MacLeod Ian R. - Rodzinny futbol
Szczegóły |
Tytuł |
MacLeod Ian R. - Rodzinny futbol |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
MacLeod Ian R. - Rodzinny futbol PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie MacLeod Ian R. - Rodzinny futbol PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
MacLeod Ian R. - Rodzinny futbol - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Autor: IAN R. MacLEOD
Tytul: Rodzinny futbol
(The Family Football)
Z "NF" 10/98
Tego dnia tata przyszedł do domu jako centaur.
Niecierpliwie zastukał kopytami we frontowe drzwi, żeby ktoś
go wpuścił. Moja siostra Anne i ja bawiliśmy się w szczury
na kuchennej podłodze, biegaliśmy wokół nóg stołu i
łaskotaliśmy mamę po nogach wąsami, kiedy robiła herbatę.
- Idź zobacz, co z ojcem - warknęła mama - i skończ
wreszcie z tymi głupimi zabawami. Wiesz, jak nie znoszę tych
długich różowych ogonów.
Nadąsany, powędrowałem przez hol, po drodze przybierając
ludzką postać. Końsko-ludzka sylwetka taty majaczyła za
matowym szkłem. Prychnął na mnie, kiedy otworzyłem drzwi,
jakbym kazał mu długo czekać, przepchnął się obok mnie i
poczłapał do salonu. Próbował usiąść na sofie, zrezygnował,
niezręcznie zgiął cztery nogi i opadł na dywan.
- Powinieneś odrabiać lekcje - oświadczył, widząc, że
obserwuję go od drzwi.
- Odrobię zaraz po podwieczorku.
- No, nie wyobrażaj sobie... - skrzywił się. Stawy
jego długich końskich nóg bolały, kiedy siedział w takiej pozycji.
Zmienił się w dużego labradora, a ja stałem i czekałem na
koniec zdania, które znałem na pamięć.
- ...nie wyobrażaj sobie, że potem zagramy w futbol.
Skinąłem głową. Gdybym nie wiedział z góry, co powie,
jego psie struny głosowe niewiele by wyraziły. Fizycznie
tata był niezdarą. Często zmieniał postać w pociągu w
drodze do domu, kiedy miał zły dzień w pracy, żeby się
odprężyć. Ale bez względu na to, jaki kształt przybrał, nigdy nie
mógł osiągnąć wygody ani pełnego zrozumienia.
Na podwieczorek wszyscy przyszliśmy we własnych osobach.
Tylko małe dzieci robiły inaczej, przerzucały się z jednego
na wpół uformowanego kształtu w drugi, jak Anne w swoim
wysokim krzesełku (co wciąż pamiętałem z pewnym niesmakiem).
Mama powiedziała:
- Poszłam dzisiaj do doktora Shawa.
- Och - tato nie odrywał wzroku od talerza, po którym
ścigał widelcem kilka zabłąkanych fasolek.
- On mówi, że muszą zrobić więcej badań, żeby sprawdzić,
na czym polega problem.
- Nie możesz się zwolnić ze sklepu?
- Będą musieli mnie zwolnić, prawda? Takie jest prawo.
- Mówiłem ci, kiedy zaczynałaś: to błąd pracować tam,
gdzie nie ma związku.
- No, i tak pójdę, pojutrze. Jestem chora od tego... od
tego wszystkiego.
Mama wpatrywała się w swój talerz. Nałożyła sobie tylko
pieczoną fasolkę na grzance zamiast szynki i jajek jak
reszta z nas. To trwało od dwóch czy trzech miesięcy, odkąd
zaczęła się jej choroba. Dosłownie nie mogła patrzeć na
mięso i byłaby szczęśliwsza - gdyby zniosła utratę godności
- łażąc po drzewach i skubiąc zieleninę w ogrodzie. Anne i
ja przyłapaliśmy ją na tym kilka razy, kiedy spędzaliśmy
cały dzień w domu podczas ferii. Wisiała do góry nogami na
migdałowcu, trzepoczący fartuch zakrywał jej twarz.
Przegoniła nas z domu, zaczerwieniona z gniewu i wstydu.
- Masz swoje prawa - podjął tato. - Tylko mi powiedz,
jeśli spróbują robić ci trudności.
Mama nie odpowiedziała. Widelec wypadł jej ze zdrowej
lewej ręki, plamiąc obrus pomidorowym sosem. Już wtedy
wiedziałem, że przechodzi zły okres, w związku z prawą ręką.
Trzymała ją schowaną pod stołem, nie tyle dlatego, że nie
chciała nam jej pokazywać - poddała się po pierwszych kilku
tygodniach i teraz nosiła rękawiczki i bandaże tylko poza
domem - ale ponieważ sama nie cierpiała jej widoku. Prawą rękę
miała owłosioną, porośniętą sierścią, która kończyła się
dopiero pod łokciem. I miała trzy długie, zagięte szpony
brandypus griesus, trójpalczastego leniwca czy ai. Dla nas
wszystkich było tajemnicą, skąd wziął się u niej ten
kształt, ponieważ mama rzadko się zmieniała i nigdy nie
wykazywała przy tym dużej wyobraźni. Ale to się stało w
nocy, we śnie, a wtedy zawsze jest trudniej, ponieważ nie ma
zwykłej kontroli. Twierdziła, że to z powodu sera zjedzonego
na kolację i jakiegoś przyrodniczego programu w telewizji -
dziwne, bo reszta z nas pamiętała, że tamtego wieczoru
oglądaliśmy teleturniej, trochę futbolu i wiadomości.
- No dobrze - powiedziała. - Jutro też jest dzień.
- Właśnie - zgodził się tato. - I muszę zostać po
godzinach, bo mamy do wysłania tyle dodatkowych rachunków.
Co powiesz na to, żeby wziąć opiekunkę do tej dwójki i wyskoczyć
gdzieś na drinka?
Anne pisnęła:
- Proszę, tylko nie panią Bossom!
Ale mama pokręciła głową.
- Przepraszam, kochanie. Obiecałam zabrać dzieci na
podwieczorek do babci. Oczywiście, zostawię ci coś smacznego
w kuchence mikrofalowej.
Tato skinął głową i dalej przeżuwał, patrząc nienawistnie
na kuchenkę mikrofalową.
Skończyłem odrabiać lekcje około ósmej i wybiegłem na
dwór, żeby zagrać w futbol na wydeptanym skrawku trawy przed
naszymi domami. Anne też przyszła i zebrała się cała nasza
paczka z wyjątkiem Harry'ego Blainesa, którego rodzice mieli
kłopoty małżeńskie i ciągle włóczyli go ze sobą do różnych
terapeutów, jakby cała sprawa była jego winą.
Mieliśmy kłopot: kiedy graliśmy ostatnim razem, Charlie
Miller kopnął naszą plastykową piłkę przez wysoki płot do
tylnego ogrodu państwa Hall. Hallowie byli wściekłą,
zwariowaną parą i spędzali większość czasu w domu jako
ptaki, latając dookoła, hałasując i dziobiąc siebie nawzajem
oraz każdego, kto ośmielił się nacisnąć dzwonek.
Staliśmy i kłóciliśmy się w zapadającym zmierzchu. A
potem coś sobie przypomniałem: w naszym garażu leżała stara
skórzana futbolówka. Popękana i sflaczała, tkwiła tam, odkąd
pamiętam, wepchnięta za stare puszki z farbą. Na wypadek,
gdyby jednak nadawała się do użytku, wszedłem do środka,
znalazłem stopnie i wyciągnąłem ją spod zwałów rdzy i
pajęczyn. Dziwne: kiedy podłączyłem ją do pomki rowerowej,
zaczęła sapać i wydymać się, zanim jeszcze rozpocząłem
pompowanie.
Grałem w drużynie, która atakowała bramkę pod ceglanym murem
obok rzędu garaży. Wszyscy wykiełkowaliśmy macki na głowach,
żeby odróżniać się od przeciwnej drużyny. Jak zwykle byłem
środkowym napastnikiem. Tak samo reszta naszej drużyny -
Charlie, Bob, Peter, dwie siostry Ford - z wyjątkiem Anne,
która była najmniejsza i stała w bramce, pomiędzy stertami
dresów i bluz treningowych. Z jakiegoś powodu uznała, że
lepiej sobie poradzi jako mały stegozaur. Musiałem podejść
do niej i powiedzieć jej po cichu parę słów, kiedy
straciliśmy pięć szybkich i całkowicie niepotrzebnych
bramek.
- Widziałem dzisiaj twoją mamę w sklepie - odezwał się do
mnie John Williams, kiedy rozcierałem posiniaczony czułek i
próbowałem złapać oddech. - Dział z koszulami, prawda? Ona
tam pracuje?
- I co z tego? - burknąłem.
- Szkoda, żeś jej nie widział. Jeden facet chciał, żeby
mu rozpakowała koszulę. No wiesz, te wszystkie szpilki i
kawałki kartonu. Jezu Chryste, twoja biedna mama prawie
wlazła na tę cholerną ladę. Ma dwie lewe ręce czy jak?
- Przynajmniej to moja mama - odparłem, co stanowiło cios
poniżej pasa, ponieważ w rodzinie Johna Williamsa wszycy
byli przybrani albo adoptowani. I wzmocniłem moje słowa
porządnym kopniakiem poniżej pasa.
Kiedy wreszcie skończyliśmy bójkę, obaj poczuliśmy się
lepiej, no i udowodniliśmy, że twardzi z nas zawodnicy. Ja
zmieniłem się w niedźwiedzia grizzly, a John w tygrysa. Ale
jak zwykle w bójce, nigdy nie można opanować postaci na
tyle, żeby zrobić komuś krzywdę. Może to i lepiej, bo w
gruncie rzeczy nie czułem nienawiści do Johna. Po prostu
miał niewyparzoną gębę.
Wróciliśmy do gry. Końcowy wynik brzmiał: czternaście dla
Drużyny Macek, siedemnaście dla Drużyny Bez Macek. Moim
zdaniem co najmniej pięciu ostatnich goli nie należało
uznać, ale nie mieliśmy sędziego. Wybuchła sprzeczka,
czy powinniśmy strzelać karne.
Wtedy właśnie mama wyszła z domu. Ubrana była w stary
niebieski szlafrok i od razu wiedziałem, że coś jest nie w
porządku, bo nawet nie próbowała chować ręki. Nie odzywając
się do nikogo, podeszła przez rosnące kałuże ulicznych
świateł, nachyliła się i podniosła piłkę. Powiedziała coś do
niej i przytuliła ją mocno. Wszyscy tylko się gapili, kiedy
mama weszła do domu.
Anne i ja poszliśmy za nią kilka minut później. Zrobiło
się już ciemno, a zresztą karne i tak były wykluczone.
Następny dzień w szkole upłynął całkiem zwyczajnie.
Steven Halier podpadł na matematyce, bo zmienił się w
jeżozwierza, i musiał stanąć przed klasą. Wszyscy się
śmialiśmy, kiedy pan Craig ściągnął Stevenowi but, zanim ten
zdążył z powrotem się przemienić, i rzucił go na ławkę, z
kawałkami ciała, igieł i skóry obuwniczej splątanymi w
kłębek. Za karę pan Craig kazał Stevenowi wyjść z klasy bez
buta i przez całą długą przerwę chłopak kuśtykał
po boisku tylko z połową stopy.
W szkole zawsze trzymałem się z daleka od Anne. Była
cztery lata młodsza ode mnie i nie dorastała do mojej
godności trzecioklasisty. Wszystkie dziewczynki z jej
rocznika szalały za końmi i po kolei zmieniały się w konia,
żeby inne mogły się przejechać. To wyglądało strasznie
głupio z mojego miejsca przy słupku bramki na boisku, gdzie
dyskutowałem o tajemnicach wszechświata i czy Jane Jolly ze
starszej klasy naprawdę dostała zapalenia migdałków, czy
musiała opuścić całe półrocze z powodu aborcji. Rozpoznałem
jednak moją siostrzyczkę, kiedy przeczłapała obok mnie
wzdłuż linii przyłożenia, na czterech nogach z kopytami.
Zazwyczaj łatwo rozpoznać kogoś, kogo dobrze znasz,
bez względu na kształt. Gryzła tanią plastykową uzdę i
potykała się pod ciężarem tłustej koleżanki z klasy.
Po lunchu, akurat kiedy zaczynała się historia, Anne i
mnie wezwano do gabinetu dyrektora. Dyrektor siedział za
biurkiem jako wielki pluszowy miś. Oboje
odetchnęliśmy z ulgą na ten widok - pan Anderson często
zmieniał się w misia, ale tylko wtedy, kiedy był w dobrym
nastroju i nie pragnął niczyjej krwi. Nie był specjalnie
atrakcyjnym misiem - oczy wcale nie wyglądały jak szklane
guziki - ale wierzył, że w tej postaci sprawia wrażenie
życzliwego i przystępnego.
- Dzwonił z pracy wasz ojciec - oznajmił. - Musiał
pojechać do szpitala. Chodzi o waszą matkę. Niestety,
zachorowała. Babcia przyjedzie po was do szkoły.
Babcia przyjechała swoim małym austinem kilka minut
później i zawiozła nas do bungalowu, gdzie przeprowadzili
się oboje z dziadkiem po przejściu na emeryturę w straży
pożarnej. Dziadek oczywiście nie przyjechał; dziadek już
nigdzie nie jeździł, tylko chodził na spacery. Wszyscy w
rodzinie wiedzieli, co się z nim stało, kiedy przeszedł na
emeryturę; jeden z tych przypadków, których już nie uważano
za smutne - czy nawet za śmieszne - tylko po prostu
akceptowano. Po kilku pierwszych wolnych od pracy tygodniach
uprawiania ogródka i przesiadywania w pubach, gdzie wypijał
więcej, niż mógł sobie pozwolić, dziadek wpadł w depresję.
Oświadczył, że to pieskie życie nic nie robić całymi
dniami. Przecież dawniej miał pod sobą dziesięciu
podwładnych i decydował o ludzkim życiu. W Boże Narodzenie,
kiedy miałem jakieś sześć lat, dziadek zmienił się w czarno-
białego kundla z zabawną łatą na oku i taki już pozostał.
Babcia przyzwyczaiła się do dziadka w takiej postaci,
wyprowadzała go na spacery, kupowała puszki zdrowej psiej
karmy w supermarkecie, oddawała go do psiego hotelu, kiedy sama
wyjeżdżała na wakacje. Reszta rodziny postępowała tak samo.
Nie żeby dziadek był szczególnie rozrywkowym psem, takim,
któremu rzuca się patyki i każe aportować. Ostatecznie
przekroczył już sześćdziesiątkę, cierpiał na reumatyzm, pysk
mu posiwiał. A jednak podszedł do mnie i Anne w holu,
machając ogonem. Poklepałem go po łbie i pozwoliłem mu
polizać moją rękę, zanim babcia zaprowadziła nas do salonu.
Babcia kazała nam usiąść. Wciąż jeszcze nie powiedziała
ani słowa o mamie. Dziadek podrapał się w ucho i zwinął się
w kłębek przed gazowym kominkiem, który jak zawsze - nawet
teraz, w środku lata - był włączony i mruczał do siebie.
- Moi kochani, oboje macie zmartwione miny - powiedziała
babcia, chyba słusznie. W gruncie rzeczy nie dotarło do nas,
że mama może być poważnie chora, ale już raz przedtem, kiedy
mama poszła do szpitala na jakiś zabieg, musieliśmy spędzić
cały tydzień w bungalowie, podczas gdy tato chodził do pracy
i próbował przyrządzać sobie w domu naleśniki z mielonką na
podwieczorek. Dziadek i babcia byli fajni w małych dawkach,
ale nie na stałe.
- Wasza mama nie jest ciężko chora - ciągnęła babcia. -
Ale wiecie, że ma kłopoty z tą swoją ręką. Teraz - nachyliła
się do nas, jakby zdradzała nam sekret - to się zaczęło
rozszerzać. A ona nic nie może poradzić.
Wieczorem pojechaliśmy odwiedzić mamę w szpitalu.
Trójpalczasta łapa leniwca nie tyle się rozszerzyła, ile
przejęła kontrolę. Nie znaleźliśmy mamy na żadnym zwykłym
oddziale, tylko w nowym miejscu za skrzydłem porodowym,
gdzie były gołe betonowe podłogi i śmierdziało jak w zoo.
Mama była w klatce, zwisała głową w dół ze starej gałęzi,
wytrzeszczając wielkie brązowe oczy. Lekarz ostrzegł nas,
żeby nie wsadzać ręki pomiędzy pręty klatki, bo mama
zupełnie straciła kontrolę i chociaż leniwce są
roślinożerne, mogą paskudnie ugryźć. Anne zaczęła płakać.
Myślała, że roślinożerność to coś jak rak. Byłem starszy i
odgadłem prawdę - że przemiana mamy w leniwca niewiele się
różni od historii z dziadkiem, i chociaż mama nie zrobiła
tego umyślnie, pewnie chodziło o coś z psychiką.
Mama po prostu wisiała i patrzyła na nas, lekko
poruszając spłaszczonym pyskiem. Miała długą, zmierzwioną
sierść, zwisającą wokół niej, i lekarz wyjaśnił, że w
warunkach naturalnych - i gdyby mama była prawdziwym
leniwcem trójpalczastym - sierść byłaby zielona od
specjalnego gatunku alg. To było strasznie nudne, a
czekoladki i stos starych kobiecych pism, które babcia
kazała nam zabrać, okazały się zupełnie niepotrzebne. Więc
kiedy babcia bezsensownie szczebiotała przez kraty o
festynie stanu Wisconsin, Anne i ja otworzyliśmy czekoladki,
zaczęliśmy je pogryzać, kłócąc się o nadzienia, i ruszyliśmy
wzdłuż rzędu klatek, żeby obejrzeć innych pacjentów.
Dziwnie wyglądali. Zwykle można na kilometr odróżnić
zmiennokształtnego człowieka od prawdziwego zwierzaka, ale
oni byli inni. Gdyby nie karty choroby z nazwiskami i
wykresami, wiszące obok drzwi zamkniętych na kłódki, nigdy
bym nie podejrzewał, że oni udają. Nawet dziadek, który był
kundlem już prawie od pięciu lat, nie wydawał się tak
przekonujący.
Była tam lama, kojot, wielki owad ze szczękami jak
kosiarka i coś jakby Potwór z Czarnej Laguny, któremu chyba
gniły płetwy i który śmierdział jak stary kanał. Były też
bulgoczące baseny pełne ryb. Jedna całkiem przypominała
zębacza, ale jeździła po dnie basenu na kółkach. Na samym
końcu stało plastykowe krzesło odgrodzone liną, które
wzięliśmy za zwyczajne krzesło, dopóki nie odskoczyło, kiedy
Anne przelazła przez linę i chciała na nim usiąść.
- Co to takiego? - zapytała, wskazując kawałek torfu w
szklanej gablotce. Spojrzałem na kartę choroby przypiętą z
boku. Napisano tam: Lumbricus terrestris. Akurat przerabialiśmy
to na biologii, więc wyjaśniłem Anne, że to znaczy
dżdżownica.
Niedługo potem przyszedł tato. Kupił wielki bukiet róż z
przyczepy, gdzie sprzedawano kwiaty na szpitalnym parkingu,
i wepchnął go przez kraty w stronę mamy. Mama wyciągnęła
długą, żałobną rękę i wzięła bukiet. Zjadła róże jedną po
drugiej, razem z kolcami i wszystkim. Anne i ja, chociaż się
krzywiliśmy, nie mogliśmy powstrzymać się od śmiechu.
Tym razem nie musieliśmy nocować u babci i dziadka. Tato
wziął wolne w pracy. Odetchnęliśmy z ulgą - nie
przeszkadzały nam gumowate naleśniki z mielonką, chociaż
jednocześnie trochę się martwiliśmy. To znaczy później,
kiedy w trójkę siedzieliśmy w salonie i oglądaliśmy
telewizję, pomyślałem sobie, że ta sprawa z głową pewnie
jest dużo gorsza niż tamta tajemnicza choroba niżej, przez
którą mama przedtem poszła do szpitala. Postacie z serialu,
który oglądaliśmy, akurat siedziały w czyjejś kuchni i
rozmawiały o innym aktorze, który zachorował kilka odcinków
wcześniej i chyba odchodził z serialu. Wszyscy zmienili się
w pancerniki - tato twierdził, że tylko w ten sposób oni
mogą grać - i leciały napisy na wypadek, gdyby ktoś nie
zrozumiał, co mówią. Wyglądało na to, że czarny charakter
miał załamanie nerwowe i zamknęli go w specjalnym skrzydle
miejscowego szpitala, jak mamę. Załamanie nerwowe -
doszedłem do wniosku, że właśnie na to cierpiała mama.
Tato był w złym humorze. Zagonił nas do łóżek, jakbyśmy
nie mieli prawa do codziennej kąpieli i książek. Nawet nie
zapytał, czy odrobiliśmy lekcje, co byłoby pocieszające w
każdej innej sytuacji.
Anne i ja wstaliśmy z łóżek i przykucnęliśmy ukryci w
cieniu na szczycie schodów, kiedy tato dzwonił do różnych
krewnych i wyjaśniał, co się stało. Głównie sprzedawał
rozszerzoną wersję tego, co nam powiedział, o ręce i jaka
mama była ostatnio zmęczona. Ale ostatni telefon do Joan,
siostry mamy, był trochę inny.
- Taak - powiedział, poprawiając się na trzeszczącym
krześle obok telefonu. - Pewnie przez to wszystko to do niej
wróciło.
Energicznie pokiwał głową, kiedy ciocia Joan coś do niego
powiedziała.
- Dziwne - mruknął - myślałem, że już dawno z tego się
wyleczyła. To znaczy, ty tam wtedy byłaś, a ja nie. W końcu
odłożył słuchawkę i wrócił do pokoju, zamknął za
sobą drzwi i podkręcił dźwięk w telewizorze, jakby chciał
zagłuszyć swoje myśli. Z czego się wyleczyła? - rozmyślałem
leżąc w łóżku dużo później, kiedy już w domu zapanowała
cisza. Pociłem się w tym męczącym, niespokojnym stanie,
kiedy sam nie wiesz, czy już śpisz, czy jeszcze nie śpisz.
Rozbudziłem się całkowicie, kiedy wskazówki mojego budzika
wskazywały parę minut po drugiej, i odkryłem, że mam na
każdej ręce trzy długie czarne pazury i że obrosłem
sierścią. Chociaż bez trudu zmieniłem się z powrotem, ten
incydent mnie przestraszył. Wiedziałem teraz, że mama
choruje na głowę, ale czy taka choroba może być dziedziczna?
Następnego ranka Anne i ja poszliśmy do szkoły jak w
każdy zwykły dzień. Jedyna różnica polegała na tym, że tato
podrzucił nas po drodze do szpitala. Wiadomość się rozeszła.
Wszyscy nauczyciele byli dla nas mili tego dnia, nawet inne
dzieciaki. Chyba wiedzieli o mamie. Spiorunowałem
wzrokiem Johna Williamsa, kiedy podszedł do mnie na
przerwie, rzucając mu milczące wyzwanie, żeby powiedział coś
takiego jak wtedy na boisku, kiedy się pobiliśmy. Ale jedno
spojrzenie na jego twarz przekonało mnie, że nie miał złych
zamiarów - że naprawdę mnie żałował. Chyba wyraz jego twarzy
najbardziej pomógł mi zrozumieć, że mama naprawdę jest
chora.
Babcia i dziadek byli razem z tatą, kiedy wieczorem
pojechaliśmy odwiedzić mamę. I dziadek był człowiekiem. Anne
nawet go nie poznała. Wyglądał całkiem porządnie, tak jak
powinien wyglądać dziadek: nie stary, zgarbiony i cuchnący,
ale z długimi siwymi włosami zaczesanymi do tyłu, w białym
kolonialnym garniturze z ciemnoniebieską kamizelką i fularem
w turecki deseń wystającym z kołnierzyka. Nie zmienił tylko
wesołej czarnej łatki na jednym oku. Pewnie to było znamię.
Tato był bardzo zdenerwowany. Przyszedł jako wąż i ciągle
wspinał się po prętach, jakby chciał wejść do klatki z mamą,
chociaż jednocześnie wcale tego nie chciał.
Lekarz też przyszedł. Inny lekarz, nie ten, którego
widzieliśmy poprzedniego wieczoru. Miał na sobie garnitur i
po sposobie mówienia odgadłem, że to doktor od głowy, taki
jak na filmach. Pomyślałem: o nie, skończymy jak Harry
Blaines, każą nam chodzić na terapię rodzinną, ale on okazał
się młody i całkiem miły, i ciągle powtarzał, że mama
naprawdę świetnie sobie radzi. Zjadała dużo liści i owoców i
wisiała na swoich długich ramionach, jak to podobno robią
leniwce.
W domu tato kazał nam zostać przy stole po kolacji, co
wcale nam się nie podobało, bo jedzenie smakowało okropnie i
wszędzie pełno było dymu z przypalonej patelni. Ale on
powiedział, że musimy porozmawiać, i z wyrazu jego twarzy
(zmienił się w człowieka, żeby prowadzić samochód z powrotem
do domu) poznaliśmy, że mówi poważnie.
- Wasza mama - zaczął - nie miała szczęśliwego
dzieciństwa. No, wtedy już była kobietą, w okresie, o
którym mówię.
- Ale zanim ciebie poznała - wtrąciłem, a tato popatrzył
na mnie tak, jakby się domyślił, że podsłuchiwałem jego
telefoniczną rozmowę z ciocią Joan zeszłego wieczoru. Z
jakiegoś powodu posądzenie o wścibstwo sprawiło, że
zmieniłem się w słonia. Kłopotliwa sytuacja - ale chwilowo
nie mogłem nic poradzić.
Ignorując mnie - nawet bez zwykłych ostrzeżeń, żebym
uważał na meble - tato mówił dalej:
- Wasza mama miała... ee... trudny okres, kiedy była
nastolatką.
Skinąłem głową, moja trąba zakołysała się lekko i
przewróciła butelkę brązowego sosu, zanim zdążyłem ją
złapać. Jeśli mama była wtedy nastolatką, pewnie chodziło o
seks i dzieci, pomyślałem. Z doświadczenia wiedziałem, że
niewiele więcej interesuje młodzież w tym wieku - chyba że
narkotyki i kradzieże samochodów, ale do tego mama zupełnie
mi nie pasowała.
- Nie była bardzo szczęśliwa - podsunąłem - a teraz znowu
nie czuje się szczęśliwa.
Tato przytaknął, a potem potrząsnął głową.
- No właśnie...
Myślałem, że powie coś więcej. Rozchylił usta, jakby też
tak myślał. Ale popatrzył na nas i zmienił zdanie.
Później Anne i ja doszliśmy do wniosku, że możemy równie
dobrze wyjść się pobawić. Tato zamknął się w pokoju i
oglądał telewizję, jeden z tych meczów wrestlingu, kiedy
wystawiają Godzillę przeciwko King Kongowi i od razu widać,
że to tylko ludzie, i żadnych efektów specjalnych jak na
filmach. Rozejrzałem się za futbolówką, ale znikła z
garażu. Widocznie tato ją schował, ale wiedziałem, gdzie
szukać - ani on, ani mama nigdy nie potrafili wymyślać
dobrych kryjówek. Piłka leżała w kurzu pod łóżkiem mamy i
taty.
Tego wieczoru rozegraliśmy niezły mecz. I ostry. Po raz
pierwszy Anne grała poza bramką - i nie była taka zła:
strzeliła dwa gole, a wypuściła tylko jednego.
Zapomnieliśmy o czasie. Tato wyszedł w kamizelce, kiedy już
robiło się ciemno i tylko się wygłupialiśmy. Wpadł we
wściekłość, kiedy zobaczył, jaką piłką gramy. Podniósł rękę,
żeby mnie uderzyć, i ledwie się powstrzymał.
Zabrał piłkę do domu i włożył ją do kuchennego zlewu,
zawiniętą w ręcznik, jakby nie chciał jej dotykać.
Przyłapał mnie, jak na nią patrzę, kiedy zszedłem na dół
po kąpieli, żeby napić się soku pomarańczowego.
- Synu, przykro mi z powodu tego, co zaszło na boisku -
powiedział, klepiąc mnie po ramieniu drżącą ręką. - Ale
nigdy, pod żadnym pozorem nie dotykaj tej piłki. Ani ty, ani
Annie. Nigdy więcej.
Nic nie odpowiedziałem i niewiele spałem. Rano tato
zabrał piłkę ze sobą, kiedy podrzucił nas po drodze do
szpitala. Położył ją na fotelu obok siebie, wciąż zawiniętą
w ręcznik. Żeby się nie stoczyła, przypiął ją pasem.
Tego wieczoru dziadek odebrał nas ze szkoły. Wciąż był
człowiekiem, ale nie bardzo mi się podobało, że będzie
prowadził austina babci: zwykle jeździł na tylnym siedzeniu,
wystawiając głowę przez okno i szczekając na przechodniów.
- Czy mama czuje się lepiej? - zapytałem, siadając na
przednim fotelu i pomyślałem, jakie to dziwne, żeby
rozmawiać z tym eleganckim siwowłosym dżentelmenem.
- Chyba tak - odparł z uśmiechem.
Dziadek pilnie wpatrywał się w drogę. Skórę miał
pomarszczoną wokół ciemnej łaty na lewym oku. Widziałem, że
zbiera się w sobie, żeby powiedzieć coś jeszcze.
- Co wam mówił tato? - zapytał.
Z tylnego siedzenia Anne zaćwierkała, strzepując białą
psią sierść ze szkolnego blezera:
- Mówił, że mama kiedyś nie była bardzo szczęśliwa.
- Nie bardzo szczęśliwa. - Dziadek wrzucił bieg, kiedy
światła się zmieniły. Samochód szarpnął i silnik prawie
zgasł. Dziadek prowadził uważnie, ale nie za dobrze.
- Pewnie to racja. Oboje jesteście, hm, trochę za młodzi
na to, co chcę wam teraz powiedzieć. Ale rozmawialiśmy z
lekarzami w szpitalu i uważamy, że to najlepszy sposób.
Jeśli chcecie, żeby mama wyzdrowiała... chcecie tego, prawda?
Oboje przytaknęliśmy. Jechaliśmy teraz główną ulicą obok
sklepów. Kilka salamander rozłożyło się na słońcu przed
nowym supersklepem DIY. Rozpoznałem twardzieli z najstarszej
klasy w szkole.
- Wasza mama miała dziecko, kiedy była... kiedy była o
wiele za młoda. Zanim jeszcze poznała waszego tatę.
Rozumiecie, co to znaczy?
Oboje pokiwaliśmy głowami. Uznałem, że nie warto
informować dziadka, że już sam do tego doszedłem.
- Więc chcieliśmy oddać dziecko do adopcji. No wiecie,
oddać jakimś ludziom, którzy chcą mieć dziecko, ale nie
mogą. To był taki... rodzinny sekret.
- Że dziecko zostało adoptowane? - zapytałem.
- Nie. - Dziadek ze zgrzytem zmienił biegi. - Że nie
zostało. Nawet wasz tato nie wiedział o tym, kiedy spotykał
się z waszą mamą. Ukryliśmy to. Teraz myślę, że wszyscy
ponosimy winę... oczywiście oprócz was, dzieciaków. Wasza
mama nie chciała rozstać się z dzieckiem, zresztą chyba nikt
by go nie wziął. Biedne maleństwo było - jest -
niedorozwinięte. Nie potrafi zmieniać kształtów jak reszta z
nas. Najpierw myśleliśmy, że on wcale nie potrafi się
zmieniać. Zawsze tylko spał, nie rósł ani nie żył
naprawdę. Potem pewnego dnia położyłem go w kącie gabinetu,
obok starej futbolówki. Kiedy spojrzałem...
Dojechaliśmy do szpitala. Dziadek zaparkował samochód na
samym końcu, ale nie wysiedliśmy.
- Czy tato o tym wiedział? - zapytałem.
Dziadek powoli skinął głową, wciąż ściskając kierownicę.
- Tuż przed ślubem, tak. Ale zawsze z trudnością to
znosił. Nie mógł patrzeć na Toma, który mu to przypominał.
Dlatego Tom wylądował w garażu. Leżał tam od lat. Jako
piłka.
- I ma na imię Tom - mruknąłem w końcu.
Dziadek przytaknął. Wziął za ręce nas oboje, żeby pomóc
nam wysiąść z samochodu.
- Chodźcie - powiedział - zobaczymy, jak mama się czuje.
Teraz ma przy sobie Toma.
Poszliśmy zobaczyć mamę. Nadal była leniwcem, ale
zmieniła twarz na tyle, żeby się uśmiechać, i wyraźnie czuła
się lepiej. Tuliła w ramionach Toma, naszą starą rodzinną
futbolówkę. Tato był tatą. Widziałem, że aż się skręcał,
żeby zmienić się w węża czy coś innego, ale tamtego wieczoru
pozostał sobą.
Wszyscy staliśmy wokół naczelnego lekarza, uśmiechając
się i rozmawiając podniesionymi drżącymi głosami. W końcu
Anne zaczęła płakać. Ucieszyłem się, kiedy wykrztusiła to,
co mnie również dręczyło. To znaczy, że kopaliśmy Toma
poprzedniego wieczoru. Słyszałem jeszcze to plaśnięcie
skóry, kiedy uderzył w tylną ścianę garażu. Ale lekarz
naczelny nas uspokoił. Tom nie był taki jak my. On naprawdę
był piłką. Pewnie nawet lubił, kiedy nim graliśmy.
Ostatecznie to lepsze niż lata spędzone w naszym garażu, za
puszkami z farbą.
Anne przestała płakać, a ja wziąłem ją za rękę. Teraz,
kiedy wszystko wyszło na jaw, poczułem ulgę. Ale tato tylko
stał i wpatrywał się w beton. Myślę, że oprócz samej mamy on
to najgorzej znosił z nas wszystkich. Dopiero po tygodniu
wizyt w szpitalu zdobył się na to, żeby sięgnąć przez pręty
klatki i wziąć Toma z niesamowicie długich rąk mamy. Po
chwili musiał go oddać, ale następnego dnia zatrzymał go.
Babcia i dziadek też tam byli i chyba wszyscy się
zastanawialiśmy, co tato teraz zrobi. Ale całkiem nas
zaskoczył, kiedy lekko podrzucił Toma do góry, a potem
kopnął go z woleja w moim kierunku. Tom nadleciał wysokim
łukiem, ja odbiłem go główką do Anne, która go złapała.
Idealne zgranie, jedna z tych cudownych chwil, które tak
rzadko się zdarzają. I wszyscy zaczęliśmy się śmiać i
poklepywać nawzajem po plecach, i w podnieceniu dziadek
zapomniał, że jest człowiekiem, i zaszczekał.
To był prawdziwy początek maminej poprawy. Następnego
dnia jej głowa zmieniła się z powrotem w głowę osoby, którą
znaliśmy. A dzień później - kiedy pożyczyliśmy Toma na
wielki mecz w parku przeciwko drużynie z sąsiedniej posesji
- przyjechaliśmy późno z babcią do szpitala, żeby
opowiedzieć wszystko mamie, i zastaliśmy ją siedzącą na
kłodzie, w starym szlafroku. Narzekała na hałas i smród na
oddziale, ale uśmiechała się.
Wkrótce przenieśli ją na normalny oddział. I niedługo
później wróciła na stałe do domu. Nawet jej prawa ręka
odzyskała dawny kształt. Naczelny lekarz powiedział, że to
był przypadek histerycznego paraliżu. Ręka stanowiła
ostrzeżenie, ale prawdopodobnie przeważył szalę widok mnie i
Anne, jak graliśmy Tomem w futbol na trawie przed domem.
Kiedy babcia i dziadek przyszli na podwieczorek w
niedzielę po powrocie mamy, dziadek znowu był psem. Wszyscy
trochę żałowaliśmy, że go tracimy - był takim miłym
staruszkiem. Ale przynajmniej zmienił się nie w kundla,
tylko w rudego setera, i chociaż wciąż był stary - i wciąż
miał tę czarną łatę na oku - od tamtej pory zrobił się
weselszy. Zabieraliśmy go ze sobą, kiedy szliśmy do parku
pograć Tomem.
Tom pozostał piłką. Pewnie zawsze taki zostanie, nigdy
się nie zmieni, nigdy się nie zestarzeje. Czasami mówię do
niego, ale wątpię, czy mnie słyszy, a jeśli tak, czy mnie
rozumie. Pewnego wieczoru tego lata, kiedy graliśmy nim na
trawniku, stało się nieuniknione - przeleciał nad płotem i
wpadł do ogrodu Hallów. Wiedząc, że nie możemy go tam po
prostu zostawić jak inne piłki, Anne i ja zadzwoniliśmy do
drzwi państwa Hallów. Otworzyła nam pani Hall. Miała postać
ośmiornicy, wcale nie ptaka. I po prostu pozwoliła nam
zabrać piłki i wszystko inne, co przez lata
trafiło do ich ogrodu.
Chociaż odzyskaliśmy inne piłki, dalej graliśmy tylko
Tomem. Oczywiście, inne dzieciaki dowiedziały się o nim i na
początku trochę się krępowały, prowadziły delikatnie,
strzelały gole bokiem stopy. Ale zrozumiałem, że Tom
wreszcie został zaakceptowany, kiedy John Williams spudłował
z karnego i nawrzeszczał na Toma, jakby to była jego wina.
Wszyscy pękaliśmy ze śmiechu i kiedy przypadkiem spojrzałem
w górne okna naszego domu, zobaczyłem, że mama stoi w
odsłoniętym oknie sypialni. Uśmiechała się.
Wtedy zaczęły się już wakacje. Tato dostał kilka
porządnych wypłat i postanowiliśmy, że wszyscy razem
pojedziemy na wakacje, dla odmiany za granicę. Tato, mama,
ja, Anne, babcia i Tom. Nawet dziadek zgodził się zmienić w
człowieka na dwa tygodnie, żeby uniknąć kłopotów z
kwarantanną.
Pamiętam jeszcze, jak pakowałem walizkę wieczorem przed
odlotem. Wypełniłem ją książkami, szortami i koszulkami,
maścią na ukąszenia komarów i czystą bielizną. Już sobie
wyobrażałem te białe plaże, białe hotele, chłodne
zabytkowe uliczki, ciepłe morze falujące w słońcu.
Pierwszego dnia wybiegniemy zaraz po śniadaniu i kopniemy
Toma po gładkim gorącym piasku prosto w morskie fale, a sami
zmienimy się w morświny. Zanurkujemy w głębiny oceanu,
podrzucając Toma nosami, tańcząc w migotliwym świetle.
I jak się okazało, to właśnie zrobiliśmy.
Przełożyła Danuta Górska
IAN R. MACLEOD
Urodził się w roku 1957, mieszka w West Midlands. Jest
autorem powieści "The Great Wheel" (1997) oraz
kilkudziesięciu opowiadań publikowanych w czasopismach SF po
obu stronach oceanu. Dwa lata temu wydał obszerny wybór krótkich
utworów zatytułowany "Voyages by Starlight".
(anak)