Brandys Marian - cz3 Koniec świata szwoleżerów

Szczegóły
Tytuł Brandys Marian - cz3 Koniec świata szwoleżerów
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Brandys Marian - cz3 Koniec świata szwoleżerów PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Brandys Marian - cz3 Koniec świata szwoleżerów PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Brandys Marian - cz3 Koniec świata szwoleżerów - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Marian Brandys Koniec świata szwoleżerów Część trzecia Ujrzycie bohatery i karły, i wojenniki, i gachy, i dumne, pychą pojęte, i podłe, jako gad liche, i wyniosłe, i groźne, i ciche, i zbrodnicze, i jako cud: święte. Leć! Leć! w puste, w ciemne ulice! Wołajcie, tam Ares goni, Uderzcie o dzwon błyskawice, niech trwogą przez miasto dzwoni! Krzyczcie: do broni!!... St. Wyspiański Noc Listopadowa I Trzecia część opowieści o dawnych gwardzistach napoleońskich rozpoczyna się w godzinach wieczornych 29 listopada 1830 roku. Czas ten zostawił po sobie ogromną dokumentację rękopiśmienną i drukowaną. Niezliczone świadectwa pamiętnikarskie, doniesienia prasowe i rozsypujące się ze starości akta urzędowe pozwalają na wypełnienie ważką treścią każdego nieomal kwadransa brzemiennej w skutki Nocy listopadowej. W samą natomiast aurę ówczesnych zdarzeń wprowadza najlepiej spacer po warszawskich Łazienkach. Trzeba tylko, żeby pogoda była równie chmurna i mglista jak w relacjach o tamtym wieczorze, kiedy to "zmierzch i noc prawie bez przedziału w jeden moment przepadły". Trzeba też zaraz po przejściu przez bramę łazienkowską skierować się nad północny staw parku, gdzie na zapleczu białego pałacu króla Stanisława Augusta stoją brudnożółte koszary Szkoły Podchorążych Piechoty z lat kongresowych. Widok tego gniazda spisku powstańczego wystarcza do wprowadzenia w ruch teatru wyobraźni. ...I tejże chwili samej wpada Wysocki Piotr do korytarza, od prawej biegnąc strony. Ku drzwiom środkowym prosto bieży; płaszcz wielki kryje go po oczy; biegnie - drzwi pchnął do sali; dobył szpady - i tą koło zatoczy... Dopiero w nastrojowej scenerii Łazienek - między dawną Podchorążówką, pomnikiem króla Jana III i wysoką kępą zieleni osłaniającą pałac Belwederski - nabierają właściwej melodii antyczno-szopkowe strofy dramatu Wyspiańskiego i można naprawdę wczuć się w atmosferę tamtych historycznych chwil: w bohaterską determinację podporucznika Piotra Wysockiego, zrywającego wezwaniem do walki wykłady w Szkole Podchorążych; w dławiącą niecierpliwość cywilnych spiskowców, czekających pod wodzą dziennikarza poety Ludwika Nabielaka przy pomniku Sobieskiego na hasło do uderzenia na Belweder; w paniczną bieganine zamachowców po ciemnym parku, wywołaną nieudolnym podpaleniem browaru na Solcu przez podchorążego Tylskiego i wynikłym stąd przedwczesnym alarmem wart pożarowych cesarzewicza; w całe szaleńcze ryzyko rewolucyjnego przedsięwzięcia, podejmowanego "z odwagą mężów i rozwagą dzieci" przez garstkę młodych desperatów w jednym z najczujniej strzeżonych miejsc kongresowej Europy. Wysocki z Nocy Listopadowej - w całkowitej zresztą zgodzie z prawdą historyczną - takie zadania stawia przed oddziałkiem stu sześćdziesięciu podchorążych: ...Dostajecie do działania część lwią: trza rozbroić trzy pułki ułanów, most zająć, omylić straże... W ogrodzie koło mostu-posągu, jest młodych umówionych szesnastu; wszystko z uniwersytetu studenty i literaci. Tym trza dać broń i drogę do pałacu pokazać; dwóch przydzielę i sam ich wyznaczę; oni mają pochwycić Książęcia, gdyby zechciał ogrodem uciekać. Tylko paru podchorążych (liczby podawane przez kronikarzy powstania wahają się od dwóch do pięciu) towarzyszyło grupie redaktora Nabielaka w natarciu na Belweder. Członek i dziejopis sprzysiężenia Maurycy Mochnacki utrzymuje, iż Wysocki zlecił to najważniejsze zadanie cywilom, ponieważ nie chciał mieszać wojska w bezpośredni zamach na naczelnego wodza. Ale to się dziwnie nie zgadza z tym, co wiemy o postawie Wysockiego w okresie spisku koronacyjnego z poprzedniego roku. Sam naczelnik powstania tłumaczył wyłączenie podchorążych z akcji belwederskiej w sposób bardziej przekonywujący: po prostu nie mógł sobie pozwolić na rozdrabnianie sił wojskowych, potrzebnych do zaatakowania koszar nieprzyjacielskiej jazdy. Za osobliwy zbieg okoliczności uznać wypada, że szturm na rezydencję wielkiego księcia Konstantego wyszedł spod łazienkowskiego posągu Sobieskiego. Dziwnie układają się niekiedy losy polskich pomników historycznych. Zwłaszcza w Warszawie. Pomnik-most na północnej granicy Łazienek powstał w roku 1788. Uczcił nim swego wielkiego poprzednika ostatni król Rzeczypospolitej Stanisław August Poniatowski. Zazwyczaj tłumaczy się tę fundację szczególnym sentymentem króla salonowca do króla wojownika. W tym jednak konkretnym wypadku decydującą rolę odegrały względy propagandowo-polityczne. Stanisławowi Augustowi chodziło przede wszystkim o to, aby ożywieniem pamięci o zwycięzcy spod Wiednia zmobilizować duchowo swych ziomków do bardzo wówczas w Polsce niepopularnej wojny przeciwko Turcji u boku Najjaśniejszej Gwarantki Katarzyny II. Jednym z celów wojny rosyjsko-tureckiej miało być odbudowanie cesarstwa greckiego ze stolicą w Konstantynopolu i osadzenie na starożytnym tronie bazyleusów młodszego wnuka Katarzyny - Konstantego. Ponieważ sojusznicza nadgorliwość Stanisława Augusta nie cieszyła się poparciem polskiego społeczeństwa, warszawskie obchody "ku czci Jana III" przebiegały w atmosferze ironicznej dezaprobaty. W tym czasie, kiedy na łazienkowskim pomniku wypisywano obraźliwe dla króla fundatora rymowane życzenia, aby Jaś ożył, a Staś się położył"* (autorem tych wierszyków był podobno młodziutki książę Aleksander Sapieha-Kodeński - późniejszy protektor pułku szwoleżerów) - ambitna caryca petersburska zmuszała swego dziewięcioletniego wnuka do obkuwania się greki, a na stałego towarzysza zabaw i honorowego adiutanta przydzieliła mu syna osiadłej w Rosji rodziny greckich emigrantów: małego Demetriusa Kurutę, który w przyszłości miał asystować swemu cesarskiemu rówieśnikowi w tryumfalnym wjeździe do Konstantynopola. Ale Katarzynie nie udało się doprowadzić do pomyślnego skutku swoich dalekosiężnych zamierzeń. W dwadzieścia siedem lat później niedoszły cesarz Wschodu i jego grecki adiutant zamiast do Konstantynopola odbyli wjazd do Warszawy, gdzie - na nieszczęście dla Polaków - mieli się zagospodarować na czas dłuższy. Zruszczony Grek generał-adiutant Dymitr Kuruta upamiętnił się w historii kongresowej Polski jako główny filar szpiegowsko-żandarmskich rządów konstantynowskich. Jego kulfoniaste dopiski w języku francuskim na raportach Mackrottów i Schleya jeszcze dzisiaj można oglądać w Archiwum Głównym Akt Dawnych w Warszawie. Kres nieprawościom pana i sługi położył dopiero kamienny Sobieski, wkraczając na scenę dziejów jak molierowski Posąg Komandora. Niepomny swoich założeń Jan III z Łazienek udzielił królewskiego błogosławieństwa zamachowi belwederczyków. * Przy przeglądaniu materiałów kronikarskich, przedstawiających historyczne wydarzenia 29 listopada 1830 roku, odnosi się wrażenie, że dla przeciętnego warszawianina wybuch powstania był zupełnym zaskoczeniem. A przecież z tych samych źródeł wiadomo, że już od pierwszych dni sierpnia stolica Królestwa żyła jakby na wulkanie. Ledwie ludzie zdążyli ochłonąć z podniecenia, wywołanego doniesieniami o zwycięstwie rewolucji Lipcowej we Francji, kiedy napływać poczęły nowe poruszające wiadomości o powstaniu narodowym w Belgii. Casus belgijski wykazywał jeszcze więcej podobieństw do sytuacji polskiej, gdyż Belgowie podnieśli bunt przeciwko władzy obcego króla, narzuconej im przez kongres wiedeński. Czyż trzeba tłumaczyć, że tego rodzaju inspiracje musiały natrafiać na podatny grunt w kongresowej Polsce? W Warszawie z dnia na dzień mnożyły się oznaki rewolucyjnych nastrojów: w wojsku, na uniwersytecie i wśród pospólstwa. Prasa zręcznie przemycała w swoich publikacjach najbardziej podniecające wiadomości z krajów objętych "poruszeniami". Na murach reprezentacyjnych gmachów pojawiały się zuchwałe napisy i rysunki, godzące w szczególnie niepopularne osobistości z kół rządowych. ("Za granicą rozruchy i tylko Polacy są gnuśni. Żądajcie zniesienia kwaterunku. Należy wywieszać Newachowicza, Lubeckiego, Rożnieckiego, Haukego"... itp.) Rzemieślnicy i wyrobnicy protestowali strajkami przeciwko nieludzkim warunkom pracy i wyzyskowi. Przechodniom na ulicach wciskano do rąk buntownicze ulotki. Publiczność w teatrach szalała z entuzjazmu, ilekroć ze sceny padło słowo "Paryż". Znany kupiec warszawski Seydel, indagowany przez wiceprezydenta Lubowidzkiego, ostrzegał go, że "i na Warszawę przyjdzie kolej rewolucyi gminu". Tajna policja różnych maści dwoiła się i troiła (w sensie dosłownym i przenośnym), bijąc rekordy nadczujności i nadgorliwości. W pałacu Br�hlowskim i w pałacu Kazimierzowskim, pod zwierzchnim nadzorem generała Rożnieckiego przesłuchiwano młodzież, podejrzewaną o przynależność do spisków rewolucyjnych. W połowie października - po uprzednim wyprzedaniu się ze wszystkich nieruchomości - wyniósł się nagle z Warszawy na stały pobyt do Petersburga, nękany już od dłuższego czasu obietnicami szubienicy, znienawidzony dzierżawca monopoli "żyd" Leon Newachowicz. W kilka tygodni później (dokładnie na dwa dni przed powstaniem) równie raptownie zniknął z warszawskiego horyzontu "pan senator" Nowosilcow. Ta ucieczka szczurów z zagrożonego okrętu nie mogła pozostać nie zauważona. W salonach i kawiarniach zaręczano sobie najsolenniej, że "na dniach coś musi wybuchnąć". A jednocześnie, jak to bywa w przededniu wydarzeń kataklicznych, ludzie byli najgłębiej przekonani, że wszystko jakoś się ułoży i do żadnego wybuchu nie dojdzie. Najbardziej zaskoczony powstaniem był chyba sam wielki książę Konstanty. Napad "oddziału narodowej zemsty" na Belweder wyrwał "Jego Cesarzewiczowską Mość" z głębokiego snu poobiedniego. Odziany tylko w szlafrok, rozdygotany ze strachu ("w godzinę jeszcze potem drżał jak liść, a wsiadającemu na konia musiano nogę w strzemię zakładać") - naczelny wódz armii i wielkorządca Królestwa jedynie dzięki przytomności umysłu zaufanego kamerdynera zdołał uniknąć śmierci czy w najlepszym razie niewoli. Odpowiedzialnością za to nieprawdopodobne zaskoczenie we własnym domu nie mógł Konstanty żadną miarą obciążać policji. Robiła wszystko, co do niej należało, nawet znacznie więcej. Przez całą jesień roku 1830 aż po dzień wybuchu insurekcji niedoszły autokrator Bizancjum był zasypywany z różnych stron prawdziwymi i fałszywymi doniesieniami o buntowniczych knowaniach spisków wojskowo-akademickich. W chwili napadu na rezydencję leżał na jego biurku dostarczony kilka godzin wcześniej raport naczelnika kontrpolicji Mateusza Schleya, odkrywający cały plan powstania z dokładnym oznaczeniem terminu jego wybuchu. W belwederskim przedpokoju czekali na przebudzenie się zwierzchnika dwaj inni delatorzy wysokiej rangi: nadworny koniuszy i rajfur wielkiego księcia, pogardzany nawet przez swoich rosyjskich "dieńszczyków" generał-adiutant Gendre oraz zasłużony w prześladowaniu warszawskich patriotów wiceprezydent policmajster Mateusz Lubowidzki. Ci dwaj czujni strażnicy cesarsko-królewskiego ładu przybyli do Belwederu właśnie po to, by ze swej strony potwierdzić w całej rozciągłości alarmujące rewelacje Schleya. Ale Konstanty nie zdążył już od nich tego potwierdzenia odebrać, gdyż musiał kryć się (na strychu czy też wśród fraucymeru żony) przed garstką uzbrojonych studentów, poetów i podchorążych. Czujni donosiciele otrzymali za swą gorliwość zapłatę inną, niż oczekiwali. Gendre od razu zginął z rąk powstańców. Lubowidzki - trzynaście razy przeszyty bagnetami upadł pod drzwiami cesarzewicza na pozór tak ciężko ranny, że w pośpiechu uznano go za zabitego (w wyniku tej pomyłki wiceprezydent uszedł z życiem z opałów belwederskich i wkrótce potem stał się źródłem poważnych kłopotów dla niektórych bohaterów niniejszej opowieści). Zdaniem historyka Wacława Tokarza - najlepszego chyba znawcy spraw listopadowych - rzeczywistych przyczyn zaskoczenia Konstantego trzeba by szukać w skomplikowanej kabale polityczno-osobistej, w którą uwikłała go historia w miesiącach poprzedzających wybuch powstania. Cesarz Mikołaj I - nie na żarty przestraszony rewolucyjnymi wypadkami we Francji i w Belgii oraz napiętą atmosferą w Królestwie Polskim - zdecydował się po raz pierwszy wystąpić w roli "żandarma Europy" i wszczął przygotowania do wyprawy interwencyjnej przeciwko buntownikom wyłamującym się ze Świętego Przymierza. Plan cesarza-króla przewidywał wysłanie na pacyfikację Zachodu dwustu tysięcy żołnierzy rosyjskich oraz całej armii polskiej. Odwody wojsk cesarskich miały na czas wyprawy usadowić się w ogołoconym z polskich załóg Królestwie i swoją tam obecnością przyczyniać się do tłumienia w zarodku ewentualnych niepokojów. Naczelną komendę nad mającą udać się na zachód rosyjsko-polską krucjatą antyrewolucyjną cesarz-król zamierzał powierzyć Konstantemu. Ale wielki książę bronił się rozpaczliwie przed tym wyróżnieniem, słusznie podejrzewając, że Mikołajowi zależało przede wszystkim na pozbyciu się go z Warszawy i odebraniu mu udzielonej władzy w Królestwie. Poza tym "baletmistrz z placu Saskiego" wcale nie ukrywał, że wojna nie była jego żywiołem. Polski adiutant Konstantego Władysław Zamoyski wspomina zabawną reakcję swego szefa na pierwsze wieści o zamierzonej wyprawie. "Raz, gdy jako służbowy siedziałem przy w. xięciu u nielicznego jak zwykle stołu, począł wychwalać nasze wojsko, że jest tak wyćwiczone i tak we wszystko opatrzone, czego do wojny potrzeba, że mogłoby z dnia na dzień do boju wyruszyć. Potem się zająknął i rzekł: >>Jednego temu wojsku brakuje... wodza, bo co do mnie, nie jestem stworzony do wojny. Padam do nóg; to nie moja rzecz<<. Xiężna Łowicka przerwała, mówiąc do mnie: >>W. xiążę żartuje<<. A on na to: >>Wcale nie żartuję, nie jestem stworzony do wojny<<. Starał się tedy odwlekać jak najdłużej mobilizację podlegającej mu armii, a jednocześnie utwierdzać cesarza-króla w mniemaniu, iż w Warszawie panuje niczym nie zmącony spokój, wobec czego sprowadzanie tam cesarskich wojsk jest najzupełniej zbędne. W tym duchu pisywał raporty do Petersburga, zamazując w nich prawdziwy obraz rzeczywistości. Początkowo czynił to jednak wyłącznie na użytek brata. Sam nie ustawał w czujnym tropieniu wywrotowych spisków. Nadal powiększał siły liczebne różnych rodzajów swojej policji, nadal jednym policjantom nakazywał śledzenie i kontrolowanie innych policjantów, nadal wczytywał się pilnie w "adiustowane" przez generała Kurutę meldunki i donosy. Sytuacja uległa zasadniczej zmianie dopiero w październiku 1830 roku, kiedy to "sekretna kontrpolicja" Schleya przyczyniła się do zdemaskowania prowokatorskiego "spisku" specjalnie zainscenizowanego przez generała Rożnieckiego dla odwrócenia uwagi władz od kompromitujących go afer łapowniczych w Komisji Kwaterunkowej*. (* Warszawska "Komisja Kwaternicza", zajmująca się sprawami kwaterunku dla wojska, stała się siedliskiem wręcz niebywałych przekupstw i nadużyć od chwili, gdy prezesurę jej powierzono generałowi Rożnieckiemu, a członkami jej zostali generałowie Kuruta, Gendre i Lewiński oraz firmujący całą imprezę ławnik miejski Czarnecki. Jednym z drobnych przykładów gospodarki tej instytucji społecznej może być fakt, że generał Kuruta chociaż zajmował obszerne apartamenty służbowe w Belwederze i w pałacu Br�hlowskim, pobierał z funduszów komisji "na kwaterę" złp. 60.000, generał Lewiński, któremu przydzielono cały pałac Kossakowskich, czerpał z kasy kwaterunkowej 50.000 złp, Gendre - 40.000 złp., Rożniecki - 60.000 złp. Kiedy wieści o nadużyciach doszły do wiadomości wielkiego księcia Konstantego, rozkazał natychmiast radzie administracyjnej wyznaczyć specjalną deputację śledczą, złożoną z ludzi "gorliwych i zdatnych". Wkrótce po wszczęciu dochodzeń zastrzelił się najłatwiejszy do zaatakowania członek Komisji Kwaterunkowej ławnik Czarnecki. Nic więc dziwnego, że pozostali członkowie komisji, a zwłaszcza jej prezes, robili wszystko, aby odwrócić uwagę Konstantego od tej sprawy.) Głęboko dotknięty oszukańczą mistyfikacją swego głównego żandarma, najwyższy zwierzchnik sił zbrojnych i porządkowych Królestwa w jednej chwili utracił całkowicie zaufanie do wszystkich informatorów policyjnych i w rezultacie sam uwierzył w to, o czym od dłuższego czasu starał się przekonać petersburskiego brata, że niebezpieczeństwo polskiej rewolucji istniało tylko w wyobraźni policji. Kiedy na krótko przed powstaniem Rożniecki alarmował Belweder coraz groźniejszymi meldunkami o przygotowaniach powstańczych, Konstanty odprawił go gniewnymi słowami (cytuję za Wacławem Tokarzem): "Tyle razy od dwóch miesięcy donosicie mi o dniach i godzinach przeznaczonych do wybuchu, że na koniec widzę się zmuszony do odmawiania wszelkiej wiary tym doniesieniom". Na osłabienie czujności cesarzewicza wpływał także naczelnik innej agendy jego tajnej policji, rosyjski pułkownik Sass, nienawidzący Rożnieckiego i nastawiony do niego zdecydowanie nieufnie. "Pułkownik Sass - wspomina Władysław Zamoyski - narzekał na donosy Rożnieckiego, dowodząc, że on te mniemane spiski sam tworzy, by u w.xięcia wyzyskiwać coraz więcej ufności i pieniędzy. Rozwodził się nad niepodobieństwem wybuchu. Nie przypuszczał, aby Polacy, tak ojczyznę miłujący, mogli ją sami zabijać, kiedyby im wystarczyło tylko trwać, żeby się wszystkiego doczekać. W mniemaniu, że Polacy tylko za zgodą Rosyi mogą odzyskać zabrane prowincye, mówił w.xięciu: >>Oni wszyscy chcą niepodległości i dlatego właśnie terazby powstania nie chcieli; waryatami nie są<<". Dość dwuznaczne stanowisko zajmował w tym czasie osławiony "komisarz cesarski", upamiętniony w Dziadach Mickiewicza. "Pan Nowosilcow rozpaczał nad zaślepieniem w. xięcia [...] i wraz z Rożnieckim i Lubowidzkim nastawali [...] na niego, aby przedsięwziął potrzebne kroki przeciwko wybuchowi powstania - pisze zadomowiony w Belwederze Zamoyski. - Gdy w. xiążę upornie się temu przeciwił, Nowosilcow oznajmił mu, że pozostać nie chce w Warszawie i w rzeczy samej tego dnia wyjechał do Wilna". Z drugiej jednak strony ze źródła równie miarodajnego wiadomo, że nieodgadniony w swoich prowokatorskich zamysłach "pan senator" aż do chwili swego nagłego wyjazdu z Warszawy naszeptywał bezustannie w pańskie ucho, że "do wybuchnienia należy dopuścić, bo to ułatwi poznanie, kto jest przyjacielem a kto wrogiem". Radykalny zwrot w nastawieniu warszawskiego wielkorządcy zatrwożył tych wszystkich, którzy pragnęli oszczędzić Królestwu gwałtownych wstrząśnień politycznych i społecznych. "Złagodnienia" Konstantego nie pochwalali nawet ludzie cieszący się skądinąd opinią nieskazitelnych patriotów polskich. "Szczególny dopust Boży - zżymał się na cesarzewicza zaprzyjaźniony z rodziną Łubieńskich pamiętnikarz generał Franciszek Paszkowski - przez piętnaście lat swoich rządów ufał tylko swoim szpiegom, w stanowczej chwili im właśnie nie dowierza". A pogromca "kotów"* (* Takim epitetem określał w swej korespondencji zauszników wielkiego księcia Konstantego generał-poeta Franciszek Morawski.) stołecznych - "człowiek-Polska" Julian Ursyn Niemcewicz odnotowywał na gorąco w swoim dzienniku: "Przebóg, co za różnica. Niedawno za to, że się zawiązywano na utrzymanie narodowości, że niektórzy rozmawiali ze spiskowymi Moskalami - więzienia, męczarnie, Sądy Sejmowe i kary. Dziś, gdy obłąkani grożą powstaniem i śmiercią wszystko się na zapomnieniu i przytłumieniu kończy". Ale przerzucający się z jednej ostateczności w drugą despota belwederski nie był jedynym warszawskim informatorem cesarza-króla. Znakomitą przeciwwagę sztucznie łagodzonych raportów Konstantego stanowiły poufne opinie przekazywane Mikołajowi przez jednego z najlepiej zorientowanych polityków polskich. "Ze źródeł rosyjskich wiemy - pisze Wacław Tokarz - że ks. Lubecki [...] ciągle w swych raportach konfidencjonalnych komunikował Cesarzowi szczere i otwarte szczegóły o stanie rzeczy, co kazało przewidywać w bliskiej przyszłości nieuniknioną katastrofę; miał on również podsuwać projekt przyśpieszania okupacji Królestwa przez wojsko rosyjskie". Widać z tego, że energiczny kniazik nie cofał się przed żadnym ze środków mogących zabezpieczyć niezakłócone funkcjonowanie systemu jego reform gospodarczych, poważnie zagrożonych "rewolucyą gminu". Środek, na który się decydował w danym wypadku, był wyjątkowo kosztowny, gdyż rząd warszawski miał ponosić wszystkie ciężary związane z pobytem wojsk cesarskich w Królestwie - co w praktyce równałoby się konieczności przedterminowego zwrotu całej pożyczki uzyskanej z Petersburga na stworzenie Banku Polskiego. Ostrzeżenia Lubeckiego musiały być bardzo na rękę Mikołajowi i nie zostały przez niego zlekceważone. Skutki tego wkrótce nastąpiły. W początkach listopada - w wyniku dwóch niemal równoczesnych denuncjacji: podchorążego Tomasza Zagrabińskiego (do gen. Kuruty) i akademika Franciszka Kruszelnickiego (do wiceprezydenta Lubowidzkiego) - warszawska policja wpadła na trop szeroko rozgałęzionego sprzysiężenia powstańczego, tym razem już bynajmniej niefikcyjnego. Dowiedziano się najpierw, że czterej niecierpliwi podoficerowie strzelców pieszych: Mazowiecki, Dutkiewicz, Mierosławski i Czernik, nie mogąc się doczekać ostatecznej zgody naczelnych władz związkowych na rozpoczęcie akcji zbrojnej, zorganizowali spisek na własną rękę. Zamierzali podpalić magazyny wojskowe na ulicy Szczyglej i zabić tam lub uwięzić Konstantego, przybywającego do pożaru (asystowanie przy pożarach było ulubionym zajęciem wielkorządcy); chcieli sami porozumieć się z generałami Chłopickim i "Stasiem" Potockim, upatrzonymi przez nich na wodzów powstańczej armii, a także z ewentualnymi kandydatami do rządu narodowego. Po aresztowaniu pierwszych spiskowców śledztwo poczęło zataczać coraz szersze kręgi i sięgać do najwyższych naczelników sprzysiężenia. W krótkim czasie aresztowano przeszło dwadzieścia osób wojskowych i cywilnych i przekazano do dyspozycji władz śledczych (m. in. przejściowo zatrzymany był także ppor. Piotr Wysocki). Wielki książę Konstanty ze swej strony wyznaczył specjalną komisję śledczą, powierzając w niej przewodnictwo (ku ogólnej radości) znanemu z patriotycznych przekonań generałowi "Stasiowi" Potockiemu, przewidywanemu przez niektórych spiskowców na wodza powstania. Towarzyszami Potockiego w komisji były już postacie mniej świetlane, bo generałowie Rożniecki i Rautenstrauch oraz wiceprezes Lubowidzki, ale sam wybór przewodniczącego wskazywał, że i tym razem Apollo Belwederski dążył raczej do załagodzenia sprawy niż do jej zaostrzenia. Było tak w istocie. Cesarzewicz robił, co mógł, aby wyłączyć ze śledztwa przynajmniej swych ulubieńców - podchorążych i ich instruktorów. Poza tym wysłał do Petersburga raport, wyraźnie bagatelizujący całą sprawę. Ale tym razem cesarz-król nie dał się zwieść swemu "spolaczonemu" bratu. W drugiej połowie listopada (około 21-23 listopada, jak stwierdza Tokarz) Konstanty otrzymał odpowiedź cesarską z kategorycznym rozkazem "oddania pod sąd wojenny, bez oglądania się na konstytucyę i odwoływania się do Petersburga, tych wszystkich, których obciążyło, na których w ogóle zwróciło uwagę śledztwo". Warszawie groził więc trzeci z kolei wielki proces polityczny. Bezzwłoczne wykonanie zarządzenia cesarskiego musiałoby w konsekwencji doprowadzić do całkowitej dekonspiracji spisku Wysockiego; a tym samym w ogóle udaremniłoby wybuch powstania. Ale Konstanty nie od razu zdecydował się na nadanie biegu sprawie. Niewygodny dla siebie rozkaz brata przetrzymał podobno przez cały tydzień w szufladzie biurka, dzieląc się tajemnicą tylko z najbliższymi współpracownikami. Nieostrożność jednego z nich - radcy stanu generała Ksawerego Kosseckiego ("poufałego przyjaciela" Wincentego Krasińskiego) sprawiła, że wieść przeniknęła do spiskowych. Bezpośrednie zagrożenie zmusiło ich do natychmiastowego chwycenia za broń, chociaż zgodnie z ustalonym uprzednio planem powstanie miało wybuchnąć nie wcześniej niż 10 grudnia. Wersję o mimowolnym przyśpieszeniu wybuchu przez rząd cesarsko-królewski podtrzymuje w swoich Pamiętnikach nasz dobry znajomy, radca stanu w Komisji Rządowej Spraw Wewnętrznych i Policji, Kasztelan Kajetan Koźmian - w danym wypadku informator szczególnie miarodajny. "29 listopada - wspomina naczelny wróg romantyków - odwiedziłem kolegę mego Radoszewskiego, mieszkającego na ulicy Leszno, chorego i leżącego w łóżku. Zaczęliśmy rozmawiać o ciągle objawiającym się duchu (rewolucyjnym) [...] Wśród tej rozmowy wszedł generał Kossecki z odwiedzinami, a gdy się (rozmowa) dalej prowadziła, z tajemniczo uśmiechającą się miną rzekł: - Wszystkie te niespokojności i obawy w jednym momencie się skończą; tu są takie środki przedsięwzięte i gotowość taka czujna, że żaden najmniejszy rozruch nastąpić nie może. - Wiedział on już albowiem i czytał odpowiedź Cesarza na raport [...] W. Księcia [...] w której Cesarz oświadczył, iż w tych chwilach i w stanie Europy każda fermentacya umysłów nabiera wagi, a zatem poleca W. Księciu i Radzie Administracyjnej, aby obwinionych o sekretne zmowy natychmiast aresztować i pod sąd właściwy oddać. Wyszły już więc sekretne rozkazy od W. Księcia, sam Kossecki był ich redaktorem, a lubo w sekrecie to trzymał, zdradzony został przez jednego z swoich sekretarzy, który ostrzegł o tym rozkazie obwinionych (uczynił to bibliotekarz Rady Stanu Nemezy Kożuchowski, zaprzyjaźniony z członkiem władz spiskowych Ksawerym Bronikowskim - M. B.)... a ci już nie mając czasu do ucieczki, wzięli natychmiast postanowienie uderzyć na Belweder. Kossecki nie wiedział, że w tej chwili, w której rozmawiał z nami, już się Belweder zakrwawił i już po ulicach podchorążowie dążąc na rozmaite punkta, jenerałów zabijali; nie domyślał się, że to właśnie przyśpieszy wybuch, co myślał, że go udusi..." Bardzo sugestywnie wprowadza Koźmian w nastrój pierwszych godzin nocy listopadowej: "Zmierzchać się zaczęło, wyszedłem od Radoszewskiego [...] Wieczór był posępny i wietrzny; idąc ulicą pod domami lewej strony, dostrzegłem środkiem ulicy żołnierza pieszo biegnącego w ubraniu jak na paradę, z bronią i tornistrem, w kierunku arsenałowi i pytającego: gdzie batalion. Usłyszałem krzyk po sieniach - zamykajcie domy! - Z jednej sieni wypadła na ulicę kobieta, łamiąc ręce z krzykiem: - a moje dzieci! a moje dzieci! Przyśpieszonym krokiem mijając ulicę Rymarską spostrzegłem już stojący batalion przy domu bankowym, a wchodząc na Tłomackie, spotkałem kilka grup ludzi idących i głośno rozmawiających: - Rewolucya w mieście. - Wchodząc na ulicę Bielańską spotkałem dążący do pałacu Kossowskich, kwatery jenerała Lewickiego (rosyjskiego gubernatora Warszawy - M. B.), pojazd podróżny, na którym płaszcz tylko jego leżał, za pojazdem jechał Kozak, ledwie mnie minęli, w kilka minut usłyszałem strzał, powiedziano mi później, iż spadł od niego Kozak z konia. Żywiej więc spieszyłem do Frenkla domu, gdzie mieszkałem; gdy zadzwoniłem do bramy, odźwierny otworzył i przestraszony odezwał się: - Niech pan prędzej śpieszy, bo rewolucya na mieście. - Na dziedzińcu domu zastałem pojazd pani Józefowej Krasińskiej i dorożkę Sierakowskiego, Radcy Stanu. Wszedłszy do salonu pomięszany zastałem rozmawiających najspokojniej wszystkich i czyniono przygotowania do herbaty; gdy się odezwałem, że rewolucya w mieście, kobiety, myśląc, że je chcę straszyć, śmiać się zaczęły... W tym momencie wpada lokaj p. Józefa Krasińskiego z biletem do żony: - Natychmiast przyjeżdżaj do domu, lecz nie jedź Krakowskim Przedmieściem, ale boczną ulicą. - Przelękniona pani Krasińska wsiadła natychmiast do pojazdu i pośpieszyła [...] W kilka minut wpada mój synowiec Stanisław, uczeń uniwersytetu, i prędko w kilku słowach przestrzegł nas, że rewolucya wybuchła; chciałem go wybadać, lecz on śpieszył się i zniknął nam z oczu. Jego opowiadanie przeraziło kobiety, uspokoiłem je, a sam zatrzymawszy Sierakowskiego, gdy się kobiety spać pokładły, siadłem w moim pokoju w krześle, zapaliłem lulkę i tak przesiedziałem do białego dnia, patrząc na łunę z palących się koszar za domem Komisyi spraw wewnętrznych. Sierakowski zaś najspokojniejszym snem chrapał, a rano przebudziwszy się, rzekł do mnie: - To jakieś głupstwo, które się kozą skończy..." W chwili gdy prostoduszny radca Sierakowski składał koledze Koźmianowi swe optymistyczne oświadczenie, znacznie bystrzejszy od niego obserwator zdarzeń warszawskich, znany nam doskonale Tymoteusz Lipiński zbierał pierwsze wrażenia z powstańczej ulicy. Najczujniejszego kronikarza życia stołecznego historyczne wypadki zaskoczyły przy stoliku karcianym w domu znajomych przy ulicy Trębackiej. "Wszystko było najspokojniej w mieście - notował nazajutrz w Zapiskach - i najmniejsza nie przebijała poszlaka jakowego zaburzenia, gdy o godz. wpół do ósmej policja kazała domy zamykać i nikogo nie wypuszczać. Wnet dowiadujemy się, że jest jakoweś zamięszanie; rozumieliśmy zrazu, że przy poniedziałku lud i czeladź zwykle w ten dzień po szynkach przebywająca, dopuściła się bijatyki, zwłaszcza iż tegoż dnia podwyższono cenę piwa i wódki. Aliści wnet leci przez ulicę dorożką wojskowy, mając w ręku szpadę z białą chustką, i woła: >>do broni bracia, ojczyzna was wzywa!<< - Tu wszystkich nas strach ogarnął, wyglądając ostrożnie przez okna, widzimy zbierające się gromady, słychać krzyki i tętęt koni, strzelanina i ukazała się łuna od strony koszar artylerii. Długo zostawaliśmy w niepewności, kobiety mdlały, dzieci płakały, inne padając na kolana modliły się, słowem okropna chwila, tysiączne każdemu nasuwały się myśli. Jadący oficer konno zawiadamia nas o śmierci kilku generałów. Przez całą noc słyszymy strzały w różnych stronach; dwóch z nas śmielszych poważyło się wyjść na miasto, lecz rychło wróciwszy donoszą, że gwardia strzelców konnych ściga lud, płazuje i odbiera broń. Rozchodzi się wieść, że arsenał zdobyty; jakoż widać mnóstwo ludzi niosących po kilka pałaszów lub karabinów. Tu znowu hałas: łapaj, zabijaj! Gdy się rozwidniło, ujrzeliśmy mnóstwo ludu i dzieci nawet z bronią, niektórzy poprzypinali trójkolorowe kokardy..." Dopiero o godzinie 9 rano Lipiński zdecydował się na porzucenie posterunku obserwacyjnego w oknie kamienicy i przypasawszy do boku dostarczoną mu szablę, opatrzony w błogosławieństwa partnerów od "wiska" zszedł na ulicę, aby wyniuchać sytuację własnym reporterskim nosem. Trafił właśnie na scenę bratobójczego starcia: "Zbliżając się Krakowskiemu Przedmieściu, widzę stojącą gwardię szaserów, na którą gdy uderzono, dał żołnierz ognia, poczem udali się gwardyacy ku Nowemu Światu. Ścigano ich wołając obelżywemi słowy. Gdzie tylko był herb z orłem dwugłowym gruchotano; kamienice i sklepy wszędzie pozamykane, mnóstwo ludu najdziwaczniej poubieranego i uzbrojonego snując się gromadnie, przeraźliwe wydawało okrzyki, nieustanne po ulicach wystrzały na wiwat, wszędzie motłoch pijany, szczęk broni, odgłosy: wolność, Polak! Przy placu Saskim kilka leżało ubitych koni, a na rogach ulic przylepiono odezwy rady admin. w imieniu Mikołaja I, wzywające do zasiadania w gronie swojem: ks. Czartoryskiego, Michała Radziwiłła w-dę, Michała Kochanowskiego w-dę, Ludwika Paca kasztelana, Niemcewicza, Józefa Chłopickiego byłego generała. W mieście widać było radość i trwogę. Całowano się i ściskano, oraz lękano się, aby W. Ks. nie uderzył na Warszawę". Obraz skreślony przez Tymoteusza Lipińskiego różni się zasadniczo od wcześniejszych o paręnaście godzin obserwacji Kajetana Koźmiana. Rankiem 30 listopada Warszawa nie jest już wystraszonym opustoszałym miastem, zatrzaskującym drzwi swoich domów przed odgłosami wojskowej ruchawki. Porannej ulicy warszawskiej nadają ton gromady uzbrojonego ludu, upodabniając stolicę Królestwa do Paryża z pierwszych godzin po zdobyciu Bastylii. Bohaterska, lecz niestarannie przygotowana i wskutek tego zawodząca na każdym kroku rewolta wojskowa zdążyła się już przekształcić w szeroki ruch powstańczy. Przełom w atmosferze miasta dokonał się podczas nocnej bitwy o Arsenał. Tam właśnie doszło do pełnego zbratania między powstańczym wojskiem a tłumami staromiejskiego pospólstwa, ściągniętymi pod Arsenał przez drugą (obok belwederczyków) grupkę cywilnych spiskowców, mającą na czele dwóch żarliwych publicystów obozu romantycznego: Ksawerego Bronikowskiego i Maurycego Mochnackiego. Warstwy posiadające Królestwa nigdy nie przebaczyły Mochnackiemu zbrodni poruszenia i uzbrojenia pospólstwa. Szlacheccy pamiętnikarze ze zgrozą opisują, jak "diabłu podobny" młody potwór w czarnej rozwianej pelerynie i czarnym płaskim cylinderku uwijał się na czarnym koniu wśród mas plebejskich Starego Miasta i Powiśla, podjudzając je do ataku na śródmieście. Jeszcze Wacław Berent - ulegając sugestii tych opisów - przedstawia Mochnackiego w swoim Zmierzchu wodzów jako "czarnego jeźdźca rewolucji", co brzmi pod piórem Berenta niemal tak samo groźnie jak jeździec Apokalipsy. Relacja Tymoteusza Lipińskiego, niezależnie od swoich wartości poznawczych, stanowi cenny element kompozycyjny, gdyż pozwala na przejście od ogólnej panoramy wydarzeń listopadowych do właściwego tematu książki. Zaobserwowane przez kronikarza antypowstańcze poczynania strzelców konnych gwardii królewsko-polskiej - to trop, prowadzący bezpośrednio do jednego z protagonistów opowieści o dawnych szwoleżerach. Wiernopoddańcza postawa strzelców konnych gwardii była z pewnością dużym zaskoczeniem zarówno dla organizatorów powstania, jak i dla władz Królestwa. Któż mógł przewidzieć, że tak popularna w Warszawie "gwardya szaserów" - macierzysty pułk "zbrodniarza stanu" podpułkownika Seweryna Krzyżanowskiego, zadręczany przez Konstantego ciągłymi szykanami i podejrzeniami, a mimo to nadal wierny pamięci wywiezionego z kraju męczennika sprawy narodowej, pułk słynący z patriotyzmu i liberalizmu swoich oficerów, powiązany wieloma nićmi z podziemnymi spiskami i przeznaczany przez nie do odegrania ważnej roli w zbrojnym zamachu stanu - że ten właśnie pułk w pierwszych dniach powstania ściągnie na siebie powszechną nienawiść i pogardę warszawian jako jedyna polska jednostka wojskowa, która nie tylko że opowie się po stronie cesarsko-królewskiego porządku, ale odważy się ponadto w obronie tego porządku strzelać do powstańczych żołnierzy i popierającego ich ludu. Wszystkie źródła historyczne omawiające ów paradoks wydarzeń listopadowych ustalają z rzadko spotykaną zgodnością, że główym sprawcą i reżyserem zaskakującego zachowania strzelców konnych był ich najwyższy polski przełożony - generał-wojewoda Wincenty hrabia Korwin-Krasiński, nazywany przez przyjaciół Opinogórczykiem. Dotychczas nie poświęcałem specjalnej uwagi czysto wojskowej karierze Opinogórczyka w latach konstantynowskich. A rzecz warta jest zgłębienia, choćby z tego względu, że zupełnie wyjątkowa pozycja Krasińskiego w warszawskiej hierarchii wojskowej niejednokrotnie musiała wpływać na jego poglądy i postępowanie w zasadniczych sprawach politycznych. Generał jazdy Wincenty hrabia Krasiński stał na czele tak zwanego "Korpusu Rezerwowego Gwardyi i Grenadyerów". Ta polsko-rosyjska formacja w swoim ostatecznym kształcie powstała z inicjatywy wielkiego księcia Konstantego, po objęciu przez niego zwierzchnictwa nad utworzonym w roku 1817 Korpusem Litewskim - potężnym zgrupowaniem wojsk rosyjskich, wyodrębnionym administracyjnie przez Aleksandra I z sił zbrojnych cesarstwa i rekrutującym swe szeregi głównie (przynajmniej w pierwszych latach istnienia) z mieszkańców "prowincji zachodnich", a więc ziem należących przed rozbiorami do Rzeczypospolitej. Wielki książę-cesarzewicz, pragnąc - jak pisze jeden z pamiętnikarzy - "zdziałać amalgam Polaków z Rosyanami", wpadł na pomysł połączenia gwardii królewsko-polskiej ze stacjonującymi w Warszawie cesarskimi pułkami gwardyjskimi oraz z wchodzącą w skład Korpusu Litewskiego brygadą grenadierów. W rezultacie tej operacji powstał doborowy korpusik polsko-rosyjski w sile czterech pułków "najpiękniejszej w świecie" jazdy i sześciu pułków piechoty, nie licząc broni i służb towarzyszących.* (* Korpus Rezerwowy dzielił się na dwie dywizje. Do dywizji jazdy, dowodzonej od roku 1830 przez polskiego generała Zygmunta Kurnatowskiego, należały trzy pułki gwardii rosyjskiej; ułani im. cesarzewicza [albo "konnopolcy"], kirasjerzy podolscy i huzarzy grodzieńscy oraz pułk strzelców konnych gwardii polskiej [pozostający pod bezpośrednią komendą generała Kurnatowskiego]. Dywizja piechoty również pod rozkazami Polaka generała Franciszka Żymirskiego, składała się z pułku grenadierów gwardii polskiej, dwóch pułków gwardii rosyjskiej: wołyńskiego i litewskiego oraz z trzech pułków grenadierów litewskich - łuckiego, żmudzkiego i nieświeskiego. Ponadto Korpus Rezerwowy obejmował polski batalion saperów, pięć baterii artylerii [dwa polskie i trzy rosyjskie] oraz dwie półbaterie najnowszej polskiej broni: rakietników pieszych i konnych. [Wszystkie te informacje o "Korpusie Rezerwowym Gwardyi i Grenadyerów" zawdzięczam znakomitemu znawcy dawnych militariów panu doktorowi Mieczysławowi Chojnackiemu].) Powierzenie Krasińskiemu dowództwa nad tak znacznymi siłami polsko-rosyjskimi (stanowiły one lwią część garnizonu warszawskiego) wywyższyło go ponad całą generalicję Królestwa, wykazując jednocześnie, jak nieograniczonym zaufaniem cieszył się w Belwederze dawny komendant polskiej gwardii Napoleona. Dumny, niesłychanie próżny i obdarzony optymistyczną wyobraźnią dowódca Korpusu Rezerwowego Gwardii i Grenadierów miał prawo po tej nominacji uznać się za trzeci - obok cesarza i wielkiego księcia - żywy symbol unii osobowej między Królestwem a cesarstwem. Mogło mu się od tego tak samo zawrócić w głowie jak ongiś w roku 1814, kiedy to mianowany przez Napoleona wodzem powracających do kraju Polaków, kazał sobie na własną cześć medale pochwalne wybijać. Dowcipny generał-poeta Franciszek Morawski pisał w jednym z listów do Koźmiana, że "w Fontainebleau roiło się we łbie Opinogórczykowi, że go królem obiorą". Teraz, kiedy pan na Opinogórze dokonywał przeglądu swoich polsko-rosyjskich oddziałów, kiedy przejeżdżał przed frontem zawadiackich "konnopolców" bogato uszamerowanych huzarów grodzieńskich i połyskujących złotymi blachami kirasjerów podolskich, kiedy prężyły się przed nim liczne roty grenadierów litewskich, żmudzkich i wołyńskich - mogło mu się roić, że on, wnuk naczelników Barskich, realizuje wiekopomną misję dziejową: ponowne złączenie ziem litewsko-ruskich z Koroną, tylekroć obiecywane w pokrętnych aluzjach "cesarza anioła" Aleksandra. Niewykluczone, że rojenia dowódcy Korpusu Rezerwowego rozkwitały jeszcze bujniej. Może oczami niepohamowanej fantazji widział już swego ukochanego Napoleona-Zygmuntka, niesfornego ucznia uniwersytetu, w roli założyciela nowej dynastii królów polsko-litewsko-ruskich. Dla Korwinów Krasińskich, mających kruka w herbie, nie było przecież celów nieosiągalnych ani aspiracji zbyt wysokich. Tak czy inaczej, budząca powszechny respekt funkcja wojskowa jeszcze mocniej przykuwała "gwardzistę z powołania" do tronu cesarsko-królewskiego i wytyczała mu z góry kierunek postępowania we wszelkich konfliktach o charakterze narodowym. Z różnych ówczesnych źródeł wiadomo, że Opinogórczyk przywiązywał ogromną wagę do stanowiska dowódcy Korpusu Rezerwowego. As tajnej policji Konstantego - Henryk Mackrott - rozpisywał się szeroko~w swoich raportach o ucztach wydawanych w Ciechanowie i Opinogórze dla "rosyjskich generałów z litewskiego wojska". Franciszek Morawski w listach do Koźmianów lubił określać dawnego przyjaciela ironicznym kryptonimem "korpuśnego". Nawet cesarz Mikołaj był oficjalnie informowany o zadowoleniu Krasińskiego z dowodzenia Korpusem Rezerwowym. W zbiorach rękopisów krakowskiego oddziału PAM zachował się ciekawy wypis z archiwów wojskowych w Petersburgu pt. Uwagi o generałach wszystkich rang, służących w polsko-królewskiej armii, według listy porządkowo-służbowej. Są to zwięzłe charakterystyki generalicji Królestwa, skreślone w roku 1826 przez wielkiego księcia-wodza naczelnego na użytek cesarza-króla. O Krasińskim pisał Konstanty z wyraźną sympatią: "Krasiński Wincenty, hrabia, generał dywizji, generał-adiutant Jego Ces. Król. Mci, dowódca korpusu rezerwowego. Rozumny, światły, nader gorliwy, doskonały w czasie wojennym; z jego usług bardzo często korzystał Napoleon; bardzo zdolny na manewrach; w lot pojmuje cel i plan ogólny. Zresztą utracyusz, czasami nawet bardzo niedorzeczny, pysznił się ze stanowiska dowódcy korpusu; potrafił pozyskać życzliwość podkomendnych. Lepszego od niego nie życzyłbym mieć generała". Widać z tej charakterystyki, że wielki książę-cesarzewicz osądzał rozrzutność Wincentego Krasińskiego równie surowo jak despotyczna starościna opinogórska z Dunajowiec. Ale poza tym jedynym zastrzeżeniem był z dowódcy Korpusu Rezerwowego najzupełniej zadowolony. Opinogórczyk - ze swej strony - dokładał wszelkich starań, aby nie zawieść zaufania wielkorządcy i pilnie zważał, kogo na rozkaz zwierzchności należy "brać na piki". Tak było podczas Sądu Sejmowego w latach 1827-1829, tak stało się w przełomowym roku 1830. Już w drugiej połowie września tego roku, w czasie największej paniki spowodowanej rewolucyjnymi wydarzeniami na Zachodzie, Wincenty Krasiński i Aleksander Rożniecki, jako dwaj "najzdatniejsi" generałowie w otoczeniu wielkiego księcia-wodza naczelnego, otrzymali od niego poufne polecenie opracowania "tajnego rozkazu alarmowego" na wypadek rozruchów w mieście. Rozkaz taki został sporządzony, i w końcu września Konstanty - pod rygorem zachowania najściślejszej tajemnicy - zapoznał z jego treścią jeszcze dwóch generałów polskich, zajmujących szczególnie odpowiedzialne stanowiska: generała brygady Zygmunta Kurnatowskiego, dowódcę polsko-rosyjskiej dywizji kawalerii gwardii, wchodzącej w skład Korpusu Rezerwowego, oraz generała broni Stanisława ("Stasia") Potockiego - dowódcę całej piechoty Królestwa. Współautor rozkazu mobilizacyjnego Wincenty Krasiński musiał oczywiście orientować się w jego arkanach szczególnie dobrze, nic więc dziwnego, że wieczorem 29 listopada, wcześniej od innych dowódców, znalazł się na posterunku w najbardziej zagrożonym punkcie powierzonej mu komendy. Za punkt taki uznał koszary Mirowskie, w których kwaterował pułk strzelców konnych gwardii. O wyborze tych właśnie koszar na miejsce startu operacyjnego dowódcy wielopułkowego korpusu mogły zadecydować różne względy. Przede wszystkim generał musiał zdawać sobie sprawę z tego, że dawna jednostka Krzyżanowskiego może się okazać specjalnie podatna na wpływy "wywrotowców". Brał pewnie także pod uwagę, że w pierwszych godzinach "ruchawki" szaserzy będą pozbawieni swego bezpośredniego dowódcy, gdyż generałowi Kurnatowskiemu, mieszkającemu w okolicy Łazienek, znacznie było bliżej do kwaterujących w bezpośrednim sąsiedztwie rosyjskich pułków podległej mu dywizji. Na korzyść koszar Mirowskich mógł też przemawiać zadawniony sentyment szwoleżerski generała-wojewody. Bo przecież nie gdzie indziej, tylko właśnie w koszarach Mirowskich w roku 1807 młodziutki, świeżo upieczony pułkownik "Gwardyi Polsko-Cesarskiey" formował swój słynny regiment lekkokonny. Historia lubuje się w tego rodzaju fatalizmie miejsc: w koszarach Mirowskich rozpoczęła się bohatersko-patriotyczna legenda Opinogórczyka - w koszarach Mirowskich miała się ostatecznie zakończyć. O pobycie generała Krasińskiego w koszarach strzelców konnych gwardii wieczorem 29 listopada 1830 roku i o skutkach tego pobytu dowiadujemy się z pamiętnika ówczesnego porucznika-adiutanta "gwardyi szaserów" Ignacego Habdank-Kruszewskiego. Młodego oficera powstanie zastało na wizycie u znajomych przy ulicy Senatorskiej. Kruszewski nie wątpiąc, że patriotycznie nastawieni gwardiacy opowiedzą się po stronie powstańców, postanawia natychmiast połączyć się z macierzystym pułkiem. Ale po przybyciu na miejsce spotyka go przykra niespodzianka. "Jadę do koszar Mirowskich. Tam zastaję już generała Wincentego Krasińskiego, podpułkownika Kazimierza Trębickiego (brat generała Stanisława Trębickiego, zabitego później przez powstańców - M. B.), adiutanta Cezarewicza i generała rosyjskiego Pęcherzewskiego, który był naszym generałem brygadnym. Generał Krasiński kazał zamknąć natychmiast rogatki koszar i dał rozkaz szyldwachowi wpuszczać przybywających, ale nikogo z nich nie wypuszczać. Pod pretekstem udania się do generała Kurnatowskiego, przy którym byłem adjutantem, a który daleko za miastem koło Łazienek królewskich mieszkał chciałem się oddalić, miasto przebiec i oświecić się, lecz generał Krasiński nie wypuścił mnie, kazał przy sobie zostać". W pełnej zgodzie z charakterystyką wystawioną mu przez Konstantego dowódca Korpusu Rezerwowego "w lot pojął cel i plan ogólny". Postanowił metodą "kotła" odciąć całkowicie pułk od miasta i odebrać oficerom możliwość jakichkolwiek kontaktów z "buntownikami". Czy prócz tego używał jeszcze środków psychologicznych, czy przemawiał do żołnierzy, czy usiłował wyjaśnić im sytuację i uzasadnić konieczność takiego, a nie innego wyboru - nie wiadomo. Z dalszych kart pamiętnika Kruszewskiego i ze wspomnień innych oficerów pułku zdaje się wynikać, że nieco później - już w obozie cesarzewicza - generał starał się przekonywać "szaserów" za pomocą dokładnie takich samych argumentów, jakimi przed dwoma laty, w okresie zajść na uniwersytecie, kruszył wolę swego syna. Apelował do uczuć oficerów i żołnierzy, wspominając własne zasługi dla ojczyzny, żądał pełnego zaufania dla siebie, zapewniał, że tylko on jeden potrafi poprowadzić ich drogą honoru i rozsądku. Owego pierwszego wieczora w koszarach Mirowskich miałby dla takich argumentów atmosferę wcale nie najgorszą. Podczas ostatniej rewii na placu Saskim (28 lub 29 listopada) wielki książę-wódz naczelny przekazał pułkowi szaserów pochwałę cesarza-króla za dobrą postawę i wzorowe manerwy ubiegłego lata. W dowód cesarskiego ukontentowania wręczono strzelcom konnym gwardii specjalny dar przysłany z Petersburga: srebrne trąbki dla ich kapeli pułkowej. Dawni podwładni Krzyżanowskiego nie byli w ostatnich latach zbytnio rozpieszczani przez władze; można więc przypuszczać, że czuli się darem cesarskim wysoce zaszczyceni i ujęci. Poza tym strzelcy lubili swego generała "korpuśnego", który był wesoły, ludzki, świetnie prezentował się na koniu, a w mitycznej przeszłości