Robinson Kim Stanley - Błękitny Mars

Szczegóły
Tytuł Robinson Kim Stanley - Błękitny Mars
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Robinson Kim Stanley - Błękitny Mars PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Robinson Kim Stanley - Błękitny Mars PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Robinson Kim Stanley - Błękitny Mars - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Kim Stanley Robinson Błękitny mars caęść pierwsza Pawia góra W chwili obecnej Mars jest wolny. Je- steśmy niezależni i nikt nie może nam niczego nakazać -powiedziała sto- jąca na przedzie pociągu Ann. - Jednak łatwo jest wrócić do starych przy- zwyczajeń. Niszczycie jeden hierarchiczny układ, a już pojawia się drugi i zajmuje miejsce poprzedniego. Trzeba bardzo uważać, ponieważ zawsze znajdą się ludzie, którzy zechcą tu stworzyć kolejną Ziemię. Areofania oznacza nieustanną, niemal wieczną walkę. Intensywniej niż kiedykolwiek będziemy musieli się zastanowić, co to znaczy być Marsjaninem. Jej słuchacze siedzieli rozparci w fotelach i oglądali przez okna mi- gające krajobrazy. Byli znużeni, w oczach czuli piasek. Czerwonoocy ,,czerwoni". W ostrym świetle brzasku wszystko wokól wyglądało osobli- wie świeżo — smagana wiatrem naga ziemia, z rzadka porośnięta niskimi zaroślami i kępami porostów w kolorze khaki. Marsjanie usunęli ze swojej planety wszystkie ziemskie formacje po- licyjne i militarne. Kampania była długa, a zakończyły ją miesiące krwa- wych starć. Na Ziemi w tym okresie szalała wielka powódź. Marsjańscy bojownicy odczuwali zmęczenie. - Przybyliśmy z Ziemi na Marsa. Podczas przelotu dostąpiliśmy pew- nego rodzaju oczyszczenia. Łatwiej nam było dostrzec wiele spraw, zdoby- liśmy też swobodę działania, której nie mieliśmy wcześniej. Otrzymaliśmy sposobność pokazania się od najlepszej strony. Podjęliśmy więc wyzwanie, a obecnie tworzymy lepszy świat dla całej naszej społeczności. Tak wyglądał mit, który towarzyszył dorastaniu wszystkich młodych Marsjan. Teraz, kiedy Ann opowiedziała im go ponownie, wpatrzyli się w nią z uwagą. Przeprowadzili przecież rewolucję, walczyli we wszystkich marsjańskich bitwach, zepchnęli ziemskie siły policyjne do Burroughs, na- stępnie zatopili miasto, a uciekających Ziemian ścigali aż do Shejfield, na Pavonis Mons. Później musieli wypędzić wroga z Sheffieid, wpakować do kosmicznej windy i odesłać na Ziemię. Ciągle jeszcze mieli sporo do zrobie- nia, jednakże udala im się ewakuacja Burroughs, osiągnęli wspaniale zwy- cięstwo i na niektórych z pozoru obojętnych twarzach młodych ludzi patrzą- cych na Ann lub wyglądających przez okno widać bylo pragnienie chwili wytchnienia, momentu przerwy dla triumfu. Wszyscy byli wyczerpani. - Hiroko nam pomoże - rzucil któryś z młodych, przerywając mil- czenie w sunącym ponad marsjańskim lądem pociągu. Ann potrząsnęła głową. - Hiroko jest „zielona " - zauważyła - na wskroś „zielona ". - Ależ to ona wynalazła areofanię - sprzeciwił się miody tubylec. — Nasza planeta jest dla niej najważniejsza. Hiroko nam pomoże, jestem o tym przekonany. Spotkałem ją kiedyś i tak mi powiedziała. - Tyle że ona nie żyje - wtrącił ktoś. Znowu zapadło milczenie. W końcu wstała jakaś wysoka, młoda kobieta. Ruszyła przejściem między fotelami, podeszła do Ann i uściskała ją. Tym gestem odczyniła złe uroki. Zrezygnowano ze słów. Tubylcy wstali i podążyli ku przodowi po- ciągu, gdzie zbierali się wokół Ann; ściskali ją i chwytali za ręce lub po prostu dotykali jej ubrania. Ann Clayborne - ta, która nauczyła ich ko- chać Marsa dla niego samego, ta, która poprowadziła ich do walki o unie- zależnienie się od Ziemi, l chociaż jej przekrwione oczy pozostały niewzru- szone, patrząc pomiędzy zgromadzonymi na sponiewierany skalisty obszar masywu Tyrrhena, stara kobieta uśmiechała się. Ona także ściskała mło- dych Marsjan i wyciągała ręce, aby dotknąć ich twarzy. - Wszystko będzie dobrze - oświadczyła. — Oswobodzimy nasz świat. Niemal chórem odkrzyknęli, że tak się stanie, i wzajemnie sobie gra- tulowali. - Do Sheffield - powiedziała Ann. - Dokończyć pracę. Mars sam nam powie, co mamy robić. - Tyle że ona żyje - oznajmił młody mężczyzna. - Widziałem ją w ubiegłym miesiącu w Arkadii, l znowu się pokaże. Gdzieś na pewno się pojawi. W pewnej chwili przed świtem niebo wciąż jarzyło się takimi samymi pasmami różu jak przed laty. Było blade i jasne na wschodzie, ciemne i jeszcze gwiaździste na zachodzie. Ann oczekiwała na ten moment, gdy tymczasem jej towarzysze wieźli ją ku za- chodowi, w kierunku masy wznoszącego się w niebo czarnego wzniesie^ nią - wypiętrzenia Tharsis, za którym widać było rozległy stożek Pavo- nis Mons. Jadąc z Noctis Labyrinthus, wznieśli się sporo w nową atmos- ferę. Ciśnienie powietrza u stóp Pavonis wynosiło jedynie sto osiemdziesiąt milibarów, a kiedy znaleźli się na wschodnim stoku wiel- kiego wulkanu tarczowego, opadło poniżej stu milibarów i nadal się obni- żało. Powoli wjechali ponad obszar widocznej roślinności, która dotąd ku- liła się na zabrudzonych plamach rzeźbionego wiatrem śniegu, następnie wspięli się nawet ponad śnieg, aż otoczyły ich już tylko skały i towarzy- szył słaby, choć nieustanny zimny wiatr. Goła ziemia wyglądała tak samo jak w latach poprzedzających przylot ludzi na Marsa. Czuli się, jak gdyby wjeżdżali w przeszłość. No, może nie aż tak... Ale coś w sercu Ann Clayborne zapłonęło na widok tego świata w kolorze żelaza, świata kamiennego i smaganego cią- głym wiatrem. W miarę jak pojazdy „czerwonych" wtaczały się na górę, kolejnych pasażerów tak samo jak Ann oczarowywał obserwowany wi- dok. W kabinach zapadało milczenie, podczas gdy słońce rozświetlało le- żący przed roverami odległy horyzont. Po jakimś czasie pochyłość, po której wjeżdżali, stała się łagodniej- sza, tworząc idealną sinusoidę, aż znaleźli się na płaskim terenie zaokrą- glonego szczytowego płaskowyżu. Tutaj podróżnicy dostrzegli namioto- we miasta otaczające krawędź gigantycznej kaldery; większość skupiła się wokół odległej o mniej więcej trzydzieści kilometrów na południe dol- nej części kosmicznej windy. Marsjanie zatrzymali pojazdy. Milczenie w kabinach z pełnego czci zmieniło się w ponure. Ann stała przy jedynym oknie górnej kabiny, spo- glądała na południe, ku Sheffield - dziecku kosmicznej windy - miastu najpierw zbudowanemu z powodu windy, potem spłaszczonemu pod tona- mi upadłego kabla, wreszcie wraz z przywróceniem windy odbudowane- mu. Do tego miasta Ann przybyła kiedyś, by je zniszczyć, zrównać z zie- mią niczym Rzymianie Kartaginę; tak jak „czerwoni" w roku 2061 - zamierzała zerwać nowy kabel. Gdyby jej się udało, znowu zostałaby zniszczona ogromna część Sheffield. Przetrwałby jedynie bezużyteczny fragment usytuowany na szczycie wysokiego wulkanu, w większości po- nad atmosferą. Po jakimś czasie mieszkańcy zapewne porzuciliby pozosta- łe budowle, a następnie zdemontowali je w celu późniejszego wykorzy- stania. Zostałby jedynie fundament namiotu, być może stacja meteorologiczna i - koniec końców - długi, oświetlony słońcem, milczą- cy wierzchołek góry. Sól była już w ziemi. Przyłączył się do nich jednoosobowy rover wesołej przedstawicielki „czerwonych" z Tharsis imieniem Iriszka, która pilotowała podróżników przez labirynt magazynów i małych namiotów otaczających skrzyżowa- nie równikowego toru magnetycznego z torem wokół stożka. Podczas jaz- dy opisała im lokalną sytuację. Marsjańscy rewolucjoniści odbili już więk- szość Sheffield i pozostałych osad położonych na stożku Pavonis. Niestety, winda kosmiczna i otoczenie jej podstawowego kompleksu znaj- dowały się jeszcze w rękach wrogów i trudno je było odebrać. Siły rewo- lucjonistów na Pavonis składały się przeważnie z kiepsko uzbrojonych milicjantów, którzy w dodatku nie zawsze działali według tego samego planu, a swe dotychczasowe sukcesy zawdzięczali rozmaitym czynnikom: zaskoczeniu, opanowaniu marsjańskiej przestrzeni, wielu zwycięstwom strategicznym, wsparciu ogromnej części społeczności Marsa, a także nie- chęci, z jaką Zarząd Tymczasowy Organizacji Narodów Zjednoczonych strzelał do cywili, nawet kiedy masowo demonstrowali na ulicach. Dzię- ki tej sprzyjającej sytuacji siły bezpieczeństwa ZT ONZ wycofały się wcześniej z całego Marsa do Sheffield - w celu przegrupowania - i teraz większość z nich przebywała w wagonikach windy, jadącej na Clarke'a: asteroidę balastową, a równocześnie stację kosmiczną; reszta Ziemian tło- czyła się wokół betonowego kompleksu podstawowego, zwanego „gniaz- dem" i zawierającego w sobie pomocnicze urządzenia windy, magazyny przemysłowe oraz część hotelowo-noclegowo-restauracyjną, w której do niedawna mieszkali i żywili się pracownicy stacji. - Teraz to wszystko się przydaje - powiedziała Iriszka - choć są ści- śnięci jak sardynki. Gdyby nie mieli jedzenia i schronienia, prawdopodob- nie spróbowaliby się przebić. A tak... Są wprawdzie zdenerwowani i nie- pewni, lecz przynajmniej żyją. Ann pomyślała, że stan rzeczy w Sheffield przypomina jej nieco wła- śnie rozwiązany problem w Burroughs. Uważała, że ten również da się rozstrzygnąć. Trzeba było jedynie znaleźć ochotników, którzy wykonają zadanie, to znaczy zmuszą ZT ONZ do ewakuacji na Ziemię, a następnie zniszczą kabel, zrywając tym samym na dobre połączenie Marsa z Zie- mią. Później wystarczy tylko udaremniać każdą próbę zamontowania no- wego kabla, ale mogła ona nastąpić dopiero za dziesięć lat, jako że tyle trwało zbudowanie go na orbicie. Iriszka prowadziła rovery po rumoszu wschodniego Pavonis, aż ma- ła karawana dojechała do stożka kaldery, gdzie pojazdy zaparkowano. Na południowej i zachodniej krawędzi Sheffield przy pewnym wysiłku moż- na było rozróżnić kabel windy, ledwie dostrzegalną linię - jedynie kilka kilometrów z dwudziestu czterech tysięcy. Mimo że był tak trudny do za- uważenia, niemal niewidoczny, jego istnienie zdominowało każdy ruch podróżników, każdą ich rozmowę, a nawet każdą myśl. Wszystko obra- cało się wokół tej czarnej nici łączącej Marsa z Ziemią. Kiedy rozbili obóz i rozlokowali się, Ann zadzwoniła przez kompu- ter na nadgarstku do swojego syna, Petera. Był on jednym z przywódców rewolucji na Tharsis, dowodził też kampanią przeciw ZT ONZ, która zmu- siła ziemskie wojska, by wycofały się, zajmując „gniazdo" i teren wokół niego. Zwycięstwo to nie było zbyt spektakularne, niemniej jednak uczy- niło Petera jednym z bohaterów ubiegłego miesiąca. Twarz syna pojawiła się na nadgarstku Ann. Był do niej bardzo po- dobny, co nagle dziwnie ją zaniepokoiło. Natychmiast zauważyła, że jest roztargniony. Najwyraźniej absorbowało go coś zupełnie innego niż roz- mowa z matką. - Jakieś nowiny? - spytała. - Nie. Znaleźliśmy się chyba w swego rodzaju impasie. Pozwalamy im się swobodnie przemieścić w rejon windy i tym samym zdobyć kontro- lę nad stacją kolejową, lotniskami na południowym stożku oraz linią ko- lei podziemnej stąd do „gniazda". - Przyleciały samoloty, które ich ewakuowały z Burroughs? - Tak. Najwyraźniej większość ludzi odleci na Ziemię. Tutaj jest bar- dzo tłoczno. - Wracają na Ziemię czy na naszą orbitę? - Na Ziemię. Nie sądzę, aby jeszcze ufali orbicie. Uśmiechnął się. Peter sporo działał w przestrzeni, wspomagając mię- dzy innymi wysiłki Saxa. Jej syn, kosmonauta, reprezentant „zielonych"! Z powodu różnic politycznych przez wiele lat ledwie ze sobą rozmawiali. - No, więc, co zamierzasz teraz zrobić? - spytała Ann. - Nie wiem. Nie sądzę, żeby udało nam się przejąć windę albo „gniazdo". Po prostu nie ma takiej możliwości. Zresztą, nawet gdyby by- ła, tamci w każdej chwili mogą zerwać windę. - A zatem? - No cóż... - Peter nagle spojrzał na nią z niepokojem. - Ten pomysł nie wydaje mi się dobry. A tobie? - Ja uważam, że kabel powinien spaść. Teraz w spojrzeniu syna pojawiła się irytacja. - Lepiej więc trzymaj się z dala od linii ewentualnego upadku. - Będę. - Nie chcę, żeby ktoś zrywał kabel bez wcześniejszej wnikliwej dys- kusji - oświadczył ostrym tonem. - To ważne. Decyzję powinna podjąć ca- ła marsjańska społeczność. Osobiście sądzę, że winda jest nam potrzebna. - Tyle że w żaden sposób nie potrafimy jej przejąć. - Zobaczymy. Tymczasem, wolałbym, żebyś się w to nie mieszała. Słyszałem, co się zdarzyło w Burroughs, jednak Sheffield to co innego. Rozumiesz? Razem ustalamy strategię. Taką sprawę trzeba omówić. - Faktycznie, niektórzy są świetni w gadaniu - rzuciła z goryczą Ann. Zawsze wszystko gruntownie omawiano i w wyniku tych dyskusji ona zawsze przegrywała. Kiedyś można było tak postępować, ale teraz - tak sądziła - trzeba zacząć działać. Peter, niestety, ponownie stracił zaintereso- wanie rozmową z nią. Odczuła, jak gdyby odrywała go od prawdziwej pra- cy, wygadując bzdury. Jej syn zapewne sam zamierza podjąć decyzję zwią- zaną z windą. Niewątpliwie łączyło się to u niego z ogólniejszym pragnieniem władania planetą. Tacy byli ci pierworodni nisei - stale usiło- wali usunąć w cień przedstawicieli pierwszej setki i pozostałych issei. Gdy- by żył John, nie byłoby im tak łatwo, lecz król był martwy, a zatem niech żyje nowy król, jej syn, król nisei - pierwszych prawdziwych Marsjan. Niezależnie jednak od kwestii związanych z władzą, armia „czerwo- nych" zbierała się obecnie na Pavonis-Mons. „Czerwoni" stanowili naj- silniejsze ugrupowanie militarne, które pozostało na Marsie, i teraz za- mierzali zakończyć dzieło rozpoczęte w okresie, gdy Ziemię nawiedziła wielka powódź. Nie wierzyli w jednomyślność ani w kompromis, a ze- rwanie windy było według nich sprawą oczywistą i niezbędną. Peter najwyraźniej nie zdawał sobie z tego sprawy. A może po pro- stu nie chciał zaprzątać sobie głowy. Ann zaczęła mówić mu o tym, lecz jej syn kiwał tylko głową, mamrocząc: „Tak, tak, jasne". Był równie aro- gancki, jak inni „zieloni", wiecznie pogodny i głupi, tak jak oni stale uży- wał wykrętów i dyskutował o konieczności kontaktów z Ziemią, sądząc w swej naiwności, że zdoła tak potężnego przeciwnika zmusić do jakich- kolwiek ustępstw. Nie, nie. Trzeba natychmiast podjąć działanie, podob- nie jak w trakcie zatopienia Burroughs czy w przypadku aktów sabotażu, które doprowadziły do rewolucji. Bez nich nawet by się nie zaczęła albo - gdyby się zaczęła - natychmiast by ją zdławiono, podobnie jak w roku 2061. - Tak, tak. Lepiej więc zwołajmy zebranie - oznajmił Peter. Ann miała wrażenie, że denerwuje go równie mocno jak on ją. - Tak, tak - smutno powtórzyła za nim Ann. Ciągle tylko zebrania. Chociaż musiała przyznać, że często okazywały się celowe: dzięki nim ludzie sądzili, że ich zdanie się liczy, mimo iż prawdziwą pracę wykony- wano gdzieś indziej. - Spróbuję je zorganizować - stwierdził Peter. Ann zauważyła, że w końcu udało jej się zwrócić uwagę syna. Jednak spojrzenie miał nie- przyjemne, jak gdyby zamierzał jej grozić. - Zanim wszystko wymknie nam się z rąk - dodał. - Już się wymknęło - mruknęła i przerwała połączenie. Ann obejrzała programy informacyjne na różnych kanałach: na Man- galavidzie, w prywatnych sieciach „czerwonych", skróty wiadomości z Ziemi. Chociaż Pavonis i winda znajdowały się obecnie w centrum uwa- gi wszystkich osób na Marsie, fakt ten nie znajdował odbicia w informa- cjach. Ann wydawało się, że na wulkanicznej górze jest więcej partyzanc- kich oddziałów „czerwonych" niż „zielonych" jednostek Wolnego Marsa i ich sojuszników; trudno jednak było mieć pewność. Kasei i większość przedstawicieli radykalne go skrzydła czerwonych nazywanego „Kaka- ze" (czyli „ognisty wiatr"), zajęli ostatnio północny stożek Pavonis, przej- mując także stację kolejową i namiotową osadę Lastflow. Towarzysze po- dróży Ann (niemal wszyscy pochodzili z dawnego głównego nurtu „czer- wonych") dyskutowali nad problemem ewentualnego objazdu stożka i przyłączenia się do ugrupowania „Kakaze", w końcu jednak zdecydo- wali się pozostać we wschodnim Pavonis. Ann obserwowała tę debatę w milczeniu, ale ucieszyła się z rezultatu, ponieważ wolała trzymać się z dala od Kaseia, Dao i ich grupy. Była zadowolona, że zostaje w dotych- czasowym miejscu. Przebywało tu również sporo oddziałów Wolnego Marsa; przepro- wadzali się z pojazdów do porzuconych magazynów. Wschodnie Pavonis powoli stawało się głównym skupiskiem wszelkiego rodzaju grup rewolu- cyjnych. Parę dni po przybyciu Ann weszła do jednego z największych magazynów w namiocie i po ubitym regolicie dotarła na miejsce zebra- nia; zamierzała wziąć udział w ogólnym spotkaniu strategicznym. Wyglądało zresztą niemal dokładnie tak, jak się spodziewała. Co ja- kiś czas przemawiała Nadia, z którą obecnie nie miała zamiaru się spierać. Siedziała więc tylko w fotelu pod tylną ścianą i w milczeniu wysłuchiwa- ła kolejnych opisów sytuacji. Jawnie nikt nie zamierzał powiedzieć głośno tego, co Peter już przyznał w rozmowie z Ann - że nie istnieje sposób usu- nięcia przedstawicieli ZT ONZ z kosmicznej windy; mimo to, zebrani pró- bowali omówić ów problem. W dalszej części zebrania podszedł do Ann Sax Russell. Usiadł obok. - Kosmiczna winda - odezwał się - może być... użyteczna. Rozmowa z Saxem nie sprawiała jej najmniejszej przyjemności. Ann wiedziała, że przedstawiciele bezpieczeństwa ZT ONZ uszkodzili mu mózg, po czym poddał się kuracji, która zmieniła jego osobowość; ta myśl w niczym jednak nie pomagała, wręcz przeciwnie - komplikowała wszyst- ko. Czasami Ann wydawało się, że rozmawia z tym samym starym Sa- xem, równie znajomym, jak bardzo znienawidzony brat, innymi razy na- prawdę miała wrażenie, że ciało Russella przejęła całkiem obca osoba. Te dwa sprzeczne odczucia stale się ze sobą mieszały, czasem nawet współ- istniały. Zanim Sax do niej podszedł, gawędził z Nadią oraz Artem i wów- czas wyglądał jak nieznajomy wytworny starzec o przeszywającym spoj- rzeniu, mówiący głosem Saxa i w jego dawnym stylu. Natomiast teraz, gdy siedział obok niej, stwierdziła, że zmiany w jego twarzy są jedynie powierzchowne, lecz chociaż wyglądał znajomo, w jego wnętrzu znajdo- wał się ktoś nieznajomy - osobnik, który jąkał się i denerwował, potem nagle milkł po nieudanej próbie zwerbalizowania czegoś, wreszcie dorzu- cał słowo, które ledwie pasowało do wypowiedzianego właśnie zdania. - Winda to, to środek. Do... wznoszenia się... Narzędzie. - Nie, jeśli jej nie kontrolujemy - odparta Ann ostrożnie, jakby po- uczała dziecko. - Kontrola... - odezwał się Sax, po czym zamyślił się nad tym sło- wem, jak gdyby było dla niego zupełnie nowe. - Wpływ? Jeśli windę mo- że zerwać każdy, kto tego naprawdę chce, w takim razie... - Przerwał i ponownie zatracił się w myślach. - W takim razie co? - podsunęła Ann. - W takim razie, można powiedzieć, że kontrolują ją wszyscy. Zgod- na egzystencja. Czy to oczywiste? Miała wrażenie, że słuchała kogoś, kto tłumaczy z innego języka. To nie był Sax. Ann potrafiła jedynie potrząsać głową i łagodnie spróbować wyjaśnić, że winda to środek lokomocji, za pomocą którego metanaro- dowcy docierają na Marsa. Jest teraz w posiadaniu tamtych, a rewolucjo- niści nie mają możliwości usunięcia z niej ich sił policyjnych. Jedyną sen- sowną decyzją w takiej sytuacji było zerwanie kabla. Trzeba ostrzec pasażerów, przedstawić im plan działania, a następnie wykonać zadanie. - Straty w ludziach byłyby minimalne. Ci, którzy zginą, staną się ofiarą własnej głupoty, pozostając na kablu albo na równiku... Na nieszczęście, słowa Ann usłyszała stojąca na środku sali Nadia i potrząsnęła głową tak gwałtownie, że kosmyki siwych włosów podfrunę- ły jak kołnierz klauna. Od czasu Burroughs Nadia ciągle jeszcze gniewa- ła się na Ann bez żadnego konkretnego powodu, toteż teraz Ann, widząc jak Rosjanka podchodzi do nich, obrzuciła ją piorunującym spojrzeniem. - Potrzebujemy windy - odezwała się uprzejmie Nadia. - Stanowi nasz środek transportu na Ziemię, tak samo jak dla Ziemian - środek lo- komocji na Marsa. - Ależ nie musimy się kontaktować z Ziemią - odparła Ann. - Nie wiąże nas z nią fizyczne pokrewieństwo, nie widzisz tego? Nie mówię, że nie powinniśmy mieć wpływu na Ziemię, nie jestem izolacjonistką jak Ka- sei czy Kojot. Zgadzam się, że trzeba nad tym popracować, ale zrozum, to nie jest coś „fizycznego". Raczej kwestia pomysłów, rozmowy i może kil- ku wysłanników. Chodzi o wymianę informacji. Wtedy przynajmniej wszystko jest jasne. Natomiast gdy dochodzą kwestie fizyczne, takie jak wymiana zasobów, masowa emigracja albo kontrola policyjna, wtedy win- da staje się elementem użytecznym, a nawet niezbędnym. Więc jeśli ją zdemontujemy, powiemy: „Będziemy współpracować jedynie na naszych warunkach". Cała sprawa była oczywista, Nadia jednak pokręciła głową. Ann nie mogła uwierzyć, że tamta się z nią nie zgadza. Sax odchrząknął i w swoim starym stylu - tonem, jak gdyby wymie- niał pierwiastki układu okresowego - powiedział: - Potrafimy ją zerwać, więc wyobraźmy sobie po prostu, że już jej nie ma... - Zamrugał jak dawniej. Był niczym duch, nagle pojawiał się u boku Ann, jak uosobienie terraformowania; wróg, którego się pozbywa- ła i który stale powracał: Saxifrage Russell, taki sam jak zawsze. Mogła je- dynie znowu się z nim kłócić, przegrywać, czuć, że wypowiada nieodpo- wiednie słowa... Jednak spróbowała: - Ludzie kierują się tym, co widzą, Sax. Metanarodowi dyrektorzy, przedstawiciele ONZ i rządów państw podniosą oczy na Marsa, zobaczą, co się tu dzieje, i uzależnią od tego swoje postępowanie. Jeśli kabel znik- nie, nie dotrą do nich nasze zasoby. Po prostu przestaniemy być dla tych ludzi interesujący. Póki kabel jest na swoim miejscu, jesteśmy im potrzeb- ni. Będą myśleli: „No cóż, moglibyśmy się nimi zająć". Na pewno wiele osób zacznie krzyczeć, że trzeba tu przylecieć. - Przylot zawsze będzie możliwy. Kabel to tylko sposób oszczędze- nia paliwa. - Oszczędzające paliwo urządzenie, które umożliwia przenoszenie masy. Sax tracił poczucie rzeczywistości i wydawał się coraz bardziej obcy. Przez dość długi czas nikt nie zwracał na Ann uwagi, a Nadia kontynu- owała wypowiedź na temat znaczenia kabla w kontroli orbity, przesyła- niu informacji i tym podobnych kwestii. W pewnej chwili „obcy Sax" przerwał Nadii, jak gdyby w ogóle jej nie słuchał. - Obiecaliśmy... pomóc im odejść. - Wysyłając im więcej metali? - spytała Ann. - Czy naprawdę ich potrzebują? - Można by... przyjąć ludzi. To mogłoby pomóc. Ann pokręciła głową. - Nigdy nie zdołalibyśmy ich w tym względzie zaspokoić. Sax zmarszczył brwi. Nadia zauważyła, że jej nie słuchają, i odwró- ciła się w stronę stołu. Sax i Ann zamilkli. Zawsze się kłócili. Nigdy nie przyznali się przed sobą do żadnego błędu, nigdy nie wchodziły w grę żadne kompromisy, nigdy nie osiągali porozumienia. Spierali się, używając stale tych samych słów, które dla każdego z nich oznaczały zupełnie coś innego; właściwie nawet nie zwra- cali się do siebie. A przecież kiedyś było inaczej, kiedyś mówili tym sa- mym językiem i rozumieli się. Miało to jednak miejsce tak dawno temu, że Ann nawet nie potrafiła sobie przypomnieć, kiedy. Na Antarktydzie? Gdzieś. Ale nie na Marsie. - Wiesz — powiedział Sax przyjacielskim tonem, jak gdyby znowu zmienił się w kogoś innego - to nie milicja „czerwonych" skłoniła Zarząd Tymczasowy do ewakuacji z Burroughs i reszty planety. Gdyby dokona- li tego nasi partyzanci, wówczas Ziemianie ścigaliby ich i nawet mogliby schwytać. Z masowych demonstracji w namiotach jasno wynika, że pra- wie wszyscy na planecie są przeciwko nim. Oto, czego wszystkie rządy obawiają się najbardziej - masowych protestów w miastach. Gdy setki ty- sięcy ludzi wychodzą na ulice i manifestują za odrzuceniem aktualnego systemu. To właśnie Nirgal ma na myśli, kiedy mówi, że potęgę władzy danego kraju widać w spojrzeniach ludzi, jego mieszkańców. A nie w lu- fach karabinów. - A więc? - spytała Ann. Sax wskazał na ludzi w magazynie. - Oni wszyscy są „zieloni". Pozostali kontynuowali dyskusję. Przechyliwszy głowę, Sax obser- wował swoją rozmówczynię. Ann wstała i wyszła z zebrania, na osobliwie spokojne ulice wschod- niego Pavonis. Na narożnikach rozlokowały swe posterunki grupy przed- stawicieli milicji. Wypatrywali w kierunku południowym, ku Sheffield i końcowej stacji kabla. Zadowoleni, nastawieni optymistycznie, poważ- ni młodzi tubylcy. Stojąca na jednym rogu grupka osób pogrążona była w ożywionej dyskusji i kiedy Ann ich mijała, jakaś młoda kobieta, której twarz była bardzo skupiona i zaróżowiona od zapalczywie wyrażanych przekonań, krzyczała: - Nie możecie po prostu robić, co chcecie! Ann nie zatrzymała się. Im dalej szła, tym bardziej czuła się nieswo- jo, choć nie potrafiła wyjaśnić przyczyny swego niepokoju. Rozmyślała o tym, jak ludzie się zmieniają: w małych przejściach kwantowych, pora- żeni zewnętrznymi wydarzeniami; żadnego celu, żadnego planu. Ktoś mó- wi: „spojrzenia w oczach ludzi" i to zdanie łączy się nagle z obrazem - twarz rozjarzona zapalczywie wyrażanym przekonaniem - oraz z inną fra- zą: „Nie możecie po prostu robić, co chcecie!". Pod wpływem widoku twarzy owej młodej kobiety Ann przyszło do głowy, że tutaj decyduje się nie tylko o losie kabla, że młodzi i starzy Marsjanie usiłują rozstrzygnąć bardziej ogólną kwestię, ostry postrewolucyjny problem, ważniejszy chy- ba niż jakakolwiek poszczególna sprawa, nawet los kabla. Chodziło mia- nowicie o sposób podejmowania wszelkich decyzji. Do chwili obecnej większość członków podziemia działała według roboczej zasady brzmią- cej: „Skoro się z tobą nie zgadzamy, będziemy z tobą walczyć". Ann do- szła do wniosku, że właśnie owo nastawienie pchało ludzi do podziemia. Przyzwyczaili się do tej metody i teraz trudno im było znaleźć inną. Nie- dawno udowodnili, że się dobrze sprawdza, nie widzieli więc powodu, by jej unikać. Ann bardzo dobrze ich rozumiała. Jednak potęga władzy... powiedzmy, że naprawdę widać ją w spoj- rzeniach ludzi. Możesz ciągle walczyć, lecz jeśli nie towarzyszy ci popar- cie ludu... Ann nadal rozmyślała nad tą kwestią, wjeżdżając roverem do Shef- field (zdecydowała się opuścić farsową popołudniową sesję strategiczną we wschodnim Pavonis). Chciała rzucić okiem na „miejsce akcji". Ciekawe, jak pozornie mało zmieniło się w codziennym życiu Shef- field. W tym najbardziej zatłoczonym z namiotowych miast ludzie ciągle chodzili do pracy, jadali w restauracjach, rozmawiali, siedząc na trawie w parkach, zbierali się w miejscach publicznych. W sklepach i lokalach panował straszliwy tłok. Większość przedsiębiorstw w Sheffield do nie- dawna należała do metanarodowców i obecnie ludzie śledzili na ekranach swoich komputerów długie kłótnie na temat przyszłości - dywagowano, jaki powinien być teraz stosunek pracowników do dawnych właścicieli firm, gdzie powinno się kupować surowce, komu powinno się sprzeda- wać produkty, czyich przepisów należy przestrzegać, komu płacić podat- ki. Jak wskazywały debaty na monitorach oraz wieczorne programy in- formacyjne i wiadomości w sieci komputerów naręcznych, panowało ogólne zamieszanie. Jednakże plac, na którym stworzono rynek żywnościowy, wyglądał, jak gdyby nigdy nie pełnił innej funkcji. Większą część jedzenia wytwa- rzały i rozdzielały spółdzielnie; istniały sieci rolne, nadal działały też oran- żerie na Pavonis i za produkty płacono na rynku tak jak wszędzie - dola- rami ZT ONZ lub kredytami. Raz czy dwa Ann widziała sprzedawców w fartuchach, którzy z czerwonymi twarzami wrzeszczeli na klientów, a ci natychmiast odpłacali im się tym samym, spierając się o jakąś sprawę związaną z polityką rządu. W pewnej chwili, gdy mijała pogrążonych w takiej kłótni (która niewiele się różniła od sporów, jakie na Pavonis pro- wadzili przywódcy ugrupowań) ludzi, dyskutanci nagle umilkli i spojrze- li na nią. Rozpoznali ją. - Gdybyście wy, „czerwoni", dali sobie spokój - oświadczył głośno sprzedawca warzyw - tamci po prostu grzecznie by się wynieśli! - Ach, odczep się - odparował ktoś. - Ona się tym nie zajmuje. Jakie to prawdziwe, pomyślała Ann, idąc dalej. Dostrzegła tłumek osób czekających na przyjazd tramwaju. Trans- port nadal działał, gotów na autonomię. Namiot również funkcjonował, co wcale nie było takie oczywiste, chociaż najwyraźniej większość Mar- sjan przyjmowała ten fakt za rzecz naturalną; prawda była jednak taka, że każda z osób obsługujących namiot musiała przedkładać pracę ponad wszystko inne. Sami zdobywali niezbędne surowce, przeważnie czerpiąc z powietrza; ich słoneczne kolektory i reaktory atomowe wytwarzały ca- łą potrzebną moc. Konstrukcja namiotów była więc krucha, lecz gdyby pozostawić je samym sobie, bez problemów mogłyby istnieć w systemie politycznej niezależności; nie potrzebowały prywatnego właściciela, ma- ło tego, nie było żadnego usprawiedliwienia dla takiego rozwiązania. W mieście nikt nie narzekał na brak artykułów pierwszej potrzeby ani na usługi. Codzienne życie toczyło się jak przedtem, rewolucja niemal niczego nie zmieniła. Tak się w każdym razie wydawało na pierwszy rzut oka. Przyjrzaw- szy się bliżej, na ulicach można było dostrzec zbrojne grupy młodych tu- bylców, którzy po trzech, czterech lub pięciu stali na narożnikach ulic. Przy wyrzutniach pocisków i odczytach teledetekcyjnych trwali przedsta- wiciele rewolucyjnej milicji - częściej „zieloni" niż „czerwoni". Prze- chodnie przyglądali się im albo zatrzymywali ich, by pogawędzić i zapy- tać, co robią. Uzbrojeni tubylcy odpowiadali, że nie spuszczają oka z „gniazda". Ann zauważyła jednakże, że pełnią również funkcję policjan- tów, co ogólnie akceptowano i popierano. Mieszkańcy uśmiechali się pod- czas rozmów z żołnierzami; to była przecież ich własna policja, ich towa- rzysze-Marsjanie, którzy znajdowali się tutaj, by ich chronić, aby strzec dla nich Sheffield. Wydawało się, że mieszkańcy pragną obecności żoł- nierzy w mieście. Gdyby ich zabrakło, wtedy każdy podchodzący niezna- jomy mógłby stanowić zagrożenie, a każde przepełnione złością spojrze- nie - oznaczać atak, który rozpędziłby członków milicji na cztery wiatry. W oczach ludzi widniała absolutna jednomyślność; rządziła tym światem. Podczas następnych kilku dni Ann sporo rozmyślała; jeszcze intensyw- niej, gdy wsiadła w pociąg jadący po stożku w lewo, do północnego łuku stożka. Tam Kasei, Dao i inni „Kakaze" zajmowali mieszkania w małym namiocie o nazwie Lastflow. Wcześniej usunęli przemocą nie biorących udziału w walce mieszkańców, którzy natychmiast pojechali pociągiem do Sheffield, gdzie wściekle żądali, by oddać im domy, oraz poinformowali Petera i pozostałych przywódców „zielonych", że „czerwoni" przyholowa- li ciężarówkami wyrzutnie rakietowe i umieścili je na północnym stożku; rakiety wycelowali w windę i, ogólnie rzecz biorąc, w Sheffield. Ann wysiadła na małej stacji Lastflow w kiepskim nastroju, wściekła na arogancje „Kakaze", która wydała jej się tak samo idiotyczna jak im- pertynencja „zielonych". Radykalni „czerwoni" radzili sobie całkiem do- brze podczas kampanii Burroughs, w sposób bardzo spektakularny -jako ostrzeżenie - zajmując dajke; później podjęli się niewdzięcznego zadania zniszczenia jej, mimo iż towarzyszyły im protesty wszystkich innych frak- cji rewolucyjnych, które zebrały się na południowych wzniesieniach, a podczas wycofywania się zmuszonych do odwrotu sił bezpieczeństwa metanarodowców gotowe były ocalić cywilną ludność miasta. „Kakaze" sami podjęli decyzję i nie grzęznąc w zbędnych dyskusjach, przerwali daj- kę. Gdyby się zawahali, być może rewolucjoniści nadal otaczaliby Bur- roughs, a metanarodowcy zdążyliby już zorganizować przybycie posił- ków z Ziemi, które zupełnie zmieniłyby sytuację. Posunięcie „Kakaze" było zatem śmiałe i perfekcyjne. Teraz jednak najwyraźniej sukces uderzył im do głów. Lastflow zawdzięczało swą nazwę położeniu w zagłębieniu terenu, magmowym wylewie w kształcie wachlarza opadającego po północno- -wschodnim stoku góry na ponad sto kilometrów. Było to jedyne zapadli- sko w idealnie kulistym stożku wierzchołka i kalderze, które prawdopo- dobnie pojawiło się w końcowym okresie ery wybuchów wulkanicznych. Stojąc na dnie wgłębienia, obserwator nie widział pozostałej części wierz- chołka i miał wrażenie, że znajduje się w płytkiej, wiszącej dolinie, z któ- rej w żadnym kierunku niewiele było widać. Dopiero gdy wyszło się do stromego zejścia na krawędzi stożka, można było dostrzec ogromny wa- lec kaldery wbity w powierzchnię planety, a na dalekim stożku - zarys wieżowców Sheffield na tle nieba; wyglądały jak maleńki Manhattan od- legły o ponad czterdzieści kilometrów. Ten ograniczony widok wyjaśniał, dlaczego wgłębienie Lastflow by- ło jedną z ostatnich wykorzystanych części stożka. Teraz wypełniał je dość spory namiot (sześć kilometrów średnicy, sto metrów wzwyż) i - jak wszystkie na tej wysokości - intensywnie wzmocniony. Osadę zamieszki- wali głównie przedstawiciele rozmaitych przemysłów: okresowi robotni- cy pracujący na stożku. Obecnie dzielnicę na froncie stożka zajmowali „Kakaze"; przed namiotem stał szereg wielkich roverów i z pewnością to one wywołały plotki o wyrzutniach rakietowych. Domysł ten potwierdzili Ann przewodnicy, którzy poprowadzili ją do restauracji - siedziby Kasei; rovery rzeczywiście przyholowały tu wy- rzutnie rakietowe, przygotowane, by zniszczyć ostatnią kryjówkę ZT ONZ na Marsie. Przewodnicy Ann byli wyraźnie zadowoleni z istnienia tej możliwości i opowiadali jej o tym z dumą. Cieszyli się z przyjazdu Ann i chętnie oprowadzali ją po swoim terenie. Stanowili mieszaną grupkę - w większości tubylcy, kilka osób nowo przybyłych z Ziemi oraz najstarsi, „dinozaury", reprezentujący różne rasy; wśród nich Ann dostrzegła parę znajomych twarzy: Etsu Okakurę, al-Khana, Yussufa. Przed drzwiami re- stauracji zatrzymywało ją wielu zupełnie obcych młodych tubylców, któ- rzy pragnęli uścisnąć jej dłoń, triumfalnie się przy tym uśmiechając. Ach, ci „Kakaze"! Dla tego skrzydła „czerwonych" czuła najmniej sympatii. Gniewni eks-Ziemianie lub idealistyczni młodzi tubylcy z namiotów! Pod- czas uśmiechu kamienne kły połyskiwały im mrocznie, a oczy błyszcza- ły, gdy uświadamiali sobie, że spotkali Ann Clayborne, oraz kiedy mówi- li o karni, o potrzebie czystości, wewnętrznych wartościach skalnego świata, prawach planety i tym podobnych kwestiach. Po prostu, fanatycy. Ann ściskała im dłonie i kiwała głową, starając się nie pokazać po sobie, że nie czuje się wśród nich najlepiej. Kasei i Dao siedzieli w restauracji przy oknie i pili ciemne piwo. Z chwilą wejścia Ann wszyscy w sali znieruchomieli. Nieco czasu minę- ło, zanim się sobie przedstawili, ponieważ Kasei i Dao uściskali ją na po- witanie, a następnie wrócili do przerwanego posiłku i rozmowy. Zamówi- li w kuchni jedzenie dla Ann, a wówczas obsługa restauracji także wyszła, aby się z nią przywitać; oczywiście także należeli do „Kakaze". Ann cze- kała, aż odejdą, a wszyscy ludzie wrócą do swoich stolików; była znie- cierpliwiona i skrępowana. Media stale powtarzały, że „Kakaze" są jej du- chowymi dziećmi. Poglądy Ann zawsze były „czerwone", tu niestety czuła się nieswojo. Kasei był we wspaniałym nastroju, podobnie jak na początku rewo- lucji. - Mniej więcej za tydzień chcemy zerwać kabel - oświadczył. - Och, doprawdy!? - krzyknęła Ann. - A po cóż tak długo czekać? Dao zlekceważył jej sarkazm i odparł po prostu: - Trzeba ostrzec ludzi, aby mieli czas na opuszczenie równika. - Ten mężczyzna, chociaż zwykle zgorzkniały, dziś był równie wesoły jak Kasei. - Co z tymi na kablu? - Powiadomimy ich. Jednak nawet jeśli się ewakuują i poddadzą, i tak go zerwiemy. - W jaki sposób? Naprawdę macie wyrzutnie rakietowe? - Tak. Użyjemy ich jednak tylko wtedy, gdy tamci zjadą na po- wierzchnię i spróbują odbić Sheffield. A co się tyczy zerwania kabla, nie sposób go zerwać tu, przy podstawie. - Rakiety kontrolne mogłyby wyregulować rozerwanie przy dnie - wyjaśnił Kasei. - Trudno powiedzieć, co się zdarzy. Jednak przerwa tuż ponad punktem areosynchronicznym zmniejszyłaby szkody na równiku. Poza tym dzięki niej Nowy Clarke nie odleci tak szybko jak pierwszy. Wiesz, chcemy jak najbardziej zminimalizować straty. Niepotrzebni nam męczennicy. Ma to być coś w rodzaju rozbiórki budynku. Niepotrzebne- go już budynku. - Tak - sapnęła Ann. Doznała ulgi, gdy stwierdziła, że mężczyźni kierują się zdrowym rozsądkiem. Chociaż, co ciekawe, była zaszokowana, słuchając, jak ktoś inny przedstawia jej pomysł jako własny. - Co z inny- mi. .. z „zielonymi"? Co, jeśli się sprzeciwią? - spytała. Ten problem nie- pokoił ją najbardziej. - Nie sprzeciwią się - odparł Dao. - Ależ tak! - powiedziała ostro Ann. Dao potrząsnął głową. - Rozmawiałem z Jackie. Może niektórzy z „zielonych" są napraw- dę przeciwni temu pomysłowi, ale jej grupa mówi tak tylko oficjalnie, po- nieważ chce, aby Ziemianie uważali ich za ugrupowanie o poglądach umiarkowanych. Cieszą się, że mogą zrzucić winę za niebezpieczne dzia- łania na radykałów, na których postępowanie nie mają wpływu. - Na nas - zauważyła Ann. Obaj skinęli głowami. - Dokładnie jak w Burroughs - odezwał się z uśmiechem Kasei. Ann zastanowiła się. Nie miała wątpliwości, że to prawda. - Jednak niektórzy z nich są szczerze przeciwni. Spieram się z nimi o to. Bez rezultatów. - No, no, no - powiedział powoli Kasei. Zarówno on, jak i Dao patrzyli na nią. - Cóż, zrobicie to tak czy owak - oznajmiła w końcu. Nadal na nią patrzyli. Zrozumiała nagle, że nie będą już wykonywać jej poleceń. Przypominali samowolnych chłopców, którym wydaje rozka- zy zgrzybiała stara babcia. Udobruchali ją. Wymyślili, w jaki sposób naj- lepiej mogliby wykorzystać jej osobę. - Musimy - stwierdził Kasei. - W najlepszym interesie Marsa. Nie tylko dla „czerwonych", lecz dla nas wszystkich. Potrzebna nam pewna przerwa w kontaktach z Ziemią, a grawitacja świetnie przywróci właściwą odległość. Bez odpowiedniego dystansu wciągną nas do swego bagna. Była to jedna z tez Ann, wyłuszczyła ją na zebraniu we wschodnim Pavonis. - Co się jednak stanie, jeśli spróbują was powstrzymać? - Nie sądzę, aby byli w stanie - mruknął Kasei. - Ale jeśli spróbują? Dwaj mężczyźni spojrzeli na siebie. Dao wzruszył ramionami. No tak, pomyślała Ann, obserwując ich, chcą zacząć wojnę domową. Ludzie ciągle wjeżdżali po zboczu Pavonis na szczyt, zapełniając Sheffield, wschodnie Pavonis, Lastflow i inne namioty na stożku. Przyje- chali Michel, Spencer, Wład, Marina i Ursula, Michaił i cała brygada bog- danowistów, Kojot (sam), grupa z Praxis, wielki pociąg pełen Szwajca- rów, arabskie karawany roverowe: zarówno sufickie, jak i świeckie, a także tubylcy z innych miast i osad na Marsie. Czekali na ostateczną roz- grywkę. We wszystkich innych miejscach na Marsie tubylcy utrwalali władzę, elektrownie obsługiwali przedstawiciele lokalnych zespołów współpracujących z Separation de TAtmosphere. Oczywiście pozostały pewne maleńkie centra oporu metanarodowców; w terenie działały też grupki „Kakaze", które systematycznie niszczyły projekty terraformowa- nia. Z pewnością jednak punkt centralny stanowiło Pavonis. Tu mogła się zakończyć rewolucja lub - czego Ann zaczęła się obawiać - rozpocząć wojna domowa. Albo jedno i drugie. To nie byłby pierwszy raz. Ann chodziła więc na zebrania, a w nocy spała kiepsko, budząc się z dręczących snów lub z drzemek, na które pozwalała sobie w przelocie między jednym spotkaniem i kolejnym. Zebrania zaczynały jej się zlewać w jedno: kłótliwe, płytkie, chybione. Czuła się coraz bardziej zmęczona, a przerwy we śnie bynajmniej nie poprawiały samopoczucia. Miała w koń- cu prawie sto pięćdziesiąt lat i od ćwierćwiecza nie poddawała się kuracji gerontologicznej; przez cały czas odczuwała więc znużenie. Zapewne dla- tego, gdy obserwowała, jak inni zastanawiają się nad sytuacją, rosła w niej obojętność. Na Ziemi ciągle panowało zamieszanie; wielka powódź spo- wodowana załamaniem się zachodnioantarktycznej pokrywy lodowej rze- czywiście okazała się idealnym zapalnikiem, na który niegdyś czekał „ge- nerał Sax". Ann świetnie wiedziała, że Russell nie ma najmniejszych wyrzutów sumienia, że wykorzystał trudną sytuację Ziemi. Z pewnością nigdy nie zastanawiał się nad tym, jak wiele śmierci spowodowała po- wódź na jego rodzimej planecie. Ann potrafiła odczytywać z jego twarzy myśl po myśli, kiedy wypowiadał się na ten temat. Uważał zapewne, że wyrzuty sumienia nie mają sensu. Powódź stanowiła przypadek, geolo- giczną katastrofę, taką jak nadejście epoki lodowcowej albo uderzenie me- teorytu. Nikt nie powinien marnować czasu na żal z tego powodu, nawet jeśli wykorzystał go do własnych celów. Najlepiej czerpać z chaosu lub zamieszania to, co dobre, i niczym się nie przejmować. Wszystkie owe idee były świetnie widoczne na twarzy Saxa, kiedy dyskutował o następ- nych koniecznych posunięciach wobec Ziemi. Sugerował, by wysłać tam delegację, misję dyplomatyczną, pojawić się osobiście, coś zorganizować. Mówił z pozoru chaotycznie, lecz Ann potrafiła interpretować jego stwier- dzenia, jak gdyby był jej bratem. Sax, ten jej odwieczny wróg! Cóż, Sax... stary Sax... zawsze starał się postępować racjonalnie, toteż nietrudno by- ło czytać jego myśli. Ann pomyślała, że z pewnością łatwiej go zrozumieć niż młodych fanatyków z „Kakaze". Aby jednak w pełni zinterpretować jego słowa, trzeba było wejść na jego grunt i przyjąć jego warunki. Dlatego też Ann podczas zebrań siada- ła naprzeciwko Saxa i próbowała się skoncentrować na tym, co mówił. Jej umysł nie był już tak giętki jak kiedyś, miała wrażenie, że dziwnie ska- mieniał, trwając nieruchomo w jej głowie. Kłótnie obracały się stale wo- kół tych samych pytań: Co zrobić na Pavonis? Pavonis Mons, Pawia Gó- ra. .. Kto zasiądzie na Pawim Tronie? Potencjalnych władców było wielu - Peter, Nirgal, Jackie, Zeyk, Kasei, Maja, Nadia, Michaił, Ariadnę, nie- obecna Hiroko... Teraz ktoś przywołał kongres w Dorsa Brevia jako podwaliny do dyskusji, z których powinni skorzystać. Ann pomyślała, że niestety, wraz z Hiroko zniknęło moralne centrum, Japonka była bowiem jedyną (poza Johnem Boone'em) osobą w całej marsjańskiej historii, którą szanowali bezwzględnie wszyscy. Jednak Hiroko i Johna nie było, odeszli wraz z Ar- kadym i Frankiem. Och, Frank bardzo by się teraz przydał, oczywiście gdyby stanął po jej stronie, chociaż chyba by tego nie zrobił... Wszystko przepadło, pozostała jedynie anarchia. Ann uznała za interesujący fakt, że przy zatłoczonym stoliku łatwiej dostrzec brakujące osoby niż obecne. Na przykład Hiroko: wielu mówców powoływało się na nią; może przebywa- ła gdzieś w terenie, jak zwykle opuściwszy ich w godzinie potrzeby. Zno- wu wyrzuciła ich z gniazda. Ann zastanowiła się także nad Kaseiem. Jedyne dziecko zaginionych marsjańskich bohaterów, Johna i Hiroko, niezwykle radykalny przywód- ca, człowiek, który ją niepokoił, mimo iż stał po jej stronie. Spojrzała na niego. Siedział, potrząsając siwą głową w kierunku Arta; lekko się uśmie- chał. Zupełnie nie był podobny ani do ojca, ani do matki. No... miał mo- że w sobie trochę arogancji Hiroko i trochę naiwności Johna. Najgorsze ich cechy. Wyróżniał się też charyzmą: robił, co chciał, wielu ludzi za nim podążało. Tyle że zupełnie nie przypominał swoich rodziców. Podobnie Peter, który siedział zaledwie dwa miejsca od Kaseia, nie przypominał ani jej, ani Simona. Ann trudno było dostrzec pokrewieństwo krwi; nie zauważała żadnego związku, nic. Serce jej pękało, gdy słuchała słów syna spierającego się z Kaseiem. W każdej kwestii przeciwstawiał się „czerwonym" i opowiadał się za czymś w rodzaju międzyplanetarne- go kolaboracjonizmu. Nigdy podczas debat nie zwracał się do niej, nawet na nią nie patrzył. Może uważał takie zachowanie za kurtuazję („publicz- nie nie będę się z tobą kłócił"), Ann czuła się jednak zlekceważona („nie będę się z tobą kłócił, ponieważ się dla mnie nie liczysz"). Peter upierał się, by nie zrywać kabla. Zgadzał się z Artem w kwestii znaczenia dokumentu z Dorsa Brevia, co było oczywiste, jeśli wziąć pod uwagę, jaką przewagę dawał „zielonym"; utrzymali ją zresztą do dziś. Zgodnie z tym dokumentem kabel powinien przetrwać, mimo iż oznaczał dalszą obecność przedstawicieli Zarządu Tymczasowego Organizacji Na- rodów Zjednoczonych na Marsie. I rzeczywiście, niektóre z osób otacza- jących Petera mówiły o statusie „półautonomii" (zamiast całkowitej nieza- leżności) w relacjach z Ziemią, a Peter najwyraźniej popierał to stanowisko (Ann sama myśl przyprawiała o mdłości), ponieważ kiwał gło- wą, nie patrząc matce w oczy. Tym milczącym zachowaniem przypominał jej o Simonie. Bolesne wspomnienie bardzo rozgniewało Ann. - Nie ma powodu, by omawiać długoterminowe plany, póki nie uzgodnimy kwestii kabla - odezwała się nagle, wchodząc w słowo syno- wi, który natychmiast posłał jej chmurne spojrzenie, jak gdyby zerwała nić jakiegoś cichego porozumienia. Tyle że Ann nie zawierała z nim żad- nych umów, toteż nie widziała powodu, dla którego nie mieliby się spie- rać. W gruncie rzeczy, nic ich przecież nie łączyło... Nic poza biologią? Art oświadczył, że ONZ popiera marsjańską półautonomię; o ile oczywiście Mars pozostanie w układzie „ścisłej konsultacji" z Ziemią i bę- dzie aktywnie wspomagał Ziemię podczas kryzysu. Nadia oświadczyła, że co jakiś czas kontaktuje się z Derekiem Hastingsem, który przebywa obecnie na Nowym Clarke'u. Po prawdzie, Hastings opuścił Burroughs bez walki i teraz zdaniem Nadii pragnął kompromisu. Bez wątpienia dal- szy odwrót nie byłby dla niego ani łatwy, ani przyjemny, bowiem na Zie- mi panowały obecnie głód, zaraza i kradzieże - nastąpiło załamanie się układów społecznych, które okazały się bardzo kruche. Na Marsie rów- nież mogło dojść do tragedii. Ann przypominała sobie o tym zagrożeniu, ilekroć rósł jej gniew: tak jak teraz, gdy chciała powiedzieć Kaseiowi i Dao, by porzucili dyskusje i zerwali kabel. Gdyby im kazała, zapewne by jej posłuchali. Zawładnęła nią nagle dziwna świadomość własnej siły. Równocześnie przypatrywała się niespokojnym, rozgniewanym, nieszczę- śliwym twarzom zebranych wokół stolika. Wiedziała, że potrafi zniszczyć panującą równowagę; mogłaby łatwo przewrócić ten stół. Każdy mówca przemawiał pięć minut; opowiadali się za tym bądź tamtym rozwiązaniem. Więcej osób, niż Ann się spodziewała, popierało oderwanie kabla. Nie tylko „czerwoni", ale także przedstawiciele kultur lub ruchów najbardziej przerażonych porządkiem metanarodowym albo masową emigracją z Ziemi: Beduini, Polinezyjczycy, mieszkańcy Dorsa Brevia, niektórzy ostrożniejsi tubylcy. Niemniej jednak stanowili mniej- szość; nie wyraźną mniejszość, lecz mniejszość. Izolacjonizm kontra inter- akcjonizm - do wielu innych rozdzierających marsjański ruch niezależ- nościowy przeciwieństw doszło jeszcze jedno. Wstała Jackie Boone i przez piętnaście minut przedstawiała argumen- ty za utrzymaniem kabla; wszystkie osoby, które pragnęły go zestrzelić, straszyła wydaleniem z marsjańskiej społeczności. Jej wystąpienie było oburzające, ale spotkało się z wielkim poparciem. Później podniósł się Pe- ter i