popatrzył na budynek szkoły, który wznosił się wysoko jak kamienny ko- los. James czuł się przy nim jak karzełek, słaby i bezbronny. Wolnym krokiem wrócił do internatu. Tej nocy przed snem próbował skupić się na czytaniu. Dwa łóżka obok stały ogołocone z pościeli. Stuart pewnie siedzi z rodziną w domu w Londynie i planuje podróż. George też jest w Londynie... u specja- listy. Pan Bryant powiedział, że George raczej nie wróci do szkoły przed po- czątkiem następnego semestru. Inni czwartoklasiści przygotowywali się do snu. Resztki energii, która po- została im z całego dnia, zużywali teraz na rozmowy. William Abbott wyszedł z łazienki i zbliżał się do łóżka. Mały William, który zwykle przemykał się, jakby prosząc, żeby go nie zauważać. Dziś poruszał się pewnie i spokojnie. Nie było się czego bać. James żałował, że nie ma przy nim George'a. Do następnego semestru zo- stało jeszcze tyle czasu. / Christopher Deedes siedział na łóżku Henry'ego Blake'a. Obaj patrzyli na Jamesa. Kiedy skierował na nich wzrok, odwrócili się szybko, ale nie tak szyb- ko, jak zrobiliby to jeszcze dwa tygodnie temu. A przy tym uśmiechnęli się do siebie. Oni też byli kiedyś ofiarami Jamesa. Czy teraz mieli się jeszcze czego obawiać? Czy będą się rewanżować? Niech spróbują. Kiedy George wróci, pożałują. Szkoda, że nie ma George'a. Otworzyły się drzwi i zajrzał Brian Harrington. - Pospieszcie się. Powinniście już leżeć w łóżkach. Ostatni maruderzy wychodzili z łazienki. Pierwszym z nich był Jonathan Palmer. Przechodząc koło Jamesa, zatrzymał się i uśmiechnął. - Słodkich snów - rzekł cicho. - Pospiesz się, Palmer! - wrzasnął Brian. Jonathan wsunął się pod kołdrę. - Dobranoc wszystkim. - Dobranoc, Harrington. Światło zgasło. James leżał, starając się przeniknąć wzrokiem ciemność. Ciszę mąciło tyl- ko bicie jego serca. Nie boi się. Nie odważą się go tknąć. Nie odważą się! James żałował, że nie jest w Londynie. Gdziekolwiek, byle nie tutaj. Naciągnął kołdrę,wysoko, aż na głowę i skulił się w pozycji embrionalnej. Usiłował nie zwracać uwagi na to, że cały się trzęsie. - Przebudził się i podskoczył jak sprężyna, cały zlany potem. Zewsząd sły- chać było oddechy i pochrapywania śpiących. Ze swoich snów pamiętał tylko strach. Drżał jak w febrze. Powiedział so- bie, że to tylko zły sen. Wszystko to było złym snem. Samotny, otoczony przez chłopców, którzy go nienawidzili, James rozpła- kał się. Henry Ackerley z trudem ukrył ulgę, kiedy rozległ się dzwonek na przerwę. - Można wychodzić, tylko po cichu, proszę. Czwartoklasiści wstali z miejsc i skierowali się do drzwi. Henry odprowa- dził ich wzrokiem. James Wheatley wyglądał na przygnębionego. Może źle spał. Nieważne. Henry'ego interesował kto inny. Właśnie nadchodzi. Henry zawahał się, ale w końcu uznał, że musi zbadać sprawę. - Rokeby! Richard odwrócił się. - Tak, proszę pana. - Chciałbym zamienić z tobą parę słów. Pozostali uczniowie przesuwali się obok. Henry spostrzegł, że Jonathan Palmer i Nicholas Scott zatrzymali się w drzwiach. - A wy na co czekacie? Wyjdźcie i zamknijcie drzwi. Scott wykonał polecenie, ale Palmer nie ruszył się. - Ogłuchłeś, Palmer? Jonathan zareagował dopiero wtedy, gdy Richard Rokeby odwrócił się i ski- nął głową. Henry przełknął złość; co innego miał teraz na głowie. - A więc, Rokeby... Co się dzieje? Richard patrzył na nauczyciela nieruchomym wzrokiem. - Co pan ma na myśli? - Nie udawaj niewiniątka. Wiesz, o czym mówię. - Naprawdę? - Jak długo twoim zdaniem będę znosił to zachowanie? - Jakie zachowanie, proszę pana? Henry zaczerpnął głęboko powietrza. - Nie lubię być prowokowany, Rokeby. „ - Z pewnością, proszę pana. Ale znacznie łatwiej byłoby mi odpowiedzieć na pańskie pytanie, gdybym wiedział, o czym pan mówi. - Uważasz się za wielkiego mądralę, prawda, Rokeby? Richard wzruszył ramionami. - Prawda? - Myślę, że to pytanie należałoby zadać moim nauczycielom, proszę pana. Czy pan uważa mnie za inteligentnego? - Nie odwracaj kota ogonem, Rokeby. - Czego mam nie odwracać, proszę pana? - Może inni nauczyciele gotowi są tolerować twoją bezczelność, ale ja na pewno nie. - Czy ja jestem bezczelny, proszę pana? - Dobrze wiesz, że tak! - Nie wiem, proszę pana. Jestem pewien, że zawsze staram się zachowy- wać grzecznie. Ale gdyby pan łaskawie wyjaśnił, co w moim zachowaniu uwa- ża za bezczelne, z pewnością postarałbym się to zmienić. Henry wiedział już, że zabrnął w ślepy zaułek. Rokeby powiedział prawdę. Jego zachowanie zawsze nosiło pozory grzeczności. Niepokojące było to, co kryło się pod maską. Na przykład uporczywe wpatrywanie się w nauczyciela. To stawało się coraz bardziej nieznośne. Rokeby nie spuszczał z Henry'ego oczu od początku do końca lekcji. Henry próbował go ignorować, ale na próż- no: od czasu do czasu musiał na niego spojrzeć, a wtedy dostrzegał w jego spoj- rzeniu nienawiść i zaczynał się bać. Tak jak teraz. Twarz Rokeby'ego wyrażała pełną grzeczności uwagę, ale z jego oczu biła nienawiść. Henry wiedział, że przegrywa w tej konfrontacji. Podjął jeszcze jedną pró- bę odzyskania kontroli nad sytuacją. - Powiedziałem wszystko, co miałem do powiedzenia. Potraktuj to jako ostrzeżenie. Jeśli twoje zachowanie nie ulegnie zmianie, będę musiał podjąć kroki, żeby położyć temu kres. Jestem nauczycielem i mam nad tobą władzę. Byłoby rozsądnie z twojej strony, gdybyś o tym pamiętał. Mocne słowa. Henry zaraz ich pożałował. Prawie niedostrzegalnie mięśnie Rokeby'ego naprężyły się. - Czyżby próbował mnie pan nastraszyć? - spytał Richard grzecznym to- nem, nadal nie spuszczając z nauczyciela lodowatych oczu. Henry przełknął tę zniewagę. - Czy o to chodzi, proszę pana? - Nie. - Cieszę się, proszę pana. Byłoby to bardzo niesprawiedliwe, bo ja na- prawdę staram się być grzeczny. Richard postąpił krok naprzód. Henry z trudem opanował chęć cofnięcia się. - Mógłby mnie pan sprowokować do pokazania, jaki potrafię być bezczel- ny. - W kącikach ust Richarda igrał drwiący uśmieszek. - Miejmy nadzieję, że do tego nie dojdzie, proszę pana. Henry chciał coś powiedzieć, ale w gardle kompletnie mu zaschło. Zdołał tylko skinąć głową. - Czy chce pan powiedzieć mi coś jeszcze, proszę pana? Henry potrząsnął głową. - Czy w takim razie mogę odejść? ... - Tak. - Dziękuję, proszę pana. - Richard odwrócił się i skierował do drzwi. Za- nim je otworzył, odwrócił się z uśmiechem do nauczyciela. - Do zobaczenia jutro na drugiej lekcji. Wyszedł. Henry pozostał na miejscu. Sięgnął po papierosa. Ręka drżała mu tak bar- dzo, że z trudem zdołał go zapalić. Właśnie skończyła się ostatnia lekcja. Opuszczając klasę Wellingtona, Ni- cholas usłyszał, że ktoś go woła. Był to Richard Rokeby, który zbliżał się teraz do Nicholasa. - Idziesz? - spytał Richard. Nicholas zmierzył go niepewnym wzrokiem. - Dokąd? - Jonathan nic ci nie powiedział? - Co miał mi powiedzieć? Richard wyglądał na zaskoczonego. - A więc nie powiedział. Wzruszył ramionami i odwrócił się. - Czego mi nie powiedział? - Nieważne - odparł Richard nie zatrzymując się. Nicholas rzucił się za nim. - Skoro to nieważne, to dlaczego mi o tym mówisz? - Dzisiaj znowu dają na kolację tę wstrętną mielonkę, a ciocia przysłała mi wczoraj dużą paczkę. Pomyślałem sobie, że razem możemy ją rozbroić. Na- prawdę powiedziałem o tym Jonowi. - Nic mi nie mówił. - Pewnie zapomniał. Jak chcesz. Pewnie wolisz zjeść kolację razem ze wszystkimi. Chciałbyś, pomyślał Nicholas. - Przyjdę-rzekł zdecydowanie. - Dzięki. Richard nie próbował ukrywać rozczarowania. - No dobra - powiedział niechętnie. - Chodźmy. Jon już pewnie czeka. Szli w milczeniu po schodach prowadzących do Abbey House. Nigdy do- tąd nie byli ze sobą sam na sam; Nicholas poczuł się niepewnie w tej zaskaku- jącej sytuacji. Zastanawiał się, czy Richard odczuwa to samo. Dotarli do pokoju Richarda. Nicholas miał nadzieję, że zastaną tam Jona- thana, ale zawiódł się. Richard rozciągnął się na łóżku i wskazał gościowi krze- sło przy biurku. Nicholas usiadł. - Myślę, że Jon będzie tu lada chwila - oznajmił. - Powinien. - Pan Fleming zawsze przedłuża lekcje. Jon ciągle na niego narzeka. - Tak. Z oddala dobiegały jakieś głosy, lecz na czwartym piętrze panowała cisza. Richard wpatrywał się w Nicholasa nieruchomym wzrokiem. Nicholas zmie- szał się. Szukał w myślach czegoś, co można by powiedzieć. - To głupie, prawda? Kółko z francuskiego. - Dlaczego? Niektórzy mają większy talent od innych. - Można to powiedzieć o każdym przedmiocie. Na przykład Jon: świetny z historii, beznadziejny z łaciny. A George Turner? Gdyby zorganizowali lek- cje matematyki dla kretynów, i tak miałby problemy. - No i co? - To jest głupie. ^ - A więc zrób z tym coś. Napisz list do rady szkoły. Nicholas roześmiał się nerwowo. - To przesada. - Nie, jeśli jesteś przekonany o swojej racji. - Nie jestem aż tak bardzo przekonany. - A więc po co to mówisz? Nicholas wzruszył ramionami. - Tak, żeby coś powiedzieć. Jonathan mógłby się pospieszyć. - Po co mówić coś tylko po to, żeby powiedzieć? - Nie wiem. - Boisz się ciszy? -Nie. - Boisz się mnie? Nicholas poczuł, że policzki zaczynają go palić. - Nie, jasne że nie. - A więc dlaczego się denerwujesz? - Nie denerwuję się. - Zachowujesz się tak w obecności każdego? Rumienisz się, wbijasz wzrok w podłogę i wiercisz się, jakbyś miał się posikać? - Nie. - Nie, pewnie że nie. Tylko przy mmie"się tak zachowujesz. Jeśli przeby- wanie ze mną w jednym pomieszczeniu jest dla ciebie taką torturą, to możesz wyjść i poczekać na Jona na dole^ Nicholas z trudem powstrzymał się, żeby tego nie uczynić, - A najlepiej spłyń stąd, wróć do swoich starych przyjaciół, a nas zostaw w spokoju. Nagle Nicholas poczuł w sobie lwi pazur. W głębi duszy spodziewał się, że taka konfrontacja jest nieunikniona. Teraz nadszedł ten moment, a on nie pod- da się bez walki. Podniósł głowę i spojrzał Richardowi w oczy. - Chciałbyś tego, prawda? - A jak myślisz?, - Myślę, że tego chciałeś od samego początku. Ale to się nie stanie. - Naprawdę? - Nie pozwolę na to. ~ Richard uśmiechnął się. - Chcesz się założyć? - Jonathan tu nie przyjdzie, prawda? > - Nie? - Nie ma żadnej paczki. Jonathan nie wie, że tu jesteśmy. - Zgadłeś. Jonathan nic nie wie. To sprawa tylko między tobą a mną. - Nieprawda. To sprawa między Jonathanem a mną. Chciałeś obrócić go przeciwko mnie, ale ci się nie udało, więc teraz uciekasz się do gróźb. - Dlaczego nie chcesz spojrzeć prawdzie w oczy? Jonathan nie potrzebuje cię, tak samo jak ja. Nie powiedział ci o tym tylko dlatego, że obawia się o cie- bie. Nie lubi cię... lituje się nad tobą. Ale czy można go winić? Jesteś żałosny. Zabiłbym się, gdybym był taki jak ty. - Ty naprawdę mnie nienawidzisz, co? - Tak - odparł z uśmiechem Richard. — Naprawdę. Nicholas wstał powoli. Oddychał powoli i spokojnie. Sam się dziwił swo- jemu opanowaniu, - Możesz mnie nienawidzić, ile tylko chcesz, a i tak mnie nie przestra- szysz. Może Jonathan uważa teraz, że jesteś wspaniały, ale niebawem przejrzy na oczy i zobaczy, jaki jesteś naprawdę. A kiedy to się stanie, rzuci cię jak śmie- cia, a ja roześmieję ci się prosto w twarz! Nicholas odwrócił się i ruszył do drzwi spokojnie, z godnością. Następne zdanie Richarda całkowicie go zaskoczyło. - Jak się miewa rodzina? - spytał Richard. Nicholas stanął i odwrócił się. - Co? - Twoja rodzina. Jak się czuje? - Nie twoja sprawa. - Mama nie ma łatwego życia. Jak sobie radzi? - Moja mama? O czym ty mówisz? - To musi być dla niej trudne, ta świadomość, że z babcią może być tylko "coraz gorzej. Ta ciągła obawa, co się stanie. Pamiętasz, jak babcia poszła do sklepu w koszuli nocnej i dopiero policja przywiozła ją do domu? Czy od tej pory wydarzyło się coś podobnego? Nicholas otworzył usta. - Skąd...? - Nic dziwnego, że twoja mama zachowuje się tak, jakby nic się nie dzia- ło. Kto w takiej sytuacji nie schowałby głowy w piasek, zamiast coś zrobić? Przecież o wiele łatwiej skakać koło męża, piec ciasto dla syna i wmawiać so- bie, że wszystko jest- w porządku, a kiedy babcia zostawi włączony gaz albo wpadnie pod autobus, to będzie po prostu straszny wypadek i nikt nie powinien mieć z tego powodu poczucia winy. Krew odpłynęła z twarzy Nicholasa. Oniemiały, wpatrywał się w Richarda. - Jesteś przywiązany do babci, prawda? Jestem pewien, że ona do ciebie też. A może nie? Może jednak wolała twojego brata, tak samo jak rodzice. Nicholas czuł się tak, jakgdyby ktoś zdarł z niego skórę i jeździł po ciele brzytwą. Richard obnażał wszystkie najboleśniejsze sekrety, z których Nicho- las nigdy nikomu się nie zwierzał. Nikomu prócz Jonathana. - Czy myślisz, że babcia wolałaby, żebyś to ty umarł? Chciałbym się tego dowiedzieć na twoim miejscu. Szkoda, że już nigdy nie będziesz mógł jej o to spytać. Nie teraz, kiedy babcia jest w takim stanie. Oczy Nicholasa wypełniły się łzami. Próbował je przełknąć, ale nadaremnie. - Ojciec jest wojskowym, prawda? Często poza domem, tak samo jak brat. Fajny z niego gość; nigdy nie dałby po sobie poznać, że go zawiodłeś. Łzy płynęły strumieniem po policzkach Nicholasa. Patrzył na Richarda bła- galnym wzrokiem. Ale w oczach tamtego próżno by szukać współczucia. Pło- nęła w nich żądza krwi. - Jonathan i ja mamy szczęście, że jesteśmy jedynakami. Nie musimy się zastanawiać, czy rodzice kochają nas tak samo jak rodzeństwo. A kiedy jedno z rodzeństwa umiera, nie musimy się dręczyć niepewnością, czy rodzice wole- liby, żebyśmy to my umarli zamiast tego drugiego. To musi być straszne nosić w sobie tę niepewność. Ale nie przejmuj się za bardzo. Jestem pewien, że ro- dzice cię lubią. - Richard zawiesił głos. - Na swój sposób. Nicholas nie mógł znieść więcej. Szlochając, wybiegł z pokoju. Za kwadrans ósma. Alan Stewart zmierzał ciemnym korytarzem do swojej klasy. Zostawił na biurku papierosy i chciał je odzyskać przed rozpoczęciem sprawdzania prac domowych. W ciągu dnia korytarz tętnił gwarem rozmów; teraz jedynym odgłosem było stukanie obcasów o wypastowaną podłogę. Jednak Alan uzmysłowił sobie, że w ciszy korytarza słyszy stłumione łkanie. \ Zwolnił kroku, starając się ustalić, skąd dochodzi płacz. O tej porze nie powinno tu być nikogo. Nauczyciele mieli obowiązek zamykać swoje klasy po lekcjach. Ale nie ulegało wątpliwości, że ktoś o tym zapomniał. Alan spostrzegł, że jedne drzwi są lekko uchylone. Wszedł i zapalił świa- tło. W ławce siedział Nicholas Scott. Ukrył twarz w dłoniach, a okulary poło- żył na ławce. Szlochał tak, jak gdyby za chwilę miało mu pęknąć serce. Nie zauważył nawet, że ktoś zapalił światło. Alan patrzył na niego z przerażeniem. W pierwszej chwili przemknęło mu przez myśl, że umarł ktoś z rodziny Nicholasa. - Scott, co się stało?! Nicholas próbował się opanować. - Nic, proszę pana - załkał wycierając oczy. - Chyba jednak coś się wydarzyło - powiedział łagodnie Alan. Usiadł koło Nicholasa. - O co chodzi? Dostałeś złą wiadomość z domu? - Nie, proszę pana. - A więc co? <. Nicholas sięgnął po okulary. Alan uśmiechnął się zachęcająco. - Czemu nie chcesz mi powiedzieć? Ktoś cię skrzywdził? Nicholas potrząsnął głową. - - Widzę, że tak. Co się stało? - Nie mogę powiedzieć. Alan już chciał obiecać, że zachowa dyskrecję, gdy nagle wszystko zrozu- miał. - Chodzi o Palmera i Rokeby'ego, prawda? Nicholas znieruchomiał. Alan wiedział, że odgadł prawdę. - Nie, proszę pana. - Mam rację, prawda? Co ci zrobili? - Nic, proszę pana. - Scott, to jest ważne. - Nic się nie stało, proszę pana. Alan zaczerpnął powietrza. - Scott, posłuchaj mnie. Nie jestem głupcem, mam oczy. Widzę, co się dzieje. Wiem, że przyjaźnisz się z Palmerem. Ale teraz Rokeby wszedł między was, prawda? Nicholas milczał, wpatrzony w blat ławki. - Zdaje mi się, że jesteś zazdrosny o Rokeby'ego - rzekł Alan najłagod- niejszym głosem, na jaki umiał się zdobyć. - To naturalne. Ja też to odczuwa- łem jako dziecko. Ale tu chodzi o coś więcej, prawda? Widziałem, jak patrzysz na Rokeby'ego. On cię przeraża, prawda? Nicholas nic nie odpowiedział, lecz Alan czuł, że zbliżył się do punktu krytycznego. - Prawda? - powtórzył łagodnie. Nicholas skinął powoli głową. - Dlaczego? Czy użył wobec ciebie przemocy? - Nie, proszę pana. - Czy groził ci w jakiś sposób? - Nie, proszę pana. - A więc dlaczego? Czy boisz się o siebie, czy o kogoś innego? - Cisza. - O Palmera?, - Tak. - Dlaczego? Musisz mi powiedzieć. Co się dzieje między tą dwójką? Nicholas znów się rozpłakał. Alan otoczył go ramieniem. - Przykro mi, Scott. Nie chcę cię denerwować, ale muszę wiedzieć. Czy Palmerowi grozi jakieś niebezpieczeństwo? - Przysięgał mi - szepnął Nicholas. - Kto? - Obiecywał! To była dla mnie najboleśniejsza chwila, jaką przeżyłem! A oni siedzą teraz i śmieją się ze mnie! Alan nie rozumiał. - O czym ty mówisz, Scott? - Niech go trafi szlag! Ich obu! Są siebie warci! Chciałbym, żeby umarli! Nicholas zerwał się z ławki i z płaczem wybiegł z klasy. Czas nauki skończył się godzinę temu, ale Stephen i Michael nadal siedzie- li nad książką do matematyki. - Rozumiesz już?-spytał Stephen. Michael skinął głową. - Na pewno? - Tak. - A więc wytłumacz mi. - Daj spokój. Stephen westchnął bezradnie. - Wcale nie rozumiesz. - Rozumiem! - Mikę, musisz zrobić jakiś wysiłek. Nie będzie mnie przy tobie na egza- minie. - Wiem — rzucił ze złością Michael. - A więc skup się i przestań bujać w obłokach. Nie możesz ciągle liczyć na moją pomoc. - Nie liczę, nie jestem aż tak bezradny. - Jesteś. Nie przepuściliby cię do następnej klasy, gdyby nie ja. - Jakbym nie wiedział! Czy nigdy ci się nie znudzi bycie doskonałym? - Nie masz powodu na mnie krzyczeć. - Nie? Bez przerwy dajesz mi do zrozumienia, że jesteś ode mnie lepszy! Mam już tego powyżej uszu! - Wcale nie! Chcę tylko, żebyś zdał egzaminy. Gdybyś oblał, znaleźliby- śmy się w różnych klasach, a to na pewno by ci się, nie spodobało. - Ani tobie. - Owszem, A więc postaraj się. Dla nas obu. Tak bardzo zapamiętali się w sporze, że dopiero teraz spostrzegli Nicholasa. Usiadł przy biurku i zwiesił ramiona; oczy miał czerwone i zapuchnięte. Bracia spojrzeli na niego ze zdumieniem. ^ Lepiej umyj twarz - odezwał się w końcu Stephen. - Nie chcesz chyba, żeby ktoś zobaczył, że płakałeś. - Za parę minut dzwonek – dodał Michael - i wszyscy wyjdą na korytarz. Idź szybko do łazienki. Nicholas nie poruszył się. Michael zerknął pytająco na Stephena. Przez chwi- lę Stephen milczał; potem skinął głową. Bracia wstali. - Pójdziemy z tobą, jeśli chcesz. Dopilnujemy, żeby nikt cię nie zobaczył. Zbliżyli się do Nicholasa. - Co się stało? - spytał Michael. Stephen potrząsnął głową. Położył dłoń na ramieniu Nicholasa. - Zapomnij o nich, Nick. Oni nie są tego warci. - Wiem - powiedział wolno Nicholas. - Wiem. - No to chodźmy. Im prędzej, tym lepiej. Wyszli we trójkę z pokoju. Ostatnia lekcja w sobotę. Alan Stewart skończył omawianie z czwartą kla- są przyczyn amerykańskiej wojny o niepodległość. Teraz, w ciągu kilku ostatnich minut lekcji, klasa miała siedzieć cicho i czytać podsumowanie tema- tu w książkach. Prawdę mówiąc, niewielu uczniów zajmowało się czytaniem. W klasie sły- chać było cichy szmer rozmów. Alan zawsze starał się kończyć w sobotę nieco wcześniej. Wiedział, że nie można wymagać skupienia do końca lekcji od chłop- ców, którzy myślą już tylko o weekendzie. Ale tego dnia miał jeszcze inne powody, by nie przywoływać uczniów do porządku. Wiedział, że sytuacja wymaga interwencji, lecz przed jej podjęciem musiał sprawdzić, w jakim kierunku zmierza rozwój wypadków. W klasie nastąpiła zmiana miejsc. Jonathan Palmer opuścił ławkę Nichola- sa Scotta i przesiadł się do Richarda Rokeby ego. Ci dwaj siedzieli teraz nachy- lając do siebie głowy, z uwagą skierowaną wyłącznie na siebie. Otaczała ich aura osobności, jak gdyby byli obecni ciałem, ale nie duchem. Nicholas Scott siedział sam. Stephen i Michael Perrimanowie szeptali do siebie i Alan z zadowoleniem spostrzegł, że Nicholas znów bierze udział w ich rozmowach. Lecz Nicholas nie wyglądał na uszczęśliwionego. Często zerkał w kierunku ławki Jonathana i Richarda, a na jego twarzy można było dostrzec ból i coś jeszcze... Ale co? Tego Alan nie wiedział. Co się dzieje między tymi trzema? Alan chciał dotrzeć do sedna sprawy, ale jeśli jedyną wskazówką miały być reakcje Scotta, może się to okazać nie- wykonalne. Alana interesowało zachowanie tych trzech uczniów, ale nieoczekiwanie inny chłopiec zwrócił jego uwagę. James Wheatley siedział samotnie w ostatniej ławce. Z nikim nie rozma- wiał, ale też nie patrzył do książki. Gapił się bezmyślnie przed siebie. Twarz miał poszarzałą, rysy napięte, a oczy podkrążone. Wyglądał na wyczerpanego, jakby w każdej chwili miał upaść, ale jego ciało drgało niedostrzegalnie, jak gdyby nosiło w sobie ładunek elektryczny. Alan wyczuł jakieś poruszenie na przedzie klasy. Jonathan i Richard od- wrócili się i przyglądali Wheatleyowi. Richard szepnął coś do ucha Jonathano- wi, a ten odpowiedział w ten sam sposób. Odwrócili się z uśmiechem. Wheatley wyglądał tak, jakby wstał z łoża śmierci. Co się z nim dzieje? Czy Richard i Jonathan mają z tym coś wspólnego? Ależ skąd, oczywiście, że nie. Alan uznał, że dał się ponieść wyobraźni. Jednak to nie wyglądało na przywidzenie. Rozległ się dzwonek. Wheatley niemal podskoczył, wydając cichy okrzyk. Niektórzy chłopcy odwrócili się i spojrzeli na niego. Alan widział, że Richard szepcze do Jonathana. Obaj z trudem powstrzymywali śmiech. - Wheatley, wyglądasz okropnie. Nie powinieneś iść na wychowanie fi- zyczne. Zgłoś się do gabinetu lekarskiego. Wheatley spojrzał pytająco na nauczyciela. - To nie jest propozycja, tylko polecenie. Idź od razu. Wheatley skinął głową i zaczął zbierać książki. Pozostali chłopcy wstali z ławek i skierowali się do wyjścia. Jonathan i Richard przechodzili koło biur- ka Alana. - Palmer? Jonathan odwrócił się; Richard uczynił to samo. - Tak, proszę pana. - Chcę z tobą porozmawiać o twoim ostatnim eseju. - Powiedział pan, że jest bardzo dobry. - Tak, ale chciałbym omówić jeszcze niektóre zagadnienia. Jonathan skinął głową. Richard obserwował podejrzliwie nauczyciela. - Jakie zagadnienia, proszę pana? - spytał. - To nie twoja sprawa, Rokeby. Palmer, przyjdź o czwartej do mojego ga- binetu. Odpowiada ci? - Tak, proszę pana. - Dobrze. A więc do zobaczenia. Odeszli. Z oczu Richarda nadal wyzierała podejrzliwość. Alan miał nadzieję, że postępuje słusznie. Pięć po czwartej. Alan siedział w swoim gabinecie w Abbey House. Był to dość obszerny pokój, komfortowo umeblowany, z kominkiem, w którym pło- nął ogień. Ktoś zapukał do drzwi. - Proszę. Jonathan dyszał ciężko jak po długim biegu. - Przepraszam za spóźnienie, proszę pana. Skończyliśmy grać dziesięć mi- nut temu. - Nie szkodzi. Siadaj. Napijesz się herbaty? - Poproszę. Alan podał mu parującą filiżankę. Usiedli po przeciwnych stronach komin- ka, patrząc sobie w oczy. Porywisty wiatr uderzał o szyby. Jonathan uśmiechnął się grzecznie. Jego twarz przypominała maskę/, a każdy ruch był starannie kon- trolowany. Wyglądał zupełnie inaczej niż chłopiec, którego Alan obserwował i starał się podnosić na duchu przez ostatnich dwanaście miesięcy. - Dziękuję, że przyszedłeś, Palmer. Przepraszam, że zabieram ci czas w weekend. - Nie szkodzi, proszę pana. - Wydaje mi się, że powinniśmy porozmawiać. - O moim eseju?^ - Prawdę mówiąc, o czym innym. W oczach Jonathana nie było zaskoczenia. Prawdopodobnie Richard od- gadł intencje Alana i zdążył przygotować Jonathana do rozmowy. - A zatem o czym, proszę pana? - O Richardzie Rokeby. "" Jonathan uśmiechnął się grzecznie. - Bardzo się do siebie zbliżyliście ostatnimi czasy. - Zbliżyliśmy się? - Bardzo. - Jesteśmy przyjaciółmi, proszę pana. - Bliskimi przyjaciółmi, sądząc po tym, że siedzicie teraz razem. Powinie- neś był uzgodnić ze mną zmianę miejsca. - Przepraszam, proszę pana. Wydawało mi się, że nie będzie pan miał nic przeciwko temu, - - Nie powiedziałem, że mam coś przeciw temu... - A więc wszystko jest w porządku. - Tak, w porządku. Ale spodziewałem się, że mnie zapytasz. Wydaje mi się, że takie postępowanie do ciebie nie pasuje. - Pomyśleliśmy, że zmiana miejsc nie ma wielkiego znaczenia. - My? - spytał Alan pochylając się. - Ja i Rokeby, proszę pana. Alan napił się herbaty. - - Wygląda na to, że przeciąłeś więzy łączące cię ze Scottem i Perrimana- mi. Z jakiego powodu? - Bez powodu, proszę pana. - Po prostu przestaliście się przyjaźnić. - Tak, proszę pana. - Czy to ty tego chciałeś? Jonathan skinął głową. - Jesteś pewien? - Tak, proszę pana. Ludzie się zmieniają. Nie muszę przyjaźnić się ciągle z tymi samymi osobami. - Nie, jeśli tego nie chcesz. Ale to powinna być twoja decyzja, Palmer, a nie kogoś innego. \ - Nie wiem, o czym pan mówi, proszę pana. Twarz Jonathana pozostała nieruchoma, ale w jego głosie pojawiła się nut- ka niepewności. - Myślę, że wiesz. - Nie, proszę pana. - To Rokeby tego chciał, prawda? - Nie, proszę pana. - A więc to tylko przypadek, że jak tylko zaprzyjaźniłeś się z Rokebym, zerwałeś ze starymi kolegami. - To nie było tak, proszę pana. - Ajak? Jonathan wzruszył ramionami. - Może masz z Rokebym więcej wspólnego niż z innymi? Jonathan potwierdził skinieniem głowy. - Rozumiem. - Alan uśmiechnął się ze zrozumieniem. - Po prostu macie inne upodobania niż pozostali chłopcy. Jonathan odpowiedział uśmiechem. - Tak, proszę pana. - Jakie to upodobania? Uśmiech znikł. Jonathan milczał przez chwilę. - Nic szczególnego, proszę pana. - Przed chwilą powiedziałeś, że wasze upodobania różnią się od upodo- bań innych chłopców. A więc co robicie? Jonathan wzruszył ramionami. - Nic szczególnego. - Ale co dokładnie? - Bo ja wiem. Rozmawiamy. - Nie mógłbyś rozmawiać z innymi? - Nie tak, jak z Rokebym, proszę pana. - Nawet ze Scottem? Jonathan nie odpowiedział. Maska nadal ukrywała twarz, ale w oczach po- jawiło się nowe uczucie. Wstyd. Alan wyczuł, że posunął się do przodu. - Nawet ze Scottem? - Nie, proszę pana. - On był twoim najlepszym przyjacielem, prawda? - Tak, proszę pana. - Byliście nierozłączni. - Chyba tak. - Dopóki nie pojawił się Rokeby. Jonathan znów wzruszył ramionami, ale już z mniejszym przekonaniem. - Ludzie się zmieniają, proszę pana. - To prawda. Polubiliście się z Rokebym. Skinienie głową. - A Scott płacze w samotności. Oczy Jonathana rozszerzyły się. - O czym pan mówi? Teraz Alan wzruszył ramionami. - Kiedy płakał? - Wczoraj wieczorem znalazłem go w klasie. Jonathan zaniepokoił się. - Czy coś mu się stało?! - A co cię to może obchodzić? On nie jest już twoim przyjacielem. - Ale to nie znaczy, że chcę, żeby był nieszczęśliwy. Dlaczego płakał? - Ty mi to powiedz. - Nie wiem. - Nie wiesz? - Nie! - Jesteś pewien? - Tak! - Myślę, że wiesz, Palmer. Wydaje mi się, że wiesz, i to bardzo dobrze. Jonathan przełknął ślinę. - No dobrze! Pokłócił się z Richardem, ale nie miał powodu, żeby się aż tak przejąć. - O co się pokłócił? - Nie wiem! Nie było mnie przy tym. To była zwykła sprzeczka. Ludzie czasem się kłócą. - To musiała być gorąca kłótnia, jeśli tak go wzburzyła. Jonathan potrząsnął przecząco głową. - Skąd wiesz? Przed chwilą powiedziałeś, że cię przy tym nie było. - Richard opowiedział mi, co się stało. - Czy powtórzył ci, co tak bardzo wzburzyło Scotta? - Nie powiedział mu nic złego! - Powiedział, ale świadomie nie powtórzył tego tobie. A ty świadomie nie chcesz przyjąć tego do wiadomości. - Nieprawda! Richard nie jest taki! - Czyżby? - Nie! - A więc dlaczego Scott tak bardzo się go boi? - Bo jest głupi! Richard nigdy by go nie skrzywdził! - Może nie - rzekł powoli Alan. - Tylko widzisz, Palmer, Scott nie tego się boi. Jonathan spojrzał na Alana ze zdumieniem. - On boi się tego, co Richard mógłby zrobić tobie. - Mnie? Alan skinął głową, - To nonsens! - Czyżby? Scott nie wygląda mi na głupca. Wprost przeciwnie, - Richard nie zrobi mi krzywdy! - Więc dlaczego Scott się o ciebie boi? - Nie wiem! - Co się dzieje między tobą i Rokebym, co tak przeraża Scotta? - Nie wiem! - Jasne, że nie. Tak samo jak nie wiesz, co się dzieje z Jamesem Wheatleyem. Jonathan otworzył usta. Poruszył wargami, jakby szukał słów, ale nie zdołał nic powiedzieć. Wy- glądał jak ryba wyłowiona z morza, na próżno chwytająca powietrze. Alan z prze- rażeniem spostrzegł, że to, co uznał za wytwory wyobraźni, było rzeczywi- stością. - Och, Jonathanie - szepnął bardziej do siebie niż do rozmówcy. - W co ty się wplątałeś? Jonathan drżał. Patrzył na nauczyciela oczami pełnymi przerażenia. Wy- glądał teraz jak młody, delikatny chłopiec, którym przecież był. Alan przyklęk- nął koło jego krzesła i ujął go za ramię. Przemawiał teraz zupełnie innym niż przed chwilą, łagodnym głosem. - Posłuchaj mnie, Jonathanie. Próbuję ci pomóc. Myślisz, że nie wiem, co czujesz? Ja też chodziłem do takiej szkoły. Wiem, jaki czujesz się bezsilny. Wiem, jak wspaniały - szukał odpowiedniego słowa -jak... magnetyczny musi ci się wydawać ktoś taki jak Rokeby. Ale taki magnetyzm jest niebezpieczny, potrafi uwieść. Może cię pchnąć do czegoś, czego sam nigdy byś nie uczynił. Kiedy patrzę na ciebie w obecności Rokeby'ego, nie widzę chłopca, którego znam i lubię od roku. Widzę kogoś innego, kogoś, kto wcale mi się nie podoba. Kogoś, kto nie ma nic wspólnego z prawdziwym Jonathanem Palmerem. Nie wiem, co się dzieje między wami dwoma. Może to nie moja sprawa i nie powi- nienem się wtrącać. Ale musisz mi uwierzyć, kiedy mówię, że ta przyjaźń jest dla ciebie niebezpieczna. Ona cię izoluje, a kiedy zostajesz sam, uzależniasz się. Dla własnego dobra powinieneś z tym skończyć. Wiesz o tym, prawda? Usta Jonathana drżały. Jego oczy wypełniły się łzami. Alan wiedział, że jest prawie u celu. Objął Jonathana ramieniem. - Powiedz mi, co się dzieje, dobrze? Może razem coś wymyślimy, zanim sprawy zajdą za daleko. Jonathan skinął głową i otworzył usta. Ktoś zapukał do drzwi. Alan zaklął pod nosem. - Mów - zachęcił. - Ktokolwiek to jest, zaraz sobie pójdzie. Ale tamten nie odszedł. Zapukał jeszcze raz. - Jestem zajęty! - krzyknął Alan. - Proszę przyjść później. - Przepraszam, że przeszkadzam, ale muszę z panem porozmawiać - po- wiedział Patrick Marsh, gospodarz internatu. - Zostań - szepnął Alan. - Zaraz wrócę. Alan rozmawiał z Patrickiem w drzwiach. Jonathan zapatrzył się w podło- gę. Kręciło mu się w głowie. Chciał mówić, potrzebował tego. Patrick mógłby sobie wreszcie pójść. Było tak wiele rzeczy, o których chciał komuś opowie- dzieć. Jonathan wiedział, że nie powinien nikomu się zwierzać. Richard uznałby to za szaleństwo, a on zawsze ma rację. Ufał Richardowi, ale nie mógł przestać myśleć o Nicholasie, który zawsze stał u jego boku, a który teraz, porzucony, płakał samotnie w ciemnej klasie. To wina Richarda. Ale on, Jonathan, także miał w tym swój udział. Teraz, z dala od Richarda, zaczynał dostrzegać, kim się stał, i przeraziło go to. Potarł skronie. Próbował zebrać myśli, ale przypominały one kawałki sznur- ka splątane w węzeł, którego nie umiał rozwiązać. Jonathan zaczął bujać się na krześle w przód i w tył. Złączył kolana i szurnął stopami po dywaniku, prze- wracając stos książek obok krzesła. Schylił się, żeby je ułożyć. Z jednej z nich wysunął się skrawek papieru z jakimś rysunkiem. Jonathan podniósł kartkę. Była to karykatura. Tło rysunku stanowiła przystań pełna łodzi. Na pierw- szym planie stała postać w płaszczu z kapturem, spod którego widać było tylko twarz. Z rozwartych w krzywym uśmiechu ust wystawały dwa kły. Rysy zosta- ły zaznaczone kilkoma prostymi kreskami, ale z niemałą wprawą. Rysunek bez wątpienia przedstawiał Paula Ellersona. Jonathan poczuł ból. Zaświtała mu jakaś myśl, tak ogromna, że jego umysł z trudem mieścił ją w sobie. Machinalnie umieścił rysunek z powrotem na miej- scu i ustawił książki w stos. Zakręciło mu się w głowie. Zaczerpnął powietrza raz i drugi. Drzwi zamknęły się. Alan przyklęknął koło Jonathana. - Przepraszam. Szkoda, że nam przerwano. Jonathan spoglądał na nauczyciela mętnym wzrokiem, jakby oszołomiony. Alan zaniepokoił się. - Dobrze się czujesz? Jonathan skinął powoli głową. - A więc mów, co się dzieje - zachęcił Alan. Jonathan patrzył na niego w milczeniu. Jeszcze przed chwilą chciał powie- dzieć wszystko. Ale to było, zanim... Zanim co? Potrzeba mówienia uleciała. Chciał przemyśleć to, co zobaczył. Te frag- menty trzeba poukładać w całość, ale czy potrafi zrobić to sam? Może, ale bra- kowało mu Richarda. Potrzebował Richarda. - No, Palmer? - powiedział łagodnie Alan. - Co, proszę pana? - Chciałeś mi powiedzieć, co się dzieje. - Zmieniłem zdanie - odparł powoli Jonathan. Alan otworzył szeroko oczy. - Nie rozumiem... - Nie ma czego rozumieć, proszę pana. Po prostu zmieniłem zdanie. Tak jak pan powiedział, to co się dzieje między mną i Rokebym, to nie pana sprawa. Jonathan słyszał swój głos jakby z oddali, jak gdyby te słowa wypowiadał ktoś inny. Może Richard. Richard mógłby coś takiego powiedzieć. Jonathano- wi spodobało się to. - Muszę już iść, proszę pana. Mam trochę pracy. Można? Alan skinął lekko głową. Jonathan wstał. - Palmer... - Tak? - Gdybyś chciał porozmawiać, zawsze mnie tu znajdziesz. Wiesz o tym, prawda? Jonathan skinął głową i powoli wyszedł z pokoju. Alan klęknął przy kominku. Nie rozumiał, co się stało. Jonathan rzucił się pędem do pokoju Richarda. James Wheatley leżał na łóżku w szkolnej infirmerii. Doktor Tasker i sio- stra Clark oglądali jego klatkę piersiową. - Skąd masz te siniaki? - spytał doktor Tasker. - Grałem w rugby. - Wyglądają na bolesne - powiedziała siostra Clark. - Ktoś mnie nadepnął w młynie. To się często zdarza. Drobiazg. - Ale poza tym - oznajmił poważnie doktor Tasker - z twoim żołądkiem wszystko w porządku. James zmierzył go wzrokiem. - Mówiłem panu, że źle się czuję. - - Wymiotowałeś? - Tak. - Kiedy? - Rano. Po śniadaniu. - Doktor Tasker najwyraźniej nie dowierzał. - To prawda! Doktor Tasker potrząsnął głową. - Nic nie wskazuje na to, żebyś mógł mieć mdłości. Wyglądasz na prze- męczonego. Kiedy się ostatnio dobrze wyspałeś? - Dziś w nocy. - Doktor Tasker uniósł brwi. - Naprawdę! - Sądząc z twojego wyglądu nie spałeś od kilku dni. Siostra Clark pokiwała głową. - Nie ma powodu do zmartwień - powiedziała łagodnie. - Każdy cierpi czasem na bezsenność. - Ja nie sypiam źle! - zawołał James. - Jestem chory, to wszystko! Chyba dostałem zatrucia pokarmowego. To od tej brei, którą nas karmią. - Dość tego - uciął doktor Tasker. - Mam już dosyć waszego narzekania na żywność. Gdyby była aż tak zła, jak mówicie, wszyscy już dawno poumiera- libyście z głodu. - Na pewno - odparł James — gdyby Pan Bóg nie dał nam testerów. Doktor Tasker zwrócił się do siostry Clark. - Przepisuję trzy dni leżenia w łóżku i jak najwięcej snu. - James otwo- rzył usta, żeby zaprotestować. - Bez dyskusji. - A teraz się połóż. James zaczął nerwowo miętosić prześcieradło. Na korytarzu ktoś upuścił mied- nicę. James aż podskoczył. Siostra Clark i doktor Tasker wymienili spojrzenia. - James, czy coś cię niepokoi? - spytała powoli siostra. James zmierzył ją podejrzliwym spojrzeniem. - Nie. Dlaczego coś miałoby mnie niepokoić? - Bo wyglądasz jak kłębek nerwów - wyjaśnił doktor Tasker. - Jesteś pe- wien, że nic cię nie trapi? To wyjaśniałoby twoją bezsenność. - Ale ja śpię doskonale! Dlaczego mi nie wierzycie? Siostra Clark westchnęła. Na zewnątrz zapadał zmierzch. Siostra zapaliła światło i zaciągnęła zasłony. Doktor Tasker potrząsnął głową. - Jak chcesz. Nie zmieniam zaleceń. A teraz muszę już iść do innych pa- cjentów. James potarł kark. - Może przynieść ci kubek ciepłego kakao? To pomogłoby ci usnąć - za- proponowała siostra Clark. Kubek ciepłego kakao to ostatnia rzecz, jakiej życzyłby sobie James. Już miał jej powiedzieć,, gdzie może sobie wetknąć kubek, gdy nagle uświadomił sobie beznadziejność swojego położenia. Był całkowicie zdany na jej łaskę. Jeśli chce przeżyć, musi być dla niej miły. Skrzywił usta w uśmiechu. - To byłoby bardzo miłe z pani strony. Dziękuję. ~ Wyszła. James rozejrzał się. W sali stało jeszcze pięć łóżek, wszystkie pu- ste. Nie wiedział, czy to dobrze, czy źle. W sali panował chłód. Okno było uchy- lone, mimo że na zewnątrz hulał wiatr. Doktor Tasker miał obsesję na punkcie dobroczynnego działania świeżego powietrza. Droga do piekła wybrukowana jest dobrymi chęciami - o doktorze Taskerze mówiono, że droga do jego gabi- netu usłana jest trupami zamarzniętych pacjentów. W tej chwili James był rad, że doktor ma właśnie taką obsesję. W takim zimnie trudniej jest zasnąć. Siostra Clark wróciła z parującym kubkiem. James wypił niewielki łyk. Słod- ki smak płynu przyprawiał go o mdłości. Siostra przypatrywała mu się badaw- czo. James postanowił zaryzykować. - Jest bardzo gorące. Poczekam, aż trochę ostygnie. - Nie udało się. Siostra została na miejscu. Należało przedsięwziąć bardziej radykalne środki. James po- łożył się. - Przepraszam, jeśli przedtem zachowałem się niegrzecznie. Miała pani rację. Rzeczywiście nie spałem ostatnio zbyt dobrze, ale głupio mi było się przy- znać. Bezsenność to choroba, która pasuje do mojej mamy, a nie do mnie. Udał ziewnięcie, ale zaraz poczuł, że wcale nie musi udawać. Podziałało. Siostra Clark zmiękła. - No dobrze. Dopij kakao. Wrócę za dziesięć minut, żeby zabrać kubek i zgasić światło. James zerwał się z łóżka, skoczył do okna i wylał zawartość kubka przez okno. Tak jak podejrzewał, na dnie został biały osad. Niewinna sztuczka, która miała pomóc pacjentowi wpaść w objęcia snu. Głupia krowa. Dziesięć minut później James leżał zwinięty w kłębek z zamkniętymi ocza- mi, oddychając równo i głęboko. Siostra Clark z zadowoleniem skinęła głową. Wygładziła kołdrę, podniosła pusty kubek i zgasiła światło. Kiedy jej kroki ucichły w oddali, James wyprostował się, zrzucił z siebie kołdrę i zerwał górę piżamy. Owionął go chłód. Na skórze natychmiast pojawi- ła się gęsia skórka. Patrzył w otaczającą go ciemność. W myślach sporządził listę wszystkich znanych sobie piosenek i zaczął półgłosem powtarzać ich sło- wa. Zacisnął dłonie. Kiedy poczuł, że zamykają mu się oczy, wbił pięści z całej siły w posiniaczone żebra. Maijorie Ackerley wiedziała, że coś jest nie tak, gdy tylko stanęła w progu domu. Było wpół do czwartej. Płaszcz i parasol Henry'ego wisiały w przedpoko- ju. Poranna poczta leżała w równym stosiku na stole. Z oddali dochodził dźwięk koncertu Mozarta z płyty. Wszystko znajdowało się na swoim miejscu. A mi- mo to coś było nie tak. Weszła do saloniku. Henry siedział w fotelu koło kominka. Na stoliku obok stała butelka whisky, rano do połowy pełna, teraz opróżniona. Henry poruszał lekko szklanką, obserwując jak zahipnotyzowany ostatnie krople płynu krążące po dnie. Nie zauważył obecności żony. Podniósł głowę, gdy Marjorie wymówi- ła cicho jego imię. Z jego zwężonych, błyszczących oczu wyzierała wrogość. Marjorie zawsze bała się męża gdy był pijany. - Czego chcesz? - spytał. Henry zawsze mówił wyraźnie, nawet po alko- holu. - Chciałam zobaczyć, jak się czujesz. - Albo raczej czy jeszcze tu jestem - roześmiał się. Marjorie wzdrygnęła się. - Nie mów tak. - Dlaczego nie? Przecież to prawda. Nawet teraz boisz się, że ucieknę. Bóg raczy wiedzieć, dlaczego. To ty trzymasz łańcuch. Przywleczesz mnie z pow- rotem, choćbym nie wiem gdzie się utaił. - Henry... - No co? Oboje wiemy, że to prawda. - Wskazał gestem butelkę. - Mówi- łem ci, żebyś przyniosła następną. - Chyba masz już dość... - Wypiję tyle, ile będę chciał. To ja płacę rachunki, nie ty. - Wiem. Ale to nie jest dla ciebie dobre. - Trudniej mnie kontrolować, kiedy się upiję. Czy to chciałaś powie- dzieć? Marjorie potrząsnęła głową. - To dobrze. Nie masz nade mną władzy. - Spojrzał na szklankę. - Nikt nie ma nade mną władzy. - Coś się stało? - Nie odpowiedział. - Powiedz - zachęciła. Henry mruknął coś pod nosem. Marjorie zdawało się, że usłyszała słowo „drań". - O co chodzi, Henry? - Chce mnie zmiękczyć. Myśli, że będę tańczyć tak, jak on mi zagra. - Kto? - Uważa się za cwaniaka. Gapi się, próbuje mnie zastraszyć. Ale to mu się nie uda! Będzie żałował, że skrzyżował ze mną szpadę. - Henry, ja nic nie rozumiem... - On i jego bezczelny kumpel z idiotycznym akcentem. Mały sepleniący gówniarz z Yorkshire! Marjorie drgnęła. Henry odwrócił się do niej. Wrogość w jego oczach za- mieniła się w nienawiść. - Ty podła suko! Jak śmiesz pytać o moje problemy! - Henry... Wstał, ciągle trzymając szklankę w dłoni. - I jeszcze udawać, że cię one obchodzą! Wszystkie problemy, jakie kie- dykolwiek miałem, zawdzięczam tobie! Postąpił krok w stronę żony. Marjorie cofnęła się mimowolnie. - Henry, na miłość boską... - To wszystko twoja wina! Tylko twoja! Cisnął szklanką w ścianę obok jej głowy. Odłamki szkła rozsypały się po pokoju. Marjorie krzyknęła i zasłoniła oczy. Henry trząsł się z wściekłości. - Nie masz władzy nade mną! Marjorie bała się. Bardzo się bała. Instynkt podpowiadał jej, żeby uciekać. Ale u samego rdzenia strachu wrzał gniew. Nagle wystrzelił na powierzchnię. Marjorie śmiało spojrzała mężowi w oczy. - Ależ mam, Henry. A wiesz, dlaczego? Bo ty jesteś zbyt słaby, żeby się kontrolować. Henry otworzył mimo woli usta. Wyglądał teraz jak człowiek niedorozwi- nięty umysłowo. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Jesteś słaby, Henry. Zawsze taki byłeś. Wiedziałam to od pierwszej chwili, gdy cię poznałam. - Łżesz! - Nie. Naprawdę mam nad tobą władzę. To nie jest trudne. Udajesz silnego i zdecydowanego, ale to tylko zasłona dymna. Pod spodem kryje się wata. - Milcz! Milcz! - wrzasnął Henry. Oczy zaszły mu mgłą. - Możesz mnie obwiniać, jeśli dzięki temu czujesz się lepiej. Krzycz na mnie. Zrób wszystko, byle tylko nie przyznać się do słabości. Henry zamachnął się i uderzył ją w twarz. Marjorie zachwiała się. Jedną ręką dotknęła miejsca, na które spadł cios, a drugą uniosła w obronnym geście. Uderzył ponownie. Marjorie upadła. Kop- nął ją w brzuch. Marjorie krzyknęła i zgięła się wpół. Henry uniósł rękę do następnego ciosu. Nagle mgła przed jego oczami roz- płynęła się. Spojrzał z przerażeniem na leżącą Marjorie. - O Boże! Przepraszam! - Spróbował ją podnieść. Marjorie drgnęła, jakby spodziewała się kolejnego ciosu. - Przepraszam! Ja nie chciałem! Nie chcia- łem! Marjorie podniosła się niepewnie na nogi. Jej rozcięta warga krwawiła, a pra- we oko już zaczynało puchnąć. Trzymała się za brzuch. Kiedy się zatoczyła, Henry próbował ją podtrzymać. Odepchnęła jego rękę. - Pozwól sobie pomóc, proszę! - Zostaw mnie. Nie potrzebuję twojej pomocy. - Przepraszam! Przepraszam! Nie chciałem tego zrobić! - Henry zawodził jak małe dziecko, które chciałoby przytulić się do matki i usłyszeć, że wszystko będzie dobrze. Marjorie przecisnęła się obok niego do drzwi. - Wybacz mi, Marjorie! Tak bardzo żałuję! - Ale nie dość mocno - odparła nie odwracając się. - Zawsze będziesz tego żałował, ale nigdy nie dość. Wybiegła z salonu. Henry upadł na kolana, ukrył twarz w dłoniach i zapła- kał. Dziesięć po siódmej. Rozpoczął się czas wieczornej nauki. Alan Stewart siedział przy biurku w swoim gabinecie. Przed nim piętrzył się stos prac do sprawdzenia. Dwadzieścia pięć wypracowań o przyczynach Rewolucji Francu- skiej. Jednak wypracowania leżały nietknięte. Myśli Alana krążyły daleko. Jesz- cze raz przeżywał scenę, którą jako trzynastolatek zobaczył w internacie szkoły w Surrey, a o której bezskutecznie starał się zapomnieć. W szkole zdarzył się skandal. Jeden z piątoklasistów został przyłapany na masturbacji z ogrodnikiem. Bezzwłocznie wymierzono surowe kary. Ogrodnik został zwolniony. Chłopca przyprowadzono do auli, gdzie zebrała się cała szkoła; wychowawca klasy wymierzył mu chłostę, nazwał zboczeńcem i nakazał opusz- czenie szkoły najbliższym pociągiem. Tej nocy zerwano ich z łóżek i zaprowadzono do szatni, gdzie znajdowali się już chłopcy z pozostałych sal. Światła były zgaszone, a oni stali, nie wie- dząc, co się stanie. Nagle drzwi otwarły się gwałtownie i ukazali się gospodarze internatu wlokąc za sobą zakneblowanego winowajcę. Jego posiniaczona twarz krwawiła, a z oczu wyzierało przerażenie. Zmusili go, żeby pochylił się nad koszem na brudną bieliznę, i zdarli spodnie od piżamy. Pompką od roweru zro- bili mu lewatywę z mieszanki melasy, wody i soli. Wszystko odbywało siew ci- szy zakłócanej tylko stłumionymi jękami ofiary. Strach spowodował, że nie- szczęśnik od razu stracił kontrolę nad swoimi odruchami. Woń moczu i ekskre- mentów wypełniła pomieszczenie. Gospodarz internatu ogłosił, że każdy zboczeniec zostanie ukarany w taki sam sposób i rozkazał wszystkim kłaść się spać. Wyszli w milczeniu, tak samo jak weszli, zostawiając winowajcę zwiniętego w kłębek, jęczącego z bólu i po- niżenia. Następnego ranka chłopiec wziął walizkę i ruszył w drogę do stacji. Ucznio- wie ustawili się wzdłuż ścieżki prowadzącej do bramy szkoły i obrzucali nie- szczęśnika jajami, owocami i wszystkim, co wpadło im w ręce, wykrzykując wszelkie możliwe obelgi. Powietrze stężało od nienawiści: tłum wściekłym wrzaskiem wyrażał radość z upokorzenia jednostki. Chłopiec przedstawiał ża- łosny widok. Szedł z nisko pochyloną głową, powłócząc nogami; oczy napu- chły mu od płaczu, a garnitur znikł pod skorupą brudów, którymi go obrzucano. Wyglądał tak, jak gdyby marzył tylko o tym, żeby ziemia rozstąpiła się i po- chłonęła go. Alan stał w szpalerze i wrzeszczał wraz z innymi. A w głębi duszy krzyczał ze strachu, bo oto widział, jaka kara grozi za pragnienia, które zaczy- nał w sobie rozpoznawać. W tamtej chwili coś się w nim zamknęło. Jakieś drzwi w podświadomości zostały zamurowane, aby nigdy więcej nie mógł wejść do pomieszczenia, do którego prowadziły. Dzięki temu nikt nie dowie się, że takie pomieszczenie w ogóle istniało. Dzięki temu sam zapomni o jego istnieniu. I przez piętnaście lat niemal mu się to udawało. Łatwo skończył szkołę, wyróżniając się zarówno w nauce, jak i w sporcie. Z równym powodzeniem ukończył historię na uniwersytecie w Cambridge. Zdobył sympatię wykładow- ców i kolegów. Studia sprawiały Alanowi radość, a dar przekazywania wiedzy pozwolił mu ożywiać nawet najbardziej jałowe zajęcia. Był urodzonym nauczy- cielem. Obserwując swoich przyjaciół z uczelni, którzy raz po raz zmieniali nie lubiane prace, cieszył się, że dane mu było odnaleźć swoje powołanie, zanim rozpoczął karierę zawodową. Mógł zostać wykładowcą w Cambridge, wolał jednak przyjąć posadę na- uczyciela szkoły publicznej w Berkshire. Układał już w głowie plan swojego życia. Pamiętał, jak wielką i szkodliwą rolę odgrywały w jego szkole okrutne rytuały, pochodne wadliwego systemu, do którego zmiany Alan chciał się przy- czynić. Postanowił, że przejdzie wszystkie szczeble kariery, zostanie dyrekto- rem i dostosuje szkołę do swojej osobowości, aby stała się wzorem dla innych szkół, wyznaczyła drogę ku przyszłości i była darem Alana dla tych, którzy przyjdą po nim. Kirkston Abbey była dopiero jego drugą szkołą. Zdążył już zostać zastępcą kierownika internatu i szefem katedry. Miał coraz większą władzę i zaznaczył już swoją obecność. Kiedy zaś uzna, że osiągnął już tutaj wszystko, co można było osiągnąć, przeniesie się do innej szkoły i osiągnie jeszcze więcej. Za dzie- sięć lat zostanie dyrektorem i wtedy zacznie się poważna praca. Będzie to wiel- kie wyzwanie, ale i gratyfikacja. Alan cieszył się, że ma w życiu cel, któremu może poświęcić całą swoją energię. Pomagało mu to nie widzieć pustki, która ziała niczym otwarta rana w innych sferach jego życia. Były w życiu Alana kobiety. Jedna w college'u, potem jeszcze dwie. Miał dla nich wiele ciepłych uczuć, ale ani odrobiny namiętności. Zdołał przekonać samego siebie, że tak właśnie powinno być, że przywiązanie i wspólne ambicje to zaczyn, z którego wyrośnie kiedyś pożądanie. Tak właśnie było z Charlotte. Wydawała się doskonałą partnerką pod każ- dym względem. Mieli wspólne zainteresowania i marzenia, podobały im się te same filmy, śmiali się z tych samych dowcipów. Alan opowiadał jej o swoich ambicjach, a Charlotte przyklaskiwała mu i zachęcała do ich spełnienia. Na różne sposoby pokazywała, że chce w nich uczestniczyć. Na przyjęciach u Clive'a i Elizabeth błyszczała. Była atrakcyjna, inteligentna i pełna życia. Oczarowu- jąc innych zerkała niepostrzeżenie na Alana i nieśmiałym, delikatnym uśmiechem dawała do zrozumienia: patrz, jak potrafię zjednywać sobie ludzi, jak bardzo mogę ci pomóc, jeśli tylko wpuścisz mnie do swojego życia. A on uśmiechał się do niej i powtarzał sobie, że to jest wszystko, czego może oczekiwać; że łagod- ne ciepło, które czuł wokół serca, gdy patrzył w oczy Charlotte, rozpali się kie- dyś w prawdziwą namiętność, a ta namiętność wypełni pustkę w jego życiu. Może miał rację. Może udałoby się im, gdyby poświęcił na to więcej czasu. Lecz nie było im to dane. Od tej chwili sześć miesięcy temu, gdy w życiu Alana pojawił się Paul Ellerson, nie było w nim już miejsca dla nikogo innego. Nawet teraz, długo po tragedii, niektóre aspekty tego związku lśniły cu- downym blaskiem. To było tak, jak gdyby spędził całe życie błąkając się w ciem- nościach i nagle przebudził się w samym środku słonecznego dnia. Próbował to zwalczyć, wmówić sobie, że tak nie można, ale na próżno. Sam fakt, że można czuć coś takiego do drugiego człowieka, i to z wzajemnością, zamknął Alano- wi oczy na wszystkie niebezpieczeństwa. Latem spędzili razem tydzień w wynajętym domku w Whitby. Dni upływa- ły na włóczęgach po okolicy, rozmowach o wszystkim i o niczym, śmiechu i roz- koszowaniu się cudownym poczuciem intymności w miejscu, gdzie nikt ich nie znał i gdzie nie groziło im zdemaskowanie. Noce przynosiły inny rodzaj intymności, nowy i wspaniały dla nich obu; później leżeli koło siebie spokoj- nie, otuleni ciemnością, i Alan czuł, że błądził przez całe życie tylko po to, by wreszcie znaleźć drogę do domu. To były najszczęśliwsze dni jego życia. Aż do tamtej nocy, gdy we śnie znalazł się znów w szkolnej szatni, tym razem samotny, drżący z zimna i prze- rażenia. Drzwi otwarły się z trzaskiem, gospodarze internatu wprowadzili ofia- rę i przystąpili do wymierzania kary. Próbował rzucić się do ucieczki, ale spara- liżowany strachem, nie mógł się ruszyć, więc stał i patrzył. Z tyłu, z ciemności, jeden po drugim odzywały się szydercze głosy; było ich coraz więcej, aż wresz- cie złożyły się w symfonię nienawiści. Ofiara odwróciła głowę i Alan rozpo- znał w nim siebie w wieku trzynastu lat. Przerażone oczy błagały o pomoc, lecz Alan zdobył się tylko na potrząśnięcie głową - bał się, by ktoś nie zauważył, że on i tamten to jedna i ta sama osoba. Wreszcie zdołał się odwrócić, ale drogę zagradzali mu wszyscy ludzie, ja- kich znał. Obserwowali wymierzanie kary, kiwając głową z aprobatą; wykrzy- wiali usta, z których wydobywały się najobrzydliwsze obelgi; ich ściągnięte twarze wyrażały odrazę, a oczy płonęły nienawiścią. Obudził się z krzykiem, zlany potem; serce o mało nie wyskoczyło mu z pier- si. Paul próbował go uspokajać, że to tylko sen. Alan pozwolił się pocieszyć, ale resztę nocy spędził płacząc cicho u boku kochanka. Wiedział, że ten tydzień jest cudownym złudzeniem i że nigdy nie wróci. Nie było dla nich przyszłości w świecie, który nigdy ich nie zaakceptuje. Najwspanialsze przeżycie, jakie było jego udziałem, skończyło się, zanim się na dobre zaczęło. Przez resztę lata Alan zmagał się z własnym sumieniem. Próbował przeko- nywać samego siebie, że jest nadzieja, że mogą wyjechać gdzieś daleko i razem budować życie. Lecz wiedział, że się okłamuje, że nie potrafi zdobyć się na odwagę, że nie potrafi nawet myśleć, co się z nim stanie po rozstaniu z Paulem. Pierwszego dnia nowego roku szkolnego, wieczorem, Paul przyszedł zoba- czyć się z Alanem. Ten zaś najłagodniej jak umiał wytłumaczył Paulowi, że dla dobra ich obu muszą się rozstać. Paul zwiesił głowę i zapłakał; jego łzy raniły serce Alana niczym kolce. - Nie płacz - prosił miękko, ze łzami w oczach. - Błagam cię, nie płacz. - Dlaczego nie? - Bo nie mogę tego znieść. - Więc nie rób tego. - Muszę. Nie rozumiesz, że muszę? - Jak mogę zrozumieć? Kochamy się. Czy liczy się coś poza tym? - Wszystko. Mówisz o miłości... To brzmi tak pięknie, ale dla świata to, co czujemy do siebie, jest obrzydliwe. Ludzie nigdy nas nie zaakceptują. Za- wsze będziemy wyrzutkami. Masz dopiero osiemnaście lat. Nie mogę oczeki- wać, że spędzisz w ten sposób resztę życia. Paul uniósł głowę. - Dlaczego nie? To moje życie i mój wybór. Jesteś dla mnie wszystkim. Nie chcę wegetować bez ciebie. Niech sobie ludzie nienawidzą nas, jeśli są tacy głupi. Nie boję się nietolerancji. Teraz Alan zwiesił głowę. - Ale ja się boję. -- Siedzieli chwilę w milczeniu. Wreszcie Paul westchnął; wiedział, że traci coś bezpowrotnie. - Przykro mi - rzekł Alan. - Tak musi być. - A więc wszystko stracone - powiedział Paul. Wstał i wyszedł, zostawia- jąc płaczącego Alana. Następnego ranka, gdy Alan usłyszał, co się stało, chciał umrzeć. Stał w ła- zience z brzytwą przy nadgarstku i próbował zmusić się, żeby to zrobić. Ale nie potrafił. Bał się pogardy świata, ale bał się też go opuścić. Żył więc dalej. Bardziej niż kiedykolwiek dotąd poświęcił się pracy. Po- wtarzał sobie, że/to bardzo ważne, że może uczynić wiele dobrego. Ale okła- mywał się. Praca była teraz tylko pustką, w której mógł się zagubić, uciekając przed bólem, przed żalem za tym, co utracił. I przed poczuciem winy. Siedział w swoim gabinecie przeżywając od nowa scenę sprzed piętna- stu lat. Tym razem ofiarą był on sam, ale już dorosły, a wszyscy obecni mieli twarz Paula Ellersona. I wszyscy kiwali głowami. Patrząc na siebie, Alan robił to samo. Richard i Jonathan siedzieli naprzeciwko siebie na łóżku Richarda. Roz- mawiali od kilku godzin. - Wszystko do siebie pasuje - oznajmił Richard. - Nie widzisz tego? Jonathan potrząsnął głową. - Możesz zaprzeczać ile chcesz, ale obaj wiemy, że to prawda. - Nie mamy pewności. - Oczywiście, że mamy. Bo jak inaczej to wytłumaczysz? - Nie wiem. - Otóż to. Nie ma innego wytłumaczenia. Paul zostaje wybrany na kandy- data do Oksbridge. Dostaje indywidualnego nauczyciela, tak jak wszyscy. Jego przedmiotem jest historia, więc jako nauczyciela przydzielają mu pana Stewar- ta. Kilka razy w tygodniu spotykają się sam na sam. Poznają się i coś zaczyna się między nimi dziać. Jonathan znów potrząsnął głową. Richard uniósł brwi. - Wiedziałbym o tym! - Skąd? - Po prostu wiedziałbym. - Bzdura! Nie mogli przecież chodzić trzymając się za ręce. A Paul ra- czej nie odezwałby się do ciebie: „Palmer, dzięki za utrzymywanie porządku w moim pokoju. Atak przy okazji, mam romans z panem Stewartem". Za wszelką cenę starali się utrzymać to w tajemnicy. Zrobiliby wszystko, żeby ich związek nie wyszedł na jaw. I nikt by się nie dowiedział, gdybyś nie zoba- czył rysunku. Jonathan spuścił głowę. W głębi duszy wiedział, że Richard ma rację. Po prostu nie chciał w to uwierzyć. - Jeśli wiemy o ich wspólnych wakacjach - ciągnął Richard - to wszyst- ko zaczyna się układać w jedną całość. Powiedziałeś, że pod koniec semestru Paul sprawiał wrażenie bardzo zamkniętego w sobie. Wydawało ci się, że to z powodu egzaminów. Ale to było wtedy, gdy rozpoczęły się spotkania indy- widualne, prawda? Powiedziałeś, że pewnego dnia wpadłeś w drzwiach po- koju Paula na Guya Penyego, który powiedział: „Może tobie zdradzi jej imię, bo mnie nie chce". Mówiłeś, że Paul ciągle nabierał Guya udając, że zakochał się w tej czy innej dziewczynie. Guy nie traktował tego poważnie. Ale tym razem Paul nie udawał i Guy o tym wiedział. Powiedziałeś, że był bardzo podekscytowany na myśl o wakacjach. Podobno miał jechać w jakieś miej- sce, które bardzo polubił jako dziecko. Ale to bzdura, miejsce było nieważne. Ważne było, z kim jechał. A tego ostatniego dnia widziałeś, jak pędzi gdzieś z książkami. Pomyślałeś, że biegnie do biblioteki, ale to nieprawda. Obaj wie- my, dokąd wtedy szedł... — Przestań! — krzyknął Jonathan. - Proszę cię! - Przestanę, jeśli przyznasz, że mam rację. - Zgoda, przyznaję.— Jonathan potarł skroń. - Ale jakoś nie mogę w to uwierzyć. - Niewiarygodne, co? Wyobraź sobie, co by się stało, gdyby policja się dowiedziała. Jonathan był zbyt wstrząśnięty, aby trzeźwo myśleć. - Policja? - To przestępstwo. Mogliby wsadzić pana Stewarta do więzienia. Nadal mogą to zrobić. - W jaki sposób? Przecież nie ma żadnych dowodów. - My odkryliśmy prawdę. - Ale wszystko to są tylko domysły. Nie ma prawdziwych dowodów. Tak jak powiedziałeś, zadbali o to, żeby nikt niczego nie zauważył. - A rysunek? - Co z rysunkiem? Pan Stewart może powiedzieć, że Paul podarował mu go jako żart. Policja niczego by w ten sposób nie udowodniła. - Raczej nie. Richard wyprostował ramiona, a potem oparł się o ścianę. Spojrzał na Jo- nathana. - Ale pan Stewart o tym nie wie, prawda? - To znaczy o czym? - A jak myślisz? Jonathan zrozumiał. I przeraził się. - Nie ma mowy! - Tobie powinno na tym zależeć. Przyjaźniłeś się z Paulem. On nie żyje przez pana Stewarta. - Pan Stewart go nie zabił! - Nie własnymi rękami. Ale jest odpowiedzialny za jego śmierć. - Nie wiemy tego! Nie wiemy, co się wtedy stało! - Ale możemy się domyślić. Wierz mi, pan Stewart jest tak samo odpo- wiedzialny za śmierć Paula Ellersona, jak mój ojciec za śmierć mamy. Jonathan chciał coś powiedzieć, ale nic nie przychodziło mu do głowy. Oczy Richarda błyszczały. Jonathan miał wrażenie, że tonie w ruchomych piaskach. Potrząsnął głową z niedowierzaniem. - Nie obchodzi cię śmierć Paula Ellersona? - Oczywiście, że mnie obchodzi! Przecież wiesz, że tak! - Ale nie chcesz nic z tym zrobić. Powtarzasz tylko w kółko, że chcesz zrozumieć, co się stało. Teraz wiesz i zachowujesz się, jakby śmierć Paula wca- le cię nie obchodziła. - Wiesz, że mnie obchodzi! - Dobrze. A więc rozumiesz, co powinieneś zrobić. Richard wbił wzrok w Jonathana. Ten zdołał się odwrócić. - Nie! Nie zrobię tego! To niesprawiedliwe! - Oczywiście, że sprawiedliwe! On zasłużył na karę. Jeśli ty tego nie zro- bisz, ja się tym zajmę! - Nie wolno ci! To nie ma z tobą nic wspólnego! Nawet nie znałeś Paula! - Myślisz, że obchodzi mnie Paul Ellerson? Ta świnia Stewart próbował wejść między nas! Próbował nas rozdzielić! Gdybym mógł, to bym go zatłukł na śmierć! / Nagle Jonathan zrozumiał i uchwycił się tej myśli jak tonący rzuconej liny. -Ale nie udało mu się, prawda? -powiedział najłagodniejszym tonem, na jaki umiał się zdobyć. - Nikt nas nie rozdzieli. Zawsze będziesz moim przyja- cielem. Nikt nie zdoła obrócić mnie przeciwko tobie. Oczy Richarda złagodniały. Jonathan poszedł za ciosem. - Pewnie, że go nienawidzę. Chciałbym zobaczyć, jak cierpi. Ale Paulowi by się to nie spodobało. On nie umiał nienawidzić i jestem pewien, że nie chciał- by, żebyśmy pogrążyli pana Stewarta. Więc nie róbmy tego, zgoda? - spytał drżącym głosem. Richard nadal świdrował go wzrokiem. Jonathan czuł, że zaczyna mu się kręcić w głowie. - Zgoda?-powtórzył. - PrzYrzeknij - powiedział Richard. - Co mam przyrzec? - Wiesz co. Jonathan przełknął ślinę. - Przyrzekam. Nikt nas nie rozdzieli. - Nikt i nigdy - dodał Richard. - Nie pozwolę na to. Przyrzekam. James Wheatley potknął się i zwichnął kostkę. Ból przeszył go jak pocisk i zbudził ze snu. Leżał skulony na podłodze korytarza w infirmerii. Było ciemno i cicho. Z początku nie zarejestrował przejścia ze snu w jawę. Jego umysł nie wyrwał się jeszcze z klatki sennych majaków. Stanął chwiejnie na nogach, wiedząc, że musi iść dalej. Jeśli zostanie na miejscu, zginie. Próbował skupić wzrok, przenik- nąć nim otaczające go ruchome cienie. Do uszu wdzierało się miarowe dudnie- nie. Mgła w głowie Jamesa rozwiała się i nagle zrozumiał, że cienie to nic innego jak zasłona unoszona podmuchami wiatru, a dudnienie to bicie jego serca. Wokół nie było nic, tylko pusty korytarz, cichy jak grób. W gardle Jamesa zrodził się krzyk, ale zdusił go szybko. Do oczu napłynęły łzy wyczerpania i strachu. Potrzebował snu, jego ciało rozpaczliwie błagało o sen. Ale to zbyt niebezpieczne. Nie wolno zasnąć. Walka stawała się coraz cięższa. Czuł, że oczy same mu się zamykają. Ude- rzył się pięścią w obolały, pokryty siniakami bok, krzywiąc się z bólu. Odzy- skał pełną świadomość, lecz na jak długo? Nie może walczyć z naturą, choćby wytężał wszystkie siły. Powiedział sobie, że to tylko sen. A sen nie może zranić, choćby wydawał się najbardziej przerażający. Racjonalna część jego świadomości wiedziała, że to prawda. I wiedziała, że potwierdziliby to dorośli. Gdyby chciał ich słuchać. Ale druga część świadomości, ta, która była głosem instynktu, krzyczała coś zupełnie innego. To poszukiwało jego, Jamesa. Z każdym snem zbliżało się, przyciągane wo-_ nią strachu jak drapieżnik zapachem krwi. Czasem zdawało mu się, że szepcze jego imię głosem wygłodniałej bestii. Na dźwięk tego głosu krew ścinała się w żyłach Jamesa. Szukał wzrokiem źródła szeptu, ale na próżno. Jak oczy mogą dojrzeć coś, co nie jest dla nich przeznaczone? Sen był wrogiem Jamesa, ale jakże uroczym. Niczym syrena wabiąca gło- sem w swoje objęcia, by potem zamienić się w bestię. Powlókł się do sali i usiadł na łóżku. Drżał z chłodu i wyczerpania. Bar- dziej niż czegokolwiek innego na świecie pragnął wsunąć się pod kołdrę i za- snąć. Ale tego właśnie nie wolno mu było zrobić. I nie mógł z nikim rozmawiać, bo nikt by nie zrozumiał. Był sam i bał się. James skulił się i szeptem zaczął powtarzać: „Ojcze Nasz". Niedziela rano. Elizabeth Howard nacisnęła dzwonek po raz drugi. Zerknę- ła na ścianę frontową domu. Wszystkie zasłony zaciągnięte, nie widać żadnych oznak życia, lecz Elizabeth czuła, że jest obserwowana. Chciała za- dzwonić jeszcze raz, ale rozmyśliła się. Jeśli Marjorie nie chce się z nią spo- tkać, to jej wola. Pozostało jeszcze wiele spraw do załatwienia przed przyjaz- dem Jennifer. Odwróciła się, żeby odejść. Nagle usłyszała za plecami jakiś dźwięk. Drzwi otworzyły się. - Szybko, Elizabeth! Niepewnie spełniła polecenie. Zamknęła za sobą drzwi i znieruchomiała. To, co zobaczyła, odebrało jej głos. Marjorie gestem zaprosiła przyjaciółkę do saloniku. Usiadły na kanapie. Elizabeth była bliska łez. - O mój Boże... Marjorie zdobyła się na delikatny uśmiech. - - Nie jest aż tak źle, jak wygląda. - Ale kiedy?... W jaki sposób?... - Wczoraj po południu. Chyba nie musisz pytać, jak to się stało. - Ale dlaczego? - Był pijany. Sprowokowałam go. - Sprowokowałaś? Co takiego mogłaś powiedzieć? - Coś, czego nie chciał usłyszeć. - Co mianowicie?! - Prawdę. Marjorie uniosła dłoń i ostrożnie dotknęła napuchniętego oka. Zaczęła pła- kać. Elizabeth delikatnie otoczyła ją ramieniem. Siedziały tak przez jakiś czas. - Przepraszam - odezwała się w końcu Marjorie. - Nie powinnam była cię wpusz- czać. Ale czuję się taka samotna, a ty jesteś jedyną osobą, której mogę zaufać. - Przecież wiesz o tym. Czy on... - Nie - odparła prędko Marjorie. Elizabeth nie wyglądała na przekonaną. - Czasami bywał tego bliski. Zawsze wtedy, gdy się upił. Ale nigdy mnie nie uderzył. Wczoraj zachowywał się jak oszalały. Kiedy oprzytomniał, nie wiedział, co ze sobą zrobić. - Ja wiem, co z nim zrobić - rzekła zdecydowanie Elizabeth. - Musisz iść na policję. - Na policję? Nie mogę tego zrobić! - Możesz. Musisz. A jeśli to się powtórzy? - Nie zrobi tego! - Ale mógłby. Nie wolno ci ryzykować. Marjorie potrząsnęła głową. - Spójrz na siebie! Powinnaś być w szpitalu. To nie jest zwykła domowa sprzeczka. Musisz kogoś zawiadomić! - Nie mogę! - zaprotestowała panicznie Marjorie. - Nie bój się. Pójdę z tobą. - Nie! - Musisz od niego odejść! On jest niebezpieczny! Możesz zostać u nas. Jesteśmy twoimi przyjaciółmi. Pomożemy ci. - Nie! - Marjorie zaczerwieniła się. - Nic nie rozumiesz! Nie mogę iść na policję! Tego właśnie nie wolno mi zrobić! - Dlaczego, na miłość boską?! - Z powodu... Marjorie urwała w pół słowa. Elizabeth patrzyła na nią zdumiona. - Z jakiego powodu? - Marjorie milczała. - No, powiedz! - Z powodu rzeczy, o których nie mogę powiedzieć ani tobie, ani nikomu innemu! Elizabeth, musisz mi przyrzec, że nie puścisz pary z ust, że zastałaś mnie w takim stanie. Jeśli ktoś o mnie zapyta, masz mówić, że mam grypę. Nie wyjdę z domu, dopóki siniaki nie znikną. Przyrzekasz? - Ale... - Przyrzeknij!! - Ależ to szaleństwo!... - Przyrzeknij! - Dobrze, przyrzekam. Nikomu nie powiem. - Dziękuję - szepnęła Marjorie. Spuściła głowę i dotknęła obolałej twa- rzy. Elizabeth obserwowała ją, zaniepokojona, a zarazem dziwnie zmieszana. - Jest coraz gorzej - powiedziała cicho Marjorie. - Wiedziałam, że tak będzie. Mówiła jakby sama do siebie, niczym w transie. Elizabeth uścisnęła jej dłoń. Marjorie odwzajemniła uścisk. - Wiedziałam, w co się pakuję^Sama jestem sobie winna. Myślałam, że dam sobie radę. Ale, na Boga, nie przypuszczałam, że to będzie aż tak straszne. Oparła głowę na ramieniu Elizabeth i rozpłakała się. Clive Howard czytał gazetę w swoim gabinecie, gdy weszła służąca z wiadomo- ścią, że przyjechała panna Sinclair. Klnąc pod nosem Clive skierował się do salonu. Gdzie, do cholery, podziewa się Lizzie? Powinna już wrócić od Ackerleyów. Jennifer stała przy oknie, ubrana w granatowy kostium, który zawsze nosi- ła w podróży. Uśmiechnęła się lśniącymi purpurową szminką wargami. Unosił się nad nią zapach tanich perfum. Clive poczuŁnagłą ochotę otarcia ust. - Drinka? - Whisky. - Trochę wcześnie, co? - Może. I co z tego? - Nic. - Clive nalał dwa drinki. Jennifer usiadła i zapaliła papierosa. - Gdzie Lizzie? - Poszła do znajomych. Spodziewaliśmy się ciebie dopiero po południu. - Złapałam wcześniejszy pociąg. Chciałam wam zrobić niespodziankę. - Udało ci się. - A ty dlaczego jesteś w domu? Nie powinieneś być w kościele? - Dzisiaj nie ma porannego nabożeństwa. Msza jest dopiero wieczorem. - Rozumiem. Już nie mogę się doczekać. - Zaciągnęła się głęboko i dmuch- nęła dymem w stronę Clive'a. - Szczęściara ze mnie. - Nie musisz iść. - Ależ oczywiście, że muszę. To zabawne uczestniczyć w tych dziwacz- nych rytuałach, do których przywiązujesz tak ogromną wagę. - Przepraszam, jeśli jesteśmy dla ciebie zbyt zaściankowi. Nie musiałaś przyjeżdżać. - Ależ musiałam. Kochana Lizzie tak bardzo nalegała. - Więc przyjechałaś, odrzuciwszy Bóg wie ile innych zaproszeń, byle tyl- ko zaszczycić nas swoją obecnością. Jennifer znieruchomiała. Clive zorientował się, że trafił w czułe miejsce. Zaciągnęła się i zmierzyła go chłodnym wzrokiem. - Ależ, Clive! Ktoś mógłby pomyśleć, że nie jestem tu mile widziana. Zmieszał się pod jej spojrzeniem. Przeniósł wzrok na szklankę. - To mogłoby mnie zdenerwować - ciągnęła - a tego byś nie chciał, praw- da, Clive? Podniósł głowę. - Czy to groźba? Uśmiechnęła się. Przyglądała mu się jak kot obserwujący przyszłą ofiarę. - Taki z ciebie porządny facet, co, Clive? Porządny, dobry, kochany Clive. Książę męskiego rodu. Tak mówi o tobie Lizzie. - Roześmiała się cicho. - Cie- kawa jestem, jakimi słowami by cię opisała, gdyby wiedziała. Teraz Clive zastygł w bezruchu. - Nie ma się czego dowiadywać. - Pozwalam sobie mieć inne zdanie. - To nie miało żadnego znaczenia. Wiesz o tym. - Może dla ciebie. A dla mnie? - Oboje wiemy, czym się kierujesz. Oczy Jennifer zwęziły się. Upiła łyk whisky. - A Lizzie? Jakie znaczenie miałoby to dla niej? - Dobrze wiesz, jakie! Na ustach Jennifer igrał uśmieszek. - Tak, wiem. Wstręt podszedł mu do gardła jak wymiociny. - Ty suko! - Drogi, kochany, wierny Clive. I jak teraz wyglądasz? - Roześmiała się i wychyliła drinka do końca. Wyciągnęła szklankę. - Bądź aniołem i nalej mi drugiego. - Nie masz już dość? Jennifer roześmiała się znowu. - Boisz się o moje zdrowie? A może obawiasz się, że alkohol rozwiąże mi język? - Nie odważysz się! - Czyżby? - Jennifer pochyliła się w jego stronę. Uśmiechała się, ale jej ^spojrzenie było pełne jadu. Szerokim gestem wskazała wokół siebie. Piękny pokój. Masz piękny dom i śliczną żonę. Masz wspaniałe życie. A ja mogę ci to wszystko odebrać, jeśli tylko zechcę. To ja mam władzę, a nie ty; i nigdy o tym nie zapominaj. A teraz nalej mi, do cholery! Clive zacisnął dłoń; szklanka pękła, a kawałki szkła rozsypały się po po- dłodze. - Sama sobie nalej! I udław się! Wstał i wyszedł z pokoju. Pół godziny później w gabinecie Clive'a zjawił się Alan Stewart. - Możesz poświęcić mi chwilę? - Oczywiście. - Clive wskazał gościowi krzesło. Alan spostrzegł bandaż luźno owinięty wokół jego dłoni. - Jakiś drobny wypadek? - Zaciąłem się - wyjaśnił krótko Clive. - Jesteś pewien, że masz czas? - spytał Alan. - Przecież powiedziałem! Ten dziwny wybuch zaskoczył Alana. - Oczywiście - powiedział niepewnie. - Przepraszam. - To ja przepraszam. Niepotrzebnie się uniosłem - pospieszył z wyjaśnie- niem Clive. - Jennifer, kuzynka Lizzie, znów przyjechała i już zdążyłem się z nią pokłócić. - Rzeczywiście sprawia wrażenie osoby, z którą łatwo się pokłócić. - O tak. Wstrętna baba! Dlaczego nie może trzymać się od nas z daleka? - Wydawało się, że Clive chce powiedzieć więcej, ale się opanował. - W każdym razie przepraszam. Zacznijmy od nowa. Miło cię widzieć. Czy to wizyta towa- rzyska? - Obawiam się, że nie. Chodzi o Jonathana Palmera. Clive zastanowił się. - Czy to nie ten, który zakolegował się z Richardem Rokeby? Alan skinął głową. - O tym właśnie chciałem pomówić. - Masz wątpliwości co do tej przyjaźni? - Tak. - Lizzie rozpływa się nad nimi w zachwytach. Powtarza, że tego właśnie potrzebował Richard Rokeby, że ta przyjaźń przyniesie mu wiele dobrego. - Być może. Ja jednak martwię się, co ona przyniesie Jonathanowi Palme- rowi. Clive popatrzył na Alana z zaciekawieniem. - Wydaje mi się, że ta przyjaźń nie przynosi mu nic dobrego, a wręcz prze- ciwnie. - Dlaczego? - Na twarzy Clive'a malowało się przerażenie. - Chryste pa- nie, nie sądzisz chyba, że ci dwaj mają jakieś dziwne skłonności?! - Nie - zaprzeczył szybko Alan rumieniąc się. - Przepraszam. To pierwsza rzecz, jaka przychodzi człowiekowi do głowy w takich wypadkach. Alan potrząsnął głową. - Bogu dzięki. Po sprawie Paula Ellersona skandal ze zboczeńcami to ostat- nia rzecz, jakiej potrzebujemy. - Nie, nie w tym rzecz - powiedział cicho Alan. - A więc o co chodzi? - Znasz Palmera? - Raczej nie. Rozmawiałem z nim raz czy dwa. Sprawił wrażenie miłego chłopca. - I o to właśnie chodzi. - To znaczy? /, - Ja znam go dobrze. Zawsze go lubiłem. Ma dobry charakter, jest grzecz- ny i pełen entuzjazmu do nauki. Dużo się uczy i zawsze stara się dobrze wy- paść. Scharakteryzowałbym go jako rozsądnego chłopca stojącego mocno na ziemi. Tak w każdym razie było, dopóki nie zjawił się Rokeby. Clive kiwał zachęcająco głową. " - Mów dalej. - Od czasu, gdy się zaprzyjaźnili, w Palmerze zaszła ogromna zmiana. Ucierpiała nauka, odciął się od starych przyjaciół. Wygląda to tak, jakby on i Rokeby stworzyli sobie mały, własny świat. A sam Jonathan... - Alan szukał właściwego słowa. - Do jego zachowania wkradła się jakaś przebiegłość, której nigdy wcześniej u niego nie widziałem, a która wcale mi się nie podoba. - Rozumiem. - Wiem, że to nie moja sprawa. Jedni przyjaciele odchodzą, przychodzą inni. Takie jest życie. Ale boję się o Palmera. Wiem, z jakiej rodziny pochodzi. Wiem, że przywiodła go tu walka o rodziców. Zawsze miał olbrzymi potencjał, ale ten potencjał marnuje się w tej chwili. - I uważasz, że Rokeby jest temu winien? - Właśnie. Przepraszam, Clive, że przychodzę z tym do ciebie. Może po- winienem udać się do wychowawcy Palmera lub Rokeby'ego. Ale pomyślałem sobie, że zrozumiesz, Lizzie powiedziała mi kiedyś, że uważasz, iż w Rokebym jest coś destruktywnego. Pomyślałem wtedy, że to przesada. Ale teraz, gdy ob- serwuję, co się dzieje z Palmerem, zmieniłem zdanie. Clive westchnął ze smutkiem. Oparł się o krzesło i spojrzał w sufit. Alan obserwował go z niepokojem. - Awięc? - Słusznie się martwisz. Ja też uważam, że Rokeby ma w sobie jakiś de- struktywny element. Powiedziałbym, że nigdy jeszcze z czymś takim się nie spotkałem. - Kiedy go poznałem- powiedział Alan- przyszło mi do głowy, że on wykazuje oznaki zaburzeń osobowości. Widziałem to już tyle razy: chłopców, którzy pozują na samotników, bo to przydaje im charyzmy; chłopców, którzy udają, że nie obchodzi ich, co myśli o nich świat, a prawda jest taka, że za wszelką cenę chcą zdobyć sobie aprobatę. Początkowo zaliczyłem Rokeby'ego do tego gatunku. Ale myliłem się. - Bo to nie jest gra. Jemu naprawdę na niczym nie zależy. Nie potrzebuje aprobaty. Nie chce się wyróżniać, nie chce nawiązywać kontaktów za wszelką cenę. Na dnie jego osobowości kipi gniew tak potężny, że zagłuszył wszelkie inne emocje. Przeważnie go ukrywa, ale czasem to się nie udaje i wierz mi, kiedy się to zobaczy, trudno zapomnieć. Jestem nauczycielem od dwudziestu lat i po raz pierwszy spotkałem chłopca, który potrafił mnie przestraszyć. Alan drgnął, jakby ktoś nastąpił na jego grób. - Co chcesz, żebym zrobił? - spytał Clive. - Porozmawiaj z Palmerem. - Próbowałem, ale nic to nie dało. On jest zbyt zapatrzony w Rokeby'ego. Myślę, że zrobiłby wszystko, czego zażyczyłby sobie Rokeby. - Chcesz więc, żebym ja porozmawiał z Rokebym? - Tak pomyślałem, ale teraz nie jestem już pewien. Myślisz, że cię wysłucha? - Raczej nie. ^ - A więc co będzie? Nie możemy tego tak zostawić. - Tego nie proponuję. Ze względu na Palmera powinniśmy coś zrobić. - Ale co? - Nie wiem, Alan. Naprawdę nie wiem. W drodze do biura siostra Clark usłyszała jęki. Dochodziły z sali, gdzie spał James Wheatley. Zatrzymała się i zajrzała do środka. Dwa szeregi łóżek stały naprzeciwko siebie niczym dwie drużyny rug- by w młynie. Ani śladu Jamesa. Pewnie jej się zdawało. Odwróciła się, by odejść, i znów usłyszała ten dźwięk. - James? Jesteś tam? Weszła do sali i zadrżała z zimna. Po cichu przeklinała doktora Taskera z jego manią świeżego powietrza. Jęki dochodziły zza ostatniego łóżka. Siostra Clark podeszła tam. - To ty, James? I wtedy go zobaczyła. Wydała okrzyk przerażenia. James leżał w drugiej sali w pozycji embrionalnej, z twarzą przyciśniętą do ściany. Jego skóra błyszczała od potu. Trząsł się na całym ciele. Uklękła przy nim i wymówiła cicho jego imię. James nie przestawał ję- czeć. Siostra Clark głośniej zawołała go po imieniu. Żadnej reakcji. Delikatnie położyła mu dłoń na ramieniu. Krzyknął i zaczął wymachiwać pięściami. Pró- bowała unieruchomić jego ręce. Oczy Jamesa rozszerzyły się ze strachu. Pa- trzył gdzieś w dal, jakby nikogo koło siebie nie widział. - James, obudź się! Obudź się! W końcu zobaczył siostrę Clark. Przestał wymachiwać rękami. Przerażenie ustąpiło; teraz wyglądał, jakby był w szoku. Wargi chłopca zadrżały. Wybuch- nął płaczem. Siostra Clark próbowała go uspokoić. - Nic się nie stało, James. To tylko zły sen. - Nie! - James... - To nie jest sen! To się dzieje naprawdę! - Nic się nie dzieje. To tylko gra twojej wyobraźni. A więc chodziło o złe sny? - Uśmiechnęła się. - Ty głuptasie, nie ma się czego wstydzić. Wszyscy je czasem miewamy. - To nie sny! - Ależ tak. No już, wracaj do łóżka. Rozchorujesz się, jeśli nie odpocz- niesz. - Odpocznę?! James zaczął się dziko śmiać. Siostra Clark zaniepokoiła się. - Przestań, James. To był tylko sen, nic więcej. Wracaj do łóżka. - Nie będę spał! Nie zmusi mnie pani do tego! - Musisz spać. Dam ci tabletki. Są bardzo dobre. Obiecuję, że nie będziesz miał żadnych snów. - Nie! - James.... - Nie wezmę pani cholernych tabletek! -..Siostra Clark otworzyła usta. - Nie wezmę ich! Rozumiesz?! Wstała. - Posłuchaj mnie, Jamesie Wheatley. Może nie jestem twoją nauczyciel- ką, ale to nie daje ci prawa odzywać się do mnie w ten sposób! - Jesteś taka sama jak oni wszyscy! - James, ja próbuję ci pomóc! - Nie! Tylko pogarszasz sprawę! Do niczego się nie nadajesz, tak samo jak wszyscy inni! Odpieprz się i zostaw mnie w spokoju! Siostra Clark odwróciła się. - Wrócę później, kiedy się uspokoisz. Wychodząc, słyszała jego łkanie. Po lunchu Alan Stewart wrócił do gabinetu. Był przygnębiony. Jedząc przegotowaną wołowinę i warzywa, obserwował Richarda Rokeby'ego i Jonathana Palmera, którzy siedzieli przy końcu jedne- go z czterech stołów w jadalni. Nachylili do siebie głowy jak dwaj spiskowcy. Wokół roiło się od chłopców, a jednak ci dwaj wyglądali, jakby byli od nich oddzieleni. Wyniosła izolacja. Tak jak chciał Richard. Alan usiadł przy biurku. Podniósł nie dokończony list do siostry. W my- ślach odtwarzał rozmowę z Clive'em. Clive na szczęście zgodził się, że coś należy zrobić, ale teraz Alan sam już nie wiedział, czy interwencja poprawi sytuację, czy tylko ją pogorszy. Zajęty myślami, nie od razu zwrócił uwagę na kartkę wystającą spod papie- rów. Był to kosztowny papier listowy z napisanym drukowanymi literami zda- niem: NA TWOICH RĘKACH JEST KREW PAULA ELLERSONA. - Alan poczuł się, jakby ktoś nastąpił mu na pierś. Przez chwilę bał się, że straci nad sobą kontrolę. Ręce zaczęły mu się trząść, a w głowie trzepotała się tylko jedna myśl niczym ptak uwięziony w klatce: „Ktoś wie ktoś wie ktoś wie ktoś wie ktoś wie ktoś wie..." Kwadrans po siódmej. Nabożeństwo dobiegło końca. Chłopcy opuszczali kaplicę rząd po rzędzie, jedna grupa po drugiej. Wychodzili w chłód wieczor- nego powietrza. Większość milczała, przygnębiona perspektywą kolejnego ty- godnia w szkole. Richard stał na ścieżce, czekając na Jonathana. Wokół świstał wiatr. Ri- chard objął się ramionami, jakby chciał odgrodzić się od chłodu. Wieczór był jasny. Niebo nad Norfolk zaczynało iskrzyć się gwiazdami. Patrząc na nie, Ri- chard przypominał sobie noc wiele lat temu, gdy stał w ogrodzie, a matka klę- czała obok i uczyła go rozpoznawać konstelacje. Próbował przypomnieć sobie ich nazwy, lecz zasmuciło go to, więc rozejrzał się po twarzach przechodzących chłopców. Nicholas Scott szedł w towarzystwie braci Perriman. Zmierzył Richarda wzrokiem, w którym wrogość mieszała się ze strachem. Richard nie odwza- jemnił spojrzenia. Nie musiał. Osiągnął to, co chciał. Nicholas nie stanowił już zagrożenia, więc po co tracić na niego energię. Pan i pani Howard rozmawiali z wielebnym Porterem; śmiali się z czegoś. Stała z nimi jeszcze jedna kobieta, która również śmiała się głośno. Richard już ją gdzieś widział. Kuzynka pani Howard. Klepnęła pana Howarda po ramieniu. Pan Howard spojrzał na nią. Uśmiechał się, lecz po jego twarzy przemknął dreszcz napięcia. Jej ręka pozostała przez chwilę na ramieniu pana Howarda. Powiedziała coś do niego. Odpowiedział odrobinę za szybko i odwrócił się do żony. Przez sekundę kobieta wyglądała na urażoną, ale gdy tamci znów się ro- ześmiali, natychmiast się przyłączyła. Po chwili cała czwórka oddaliła się. Nad- chodził Jonathan. - Nareszcie! Już myślałem, że przyjąłeś święcenia kapłańskie! - Przepraszam. Brian Harrington zatrzymał nas i kazał ułożyć książeczki do nabożeństwa. - Chodźmy do mnie. Richard żartobliwie założył Jonathanowi nelsona. Sam Green mruknął pod nosem coś o pedałach. - Tylko bez żadnych takich, Sam - odparł głośno Richard - bo będziemy musieli wsadzić cię do piecyka gazowego. Odpowiedział mu śmiech chłopców, w którym dało się wyczuć nutkę stra- chu. Sam jęknął i odszedł. - Nie powinieneś tak mówić - rzekł Jonathan. - Czemu nie? Bo to nieładnie? Wiem. Ale właśnie dlatego jest śmieszne. - Ale nie dla Sama. - No i dobrze. Nauczy się pilnować swego nosa. - Nie obchodzi cię, co myślą inni, prawda? - Obchodzi mnie to, co ty myślisz. A inni niech idą do diabła. Wsadzić ich do piecyków gazowych i podpalić. Jonathan skrzywił się. - Nie mów tak. - Dlaczego nie? - Bo czasem zdaje mi się, że mówisz serio. - I tak właśnie jest. Spojrzeli na siebie. - Czy ty nigdy nie zmęczysz się nienawiścią? - spytał Jonathan. - Nie. W tym jestem najlepszy. - Po prostu przeraża mnie to. A gdybyś skierował nienawiść na mnie? - Na ciebie? - roześmiał się Richard. - Nigdy tego nie zrobię. Nie masz się czego bać. - Przyrzekasz? - Przyrzekam. Jesteś moim przyjacielem. Bądź nim, a nigdy nie zacznę cię nienawidzić. A teraz chodźmy już, bo zmarzłem. Przeciskając się przez tłum, ruszyli w stronę Abbey House. Wpół do dziesiątej. Po męczącej dla wszystkich kolacji Jennifer poszła wziąć kąpiel. Clive nalał drinka sobie i Elizabeth, która spojrzała na niego z wyrzutem. - Mógłbyś trochę bardziej się starać. - Staram się. - Cały wieczór zachowywałeś się jak niedźwiedź z bólem głowy. - Wcale nie. - Czy Jennifer cię obraziła? Przecież wiesz, że nawet jeśli tak, to niechcą- cy. Czasami powie coś, zanim pomyśli. - A czasami nie. Elizabeth spojrzała badawczo na męża. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Nic. Nieważne. Zadzwonił telefon. Elizabeth odebrała. - Mam nadzieję, że mi to wyjaśnisz - mówiła podnosząc słuchawkę. - Halo, Elizabeth Howard przy aparacie. Clive obserwował żonę. Gdyby tylko mógł jej wyjaśnić, co miał na myśli. - Nie, oczywiście, że nie, pani Rokeby. Jak się pani miewa? Clive pochylił się z zaciekawieniem. Czekał, co powie żona. Ale ona nic nie mówiła. Tylko słuchała, zakrywając usta dłonią, Krew od- płynęła z jej twarzy. Była prawie północ. Siostra Clark siedziała w swoim biurze, drzemiąc nad książką. Czy siostra Cooper odnajdzie prawdziwą miłość przy boku doktora Garsona, czy też wyjedzie walczyć z epidemią w Kongo? Frapujący dylemat, lecz siostra Clark była dziś zbyt zmęczona, aby go rozwikłać. Potarła palcami oczy i zaczęła przygotowywać się do snu. W oddali usłyszała skrzypienie otwieranych drzwi. Pewnie któryś z chłop- ców idzie do łazienki. Odłożyła książkę i oparła się na krześle; nie chciało jej się wstawać. Ktoś przebiegł szybko korytarzem. Wyprostowała się. - Kto tam?! Podeszła szybko do drzwi, otworzyła i wyjrzała w ciemność. Wiedziała już, czyje to kroki. Ale to niemożliwe. Przecież zamknęła na klucz drzwi jego sali z obawy, że może się stać coś niedobrego. - James? Cisza. Naprawdę zamknęła drzwi. Była tego pewna. - James? Gdzie jesteś? Nagle usłyszała metaliczne szczęknięcie, jakby ktoś otwierał zamek. Siostra Clark przeraziła sie/Pobiegła korytarzem w stronę drzwi wyjścio- wych. Modliła się w biegu, żeby się nie spóźnić. W holu owionął ją zimny wiatr. Drzwi były szeroko otwarte. Wyjrzała na zewnątrz. W oddali spostrzegła bie- gnącą postać. - James! Nie słyszał jej. Pędził, jakby uciekał przed diabłem. Siostra Clark stała w drzwiach, złożywszy dłonie w niemej modlitwie. Czuła, że pomoc może nadejść za późno. Północ. Jason Burchill przycisnął pedał gazu, klnąc pod nosem. Z wielkim trudem zdołał przekonać ojca Sally, żeby pozwolił mu zabrać ją na zabawę do Cromer; Jason wiedział, że powinien był odwieźć ją do domu godzinę temu. Sally uśmiechnęła się. - Nie martw się. - Łatwo ci mówić. Twój ojciec mnie zabije. Roześmiała się. - Ale warto było, co? - Pewnie, że tak! - odparł z uśmiechem. Dotknął jej dłoni. Poczuł ciepło rozlewające się w piersi. To była dziewczyna dla niego. Niech jej ojciec robi, co chce. Nie boi się. Z lewej strony Jason widział bramę Kirkston Abbey. Najlepsza szkoła w okolicy, jak twierdziła jego matka z goryczą, bo czesne znacznie przekracza- ło ich możliwości finansowe. Ale Jason nie żałował. Zawsze wydawało mu się, że to ponure miejsce, w sam raz dla bogaczy, którzy chcą się pozbyć swoich dzieci. Niech się cieszą swoimi przywilejami. On miał w zasięgu ręki wszyst- ko, czego potrzebował. Spojrzał na Sally. - Kocham cię - powiedział. Sally wyglądała jak dziecko w poranek Bożego Narodzenia. - Mówisz to poważnie? - Oczywiście. A ty mnie kochasz? - Jasne, że tak. - A więc wszystko w porządku. Uścisnęła dłoń Jasona i spojrzała na drogę. Jason patrzył na nią jeszcze przez chwilę. Była taka piękna. Nie wiedział, czym sobie na nią zasłużył. Nagle spostrzegł, że oczy Sally otwierają się szeroko. - Jason! Uważaj! Odwrócił się i otworzył szeroko usta. Na drodze ukazał się chłopiec ubrany tylko w spodnie od piżamy. Biegł prosto na samochód. Jason nacisnął pedał hamulca, ale było za późno. Blada jak ściana twarz chłopca mignęła w świetle reflektorów. Jason wiedział już, co się stanie. Bał się na to patrzeć. Zamknął oczy. Uszy rozdarł mu rozpaczliwy krzyk Sally i głuchy odgłos ciała uderzającego o maskę. Jonathanowi śniło się, że spaceruje po Upchurch Hall. Zmierzał do naroż- nego pokoju ze ścianami pokrytymi czerwonym adamaszkiem, w którym znaj- dowała się fotografia rodziców Richarda. Po drodze spoglądał na ściany z por- tretami rodzinnymi; Jonathan szedł w otoczeniu mamy, taty, rodziny i przyja- ciół. Byli tam wszyscy ludzie, którzy odegrali ważną rolę w jego życiu. Wszyscy oprócz Richarda. Znaleźli się w przedsionku narożnego pokoju. Był kwadratowy i obszerny, tak jak wszystkie poprzednie. Nad kominkiem, w którym huczał ogień, wisiał portret Richarda. Jonathan wskazał go swoim towarzyszom, wyjaśniając, że to jego najlepszy przyjaciel. Wszyscy wydawali się zadowoleni, że w tak otwarty sposób mówi o swojej przyjaźni. Ojciec poklepał go nawet po ramieniu. Jona- than promieniał, pławiąc się w pochwałach. Nagle portret zaczął się zsuwać po ścianie. Podtrzymujące go sznurki sła- bły powoli, by wreszcie pęknąć. Portret spadł prosto w ogień. Jonathan próbo- wał go ratować, lecz płomienie były zbyt gorące, a obraz zbyt ciężki. Odwrócił się, żeby zawołać o pomoc, ale tamci już wracali tą samą drogą, którą przyszli. Farba na portrecie pękała od gorąca. Jonathan widział, że z płomieni wyłania się podobizna nie Richarda, lecz jego samego. Przerażony, pobiegł za innymi, wołając o ratunek. Ale gdy dotarł do drzwi, te zamknęły się tuż przed nim. Zaczął walić w nie z całej siły; słyszał głosy dobiegające z pokoju o ścianach pokrytych adamaszkiem. Głosy, krzykliwe i sza- leńczo zawodzące, skandowały jego imię... Jonathan obudził się. Wydawało mu się, że głosy, które słyszy, są echem jego snu. Ale po chwili dotarło do niego, że to nie sen. Usiadł na łóżku. W internacie panowało zamieszanie; wszyscy wyskaki- wali z łóżek i pędzili do okien, za którymi błyskało słabe światło. Jonathan też podbiegł do okna. Na podjeździe stał wóz policyjny. Pan Bryant i jego żona, otuleni szlafro- kami, rozmawiali na schodach internatu z policjantami. Była z nimi siostra Clark. Nadjeżdża? drugi samochód. Jonathan nic z tego nie rozumiał. Drzwi internatu otworzyły się gwałtownie i do środka wpadł Keith Pringle. Przywitał go chór niecierpliwych głosów. - Co tak długo? Czego się dowiedziałeś? Co się tam dzieje na dole? - Wheatley wpadł pod samochód! - Pod samochód? Jak to się stało? - Wybiegł na drogę przed bramą. - Ale on, przecież był w izolatce? - Siostra Clark mówi, że chodził we śnie. - Lunatyk? - Orany!... - Zabiorą go do szpitala?! - Nie ma po co - odparł Keith. - On nie żyje. Wszystkim odebrało mowę. Po chwili chłopcy zaczęli się przekrzykiwać. - Nie żyje!... - Jezu Chryste!... - Aresztowali kierowcę?... - Nie mogę w to uwierzyć!... - Ale to prawda - powiedział Keith. - Wheatley nie żyje. Keith przepychał się do okna. - Co się tam teraz dzieje? Chłopcy zasypywali Keitha pytaniami, ale Jonathan nie czekał już na od- powiedzi. Żołądek podszedł mu do gardła. Pobiegł do łazienki i zwymioto- wał. Część 3 Zapłata Świt. W sali czwartej klasy w internacie Old School House panowała cisza. Chłop- cy, którzy spędzili pół nocy na rozmowach, teraz próbowali zdrzemnąć się przed biciem porannego dzwonu. Jonathan siedział samotnie-na parapecie okna w łazience. Na horyzoncie wschodziło olbrzymie czerwone słońce, rzucając na zamarzniętą ziemię snopy jasnego światła. Początek kolejnego dnia w Kirkston Abbey, z takimi samymi dzwonkami i ustaloną kolejnością zajęć. Dzień ten nie różniłby się niczym od setek innych, gdyby nie śmierć Jamesa Wheatleya. Jonathan rozejrzał się wokół. W tym pomieszczeniu obsikano mu głowę, a potem wsadzono ją do toalety. Kopano go w jądra i bito, a on nawet nie mógł się bronić, bo miał unieruchomione ręce. Wszystko to było sprawką Jamesa Wheatleya, który napawał się zadawaniem bólu Jonathanowi i wielu innym chłopcom. Był złośliwym draniem i nie miał żadnej cechy, która przemawiała- by na jego korzyść. Świat bez niego może być tylko lepszy. A mimo to Jonathan nie potrafił przywołać w sobie dawnego gniewu. Za- miast tego widział samotnego, przerażonego chłopca, który biegnie nocą na spotkanie śmierci. Chłopca w tym samym wieku co Jonathan. Chłopca, który zginął, zanim jego życie naprawdę się zaczęło. A on, Jonathan, przyczynił się do tego. „O Boże, ja nie chciałem! Nie chciałem, żeby to było tak! Ukrył twarz w dłoniach i rozpłakał się. Było dziesięć po ósmej. Jonathan siedział w swoim pokoju. Nie poszedł na śniadanie. Rozległo się pukanie do drzwi. Jonathan nie odezwał się. Wiedział, kto to jest, i wiedział, że i tak wejdzie bez zaproszenia. Drzwi otworzyły się. Wszedł Richard. - Słyszałeś? Jonathan skinął głową. - Przy śniadaniu chłopcy o niczym innym nie rozmawiali. Pan Howard zajrzał na chwilę. Wyglądał na chorego, ale trudno się dziwić. Po sprawie Paula Ellersona jeszcze tylko tego mu brakowało. Jonathan milczał. Richard spojrzał na niego ze zdziwieniem. - Płakałeś. - Może. - Dlaczego? - Dlaczego? Na Boga, jak możesz o to pytać?! - Zmartwiłeś się śmiercią Wheatleya? - spytał zdumiony Richard. - Żar- tujesz, prawda? - Nie. - Żartujesz. O co chodzi? A może ktoś ci coś zrobił? Powiedz, kto, a ja się z nim rozprawię. - Nikt mi nic nie zrobił. - Więc czym się martwisz? - Richard, on nie żyje! - Więc? - Więc?! - Właśnie. No to co? - prychnął Richard. - No dobra, niech zgadnę. Teraz, kiedy Wheatley nie żyje, zrozumiałeś, że chociaż zachowywał się jak ostatni skurwiel, w gruncie rzeczy był dobrą duszą kochającą mamusię i zwierzęta. Oszczędź mi tego! Nasłuchamy się dość na pogrzebie. - On nie żyje! - I dobrze. Dostał to, na co zasłużył. - Jak możesz tak mówić? - Bo to prawda. - A jego rodzina? Czy oni też na to zasłużyli? - A kogo obchodzi jego rodzina? - warknął ze złością Richard. - To za- czyna być nudne. Na znak żałoby odwołali dzisiaj lekcje. Chodźmy do mnie. - Nie chcę. - Dobrze. To zostańmy tutaj. Jonathan potrząsnął głową i spuścił wzrok na podłogę. - Co to ma znaczyć? - spytał gniewnie Richard. - Nic. - Jesteś pewien? - Tak. - Nie próbujesz chyba zerwać ze mną? Jonathan uniósł głowę. Zimny wzrok Richarda przeraził go. Przełknął ślinę. - Nie, oczywiście, że nie. - Nie radzę ci. - Przyrzekam. - To dobrze. Jesteśmy w tym razem. Ponosisz taką samą odpowiedzial- ność jak ja. -Wiem. - Zdawałeś sobie sprawę z tego, co robimy. Za późno się wycofać. - Nie chcę się wycofywać... - Zabrakło mu słów. - Tylko że... Oczy Jonathana znów wypełniły się łzami. Richard spojrzał na niego ła- godniej. Przykucnął obok i otoczył Jonathana ramieniem. - Przepraszam, nie chciałem cię wytrącić z równowagi. Jonathan wytarł oczy. - Nie o to chodzi. - A więc o co? - - Boję się. - Czego? - Tego wszystkiego. - Dlaczego? Tobie nic nie grozi. - Naprawdę? - Nie. Nie dopuszczę do tego. Przecież wiesz, prawda? - Tak. Richard pogładził Jonathana po włosach. - Nie masz się czego bać. Zawsze będę cię chronił. Wiem, na czym polega twój kłopot: masz zbyt miękkie serce. Nie powinieneś mu zbytnio ulegać, Whe- atley dostał to, na co zasłużył, obaj dobrze o tym wiemy. Potrzebujesz tylko trochę czasu, żeby się z tym oswoić. Jonathan skinął głową. - Zostawię cię teraz na jakiś czas, dobrze? Przyjdź do mnie, kiedy będziesz gotowy. Jonathan skinął głową. Richard pocałował go w policzek i skierował się do drzwi. Przed wyjściem odwrócił się z uśmiechem. - Nigdy nie będziesz musiał się bać. Jesteś jedynym człowiekiem na świe- cie, na którym mi zależy. Zabiję każdego, kto spróbuje cię skrzywdzić. Jonathan zmusił się do uśmiechu, ale chciało mu się wyć. Clive Howard odprowadził wzrokiem policyjny samochód. Elizabeth trzy- mała go za rękę. - Dlaczego to musiało się stać? - spytał. Westchnęła. - Dlaczego w ogóle dochodzi do tragedii? Miał dopiero czternaście lat. Nieszczęsne dziecko. Boże, jak muszą się czuć jego rodzice. - Są pewnie w szoku. Elizabeth skinęła głową. - Szkoda, że po jakimś czasie to przechodzi. Spojrzała na niego ze zdumieniem. - Co chcesz przez to powiedzieć? - I wtedy zaczynają szukać winnych. Elizabeth uścisnęła dłoń męża. - Ale tutaj nikogo nie znajdą. - Naprawdę? - Nie. Słyszałeś, co powiedziała policja. Nie ma mowy o żadnym zanie- dbaniu. Drzwi ambulatorium były zaryglowane. Sam je otworzył. - Ale on zginął na drodze. - Brama była zamknięta. - A więc musiał się wspiąć. Jak mógł to zrobić nie budząc się? Mój Boże, co się działo w tej głowie? - Niektórzy ludzie zdobywają się we śnie na niezwykłe rzeczy. Słyszałam o chłopcu, który wyszedł z domu i zdążył przebyć piętnaście kilometrów, nim wreszcie odnalazła go policja. Szedł poboczem drogi, mamrocząc coś do siebie pod nosem. Stopy mu krwawiły, a mimo to nie obudził się. Clive zmarszczył czoło. - I to wszystko tłumaczy, tak? - Chcę tylko powiedzieć, że zdarzyła się tragedia, ale nie jest ona niczyją winą. Znam cię, Clive. Znów będziesz się gryzł, tak samo jak po śmierci Paula Ellersona. A za nią też nie jesteś odpowiedzialny. - Ale obaj nie żyją, prawda? Dwaj chłopcy z tej samej szkoły w jednym semestrze. Ilu rodziców zechce przysłać tu swoich synów? - Nie wiem. Zmierzymy się z tym problemem, kiedy przyjdzie czas. Bądź- my wdzięczni, że to nie do nas zapukała rano policja z wiadomością, że zmarł nam ktoś bliski. „ - Musimy porozmawiać z jego rodzicami. Powinienem był do nich zadzwo- nić, ale nie mogłem się na to zdobyć... - Już dobrze - powiedziała łagodnie Elizabeth. - Zrobimy to razem. Clive schylił się i pocałował żonę. W tej samej chwili przypomniał sobie, że ma jeszcze coś do zrobienia. - Trzeba posłać po Rokeby'ego. Elizabeth potrząsnęła głową. - Odłóżmy to do wieczora. - Zrobimy to razem, prawda? Pogłaskała go po włosach. - Oczywiście. Przyciągnął ją do siebie i zamknął w ramionach. - Och, Lizzie. Nigdy mnie nie opuszczaj. Elizabeth oparła głowę na piersi męża. Stali tak przez chwilę. Clive usły- szał kroki i podniósł głowę. Jennifer stała w drzwiach i obserwowała ich zim- nym wzrokiem. Clive instynktownie mocniej zacisnął ramiona. Wielebny Potter wsiadał już do samochodu, gdy przypomniał sobie, że zo- stawił „Timesa" w zakrystii. Nie mógł odjechać bez gazety. Pewien wyśmienity kucharz odkrywał w niej czytelnikom sekrety przyrządzania spaghetti, a pani Potter zbierała wszystkie od- cinki w nadziei, że przynajmniej część kulinarnego kunsztu mistrza spłynie na nią. Wielebny Potter powoli wysiadł z wozu i poszedł w stronę szkolnej kaplicy. Wszedł bocznymi drzwiami. Nie włączał światła; mógł się tutaj poruszać po omacku. Wziął gazetę i zbierał się do wyjścia, gdy nagle usłyszał łkanie. Wielebny Potter zatrzymał się i rozejrzał. Księżyc już wschodził, ale nie dawał dość światła. W kaplicy było chłodno. Drżał z zimna, rozglądając się po ławkach. Zdawało mu się, że dostrzegł jakiś ruch. - Halo! - Cisza. Spróbował jeszcze raz. - Halo! Jest tam kto? Upłynęło kilka sekund. - Tak - odpowiedział chłopięcy głos. Wielebny Potter ruszył w tamtą stronę. - Kto to? " - Palmer, proszę pana. Jonathan Palmer. Chłopiec siedział w jednej z ostatnich ławek, obejmując rękami kolana. Wie- lebny Potter usiadł obok. - Co się stało, Jonathanie? Jonathan potarł oczy. - Nic, proszę pana. - Musiało się coś stać - rzekł łagodnie wielebny Potter. - Nie siedziałbyś tutaj w ciemności bez powodu. No, powiedz. - Nie mogę. - Zaufaj mi. Jonathan odwrócił głowę od wielebnego. Nawet w półmroku widać było, że oczy zapuchły mu od płaczu. - Mogę panu zaufać? - Oczywiście, że możesz. No, mów. Na pewno poczujesz się lepiej, jeśli to z siebie wyrzucisz. Jonathan spuścił głowę i zapłakał. Wielebny Potter nie żywił wobec siebie złudzeń. Wiedział, że jeśli głosze- niu słowa bożego poświęciłby choć połowę wysiłku, który wkładał w oddawa- nie się przyjemnościom spokojnego życia, uczniowie Kirkston Abbey byliby wśród najbardziej oświeconych w całym kraju. Miał jednak dobre serce i nie lu- bił patrzeć na cierpienie innych. Delikatnie otoczył Jonathana ramieniem. - No, już dobrze. To nie może być aż tak straszne. W odpowiedzi Jonathan ukrył głowę na piersi wielebnego, ten zaś, wzru- szony, siedział bez ruchu, czekając, aż chłopiec się uspokoi. Kiedy wyczuł, że Jonathan przestał płakać, powtórzył pytanie: - Co się stało, Jonathanie? Co tutaj robisz? Jonathan wyszeptał coś, czego wielebny nie dosłyszał. - Co powiedziałeś? - Że się modliłem. - Modliłeś się? - Dlaczego? - Z powodu Wheatleya. - Rozumiem- westchnął wielebny Potter. — Tak, to straszna tragedia. Bied- ny chłopiec. Nie wiedziałem, że się przyjaźniliście. - Nienawidziłem go. - Och - powiedział zaskoczony Potter. - A więc dlaczego. - Bo to przeze mnie. - Przez ciebie? Jak to? - Chciałem, żeby przydarzyło mu się coś złego. - To nie^grzech nienawidzić kogoś- powiedział wielebny Potter. Zaraz jednak poprawił się: -- Ściśle rzecz biorąc, to jest grzech. Trzeba nadstawiać drugi policzek i tak dalej. Ale to nie jest ciężki grzech. Należałoby być dosko- nałym, żeby wszystkich lubić, a ja nie spotkałem jeszcze nikogo, kto może to o sobie powiedzieć. Jonathan potrząsnął głową. - Nie rozumie mnie pan. Ja to sprawiłem. Siłą woli. - Sprawiłeś to siłą woli? - Wielebny Potter uśmiechnął się. - Nie sądzę. - Zrobiłem to! Musi mi pan uwierzyć! Wielebny Potter ujął Jonathana za podbródek i spojrzał mu w oczy. - Posłuchaj mnie, Jonathanie. To ważne. Kiedy ktoś nagle umiera, zawsze budzi to u innych poczucie winy. Ci, którzy go znali, czują się za niego w pe- wien sposób odpowiedzialni. Czy uważasz, że jesteś jedynym człowiekiem, który ma poczucie winy z powodu Jamesa? Wyobraź sobie, co czuje siostra Clark. Albo rodzice Jamesa. - Rodzice? - Jonathan spojrzał na wielebnego. - A dlaczego oni mają się czuć winni? Wielebny Potter westchnął. - Po południu rozmawiałem z panią Howard. Dzwonili do pani Wheatley. Biedna kobieta o wszystko obwinia siebie. Wyrzucała sobie, że gdyby powie- działa komuś o Jamesie, może udałoby się uniknąć tragedii. - Co to znaczy? Czego nie powiedziała? - Że James był lunatykiem. Jonathan otworzył szeroko oczy. - To znaczy, że robił to już wcześniej? - Tak. Zdarzało się to bardzo często, kiedy był młodszy. Kiedyś śniło mu się, że umie latać... i wyskoczył z okna na piętrze. Od tej pory rodzice nie spusz- czali z niego oka, obawiając się, że może się zdarzyć coś strasznego. Ale póź- niej, w wieku ośmiu lat, przestał chodzić we śnie, więc rodzice pomyśleli, że kłopoty się skończyły. Teraz wiemy, że nie. - A więc to nie moja wina? - Oczywiście, że nie. Wypadki po prostu się zdarzają. Tak już musi być. Ale nie można ich spowodować siłą woli, Jonathanie. Nie jesteś Bogiem. Jonathan zaczął się śmiać piskliwie, histerycznie. Wielebny Potter otoczył go ramieniem. - Zdaje się, że wpadłeś w histerię. Jonathan skinął głową, próbując opanować śmiech. - Anie mówiłem, że poczujesz się lepiej, kiedy mi powiesz? Rozumiesz teraz, że nie masz powodu się obwiniać. Muszę już iść. Żona na mnie czeka. Chodź ze mną do samochodu. Jadłeś kolację? - Nie. - Może jeszcze zdążymy, tylko trzeba się pospieszyć. - Dziękuję panu - powiedział niezręcznie Jonathan. Wielebny Potter uśmiechnął się. - Nie ma za co. Cieszę się, że mogłem ci pomóc. - Jest za co. Nie wyobraża pan sobie, co mi chodziło po głowie. Jestem naprawdę wdzięczny. Chciałbym się panu jakoś odwdzięczyć. Wielebny zastanowił się. - Może jest coś, co mógłbyś dla mnie zrobić. Jonathan uśmiechnął się. - Przyjaźnisz się z Rokebym, prawda? - Tak. Dotarli do drzwi. Wielebny Potter zatrzymał się. - - To dobrze, bo on będzie potrzebował przyjaciela. Uśmiech na twarzy Jonathana przybladł nieco. - Dostał złą wiadomość z domu. Zdarzył się wypadek. Państwo Howard pewnie z nim teraz rozmawiają. Jonathan wpatrywał się w wielebnego, poruszając bezgłośnie ustami. - Musi być dzielny. I to właśnie możesz zrobić dla mnie i dla państwa Ho- ward. Będziesz miał na niego oko, dobrze? Rzecz w tym, że... - Nie! - krzyknął Jonathan. Wielebny Potter aż podskoczył. - Nie! Powie- dział pan, że nie można nic sprawić siłą woli! - Jonathanie, nie rozumiem. O czym ty mówisz? Jonathan patrzył dzikim wzrokiem, przesuwając dłońmi po włosach. Od- dychał szybko, nieregularnie. Wielebny Potter położył rękę na jego ramieniu. - Jonathanie, o co chodzi? - O Boże! - Jonathanie... - Ja nie chciałem! O Boże, ja nie chciałem! To nie miało być tak! Odwrócił się i wybiegł z kaplicy. Wielebny Potter odprowadził go zdumio- nym wzrokiem. Gazeta została na ławce. Henry Ackerley nalewał sobie drinka, kiedy odezwał się telefon. Czekał na kroki Marjorie. Niech ona odbierze. Usiadł przy kominku. Słyszał, jak podnosi słuchawkę, coś mówi, a potem ją odkłada. Marjorie weszła do pokoju. Sińce na twarzy nieco pojaśniały, ale nadal były widoczne. Na jej widok znów zrobiło mu się wstyd. Spojrzał w ogień. - Kto to? - Nikt. - Ktoś dzwonił. - Pomyłka. Ktoś z automatu. Odłożył słuchawkę, kiedy się odezwałam. Henry patrzył w ogień. Marjorie stała nieruchomo. - Nie możesz znieść mojego widoku, prawda? Spojrzał na nią, ale zaraz odwrócił głowę. - Kiedyś nie mogłeś oderwać ode mnie oczu. - Proszę cię... - Dlaczego nie? Czy mamy coś oprócz wspomnień? - Jeśli to wszystko - rzekł cicho - to nie ma dla nas żadnej nadziei. Marjorie odwróciła się. Henry patrzył w płomienie. Ktoś zapukał do drzwi gabinetu Clive'a. Elizabeth ścisnęła ramię męża. - Proszę - powiedziała. Był to Kichani Rokeby. Stanął przy drzwiach, obserwując ich beznamięt- nym wzrokiem. - Przepraszam za spóźnienie. Musiałem zadzwonić. - Dzwoniłeś? - spytał zaniepokojonyClive. - Do kogo? - Do przyjaciela, dlaczego pan pyta? - Z ciekawości. - Clive poruszył się niepewnie na krześle. Nie wiedział, co powiedzieć, Elizabeth, o wiele zręczniejsza w takich sytuacjach, pospieszy- ła mu z pomocą. Z uśmiechem wskazała ręką kanapę. - Siadaj, proszę. Richard usiadł. Elizabeth zajęła miejsce obok niego, naprzeciwko Clive'a. Richard obserwował ich podejrzliwie. - Czemu chciał się pan ze mną widzieć? Clive zaczerpnął głęboko powietrza. - Richardzie, musimy ci o czymś powiedzieć. - Mieliśmy telefon od twojej cioci - odpowiedziała Elizabeth. Przysunęła się do Richarda i otoczyła go ramieniem. - Mamy dla ciebie złe wieści. - Jakie wieści? - Zdarzył się wypadek. Richard przełknął ślinę. - Rozumiem. Elizabeth położyła rękę na jego dłoni. - Nie chodzi o ojca. - To był pożar - powiedział Clive. - Jaki pożar? Gdzie? - W domu twojego ojca - odparła Elizabeth. - I co? - Ojcu nic się nie stało. Nie masz się czego obawiać. - Jeśli nie mam się czego obawiać, to dlaczego zachowują się państwo tak, jakby stało się coś strasznego? Elizabeth westchnęła. - Ktoś zginął. Richard spuścił głowę. - Moja macocha. - Tak - potwierdziła Elizabeth, przysuwając się do niego. Richard nie podnosił głowy. - Była w ciąży - rzekł nagle. - Wiedzieli państwo o tym? - Nie. - Miała urodzić mojego braciszka lub siostrzyczkę. Powiedziała, że bę- dziemy rodziną. Coś w tonie głosu Richarda zaniepokoiło Clive'a. Szukał wzroku Eliza- beth, ale ona była zbyt zaabsorbowana pocieszaniem Richarda. - Och, Richardzie, tak mi przykro. Naprawdę. - W jaki sposób doszło do pożaru? - Ojciec umówił się z przyjaciółmi na kolację - odparł Clive. - Twoja ma- cocha źle się poczuła, więc położyła się do łóżka. Ojciec chciał odwołać spo- tkanie, ale ona nalegała, żeby poszedł. Przed wyjściem zapalił cygaro w pokoju na parterze... i chyba nie zgasił go dokładnie. Od tego zaczął się pożar. - Czy macocha była sama w domu? - Tak. - - Ojciec wyszedł? Clive potrząsnął głową. - Richardzie, przykro mi, że dowiedziałeś się tego ode mnie. Ojciec jest zdruzgotany, to zrozumiałe. Wujek i ciocia nie opuszczają go od dnia wypadku. To ciocia poprosiła, żebyśmy ci powiedzieli. Zamierzała powierzyć tę sprawę opiekunowi internatu, ale ponieważ poznała i polubiła moją żonę, zwróciła się do nas. Przyjedzie do ciebie, jak tylko będzie mogła. Nagle Richard spojrzał z przerażeniem na Elizabeth. - Czy niczego państwo przede mną nie ukrywają? Ojcu nic się nie stało? - Ależ oczywiście, Richardzie. Daję ci słowo honoru. - Nie chciałbym, żeby mu się coś stało. Naprawdę. - Oczywiście, że nie - powiedziała łagodnie Elizabeth. Uśmiechnęła się do Clive'a, który odwzajemnił uśmiech. Mimo to w głosie Richarda nadal go coś niepokoiło. Ktoś zapukał do drzwi. - Jesteśmy zajęci. Drzwi otwarły się i zajrzała służąca. — Sally! - krzyknęła Elizabeth. - Przecież mówiłam, że jesteśmy zajęci. - Przepraszam, pani Howard, ale dzwoni pani Wheatley. Chce z panią mówić. - O mój Boże! Sally, powiedz jej, że zadzwonię, jak tylko będę mogła. - Proszę się mną nie przejmować, pani Howard- powiedział grzecznie Richard. - Nic mi nie będzie. - To może poczekać. Na pewno przeżyłeś straszny szok. Musimy jeszcze porozmawiać. - Nic mi nie jest, pani Howard, proszę mi wierzyć - rzekł Richard z uśmiechem. - Była pani dla mnie bardzo miła. Elizabeth zerknęła na Clive'a. Ten skinął głową. - No, dobrze. Ale pamiętaj, Richardzie, że jeśli chciałbyś porozmawiać, zawsze możesz przyjść do nas. Wiesz o tym, prawda? - Tak, wiem. Elizabeth pocałowała go w policzek, wstała i wyszła. Clive~ został sam na sam z Richardem. Szukał jakichś odpowiednich słów, ale zdołał powiedzieć tylko: - Jest mi naprawdę przykro, Richardzie. Richard patrzył na podłogę. - Ciekawe, co czuje ojciec. - Tak. - Na pewno ma poczucie winy. - To był wypadek. - Wiem, ale to on zostawił nie zgaszone cygaro. Na pewno myśli, że to jego wina. - Pewnie tak. Biedny człowiek. Cóż za okropny ciężar. - Prawda? - dodał cicho Richard. I nagle wybuchnął śmiechem. Clive poczuł zimny dreszcz na plecach. - Będzie musiał z tym żyć do końca swoich dni. Od przebudzenia do za- śnięcia. A nawet we śnie nie będzie się mógł uwolnić od tej świadomości. Co to będzie za życie, jeśli można to nazwać życiem. - Richardzie, jesteś pod wpływem szoku. Nie wiesz, co mówisz. - Myli się pan, panie Howard. Wiem dokładnie, co mówię. Richard podniósł głowę. W jego oczach czaiło się zło. Serce Clive'a zabiło mocniej. Znów odezwał się znany głos: „Ten chłopiec jest niebezpieczny". A potem jeszcze bardziej złowieszcze słowa: „Ten chłopiec jest szalony". - Richardzie, twoja macocha nie żyje! - Wiem. Była kochanką mojego ojca przez trzy lata, zanim się pobrali. Wiedział pan o tym? Pieprzyła się z ojcem jeszcze za życia mojej mamy. - Ona nie żyje! Na Boga, okaż choć trochę szacunku dla zmarłych! - Szacunek? Dla tej parszywej dziwki? - Dość tego! - Wątpię, czy to było dziecko mojego ojca. Pewnie jakiś alfons zerżnął ją za pół korony w ciemnym zaułku. / -Dość! Twarz Clive'a zrobiła się purpurowa. Trząsł się cały. - Wynoś się stąd! Jesteś chory! Z twoją głową jest coś nie tak! Może trze- ba ci pomóc, ale nie obchodzi mnie to. Wiem tylko tyle, że ani chwili dłużej nie mogę narażać innych chłopców na kontakt z tobą! Porozmawiam z twoim oj- cem i poproszę go, żeby zabrał cię ze szkoły! - Nie robiłbym tego teraz, proszę pana. Jak pan sam powiedział, jestem pod wpływem szoku. - Wynoś się! Richard uśmiechnął się. Wstał powoli i skierował się do drzwi. Clive ob- serwował go. - Jeszcze jedno. - Co? - spytał Richard nie odwracając się. - Twoja przyjaźń z Palmerem musi się skończyć. Raz na zawsze. Nie chcę, żebyś zaraził go swoją chorobą. Richard odwrócił się. Już się nie uśmiechał. - Co powiedziałeś? - Zapomnij o przyjaźni z Palmerem. - Pierdol się! Clive wstał. - Jak śmiesz odzywać się do mnie w ten sposób! Richard podszedł do Clive'a i spojrzał mu prosto w oczy. - Mówię tak, bo jestem w szoku, proszę pana. Moja droga macocha zmar- ła wraz z nienarodzonym braciszkiem lub siostrzyczką. Połowa mojej rodziny nie żyje. Jestem zdruzgotany. Nie wiem, co mówię. - Dobrze wiesz, co mówisz! - Pan to wie, proszę pana, i ja. Ale kto w to uwierzy? - Co to ma znaczyć? Grozisz mi?! -- - Coś się panu pomyliło, proszę pana. To pan mówił o wyrzuceniu ze szkoły i rozdzieleniu z przyjacielem. Wydaje mi się, że to pan rzuca groźby, nie ja, -Ty mały łobuzie! Powinienem... - Co pan powinien? Nie radzę. To byłby bardzo zły pomysł. Sprawy nie układają się dla pana najlepiej, prawda? Dwóch chłopców ginie w ciągu jedne- go semestru. Niezbyt to dobra reklama dla szkoły. Ciekawe, ilu rodziców zasta- nawia się, czy nie zabrać stąd swoich synów. Całkiem sporo, jak przypuszczam. A jeśli dowiedzą się, że dyrektor pobił ucznia i groził mu wyrzuceniem ze szko- ły w chwilę po zawiadomieniu o tym, że połowa jego rodziny zginęła w poża- rze, będzie ich pewnie jeszcze więcej. Richard zawiesił głos. Dyszał ciężko. Jego oczy błyszczały. - A więc, panie dyrektorze, tak jak powiedziałem: pierdol się. Odwrócił się i ruszył do drzwi. Clive uczynił ostatni wysiłek, żeby pokazać, kto tu rządzi. - Będziesz tego żałował, Rokeby. Przyrzekam. - Nie, proszę pana. To pan będzie tego żałował. I to gorzko. Wyszedł, zatrzaskując za sobą drzwi. Nogi Clive'a drżały, kolana nagle zmiękły. Opadł ciężko na fotel. Chwytał powietrze krótkimi haustami, próbując się uspokoić i obmyślić plan działania. Tego samego wieczoru w domu Ackerleyów zadzwonił telefon. Marjorie leżała już w łóżku. Położyła się wcześnie, tłumacząc się bólem głowy. Oboje wiedzieli, że to kłamstwo, które miało ich uwolnić od ciężaru wzajemnej obecności. Henry podniósł słuchawkę. - Halo? Usłyszał przerywany sygnał. Ktoś dzwonił z automatu. Henry poczekał, aż wrzuci monetę. - Henry Ackerley przy telefonie. W odpowiedzi usłyszał tylko ciężkie dyszenie. - Halo. Kto mówi? Cisza. - Myślę, że pomylił pan numery. Odkładam słuchawkę. I wtedy odezwał się ledwie słyszalny szept: - Shooters Lane. Luty tysiąc dziewięćset czterdziestego ósmego roku. Cisza. Henry powoli odłożył słuchawkę. Ręka drżała mu tak mocno, że dopiero za trzecim razem trafił w widełki. Wtorek rano, czwarta lekcja. Dzień żałoby minął. Szkoła Kirkston Abbey wracała do zwykłego planu zajęć. , Nicholas Scott siedział samotnie w ławce w klasie Wellingtona, usiłując skupić się na książce do historii. Zakończyli omawianie wojny domowej i przeszli do nowego tematu, czyli restauracji monarchii. Była to pierwsza lekcja poświęcona nowemu zagadnieniu, więc Nicholas spodziewał się, że pan Stewart będzie się starał wzbudzić zaintere- sowanie klasy. On jednak polecił przeczytać rozdział z książki i zrobić notatki. Pan Stewart sprawiał wrażenie zamyślonego. Na biurku przed nim piętrzył się stos wypracowań do sprawdzenia^ ale wydawało się, że go to nie interesuje. Co jakiś czas zerkał na klasę, po czym szybko spuszczał głowę, jakby obawia- jąc się, że ktoś to zauważy. Rysy miał dziwnie ściągnięte. Wyglądał na przemę- czonego i zaniepokojonego. Może jest chory? Nicholas miał nadzieję, że nie. Lubił pana Stewarta. Ławka na końcu stała pusta. Nie było tam już ani George'a Turnera, ani Jamesa Wheatleya. O George'u nadchodziły pomyślne wieści. Ostatnia opera- cja ponoć się powiodła. Ma wrócić w następnym semestrze. A James... Nicholas wolał nie myśleć o Jamesie. Spojrzał na ławkę przy oknie, gdzie siedzieli Richard i Jonathan. Szeptali do siebie, złączywszy głowy. Ostatnio prawie w ogóle się nie rozstawali. Chłopcy żartowali, że zrośli się biodrami. Nicholasa to nie obchodziło. Richard wyjrzał przez okno na robotników znaczących linie na boisku. Jo- nathan czytał. Podrapał się po głowie, powstrzymał ziewnięcie i odwrócił się do klasy. Ich spojrzenia się spotkały. Na twarzy Jonathana malowało się przerażenie i nieme błaganie o pomoc. Trwało to ułamek sekundy. Richard odwrócił się do Jonathana. Ich głowy znów się zbliżyły. Podjęli przerwaną rozmowę. Nicholas poczuł ciepło rozchodzące się w piersi. Zaraz jednak przypomniał sobie ostatnie spotkanie z Richardem. Ciepło znikło, a zamiast niego pojawiła się pogarda. A więc Jonathan się boi. Dobrze mu tak. Nie zasługuje na współczucie. Nicholas przeniósł wzrok na książkę, ale nadal nie mógł się skoncentrować. Służąca zostawiła pocztę na tacy w holu. Elizabeth Howard przeszła do pokoju i otworzyła korespondencję. Martwiła się o Marjorie Ackerley. Chciała ją odwiedzić, ale nie miała ani chwili czasu. Rano znów zadzwoniła pani Wheatley. Wydawało się, że czerpie pociechę z ich rozmów; Elizabeth cieszyła się z tego, choć nie do końca ją rozumiała. Przecież mogła tylko słuchać i wyrażać współczucie. Ale być może tylko o to chodziło pani Wheatley; może inni członkowie rodziny za bardzo pogrążyli się w żałobie, żeby słuchać. Elizabeth była więc rada, ale i zasmucona. Rozmowy z panią Wheatley przy- woływały ciągle żywe wspomnienie brata; odkładając słuchawkę, była bliska łez. Smutek nie opuścił jej jeszcze, gdy zaczęła przeglądać pocztę. Nic nadzwy- czajnego. Zaproszenie na kolację; okólnik z klubu książki; rachunek telefoniczny. I kartka drogiego papieru listowego z trzema zdaniami zapisanymi starannym drukiem: TWÓJ MĄŻ RŻNIE TWOJĄ KUZYNKĘ. KAŻDY IDIOTA TO WIDZI. A TY NIE? Elizabeth wpatrywała się w kartkę. Pismo zamazało się jej przed oczami. Sięgnęła po kopertę. Nie było na niej znaczka - tylko nazwisko adresatki, napi- sane tymi samymi drukowanymi literami: DO RĄK WŁASNYCH PANI HOWARD. Kto to zrobił? Kto mógł coś takiego uczynić? Kto mógł coś takiego pomyśleć? I na jakiej podstawie? - Lizzie... Podskoczyła. W drzwiach stała Jennifer. - Przepraszam. Nie chciałam cię wystraszyć. Jak poszło? - Co? - Z panią Wheatley. Rozmawiałyście chyba z godzinę. - Jest bardzo przygnębiona. Jennifer przyjrzała się uważnie kuzynce. - Dobrze się czujesz? - Oczywiście. Dlaczego pytasz? - Bo jesteś blada. - To tylko ból głowy. - Drink dobrze by ci zrobił. Naleję dla ciebie i dla mnie. Coś ciekawego w poczcie? Elizabeth wystraszyła się. - Czemu pytasz? - Zdaje mi się, że otwierasz pocztę. Czyż nie? - Nie, nic ciekawego. Jennifer podeszła do barku. Elizabeth śledziła jej ruchy z kartką w zaciś- niętej dłoni. Lunch dobiegł końca. Za dziesięć minut rozpoczną się zajęcia sportowe. Jonathan był w drodze do szatni, gdy usłyszał, że ktoś woła go po imieniu. Był to Adam Fisher, jeden z gospodarzy internatu. - Telefon do ciebie. - Kto dzwoni? Adam wzruszył ramionami. - Jakaś kobieta. - Moja mama? - Nie wiem. Chciała z tobą rozmawiać. Telefon znajdował się w niewielkiej kabinie koło pokoi seniorów. Jonathan podniósł słuchawkę. - Halo! - Jonathan? - Tak. To nie mama. Nie rozpoznał głosu. - Mówi ciocia Richarda. - Pani Rokeby! - Jonathan zanknął drzwi i usiadł na wytartym krzesełku. Budka pachniała gumą do żucia. Na ścianach widniały tuziny wydrapanych inicjałów. - Przepraszam, że do ciebie dzwonię. Jonathan próbował zachować spokój. Dlaczego telefonuje? - Przykro mi z powodu tego, co się stało. - To miło z twojej strony, Jonathanie. Dziękuję. Głos pani Rokeby był napięty, lecz jak zwykle ciepły. - Chce pani porozmawiać z Richardem? - Nie. Chcę mówić z tobą. Musimy się zobaczyć. - Ze mną? - Jonathan starał się opanować drżenie głosu. - Dlaczego? - Nie mogę ci powiedzieć. Nie przez telefon. Proszę cię, Jonathanie. To ważne. Jonathan próbował znaleźć jakąś wymówkę, ale nic nie przychodziło mu do głowy. - Dobrze. - Nie mogę przyjechać dziś po południu, nie chcę zresztą przyjść do szko- ły. Nie chcę też, żeby Richard dowiedział się o naszym spotkaniu. Pamiętam, że masz rower. W pobliżu jest wioska Bowerton. Znasz ją? - Tak. - Jest tam pub, który nazywa się „The Fleece". Czy możesz się ze mną spotkać na parkingu o szesnastej? - Mam zajęcia sportowe. Nie wiem, czy skończymy do szesnastej. - A więc o wpół do piątej. Proszę cię, Jonathanie. Jonathan przełknął ślinę. - Dobrze. - Dziękuję. Będę czekać. Odłożył słuchawkę. Zaschło mu w gardle. Z korytarza dochodziły podnie- sione głosy i stukot butów z kołkami o kamienną podłogę. Marjorie Ackerley zapięła płaszcz. Henry obserwował żonę. - Czy naprawdę musisz wychodzić? - Trzeba zrobić zakupy. - A jeśli ktoś cię zobaczy w takim stanie? - Mamy jakichś znajomych w Yarmouth? - Każdy może się tam przypadkowo znaleźć. ~~ - Jeśli tak się tego obawiasz, to czemu nie pójdziesz sam? - Jestem chory, mówiłem ci. - Wyglądasz całkiem dobrze. - Pozory mylą. Marjorie wykonała gest w stronę twarzy. - Ze mną jest podobnie. Henry zwiesił głowę. - Przepraszam - powiedziała. - Mógłbyś mi powiedzieć, co się stało. - Nic się nie stało. , - Rozmawiaj ze mną, Henry. - Dlaczego? - Bo nie masz nikogo innego. Henry wpatrywał się w podłogę. - Idź, jeśli musisz. Usłyszał zamykanie drzwi i warkot silnika. Słyszał też dzwonek telefonu, ale nie odbierał. Niech dzwoni. Dziesięć minut później telefon zadzwonił jeszcze raz. Tym razem Henry odebrał. Znów usłyszał przerywany sygnał i dźwięk monety wrzucanej do au- tomatu. - Kto to?-szepnął Henry. Odpowiedział ten sam stłumiony głos: - Shooters Lane. Luty tysiąc dziewięćset czterdziestego ósmego roku. - Kto to? Czego ode mnie chcesz? Stłumiony śmiech. - Drzwi się otwierają. Już niebawem wszystkie trupy wyjdą na wolność. Cisza. Jonathan siedział w samochodzie z panią Rokeby. Pani Rokeby zostawiła silnik włączony, żeby było cieplej. Jonathanowi było duszno, ale nie śmiał spytać, czy może otworzyć okno. - Wczoraj zadzwonił do mnie pan Howard - oznajmiła pani Rokeby. Jonathan wiedział o wizycie Richarda w gabinecie dyrektora. - I co mówił? - Że rozmawiał z Richardem, że powiedział mu o tym, co się stało. - Pani Rokeby zaczęła kręcić obrączką. - I co? . / - Mówił dziwnym tonem. Sugerował, że może Richard czułby się lepiej w innej szkole. Że przebywanie z dala od rodziny źle na niego wpływa, i że być może w innej szkole łatwiej znalazłby wspólny język z kolegami. Powiedzia- łam, że to nieprawda. Że Richard utrzymuje kontakty z kolegami. Że zaprzyjaź- nił się z tobą i że wasza przyjaźń pomogła Richardowi. Wiem, że jest dla niego dobra. - Czy pan Howard twierdził, że jest inaczej? - spytał niepewnie Jonathan. - Nie powiedział tego. Zmienił temat. Zrozumiał, że nie chcę o tym roz- mawiać. Spytał o ojca Richarda i wyraził swoje współczucie dla niego. Jonathan przełknął ślinę. - Mnie też jest bardzo przykro. - Wiem. Bóg ci zapłać, Jonathanie. Jesteś dobrym chłopcem. Richard po- winien się cieszyć, że ma takiego przyjaciela. Pani Rokeby patrzyła na niego czule. Jonathan zawstydził się i spuścił gło- wę. Zaczynało padać. , - Dlatego zwracam się do ciebie o pomoc. - O pomoc? Skinęła głową, obserwując Jonathana z niepokojem. - Ale w czym ja mogę pani pomóc? - Nie chodzi o mnie, tylko o Richarda. To on potrzebuje twojej pomocy. - Richard? ^Jonathan popatrzył na panią Rokeby.-Richard nie potrzebu- je niczyjej pomocy. Uśmiechnęła się smutno. - Wszyscy tak myślą. Ty też. Oceniają go po pozorach. Widzą siłę i pew- ność siebie Richarda i wydaje im się, że to pełny obraz. Ale mylą się. Pani Rokeby ujęła dłoń Jonathana. - Powiem ci teraz coś, ale wpierw musisz mi przyrzec, że nikomu nie po- wtórzysz, Przyrzekasz? Jonathan znalazł się w pułapce. Pragnął wyskoczyć z samochodu i uciec, ale wiedział, że nie może. Skinął niepewnie głową. - Co Richard powiedział ci o swojej mamie? - Niewiele. Nie lubi o niej mówić. - Ale coś ci wspomniał, prawda? - Wiem tylko tyle, że bardzo ją kochał i że umarła, kiedy miał dziewięć lat. - Zawahał się. - I wiem, jak umarła. - Co ci powiedział? - Że przedawkowała lekarstwa. I że Richard przebywał wtedy u państwa. - Tak ci powiedział? - A to nieprawda? Potrząsnęła głową. - Chciałabym, żeby to była prawda. Może wszystko ułożyłoby się wtedy inaczej. Zaszlochała cicho. - Proszę nie płakać - powiedział niezręcznie Jonathan. Pani Howard uści- snęła jego dłoń. Wytarła oczy i zaczerpnęła głęboko powietrza. - Mama Richarda miała na imię Madelaine. Malcolm, ojciec Richarda, poznał jąna przyjęciu w Londynie kilka lat przed wojną. Była aktorką, ale nie zdobyła popularności. Grywała niewielkie role w filmach. Była bardzo piękną kobietą, najpiękniejszą, jaką kiedykolwiek widziałam. Richard jest do niej po- dobny. Wiesz o tym, bo widziałeś zdjęcia. Malcolm zakochał się niemal od pierwszego wejrzenia. Ona była bardzo nieśmiała i urocza. Wszystkich nas ocza- rowała. Miała dopiero dziewiętnaście lat. Prawie dziecko. Mieszkała ze swoim ojcem. Matka zmarła kilka lat wcześniej... nie lubiła o niej mówić. Malcolm szybko się oświadczył. Madelaine przyjęła oświadczyny, ale pod warunkiem, że zamieszkają w Londynie niedaleko domu ojca. Wydawało się to całkiem naturalne, że chce być blisko niego. Była w końcu jedynym dzieckiem, a on samotnym wdowcem. Po trzech miesiącach od spotkania pobrali się z Malcol- mem. Później widywaliśmy ich bardzo rzadko. Oni mieszkali w Londynie, a my w Norfolk. Odwiedzali nas od czasu do czasu. Zazwyczaj Malcolm przyjeżdżał sam. Nie zwracaliśmy na to uwagi. Madelaine była już w ciąży z Richardem, więc myśleliśmy, że nie ma ochoty podróżować. Zaproponowaliśmy, że ich odwiedzimy, ale Malcolm odparł, że Madelaine jest zmęczona gośćmi. Że wszystko się zmieni, kiedy dziecko przyjdzie na świat. Ale nic się nie zmieniło. Widywaliśmy ją jeszcze rzadziej. Tymczasem jednak wybuchła wojna, więc nie było łatwo podróżować. Tak to sobie tłumaczyliśmy. I nagle pewnej nocy zjawił się u nas Malcolm. Wyglądał okropnie. Powiedział, że musi z kimś po- rozmawiać. Że zwariuje, jeśli komuś nie powie. Zawahała się i popatrzyła uważnie na Jonathana. - Przyrzekasz, że nikomu tego nie powtórzysz? Jonathan chciał powiedzieć, że woli tego nie słyszeć, ale skinął tylko głową. - Malcolm opowiedział nam, że kiedy wrócili z podróży poślubnej, zjawił się u nich ojciec Madelaine. Powiedział, że Malcolm musi dowiedzieć się cze- goś o Madelaine i ojej matce. Oznajmił, że matka Madelaine była najbardziej charyzmatyczną kobietą, jaką w życiu spotkał. Miała w sobie wewnętrzną ener- gię. Mówiła wszystko otwarcie, nie obawiając się nikogo. Zawsze stawała śmiało przeciwko tym, którzy mają władzę. Ojciec Madelaine powiedział, że właśnie za to ją pokochał. Ale wkrótce po urodzeniu Madelaine zmieniła się. Zachowy- wała się tak, jakby nie umiała zapanować nad gniewem, który w niej płonął. Ojciec Madelaine starał się ukrywać to przed ludźmi. Wierzył, że sobie z tym poradzi. Ale pewnego dnia Madelaine stłukła talerz i matka wpadła we wście- kłość. Zaciągnęła ją do łazienki i próbowała utopić w wannie. Zrobiłaby to, gdyby nie interwencja męża. Wiedział już, że coś trzeba zrobić, więc umieścił ją w za- kładzie. Spędziła tam ostatnie dziesięć lat życia. Powiedział Malcolmowi, że Madelaine nie jest taka jak matka. Że jej cho- roba nie przeszła na córkę, ale wywarła na nią pewien wpływ. Od czasu, gdy matka trafiła do szpitala, Madelaine wpada niekiedy w depresję i wtedy ucieka w swój własny świat Powiedział, że to nie powinno być wielkim problemem. Że wystarczy trochę czułości i zrozumienia, którą on zawsze jej dawał. Chciał- by robić to dalej, ale okazało się, że jest chory i być może nie pożyje już długo. Zdawał sobie sprawę z tego, że powinien był powiedzieć o wszystkim Malcol- mowi przed ślubem, ale zależało mu, żeby ktoś zaopiekował się Madelaine, kiedy on już nie będzie w stanie. Możesz sobie wyobrazić, że Malcolm był wstrząśnięty. Ale powiedział so- bie, że to nieważne. Uwielbiał żonę. Przyrzekł, że otoczy ją opieką i zapewni tyle miłości, ile będzie trzeba. Okazało się jednak, że nie jest to takie łatwe. Malcolm to dobry człowiek, ale cierpliwość nie zalicza się do jego cnót. Nigdy nie znalazł się w podobnej sytuacji i choć bardzo się starał, nie dawał sobie rady. Przez kilka miesięcy Madelaine była słodką dziewczyną, w której się zakochał, i nagle, bez żadnych znaków ostrzegawczych, uciekała w jakiś inny świat, niedostępny dla Malcolma. Nikt nie mógł tam dotrzeć oprócz jej ojca. IRicharda. Uwielbiała Richarda. Po prostu za nim szalała. Kiedy był malutki, godzina- mi trzymała go na kolanach i śpiewała; czasami płakała na myśl o tym, co chciała jej zrobić matka. Miała obsesję na jej punkcie. Panicznie się bała, że skończy tak samo jak ona. Richard także uwielbiał Madelaine. Był takim ślicznym dziec- kiem. Bardzo się o niego martwiłam. Widziałam go tylko kilka razy i zawsze próbowałam się do niego zbliżyć, ale nie mogłam. Miał w sobie siłę, jakiej nie widziałam u żadnego innego dziecka. Chyba wiedział, że pragnę się nim opie- kować, i bronił się przed tym. Nie chciał opieki. To on był tym, który daje opie- kę. Dlatego tak bardzo kochał matkę, bo wiedział, że ona go potrzebuje. Rozu- miał jej chorobę o wiele lepiej niż Malcolm. Niemal od chwili, gdy zaczął mó- wić, wiedział, jak wyprowadzić ją z mroku i przywołać uśmiech. Tak jak jej ojciec. Kiedy Richard miał pięć lat, dziadek zmarł. Po pogrzebie poszliśmy wszy- scy do ich domu. Pamiętam, że Madelaine płakała, a Richard siedział koło niej jak mężczyzna, pocieszał ją i zapewniał, że wszystko będzie dobrze, że będzie się nią opiekował. I pamiętam coś jeszcze, Kiedy Malcolm próbował pocieszać Madelaine, Richard zmierzył go wrogim spojrzeniem. Teraz, po śmierci dziad- ka, uważał, że matka należy do niego i nie chciał się nią dzielić z nikim. Nawet zMalcolmem. Malcolm spędzał coraz mniej czasu w domu. Choroba Madelaine przybie- rała na sile, jej depresje pogłębiały się, a on nie umiał sobie z nimi radzić. Wy- najął gosposię, a sam trzymał się z dala. Ja i mój mąż próbowaliśmy wytłuma- czyć mu, że nie powinien tak postępować, że to nie jest w porządku wobec Madelaine i Richarda, ale to nic nie dawało. Wszystko było po staremu. I nic by się nie zmieniło, gdyby nie spotkał Catherine. Poznałeś ją, prawda? Wiesz, jaka była. Nie dorównywała urodą Madelaine i nie miała jej czaru. Miała za to w so- bie ciepło i dobroć, więc Malcolm dostrzegł dla siebie szansę na zwyczajną miłość, której potrzebował, a której nie mógł otrzymać od Madelaine. Postano- wił więc wziąć rozwód... Zawahała się. - Proszę mówić. - I odizolować Madelaine od Richarda. Błagałam go, żeby tego nie robił. Przekonywałam, że Richard jest dla niej wszystkim i że najgorszą rzeczą, jaką mógłby jej zrobić, jest groźba odebrania syna. Ale Malcolm nie chciał słuchać. Powiedział, że jest to winien Richardowi, że zawiódł go jako ojciec i chce to naprawić. Mówił, że zapewni Madelaine najlepszą opiekę. Uważał, że tak bę- dzie najlepiej i że przekona do tego Madelaine. Rzecz jasna, Madelaine nie zrozumiała. Przeraziła się. Chyba pomyślała, że chce ją umieścić w zakładzie, tak jak ojciec matkę. Błagała, żeby nie odbie- rał jej Richarda. A Richard stwierdził, że nie odejdzie od matki. Powiedział, że nienawidzi Malcolma i że go nie potrzebują. Że może sobie odejść ze swoją nową kobietą i zostawić ich w spokoju. Malcolm się rozgniewał. Powiedział Madelaine, że chciał jak najlepiej i że przeprowadzi swój zamiar bez względu na to, czy ona tego chce, czy nie. A potem wyszedł. Następnego ranka Madelaine odprowadziła Richarda do szkoły, a gosposi powiedziała, że boli ją głowa i musi się położyć do łóżka. Poprosiła, żeby jej nie przeszkadzać. Kiedy Richard wrócił, gosposia czekała na niego z herbatą. Powiedział, że idzie na górę. Gosposia tłumaczyła, że mama nie czuje się do- brze, że lepiej nie przeszkadzać jej w odpoczynku, ale on nalegał. Powiedział, że mama na pewno chce go zobaczyć i że zostanie u niej tylko kilka minut. Kiedy długo nie wracał, gosposia zaczęła go wołać. Zawołała raz i drugi, ale Richard nie schodził. Postanowiła więc pójść po niego. Znalazła oboje w łazience. Madelaine nie żyła od kilku godzin. Podcięła sobie żyły. Richard siedział koło niej na podłodze i opowiadał, co robił tego dnia w szkole, tak jakby matka żyła. Był w szoku. Nawet nie zauważył wejścia gosposi. Zjawił się Malcolm, a potem pogotowie i policja. Wszyscy byli w po- koju na dole, kiedy gosposia przyprowadziła Richarda. Nadal pozostawał w szo- ku, nic nie mówił. Ręce miał splecione na plecach. Malcolm płakał. Powiedział do Richarda, że go kocha i że będą sobie wzajemnie pomagać. Wyciągnął do niego ręce. Okazało się, że Richard trzymał w dłoni nóż. Rzucił się z nim na ojca. Mal- colm zasłonił się, a Richard przebił mu rękę na wylot. Malcolm do dziś ma bliznę i zawsze będzie ją miał. Richard krzyczał, że to wina Malcolma, że oj- ciec jest mordercą i że go zabije. Piana wystąpiła mu na usta. Trzech policjan- tów zdołało go w końcu przytrzymać i dopiero wtedy lekarz zrobił mu zastrzyk uspokajający. Od tej pory nigdy nie pozwolił nikomu zbliżyć się do siebie. Próbowałam bez końca, ale na próżno. Otoczył się fortecą i nikogo do niej nie wpuszcza. Przez wiele lat wydawało się, że jedyne uczucia, do jakich jest zdolny, to niena- wiść do ojca i pogarda do wszystkich innych ludzi. I zostałoby tak na zawsze, gdyby nie ty. Ty jesteś pierwszą osobą, której pozwolił się do siebie zbliżyć od śmierci matki. Dla ciebie to pewnie zwykła przyjaźń. Taki chłopiec jak ty ma na pewno wielu przyjaciół. Ale dla mnie i mojego męża to cud. W jego życiu było tyle bólu, tyle gniewu i nieszczęścia. Prawie straciliśmy nadzieję, że cokolwiek może się zmienić. Przyjaźń z tobą to jakby zwrot w jego życiu. Ja i mój mąż mamy nadzieję, że już wkrótce Richard zdoła pogodzić się z ojcem i zapomni o nienawiści. Dlatego tak bardzo zaniepokoił nas telefon pana Howarda. Zmiana szkoły to ostatnia rzecz, jakiej Richard potrzebuje. Byłoby to najgorsze, co może mu się przytrafić. Uważasz, że on jest silny, prawda? Myślisz, że nikogo nie potrze- buje. Ale to nieprawda. On potrzebuje ciebie, Jonathanie. Potrzebuje twojej przyjaźni. Jeśli może się otworzyć przed tobą, być może zdobędzie się na to wobec innych ludzi. Proszę cię więc, żebyś się nim opiekował. Wiesz, jaki uparty i impulsywny potrafi być Richard. Bóg jeden wie, ile razy naraził się z tego powodu na kłopoty. Chcę żebyś powstrzymał go od wszystkiego, co może skło- nić pana Howarda do wyrzucenia go ze szkoły. Nie wiem, co stałoby się z Ri- chardem, gdyby was rozdzielono. Nie wiem, co stałoby się ze mną. Pani Rokeby nadal trzymała dłoń Jonathana. Chciał ją wyrwać, czuł się tak, jakby zapadał się w ruchome piaski. - Rozumiesz, prawda? Jonathan skinął głową. Rozumiał bardzo dobrze. Teraz rozumiał już wszystko. Matkę Richarda prześladował strach przed losem jej matki. Madelaine bała się, że pewnego dnia ona sama może zadać ból swemu dziecku, tak jak matka zadała ból jej. Lecz jej obawy były niepotrzebne. Nie odziedziczyła szaleństwa matki. Choroba ominęła jedno pokolenie i odrodziła się w dziecku, które Ma- delaine tuliła czule w ramionach. Jej matka była psychopatką. Tak samo jak Richard. - Pomożesz mi, prawda? Jonathan miał wrażenie, że za chwilę sam zwariuje. Chciał wyskoczyć z sa- mochodu i uciekać. Uciekać przed rozpaczą i strachem. Ale nie było dokąd uciec. To nie senny koszmar, z którego można się prze- budzić. To działo się naprawdę. Skinął głową. - Dziękuję - szepnęła pani Rokeby i załkała. Jonathan także się rozpłakał. Wrócił do szkoły po szóstej. Na biurku w pokoju czekała na niego kartka: JON, GDZIE JESTEŚ? SZUKAŁEM CIĘ WSZĘDZIE. PRZYJDŹ DO MNIE PO KOLACJI. R. Zwinął kartkę w kulkę i rzucił na podłogę. Wiedział, że Richard będzie go szukał. Zastanawiał się, gdzie może się ukryć. Elizabeth Howard siedziała przy kolacji w towarzystwie męża i kuzynki. Nie rozmawiali wiele; przeważnie mówiła Jennifer. Clive nie przestawał myśleć o niedawnej tragedii. Grzebał widelcem w talerzu bez chęci, podobnie jak Elizabeth, którą także pochłaniały myśli. Dotyczyły jednak czegoś zupełnie innego. Przyglądała się mężowi. Był jakiś nieswój. Zawsze się tak zachowywał w obec- ności Jennifer. Elizabeth wiedziała, że jej nie lubi. Nigdy się z tym nie krył. Okazywał to aż nazbyt demonstracyjnie. Dlaczego? - A więc?- spytała Jennifer. Elizabeth ocknęła-się z zamyślenia. - Przepraszam, co powiedziałaś? - Twoje myśli szybują gdzieś bardzo daleko. - Myślałam o pani Wheatley. ~ - Proponowałam wycieczkę do Norwich. Elizabeth instynktownie potrząsnęła głową. Nagle poczuła niechęć do prze- bywania sam na sam z Jennifer. - Czemu nie? Odpoczynek od tego wszystkiego dobrze by ci zrobił. - Nie wiem. - Jestem pewna, że Clive nie miałby nic przeciwko temu. Prawda, Clive? Przeżyjesz kilka godzin bez żony? Clive podniósł głowę. - Oczywiście. Możesz jechać, Lizzie. Jennifer ma rację. Powinnaś odpo- cząć. - A więc ustalone - oznajmiła Jennifer. - Pojedziemy po południu. - Dlaczego nie rano? - spytał Clive. - Wielkie nieba, to niemożliwe - zatrwożyła się drwiąco Jennifer. - Prze- cież nie znieślibyście tak długiej rozłąki. Clive wzruszył ramionami. - Jak chcesz. Zerknął na Jennifer przewracając oczami, po czym przeniósł wzrok na talerz. Jennifer odpowiedziała mu tym samym. Elizabeth obserwowała ich w milczeniu. Czasami zaczepki Jennifer ją drażniły, ale nigdy tego nie okazywała. Wie- działa, że Jennifer zazdrości im szczęścia, Zawsze życzyła kuzynce, żeby zna- lazła sobie własne szczęście. Może już je znalazła. Nie, to niemożliwe. Jennifer nigdy by tak nie postąpiła. Jennifer kocha swoją kuzynkę. Kuzynkę, która ma wszystko, czego pragnie Jennifer. To szaleństwo! Nawet gdyby Jennifer czuła coś do Clive'a, nie mogłaby liczyć na wzajemność. Clive uwielbia ją, Elizabeth. Ciągle powtarza, jak bar- dzo ją kocha. I że jego życie straciłoby bez niej wszelki sens. Dlaczego tak często to mówi? Czyżby potrzebował zapewnień, że nigdy jej nie straci? A może próbuje przekonać samego siebie? Ten anonim nic nie znaczy. Ktoś napisał go, żeby im zaszkodzić. To nie ma nic wspólnego z prawdą. Jennifer uśmiechnęła się. Elizabeth odpowiedziała wysilonym uśmiechem. Drżącą ręką sięgnęła po kieliszek. Czas nauk rozpoczął się pół godziny temu. Brian Harrington wieszał w ho- lu internatu Old School House ogłoszenie o meczu rugby, kiedy w oddali usły- szał czyjeś kroki. Pomyślał, że to któryś z opiekunów robi obchód internatu. W korytarzu łączącym Old School z Abbey House ukazał się Richard Ro- keby. Minął Briana i skierował się do pokoi czwartej klasy. - Co ty wyprawiasz^ do cholery?! - ryknął Brian, Richard nie zwrócił na niego uwagi. - Do ciebie mówie. Richard odwrócił się. Brian mierzył go wściekłym wzrokiem. - Jak śmiesz włóczyć się po naszym internacie w czasie nauki? Wytłu- macz się! Richard uderzył go łokciem w twarz, łamiąc nos. Brian krzyknął i zatoczył się. Richard z całej siły kopnął go w podbrzusze. Brian zwinął się wpół. Ri- chard obszedł go i kopnął w głowę. Brian jęczał na podłodze. Richard złapał go za włosy i spojrzał z bliska w twarz. - Jeśli ktoś zapyta, co się stało? powiedz, że spadłeś ze schodów. Głupio byłoby przyznać się, że dostałeś wycisk od czwartoklasisty. Uderzył głową Briana o podłogę, odwrócił się na pięcie i poszedł dalej. Jonathan siedział przy biurku. Książki leżały zamknięte - i tak nie mógł się skoncentrować. Nie był pewien, czy jeszcze kiedykolwiek będzie w stanie się skupić. Nie można tak dłużej. Trzeba coś zrobić. Ale co? Nikomu nie mógł powie- dzieć, bo i tak nie uwierzą. Zrobią to samo, co wielebny Porter: uznają, że to dziecinada. Jonathan oddałby wszystko, żeby to była prawda. A jeśli uwierzą, to co? Nie będzie mógł liczyć na zrozumienie i przebacze- nie. Wszyscy odwrócą się od niego ze zgrozą jak od potwora. Oto cena, którą przyjdzie zapłacić za to, co uczynił. Na tym świecie. Otwarły się drzwi i stanął w nich Richard. W jego oczach płonęła wście- kłość. Jonathan bał się, że straci panowanie nad sobą. - Czekałem, a ty nie przyszedłeś. Gdzie byłeś, do diabła? Jonathan przełknął ślinę. - Nigdzie. Oczyma wyobraźni widział kobietę próbującą utopić córkę w wannie. - Nie kłam. - Jeździłem na rowerze. - Dlaczego? - Chciałem coś przemyśleć w spokoju. - Kłamiesz. - Nie kłamię. Jonathan czuł, jak pot występuje mu na czoło. - Chciałeś się przede mną ukryć. - Nie, przysięgam. Bałem się, to wszystko. Chciałem zostać sam i pomy- śleć trochę. - Dlaczego się bałeś? Przecież się tobą opiekuję. Wiesz o tym. - Ale... - Ale co? Chcesz powiedzieć, że nie potrafię? - Oczywiście, że nie... - Do tej pory wywiązywałem się z tego zadania. Pamiętasz, jakie było twoje życie, zanim ja się w nim zjawiłem? Jak się obchodzili z tobą różni Wheatley- owie i Ackerleyowie? Ja położyłem temu kres. - Wiem. Nie powiedziałem, że... - Beze mnie nie przeżyjesz. Potrzebujesz mnie. Nie zapominaj o tym. - Richard pogładził Jonathana po policzku. Jonathan spojrzał na jego dłoń. - Masz krew na palcach. Richard uśmiechnął się. - Drobna sprzeczka z Brianem Harringtonem. Nie martw się. Szkoda, że nie widziałeś, jak wyglądał. - Biłeś się z gospodarzem internatu?! - Nikomu nie piśnie słówka. Postarałem się o to. Następny obraz. Mały chłopczyk rzucający się z nożem na ojca, ze śmier- telną nienawiścią wypisaną na twarzy. Jonathan poczuł mdłości. - Richard, ja naprawdę się boję. Chcę komuś powiedzieć. - Nie ma mowy. - Nie daję już sobie rady. Potrzebuję tego. - Potrzebujesz tylko mnie. Komu powiesz? Ojcu? - Richard roześmiał się. - Myślisz, że go to obchodzi? Te słowa zraniły Jonathana. - Nie mów tak! - On nie dba o ciebie. Czemu nie chcesz się z tym pogodzić? - Richard, proszę cię... Zegarek Jonathana leżał na biurku. Richard podniósł go, odwrócił i prze- czytał inskrypcję. - Kochasz ojca, prawda? - Przecież wiesz, że tak. - Tak - powiedział wolno Richard - wiem. Przerzucał zegarek z ręki do ręki. Jonathan przyglądał się temu jak zahip- notyzowany. - Kochasz go bardziej niż mnie? Jonathanowi zaschło w gardle. Nie mógł wydobyć słowa. - Tak myślałem - rzekł wolno Richard. Upuścił zegarek na podłogę i zmiażdżył go obcasem. Pochylił się do Jona- thana. - Mogę zrobić to samo z twoim ojcem, jeśli zechcę. Wiesz o tym. Potrze- bujesz mnie! Nie przeżyjesz beze mnie! Jestem najważniejszą osobą w twoim życiu i jeśli spróbujesz mnie zostawić, przysięgam na Boga, że go zniszczę! Odwrócił się i wyszedł, trzaskając drzwiami. Szczątki zegarka drgnęły od wstrząsu. Przed chwilą rozpoczęło się poranne nabożeństwo. Alan Stewart siedział w opuszczonym internacie Abbey House, wpatrując się w kartkę, którą ktoś wsunął nocą pod drzwi jego pokoju. TO TYLKO KWESTIA CZASU. POLICJA CIĘ DOPADNIE. CZY WIESZ, JAK KOŃCZĄ ZBOCZEŃCY WWIEZIENIU? WYBIERZ ŁATWIEJSZE WYJŚCIE. ZABIJ SIĘ. To niemożliwe. Byli bardzo ostrożni. Nikt nie mógł się dowiedzieć. A jednak ktoś wiedział. Alan próbował sobie wmawiać, że pierwsza kartka miała inne znaczenie, że ktoś oskarżył go jedynie o to, że zawiódł Paula Ellersona jako nauczyciel. Był przecież jego opiekunem naukowym, a wszyscy uważali, że to strach przed egzaminami pchnął Paula do samobójstwa. Alan wiedział, że się okłamuje, ale kurczowo trzymał się złudzeń. Teraz nie miał już żadnych. Policja nic jeszcze nie wie. Był tego pewien. W przeciwnym razie już by go pewnie odwiedzili. Nie traciliby czasu. Czy zdołają udowodnić mu winę? Nie istnieją żadne materialne dowody. Nie ma listów ani kartek; dopilnowali tego. Mógł się jakoś wytłumaczyć ze spędzonych razem wakacji. Byli przyjaciółmi, to wszystko. Może uwierzą... albo i nie. To bez znaczenia. Liczy się to, co udowodnią. Ale będzie śledztwo. Nazwisko Alana trafi na pierwsze strony gazet. Wszy- scy się dowiedzą. Przyjaciele, rodzina. Brud pozostanie. Już nigdy nie będzie mógł uczyć. Jego kariera legnie w gruzach. Jaki rodzic zgodzi się na to, żeby jego syna uczył ktoś oskarżony o takie przestępstwo? Alan słyszał w głowie głos krzyczący, żeby uciekał, póki jeszcze może. Wy- jechał za granicę. Jak najdalej stąd. Lecz ucieczka równałaby się przyznaniu do winy, której nie będą mogli dowieść. A jeśli ucieknie, nigdy nie będzie mógł wrócić. Spędzi resztę życia jak zbieg, ustawicznie oglądając się za siebie, w stra- chu przed karzącą ręką prawa. A jeśli zostanie? Będzie zawsze zdany na łaskę szantażysty, będzie musiał mu płacić, a tamten i tak prędzej czy później wyda go policji. Będzie żył w wiecz- nym strachu, w każdej chwili spodziewając się hańby. To już koniec. Nie powstrzyma tego, cokolwiek uczyni. Lecz w głębi duszy Alan wiedział, że koniec nastąpił tego wieczoru, gdy zerwał z Paulem z obawy przed tym, co pomyślą inni; gdy odrzucił jedyne praw- dziwe szczęście, jakie poznał w życiu. Dlatego cokolwiek się zdarzy, zasłużył na to. Nie mogą gardzić nim bar- dziej niż on sam gardzi sobą. W oddali usłyszał głosy. Nabożeństwo skończyło się. Alan podniósł się i jak w transie zaczął zbierać książki. Marjorie Ackerley wstała późno. Wieczorem bolała ją głowa i musiała wziąć tabletki, żeby zasnąć. Schodząc na dół, była pewna, że Henry wyszedł już do szkoły. Ale myliła się. Siedział w saloniku, nadal ubrany w szlafrok. Twarz posza- rzała mu z niewyspania. - Henry? - Cisza. Henry patrzył gdzieś w przestrzeń. - Co robisz? Źle się czujesz? Milczenie. Marjorie przestraszyła się. - Henry, co się stało? - Ktoś wie. - Co? - Ktoś wie. Jego głos dochodził jakby z oddali, niczym głos ducha. Marjorie zrozumia- ła; zakręciło jej się w głowie. - Nie wierzę! - A jednak. - To niemożliwe! - Wieczorne telefony. Właśnie o to chodziło. Potrząsnęła głową. -Nikt nie mógł wiedzieć. - Ale ktoś wie, mówię ci. Myślisz, że wymyśliłbym coś takiego? Nogi ugięły się pod Marjorie. Usiadła. Popatrzyli na siebie. - Kto to jest?-spytała. - Nie wiem. - Czego chce? Pieniędzy? - Nic o tym nie mówił. - Ale powie. Bo o co innego mogłoby mu chodzić? - O sprawiedliwość. - Niemożliwe. Niczego nie może udowodnić. - A jeśli może? - Nie może, przecież oboje dobrze o tym wiemy. - A jeśli jednak może? - Henry przesunął dłonią po rzedniejących wło- sach. - Co wtedy? Marjorie przemówiła najłagodniejszym głosem, na jaki potrafiła się zdobyć: - Henry, posłuchaj. Ten ktoś nic nie może wiedzieć na pewno. Gdyby wie- dział, odezwałby się od razu. Ktoś próbuje nas zastraszyć, to wszystko. - Nas? To o mnie mu chodzi, nie o ciebie. ^ Marjorie spuściła głowę. - O mnie też by mu chodziło, gdyby wiedział wszystko - powiedziała bar- dzo cicho. Henry popatrzył z przerażeniem na żonę. - Ale nie wie wszystkiego, prawda? Potrząsnęła głową. - Wiem, że to niemożliwe. Oczywiście, że nie. Ale jeśli ktoś się dowie- dział? - Zaczął kołysać się w przód i w tył. - Co zrobimy? - Poradzimy sobie. Henry nie słuchał, pogrążony w swym strachu. - A jeśli ktoś wie? Boże, co się ze mną stanie? Co ze mną zrobią? Marjorie położyła rękę na dłoni Henry'ego. - Nic się nie stanie, jeśli staniemy ramię w ramię, tak jak wtedy. Razem mamy dość siły. Musisz mi tylko zaufać. Wyrwał rękę, jakby bał się zarazić jakąś straszną chorobą. - Staniemy ramię w ramię? Uważasz, że tak można określić to, co wów- czas zrobiliśmy? - Henry... - To nie ma nic wspólnego z trzymaniem się razem! Chodzi o to, kto ma władzę! - Zerwał się na równe nogi. - Zawsze o to chodziło! - To nieprawda! - Wykorzystujesz to, żeby mną manipulować! Tak samo jak wtedy! Marjorie wstała. - Henry, nie mamy na to czasu! Nazywaj to jak chcesz, ale w tej chwili liczy się tylko to, że się nawzajem potrzebujemy! Musimy trzymać się razem. Tylko w ten sposób możemy przetrwać. Nagle strach na twarzy Henry'ego ustąpił miejsca czemuś, co przypomina- ło żal. - A jeśli przetrwamy, to co? - spytał. Marjorie milczała. - Co wtedy? - powtórzył. Potrząsnęła głową. - Proszę cię, Henry. Nie teraz. - Idę na spacer. Potrzebuję powietrza. Wrócę niebawem. A ty zastanów się, co dalej. Wyszedł. Marjorie usiadła i zaczęła kołysać siew przód i w tył, tak jak przed- tem Henry. Ostatnia poranna lekcja dobiegła końca. Chłopcy wysypali się na korytarz i ruszyli w stronę jadalni. Nicholas kroczył obok Perrimanów. Michael martwił się, że nie zaliczył testu z geografii, który przed chwilą pisali, a Stephen próbował go pocieszać. Nicholas odwracał się co chwila, szukając wzrokiem Jonathana, który siedział dzisiaj sam. Richard pojechał na pogrzeb macochy. Wszyscy już wyszli, a Jonathan nadal się nie pokazywał. - Muszę wrócić do klasy. Czegoś zapomniałem - powiedział Nicholas. - Idźcie. Zaraz was dogonię. Jonathan siedział w ławce, bezwiednie przekładając książki z miejsca na miejsce. Nie od razu spostrzegł Nicholasa. Popatrzyli na siebie niepewnie, jak dwaj szermierze w pojedynku, którzy nie mogą się zdecydować, kto ma wykonać pierwszy ruch. - Jak ci poszło? - spytał Jonathan. - Co? - Test - Lepiej niż tobie. Nic nie napisałeś. Siedziałeś i patrzyłeś przed siebie. - Nie mogłem się skupić. - Nic dziwnego. Trudno się skupić, kiedy Richard nie trzyma cię za rączkę. Jonathan zawstydził się. Nicholas patrzył na niego z satysfakcją. - Powiedz Richardowi, że moja rodzina przesyła mu najlepsze życzenia. Jonathan spuścił głowę. - Powiedz mu, że moja babcia jeszcze się nie zagazowała, ale nie tracimy nadziei, że to zrobi. Powiedz mu, że wszyscy byliby szczęśliwsi, gdybym to ja umarł zamiast brata, ale musimy sobie z tym jakoś radzić. - Przepraszam. - Do diabła z twoimi przeprosinami! Nie potrzebuję ich! Nienawidzę cię za to, co zrobiłeś! Żałuję, że nie zginąłeś zamiast Wheatleya! Odwrócił się. Wiedział, że zranił Jonathana. Wmawiał sobie, że się cieszy. Bardzo potrzebował satysfakcji. Ale w oczach nadal miał obraz siebie i Jona- thana siedzących na armacie na plaży Southwold, roześmianych. To były dobre czasy. Przeżyli tak wiele dobrych chwil. Nicholas pragnął, żeby wróciły. Zamknął drzwi i odwrócił się. Coś ścisnęło go w gardle. - Dlaczego to zrobiłeś? - Nie, proszę cię... - Ufałem ci. Byłeś moim najlepszym przyjacielem. Jak mogłeś mu powie- dzieć? - W oczach Nicholasa zalśniły łzy. - Byłeś jedynym człowiekiem, któ- remu ufałem. Jak mogłeś mi to zrobić? - Nie chciałem cię zranić. Musisz mi uwierzyć. - Chcę tylko zrozumieć. Jonathan potrząsnął głową. - Proszę. - Richard cię nienawidzi. Naprawdę. Nicholas patrzył na niego z niedowierzaniem. - I dlatego mu powiedziałeś? - Nie rozumiesz! - Jonathan był bliski łez. - Nie wiesz, jak potężna jest jego nienawiść. Bałem się. On nie mógł znieść twojej obecności. Ciągle o tym mówił. Nie chciałem cię stracić. Powiedziałem mu, bo zdawało mi się, że za- cznie ci współczuć i dzięki temu przestanie nienawidzić. Ale byłem głupi! On nie wie, co to współczucie. Jeśli zdradzisz mu bolesną tajemnicę, on wykorzy- sta to, żeby cię zranić jeszcze mocniej^ - A więc nie śmiałeś się ze mnie? Nie potraktowałeś tego jako żart? - Jezu, nie! Jak bym mógł? - zaszlochał Jonathan. - Wiem, jak bardzo cię to zabolało. Nigdy nie mógłbym się z tego śmiać. Tak samo jak ty nigdy nie śmiałeś się z tego, co mówiłem o ojcu i macosze, i o Paulu Ellersonie! Ufali- śmy sobie, a ja cię zdradziłem. Masz prawo mnie nienawidzić, ale musisz mi uwierzyć, że nie zrobiłem tego, aby cię zranić. Zrobiłem to, bo chciałem zacho- wać twoją przyjaźń, a wiedziałem, że on na to nie pozwoli. Nicholas otarł łzę, która płynęła po jego policzku. Znów poczuł ciepło w pier- si, tak jak wczoraj, gdy ich wzrok spotkał się na lekcji. Ale tym razem to nie było złudzenie. Było to ciepło przebaczenia i odzyskania czegoś, co wydawało się na zawsze stracone ~— - Wierzę ci - rzekł cicho. - I rozumiem. Usiadł koło Jonathana, starając się powstrzymać drżenie głosu. - Nie płacz, Jon. Wszystko będzie dobrze. - Po tym, co zrobiłem? - Nic nie zrobiłeś. - A James Wheatley? A macocha Richarda? - To nie twoja wina. - Nie? - Jonathan spojrzał na Nicholasa. - Wiesz, że to nieprawda, równie dobrze jak ja. Przez chwilę siedzieli w milczeniu. - A nawet jeśli to twoja wina - odezwał się Nicholas - to moja także. - Ty nie brałeś w tym udziału. Nawet kiedy byłeś obecny, nie uczestniczy- łeś w tym, co robiliśmy. - Może i nie, ale nie próbowałem cię powstrzymać. - I tak by ci się nie udało. Nie mogłeś powstrzymać Richarda. Nikt nie mógł tego zrobić. Nicholas spostrzegł, że Jonathan się trzęsie. - O co chodzi, Jon? - To jeszcze nie wszystko. Nie wiesz o innych sprawach. Boję się, Nick. Naprawdę się boję. - Powiedz mi. Mnie możesz zaufać. Przecież wiesz. Jonathan zdołał się uśmiechnąć. - Wiem. Jesteś najlepszym przyjacielem, jakiego miałem. Tak mi przy- kro... - Nieważne - przerwał Nicholas. - To już minęło. Powiedz mi, co się dzieje. Clive siedział przy biurku, przygotowując mowę na jutrzejsze spotkanie szkoły poświęcone Jamesowi Wheatleyowi. Przeczytał to, co dotąd napisał i skrzywił się z niesmakiem; Nigdy nie przepadał za Jamesem Wheatleyem i można to było wyczuć w tonie przemówienia. Zwinął papier w kulkę i cisnął do kosza. Usłyszał skrzypienie podłogi w holu. W drzwiach stanęła Jennifer. - Zdawało mi się, że miałaś być w Norwich. - Jedziemy, ale trochę później. - Jennifer przewróciła oczami. - Lizzie po- szła odwiedzić tę swoją przyjaciółkę. Marjorie, zdaje się. Wróci za pół godziny. Wtedy wyjedziemy. - Rozumiem. - Clive sięgnął po nową kartkę. Jennifer weszła do pokoju i zamknęła drzwi. Clive obserwował ją z niechęcią. - Czy masz mi jeszcze coś do powiedzenia? - A nie mogę tak po prostu przyjść do ciebie? - Pracuję. - Widzę. Wiecznie zapracowany Clive. Moja kuzynka to prawdziwa szczę- ściara. Clive poczuł wzbierającą złość. Stłumił ją w sobie. - Nie zaczynaj. - Ja? O ile pamiętam, to ty wszystko między nami zacząłeś. - Nigdy niczego między nami nie było. - Naprawdę? - Dobrze wiesz, że nie. Jestem zajęty. Nie mam czasu. - Nie masz czasu dla mnie, jeśli dobrze rozumiem? Clive wyczuł irytację w jej głosie. - Możesz myśleć, co chcesz. - Kiedyś miałeś. Clive zaczerpnął głęboko powietrza. - Jennifer, myślę, że nie powinnaś tu być. - Pójdę sobie, jak tylko Lizzie wróci. Odłożył pióro. - Nie to miałem na myśli. - Aco? - Że powinnaś wyjechać. Że nie powinnaś nas odwiedzać. To nie wycho- dzi nikomu na dobre. - Może tobie. Ale mnie tak, i to bardzo. - Jesteś dzięki temu szczęśliwsza? - Clive wstał. - Czy twoje życie jest aż tak puste, że jedyną przyjemność czerpiesz z zadręczania mnie? Jennifer wzdrygnęła się i zmierzyła go nieprzyjaznym wzrokiem. - Co ty możesz wiedzieć o moim życiu? - Tyle, że uparłaś sieje zmarnować. Musisz z tym skończyć. We własnym interesie, nie w moim. Jesteś ciągle młoda, inteligentna, atrakcyjna. Nie jest jeszcze za późno, żeby znaleźć szczęście u boku jakiegoś mężczyzny. - Czyżby? Irytacja w jej głosie znikła, odsłaniając ukryty pod nią ból. - Spójrz na mnie, Clive. Nie jestem atrakcyjna. Nigdy nie byłam. Myślisz, że o tym nie wiem? Nic nie mam... oprócz siły zadawania bólu. - Ale dlaczego chcesz zadawać go Lizzie?! Co ci z tego przyjdzie? Ona jest ci oddana. Bardzo cię lubi. Możesz ranić mnie, ale dlaczego musisz ranić ją? - Bo ona ma wszystko, co ja chciałabym mieć! Oczy Jennifer błyszczały. Traciła panowanie nad sobą. - Bo jest atrakcyjna i lubiana! Bo ludzie lgną do niej jak ćmy do ognia! Jest wszystkim, czym ja chciałabym być i nienawidzę jej za to! - Czy nienawidzisz jej aż tak bardzo, żeby zrujnować wszystko, co mamy? - Więc ona jest dla ciebie taka cenna? - roześmiała się Jennifer. - Tak cen- na, że zalecałeś się do mnie, jak tylko się odwróciła! - Zalecałem się? Tak się to nazywa? - A jak mam to nazwać? Pogawędką? - Byłem samotny. Nie pozwoliła mi się dotknąć przez kilka miesięcy. - A więc to jej wina, bo była wobec ciebie oziębła? - Była chora! Poroniła! O mało nie umarła, a potem musiała pogodzić się ze świadomością, że nigdy nie będzie miała dziecka! Była zdruzgotana! Potrze- bowała miłości i zrozumienia... - A ty ją zdradziłeś. Oczy Clive'a rzucały gniewne błyski. Złość prawie go oślepiała. - Ale nie tylko ja, prawda? Zjawiłaś się pełna współczucia, gotowa się nią opiekować i podnosić na duchu. Wszystko to było kłamstwo. Dowiedziałaś się, w jakim jest stanie i zwietrzyłaś szansę, żeby nas rozdzielić! Żeby odebrać coś, co do niej należało! Udawałaś, że zajmujesz się Lizzie, a ocierałaś się o mnie przy każdej okazji i uśmiechałaś się słodko, a potem któregoś wieczoru, kiedy byłem zbyt pijany, by wiedzieć, co robię, odkryłaś karty. „Och, Clive, tak bar- dzo cię pragnę. Zawsze cię pragnęłam, odkąd się poznaliśmy. Kochaj się ze mną, Clive. Lizzie nigdy się nie dowie". - I zrobiłeś to! - Tak, zrobiłem. Niech mi Bóg wybaczy! Byłem słaby, samotny i zawsze będę sobą za to pogardzał. Ale nie nazywaj tego kochaniem się. Nie było w tym nic z miłości. Zrobiliśmy to na kanapie, jak zwierzęta zaspokajające swoją żą- dzę. I za każdym razem, gdy cię całowałem, myślałem o niej! Będąc w tobie, myślałem o Lizzie! Byłaś tylko ciałem, które wykorzystałem, żeby sobie ulżyć! Między nami nic się naprawdę nie wydarzyło. Nic! - Drań! - krzyknęła Jennifer unosząc dłoń. Clive złapał ją za ręce. - A więc powiedz jej! - krzyknął. - Wylej swój jad, jeśli musisz! Ale pa- miętaj, że zniszczysz nie tylko nasze życie! Pomyśl o sobie! Lizzie znienawidzi mnie, kiedy się dowie, ale co poczuje do ciebie?! Myślisz, że nadal będziesz tu mile widziana, jeśli dowie się, co zrobiłaś, kiedy ona potrzebowała twojej po- mocy?! Nie zechce cię więcej widzieć! A Lizzie jest jedyną osobą na świecie, której na tobie zależy! Myślisz, że twoje życie jest teraz puste? A jakie będzie, jeśli ją stracisz?! - No, jakie będzie? W drzwiach stała Elizabeth. Clive puścił ręce Jennifer. Koszmar, który prześladował go od tak dawna, w końcu się spełnił. Poczuł się tak, jakby dostał obuchem w głowę. Otwierał i zamykał usta jak ryba na piasku. - Nie chciałam w to uwierzyć - powiedziała cicho Elizabeth. - Dwoje lu- dzi, których kocham najbardziej na świecie. Wmawiałam sobie, że nie mogli mi tego zrobić. - To nie była moja wina! - krzyknęła Jennifer. - On wziął mnie siłą! Mu- sisz mi uwierzyć! Elizabeth potrząsnęła głową. - Och, Jennifer... Jennifer wybuchnęła płaczem. - Był pijany! Przecież słyszałaś! Zgwałcił mnie! - Myślę, że powinnaś sobie pójść. - On jest zwierzęciem! - Przestań, Jennifer. Proszę cię. - Ale to prawda! Chciałam ci powiedzieć, ale on zagroził, że mnie zabije! To jego powinnaś nienawidzić, nie mnie! Nie mogłabym cię zranić, Lizzie! Wiesz, że nie zrobiłabym tego! ~~ Elizabeth popatrzyła z odrazą na kuzynkę. - Nie chcę cię tu więcej widzieć! - Do diabła z wami! - krzyknęła Jennifer. - Niech szlag trafi wasze szczę- śliwe małżeństwo i wspaniałe życie! Myślisz, że to się zdarzyło tylko raz?! Mylisz się! Setki razy! Kiedy nie robił tego ze mną, to z jakąś inną! Nigdy nie należał do ciebie! Nigdy! Całe wasze życie to wielkie kłamstwo! Zanosząc się płaczem Jennifer wybiegła z pokoju. Elizabeth zwróciła się do Clive'a. - A ty co mi powiesz? Że cię związała i zmusiła do tego? Clive potrząsnął głową. - A więc co? - Powiem ci tylko tyle, że cię kocham. Twarz Elizabeth wykrzywiła się boleśnie. - Nie, proszę cię. - Muszę. Jesteś dla mnie wszystkim, całą moją radością. Oddałbym za ciebie życie, bo bez ciebie nie mógłbym żyć. Oczy Elizabeth zaszły łzami. Zakryła usta dłonią. Clive wyciągnął do niej ramiona. Postąpiła krok w jego stronę, ale zatrzymała się. Potrząsnęła głową. - Nie mogę, przepraszam. Wybiegła z pokoju. Clive został sam. Dźwięk dzwonka oznajmił koniec przerwy obiadowej i początek zajęć spor- towych. Nicholas i Jonathan nadal siedzieli w pustej klasie. Rozmawiali ponad godzinę. - Musisz się spotkać z księdzem - rzekł wreszcie Nicholas. - Z kimś, kto zna się na tych sprawach. - To na nic - odparł Jonathan. - Wielebny Potter nie chciał mi uwierzyć. - Jasne. Lubię wielebnego Pottera, ale jedyne, w co on wierzy, to spokojne życie. On nie wierzy w Boga, religię, dobro i zło. - Nicholas zastanowił się przez chwilę. - Ale znam kogoś, kto wierzy. - Kogo? - Pana Perrimana. Ojca bliźniaków. - Pan Perriman? Nie mogę się z nim spotkać. - Dlaczego nie? - Bliźniaki mnie nienawidzą. Nie pozwolą mi się z nim zobaczyć. - To nieprawda, że cię nienawidzą. Boją się, ponieważ ojciec opowiadał im o tych sprawach. A więc traktuje to poważnie. On nie machnie na ciebie ręką tak jak wielebny Potter. Uwierzy ci i powie, co zrobić. Jonathan patrzył na przyjaciela. - Naprawdę tak myślisz? - Tak. To co, porozmawiasz z nim? Jonathan skinął głową. - Pogadam dzisiaj z bliźniakami. Trochę to potrwa, ale przekonam ich. Na pewno się zgodzą. ^ Nagle oczy Jonathana rozwarły się szeroko. - A Richard? On wraca jutro wieczorem. Co wtedy zrobię? - Musisz zachowywać się tak, jakby nic się nie stało. Nie będziesz się do mnie odzywał. A ja będę udawał, że cię nienawidzę. Bliźniaki zrobią to samo. Richard nie może się o niczym dowiedzieć. - A jeśli się dowie? - Jonathan zaczął drżeć. - Boże, co on zrobi, jak się dowie? Na pewno się dowie, wiem o tym. Czasem patrzy na mnie tak, jakby czytał w moich myślach. Nie umiem niczego przed nim ukryć. - Ale to musisz ukryć - powiedział Nicholas. - Nie masz wyboru. - Wiem. - Jonathan zaczerpnął głęboko powietrza. - Zrobię to. - Jasne, że to zrobisz. Richard niczego się nie domyśli. Wszystko będzie dobrze, Jon. Już nie jesteś sam. Razem sobie z tym poradzimy. Taksówka Jennifer odjechała przed kwadransem. Clive stał na środku sy- pialni i patrzył, jak żona pakuje walizkę. - Nie rób tego, proszę cię. - Muszę - odparła Elizabeth. - Nie musisz. - Muszę. Czy ty tego nie rozumiesz? - Kocham cię - powiedział Clive drżącym głosem. - Proszę cię, Lizzie. Przetrwamy to. Wiem, że nam się uda. Elizabeth zamknęła walizkę i odwróciła się do męża. - Chciałabym, żeby tak było. Naprawdę. Ale czy to możliwe? Spałeś z Jen- nifer. Clive potrząsnął głową. - To nie było tak. - A jak? - To nie ma znaczenia. - Mylisz się, Clive. Dla mnie to ma znaczenie. Spałeś z moją kuzynką. Zdradziłeś mnie z nią. Byłam chora, przeżywałam najgorsze chwile mojego życia i potrzebowałam cię. Potrzebowałam was obojga! - To był błąd! Chwila obłąkania, która nic nie znaczy! Oczy Elizabeth napełniły się łzami. - Znaczy bardzo wiele! Nie widzisz tego? Za każdym razem, gdy na ciebie patrzę, wyobrażam sobie was razem! Dwoje ludzi, których kochałam najbar- dziej na świecie! Zaczęła łkać. - Przykro mi, ale nie mogę się z tym pogodzić. Dlatego muszę odejść. Schyliła się po walizkę. Clive poczuł ból, jak gdyby ktoś wbił mu nóż w ser- ce. Złapał ją za ręce i przyciągnął do siebie. Upadł na kolana, objął żonę ramio- nami w talii i wtulił-głowę w jej spódnicę. - Lizzie, błagam cię, nie zostawiaj mnie! Na Boga, nie odchodź! Żyję tyl- ko dla ciebie. Jesteś całym moim światem. Nie mogę żyć bez ciebie. Możesz mnie nienawidzić, przeklinać mnie, ukarać jak chcesz, ale nie zostawiaj mnie! Clive łkał jak małe dziecko w ramionach matki. Elizabeth płakała bezgło- śnie. Delikatnie pogładziła go po włosach. Trwali tak przez dłuższą chwilę. Wreszcie Elizabeth odsunęła się. Clive nie próbował jej zatrzymać. Wie- dział, że to beznadziejne. Klęczał na podłodze w tym samym miejscu, wpatru- jąc się w podłogę. Zdawało mu się, że umiera. - Dokąd pójdziesz? - spytał. - Jeszcze nie wiem. - Zostań tutaj. To twój dom. To ja powinienem odejść. - Jesteś tu potrzebny. Masz obowiązki- Otarła łzy. - Przykro mi, że tak musi być. Kocham cię i nie chcę cię zranić, ale nie mogę zostać. Spróbuj mnie zrozumieć. Ruszyła w stronę drzwi. Clive zawołał ją. Elizabeth odwróciła się. - Czy jest jakaś nadzieja, choćby cień nadziei, że pewnego dnia mi przeba- czysz? - Nie pytaj mnie o to. Nie teraz. - Proszę cię. Muszę to wiedzieć. Odchodząc, zabierzesz ze sobą moje ży- cie. Muszę mieć jakąś nadzieję. - Kocham cię - odparła. - Przepraszam. - Tam, gdzie jest miłość, jest i nadzieja, prawda? Muszę w to wierzyć. - Możesz wierzyć - powiedziała cicho. - Będę na ciebie czekał. Do końca życia, jeśli trzeba. Kocham cię, Lizzie. Nigdy nie przestanę pragnąć twojego powrotu. Wyszła z pokoju. Clive ukrył twarz w dłoniach i załkaŁ - Nie ma mowy - oświadczył Stephen Perriman. - On nas potrzebuje! - zawołał Nicholas. - Musimy mu pomóc! Kolacja się skończyła, za chwilę miała się rozpocząć wieczorna nauka. Ste- phen i Nicholas stali naprzeciwko siebie; Michael siedział przy biurku, obser- wując sprzeczkę. - Nie muszę mu pomagać - powiedział Stephen. - Jonathan też nie musiał pakować się w kłopoty. Próbowałem go ostrzec, ale nie słuchał. Sam nawarzył sobie piwa, więc niech je teraz wypije. - Ale Stephen... - zaczął Michael. - Nie wtrącaj się - przerwał Stephen i zwrócił się do Nicholasa: - Dlacze- go tak bardzo ci zależy, żeby mu pomóc? On nie jest twoim przyjacielem. Już zapomniałeś, jak cię olał? Jak śmiali się z ciebie razem z Rokebym? - Nie śmiali się ze mnie. A zresztą to nieważne. Jon potrzebuje naszej po- mocy. - Nie zasługuje na pomoc. To, co zrobił, jest złe. - Może zachował się głupio, ale nie jest zły. To Rokeby jest zły. - Biedny mały Jonathan - szydził Stephen. - Sprowadzony na złą drogę przez dużego, niedobrego Richarda. Obaj wiemy, że to bzdura. Nikt nie może zmusić kogoś innego do robienia rzeczy, których ten nie chce robić. Oni są siebie warci i zasługują na wszystko, co się z nimi stanie! - Jak możesz tak mówić? - krzyknął Michael. - To ty wyciągnąłeś mnie z pokoju Richarda tamtego wieczoru! Bałeś się tak samo, jak teraz Jonathan! Twarz Stephena zapłonęła czerwienią. Zapomniał o Nicholasie i zwrócił się w stronę brata. - Bzdura! - Nie! To prawda! - Nie bałem się! Myślałem o tobie, tak jak zawsze, bo ty jesteś zbyt tępy, żeby o siebie zadbać! Gdyby nie ja, płakałbyś samotnie w kaplicy nad tym, co zrobiłeś. Powinieneś mi dziękować, a nie próbować robić ze mnie głupca! Michael zmieszał się. - Nie o to mi chodzi! - Więc trzymaj buzię na kłódkę! - Ale nie rozumiem, dlaczego nie możemy pomóc Jonathanowi. On też był naszym przyjacielem. Brakuje mi go. Dlaczego nie możemy mu wyba- czyć? - Bo nie możemy. - Dlaczego nie? - Zamknij się, Mikę. Nic nie rozumiesz. - Dlaczego nie?! - Michael wstał. - Tym razem nie pozwolę ci, żebyś mną rządził! Musimy mu pomóc. Ojciec też by tak zrobił. Zawsze mówi, jak ważne jest wybaczenie, a czy nie o to teraz chodzi? Nick ma o wiele więcej powodów, żeby nienawidzić Jona, niż my. Jeśli on potrafi przebaczyć, to dlaczego my nie możemy? Stephen uderzył brata w twarz. Nicholas jęknął. Michael krzyknął i zakrył policzek. Stephen złapał go za włosy i zbliżył twarz do jego twarzy. - Nigdy więcej nie waż się mnie pouczać! Całe życie się tobą opiekuję i tak mi dziękujesz?! To ja podejmuję decyzje, nie ty, bo wiem, co jest najlep- sze, I ja postanowiłem, że nie będziemy wplątywać w to ojca. To nie jest ani nasz problem, ani jego. Rozległ się dzwonek. Stephen puścił Michaela i zwrócił się do Nicholasa: - Koniec dyskusji. Nie będę rozmawiał z ojcem o Jonathanie, i Michael też nie. A jeśli chcesz się z nami przyjaźnić, zapomnij o pomaganiu mu. Usiedli przy biurku. Stephen wsadził głowę w książkę. Bliski łez Mtchael nadal pocierał policzek. Nicholas popatrzył na niego. Ich oczy spotkały się. W ciszy pokoju zrozumieli się bez słów. Dziewiąty grudnia tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego czwartego roku, świt. Marjorie Ackerley przykucnęła na szczycie schodów. Dom był pogrążony w ciemności. Henry całą noc spędził w pokoju na par- terze. Otworzył butelkę, zanim Marjorie położyła się do łóżka, i pił jeszcze dłu- go potem. Nasłuchiwała chrapania, ale na dole panowała cisza. Przestraszyła się. Mogła się tylko domyślać, w jakie ciemne rejony zawędruje jego umysł pod wpływem alkoholu i lęku. Chciała go zawołać, ale strach sparaliżował jej język. Bezpieczniej poczekać w milczeniu. Zadrżała. W domu było chłodno. Szczelniej owinęła się szlafrokiem i dalej pełniła swoją wartę. : Henry Ackerley wpatrywał się w fotografię swojej zmarłej córeczki. Była ślicznym dzieckiem. Wszyscy tak mówili. Wpadała roześmiana do pokoju pełnego obcych ludzi i w jednej chwili podbijała serca wszystkich. Henry uwielbiał patrzeć, jak ludzie na nią reagowali. Stała na środku salonu, promieniejąc, i nagle spoglądała na ojca; uśmie- chali się do siebie - ona ufnym uśmiechem dziecka, a on uśmiechem kochają- cego ojca, który własne, dawno zapomniane ambicje zamienił w marzenia o przy- szłości córki. Henry zawsze był ambitny, zawsze pragnął zaznaczyć swoją obecność na świecie. Wydawało się to takie proste, kiedy był młody: Pochodził z zamożnej rodziny, Otrzymał najlepsze wykształcenie w renomowanych szkołach, zdoby- wał wszystkie nagrody. Po skończeniu Oksfordu dostał propozycję studiów doktoranckich w Harvardzie. Koszty były znaczne, ale ojciec, dumny z syna, chętnie zgodził się sfinansować tę eskapadę. Przyszłość malowała się w naj- piękniejszych kolorach. Henry postawił sobie za cel zostać jednym z najwybit- niejszych na świecie znawców kultury klasycznej. Może dopiąłby swego, gdy- by nie tamto zaproszenie. Rodzice chrzestni Henry'ego byli starymi przyjaciółmi jego matki. Zawsze bardzo go lubili i cieszyli się z jego osiągnięć. Zaprosili go do siebie na lato. Byli jedną z najznamienitszych rodzin w okolicy i nikt nie kwestionował ich uprzywilejowanej pozycji. Henry przyjął zaproszenie bez wahania, gotów pła- wić się w pochlebstwach. Przechadzał się po olbrzymim pałacu w Yorkshire, rozdzielając uśmiechy, z lubością słuchając szeptów i śmiechów pokojówek na widok wspaniałego gościa, który niebawem wyjedzie do Ameryki, gdzie czeka go olśniewająca przyszłość. W całym splendorze, który go otaczał, Henry zauważył wśród służby ko- goś, kto wyróżniał się spośród wszystkich: dziewczynę mniej więcej osiemna- stoletnią o złotych włosach i urodzie mogącej wprawić w zazdrość niejedną z tak zwanych piękności przedstawianych mu regularnie przez matkę. Za każdym razem, gdy się spotykali, Henry nie mógł oderwać od niej oczu. Patrzył, jak spuszcza wzrok, gdy się mijali, podziwiał jej kołyszące się biodra; mijając go dziewczyna odwracała się za każdym razem i posyłała mu zalotny uśmiech. Henry zatrzymywał się i odprowadzał ją spojrzeniem, dumny, że udało mu się rozkochać w sobie tak piękną dziewczynę, i świadom swojego pożądania. Któregoś wieczora chrzestni urządzili przyjęcie. Gośćmi byli przeważnie ich przyjaciele w średnim wieku, oczarowani błyskotliwością Henry ego, chęt- nie rozprawiający o wspaniały przyszłej karierze młodego człowieka. Kiedy wracał do swojego pokoju, oszołomiony nieco nadmiarem wina i komplemen- tów, ujrzał ją czekającą na schodach. Spojrzeli na siebie, a potem Henry wziął ją za rękę i zaprowadził do swojego pokoju. Nie powiedzieli ani słowa. Henry po raz pierwszy doświadczył fizycznego zbliżenia. Przyszło mu to szybko i z łatwością- typowe zaspokojenie żądzy nie zmącone emocjami. Potem ona wymknęła się szybko. Henry przestał wo- dzić wzrokiem za dziewczyną. To, co się stało, nic dla niego nie znaczyło. Uznał, że z nią jest tak samo, i nie myślał o tym więcej. Dwa dni przed wyjazdem Henry został wezwany przez chrzestnego. Był tam jeszcze jeden mężczyzna: nieokrzesany robotnik cuchnący alkoholem i rzu- cający przekleństwa na tego, który zrujnował życie jego córki Marjorie. Henry zrozumiał dopiero po chwili, kim on jest, bo przedtem nie zadał sobie nawet trudu, by spytać o imię dziewczyny. Chrzestni odnieśli się do całej sprawy ze zrozumieniem. Młodzieńczy wy- skok, ot i wszystko. Stwierdzili, że gniew ojca nie jest aż tak wielki, żeby nie można go było uspokoić pewną sumą pieniędzy. Stwierdzili, że tak będzie naj- lepiej, i zapewnili, że ojciec Henry'ego postąpiłby tak samo. Ale źle ocenili ojca Henry'ego. Był to człowiek głęboko moralny, który wyznaczył swej rodzinie wysokie standardy i nie miał pobłażania dla występ- ków. Oświadczył synowi, że skrzywdził dziewczynę i że będzie musiał ponieść konsekwencje. Trzeba zająć się przygotowaniami do ślubu i zapomnieć o Har- vardzie. W ciągu kilku tygodni Henry został ojcem rodziny. Miał na utrzyma- niu żonę, która była w ciąży. Przyjął posadę nauczyciela w Londynie. Zamieszkali w maleńkim miesz- kanku. Dwoje ludzi, którzy zamienili ze sobą nie więcej niż kilka słów, musiało stworzyć związek. Żadne z nich nie było do tego gotowe. Henry skierował całą energię na pracę. Marjorie robiła wszystko, aby uszczęśliwić męża. Jej życie zawsze dotąd było ciężkie: matka odeszła, zostawiając dziecko na łasce poryw- czego ojca, który dużo pił. Dla niej małżeństwo oznaczało wyrwanie się z tego koszmaru, starała się więc odwdzięczać mężowi ze wszystkich sił. Wstydziła się swojego skromnego pochodzenia i próbowała maskować je pozorami ele- gancji. Brała lekcje wymowy, żeby poprawić akcent. Nauczyła się ubierać do- brze, choć niewielkim kosztem. Nie miała wykształcenia, lecz zaczęła czytać książki, aby poszerzyć zakres tematów konwersacji. Powoli, uparcie uczyniła z siebie żonę, która mogła być dumą każdego męża. Narodziny córki stały się początkiem ich więzi. Siła miłości do dziecka pozwoliła Henry'emu wzbudzić w sobie czułość do jego matki. Mała Sophie odziedziczyła najlepsze cechy rodziców: urodę złotowłosej matki i bystrość ojca. Henry godzinami siedział z córką, ucząc ją czytania i liczenia, radując się jej chęcią zdobywania wiedzy i tempem, w jakim przyswajała nowe pojęcia. Urok Marjorie zjednał im wielu przyjaciół, a Henry uwielbiał popisywać się przed nimi zdolnościami Sophie. Brał ją na kolana i zadawał pytania z rachunków, a ona zastanawiała się, marszcząc brewki, by po chwili z dumą i radością po- dać właściwą odpowiedź. Wszyscy bili brawo, a Henry brał córkę w objęcia i obsypywał pocałunkami. Odpowiadał uśmiechem na uśmiech Marjorie i mó- wił sobie, że nie może przeklinać losu, który obdarzył go tym wspaniałym dziec- kiem. Śmierć uderzyła bez ostrzeżenia. Sophie złapała przeziębienie, które prze- szło w zapalenie płuc. Żadne z nich nie zdawało sobie sprawy z powagi sytu- acji. Tego dnia, wychodząc do pracy, Henry pocałował córkę w policzek i obie- cał kupić prezent w drodze powrotnej, a ona popatrzyła na niego brązowymi oczami i powiedziała, że jak wyzdrowieje, to nauczy się gotować i będzie po- magać mamusi przyrządzać jego ulubione dania. Henry wyszedł z domu z uśmiechem na ustach. Wiadomość dotarła do niego wczesnym popołudniem. Całą drogę do domu pokonał biegiem. W sypialni Sophie zastał Marjorie w otoczeniu przyjaciół i lekarza, który powiedział, że Sophie nie cierpiała i że jest w lepszym świecie. W ciągu pierwszych kilku dni był zbyt otępiały, żeby w pełni pojąć, co się stało. Zrozumiał naprawdę dopiero w dniu pogrzebu, kiedy stał z Marjorie koło maleńkiego grobu, przyjmując kondolencje. Któryś z mężczyzn, nadaremnie starając się ich pocieszyć, powiedział, że mają przynajmniej siebie i że razem łatwiej będzie im przeżyć najtrudniejsze chwile. Henry uświadomił sobie wówczas ostateczną klęskę swoich dawnych am- bicji. Zrozumiał, że miłość do córki była jedyną rzeczą, która czyniła jego nędzne życie znośnym. Jej śmierć położyła kres nadziei. Teraz mógł już tylko egzysto- wać. Przeprowadzili się. Henry znalazł nową pracę w szkole w Berkshire. Była to próba rozpoczęcia wszystkiego od nowa, z góry skazana na porażkę. Po śmierci Sophie kurtuazja, odgrywająca tak wielką rolę w ich związku, zaczęła się ulat- niać. Henry nienawidził swojego życia i winą za to obciążał Marjorie. Zamknął się w sobie, pogrążył w pracy i wspomnieniach; żonę trzymał na dystans. Ona zaś poddała się własnym demonom. Wiedziała, że nie będzie mieć więcej dzie- ci. Jej ojciec umarł. Marjorie nie miała żadnej innej rodziny i dręczył ją strach przed starzeniem się w samotności. Im bardziej Henry się odsuwał, tym bar- dziej ona do niego lgnęła; ten dziwaczny kontredans odrazy i pragnienia tylko powiększał rozmiary ich nieszczęścia. Wreszcie Henry pojął, że nie mogą tak dalej żyć. Uznał, że muszą się roz- stać dla dobra obojga. Powiedział Marjorie, że podzielą się pieniędzmi i każde pójdzie swoją drogą. Marjorie wybuchnęła płaczem; przekonywała, że on jest dla niej wszystkim na świecie i że nie zniesie rozłąki. Zaczęli się kłócić. Marjo- rie wpadła w histerię, a Henry poczuł, że za chwilę się udusi. Uciekł od niej; jechał wiele mil, by w końcu zatrzymać się w jakimś pubie, gdzie nikt go nie znał i gdzie mógł topić swoje nieszczęście w alkoholu. Wracał do domu późnym wieczorem. Była burza. Wiatr i deszcz szarpały samochodem, który Henry prowadził po pijanemu z dużym trudem. Jechał pol- nymi drogami; reakcje miał spowolnione, a powieki ciążyły mu jak ołów. Za- uważył dziewczynę dopiero, gdy znalazła się na masce samochodu; zobaczył tylko jej przerażone oczy i usłyszał głuche uderzenie. Odruchowo zatrzymał samochód. W lusterku dostrzegł ciało leżące na dro- dze. Henry wiedział, że. powinien wyjść z samochodu i próbować ją ratować. Zrozumiał jednak, że nie może się przyznać; z taką ilością alkoholu we krwi nie może twierdzić, że to nie była jego wina. Wiedział, że czeka go długa odsiadka w więzieniu. Odjechał więc z sercem bijącym mocno z przerażenia, dysząc cięż- ko i modląc się do Boga, jeśli jakiś jest i słucha; pragnął, żeby dziewczyna nie żyła i nie mogła go zidentyfikować. W garażu obejrzał samochód. Zderzak był wgnieciony lekko w kilku miej- scach, co dawało się zauważyć, ale tylko przy dokładnych oględzinach. Kiedy wszedł do domu, zastał czekającą Marjorie. Przeprosił za to, co wcześniej po- wiedział; kazał Marjorie, żeby położyła się spać, a on zaraz przyjdzie. Spędził całą noc w pokoju na dole, śledząc ruch wskazówek zegara. Zmusił się, żeby pójść do pracy, żeby zachowywać się normalnie. Usły- szał, jak ktoś mówił, że gdzieś na bocznej drodze znaleziono martwą dziew- czynę, ofiarę kierowcy, który przejechał ją i uciekł. „Straszne - powiedział ktoś. - Biedna dziewczyna. Miała dopiero siedemnaście lat. Dopiero zaczy- nała życie. Takiego kierowcę powinno się powiesić!" Henry wiedział już, że wszystko będzie w porządku. Mógł odetchnąć z ulgą. W czasie weekendu zabierze samochód do jakiegoś odległego warsztatu, każe wyklepać wgniece- nia. Zatrze ślady. Trzy dni później zjawiła się policja. Był wieczór. Marjorie wprowadziła ich do saloniku. Jeden z policjantów miał około czterdziestki, drugi kilka lat mniej. Henry wstał, siląc się na uśmiech. Zbierało mu się na wymioty. Funkcjonariusze przeprosili za najście. Wyjaśnili, że ktoś widział wypa- dek: kłusownik, który z początku nie chciał się ujawnić, ale w końcu uznał, że honor nie pozwala mu milczeć. Zeznał, że widział wszystko z daleka i że nie mógł dostrzec ani twarzy kierowcy, ani tablicy rejestracyjnej. Rozpoznał tylko markę samochodu i był pewien, że za kierownicą siedział mężczyzna. Policjan- ci sprawdzali właścicieli wszystkich samochodów tej marki. Wiercili się nie- zręcznie, jeszcze raz przeprosili za najście i w końcu spytali, czy Henry mógłby powiedzieć, co robił tamtego wieczoru. Henry otworzył usta, ale nie zdążył sformułować odpowiedzi, bo Marjorie odezwała się pierwsza. Swoim aksamitnym głosem oznajmiła, że doskonale pamięta tamten wieczór. Henry sprawdzał prace domowe, a ona przyrządzała wołowinę w sosie pieprzowym. Dodała, że to ulubione danie Henry'ego, choć jak na jej gust sos jest zbyt pikantny. Policjanci wyznali, że też nie przepadają za ostrymi potrawami. Po kolacji, ciągnęła Marjorie, siedzieli razem w salonie i słuchali sztuki w radiu. Roześmiała się dźwięcznie, wyjaśniając, że był to jakiś romans, który znudził Henry'ego tak, że usnął po dziesięciu minutach. Policjanci zawtórowa- li Marjorie, oczarowani jej urokiem. Starszy z nich stwierdził, że zdarza mu się to samo, ale jego żona jest mniej wyrozumiała. Marjorie przeprosiła, że nie pamięta tytułu sztuki, ale zapisała ją w notesie; zaproponowała, że pójdzie sprawdzić. Starszy z policjantów powiedział, że to niepotrzebne; dodał, że Henry powinien się cieszyć, iż ma taką wyrozumiałą żonę. Młodszy policjant spytał niepewnie, czy dla dopełnienia formalności mogą obejrzeć samochód. W tym momencie Henry wiedział, że to koniec. Był gotów się przyznać. Ale Marjorie znowu go uprzedziła. Z promiennym uśmiechem poprosiła, żeby poszli za nią do garażu. Henry stał między policjantami i patrzył z niedowie- rzaniem na samochód. Wgniecenia znikły; wóz był dokładnie w takim stanie, jak przed wyjazdem tamtego wieczoru. - Przepraszam - powiedział starszy policjant. - Musieliśmy sprawdzić. Czysta formalność. Marjorie uśmiechnęła się. , - Oczywiście. Rozumiemy to, prawda, Henry? Skinął głową, nie mogąc wydobyć słowa. - Macie jakieś inne tropy? - spytała. Potrząsnęli głową. - Obdzwoniliśmy wszystkie posterunki w okolicy, prosiliśmy, żeby chłopcy się rozejrzeli - powiedział młodszy. - Znaleźli tylko warsztat koło Homchurch, do którego jakaś kobieta przyjechała naprawić samochód. Nic poważnego. Zro- bili to na poczekaniu. Marjorie zainteresowała się. - Zanotowali numery rejestracyjne? - Nie było powodu - wyjaśnił starszy funkcjonariusz. - Jak powiedział sier- żant Wicks, wykonali naprawę od razu. - A kobieta? Jak się nazywała? — Cooper. Takie nazwisko podał właściciel warsztatu. Zapłaciła gotówką, więc nie ma nawet rachunku. Mówi, że miała na twarzy gruby makijaż. Trochę wulgarny. I mówiła z silnym akcentem. Z Lancashire albo Yorkshire. Pewnie i tak nie ma to znaczenia. Chyba już pójdziemy, pani Ackerley. Nie będziemy zabierać państwu więcej czasu. Marjorie wyraziła współczucie, że muszą pracować w tak zimny wieczór. Zaproponowała herbatę przed wyjściem. Odmówili, choć z niechęcią. Starszy mężczyzna powiedział, że to była przyjemność poznać tak miłą parę, i spojrzał na Henry'ego z nieukrywaną zazdrością. Marjorie i Henry odprowadzili policjantów aż do progu, pomachali na po- żegnanie i zatrzasnęli drzwi. Marjorie patrzyła na męża bez uśmiechu; na jej twarzy duma mieszała się z odrazą do samej siebie. - To niebezpieczne zostawać w tej okolicy - powiedziała. - Musimy się wyprowadzić, i to jak najszybciej. Odwróciła się i wbiegła po schodach na górę. - Nie mów o nas, bo teraz musimy się rozstać. Nie możemy już być ra- zem - krzyknął za nią Henry. - Czy ty tego nie rozumiesz? Marjorie odwróciła się. - Ależ jesteśmy razem, Henry. I zawsze będziemy. Już nigdy mnie nie opu- ścisz. Po tym, co zrobiłeś.... i kiedy ja o tym wiem. To zdarzyło się sześć lat temu. Przez te sześć lat Marjorie utrzymywała przy sobie Henry'ego strachem przed tym, co może mu zrobić, jeśli ją opuści. Uniknął więzienia, ale nie był wolny. On był więźniem, a ona strażnikiem; ich dom zamienił się w więzienie, ^którym omijali się ze znużeniem, starając się ukryć przed otaczającym światem za fasadą normalności. Z biegiem czasu gniew Henry'ego przybierał na sile i coraz trudniej było zachować pozory. Próbował znajdować ujście dla emocji; wyładowywał złość na Marjorie albo na uczniach takich jak Jonathan Palmer, mówiących z akcentem przypominającym mu o tej, której na próżno starał się pozbyć. A gniew rósł, karmiąc się sobą, wciąż szuka- jąc ujścia. A teraz okazało się, że ktoś wie. Ale to niemożliwe. Jeśli ktoś wiedział już wtedy, dlaczego nie odezwał się od razu? Jeśli chodzi o szantaż - bo o cóż innego może chodzić? - to po co było czekać sześć lat? To nie miało sensu. Chyba, że dowiedział się właśnie teraz. Ale jak? Kto mu powiedział? Jedyny świadek nie zdołał zidentyfikować kierowcy. Tylko dwoje ludzi znało prawdę: Henry i jego żona. On nikomu nic nie mówił. Marjorie też by tego nie zrobiła. Chyba, że mogła na tym skorzystać. Ale czy to możliwe? Przecież właśnie milczenie dawało jej władzę. Nie ryzykowałaby utraty swojego jedynego atutu. A jeśli wyczuła, że jej władza słabnie? Jeśli zaczęła podejrzewać, że Henry zaryzykuje i odejdzie? Nie! To niemożliwe! Ale tak to właśnie działało! Jeśli się bał, zawsze miał tylko jedną osobę, do której mógł się zwrócić. Do tej, która wiedziała. Tej, która pomogła mu wtedy i pomoże zawsze. Był zdany na jej łaskę, uzależniony. Ona miała władzę. Krew pulsowała w skroniach Henry'ego z taką siłą, jakby głowa miała mu lada chwila wybuchnąć. Suka!! Chodziło o władzę. Zawsze chodziło tylko o władzę. Wstrętna, podstępna suka! Manipulatorka! Zacisnął pięści tak mocno, że paznokcie wbiły się w skórę, a krew pokaza- ła się na palcach. Henry krzyczał w myślach na cały głos. Pierwsza lekcja dobiegła końca. Jonathan poczuł, że ktoś wsuwa mu rękę do kieszeni marynarki. Nicholas przeszedł obok w towarzystwie bliźniaków, nie spoglądając na Jonathana. Jonathan sięgnął do kieszeni, wyjął kartkę i wygładził: Mikę zgodził się pomóc. Stephen nic nie wie i nie może się dowiedzieć. Nie próbuj z nami rozmawiać. Przyjdziemy do ciebie zaraz po lunchu. Wszystko będzie dobrze. N. Nicholas odwrócił nieznacznie głowę. Nie dał żadnego znaku; poszedł da- lej, jakby nic się nie stało. Wpół do jedenastej. Marjorie Ackerley niepewnie zaczęła schodzić na dół. Dom pogrążony był w ciszy. - Henry? Milczenie. Zawołała jeszcze raz. Znowu nic. Weszła do salonu, zamykając za sobą drzwi. Spodziewała się go tam zastać, ale pokój był pusty. Usłyszała zbliżające się kroki. Zadrżała. - Henry? Kroki umilkły za drzwiami. Marjorie cofnęła się do okna. - Henry, musimy porozmawiać. Kroki zaczęły się oddalać. Marjorie usłyszała otwieranie, a potem zamyka- nie frontowych drzwi. Usiadła w fotelu przy kominku. Na dywanie spostrzegła ślady krwi. W pokoju było zimno. Napaliła w kominku. Objęła się ramionami i czekała. Lunch. Alan Stewart siedział w swoim gabinecie. Za godzinę zacznie się apel poświęcony pamięci Jamesa Wheatleya. Alan przeczytał tekst, który napisał, a potem dokładnie zmiął kartkę i wrzucił w ogień. Jeszcze jedna nieudana próba. Nie umiał znaleźć właściwych słów. Czy kiedykolwiek je znajdzie? Czy istnieją słowa, którymi można wyrazić coś takiego? Myślał o Jamesie Wheatleyu, o Jonathanie i Richardzie. Czy ci dwaj mogli mieć coś wspólnego ze śmiercią Jamesa? Powtarzał sobie, że to niemożliwe, lecz instynkt podpowiadał mu, że jest inaczej. Teraz już nigdy nie pozna prawdy. Może nikt jej nie pozna. Cokolwiek się zdarzyło, zostało dobrze zamaskowane. Lepiej niż jego własne tajemnice. Zaczął pisać. Słowo przelało się na papier bezkształtną plamą atramentu. Nie to chciał powiedzieć. Kolejna papierowa kulka wylądowała w ogniu. Alan zapatrzył się w płomienie. Po policzkach toczyły mu się łzy. - Idę do infirmerii - oznajmił Nicholas w jadalni. - Głowa ciągle cię boli? - spytał Stephen. Nicholas skinął głową. - Nie pójdę na apel, jeśli nie wezmę aspiryny. Zachwiał się lekko na nogach, pocierając jednocześnie skronie. Stephen i Michael wymienili spojrzenia. - Jesteś pewien, że nic ci nie jest? - spytał Stephen. - Tylko trochę kręci mi się w głowie. - Może któryś z nas powinien cię odprowadzić - zaproponował Michael. - Nie trzeba. - Ależ tak - nalegał Michael. - Ja z tobą pójdę. Odwrócił się do Stephena.^ - Spotkamy się w auli. - Stephen skinął głową. - Zajmę dla was miejsca. Odwrócił się i odszedł. Nicholas i Michael ruszyli w przeciwnym kierun- ku, z każdą chwilą przyspieszając kroku. Jonathan siedział przy biurku. Czekał na nich od pół godziny. Nie poszedł na lunch. Sama myśl o jedzeniu przyprawiała go o mdłości. Usłyszał kroki na korytarzu. Otworzyły się drzwi. Jonathan uśmiechnął się. W drzwiach stanął Richard. Uśmiech zamarł na ustach Jonathana. Poczuł się, jakby dostał kopniaka w brzuch. Zaczął się dusić. Richard patrzył na niego z niepokojem. - Dobrze się czujesz? Jonathan zdołał skinąć głową. - Wyglądasz okropnie. Chory jesteś? - Miałeś wrócić później. — Plany uległy zmianie. O co chodzi? Nie cieszysz się, że mnie widzisz? - Oczywiście, że się cieszę. - Jonathan zmusił się do uśmiechu, ale oczu nie zdołał rozweselić. - Jak było? - Ojciec jest wrakiem człowieka. Ciągle powtarza, że to jego wina. - Ri- chard roześmiał się. - Wszyscy mu mówią, że nie powinien się obwiniać, ale to na nic. Niedługo pęknie. Widać to w jego oczach. Będą musieli go zamknąć, tak jak on chciał zamknąć moją mamę. Jonathan z trudem powstrzymywał krzyk. Nicholas i Michael będą tu lada moment. Richard ich zobaczy i odgadnie zamiary Jonathana, a wtedy niech Bóg ma ich wszystkich w swojej opiece. Richard nie przestawał się śmiać. Jeśli go usłyszą, domyślą się, że coś jest nie tak i nie wejdą. Jonathan próbował przyłą- czyć się do śmiechu, ale z jego ust wydobył się tylko nienaturalny, histeryczny chichot. - Co z tobą? - spytał Richard. - Nic. - Coś przede mną ukrywasz. Jonathan potrząsnął głową jak dziecko próbujące przekonać rodzica, że mówi prawdę. - Co zrobiłeś? Serce Jonathana biło mocno. - Nic, przysięgam. Wzrok Richarda wbił się w jego czaszkę, wwiercając się aż do mózgu. W źrenicach Richarda Jonathan widział obraz szalonej kobiety próbującej uto- pić córkę. Zdołał odwrócić głowę. Jego spojrzenie padło na zwiniętą kartkę papieru leżącą na stosie książek. Kartka od Nicholasa. - Poczuł, że blednie. List przykuł jego wzrok tak jak przedtem oczy Ri- charda. - Co to jest?- spytał Richard sięgając po kartkę. Jonathan nie odpowiedział. Siedział i patrzył, jak Richard czyta kartkę. Strach był tak wielki, że nawet nie zauważył mokrej plamy rozszerzającej się na jego spodniach. Pokój Jonathana był pusty. - Pewnie siedzi W klopie - powiedział Michael. Usłyszeli za sobą kroki. Był to William Abbott, który zmierzał do swojego pokoju. - Nie widziałeś przypadkiem Palmera? - spytał Michael. - Poszedł gdzieś z Rokebym. - Z Rokebym?! - Nicholas i Michael popatrzyli na siebie z przerażeniem. - Ale on miał wrócić dopiero wieczorem. - To na pewno był Rokeby. - Dokąd poszli? William wzruszył ramionami. Nicholas zaczerpnął głęboko powietrza. Wyczuł woń amoniaku. Jego wzrok spoczął na wilgotnej plamie pod krzesłem Jonathana. - Wiem, dokąd poszli - powiedział. - Chodźmy. Clive Howard stał przy oknie gabinetu i obserwował procesję chłopców zmierzających do auli. Niedługo i on będzie musiał się tam udać. Spojrzał na swoje odbicie w lustrze: wysoki, mocno zbudowany mężczy- zna, który zestarzał się w ciągu jednej nocy. Wyglądał okropnie: pognieciony garnitur, przekrzywiony krawat, nieuczesane włosy. Lizzie nigdy by nie pozwo- liła na coś takiego, ale teraz jego prezencja już jej nie obchodzi. Odeszła niespełna dwadzieścia cztery godziny temu, ale wydawało się, że minęła wieczność. Poczucie straty było jak fizyczny ból, jak gdyby jakiś paso- żyt zaczął pożerać serce Clive'a. Perspektywa życia bez Lizzie była zbyt strasz- na, żeby się nad nią zastanawiać. Chciał umrzeć, ale wiedział, że wraz ze śmier- cią na zawsze straci nadzieję jej powrotu. Machinalnie, jak w transie zaczął przesuwać grzebieniem po włosach. Marjorie zbudziła się nagle. Ogień wygasł; w pokoju panował chłód Nie umiała ocenić, jak długo spała. Przed nią stał Henry. Wionęła od niego woń alkoholu; ubranie miał w nie- ładzie. Jego wzrok zmroził jej krew w żyłach. - To ty - szepnął. « Chciała wstać. Henry postąpił krok do przodu. Zamarła. - To ty. - O czym ty mówisz! - To ty im powiedziałaś. Zdradziłaś mnie. Marjorie potrząsnęła głową. Zadrżała. - To ty! Skuliła się w fotelu. - Jesteś pijany. Nie wiesz, co mówisz. - Nie kłam! - Nie kłamię! Przysięgam! - Kłamiesz! - Henry, przysięgam na swoje życie, że nikomu nie powiedziałam! - Nie masz nade mną władzy! Nie będziesz mną manipulować! - Henry, to szaleństwo! Nie możesz tego zrobić! Ale jego spojrzenie mówiło, że może. Było w nim szaleństwo, mordercze szaleństwo. Strach zmienił się w panikę. Marjorie wiedziała, że musi uciekać. Zerwała się i spróbowała go ominąć. Henry pchnął ją z powrotem na fotel. Stanął nad nią. Emanował wściekłością. - Nigdy więcej! Niech zrobią ze mną, co chcą, ale uwolnię się od ciebie na zawsze. Marjorie zaszlochała. - Henry, nie rób tego! Zaklinam cię na pamięć Sophie! - Milcz! - Kochałeś Sophie! Pamiętasz, jak bardzo ją kochałeś?! - Milcz! - Prosiłeś mnie, żebym się jej pozbyła! Błagałeś o to! Aleja zachowałam ją dla ciebie i cieszyłeś się z tego! Powiedziałeś, że kochasz ją bardziej niż ko- gokolwiek innego na świecie! Spójrz na jej zdjęcie! Przypomnij sobie, jak bar- dzo ją kochałeś! Przez wzgląd na nią nie rób tego, proszę cię! - Milcz! Milcz! Henry zaczął walić się pięściami w skronie. Z jego ust wydobyło się strasz- liwe rzężenie. Upadł na kolana. - Chcę, żeby wróciła! Boże, Boże, niech ona wróci! Dlaczego musiała umrzeć?! Była tylko dzieckiem. Nie poznała życia. Mogła zrobić wszystko, czego by zapragnęła. Miała takie możliwości, sto razy większe od moich. - Zaczął szlochać. -Oddałbym za nią życie? Ale nie miałem szansy. Nawet nie mogłem się z nią pożegnać! Kołysał się w przód i w tył na kolanach, zawodząc jak ranne zwierzę. Mar- jorie siedziała i patrzyła. Instynkt podpowiadał jej, żeby zerwać się na równe nogi i uciekać, póki może. Wybiec z tego domu i nigdy nie wracać. Ale poza tym domem nie miała niczego. On był dla niej wszystkim. Niepewnie wyciągnęła rękę w jego stronę. - Kocham cię, Henry - szepnęła. - Poradzimy sobie z tym. Podniósł powoli głowę. Marjorie zobaczyła w jego oczach szaleństwo. Krzyknęła przeraźliwie. Henry zerwał się i chwycił pogrzebacz leżący koło kominka. Ich krzyki zlały się w jedno. Wściekłość zmieszała się z przerażeniem w straszliwy hymn śmierci. Nicholas wbiegł do internatu Abbey House, prawie zderzając się z grupą chłopców spieszących do auli. Michael pędził tuż za nim. Wspięli się na schody prowadzące do pokoi czwartoklasistów. Zbliżając się słyszeli dwa podniesione głosy: jeden oskarżający, gniewny, a drugi pełen przerażenia. Znaleźli się na najwyższym piętrze. W powietrzu wisiała ciężka woń stę- chlizny. Teraz słyszeli wyraźnie. Richard wykrzykiwał coś o lojalności. Jego słowa rwały się, chwilami bełkotał. Jonathan łkał, powtarzając raz po raz, że nie chciał tego zrobić, że po prostu się bał. Usłyszeli krótki odgłos uderzenia i krzyk bólu. Nicholas drgnął. Ogarnęła go przemożna chęć ucieczki. To była sprawa między nimi, on nie miał tu nic do roboty. Bał się Richarda. Bał się tego wszystkiego. Ale Jonathan był jego przyjacielem. Nie może go zawieść. Z trudem rozchylił zaschnięte wargi. - Jon? Krzyki ucichły. Z pokoju dochodziły teraz szepty. - Jon, to ja, Nick. Jestem tu z Michaelem. Cisza. Po chwili drzwi się otworzyły. Richard i Jonathan wyszli na ko- rytarz. - Posuń się - powiedział Henry Dalton. - Nie mogę - odparł Stephen. - Te miejsca są zajęte. - No to się wypchaj - rzucił Henry siadając w drugim rzędzie. Stephen nie zwrócił na niego uwagi. Obserwował drzwi, w których lada chwila spodziewał się ujrzeć Michaela i Nicholasa. - Czego tu chcecie? - spytał ostro Richard. Skierował pytanie do obu, ale patrzył na Nicholasa. Warga Jonathana krwa- wiła; w oczach czaił się strach. Nicholas też się bał, ale nie zamierzał się wyco- fywać. - Chcemy porozmawiać z Jonem - oznajmił. - Nie możecie. - Nie ty o tym decydujesz, tylko on. - On zrobi, co mu każę. - Jonathan nie jest twoją własnością. Nie możesz nim rządzić. - Nicholas postąpił krok naprzód. - Chodźmy, Jon. Richard chwycił Jonathana za szyję i przyciągnął. - On należy do mnie! Trzymajcie się z daleka! Mierzył ich dzikim wzrokiem. - Nick, zrób to, co on ci każe - odezwał się Jonathan. Nicholas zrobił jeszcze jeden krok. - Nie boję się! - A powinieneś! Odejdźcie, proszę! - Widzisz? - krzyknął Richard. - On was nie potrzebuje. Potrzebuje tylko mnie! Nicholas nie zwrócił na niego uwagi. - Chodź, Jon. Pomożemy ci. Jonathan zwiesił głowę. + - Nie możecie. Nikt nie może mi pomóc po tym, co uczyniłem. - Popełniłeś błąd, to wszystko.- To była zabawa. Nie myślałeś, że to się dzieje naprawdę. Ludzie to zrozumieją. Richard zaczął się śmiać. - To nie była zabawa! Od początku wiedzieliśmy, co robimy! - Kłamiesz! - krzyknął Nicholas. - Wszystko, co mówisz, to kłamstwo. Chodź, Jon. Jeszcze nie jest za późno. Zbliżył się o kolejny krok. - Rusz się jeszcze o centymetr, a pokażę ci, co to za zabawa! Richard trząsł się z wściekłości. Oddech miał krótki, urywany. Jego spoj- rzenie wbiło się w Nicholasa niczym promień lasera. - Nikt nie będzie się wpieprzał między nas! A jak spróbuje, dostanie to, na co zasłużył! Tak jak Wheatley, Turner, Stewart, Howard, mój ojciec morderca i moja macocha-dziwka! Wszyscy dostali to, na co zasłużyli, a jak ty spróbu- jesz wcisnąć się między mnie i Jonathana, to też dostaniesz! - Oby Bóg ci przebaczył! - zawołał Michael. Stanął koło Nicholasa. Jego twarz poczerwieniała; drżał cały. - Twoja macocha miała urodzić dziecko! Co ono ci zrobiło? Jak możesz nazywać swojego ojca mordercą? Ty jesteś mordercą, nie on!! Jesteś od niego milion razy gorszy! Richard puścił Jonathana. ^ Postąpił krok w stronę Michaela. Jego twarz pobladła. - Co powiedziałeś? - spytał cicho. - Słyszałeś! - zawołał Michael. - Chcę to usłyszeć jeszcze raz. Nagle Nicholas poczuł przerażenie. Zbliżył się do Michaela. - Nic nie mów - wyszeptał. Ale Michael go zignorował. Był nienaturalnie spokojny, tak jak Richard. - Powiedziałem, że jesteś gorszy od swojego ojca. Nie obchodzi mnie, co on zrobił. Nawet jeśli jest mordercą, nie jest tak zły jak ty. Budzisz we mnie wstręt. To ty powinieneś być martwy. Richard zrobił jeszcze jeden krok. Jonathan złapał go za rękę. - On nie chciał tego powiedzieć! Richard, on nie wie, co mówi! - Richard odtrącił go. Utkwił wzrok w Michaelu. - Pożałujesz tego - powiedział beznamiętnie. - Richard! ~- krzyknął Jonathan. - Nie rób tego, proszę! Richard zbliżał się do Michaela. Nicholas wszedł pomiędzy nich. - Zostaw go! Richard odrzucił go jak lalkę i dalej posuwał się w stronę Michaela. - Mikę, uciekaj! - krzyknął przeraźliwie Nicholas. Michael zignorował go. Nie spuszczał oczu z Richarda. - Nie boję się ciebie! - zawołał wyzywającym tonem. Mimo to zaczął się cofać. Aula była prawie pełna. Przestrzeń wypełniła się gwarem głosów. Michaela i Nicholasa nadal nie było. W infirmerii pewnie jest kolejka. Stephen tak sobie tłumaczył spóźnienie, ale mimo to był coraz bardziej nie- spokojny. - Co jest? - spytał sarkastycznie Henry Dalton. - Mały Mikey zginął? - Odpieprz się! - warknął Stephen. - Założę się, że przepadł. Jest taki wątły, biedaczek. Nic nie może bez cie- bie zrobić. - Nie jest wątły! Jeśli chcesz wiedzieć, to odprowadza Scotta do infirme- rii. Scott jest naszym przyjacielem, jeśli wiesz, co to znaczy! - Do infirmerii? Jesteś tego pewien? - odezwał się Peter Craig, który wła- śnie przyszedł. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Widziałem ich, jak pędzili do Abbey House. Stephen zerwał się na równe nogi i rzucił się do wyjścia. Któryś z seniorów złapał go za rękę. - Dokąd? Zaraz się zacznie. Stephen odepchnął go, nie zatrzymując się. Michael nie miał gdzie się dalej cofać. Oparł się plecami o barierkę. Ri- chard zatrzymał się trzy metry od niego. Nicholas i Jonathan stali nieruchomo, zbyt przerażeni, żeby się zbliżyć. Patrzyli jak zaczarowani. - On nie mówił tego naprawdę! - krzyknął Jonathan. - Nie rób mu nic! - Ja nie mam zamiaru - odparł wolno Richard. - Nie boję się ciebie - powtórzył Michael bez przekonania. Na jego twa- rzy malowało się przerażenie. - Richard, proszę cię! Puść go! Nie musisz go krzywdzić! - Przecież powiedziałem ci już - odparł wolno Richard. - Ja nie mam za- miaru. Spuścił głowę, jak gdyby się modlił. Nicholas poczuł, że owionął go chłód. W głowie dźwięczało mu zdanie, które powtórzył Richard. Zauważył, że tym razem akcent padł na pierwsze słowo. Stephen wybiegł z budynku szkoły i znalazł się na krużganku. Minął Old School House i zbliżał się do Abbey House. W myślach powtarzał ciągle te same słowa niczym mantrę: „Oby nic mu się nie stało Boże spraw żeby nie stało mu się nic złego". Barierka załamała się. Stała mocno przez pięćdziesiąt lat, a teraz zawaliła się jak domek z kart. Michael zachwiał się. Szukał stopami oparcia, machając rozpaczliwie rę- kami, próbując utrzymać równowagę. Obejrzał się przerażonymi oczami i krzyknął, wyciągając rękę. Nicholas rzucił się w jego stronę, ale Richard zastąpił mu drogę. Bezsilnie patrzył, jak Michael przechyla się do tyłu i zni- ka. Jego krzyk odbił się od stropu. Rozległ się głuchy odgłos uderzenia i za- padła cisza. Gdzieś na dole otworzyły się drzwi. Ktoś przebiegł szybko kilka kroków, krzyknął rozpaczliwie, a potem zaszlochał. Clive Howard stał na podeście, wpatrując się w chłopców czekających na jego słowa. Bolała go głowa. Coś ściskało go w piersi. Czuł się zmęczony i chory. Nie chciał tam być. Nie było mu to potrzebne. Chciał tylko jednego: powrotu żony. Ale jej nie ma. Musi ciągnąć to wszystko dalej, - Proszę wstać. Zaśpiewamy hymn szkoły. Nicholas płakał. - Ty gnoju! Ty parszywy gnoju! Rzucił się na Richarda z podniesionymi pięściami. Richard złapał go za ręce i popchnął na ścianę. Nicholas uderzył głową o ścianę i osunął się na podło- gę. Jonathan skoczył mu na pomoc. Płakał. Objęli się. - Zostaw go - rozkazał Richard. - Nie! - Zrobisz to, co ci każę. Zostaw go! - Nie możesz tak dalej! - krzyknął Jonathan. - Musisz wreszcie przestać, nie rozumiesz?! Nicholas ukrył głowę na piersi Jonathana. Nadal słyszał łkanie na dole i do- chodzący z oddali śpiew. - Mogę zrobić wszystko, co chcę. Wszystko! Chcesz, żebym przestał? Nawet jeszcze nie zacząłem! Nienawidzę ich wszystkich, tych skurwysynów! I wszyscy dostaną za swoje! ^ Spuścił głowę, tak jak przedtem. Stał jak skamieniały. Nicholas wiedział, że to już koniec. Zamknął oczy i zaczął odmawiać „Oj- cze Nasz". Śpiew urwał się raptownie. Zapadła cisza. A potem Nicholas usłyszał nagły hałas. Pieśń dobiegała końca. Clive Howard bezgłośnie otwierał usta, z trudem chwytając ciężkie powietrze. Nagle poczuł się tak, jakby ktoś ścisnął mu pierś obcęgami. Nie mógł oddy- chać. Otworzył usta, ale nie złapał ani odrobiny powietrza. Ból był niewiary- godny. Krew uciekła mu z twarzy. Czuł, że umiera. Chłopcy w pierwszych rzę- dach zamilkli. Patrzyli na dyrektora, jak gdyby już był duchem. Clive jęknął głucho, upadł i stoczył się z podestu. Nicholas zrozumiał, że to koniec. Jonathan nie puszczał go z objęć. W po- wietrzu unosiła się nieprzyjemna woń, to Nicholas się zabrudził. Zaszlochał ze wstydu. - Zostaw go! - rozkazał Richard. Jonathan puścił Nicholasa i wstał. Nicholas chwycił go za ramię. Wzdry- gnął się na widok zbliżającego się Richarda. Ten roześmiał się. - Jesteś żałosny. Jesteś niczym. Nawet nie warto cię nienawidzić. Odwrócił się i ruszył w stronę swojego pokoju. Nicholas trzymał Jonathana za ramię. - Jon, nie idź! - Muszę - odparł Jonathan. - Nie mam wyboru. - Boję się! - Nie masz powodu. Nic ci nie grozi, jeśli teraz odejdziesz. Po twarzy Nicholasa płynęły łzy. - A ty? Nie mogę cię tak zostawić. Jonathan przyklęknął. On też płakał. - Możesz. Musisz. Ja już się nie liczę. Wiem, co trzeba teraz zrobić. To mój problem, nie twój. Przepraszam, że cię w to wplątałem. Jesteś najlepszym przyjacielem, jakiego miałem. Cokolwiek będą o mnie mówić, pamiętaj o tym. Spróbuj powstrzymać się od nienawiści do mnie. Objął Nicholasa i przytulił go, a potem odszedł za Richardem do jego po- koju. Nicholas wstał powoli. Słyszał podniesiony w złości głos Richarda. Starał się zrozumieć jego słowa, ale kręciło mu się w głowie. Oparł się o ścianę i jesz- cze raz spróbował się skupić. Zdawało mu się, że powietrze wiruje wokół niego. Cienie na podłodze jak- by ożyły, przesuwając się obok Nicholasa do drzwi pokoju Richarda, gdzie za- wisły w powietrzu, skręcając się i pulsując ciemnym blaskiem. Strach był zbyt silny. Nicholas odwrócił się i pobiegł w stronę schodów. Jonathan zaryglował za sobą drzwi i stanął twarzą w twarz z Richardem. Oddychał powoli; serce zwolniło swój galop. Wreszcie pokonał strach. Teraz czuł się spokojny. - Kiedy spojrzysz prawdzie w oczy? - spytał. Richard zmierzył go wzrokiem. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Jesteś samą nienawiścią. Całe twoje życie to nienawiść. Nosisz ją na sobie jak kolczugę i masz nadzieję, że cię ochroni. Richard spojrzał na niego jak porażony. - Co ty mówisz?! - Ale to wszystko kłamstwo. To nie jest nienawiść do ojca ani kogokol- wiek innego. Wmawiasz to sobie, ba tak jest najłatwiej. Richard zadrżał. - Przestań! - Wmawiasz sobie, że nienawidzisz wszystkich, a tak naprawdę nienawi- dzisz tylko swojej matki, bo kochałeś ją, potrzebowałeś jej, a ona cię opuściła! Teraz starasz się nienawidzić wszystkich, bo w ten sposób nie będziesz musiał nikogo więcej potrzebować! - Mówię ci, przestań! - Dlaczego? To prawda! Powinieneś jej nienawidzić! Myślisz, że cię kocha- ła? Nie zależało jej na tobie! Nie kochała cię nawet na tyle, żeby dla ciebie żyć! - Milcz! Milcz! - Ale nienawiść cię nie ocaliła, prawda?! Potrzebujesz mnie teraz tak samo, jak potrzebowałeś jej! I wściekasz się, bo wiesz, że ja ciebie nie potrzebuję! Już nie! Kiedyś tak było, ale tylko dlatego, że byłem zbyt słaby i głupi, żeby zoba- czyć cię takim, jakim naprawdę jesteś! A teraz naprawdę cię nienawidzę! Nie mogę znieść twojej obecności! Zrobiłbym wszystko, żeby się od ciebie uwol- nić! Jestem gotów nawet się zabić! Richard jęknął. Rzucił się na Jonathana, powalając go na podłogę. Usiadł mu na piersi i unie- ruchomił ręce kolanami. Zaciskał ręce na jego szyi, coraz mocniej i mocniej, aż kostki na dłoniach zbielały mu od wysiłku. Jonathan próbował się wyrwać, ale nie miał dość siły. W końcu zaczęło mu brakować powietrza, a ciśnienie w głowie stało się nieznośne. Spojrzał w oczy Richarda i jeszcze raz ujrzał obraz szalonej kobiety duszącej swoje dziecko. Kontury obrazu zaczęły się rozpływać. Nim Jonathan stracił przytomność, jego wargi poruszyły się. Przemknął po nich cień uśmiechu, jak po ustach dziecka wypowiadającego życzenie urodzinowe. Richard zdjął ręce z szyi Jonathana. Patrzył na leżące ciało, ale nie widział go. Miał znów dziewięć lat i siedział obok ciała matki. Krzyknął żałośnie. Zacisnął dłonie w pięści i zaczął walić w pierś Jonathana. Po jego twarzy płynęły łzy, a całym ciałem wstrząsał szloch. - Dlaczego mnie zostawiłaś? Dlaczego odeszłaś? Zrobiłbym dla ciebie wszystko! Jak mogłaś mi to zrobić, kiedy cię potrzebowałem! Nagle cały zesztywniał, a włosy na karku stanęły dęba. Odwrócił się po- woli... Nicholas był już na parterze, gdy usłyszał krzyk tak przerażający, że zmro- ził mu krew w żyłach. Nie wiedział, czy to Richard, czy Jonathan. Mówił sobie, że powinien wrócić, ale strach był zbyt silny. Stanął w holu. Wśród szczątków poskręcanej barierki klęczał Stephen i trzy- mał w ramionach ciało Michaela. Nicholas otarł łzy. Stał i patrzył, nie wiedząc, co zrobić. Nagle usłyszał muzykę. Był to jakiś utwór klasyczny, którego dźwięki do- biegały z gabinetu pana Stewarta. Zapukał do drzwi. Cisza. - Musi mi pan pomóc. Nie wiem, co mam robić. Żadnej odpowiedzi. Nicholas otworzył drzwi. Ciało pana Stewarta wisiało bezwładnie jak lalka na sznurku. Wstrząs otrzeźwił Nicholasa. Podszedł do telefonu i podniósł słuchawkę. Posterunkowy John Blake stał przed domem państwa Ackerley obok pani Fleming, sąsiadki. - ...usłyszałam straszny hałas - mówiła pani Fleming. - Kłócili się i daw- niej, ale nigdy tak okropnie. Oboje krzyczeli jednocześnie jak dzikie zwierzęta. Aż mi odebrało apetyt. - Ale później nic już pani nie słyszała? - Nic. Tak jak mówiłam, nagle zrobiło się cicho. Aż za cicho, jeśli pan chce wiedzieć. Coś się stało, ja to wiem. Pani Fleming zrobiła na policjancie wrażenie osoby dysponującej zbyt dużą ilością wolnego czasu. Szkoda, że nie słyszała kłótni jego sąsiadów! Ale skoro już tu przyjechał, musi okazać wolę działania. - Sprawdźmy, co się tu stało - rzucił beztrosko i zapukał do drzwi. Cisza. Zapukał jeszcze raz. Nadal nic. - Jest pani pewna, że nie wychodzili? - spytał John. - Tak. Nic nie słyszałam po tych krzykach. - Pani Fleming zatarła ręce. - Mówię panu, coś jest nie tak. John zapukał po raz trzeci. Cisza. Nacisnął klamkę. Drzwi nie były zamknięte na klucz. Wszedł do środka. - Panie Ackerley! Pani Ackerley! Jestem z policji. Nadal cisza. John coś jednak usłyszał: cichy szmer za drugimi drzwiami po prawej stronie^ Skierował się ku nim, a pani Fleming ruszyła za nim jak terier. Zapukał do drzwi. - Panie Ackerley? Przepraszam, ale otrzymaliśmy skargę na państwa. Mogę wejść? Cisza. John otworzył drzwi i wszedł. Na dywanie leżała kobieta. Z jej czaszki została krwawa masa. Krew rozla- ła się na dywanie wokół resztek głowy na kształt aureoli. Obok leżał pogrze- bacz, cały zakrwawiony z przylepionymi kawałkami mózgu. W fotelu przy oknie siedział mężczyzna, kołysząc się miarowo w przód i w tył. Jego ręce i ubranie były całe we krwi. Splecionymi ramionami przyci- skał do piersi fotografię ślicznej dziewczynki na huśtawce. Mężczyzna zauważył czyjąś obecność i podniósł głowę. John cofnął się instynktownie, lecz z oczu mężczyzny wyzierała pustka. Nie było w nich śla- du życia. - Chodzi o władzę - wyszeptał bardziej do siebie niż do zdjętej przerażę niem dwuosobowej widowni. - Zawsze chodziło tylko o władzę. Pani Fleming zaczęła krzyczeć. Posterunkowy Blake przecisnął się obok niej i pobiegł do telefonu. Dwadzieścia minut później przed domem Ackerleyów stanęły trzy wozy policyjne. John Blake rozmawiał w drzwiach z nadinspektorem Edwardsem, który właśnie przyjechał. - Co za koszmar - powiedział nadinspektor. - Wyobraź sobie, ile złości musiał w sobie pielęgnować, żeby zrobić coś takiego. - Usłyszeli dzwonek te- lefonu. - Sheppard, niech pan odbierze! - Wyciągnęli coś od niego? - Nic. I szczerze mówiąc, wątpię, czy cokolwiek wyciągną. Coś chyba w nim pękło. Karetka zaraz tu będzie. Niech oni się nim zajmą. John skinął głową. Nadinspektor spojrzał na niego badawczo. - Zzieleniałeś. Na pewno dobrze się czujesz? - Jestem trochę wstrząśnięty. Przychodzi człowiek do zwykłej domowej sprzeczki i zastaje coś takiego. Posterunkowy Peter Sheppard podszedł do nadinspektora i szepnął mu coś do ucha. - Naprawdę? - zdziwił się nadinspektor. - Proszę tam pojechać i zobaczyć, co się stało. Odwrócił się do Johna. - Wiadomość z posterunku. Jakiś chłopak dzwoni ze szkoły, coś mamro- cze, chce, żebyśmy przyjechali. To mogą być wygłupy. Sheppard się tam rozej- rzy. Możesz z nim pojechać? John ruszył w stronę samochodu, wdzięczny za to, że może się stąd wy- nieść. Pięć minut później wjechali w bramę. W oddali majaczyła sylwetka kapli- cy i szkoły. John patrzył z zaciekawieniem na wiktoriański budynek. - Trochę surowo to wygląda, co? - Ponuro jak diabli - powiedział Sheppard. - Wyobraź sobie, że bulisz for- tunę za to, żeby posłać tu swoje dziecko. - Może warto, jeśli dzięki temu będziesz miał trochę spokoju w domu. Roześmieli się. John skręcił w prawo; powoli zbliżali się do budynku szko- ły. Stała tam karetka otoczona tłumem ludzi. -- - A ci skąd się tutaj wzięli? Chyba pomylili adresy. - Patrz - powiedział Peter wskazując chłopca w okularach, który machał do nich ręką. John zatrzymał samochód i odsunął szybę. - To ty dzwoniłeś, młody człowieku? Chłopiec skinął głową. John zobaczył, że ma oczy czerwone od płaczu. Uśmiechnął się łagodnie, wychodząc z wozu. - A więc o co chodzi? Chłopiec nic nie odpowiedział; odwrócił się i wszedł do budynku. John spojrzał na Petera, który wzruszył ramionami. Ruszyli w ślad za chłopcem. Znaleźli się w korytarzu. Słychać było tylko radio grające gdzieś w oddali. Przy schodach, wśród szczątków połamanej barierki, klęczał chłopiec i trzymał w ramionach innego chłopca. - Jezu Chryste - szepnął Peter. - To mają być te wygłupy? - Nie wiedziałem, co robić - mówił chłopiec w okularach beznamiętnym tonem. Najwyraźniej był w szoku. - Już dobrze - powiedział łagodnie John. - My wiemy, co zrobić. Zbliżył się do chłopca przy schodach i przyklęknął. Dopiero wtedy zauwa- żył, że chłopiec trzyma w ramionach martwego bliźniaka. Na ten widok zakręciło mu się w głowie. Zaczerpnął głęboko powietrza. - Pozwól mi się nim zająć - powiedział najłagodniejszym głosem, na jaki mógł się zdobyć. Chłopiec jakby go nie usłyszał. John wyciągnął rękę. - Nie dotykaj go! - No co ty... - Odejdź! Zostaw nas! Nie potrzebujemy cię! Zostaniemy tutaj i on zaraz się obudzi! - Chłopiec obsypał twarz brata pocałunkami. - Wszystko będzie dobrze, Mikey. Zobaczysz. John patrzył, kompletnie zbity z tropu. - Lepiej sprowadźmy karetkę - zwrócił się do Petera. - Nie wiedziałem, co robić - powtórzył chłopiec w okularach. - Oczywiście - powiedział John. - Nic w tym dziwnego. Chłopiec jakby go nie usłyszał. - Chciałem poprosić o pomoc pana Stewarta - ciągnął. - Ale on też nic nie mógł zrobić. - Kogo? O kim mówisz? - Jest w swoim gabinecie.- Chłopiec wskazał kierunek.- To u niego gra radio. John i Peter wymienili spojrzenia. \ - Ja pójdę - powiedział Peter. - Ty tu zostań. - Opowiedz mi, co się stało - poprosił John zwracając się do chłopca. - To moja wina. Michael nie powinien tu przychodzić. Niepotrzebnie go w to wmieszałem. Jonathan był przecież moim przyjacielem. To ja powinie- nem się nim zająć. John rozumiał z tego coraz mniej. - Chwileczkę. Kim jest Jonathan?- Wskazał chłopca przy schodach. -Czy to on? . - Nie... - A więc gdzie jest Jonathan? - Z Richardem na górze. - Z Richardem? Przepraszam, ale chyba musisz zacząć wszystko od po- czątku. Peter stanął na korytarzu i skinął na Johna. Twarz miał bladą jak prześcieradło. - Co tam? - spytał John. - Samobójstwo! Jakiś facet się powiesił! Co tu się, do diabła, dzieje?! John znów poczuł ciarki na plecach. - Bóg jeden wie. To wygląda coraz gorzej. Na górze jest jeszcze podobno dwóch chłopców. - Myślisz, że zepchnęli tamtego? - Niewykluczone. Może się schowali. - Zwrócił się do chłopca w okula- rach. - Gdzie tamci dwaj? - W pokoju Richarda. - A gdzie to jest? - Na ostatnim piętrze. Trzecie drzwi po lewej stronie. - Co tam robią? Ukrywają się? Chłopiec potrząsnął głową. - A więc? - Oni nie żyją. - Nie żyją! Jak to się stało? - Nie wiem. - Nie wiesz? - Nie widziałem ich. - Więc skąd wiesz, że nie żyją?! Chłopiec znów pogrążył się w myślach. - To wszystko moja wina - powiedział. - Mam tego dość - oznajmił Peter. - Zadzwońmy po posiłki. - Możesz dzwonić - rzekł John. - Ja idę na górę. - Myślisz, że to dobry pomysł? - Po tym, co zobaczyłem po południu, już nic mnie nie przestraszy. Ruszył po schodach na górę. Po chwili wahania Peter podążył za nim. Dotarli na samą górę. Sufit był tak nisko, że John niemal dotykał go głową. Zapukali do drzwi. Cisza. John poruszył klamką. Drzwi były zaryglowane. Zapukał mocniej. - Otwierać! Policja! - Może ich tam nie ma - rzucił Peter. - Są. Zamknęli drzwi od środka. - Podniósł głos. - Otwórzcie drzwi, bo inaczej będziemy musieli je wyważyć. Słyszycie? Cisza. Peter zadrżał. - Nie wydaje ci się, że tu jakoś zimno? John nie zwracał uwagi. - Liczę do dziesięciu. Zaczął odliczać. Drzwi się nie otwierały. Naparł ramieniem, sprawdzając ich wytrzymałość. - Cofnij się. Podniósł nogę i kopnął mocno. Okularnik mówił prawdę. W środku byli dwaj chłopcy. Obaj martwi. Jeden leżał na wznak z wytrzeszczonymi oczami i wysuniętym językiem. Cała jego szyja pokryta była siniakami. Został uduszony. Drugi chłopiec siedział wciśnięty w kąt pokoju, z głową skręconą nienatu- ralnie ku górze, z otwartymi oczami skierowanymi na sufit. Jego twarz zastygła w wyrazie potwornego przerażenia. W pokoju unosiła się jakaś woń, której John nie umiał określić, ale której nigdy odtąd nie zapomniał. Woń czegoś bardzo ciemnego i zimnego. Woń zła. - Boże wszechmogący! - wykrztusił Peter. John wyszedł na korytarz. Próbował otworzyć okno, ale zacięło się. Strza- skał szybę pięścią, wytknął głowę przez otwór i zaczął połykać haustami chłod- ne zimowe powietrze. Artykuł w „Daily Mail" z 12 grudnia 1954 POLICJA MILCZY NA TEMAT ŚMIERTELNYCH WYPADKÓW W NORWICH Policja w Norfolk odmówiła dalszych komentarzy na te- mat śmierci trzech uczniów i nauczyciela w szkole Kirk- ston Abbey dziewiątego grudnia 1954 roku. Zmarli tragicznie uczniowie to Jonathan Palmer i Mi- chael Perriman (obaj 14 lat) oraz Richard Rokeby (15 lat) Nauczyciel nazywał się Alan Stewart (29 lat) i był^kierownikiem szkolnej katedry historii. Pan Stewart powiesił się w swoim gabinecie. Michael Perriman spadł ze schodów. Pozostaje tajemnicą, jak zginęli Jonathan Palmer i Richard Rokeby. Spytany o to Sierżant Hugh Collins z policji przyznał, że okolicz- ności śmierci trzech chłopców budzą wiele wątpliwości, ale odmówił komentarza. LISTA NIESZCZĘŚĆ W ciągu ostatnich kilku miesięcy w Kirkston Abbey zda- rzyło się nadzwyczaj dużo nieszczęśliwych wypadków. We wrześniu szkołą wstrząsnęła wiadomość o samobójstwie ucznia Paula Ellersona (18 lat). Dwa tygodnie temu inny uczeń, James- Wheatley (14 lat) zginął w wypadku samochodowym podczas lunatycznej przechadzki. 9 grudnia wydarzyły się jeszcze dwa nieszczęścia. Henry Ackerley, kierownikkatedry przedmiotów klasycznych, zabił swoją żonę w domu w Bowerton. Uważa się, że pan Ackerley cierpiał na załamanie nerwowe, które pchnęło go do ataku na żonę. Znajduje się teraz w szpitalu psychiatrycznym. Podczas szkolnego apelu dyrektor, Clive Howard, doznał ataku serca, który omal nie zakończył się tragicznie. Obecnie wraca do zdrowia w szpitalu. KRĄG SZANTAŻU Policja utrzymuje, że śmierć chłopców nie ma związku z pozostałymi tragediami. Jednak od osoby zbliżonej do kręgów policyjnych, której nazwiska nie mogę podać, wiem, że policja posiada dowody działalności grupy szantażystów, do której należeli zmarli chłopcy. Udało się ujawnić dalsze związki między ofiarami tra- gedii. James Wheatley, o którym wiadomo, że cierpiał na depresję w dniach poprzedzających jego śmierć, cho- dził do jednej klasy z trzema zmarłymi chłopcami. Jo- nathan Palmer i Richard Rokeby żywili głęboką antypa- tię do Henry'ego Ackerleya. Dwaj chłopcy (obaj w wieku 14 lat) znalezieni na miejscu wypadku nadal są przesłuchiwani przez policję. Będziemy informować o postępach w śledztwie. Inspektor Bradley obserwował Nicholasa Scotta, który siedział po drugiej stronie stołu. - Zacznijmy od początku. Powiedziałeś, że Jonathan i Richard żyli, kiedy ich ostatni raz widziałeś? - Mówiłem to panu już dziesięć razy! - I kłócili się.. - Tak. - Nie zostałeś z nimi? Nie próbowałeś ich powstrzymać? - Jak mogłem ich powstrzymać? Zamknęli się w pokoju Richarda. Poza tym bałem się. Wiedziałem, że zdarzy się coś strasznego. - Już przedtem zdarzyło się coś strasznego. Chyba że uważasz śmierć Mi- chaela Perrimana za drobiazg? - Oczywiście, że nie! Jak pan może tak mówić?! - To chyba nie jest właściwe pytanie - wtrącił adwokat Nicholasa, pan Clegg. Inspektor Bradley potarł oczy, które bolały go od ostrego światła lampy. W pokoju nie było okna. Zaciągnął się papierosem. - No dobrze. Powiedziałeś posterunkowemu Blake'owi, że Richard i Jo- nathan nie żyją, mimo że nie widziałeś ich ciał. Skąd wiedziałeś? - Mówiłem już panu! Po prostu wiedziałem! Czy jest pan aż tak głupi?! Inspektor Bradley zgasił papierosa i pochylił się nad stołem. - Pozwól sobie przypomnieć, młody człowieku, że to bardzo poważna spra- wa. Trzech chłopców zginęło, w tym jeden na pewno został zamordowany, a ty opowiadasz nonsensy o jakichś diabelskich siłach. - To nie są nonsensy! Dlaczego nie chce mi pan uwierzyć? - Bo to brzmi idiotycznie! - Widziałem, jak Richard siłą woli przewrócił barierkę! - Barierka była zardzewiała! Mogła się rozwalić w każdej chwili, wystar- czyło tylko dobrze ją pchnąć. Czy Richard popchnął Michaela? - Nie! Nie musiał tego robić! - Trzeba przerwać przesłuchanie - oznajmił pan Clegg. - Mój klient jest zdenerwowany. - Jeszcze tylko jedno pytanie - powiedział inspektor Bradley. - Co wiesz o śmierci pana Stewarta? - Nic. Inspektor Bradley sięgnął do szuflady i wyjął dwie kartki papieru. Podał je Nicholasowi. - Poznajesz to? Nicholas pobladł. - Znaleziono je w biurku pana Stewarta. Czy wiesz, jak tam trafiły? Nicholas potrząsnął głową. - Myślę, że wiesz. - Mój klient odpowiedział na pańskie pytanie, inspektorze. - Wiesz, prawda? Nicholas skinął powoli głową. - Powiedz. - Richard je wysłał. - Po co miałby to robić? Nicholas spuścił głowę. - A więc? - Pan Stewart i Paul Ellerson byli kochankami. - Czy masz na to jakieś dowody? - Obrazek. - Jaki obrazek? - Jon zobaczył rysunek w gabinecie pana Stewarta. To był prezent od Pau- la. Dzięki temu on i Richard domyślili się prawdy. - Co to był za obrazek? Jakieś nieprzyzwoite zdjęcie? - Nie! - Nicholas przesunął rękami po włosach. - Nie rozumie pan! Jon znał Paula bardzo dobrze. Był jego lokajem w pierwszej klasie. Poskładał wszyst- kie informacje w całość. Inspektor Bradley zaczerpnął głęboko powietrza. - A więc kto wysłał kartki? - Richard. - Nie Jonathan? - Nie! Jonathan lubił pana Stewarta. Nie mógłby zrobić czegoś takiego! - Myślę, że mógłby. Sądząc z tego, co opowiedziałeś mi o nim i o Richar- dzie, był zdolny do wszystkiego. - To nieprawda! Richard to zrobił! Richard nienawidził pana Stewarta, bo temu nie podobała się jego przyjaźń z Jonathanem! Nienawidził każdego, kto próbował wejść między nich! - A ty skąd wiedziałeś o panu Stewarcie i Paulu Ellersonie? - Jon mi powiedział. - Jonathan mówił ci o wielu rzeczach, prawda? Wiesz co myślę, Nicho- las? Wydaje mi się, że ty i twoi koledzy chcieliście wydobyć pieniądze od pana Stewarta i po to uknuliście ten spisek! - To nieprawda! - Dość! - krzyknął pan Clegg. - Proszę natychmiast przerwać przesłuchanie. - Dobrze - powiedział inspektor Bradley. - Ale wiedz, że nie skończyli- śmy z tobą, Nicholas. Jeszcze się spotkamy. Nicholasa wyprowadzono z pokoju przesłuchań. Wszedł nadinspektor Clark. - Nadal trzyma się swojej historyjki? Inspektor Bradley skinął głową. Nadinspektor Clark zajął krzesło, na któ- rym siedział przedtem adwokat Nicholasa. - Akartki? - Tak jak podejrzewaliśmy. Twierdzi, że Stewart i Ellerson utrzymywali ze sobą związek. - Są jakieś dowody? - Powiedział coś o rysunku, ale nie mogłem z niego wydobyć nic sensow- nego. Mówi, że to Rokeby wysłał kartki. Utrzymuje, że ani on, ani żaden z po- zostałych nie mieli z tym nic wspólnego. Chcesz, żebym ciągnął ten wątek? Nadinspektor Clark potrząsnął głową. - Ten Ellerson miał dopiero osiemnaście lat. Jego rodzina jest bardzo wpły- wowa. Przeżyli samobójstwo syna. Wyobrażasz sobie ich reakcję, gdybyśmy przykleili mu jeszcze etykietkę zboczeńca? Oskarżyliby nas o zniesławienie. Jeśli nie mamy mocnych dowodów, lepiej dać temu spokój. - AcozAckerleyem? - Przesłuchiwano go w sprawie spowodowania wypadku i ucieczki, ale ni- czego nie udowodniono. - Coznim? - Rozmawiałem dzisiaj z lekarzami. Absolutna katatonia. Wątpią, czy w ogóle z tego wyjdzie. - AHoward? - Już poczuł się lepiej. Jeden z naszych ludzi jest w drodze do niego. - Poślę Hopkinsa i Meadowsa, żeby przesłuchali chłopców z klasy Pal- mera. Chcę, żeby dowiedzieli się czegoś o Jamesie Wheatleyu. Jego śmierć też ma z tym wszystkim związek. Jestem tego pewien. Nadinspektor Clark westchnął. - Ale to nie rozwiązuje sprawy, co? - - Prasa nadal siedzi ci na karku? - Telefon mało nie eksploduje. Czytałeś dzisiejszą gazetę? Już coś wywą- chali o szantażu. Niech Bóg ma nas w opiece, jeśli dowiedzą się o reszcie. Zamilkli. Nadinspektor Clark oparł się o biurko i zapatrzył w sufit. Potarł dłonią zdrętwiały kark. - Czy zastanawiałeś się nad możliwością, że on mówi prawdę? - spytał niepewnie inspektor Bradley. - Oczywiście, że nie - odparł pospiesznie nadinspektor Clark. - Nawet po zobaczeniu wyrazu twarzy Rokeby'ego? - Był w szoku. To zrozumiałe po tym, co zrobił. - Miał kark skręcony jak ołówek. To wymaga niemałej siły, a na jego ciele nie było żadnych śladów. - Znajdziemy je. - Na razie niczego nie znaleźliśmy. - Inspektor Bradley obserwował prze- łożonego. - A zeznanie Blakea? Powiedział, że w powietrzu unosiła się woń zła. - Też był w szoku. Miał dość jak na jeden dzień. Przecież to on pojechał do domu Ackerley’ów. Nadinspektor Clark mówił z przekonaniem, ale unikał wzroku kolegi. - Blake to dobry policjant. Tak twierdzą jego przełożeni. Nie traci głowy bez przyczyny. Chyba że coś naprawdę jest nie tak. Nadinspektor Clark trzasnął pięścią w stół. - Nie chcę o tym więcej słyszeć! Historyjka Scotta to czysty wymysł. Chło- pak chce się wymigać, ale nic z tego. Nie oświadczę publicznie, że winne są moce piekielne, bo czegoś takiego nie ma. Musimy utrzymać wszystko w ta- jemnicy, dopóki nie znajdziemy racjonalnego wytłumaczenia dla tego, co zda- rzyło się w tamtym pokoju. - A jeśli go nie znajdziemy? - spytał inspektor Bradley. - Co wtedy? - Niech Bóg ma nas w swojej opiece. Tego samego popołudnia inspektor Bradley przesłuchiwał Stephena Perri- mana. Nie miał na to ochoty. Rozmawiał z Blakiem, który opowiedział mu o chłopcu szlochającym nad ciałem bliźniaka. Nie mógł wymazać tego obrazu z pamięci, Stephen Perriman patrzył gdzieś w przestrzeń oczami pozbawionymi wszel- kiego wyrazu. Obok siedział jego adwokat, pan Crowley. Pani psycholog o matczy- nym wyglądzie przyniosła herbatę i została przy drzwiach, obserwując chłopca. - Jesteś gotów, Stephen? - spytał inspektor Bradley. Stephen zapatrzył się w parującą herbatę niewidzącymi oczami. Mecha- nicznie skinął głową. - Jak dobrze znałeś Richarda Rokeby'ego? - Dość dobrze, żeby go nienawidzić. - Dlaczego go nienawidziłeś? - Bo był zły. ^ / - Dlaczego tak twierdzisz? - Bo to prawda., - Nicholas opowiedział nam o seansach. Brałeś w nich udział? Stephen potrząsnął głową. - Nicholas mówił, że byłeś na jednym. - Nic się nie stało. To była bujda. Może na innych podziałało. Na mnie nie. - Dlaczego na innych podziałało? - Bo byli słabi. - Więc Richard Rokeby nie posiadał żadnej nadzwyczajnej mocy? - Oczywiście, że nie. Miał tylko taką władzę, jaką ma silny umysł nad słabymi. Inspektor Bradley zaczerpnął powietrza. - Czy dlatego miał władzę nad twoim bratem? Stephen wreszcie się ożywił. - Nie miał nad nim władzy! Nie dopuściłem do tego! Inspektor Bradley postanowił zacząć z innej strony. - Co wiesz o śmierci pani Ackerley? - Nic. - Jesteś pewien? - Jej mąż zatłukł ją pogrzebaczem na śmierć. I co z tego? - I co z tego?! - Tak, co z tego? No co? Mój brat nie żyje! Tylko to się liczy! Richard, Jonathan i Nicholas są temu winni! Wszyscy! Cieszę się, że Richard i Jonathan nie żyją! Dostali to, na co zasłużyli! Dlaczego pan mnie przesłuchuje? Nicholas jest mordercą! Szkoda, że on też nie zginął! Zamachnął się z całej siły i roztrzaskał filiżankę o ścianę. Parująca herbata spłynęła na podłogę. Stephen ukrył twarz w dłoniach. Opiekunka pospieszyła go uspokajać. Inspektor Bradley wyszedł. Clive Howard siedział na szpitalnym łóżku z twarzą poszarzałą ze zmęcze- nia. Sierżant Green zadawał mu pytania. - Dobrze pan znał Richarda Rokeby'ego? - Wystarczająco dobrze, żeby się go bać. - Dlaczego pan się go bał? - Ten chłopiec był niebezpieczny. Zżerała go nienawiść. Miał najbardziej destruktywny charakter ze wszystkich uczniów, jakich znałem. - To prawda. Gołymi rękami udusił Palmera. - Wiem. Biedny Jonathan. Gdybym wcześniej zdecydował się interwenio- wać .. - powiedział z goryczą Clive. - Co by pan zrobił? Niepokoiła pana ich przyjaźń? - Mnie nie. Alana Stewarta zdecydowanie tak. Alan lubił Jonathana. Przyszedł do mnie o tym porozmawiać. Powiedział, że Richard ma na Jonathana zły wpływ. Sierżant Green roześmiał się głucho. - Miał rację! W rodzinie Richarda zdarzały się choroby psychiczne. Wie- dział pan o tym? - - Tak. Pod koniec zacząłem myśleć, że Richard też jest chory. Sierżant Green zanotował coś w zeszycie. - A Jonathan Palmer? - spytał. - Jaki on był? - Pracowity, spokojny. Właściwie nie wyróżniał się spośród innych uczniów. To straszne, co go spotkało. - Nie sądzi pan, że sam ściągnął na siebie tragedię? - Nie sądzę. Był przyzwoitym chłopcem, ale podatnym na ciosy. Łatwo ule- gał wpływom innych. Richard miał niesłychanie silną osobowość. Bez trudu, zdo- minował Jonathana. Musi pan zrozumieć, że cokolwiek zrobili, uczynili to z woli Richarda. To on podejmował decyzje. Jonathan robił to, co rozkazał Richard. - Nicholas Scott twierdzi, że urządzali seanse spirytystyczne. Mówi, że wykorzystywali moce parapsychiczne przeciwko innym ludziom. Clive skinął głową. - Nie uważa pan, że to stek bzdur? Clive uśmiechnął się smutno. - Są rzeczy na niebie i ziemi... Sierżant Green podniósł głowę znad notesu. - Słucham? - To cytat z Hamleta. - A więc wierzy pan w to? - Czy ja wierzę, że posługiwali się jakąś ciemną mocą? Nie, nie wierzę. Ale wierzę, że oni w to wierzyli. Jestem o tym przekonany. Pielęgniarka wsunęła głowę przez drzwi. - Wystarczy na dzisiaj. Pan Howard musi odpocząć. Sierżant Green wstał. - Dziękuję za pomoc. Być może jeszcze pana odwiedzę. - Ależ proszę. Nigdzie się na razie nie wybieram. Clive położył się i zamknął oczy. Szybko zasnął. We śnie widział Jonatha- na Palmera z posiniaczoną szyją. Jonathan patrzył na dyrektora z wyrzutem i mó- wił: „Powinien był pan go wyrzucić, póki było można. Gdyby pan to zrobił, być może jeszcze bym żył". Gdy się obudził, nie był sam. Na krześle obok siedziała Elizabeth. Clive patrzył na nią z niedowierzaniem, bojąc się, że ona także jest senną zjawą. - Pozwolili mi przyjść i posiedzieć tutaj, póki śpisz. Clive wyciągnął rękę. Elizabeth ujęła ją i przycisnęła do policzka. Zauwa- żył, że po jej twarzy płyną łzy. - Nie płacz - powiedział cicho. - Kiedy usłyszałam o zawale, myślałam, że nie żyjesz. Clive zdobył się na uśmiech. - Jestem trochę obolały, ale żyję. - Ja też chciałam umrzeć. Powiedziałeś kiedyś, że nie ma dla ciebie życia beze mnie. Teraz wiem, że ja też nie mogę żyć bez ciebie. W oczach Clive'a zalśniły łzy. - Nie chciałem tego zrobić. Byłem słaby... - To już nieważne. Przebaczam ci. Mam nadzieję, że i ty potrafisz mi prze- baczyć. Clive pocałował ją w rękę. Czuł się tak, jakby po długim uwięzieniu pod ziemią wyszedł na powierzchnię i ujrzał światło. - Ty nie musisz o to prosić - odparł. - Nigdy. Elizabeth uśmiechnęła się przez łzy. Drżała. - Co się stało? - Tego dnia poczułam coś dziwnego. Nie umiem tego wyjaśnić. Po prostu czułam, że grozi ci niebezpieczeństwo. Teraz minęło. - Jak mogę być w niebezpieczeństwie, kiedy ty jesteś blisko? Słońce zachodziło, w sali robiło się coraz ciemniej. Nie zapalali światła; siedzieli w milczeniu, trzymając się za ręce. - Moja kariera w szkole skończyła się - rzekł Clive. - Nie mogę być dy- rektorem po czymś takim. Nie jestem nawet pewien, czy szkoła przetrwa. - My przetrwamy. Przecież mamy siebie. Czego więcej nam trzeba? Pocałowali się w zapadającym zmroku. Inspektor Rothwell ze Scotland Yardu odłożył zdjęcie i zadrżał. - Boże, co za wyraz twarzy! Co mu się stało?! - Nie wiem - odparł nadinspektor Clark. - Nie możemy tego wyjaśnić. - Wkrótce trzeba będzie wydać oświadczenie dla prasy. Dziennikarze już dostają szału. Dwóch martwych chłopców i nie wiadomo nic o okolicznościach śmierci. - Nie musi mi pan przypominać! Nie mogę się ruszyć, żeby jakiś cholerny gryzipiórek nie deptał mi po piętach! - A ten Scott nie chce zmienić zeznania? - Ani na jotę. - Może Perriman? - Nic z tego. Jest zbyt wstrząśnięty. Od wczorajszego wybuchu podają mu środki uspokajające. - Gdzie jest teraz Scott? - Z rodzicami. Zatrzymali się w prywatnym domu nieopodal. Staraliśmy się utrzymać jego tożsamość w tajemnicy, ale dziennikarze i tak zwęszyli. Nie możemy dopuścić do tego, żeby zrobili z nim wywiad. Rany boskie, co za ba- gno! - Niekoniecznie - powiedział inspektor Rothwell. - Mam pewien pomysł. O dziesiątej wieczorem Nicholas zjawił się na posterunku razem z rodzi- cami. Tylnym wejściem wprowadzono ich do pokoju, gdzie inspektor Bradley przesłuchiwał Stephena. Tym razem nie było tu inspektora: przybyłych powitał nadinspektor Clark w towarzystwie dwóch mężczyzn w średnim wieku. Pierw- szy, niski i przysadzisty, nosił wąsy; drugi był wyższy i szczuplejszy. Spojrzał przyjaźnie na Nicholasa. - Kim panowie są? - spytał zrezygnowany Nicholas. - To jest inspektor Rothwell ze Scotland Yardu - wyjaśnił nadinspektor Clark. - A to pan Blakiston, biskup Norwich. Pani Scott otoczyła syna ramieniem. - Nicholas odpowiedział już na wszystkie pytania. Nie uczynił nic złego. Dlaczego nie zostawicie go w spokoju? - Przykro mi, pani Scott - odparł inspektor Rothwell - ale to bardzo waż- ne dochodzenie, a Nicholas jest kluczowym świadkiem. - Powiedziałem już wszystko! - zawołał Nicholas. - I to wiele razy! Oczy zaszły mu łzami. Od kilku dni prawie nie spał. Był wyczerpany. - Wiem, Nicholas - ciągnął inspektor Rothwell - ale chcielibyśmy, żebyś porozmawiał jeszcze z jedną osobą. - Z biskupem? Po co? Przecież i tak uważacie mnie za kłamcę. - Niezupełnie - odparł nadinspektor Clark. - Uważamy, że masz trudno- ści z trzeźwą oceną tego, co się stało. Uśmiechnął się przyjaźnie do państwa Scott. - To zrozumiałe w tych okolicznościach. - Mam tego dość - oznajmiła pani Scott.—Albo oskarżycie o coś mojego syna, albo go puśćcie! To, co robicie w tej chwili, to zwykłe molestowanie! Nadinspektor zmarszczył brwi. - Chcę przypomnieć, że państwa syn jest zamieszany w śmierć trzech osób i jak dotąd, nie udało się wyjaśnić, co tam właściwie zaszło. Radziłbym z nami współpracować. - Czy pan mi grozi?! - Ależ skąd. Radzę tylko wyrażać się ostrożniej. Nicholas dostrzegł współczucie w oczach biskupa. Miał już dość tych po- dejrzeń. Pragnął, żeby ktoś go zrozumiał. Teraz poczuł, że znalazł odpowiednią osobę. - No dobrze. Porozmawiam z biskupem. Ale w cztery oczy. - Nie musisz, jeśli nie chcesz -powiedziała matka Nicholasa. - W porządku, mamo. Chcę to zrobić, naprawdę. Wszyscy wyszli; Nicholas usiadł. Biskup przy sunął krzesło tak, że siedzieli koło siebie, a nie naprzeciwko. Uśmiechnął się łagodnie. - Czy mogę cię nazywać po imieniu? - spytał uspokajającym głosem bi- skup. - Oczywiście. A ja jak mam się do pana zwracać? - Po prostu Jeremy. Tak mam na imię. Nicholas zarumienił się. - Nie mogę. - A więc niech będzie pan Blakiston, jeśli wolisz. Mnie to nie prze- szkadza. - Dobrze, panie Blakiston. - Zmarli chłopcy byli twoimii przyjaciółmi, prawda? Nicholas skinął głową. - Przykro mi. To musi być dla ciebie bardzo trudne. Chcesz ze mną o tym pomówić? Możemy trochę poczekać, nie musisz zaczynać od razu. Nicholas potrząsnął głową. Wszedł posterunkowy z tacą. Przyniósł dwie filiżanki herbaty i talerzyk ciastek czekoladowych. Pan Blakiston skinął ręką. - Poczęstuj się. Nicholas nadgryzł ciastko. Słodycz wypełniła mu usta. Rozpłakał się. Biskup otoczył go ramieniem. - Już dobrze. Nicholas otarł oczy. - To wszystko jest takie męczące. Powtarzam im w kółko, co się stało, a oni nie chcą mi uwierzyć. Patrzą na mnie jak napomylenca i oskarżają o strasz- ne rzeczy, których nie zrobiłem. Nikt mi nie wierzy. Nawet moi rodzice. Mó- wią, że wierzą, ale czasem tak na mnie patrzą. Biskup podał Nicholasowi chusteczkę. - Ja ci uwierzę. Nicholas potrząsnął głową. Biskup uśmiechnął się zachęcająco. - Dlaczego miałbym nie uwierzyć? - Po tym wszystkim, co panu o mnie powiedzieli? ,- Nic minie powiedzieli, naprawdę. Wiem tylko tyle, że jesteś przygnę- biony i że rozmowa ze mną może ci pomóc. - Nie jestem kłamcą, Mówię prawdę. Przysięgam. - Zatem i ja przysięgam, że ci uwierzę. Ale pod jednym warunkiem. - Zgadzam się na wszystko, co pan powie. - Wierzysz w Boga? Nicholas skinął głową. - Więc wiesz, że kłamstwo to niedobra rzecz. Zwłaszcza w tak. poważnej sprawie. - A zatem obiecaj mi solennie, że powiesz całą prawdę. Zrobisz to dla mnie? Nicholas przełknął ślinę. - Tak. Pan Blakiston uśmiechnął się. - A więc i ja mogę obiecać, że ci uwierzę. Nie przyszedłem tu po to, żeby cię osądzać, Nicholasie. Chcę ci pomóc. Wierzysz mi? - Tak. - Dobrze. Czy możemy zaczynać? - Od czego? - Opowiedz mi o Jonathanie. Masz coś przeciwko temu? - Nie. - Powiedz, jak się zaprzyjaźniliście. Byliście dobrymi przyjaciółmi, prawda? Nicholas zdobył się na uśmiech. - Od pierwszego dnia w szkole. - Opowiedz mi o tym dniu. Jak to się zaczęło? Nicholas napił się herbaty i sięgnął po drugie ciastko. Potem zaczął mówić. Cztery godziny później Nicholas opuścił z rodzicami posterunek tą samą drogą, którą wszedł. Biskup został z dwoma policjantami. - On mówi prawdę-powtórzył po raz trzeci. - To niemożliwe! - zawołał nadinspektor Clark. - Chłopak na pewno kła- mie! , - Nie kłamie - powtórzył biskup przesuwając ręką po włosach. Patrzył na leżącą przed nim fotografię. - Bóg mi świadkiem, że chciałbym, żeby kłamał. Ale on mówi prawdę. - W takim razie uległ złudzeniu! Może wierzyć w coś, co się nie zdarzyło. - To nie są złudzenia - powiedział biskup. - Gdyby chodziło tylko o jego zeznanie, mógłbym uwierzyć. Ale jest jeszcze zeznanie posterunkowego Bla- ke'a. On coś wyczuł. Jeśli ten biedny chłopiec uległ złudzeniu, to nie on jeden. - To niemożliwe! - krzyknął nadinspektor Clark. - A to? - spytał biskup wskazując fotografię. - Nie tknięte ciało, a szyja skręcona jak sucha gałązka. I ta twarz. Biskup wzdrygnął się. - Wolałbym nigdy nie oglądać tego zdjęcia. Nagle odepchnął fotografię Jakby była czymś zarażona. Zwrócił się do nad- inspektora Clarka: - Jak inaczej pan to wyjaśni? - Nie wiem! -jęknął nadinspektor. Nagle spojrzał na inspektora Rothwel- la. - To nie tak miało być! Chodziło o to, żeby zmienił zeznanie, żeby powie- dział coś, co moglibyśmy wykorzystać! - Na to liczyłem - powiedział inspektor Rothwell. - Ale nic z tego nie wyszło! Teraz dopiero wdepnęliśmy! Co powiemy prasie? - Nic - odparł inspektor Rothwell. - Nic? Jak to będzie wyglądać? I tak dosyć już krąży plotek! Inspektor Rothwell wstał. - Zadzwonię do centrali. Nie możemy dopuścić, żeby ta historia się roze- szła. Proszę sobie wyobrazić reakcję opinii publicznej. Musimy to jakoś obejść. Idę do telefonu. Inspektor zapalił papierosa. - Musi pan być zadowolony - rzekł z przekąsem do biskupa. - Zadowolony?! - Biskup zmierzył go spojrzeniem pełnym niedowie- rzania. - Czemu nie? Ciągle powtarzacie, że nasze dusze są w niebezpieczeństwie. Większość z nas, zwykłych ludzi, uważa że to bzdura. - Zaciągnął się głęboko i wypuścił dym. - A teraz znalazł się dowód, że to wy macie rację, a my się mylimy. - To ja się myliłem -wyszeptał biskup. Nadinspektor spojrzał na niego z zaciekawieniem. - Co to znaczy? Że chłopak kłamał? Pochłonięty myślami nadinspektor nie przyjrzał się dotąd rozmówcy. Do- piero teraz zwrócił na niego uwagę. Wydawało się, że mężczyzna siedzący naprzeciwko postarzał się tej nocy o dziesięć lat. Kropelki potu lśniły na jego czole jak maleńkie perły, a całe ciało trzęsło się, jakby przepływał przez nie prąd elektryczny. - Boże drogi! Dobrze się pan czuje? Nagle biskup roześmiał się. Był to ostry, histeryczny śmiech, który zmroził inspektora. Kiedy położył dłoń na ramieniu biskupa, nawet przez ubranie wy- czuł chłód jego ciała. Odsunął rękę. Ogarnęła go przemożna chęć, żeby wyjść z pokoju. - Jest pan w szoku. Przyniosę coś do picia. Biskup potrząsnął głową. - Ależ tak. - Nadinspektor wstał. - Myśli pan, że nie wiem, co pan czuje? Dla mnie to też było trudne. Mówię panu, widziałem... - Nie może pan mieć najmniejszego pojęcia, co czuję. W tonie głosu biskupa było coś, co osadziło nadinspektora w miejscu. Usiadł powoli i spojrzał w strwożone oczy człowieka przed sobą. - Wstąpiłem do Kościoła trzydzieści lat temu. Zostałem duchownym, bo chciałem pomagać ludziom. Jestem w tym dobry. Rozumiem, że wszyscy mamy swoje słabości, popełniamy błędy. Potrafię słuchać i nie osądzam. To wszystko, czego większość ludzi oczekuje od tak zwanego sługi bożego. Nie chcą słuchać o niebie, piekle, gromach i błyskawicach. Przychodzą z nadzieją, że ktoś wy- słucha ich życzliwie i odpuści grzechy. Nigdy nie wierzyłem w siły dobra i zła. Mówiłem o nich w kazaniach, ale nie wierzyłem. W gronie przyjaciół śmiałem się z tych wszystkich przesądów. A tym, którzy przychodzili po pomoc, tłuma- czyłem, że Bóg i Szatan nie istnieją jako osoby. Wyjaśniałem, że w każdym z nas istnieje dobro i zło, a zatem Bóg i Szatan to tylko nieodłączne elementy nas samych. Naprawdę w to wierzyłem i jestem pewien, że wielu ludzi czerpa- ło pociechę z moich słów. A teraz wiem, że wszystko, z czego sobie pokpiwa- łem, z czego się wyśmiewałem, istnieje naprawdę. Ludzie przez trzydzieści lat przychodzili do mnie po wskazówki duchowe, a ja karmiłem ich kłamstwami. A jeśli istnieje równowaga między duszami zbawionymi i potępionymi, co to oznacza dla mojej duszy? Nadinspektor Clark nie odpowiedział. Zbierało mu się na mdłości. Nicholas siedział przy stole w pokoju przesłuchań między rodzicami. In spektor Rothwell i jiadinspektor Clark przyglądali mu się chłodnym wzrokiem. - Zakończyliśmy przesłuchania - oznajmił inspektor Clark. - Nie jesteś nam już potrzebny. Pan Scott westchnął z ulgą. - Wiedzieliśmy, że Nicholas nie uczynił nic złego. Zawsze mówiliśmy... - To, że zwalniamy waszego syna, nie oznacza, że jesteśmy przekonani o jego niewinności - przerwał nadinspektor Clark. - Jego odpowiedzi na wiele pytań wcale nas nie zadowalają. - Powiedziałem wam prawdę! - krzyknął Nicholas. - Biskupowi też! Mó- wił, że mi uwierzył! Czemu wy nie chcecie mi uwierzyć?! - To,, co powiedział biskup, a w co naprawdę wierzy, to dwie bardzo różne rzeczy - odparł poważnie inspektor Rothwell. - Nie zapominaj o tym. - Powiedział, że mi wierzy! Obiecał! - Dość tego - wtrącił się inspektor Clark. - Tak jak powiedziałem, jesteś wolny. Ale pod jednym warunkiem. Państwo Scott spojrzeli po sobie. - Jaki to warunek? - spytał pan Scott. - Że wasz syn ani teraz, ani w przyszłości nie opowie nikomu o seansach. Nigdy ich nie było. Czy to jasne? - Były! Spytajcie biskupa! On mi uwierzył! Wiem o tym! Inspektor Rothwell zwrócił się do państwa Scott. - Za godzinę wydamy oświadczenie dla prasy następującej treści: Richard Rokeby zepchnął Michaela Perrimana ze schodów, a następnie udusił Jonatha- na Palmera. Potem potknął się i uderzył głową w ścianę tak nieszczęśliwie, że kręgosłup nie wytrzymał. W ten sposób zginął. - Ale to nieprawda! - zawołał Nicholas. - Dość! - ryknął nadinspektor Clark. - Tak było i takie informacje poda- my prasie! Takie informacje trafią do akt i wszyscy tu obecni będą się ich trzy- mać. Zrozumiano? - Ale to nieprawda! Tamten policjant wie o tym i powie innym! - Posterunkowy Blake niczego podobnego nie uczyni - stwierdził zdecy- dowanie inspektor Rothwell. - Zna swoje obowiązki. Ty też powinieneś je znać. - Nicholasie - odezwała się pani Scott. - Wypuszczają cię. Tylko to się teraz liczy. - Słusznie, pani Scott - podchwycił inspektor Rothwell. - Posłuchaj mat- ki, Nicholas. Ona chce twojego dobra. Tak samo jak my wszyscy. - Wszyscy jesteście kłamcami! „, - Nicholasie! - syknął pan Scott. Inspektor Rothwell pochylił się do Nicholasa. - Może to prawda - powiedział wolno - ale pamiętaj, że wspomniałeś o na- pastowaniu i szantażu, które doprowadziły do śmierci trzech osób. Jeśli przyj- dzie ci do głowy mówić o seansach, albo zgoła o tuszowaniu sprawy przez po- licję, możesz być pewien, że nie zawahamy się skierować oskarżenia przeciw- ko tobie. - Ale ja nie brałem w tym udziału! - Czyżby? Tylko ty tak mówisz. Nikt nie potwierdzi twoich zeznań. Wierz mi, moglibyśmy tak przedstawić całą sprawę, że nikt nie wątpiłby w twoją winę. - A jak to będzie wyglądać, jeśli zaczniesz rozpuszczać pogłoski o udziale sił nieczystych? - włączył się nadinspektor Clark. - Większość ludzi uzna cię za szaleńca. My na pewno. Wiesz, gdzie wylądował pan Ackerley, prawda? Jestem pewien, że nie chciałbyś tam trafić. - Nie macie prawa grozić mojemu synowi! - wtrącił się pan Scott. - Jak pan śmie... - Rozmawiałem ze Scotland Yardem i Ministerstwem Spraw Wewnętrz- nych, panie Scott - przerwał inspektor Rothwell. - Dostałem zezwolenie na użycie takich gróźb, jakie są konieczne, żeby zeznania pańskiego syna nie wy- dostały się na zewnątrz. Czy wyrażam się jasno? Nicholasowi zakręciło się w głowie. - To niesprawiedliwe! Nie możecie tego zrobić! - Czy wyraziłem się jasno?! # Nicholas poczuł na sobie spojrzenie rodziców. Nie miał wyjścia. Skinął głową. - A więc jesteś wolny. Ale pamiętaj, co powiedzieliśmy. To nie są czcze pogróżki. Jeśli zajdzie potrzeba, spełnimy je. Wychodząc z pokoju Nicholas spostrzegł Stephena w towarzystwie rodziców. Stephen szedł powoli, a spojrzenie miał puste, jakby pozbawione życia. Rodzice podtrzymywali go za ramiona, jak gdyby nie mógł sam chodzić. Ni- cholas nie widział go od tamtego dnia, gdy policja zjawiła się w szkole. Wie- dział, że Stephen dostaje zastrzyki uspokajające. Wyglądał jak trup, który tylko udaje, że żyje. Pani Perriman rozpoznała Nicholasa. Powiedziała coś do męża. Oboje się usztywnili. Nicholas spostrzegł, że jego rodzice zareagowali tak samo. Rodziny zbliżyły się do siebie. - Proszę przyjąć moje wyrazy współczucia - powiedział pan Scott wycią- gając rękę. Jego dłoń zawisła w powietrzu. - Nie potrzebujemy pańskiego współczucia - odparł zdecydowanie pan Perriman. - Stephen wszystko nam opowiedział. Gdyby nie pana syn, Michael by żył. - Chyba jest pan niesprawiedliwy - powiedziała cicho pani Scott. - Daj spokój - odezwał się mąż. - To nie jest czas ani miejsce. Stephen jakby oprzytomniał nagle. Spojrzał na Nicholasa, który usłyszał w myślach krzyk Michaela. Oczy zaszły mu łzami. - Tak mi przykro - zaczął. - Naprawdę. Nie wiedziałem, że coś takiego się stanie... Stephen plunął mu w twarz. Jego matka krzyknęła cicho. Ojciec próbował go odciągnąć. Stephen wyry- wał się, nie spuszczając oczu z Nicholasa. - Mikey nadal by żył, gdyby nie ty! Dlaczego to nie ty zginąłeś? Dlaczego on? Nienawidzę cię! Jesteś mordercą! Ty i twoi koledzy! Obyś się smażył w pie- kle na wieki! Państwo Perriman zdołali go w końcu odciągnąć. Nicholas patrzył za nim. Matka próbowała wytrzeć mu twarz, ale odepchnął jej rękę. Czuł, że zasłużył na to, co zrobił Stephen. Opuścili posterunek głównym wyjściem. Teraz, gdy znali warunki zwol- nienia, nie było potrzeby się ukrywać. Samochód już na nich czekał. Zbliżając się do drzwi, Nicholas słyszał krzyki i tumult na zewnątrz. Bał się. Chciał uciekać, ale nie było dokąd. W wyjściu otoczył ich tłum ludzi. Ktoś podsunął mu aparat pod nos; bły- snął flesz. Nicholas oślepł na chwilę. Czuł ręce rodziców prowadzące go do samochodu, osłaniające przed mackami tłumu dziennikarzy wykrzykujących pytania, na które nie mógł odpowiedzieć. - Czy to prawda, że szantażowałeś Henry'ego Ackerleya? - Ile pieniędzy od niego wyciągnąłeś? - Co się stało z Richardem i Jonathanem? Czy to ty ich zabiłeś? - Dobiłeś z nimi targu? - Powinni cię zamknąć, ty mały nikczemny szczeniaku! Rodzice wepchnęli Nicholasa do samochodu. Ojciec włączył silnik i ruszył powoli. Nicholas widział twarze przyciśnięte do szyb, słyszał uderzenia pięści w blachę: „Mów do nas, powiedz, co się stało, co zrobiłeś, jak to jest wykręcić się sianem z takiej zbrodni!" Nicholas ukrył twarz w dłoniach i zaszlochał. Londyn, styczeń 1999 Epilog Taśma w magnetofonie kręciła się od wielu godzin. Jej cichy szum stanowił tło dla pytań śmigających niczym piłki w nie kończącej się partii tenisa. Teraz taśma stanęła. Tim Webber uniósł dłoń znad magnetofonu i spojrzał na Nicholasa Scotta. - Naprawdę grozili panu w ten sposób? Nicholas skinął głową. - Jezu Chryste. - Musi pan zrozumieć, że oni też się bali. Nigdy nie mieli do czynienia z czymś takim. Z czymś, co nie daje się racjonalnie wyjaśnić; - Mimo wszystko mogli to ogłosić. - Nie mogli. Wywołaliby panikę. Wtedy tego nie rozumiałem, ale teraz rozumiem. Młodzi chłopcy bawią się siłami, których nie pojmują. Siłami, w których istnienie więk- szość ludzi nie wierzy. Oczy Tima błyszczały. - A więc powinni się dowiedzieć. Nicholas potrząsnął głową. - Myli się pan. Tak jak wszyscy dziennikarze, ma pan obsesję na punkcie prawdy. Nie zastanawia się pan nad tym, jakie szkody może wyrządzić jej ujawnienie. - Ale ludzie powinni o czymś takim wiedzieć! - Dlaczego? Co by to dało? Przeczytałem kiedyś, że NASA odkryła na ciemnej stro- nie Księżyca ruiny czegoś, co musiało być dziełem istot rozumnych. W Białym Domu wybuchła panika: podjęto decyzję o zatajeniu prawdy. Uznano, że ujawnienie niezbitych dowodów istnienia cywilizacji pozaziemskiej zachwiałoby -jeśli nie zniszczyło - wszyst- kim, co jest dla ludzkości ważne: religią, świadomością własnej tożsamości. Lepiej mil- czeć niż podejmować tak ogromne ryzyko. Tim zastanawiał się nad słowami Nicholasa. Dorzucił szczapę do ognia. Żar buchnął mu w twarz. - Więc rzucili pana na pożarcie - powiedział wolno. - Niezupełnie im się udało, choć bardzo się starali. Wydali oświadczenie i twardo się go trzymali. Chcieli pogrzebać prawdę raz na zawsze. Ale nie udało się. Nie przekonali wszystkich. Ludzie zaczęli podejrzewać, że policja coś ukrywa. Plotki o szantażu już się wydostały. Wystarczyło połączyć fakty. A nasi tak zwani koledzy z klasy tylko czekali na swoje pięć minut w świetle reflektorów. Opowiedzieli o tym, jak Richard i Jonathan prze- śladowali Jamesa. Biednego, dobrodusznego Jamesa, zaszczutego na śmierć przez dwóch sadystycznych drani. Pewna pani z Whitby przeczytała artykuły w prasie i przypomniała sobie Alana Stewarta i Paula Ellersona. Dwóch mężczyzn, którzy, delikatnie mówiąc, da- rzyli się nadmierną sympatią. Dziennikarze dowiedzieli się jakoś o kartkach w szufladzie biurka Alana. Obwinili nas za śmierć Alana, a nawet Paula. Krzyczeli, że to my doprowa- dziliśmy ich do samobójstwa. Boże! - Nicholas podniósł głowę i zapatrzył się w sufit - Na Jonathana zrzucili winę za śmierć Paula. A przecież Jonathan uwielbiał Paula! Wiado- mość o śmierci przyjaciela potwornie go przybiła. Nigdy by go nie skrzywdził. A najgor- sze było to, że wśród listów ziejących nienawiścią, które dostawałem, znajdowały się listy ~ze słowami wsparcia. Ludzie uważali, że Alan i Paul byli zboczeńcami, że zasłużyli na śmierć. A nam należą się medale, a nie kara. W końcu zrobili z nas potwory. Zimnokrwiste potwory bez żadnych uczuć. Nikogo nie obchodziło, jakimi byliśmy ludźmi. Staliśmy się uosobieniem ignorancji i lęku. - Czy widział się pan później ze Stephenem Perrimanem? - Nie - westchnął Nicholas. - Biedny Stephen. Moje życie dobiegło końca, kiedy policja przybyła do Kirkston Abbey, ale jego skończyło się wraz z życiem Michaela. Ni- gdy bym w to nie uwierzył. On zawsze był tym silnym. Michael tak bardzo na nim polegał. Nie przyszłoby mi do głowy, że w gruncie rzeczy było odwrotnie. - Co pan poczuł, gdy usłyszał o jego śmierci? - Nic. To brzmi strasznie, prawda? Osiemnastoletni chłopak strzela sobie w głowę, a ty nic nie czujesz. Ale ja spodziewałem się tego. Matka Stephena napisała do mnie, że jestem odpowiedzialny za jego śmierć, tak samo jak byłem odpowiedzialny za śmierć Mi- chaela. Nicholas westchnął. - W pewnym sensie miała rację. Byłem odpowiedzialny. Zapadła cisza. Nicholas zapatrzył się w ogień. Przed jego oczami przesuwały się cie- nie z przeszłości, które chował w sobie przez czterdzieści lat. Tim siedział w milczeniu. - Nie powiedział mi pan - zaczął wolno - co się stało tamtego wieczoru, gdy został pan w pokoju Richarda po wyjściu Perrimanów. Kiedy został pan z Richardem i Jonatha- nem. I z tabliczką. Nicholas milczał. - Nie powie mi pan? - Graliśmy, Graliśmy w życzenia. Tylko tyle, nic więcej. Tak w każdym razie sobie mówiłem. Nawet wtedy, gdy to stało się przerażające. Powtarzałem to sobie jak modlitwę. To tylko gra, to tylko gra... - Dlaczego to było przerażające? Czego się pan lękał? Co się stało... - Dość - przerwał mu Nicholas. - Powiedziałem panu wszystko, co zamierzałem powiedzieć. Są rzeczy, o których nie chcę pamiętać. Nawet teraz. Cisza. Nicholas nadal wpatrywał się w ogień. Tim szukał w tej twarzy rysów roztrop- nego, dzielnego czternastolatka, który igrał z ogniem w rozpaczliwej walce o swojego naj- lepszego przyjaciela. Nic jednak nie znalazł. Tamten chłopiec znikł na zawsze, pogrzebany pod ciężarem zbiorowej nienawiści i całego życia spędzonego w żalu i tęsknocie. - Przykro mi - powiedział cicho. - Z jakiego powodu? - Z powodu tego, co pan przeżył. Powiedział pan, że zrobiono z was potwory. To prawda. Bałem się czekając na pana. Bałem się spotkania, w mojej świadomości istniał ten potwór, którego uczyniła z pana prasa. A teraz okazało się, że jest pan człowiekiem. - Wszyscy byliśmy ludźmi-powiedziałNicholas. - Co pan teraz czuje do pozostałych? - Co czuję? Myśli pan, że powinienem ich nienawidzić? Tim skinął głową po krótkim namyśle. - Czułbym to, gdybym był panem. Ale to nie takie proste. Brakuje mi Jonathana. Czasem przychodzi do mnie we śnie. Czasem śnią mi się stare dobre czasy, przed pojawie- niem się Richarda. Jonathan był dobrym chłopcem. Jedyną jego winą było to, że czuł się bezsilny. Dzięki Richardowi poznał siłę. - A pozostali? - Mam wyrzuty sumienia wobec bliźniaków. Stephen słusznie mnie nienawidził. To ja byłem winny śmierci Michaela. Nie zaplanowałem jej, rzecz jasna, ale byłem za nią odpowiedzialny. Nakłoniłem go, żeby sprzeciwił się Stephenowi... i przez to zginął. - ARichard? - Kiedyś czułem do niego nienawiść. Ale teraz, gdy wiem, jakie miał życie i jakie demony go dręczyły, już nie umiem go nienawidzić. Te demony mieszkały w jego głowie. Gdyby teraz żył, nie doszłoby do tragedii. Nie dopuszczono by do tego. Po śmierci matki, po tym, jak na nią zareagował, ktoś by mu pomógł. Pięćdziesiąt lat temu wszystko było inne. Wszystko, co złe, wmiatano pod dywan z nadzieją, że samo zniknie. W przypadku Richarda rozwinęło się w coś o wiele gorszego. Żaden z nas nie był potworem. Właśnie to nie dawało spokoju policji. Bo wnioski, które z tego wynikały, były zatrważające. To mo- gło się stać wszędzie, ale zdarzyło się u nas. Prościej byłoby wierzyć, że jesteśmy potwo- rami. Prościej niż przyznać się do prawdy. - Którą teraz poznałem-dodał cicho Hm. - Nigdy nikomu o tym nie mówiłem po tamtej rozmowie z policją. Z początku się bałem. A potem... Zawiesił głos. Tim wziął do rąk taśmy i zaczął nimi żonglować. - Niby nic, prawda? A dzięki nim zarobimy fortunę. Nicholas potrząsnął głową. - Oczywiście, że tak! Przecież to niesamowite! Diabelskie siły. Niewyjaśniona śmierć. Zatuszowanie sprawy przez policję. Biskup, który załamuje się nerwowo. Szansa zrozu- mienia motywacji chłopców, którzy wzięli udział w tamtych wydarzeniach. To przecież żyła złota! - Powiedziałem panu na początku, że nie będzie żadnych pieniędzy. Tim patrzył na niego jak na wariata. - Uważa pan, że ta historia nie wzbudzi zainteresowania? Myśli pan, że ludzie nie chcą wiedzieć? - Wręcz przeciwnie. Uważam, że przyjęliby to z wielkim zainteresowaniem. - Więc o co chodzi? - Powiedziałem panu, co się stało, tak jak obiecałem. Ale nie opowiem tego nikomu innemu. Pan też nie. - Policja nic panu nie zrobi po upływie tak wielu lat. To im pan zaszkodzi, nie sobie. Pan wyjdzie z tego czysty. Przyrzekam. Przecież nie zrobił pan nic złego. Próbował pan tylko ratować przyjaciela. Nicholas westchnął. - Nie słuchał mnie pan. Tej historii nie wolno ujawnić. Policja miała rację: ona jest zbyt niebezpieczna. Jak pana zdaniem zareagują ludzie, jeśli poznają prawdę.? W każdej szkole w kraju są tacy chłopcy jak Richard Rokeby i Jonathan Palmer, A jeśli któryś z nich spróbuje wykorzystać tą samą moc, wiedząc, że ona naprawdę, istnieje? - Nie odważą się! Pańska opowieść będzie dla nich wystarczającą przestrogą. - Nie jest pan chyba aż tak naiwny, żeby w to wierzyć. Szybka jazda skradzionym samochodem jest niebezpieczna, wielu ludzi tak zginęło. A młodzi i tak to robią. Albo narkotyki. Im większe ryzyko, tym ciekawsze przeżycie. Tim wzruszył ramionami. » - To już nie mój problem. - Słusznie. Pana interesuje tylko to, żeby odkryć prawdę i zdobyć sławę. - A jeśli tak, to co w tym złego?! - zawołał z oburzeniem Tim. - To naprawdę nie mój problem. - Tej historii nie wolno ujawnić. - Myśli pan, że obchodzą mnie konsekwencje? To moja wielka szansa i nie zamie- rzam jej zaprzepaścić. A jeśli spróbuje pan wejść mi w drogę, pożałuje pan tego! - Czyżby? W cichym głosie Nicholasa było coś, co ostudziło Tima. Nicholas pochylił się w jego stronę. - Co mi pan zrobi? - spytał. Jego zmęczone oczy rozbłysły. Tim czuł się jak schwytany w pułapkę. Szukał odpo- wiedzi, ale nic nie przychodziło mu do głowy. Pewność siebie uleciała bez śladu. - Chyba nie chce mi pan grozić, panie Webber? Tim bezskutecznie próbował zgromić gościa wzrokiem. - Dlaczego nie miałbym tego zrobić? - Zna pan już odpowiedź na to pytanie. - Doprawdy? - żachnął się Tim. - Znałby ją pan, gdyby mnie pan słuchał. - Co to znaczy? - Uwierzył mi pan? Uważa pan, że mówiłem prawdę? - Tak. - A więc wie pan, co mogę zrobić. Ogień w kominku nadal płonął, ale Tim zadrżał. - Byłem tam z Richardem i Jonathanem. Nie robiłem tego co oni, ale byłem przy tym. Dotknąłem tego, czego oni dotknęli. Tim przełknął ślinę. - Nie wierzę panu! - Więc dlaczego pan drży? - Nie drżę! - Wie pan, co mógłbym panu zrobić. - Nie odważyłby się pan! - I nie zostawiłbym żadnych śladów. Timem wstrząsnął dreszcz. - Obiecałem powiedzieć panu prawdę i zrobiłem to. Ale uczyniłem to dla samego siebie. Zrzuciłem z siebie brzemię, które musiałem dźwigać przez tyle lat. Teraz pan musi mi przyrzec, że utrzyma wszystko w tajemnicy. - Nie mogę!-jęknął Tim. - Może pan. - A jeśli odmówię? - Będzie pan musiał ponieść konsekwencje. Tim zaczerpnął powietrza. - Nie będzie żadnych konsekwencji! - Jeśli chce pan w to wierzyć. Nicholas wstał.Tim podskoczył z przerażenia. - Co pan robi? - Dziękuję za gościnę, panie Webber. Muszę już iść. - Nie może pan! Jeszcze nie teraz! - Dlaczego nie? - Nie może mi pan tego zrobić! - Chciał pan sławy. Dałem panu szansę. Ale wszystko ma swoją cenę. Pytanie brzmi, czy zechce ją pan zapłacić? - Nie będę musiał niczego płacić - Jeśli chce pan w to wierzyć. - Pan jest chory! Jest pan starcem, któremu pokręciło się w głowie! Zobaczy pan, jak go odmaluję! Wydaje się panu, że zmarnował pan sobie życie? Niech no tylko moje arty- kuły trafią do gazet! - Jak pan sobie życzy. Trzeba tylko podjąć decyzję. Niech się pan dobrze zastanowi, panie Webber. I niech to będzie właściwa decyzja. Nicholas Scott wyszedł z pokoju. Tim pozostał na miejscu, a jego serce biło jak oszalałe. Dwie godziny później Tim nadal siedział przy kominku. To tylko czcze pogróżki starego człowieka. Tim zdobył wreszcie przepustkę do sławy i wykorzysta ją! A potem? Sukces, o którym zawsze śnił. Trzyma w dłoniach klucz do królestwa. Wystarczy wło- żyć go do zamka i przekręcić. A potem? Tim Webber, dziennikarz roku. Sławny Tim Webber, gwiazda mass mediów. Ale jak długo? Opublikować i narazić się na klątwę? Cisnął taśmy w ogień. Brązowe paski skręciły się w ogniu. Zapach topiącego się pla- stiku rozszedł się w powietrzu. Tim patrzył jak płoną ambicje jego życia. Koniec