Marian Brandys Koniec świata szwoleżerów Część trzecia Ujrzycie bohatery i karły, i wojenniki, i gachy, i dumne, pychą pojęte, i podłe, jako gad liche, i wyniosłe, i groźne, i ciche, i zbrodnicze, i jako cud: święte. Leć! Leć! w puste, w ciemne ulice! Wołajcie, tam Ares goni, Uderzcie o dzwon błyskawice, niech trwogą przez miasto dzwoni! Krzyczcie: do broni!!... St. Wyspiański Noc Listopadowa I Trzecia część opowieści o dawnych gwardzistach napoleońskich rozpoczyna się w godzinach wieczornych 29 listopada 1830 roku. Czas ten zostawił po sobie ogromną dokumentację rękopiśmienną i drukowaną. Niezliczone świadectwa pamiętnikarskie, doniesienia prasowe i rozsypujące się ze starości akta urzędowe pozwalają na wypełnienie ważką treścią każdego nieomal kwadransa brzemiennej w skutki Nocy listopadowej. W samą natomiast aurę ówczesnych zdarzeń wprowadza najlepiej spacer po warszawskich Łazienkach. Trzeba tylko, żeby pogoda była równie chmurna i mglista jak w relacjach o tamtym wieczorze, kiedy to "zmierzch i noc prawie bez przedziału w jeden moment przepadły". Trzeba też zaraz po przejściu przez bramę łazienkowską skierować się nad północny staw parku, gdzie na zapleczu białego pałacu króla Stanisława Augusta stoją brudnożółte koszary Szkoły Podchorążych Piechoty z lat kongresowych. Widok tego gniazda spisku powstańczego wystarcza do wprowadzenia w ruch teatru wyobraźni. ...I tejże chwili samej wpada Wysocki Piotr do korytarza, od prawej biegnąc strony. Ku drzwiom środkowym prosto bieży; płaszcz wielki kryje go po oczy; biegnie - drzwi pchnął do sali; dobył szpady - i tą koło zatoczy... Dopiero w nastrojowej scenerii Łazienek - między dawną Podchorążówką, pomnikiem króla Jana III i wysoką kępą zieleni osłaniającą pałac Belwederski - nabierają właściwej melodii antyczno-szopkowe strofy dramatu Wyspiańskiego i można naprawdę wczuć się w atmosferę tamtych historycznych chwil: w bohaterską determinację podporucznika Piotra Wysockiego, zrywającego wezwaniem do walki wykłady w Szkole Podchorążych; w dławiącą niecierpliwość cywilnych spiskowców, czekających pod wodzą dziennikarza poety Ludwika Nabielaka przy pomniku Sobieskiego na hasło do uderzenia na Belweder; w paniczną bieganine zamachowców po ciemnym parku, wywołaną nieudolnym podpaleniem browaru na Solcu przez podchorążego Tylskiego i wynikłym stąd przedwczesnym alarmem wart pożarowych cesarzewicza; w całe szaleńcze ryzyko rewolucyjnego przedsięwzięcia, podejmowanego "z odwagą mężów i rozwagą dzieci" przez garstkę młodych desperatów w jednym z najczujniej strzeżonych miejsc kongresowej Europy. Wysocki z Nocy Listopadowej - w całkowitej zresztą zgodzie z prawdą historyczną - takie zadania stawia przed oddziałkiem stu sześćdziesięciu podchorążych: ...Dostajecie do działania część lwią: trza rozbroić trzy pułki ułanów, most zająć, omylić straże... W ogrodzie koło mostu-posągu, jest młodych umówionych szesnastu; wszystko z uniwersytetu studenty i literaci. Tym trza dać broń i drogę do pałacu pokazać; dwóch przydzielę i sam ich wyznaczę; oni mają pochwycić Książęcia, gdyby zechciał ogrodem uciekać. Tylko paru podchorążych (liczby podawane przez kronikarzy powstania wahają się od dwóch do pięciu) towarzyszyło grupie redaktora Nabielaka w natarciu na Belweder. Członek i dziejopis sprzysiężenia Maurycy Mochnacki utrzymuje, iż Wysocki zlecił to najważniejsze zadanie cywilom, ponieważ nie chciał mieszać wojska w bezpośredni zamach na naczelnego wodza. Ale to się dziwnie nie zgadza z tym, co wiemy o postawie Wysockiego w okresie spisku koronacyjnego z poprzedniego roku. Sam naczelnik powstania tłumaczył wyłączenie podchorążych z akcji belwederskiej w sposób bardziej przekonywujący: po prostu nie mógł sobie pozwolić na rozdrabnianie sił wojskowych, potrzebnych do zaatakowania koszar nieprzyjacielskiej jazdy. Za osobliwy zbieg okoliczności uznać wypada, że szturm na rezydencję wielkiego księcia Konstantego wyszedł spod łazienkowskiego posągu Sobieskiego. Dziwnie układają się niekiedy losy polskich pomników historycznych. Zwłaszcza w Warszawie. Pomnik-most na północnej granicy Łazienek powstał w roku 1788. Uczcił nim swego wielkiego poprzednika ostatni król Rzeczypospolitej Stanisław August Poniatowski. Zazwyczaj tłumaczy się tę fundację szczególnym sentymentem króla salonowca do króla wojownika. W tym jednak konkretnym wypadku decydującą rolę odegrały względy propagandowo-polityczne. Stanisławowi Augustowi chodziło przede wszystkim o to, aby ożywieniem pamięci o zwycięzcy spod Wiednia zmobilizować duchowo swych ziomków do bardzo wówczas w Polsce niepopularnej wojny przeciwko Turcji u boku Najjaśniejszej Gwarantki Katarzyny II. Jednym z celów wojny rosyjsko-tureckiej miało być odbudowanie cesarstwa greckiego ze stolicą w Konstantynopolu i osadzenie na starożytnym tronie bazyleusów młodszego wnuka Katarzyny - Konstantego. Ponieważ sojusznicza nadgorliwość Stanisława Augusta nie cieszyła się poparciem polskiego społeczeństwa, warszawskie obchody "ku czci Jana III" przebiegały w atmosferze ironicznej dezaprobaty. W tym czasie, kiedy na łazienkowskim pomniku wypisywano obraźliwe dla króla fundatora rymowane życzenia, aby Jaś ożył, a Staś się położył"* (autorem tych wierszyków był podobno młodziutki książę Aleksander Sapieha-Kodeński - późniejszy protektor pułku szwoleżerów) - ambitna caryca petersburska zmuszała swego dziewięcioletniego wnuka do obkuwania się greki, a na stałego towarzysza zabaw i honorowego adiutanta przydzieliła mu syna osiadłej w Rosji rodziny greckich emigrantów: małego Demetriusa Kurutę, który w przyszłości miał asystować swemu cesarskiemu rówieśnikowi w tryumfalnym wjeździe do Konstantynopola. Ale Katarzynie nie udało się doprowadzić do pomyślnego skutku swoich dalekosiężnych zamierzeń. W dwadzieścia siedem lat później niedoszły cesarz Wschodu i jego grecki adiutant zamiast do Konstantynopola odbyli wjazd do Warszawy, gdzie - na nieszczęście dla Polaków - mieli się zagospodarować na czas dłuższy. Zruszczony Grek generał-adiutant Dymitr Kuruta upamiętnił się w historii kongresowej Polski jako główny filar szpiegowsko-żandarmskich rządów konstantynowskich. Jego kulfoniaste dopiski w języku francuskim na raportach Mackrottów i Schleya jeszcze dzisiaj można oglądać w Archiwum Głównym Akt Dawnych w Warszawie. Kres nieprawościom pana i sługi położył dopiero kamienny Sobieski, wkraczając na scenę dziejów jak molierowski Posąg Komandora. Niepomny swoich założeń Jan III z Łazienek udzielił królewskiego błogosławieństwa zamachowi belwederczyków. * Przy przeglądaniu materiałów kronikarskich, przedstawiających historyczne wydarzenia 29 listopada 1830 roku, odnosi się wrażenie, że dla przeciętnego warszawianina wybuch powstania był zupełnym zaskoczeniem. A przecież z tych samych źródeł wiadomo, że już od pierwszych dni sierpnia stolica Królestwa żyła jakby na wulkanie. Ledwie ludzie zdążyli ochłonąć z podniecenia, wywołanego doniesieniami o zwycięstwie rewolucji Lipcowej we Francji, kiedy napływać poczęły nowe poruszające wiadomości o powstaniu narodowym w Belgii. Casus belgijski wykazywał jeszcze więcej podobieństw do sytuacji polskiej, gdyż Belgowie podnieśli bunt przeciwko władzy obcego króla, narzuconej im przez kongres wiedeński. Czyż trzeba tłumaczyć, że tego rodzaju inspiracje musiały natrafiać na podatny grunt w kongresowej Polsce? W Warszawie z dnia na dzień mnożyły się oznaki rewolucyjnych nastrojów: w wojsku, na uniwersytecie i wśród pospólstwa. Prasa zręcznie przemycała w swoich publikacjach najbardziej podniecające wiadomości z krajów objętych "poruszeniami". Na murach reprezentacyjnych gmachów pojawiały się zuchwałe napisy i rysunki, godzące w szczególnie niepopularne osobistości z kół rządowych. ("Za granicą rozruchy i tylko Polacy są gnuśni. Żądajcie zniesienia kwaterunku. Należy wywieszać Newachowicza, Lubeckiego, Rożnieckiego, Haukego"... itp.) Rzemieślnicy i wyrobnicy protestowali strajkami przeciwko nieludzkim warunkom pracy i wyzyskowi. Przechodniom na ulicach wciskano do rąk buntownicze ulotki. Publiczność w teatrach szalała z entuzjazmu, ilekroć ze sceny padło słowo "Paryż". Znany kupiec warszawski Seydel, indagowany przez wiceprezydenta Lubowidzkiego, ostrzegał go, że "i na Warszawę przyjdzie kolej rewolucyi gminu". Tajna policja różnych maści dwoiła się i troiła (w sensie dosłownym i przenośnym), bijąc rekordy nadczujności i nadgorliwości. W pałacu Br�hlowskim i w pałacu Kazimierzowskim, pod zwierzchnim nadzorem generała Rożnieckiego przesłuchiwano młodzież, podejrzewaną o przynależność do spisków rewolucyjnych. W połowie października - po uprzednim wyprzedaniu się ze wszystkich nieruchomości - wyniósł się nagle z Warszawy na stały pobyt do Petersburga, nękany już od dłuższego czasu obietnicami szubienicy, znienawidzony dzierżawca monopoli "żyd" Leon Newachowicz. W kilka tygodni później (dokładnie na dwa dni przed powstaniem) równie raptownie zniknął z warszawskiego horyzontu "pan senator" Nowosilcow. Ta ucieczka szczurów z zagrożonego okrętu nie mogła pozostać nie zauważona. W salonach i kawiarniach zaręczano sobie najsolenniej, że "na dniach coś musi wybuchnąć". A jednocześnie, jak to bywa w przededniu wydarzeń kataklicznych, ludzie byli najgłębiej przekonani, że wszystko jakoś się ułoży i do żadnego wybuchu nie dojdzie. Najbardziej zaskoczony powstaniem był chyba sam wielki książę Konstanty. Napad "oddziału narodowej zemsty" na Belweder wyrwał "Jego Cesarzewiczowską Mość" z głębokiego snu poobiedniego. Odziany tylko w szlafrok, rozdygotany ze strachu ("w godzinę jeszcze potem drżał jak liść, a wsiadającemu na konia musiano nogę w strzemię zakładać") - naczelny wódz armii i wielkorządca Królestwa jedynie dzięki przytomności umysłu zaufanego kamerdynera zdołał uniknąć śmierci czy w najlepszym razie niewoli. Odpowiedzialnością za to nieprawdopodobne zaskoczenie we własnym domu nie mógł Konstanty żadną miarą obciążać policji. Robiła wszystko, co do niej należało, nawet znacznie więcej. Przez całą jesień roku 1830 aż po dzień wybuchu insurekcji niedoszły autokrator Bizancjum był zasypywany z różnych stron prawdziwymi i fałszywymi doniesieniami o buntowniczych knowaniach spisków wojskowo-akademickich. W chwili napadu na rezydencję leżał na jego biurku dostarczony kilka godzin wcześniej raport naczelnika kontrpolicji Mateusza Schleya, odkrywający cały plan powstania z dokładnym oznaczeniem terminu jego wybuchu. W belwederskim przedpokoju czekali na przebudzenie się zwierzchnika dwaj inni delatorzy wysokiej rangi: nadworny koniuszy i rajfur wielkiego księcia, pogardzany nawet przez swoich rosyjskich "dieńszczyków" generał-adiutant Gendre oraz zasłużony w prześladowaniu warszawskich patriotów wiceprezydent policmajster Mateusz Lubowidzki. Ci dwaj czujni strażnicy cesarsko-królewskiego ładu przybyli do Belwederu właśnie po to, by ze swej strony potwierdzić w całej rozciągłości alarmujące rewelacje Schleya. Ale Konstanty nie zdążył już od nich tego potwierdzenia odebrać, gdyż musiał kryć się (na strychu czy też wśród fraucymeru żony) przed garstką uzbrojonych studentów, poetów i podchorążych. Czujni donosiciele otrzymali za swą gorliwość zapłatę inną, niż oczekiwali. Gendre od razu zginął z rąk powstańców. Lubowidzki - trzynaście razy przeszyty bagnetami upadł pod drzwiami cesarzewicza na pozór tak ciężko ranny, że w pośpiechu uznano go za zabitego (w wyniku tej pomyłki wiceprezydent uszedł z życiem z opałów belwederskich i wkrótce potem stał się źródłem poważnych kłopotów dla niektórych bohaterów niniejszej opowieści). Zdaniem historyka Wacława Tokarza - najlepszego chyba znawcy spraw listopadowych - rzeczywistych przyczyn zaskoczenia Konstantego trzeba by szukać w skomplikowanej kabale polityczno-osobistej, w którą uwikłała go historia w miesiącach poprzedzających wybuch powstania. Cesarz Mikołaj I - nie na żarty przestraszony rewolucyjnymi wypadkami we Francji i w Belgii oraz napiętą atmosferą w Królestwie Polskim - zdecydował się po raz pierwszy wystąpić w roli "żandarma Europy" i wszczął przygotowania do wyprawy interwencyjnej przeciwko buntownikom wyłamującym się ze Świętego Przymierza. Plan cesarza-króla przewidywał wysłanie na pacyfikację Zachodu dwustu tysięcy żołnierzy rosyjskich oraz całej armii polskiej. Odwody wojsk cesarskich miały na czas wyprawy usadowić się w ogołoconym z polskich załóg Królestwie i swoją tam obecnością przyczyniać się do tłumienia w zarodku ewentualnych niepokojów. Naczelną komendę nad mającą udać się na zachód rosyjsko-polską krucjatą antyrewolucyjną cesarz-król zamierzał powierzyć Konstantemu. Ale wielki książę bronił się rozpaczliwie przed tym wyróżnieniem, słusznie podejrzewając, że Mikołajowi zależało przede wszystkim na pozbyciu się go z Warszawy i odebraniu mu udzielonej władzy w Królestwie. Poza tym "baletmistrz z placu Saskiego" wcale nie ukrywał, że wojna nie była jego żywiołem. Polski adiutant Konstantego Władysław Zamoyski wspomina zabawną reakcję swego szefa na pierwsze wieści o zamierzonej wyprawie. "Raz, gdy jako służbowy siedziałem przy w. xięciu u nielicznego jak zwykle stołu, począł wychwalać nasze wojsko, że jest tak wyćwiczone i tak we wszystko opatrzone, czego do wojny potrzeba, że mogłoby z dnia na dzień do boju wyruszyć. Potem się zająknął i rzekł: >>Jednego temu wojsku brakuje... wodza, bo co do mnie, nie jestem stworzony do wojny. Padam do nóg; to nie moja rzecz<<. Xiężna Łowicka przerwała, mówiąc do mnie: >>W. xiążę żartuje<<. A on na to: >>Wcale nie żartuję, nie jestem stworzony do wojny<<. Starał się tedy odwlekać jak najdłużej mobilizację podlegającej mu armii, a jednocześnie utwierdzać cesarza-króla w mniemaniu, iż w Warszawie panuje niczym nie zmącony spokój, wobec czego sprowadzanie tam cesarskich wojsk jest najzupełniej zbędne. W tym duchu pisywał raporty do Petersburga, zamazując w nich prawdziwy obraz rzeczywistości. Początkowo czynił to jednak wyłącznie na użytek brata. Sam nie ustawał w czujnym tropieniu wywrotowych spisków. Nadal powiększał siły liczebne różnych rodzajów swojej policji, nadal jednym policjantom nakazywał śledzenie i kontrolowanie innych policjantów, nadal wczytywał się pilnie w "adiustowane" przez generała Kurutę meldunki i donosy. Sytuacja uległa zasadniczej zmianie dopiero w październiku 1830 roku, kiedy to "sekretna kontrpolicja" Schleya przyczyniła się do zdemaskowania prowokatorskiego "spisku" specjalnie zainscenizowanego przez generała Rożnieckiego dla odwrócenia uwagi władz od kompromitujących go afer łapowniczych w Komisji Kwaterunkowej*. (* Warszawska "Komisja Kwaternicza", zajmująca się sprawami kwaterunku dla wojska, stała się siedliskiem wręcz niebywałych przekupstw i nadużyć od chwili, gdy prezesurę jej powierzono generałowi Rożnieckiemu, a członkami jej zostali generałowie Kuruta, Gendre i Lewiński oraz firmujący całą imprezę ławnik miejski Czarnecki. Jednym z drobnych przykładów gospodarki tej instytucji społecznej może być fakt, że generał Kuruta chociaż zajmował obszerne apartamenty służbowe w Belwederze i w pałacu Br�hlowskim, pobierał z funduszów komisji "na kwaterę" złp. 60.000, generał Lewiński, któremu przydzielono cały pałac Kossakowskich, czerpał z kasy kwaterunkowej 50.000 złp, Gendre - 40.000 złp., Rożniecki - 60.000 złp. Kiedy wieści o nadużyciach doszły do wiadomości wielkiego księcia Konstantego, rozkazał natychmiast radzie administracyjnej wyznaczyć specjalną deputację śledczą, złożoną z ludzi "gorliwych i zdatnych". Wkrótce po wszczęciu dochodzeń zastrzelił się najłatwiejszy do zaatakowania członek Komisji Kwaterunkowej ławnik Czarnecki. Nic więc dziwnego, że pozostali członkowie komisji, a zwłaszcza jej prezes, robili wszystko, aby odwrócić uwagę Konstantego od tej sprawy.) Głęboko dotknięty oszukańczą mistyfikacją swego głównego żandarma, najwyższy zwierzchnik sił zbrojnych i porządkowych Królestwa w jednej chwili utracił całkowicie zaufanie do wszystkich informatorów policyjnych i w rezultacie sam uwierzył w to, o czym od dłuższego czasu starał się przekonać petersburskiego brata, że niebezpieczeństwo polskiej rewolucji istniało tylko w wyobraźni policji. Kiedy na krótko przed powstaniem Rożniecki alarmował Belweder coraz groźniejszymi meldunkami o przygotowaniach powstańczych, Konstanty odprawił go gniewnymi słowami (cytuję za Wacławem Tokarzem): "Tyle razy od dwóch miesięcy donosicie mi o dniach i godzinach przeznaczonych do wybuchu, że na koniec widzę się zmuszony do odmawiania wszelkiej wiary tym doniesieniom". Na osłabienie czujności cesarzewicza wpływał także naczelnik innej agendy jego tajnej policji, rosyjski pułkownik Sass, nienawidzący Rożnieckiego i nastawiony do niego zdecydowanie nieufnie. "Pułkownik Sass - wspomina Władysław Zamoyski - narzekał na donosy Rożnieckiego, dowodząc, że on te mniemane spiski sam tworzy, by u w.xięcia wyzyskiwać coraz więcej ufności i pieniędzy. Rozwodził się nad niepodobieństwem wybuchu. Nie przypuszczał, aby Polacy, tak ojczyznę miłujący, mogli ją sami zabijać, kiedyby im wystarczyło tylko trwać, żeby się wszystkiego doczekać. W mniemaniu, że Polacy tylko za zgodą Rosyi mogą odzyskać zabrane prowincye, mówił w.xięciu: >>Oni wszyscy chcą niepodległości i dlatego właśnie terazby powstania nie chcieli; waryatami nie są<<". Dość dwuznaczne stanowisko zajmował w tym czasie osławiony "komisarz cesarski", upamiętniony w Dziadach Mickiewicza. "Pan Nowosilcow rozpaczał nad zaślepieniem w. xięcia [...] i wraz z Rożnieckim i Lubowidzkim nastawali [...] na niego, aby przedsięwziął potrzebne kroki przeciwko wybuchowi powstania - pisze zadomowiony w Belwederze Zamoyski. - Gdy w. xiążę upornie się temu przeciwił, Nowosilcow oznajmił mu, że pozostać nie chce w Warszawie i w rzeczy samej tego dnia wyjechał do Wilna". Z drugiej jednak strony ze źródła równie miarodajnego wiadomo, że nieodgadniony w swoich prowokatorskich zamysłach "pan senator" aż do chwili swego nagłego wyjazdu z Warszawy naszeptywał bezustannie w pańskie ucho, że "do wybuchnienia należy dopuścić, bo to ułatwi poznanie, kto jest przyjacielem a kto wrogiem". Radykalny zwrot w nastawieniu warszawskiego wielkorządcy zatrwożył tych wszystkich, którzy pragnęli oszczędzić Królestwu gwałtownych wstrząśnień politycznych i społecznych. "Złagodnienia" Konstantego nie pochwalali nawet ludzie cieszący się skądinąd opinią nieskazitelnych patriotów polskich. "Szczególny dopust Boży - zżymał się na cesarzewicza zaprzyjaźniony z rodziną Łubieńskich pamiętnikarz generał Franciszek Paszkowski - przez piętnaście lat swoich rządów ufał tylko swoim szpiegom, w stanowczej chwili im właśnie nie dowierza". A pogromca "kotów"* (* Takim epitetem określał w swej korespondencji zauszników wielkiego księcia Konstantego generał-poeta Franciszek Morawski.) stołecznych - "człowiek-Polska" Julian Ursyn Niemcewicz odnotowywał na gorąco w swoim dzienniku: "Przebóg, co za różnica. Niedawno za to, że się zawiązywano na utrzymanie narodowości, że niektórzy rozmawiali ze spiskowymi Moskalami - więzienia, męczarnie, Sądy Sejmowe i kary. Dziś, gdy obłąkani grożą powstaniem i śmiercią wszystko się na zapomnieniu i przytłumieniu kończy". Ale przerzucający się z jednej ostateczności w drugą despota belwederski nie był jedynym warszawskim informatorem cesarza-króla. Znakomitą przeciwwagę sztucznie łagodzonych raportów Konstantego stanowiły poufne opinie przekazywane Mikołajowi przez jednego z najlepiej zorientowanych polityków polskich. "Ze źródeł rosyjskich wiemy - pisze Wacław Tokarz - że ks. Lubecki [...] ciągle w swych raportach konfidencjonalnych komunikował Cesarzowi szczere i otwarte szczegóły o stanie rzeczy, co kazało przewidywać w bliskiej przyszłości nieuniknioną katastrofę; miał on również podsuwać projekt przyśpieszania okupacji Królestwa przez wojsko rosyjskie". Widać z tego, że energiczny kniazik nie cofał się przed żadnym ze środków mogących zabezpieczyć niezakłócone funkcjonowanie systemu jego reform gospodarczych, poważnie zagrożonych "rewolucyą gminu". Środek, na który się decydował w danym wypadku, był wyjątkowo kosztowny, gdyż rząd warszawski miał ponosić wszystkie ciężary związane z pobytem wojsk cesarskich w Królestwie - co w praktyce równałoby się konieczności przedterminowego zwrotu całej pożyczki uzyskanej z Petersburga na stworzenie Banku Polskiego. Ostrzeżenia Lubeckiego musiały być bardzo na rękę Mikołajowi i nie zostały przez niego zlekceważone. Skutki tego wkrótce nastąpiły. W początkach listopada - w wyniku dwóch niemal równoczesnych denuncjacji: podchorążego Tomasza Zagrabińskiego (do gen. Kuruty) i akademika Franciszka Kruszelnickiego (do wiceprezydenta Lubowidzkiego) - warszawska policja wpadła na trop szeroko rozgałęzionego sprzysiężenia powstańczego, tym razem już bynajmniej niefikcyjnego. Dowiedziano się najpierw, że czterej niecierpliwi podoficerowie strzelców pieszych: Mazowiecki, Dutkiewicz, Mierosławski i Czernik, nie mogąc się doczekać ostatecznej zgody naczelnych władz związkowych na rozpoczęcie akcji zbrojnej, zorganizowali spisek na własną rękę. Zamierzali podpalić magazyny wojskowe na ulicy Szczyglej i zabić tam lub uwięzić Konstantego, przybywającego do pożaru (asystowanie przy pożarach było ulubionym zajęciem wielkorządcy); chcieli sami porozumieć się z generałami Chłopickim i "Stasiem" Potockim, upatrzonymi przez nich na wodzów powstańczej armii, a także z ewentualnymi kandydatami do rządu narodowego. Po aresztowaniu pierwszych spiskowców śledztwo poczęło zataczać coraz szersze kręgi i sięgać do najwyższych naczelników sprzysiężenia. W krótkim czasie aresztowano przeszło dwadzieścia osób wojskowych i cywilnych i przekazano do dyspozycji władz śledczych (m. in. przejściowo zatrzymany był także ppor. Piotr Wysocki). Wielki książę Konstanty ze swej strony wyznaczył specjalną komisję śledczą, powierzając w niej przewodnictwo (ku ogólnej radości) znanemu z patriotycznych przekonań generałowi "Stasiowi" Potockiemu, przewidywanemu przez niektórych spiskowców na wodza powstania. Towarzyszami Potockiego w komisji były już postacie mniej świetlane, bo generałowie Rożniecki i Rautenstrauch oraz wiceprezes Lubowidzki, ale sam wybór przewodniczącego wskazywał, że i tym razem Apollo Belwederski dążył raczej do załagodzenia sprawy niż do jej zaostrzenia. Było tak w istocie. Cesarzewicz robił, co mógł, aby wyłączyć ze śledztwa przynajmniej swych ulubieńców - podchorążych i ich instruktorów. Poza tym wysłał do Petersburga raport, wyraźnie bagatelizujący całą sprawę. Ale tym razem cesarz-król nie dał się zwieść swemu "spolaczonemu" bratu. W drugiej połowie listopada (około 21-23 listopada, jak stwierdza Tokarz) Konstanty otrzymał odpowiedź cesarską z kategorycznym rozkazem "oddania pod sąd wojenny, bez oglądania się na konstytucyę i odwoływania się do Petersburga, tych wszystkich, których obciążyło, na których w ogóle zwróciło uwagę śledztwo". Warszawie groził więc trzeci z kolei wielki proces polityczny. Bezzwłoczne wykonanie zarządzenia cesarskiego musiałoby w konsekwencji doprowadzić do całkowitej dekonspiracji spisku Wysockiego; a tym samym w ogóle udaremniłoby wybuch powstania. Ale Konstanty nie od razu zdecydował się na nadanie biegu sprawie. Niewygodny dla siebie rozkaz brata przetrzymał podobno przez cały tydzień w szufladzie biurka, dzieląc się tajemnicą tylko z najbliższymi współpracownikami. Nieostrożność jednego z nich - radcy stanu generała Ksawerego Kosseckiego ("poufałego przyjaciela" Wincentego Krasińskiego) sprawiła, że wieść przeniknęła do spiskowych. Bezpośrednie zagrożenie zmusiło ich do natychmiastowego chwycenia za broń, chociaż zgodnie z ustalonym uprzednio planem powstanie miało wybuchnąć nie wcześniej niż 10 grudnia. Wersję o mimowolnym przyśpieszeniu wybuchu przez rząd cesarsko-królewski podtrzymuje w swoich Pamiętnikach nasz dobry znajomy, radca stanu w Komisji Rządowej Spraw Wewnętrznych i Policji, Kasztelan Kajetan Koźmian - w danym wypadku informator szczególnie miarodajny. "29 listopada - wspomina naczelny wróg romantyków - odwiedziłem kolegę mego Radoszewskiego, mieszkającego na ulicy Leszno, chorego i leżącego w łóżku. Zaczęliśmy rozmawiać o ciągle objawiającym się duchu (rewolucyjnym) [...] Wśród tej rozmowy wszedł generał Kossecki z odwiedzinami, a gdy się (rozmowa) dalej prowadziła, z tajemniczo uśmiechającą się miną rzekł: - Wszystkie te niespokojności i obawy w jednym momencie się skończą; tu są takie środki przedsięwzięte i gotowość taka czujna, że żaden najmniejszy rozruch nastąpić nie może. - Wiedział on już albowiem i czytał odpowiedź Cesarza na raport [...] W. Księcia [...] w której Cesarz oświadczył, iż w tych chwilach i w stanie Europy każda fermentacya umysłów nabiera wagi, a zatem poleca W. Księciu i Radzie Administracyjnej, aby obwinionych o sekretne zmowy natychmiast aresztować i pod sąd właściwy oddać. Wyszły już więc sekretne rozkazy od W. Księcia, sam Kossecki był ich redaktorem, a lubo w sekrecie to trzymał, zdradzony został przez jednego z swoich sekretarzy, który ostrzegł o tym rozkazie obwinionych (uczynił to bibliotekarz Rady Stanu Nemezy Kożuchowski, zaprzyjaźniony z członkiem władz spiskowych Ksawerym Bronikowskim - M. B.)... a ci już nie mając czasu do ucieczki, wzięli natychmiast postanowienie uderzyć na Belweder. Kossecki nie wiedział, że w tej chwili, w której rozmawiał z nami, już się Belweder zakrwawił i już po ulicach podchorążowie dążąc na rozmaite punkta, jenerałów zabijali; nie domyślał się, że to właśnie przyśpieszy wybuch, co myślał, że go udusi..." Bardzo sugestywnie wprowadza Koźmian w nastrój pierwszych godzin nocy listopadowej: "Zmierzchać się zaczęło, wyszedłem od Radoszewskiego [...] Wieczór był posępny i wietrzny; idąc ulicą pod domami lewej strony, dostrzegłem środkiem ulicy żołnierza pieszo biegnącego w ubraniu jak na paradę, z bronią i tornistrem, w kierunku arsenałowi i pytającego: gdzie batalion. Usłyszałem krzyk po sieniach - zamykajcie domy! - Z jednej sieni wypadła na ulicę kobieta, łamiąc ręce z krzykiem: - a moje dzieci! a moje dzieci! Przyśpieszonym krokiem mijając ulicę Rymarską spostrzegłem już stojący batalion przy domu bankowym, a wchodząc na Tłomackie, spotkałem kilka grup ludzi idących i głośno rozmawiających: - Rewolucya w mieście. - Wchodząc na ulicę Bielańską spotkałem dążący do pałacu Kossowskich, kwatery jenerała Lewickiego (rosyjskiego gubernatora Warszawy - M. B.), pojazd podróżny, na którym płaszcz tylko jego leżał, za pojazdem jechał Kozak, ledwie mnie minęli, w kilka minut usłyszałem strzał, powiedziano mi później, iż spadł od niego Kozak z konia. Żywiej więc spieszyłem do Frenkla domu, gdzie mieszkałem; gdy zadzwoniłem do bramy, odźwierny otworzył i przestraszony odezwał się: - Niech pan prędzej śpieszy, bo rewolucya na mieście. - Na dziedzińcu domu zastałem pojazd pani Józefowej Krasińskiej i dorożkę Sierakowskiego, Radcy Stanu. Wszedłszy do salonu pomięszany zastałem rozmawiających najspokojniej wszystkich i czyniono przygotowania do herbaty; gdy się odezwałem, że rewolucya w mieście, kobiety, myśląc, że je chcę straszyć, śmiać się zaczęły... W tym momencie wpada lokaj p. Józefa Krasińskiego z biletem do żony: - Natychmiast przyjeżdżaj do domu, lecz nie jedź Krakowskim Przedmieściem, ale boczną ulicą. - Przelękniona pani Krasińska wsiadła natychmiast do pojazdu i pośpieszyła [...] W kilka minut wpada mój synowiec Stanisław, uczeń uniwersytetu, i prędko w kilku słowach przestrzegł nas, że rewolucya wybuchła; chciałem go wybadać, lecz on śpieszył się i zniknął nam z oczu. Jego opowiadanie przeraziło kobiety, uspokoiłem je, a sam zatrzymawszy Sierakowskiego, gdy się kobiety spać pokładły, siadłem w moim pokoju w krześle, zapaliłem lulkę i tak przesiedziałem do białego dnia, patrząc na łunę z palących się koszar za domem Komisyi spraw wewnętrznych. Sierakowski zaś najspokojniejszym snem chrapał, a rano przebudziwszy się, rzekł do mnie: - To jakieś głupstwo, które się kozą skończy..." W chwili gdy prostoduszny radca Sierakowski składał koledze Koźmianowi swe optymistyczne oświadczenie, znacznie bystrzejszy od niego obserwator zdarzeń warszawskich, znany nam doskonale Tymoteusz Lipiński zbierał pierwsze wrażenia z powstańczej ulicy. Najczujniejszego kronikarza życia stołecznego historyczne wypadki zaskoczyły przy stoliku karcianym w domu znajomych przy ulicy Trębackiej. "Wszystko było najspokojniej w mieście - notował nazajutrz w Zapiskach - i najmniejsza nie przebijała poszlaka jakowego zaburzenia, gdy o godz. wpół do ósmej policja kazała domy zamykać i nikogo nie wypuszczać. Wnet dowiadujemy się, że jest jakoweś zamięszanie; rozumieliśmy zrazu, że przy poniedziałku lud i czeladź zwykle w ten dzień po szynkach przebywająca, dopuściła się bijatyki, zwłaszcza iż tegoż dnia podwyższono cenę piwa i wódki. Aliści wnet leci przez ulicę dorożką wojskowy, mając w ręku szpadę z białą chustką, i woła: >>do broni bracia, ojczyzna was wzywa!<< - Tu wszystkich nas strach ogarnął, wyglądając ostrożnie przez okna, widzimy zbierające się gromady, słychać krzyki i tętęt koni, strzelanina i ukazała się łuna od strony koszar artylerii. Długo zostawaliśmy w niepewności, kobiety mdlały, dzieci płakały, inne padając na kolana modliły się, słowem okropna chwila, tysiączne każdemu nasuwały się myśli. Jadący oficer konno zawiadamia nas o śmierci kilku generałów. Przez całą noc słyszymy strzały w różnych stronach; dwóch z nas śmielszych poważyło się wyjść na miasto, lecz rychło wróciwszy donoszą, że gwardia strzelców konnych ściga lud, płazuje i odbiera broń. Rozchodzi się wieść, że arsenał zdobyty; jakoż widać mnóstwo ludzi niosących po kilka pałaszów lub karabinów. Tu znowu hałas: łapaj, zabijaj! Gdy się rozwidniło, ujrzeliśmy mnóstwo ludu i dzieci nawet z bronią, niektórzy poprzypinali trójkolorowe kokardy..." Dopiero o godzinie 9 rano Lipiński zdecydował się na porzucenie posterunku obserwacyjnego w oknie kamienicy i przypasawszy do boku dostarczoną mu szablę, opatrzony w błogosławieństwa partnerów od "wiska" zszedł na ulicę, aby wyniuchać sytuację własnym reporterskim nosem. Trafił właśnie na scenę bratobójczego starcia: "Zbliżając się Krakowskiemu Przedmieściu, widzę stojącą gwardię szaserów, na którą gdy uderzono, dał żołnierz ognia, poczem udali się gwardyacy ku Nowemu Światu. Ścigano ich wołając obelżywemi słowy. Gdzie tylko był herb z orłem dwugłowym gruchotano; kamienice i sklepy wszędzie pozamykane, mnóstwo ludu najdziwaczniej poubieranego i uzbrojonego snując się gromadnie, przeraźliwe wydawało okrzyki, nieustanne po ulicach wystrzały na wiwat, wszędzie motłoch pijany, szczęk broni, odgłosy: wolność, Polak! Przy placu Saskim kilka leżało ubitych koni, a na rogach ulic przylepiono odezwy rady admin. w imieniu Mikołaja I, wzywające do zasiadania w gronie swojem: ks. Czartoryskiego, Michała Radziwiłła w-dę, Michała Kochanowskiego w-dę, Ludwika Paca kasztelana, Niemcewicza, Józefa Chłopickiego byłego generała. W mieście widać było radość i trwogę. Całowano się i ściskano, oraz lękano się, aby W. Ks. nie uderzył na Warszawę". Obraz skreślony przez Tymoteusza Lipińskiego różni się zasadniczo od wcześniejszych o paręnaście godzin obserwacji Kajetana Koźmiana. Rankiem 30 listopada Warszawa nie jest już wystraszonym opustoszałym miastem, zatrzaskującym drzwi swoich domów przed odgłosami wojskowej ruchawki. Porannej ulicy warszawskiej nadają ton gromady uzbrojonego ludu, upodabniając stolicę Królestwa do Paryża z pierwszych godzin po zdobyciu Bastylii. Bohaterska, lecz niestarannie przygotowana i wskutek tego zawodząca na każdym kroku rewolta wojskowa zdążyła się już przekształcić w szeroki ruch powstańczy. Przełom w atmosferze miasta dokonał się podczas nocnej bitwy o Arsenał. Tam właśnie doszło do pełnego zbratania między powstańczym wojskiem a tłumami staromiejskiego pospólstwa, ściągniętymi pod Arsenał przez drugą (obok belwederczyków) grupkę cywilnych spiskowców, mającą na czele dwóch żarliwych publicystów obozu romantycznego: Ksawerego Bronikowskiego i Maurycego Mochnackiego. Warstwy posiadające Królestwa nigdy nie przebaczyły Mochnackiemu zbrodni poruszenia i uzbrojenia pospólstwa. Szlacheccy pamiętnikarze ze zgrozą opisują, jak "diabłu podobny" młody potwór w czarnej rozwianej pelerynie i czarnym płaskim cylinderku uwijał się na czarnym koniu wśród mas plebejskich Starego Miasta i Powiśla, podjudzając je do ataku na śródmieście. Jeszcze Wacław Berent - ulegając sugestii tych opisów - przedstawia Mochnackiego w swoim Zmierzchu wodzów jako "czarnego jeźdźca rewolucji", co brzmi pod piórem Berenta niemal tak samo groźnie jak jeździec Apokalipsy. Relacja Tymoteusza Lipińskiego, niezależnie od swoich wartości poznawczych, stanowi cenny element kompozycyjny, gdyż pozwala na przejście od ogólnej panoramy wydarzeń listopadowych do właściwego tematu książki. Zaobserwowane przez kronikarza antypowstańcze poczynania strzelców konnych gwardii królewsko-polskiej - to trop, prowadzący bezpośrednio do jednego z protagonistów opowieści o dawnych szwoleżerach. Wiernopoddańcza postawa strzelców konnych gwardii była z pewnością dużym zaskoczeniem zarówno dla organizatorów powstania, jak i dla władz Królestwa. Któż mógł przewidzieć, że tak popularna w Warszawie "gwardya szaserów" - macierzysty pułk "zbrodniarza stanu" podpułkownika Seweryna Krzyżanowskiego, zadręczany przez Konstantego ciągłymi szykanami i podejrzeniami, a mimo to nadal wierny pamięci wywiezionego z kraju męczennika sprawy narodowej, pułk słynący z patriotyzmu i liberalizmu swoich oficerów, powiązany wieloma nićmi z podziemnymi spiskami i przeznaczany przez nie do odegrania ważnej roli w zbrojnym zamachu stanu - że ten właśnie pułk w pierwszych dniach powstania ściągnie na siebie powszechną nienawiść i pogardę warszawian jako jedyna polska jednostka wojskowa, która nie tylko że opowie się po stronie cesarsko-królewskiego porządku, ale odważy się ponadto w obronie tego porządku strzelać do powstańczych żołnierzy i popierającego ich ludu. Wszystkie źródła historyczne omawiające ów paradoks wydarzeń listopadowych ustalają z rzadko spotykaną zgodnością, że główym sprawcą i reżyserem zaskakującego zachowania strzelców konnych był ich najwyższy polski przełożony - generał-wojewoda Wincenty hrabia Korwin-Krasiński, nazywany przez przyjaciół Opinogórczykiem. Dotychczas nie poświęcałem specjalnej uwagi czysto wojskowej karierze Opinogórczyka w latach konstantynowskich. A rzecz warta jest zgłębienia, choćby z tego względu, że zupełnie wyjątkowa pozycja Krasińskiego w warszawskiej hierarchii wojskowej niejednokrotnie musiała wpływać na jego poglądy i postępowanie w zasadniczych sprawach politycznych. Generał jazdy Wincenty hrabia Krasiński stał na czele tak zwanego "Korpusu Rezerwowego Gwardyi i Grenadyerów". Ta polsko-rosyjska formacja w swoim ostatecznym kształcie powstała z inicjatywy wielkiego księcia Konstantego, po objęciu przez niego zwierzchnictwa nad utworzonym w roku 1817 Korpusem Litewskim - potężnym zgrupowaniem wojsk rosyjskich, wyodrębnionym administracyjnie przez Aleksandra I z sił zbrojnych cesarstwa i rekrutującym swe szeregi głównie (przynajmniej w pierwszych latach istnienia) z mieszkańców "prowincji zachodnich", a więc ziem należących przed rozbiorami do Rzeczypospolitej. Wielki książę-cesarzewicz, pragnąc - jak pisze jeden z pamiętnikarzy - "zdziałać amalgam Polaków z Rosyanami", wpadł na pomysł połączenia gwardii królewsko-polskiej ze stacjonującymi w Warszawie cesarskimi pułkami gwardyjskimi oraz z wchodzącą w skład Korpusu Litewskiego brygadą grenadierów. W rezultacie tej operacji powstał doborowy korpusik polsko-rosyjski w sile czterech pułków "najpiękniejszej w świecie" jazdy i sześciu pułków piechoty, nie licząc broni i służb towarzyszących.* (* Korpus Rezerwowy dzielił się na dwie dywizje. Do dywizji jazdy, dowodzonej od roku 1830 przez polskiego generała Zygmunta Kurnatowskiego, należały trzy pułki gwardii rosyjskiej; ułani im. cesarzewicza [albo "konnopolcy"], kirasjerzy podolscy i huzarzy grodzieńscy oraz pułk strzelców konnych gwardii polskiej [pozostający pod bezpośrednią komendą generała Kurnatowskiego]. Dywizja piechoty również pod rozkazami Polaka generała Franciszka Żymirskiego, składała się z pułku grenadierów gwardii polskiej, dwóch pułków gwardii rosyjskiej: wołyńskiego i litewskiego oraz z trzech pułków grenadierów litewskich - łuckiego, żmudzkiego i nieświeskiego. Ponadto Korpus Rezerwowy obejmował polski batalion saperów, pięć baterii artylerii [dwa polskie i trzy rosyjskie] oraz dwie półbaterie najnowszej polskiej broni: rakietników pieszych i konnych. [Wszystkie te informacje o "Korpusie Rezerwowym Gwardyi i Grenadyerów" zawdzięczam znakomitemu znawcy dawnych militariów panu doktorowi Mieczysławowi Chojnackiemu].) Powierzenie Krasińskiemu dowództwa nad tak znacznymi siłami polsko-rosyjskimi (stanowiły one lwią część garnizonu warszawskiego) wywyższyło go ponad całą generalicję Królestwa, wykazując jednocześnie, jak nieograniczonym zaufaniem cieszył się w Belwederze dawny komendant polskiej gwardii Napoleona. Dumny, niesłychanie próżny i obdarzony optymistyczną wyobraźnią dowódca Korpusu Rezerwowego Gwardii i Grenadierów miał prawo po tej nominacji uznać się za trzeci - obok cesarza i wielkiego księcia - żywy symbol unii osobowej między Królestwem a cesarstwem. Mogło mu się od tego tak samo zawrócić w głowie jak ongiś w roku 1814, kiedy to mianowany przez Napoleona wodzem powracających do kraju Polaków, kazał sobie na własną cześć medale pochwalne wybijać. Dowcipny generał-poeta Franciszek Morawski pisał w jednym z listów do Koźmiana, że "w Fontainebleau roiło się we łbie Opinogórczykowi, że go królem obiorą". Teraz, kiedy pan na Opinogórze dokonywał przeglądu swoich polsko-rosyjskich oddziałów, kiedy przejeżdżał przed frontem zawadiackich "konnopolców" bogato uszamerowanych huzarów grodzieńskich i połyskujących złotymi blachami kirasjerów podolskich, kiedy prężyły się przed nim liczne roty grenadierów litewskich, żmudzkich i wołyńskich - mogło mu się roić, że on, wnuk naczelników Barskich, realizuje wiekopomną misję dziejową: ponowne złączenie ziem litewsko-ruskich z Koroną, tylekroć obiecywane w pokrętnych aluzjach "cesarza anioła" Aleksandra. Niewykluczone, że rojenia dowódcy Korpusu Rezerwowego rozkwitały jeszcze bujniej. Może oczami niepohamowanej fantazji widział już swego ukochanego Napoleona-Zygmuntka, niesfornego ucznia uniwersytetu, w roli założyciela nowej dynastii królów polsko-litewsko-ruskich. Dla Korwinów Krasińskich, mających kruka w herbie, nie było przecież celów nieosiągalnych ani aspiracji zbyt wysokich. Tak czy inaczej, budząca powszechny respekt funkcja wojskowa jeszcze mocniej przykuwała "gwardzistę z powołania" do tronu cesarsko-królewskiego i wytyczała mu z góry kierunek postępowania we wszelkich konfliktach o charakterze narodowym. Z różnych ówczesnych źródeł wiadomo, że Opinogórczyk przywiązywał ogromną wagę do stanowiska dowódcy Korpusu Rezerwowego. As tajnej policji Konstantego - Henryk Mackrott - rozpisywał się szeroko~w swoich raportach o ucztach wydawanych w Ciechanowie i Opinogórze dla "rosyjskich generałów z litewskiego wojska". Franciszek Morawski w listach do Koźmianów lubił określać dawnego przyjaciela ironicznym kryptonimem "korpuśnego". Nawet cesarz Mikołaj był oficjalnie informowany o zadowoleniu Krasińskiego z dowodzenia Korpusem Rezerwowym. W zbiorach rękopisów krakowskiego oddziału PAM zachował się ciekawy wypis z archiwów wojskowych w Petersburgu pt. Uwagi o generałach wszystkich rang, służących w polsko-królewskiej armii, według listy porządkowo-służbowej. Są to zwięzłe charakterystyki generalicji Królestwa, skreślone w roku 1826 przez wielkiego księcia-wodza naczelnego na użytek cesarza-króla. O Krasińskim pisał Konstanty z wyraźną sympatią: "Krasiński Wincenty, hrabia, generał dywizji, generał-adiutant Jego Ces. Król. Mci, dowódca korpusu rezerwowego. Rozumny, światły, nader gorliwy, doskonały w czasie wojennym; z jego usług bardzo często korzystał Napoleon; bardzo zdolny na manewrach; w lot pojmuje cel i plan ogólny. Zresztą utracyusz, czasami nawet bardzo niedorzeczny, pysznił się ze stanowiska dowódcy korpusu; potrafił pozyskać życzliwość podkomendnych. Lepszego od niego nie życzyłbym mieć generała". Widać z tej charakterystyki, że wielki książę-cesarzewicz osądzał rozrzutność Wincentego Krasińskiego równie surowo jak despotyczna starościna opinogórska z Dunajowiec. Ale poza tym jedynym zastrzeżeniem był z dowódcy Korpusu Rezerwowego najzupełniej zadowolony. Opinogórczyk - ze swej strony - dokładał wszelkich starań, aby nie zawieść zaufania wielkorządcy i pilnie zważał, kogo na rozkaz zwierzchności należy "brać na piki". Tak było podczas Sądu Sejmowego w latach 1827-1829, tak stało się w przełomowym roku 1830. Już w drugiej połowie września tego roku, w czasie największej paniki spowodowanej rewolucyjnymi wydarzeniami na Zachodzie, Wincenty Krasiński i Aleksander Rożniecki, jako dwaj "najzdatniejsi" generałowie w otoczeniu wielkiego księcia-wodza naczelnego, otrzymali od niego poufne polecenie opracowania "tajnego rozkazu alarmowego" na wypadek rozruchów w mieście. Rozkaz taki został sporządzony, i w końcu września Konstanty - pod rygorem zachowania najściślejszej tajemnicy - zapoznał z jego treścią jeszcze dwóch generałów polskich, zajmujących szczególnie odpowiedzialne stanowiska: generała brygady Zygmunta Kurnatowskiego, dowódcę polsko-rosyjskiej dywizji kawalerii gwardii, wchodzącej w skład Korpusu Rezerwowego, oraz generała broni Stanisława ("Stasia") Potockiego - dowódcę całej piechoty Królestwa. Współautor rozkazu mobilizacyjnego Wincenty Krasiński musiał oczywiście orientować się w jego arkanach szczególnie dobrze, nic więc dziwnego, że wieczorem 29 listopada, wcześniej od innych dowódców, znalazł się na posterunku w najbardziej zagrożonym punkcie powierzonej mu komendy. Za punkt taki uznał koszary Mirowskie, w których kwaterował pułk strzelców konnych gwardii. O wyborze tych właśnie koszar na miejsce startu operacyjnego dowódcy wielopułkowego korpusu mogły zadecydować różne względy. Przede wszystkim generał musiał zdawać sobie sprawę z tego, że dawna jednostka Krzyżanowskiego może się okazać specjalnie podatna na wpływy "wywrotowców". Brał pewnie także pod uwagę, że w pierwszych godzinach "ruchawki" szaserzy będą pozbawieni swego bezpośredniego dowódcy, gdyż generałowi Kurnatowskiemu, mieszkającemu w okolicy Łazienek, znacznie było bliżej do kwaterujących w bezpośrednim sąsiedztwie rosyjskich pułków podległej mu dywizji. Na korzyść koszar Mirowskich mógł też przemawiać zadawniony sentyment szwoleżerski generała-wojewody. Bo przecież nie gdzie indziej, tylko właśnie w koszarach Mirowskich w roku 1807 młodziutki, świeżo upieczony pułkownik "Gwardyi Polsko-Cesarskiey" formował swój słynny regiment lekkokonny. Historia lubuje się w tego rodzaju fatalizmie miejsc: w koszarach Mirowskich rozpoczęła się bohatersko-patriotyczna legenda Opinogórczyka - w koszarach Mirowskich miała się ostatecznie zakończyć. O pobycie generała Krasińskiego w koszarach strzelców konnych gwardii wieczorem 29 listopada 1830 roku i o skutkach tego pobytu dowiadujemy się z pamiętnika ówczesnego porucznika-adiutanta "gwardyi szaserów" Ignacego Habdank-Kruszewskiego. Młodego oficera powstanie zastało na wizycie u znajomych przy ulicy Senatorskiej. Kruszewski nie wątpiąc, że patriotycznie nastawieni gwardiacy opowiedzą się po stronie powstańców, postanawia natychmiast połączyć się z macierzystym pułkiem. Ale po przybyciu na miejsce spotyka go przykra niespodzianka. "Jadę do koszar Mirowskich. Tam zastaję już generała Wincentego Krasińskiego, podpułkownika Kazimierza Trębickiego (brat generała Stanisława Trębickiego, zabitego później przez powstańców - M. B.), adiutanta Cezarewicza i generała rosyjskiego Pęcherzewskiego, który był naszym generałem brygadnym. Generał Krasiński kazał zamknąć natychmiast rogatki koszar i dał rozkaz szyldwachowi wpuszczać przybywających, ale nikogo z nich nie wypuszczać. Pod pretekstem udania się do generała Kurnatowskiego, przy którym byłem adjutantem, a który daleko za miastem koło Łazienek królewskich mieszkał chciałem się oddalić, miasto przebiec i oświecić się, lecz generał Krasiński nie wypuścił mnie, kazał przy sobie zostać". W pełnej zgodzie z charakterystyką wystawioną mu przez Konstantego dowódca Korpusu Rezerwowego "w lot pojął cel i plan ogólny". Postanowił metodą "kotła" odciąć całkowicie pułk od miasta i odebrać oficerom możliwość jakichkolwiek kontaktów z "buntownikami". Czy prócz tego używał jeszcze środków psychologicznych, czy przemawiał do żołnierzy, czy usiłował wyjaśnić im sytuację i uzasadnić konieczność takiego, a nie innego wyboru - nie wiadomo. Z dalszych kart pamiętnika Kruszewskiego i ze wspomnień innych oficerów pułku zdaje się wynikać, że nieco później - już w obozie cesarzewicza - generał starał się przekonywać "szaserów" za pomocą dokładnie takich samych argumentów, jakimi przed dwoma laty, w okresie zajść na uniwersytecie, kruszył wolę swego syna. Apelował do uczuć oficerów i żołnierzy, wspominając własne zasługi dla ojczyzny, żądał pełnego zaufania dla siebie, zapewniał, że tylko on jeden potrafi poprowadzić ich drogą honoru i rozsądku. Owego pierwszego wieczora w koszarach Mirowskich miałby dla takich argumentów atmosferę wcale nie najgorszą. Podczas ostatniej rewii na placu Saskim (28 lub 29 listopada) wielki książę-wódz naczelny przekazał pułkowi szaserów pochwałę cesarza-króla za dobrą postawę i wzorowe manerwy ubiegłego lata. W dowód cesarskiego ukontentowania wręczono strzelcom konnym gwardii specjalny dar przysłany z Petersburga: srebrne trąbki dla ich kapeli pułkowej. Dawni podwładni Krzyżanowskiego nie byli w ostatnich latach zbytnio rozpieszczani przez władze; można więc przypuszczać, że czuli się darem cesarskim wysoce zaszczyceni i ujęci. Poza tym strzelcy lubili swego generała "korpuśnego", który był wesoły, ludzki, świetnie prezentował się na koniu, a w mitycznej przeszłości zdobywał ponoć dla Napoleona sławny wąwóz Somosierry. Przyjmowali więc jego rozkazy z najlepszą wiarą i pełnym zaufaniem. Oficerowie mający kontakty z patriotycznym podziemiem nie ośmielili się wystąpić przeciwko Krasińskiemu. Autorytet wojskowy dowódcy korpusu i jego bohaterska legenda jeszcze zbyt silnie działały na umysły. A przecież musiały się tego wieczora rozgrywać w koszarach Mirowskich nie byle jakie dramaty osobiste. Ze źródeł historycznych wiadomo, że młodsi oficerowie pułku mieli bliskie kontakty z czołowymi działaczami spisku patriotycznego. Seweryn Goszczyński opowiada w Nocy belwederskiej o swojej wizycie u Maurycego Mochnackiego rankiem 29 listopada. Zastał go zagłębionego w pracy nad książką o literaturze polskiej. "Kiedy mu zapowiedziałem, że dziś wieczór zaczynamy nieodmiennie - przyjął tę wieść z oznaką radości, przekreślił natychmiast wielkimi pociągami pióra na krzyż kilka stronic już zapisanych. - Zostawmy to na później - zawołał - a teraz natychmiast biegnę do szaserów. Mówił to o strzelcach konnych gwardyi, z których kilku oficerami był w stosunku i liczył na ich współdziałanie w w powstaniu ..." O innym powiązaniu szaserów ze spiskowcami dowiadujemy się z relacji Ksawerego Bronikowskiego. W tygodniach poprzedzających wybuch powstania w kierownictwie sprzysiężenia toczono żywe dysputy i spory na temat ewentualnych kandydatur na stanowisko wodza naczelnego armii powstańczej. Wojskowi kierownicy spisku Piotr Wysocki i Józef Zaliwski pragnęli widzieć na tym stanowisku któregoś ze słynnych generałów napoleońskich, uchodzących jednocześnie za gorących patriotów: byłego generała dywizji Józefa Chłopickiego lub też generała piechoty Stanisława Potockiego. Były to jednak projekty na wodzie pisane, gdyż obaj ci kandydaci wcale nie ukrywali swego zdecydowanego obrzydzenia do wszelkich planów powstańczych. W tej sytuacji jeden z cywilnych działaczy sprzysiężenia, prawnik i publicysta Ksawery Bronikowski (ten sam, który później odebrał ostrzeżenie od Nemezego Kożuchowskiego i uchronił spisek przed katastrofą) wpadł na wcale niegłupi pomysł, aby stanowisko naczelnego wodza powstania zaproponować eks-majorowi Kazimierzowi Machnickiemu, najbliższemu niegdyś współpracownikowi Waleriana Łukasińskiego - cenionemu powszechnie za wybitne walory umysłu i charakteru, a zwłaszcza za wspaniałą postawę w pierwszym procesie Towarzystwa Patriotycznego. Przewidując opory ze strony ostrożnego Wysockiego i ambitnego Zaliwskiego, Bronikowski na własną rękę zwrócił się do Machnickiego, mieszkającego wówczas stale w Warszawie. Niezłomny patriota nie odżegnywał się od udziału w sprzysiężeniu, lecz podobnie jak większość ofiar pierwszych procesów politycznych, uważał pomysł powstania za przedwczesny i nie zaliczał się do jego zwolenników. W końcu uległ jednak zaklęciom i argumentom Bronikowskiego, wszelako ostateczną zgodę na objęcie naczelnego dowództwa uzależnił od spełnienia kategorycznego warunku: w chwili wybuchu powstania miano mu dostarczyć pod dom, w którym mieszkał, zbrojną eskortę w sile szwadronu jazdy ze zdolnym oficerem na czele. Bronikowski warunek przyjął i osobiście poczynił starania, aby przyrzeczony Machnickiemu szwadron został wyłoniony z doborowego, a zarazem znanego z patriotyzmu pułku strzelców konnych Gwardii Królewsko-Polskiej. Według przypuszczeń Wacława Tokarza oficerem, który zobowiązał się wobec Bronikowskiego przyjechać ze swoim szwadronem pod dom Machnickiego, był należący do spisku Wysockiego porucznik "szaserów" Stempkowski. Można sobie wyobrazić, przez jakie tortury moralne musiał przechodzić ów nieszczęsny młody człowiek, kiedy generał Krasiński zablokował przed nim rogatki koszar, uniemożliwiając mu tym samym dostarczenie powstaniu naczelnego wodza. Z pamiętników Napoelona Sierawskiego i Franciszka Paszkowskiego wiadomo, że Stempkowskiego bojkotowali później koledzy oficerowie, nie mogąc mu darować, że nie wtajemniczył ich na czas w szczegóły całego przedsięwzięcia, chciano go nawet zmusić do opuszczenia szeregów pułku. Możliwe, że gdyby generał Krasiński przyjechał do koszar Mirowskich o godzinę później, a porucznik Stempkowski zdążył jeszcze doprowadzić swój szwadron pod dom majora Machnickiego, losy powstania potoczyłyby się zupełnie inaczej. Opinogórczyk z niezawodną precyzją wypełniał instrukcję opracowanego przez siebie Rozkazu alarmowego. "Pułk wsiadł na koń i uszykował się - ciągnie swoją relację Ignacy Kruszewski. - Wspomniani generałowie z podpułkownikiem Trębickim stanąwszy na czele kazali maszerować, prowadzili nas małymi uliczkami przez Grzybów ku ulicy Marszałkowskiej. Tam spotkaliśmy konno generała Stasia Potockiego, który wracał do Łazienek, a na zapytanie generała Krasińskiego, co się tam dzieje, odpowiedział: >>To dzieci ze szkoły podchorążych zbuntowały się, ja jadę do miasta, by to uspokoić<< - i pojechał dalej ku Warszawie". Spotkanie z Potockim nastąpiło prawdopodobnie około godziny dziewiątej wieczorem, gdyż jeden z kronikarzy wydarzeń powstańczych o tej właśnie porze widział szaserów przy zbiegu Marszałkowskiej i Alei Jerozolimskich. Potężny ładunek dramatyzmu ma w sobie ta wieczorna rozmowa dwóch słynnych generałów napoleońskich na ciemnej, wylękłej, rozdudnionej końskimi kopytami, ulicy kongresowej Warszawy. Zwłaszcza jeżeli się wie, że jeden z tych generałów w niedługi czas potem padnie od kul własnych żołnierzy, a drugi w chłopskim przebraniu będzie uciekał za granicę. Potocki spotkał szaserów Krasińskiego wracając ze swej wyprawy do wielkiego księcia Konstantego. Godzinę wcześniej, kiedy jechał dopiero do kwatery cesarzewicza, przydarzyło mu się spotkanie jeszcze efektowniejsze: na placu Trzech Krzyży zetknął się oko w oko ze Szkołą Podchorążych, prowadzoną z Łazienek do Arsenału przez podporuczników Wysockiego i Szlegla. Podchorążowie wracali ze swego pierwszego placu boju w humorach nie najlepszych. Dotychczasowy bilans "rewolucyi" zawiódł ich nadzieje. Nie osiągnął zamierzonego celu desperacki zamach na Belweder, nie udało się również rozbrojenie jazdy nieprzyjacielskiej. Południowe dzielnice miasta, zamieszkane przez urzędników, oficerów rosyjskich i ludzi bogatych, witały "rebeliantów" pośpiesznie zatrzaskiwanymi bramami. Nawoływania: "Do broni! Kto kocha Ojczyznę!" rozpływały się w nieprzyjaznej pustce. "Wówczas robak zwątpienia znalazł drogę do tych serc młodych i zapalonych - pisze kronikarz powstania. - Pomyśleli, że może są sami, że może nikt w tym mieście nie poda im dłoni pomocnej, nawet koledzy z innych oddziałów". Nagłe spotkanie z popularnym generałem, którego wielu z nich wymarzyło sobie na naczelnego wodza, przyjęli podchorążowie jako dobroczynne zrządzenie opatrzności, mogące spowodować radykalny zwrot w niewesołej sytuacji. Tym większe musiało być potem ich rozczarowanie. Wacław Tokarz na podstawie relacji naocznych świadków daje szczegółowy opis tego osobliwego epizodu Nocy listopadowej: "Między kościołem św. Aleksandra i Instytutem Głuchoniemych Podchorążówka spotkała gen. Stanisława Potockiego. Jechał na pięknym gniadoszu w płaszczu, przy szpadzie i szarfie, w stronę Belwederu, aby być radą i pomocą Konstantemu... Szlegel, Wysocki, następnie poszczególni podchorążowie poczęli go prosić, aby stanął na czele Szkoły i objął buławę hetmańską powstania. Prosili długo, uparcie, natarczywie. >>Zaklinam Cię, miał podobno mówić do niego Wysocki, na miłość ojczyzny, na więzy Igelstr�ma, w których tak długo jęczałeś, żebyś stanął na naszym czele. Nie sądź, że sama Szkoła powstała. Całe wojsko zmierza do swoich stanowisk i jest za nami<<. >>Generale! Prowadź nas dalej!<< - wołali podchorążowie. Jeden z nich, Nereusz Różański, miał przypaść podobno do jego ręki. Potocki odpowiadał łagodną, wymijającą trochę odmową; nie groził, nie oburzał się. >>Dzieci - mówił - uspokójcie się<<. W końcu na rozkaz Wysockiego szeregi rozstąpiły się i przepuściły Potockiego. Nie podniosła się jeszcze przeciw niemu żadna ręka, choć wiedziano dobrze, że jedzie do Belwederu". I niedoszły naczelny wódz powstania, nie zatrzymywany przez nikogo, pojechał do wielkiego księcia-cesarzewicza, aby go błagać o "zgniecenie rebelii" huraganową szarżą zmasowanej kawalerii rosyjskiej. Konstanty na razie nie skorzystał z tej dobrej rady doświadczonego żołnierza napoleońskiego, natomiast polecił mu ściągnąć z miasta możliwie jak najwięcej polskiej piechoty. Strzelcy konni gwardii spotkali Potockiego właśnie w chwili, kiedy jechał wypełnić rozkaz wielkorządcy. Z różnych wiarygodnych relacji kronikarskich można sobie dość dokładnie odtworzyć dalsze poczynania generała, którego powstańcy tak bardzo pragnęli widzieć na swoim czele. Ze wszystkich źródeł jasno wynika, że Staś Potocki po prostu wychodził z siebie, żeby jak najwięcej podległych mu oddziałów przeciągnąć na stronę cesarzewicza. Przed godziną dziesiątą (22) widziano generała na Królewskiej, gdzie gromadził przeciwko powstańcom rozrzucone po różnych kwaterach kompanie 2. pułku piechoty liniowej. Z Królewskiej popędził na Chmielną do koszar 6. pułku p. l. Trafił tam na ważny moment. Delegat oblegających Arsenał oddziałów powstańczych podporucznik 1. pułku strzelców pieszych Józef Przyborowski nawoływał właśnie oficerów i żołnierzy 6. pułku, aby śpieszyli na plac Bankowy z pomocą insurgentom. Potocki natychmiast kazał Przyborowskiego aresztować i odprowadzić pod eskortą do komendy placu. Kompanię wyborczą 6. p. p.l., gotową już do marszu pod Arsenał powiódł osobiście wraz z furą amunicji do obozu cesarzewicza. Sam jednak przy Konstantym nie pozostał. Nie należał do tych, którzy w ciężkich sytuacjach rozglądają się za bezpiecznym miejscem dla siebie. Chciał do końca wypełnić otrzymany rozkaz, ponieważ był najgłębiej przekonany, że przeciwstawiając się powstaniu, postępuje słusznie jako Polak i jako żołnierz. Wrócił tedy do miasta, na posterunek najtrudniejszy i najbardziej ryzykowny: na plac Bankowy, gdzie toczyła się bitwa o Arsenał. Około godziny jedenastej wieczorem odnalazł go tam młody podporucznik Władysław Zamoyski (wspomniany już parokrotnie adiutant Konstantego), który krążył jako łącznik między kwaterą cesarzewicza a miastem. Potocki miał już wtedy za sobą gwałtowne starcie z żołnierzami 4. pułku piechoty liniowej (dawnego pułku Waleriana Łukasińskiego), który próbował, narażając się na utratę życia, odciągnąć od powstania. Najwyższym wysiłkiem utrzymywał jeszcze pod swymi rozkazami kilka kompanii grenadierskich. Zmęczony i zrozpaczony, po raz ostatni powtórzył Zamoyskiemu swoją radę dla Konstantego: "Powiedz w. xięciu, żeby nie liczył na naszą piechotę do tłumienia powstania. Swoi do swoich strzelać nie będą. Ale w. xiążę ma dosyć jazdy, może bez strzału prostem pędzeniem szwadronami kłusem raz po raz po ulicach ludność rozproszyć, choć ta już arsenał zdobyła. Jedyny to dla niego ratunek, ale niech czasu nie traci, od trzech godzin powinien był to zrobić; nie przestaję domagać się tego..." Wkrótce potem następuje scena obciążająca Potockiego najbardziej. Na rogu Leszna i Tłomackiego, jadąc w asyście żandarma i kozaka, generał rozpoznaje świeżo wyzwolonego z więzienia Karmelitów akademika Napoleona Szymańskiego, którego na krótko przed powstaniem przesłuchiwał był jako przewodniczący komisji śledczej. Wskazuje go palcem żandarmowi ze słowami: "Łap mi tego łajdaka!" Żandarm szamocząc się z zatrzymanym, rani go ciężko w ramię. Tego postępku Warszawa nie może już darować swemu ulubieńcowi. Wracającego na plac Bankowy generała "przy Arsenale obalono [...] płaszcz i kapelusz z niego zdarto. Zaczęto go szarpać i bić"*. (* Trudno się zorientować, kiedy dokładnie zdarzyła się ta scena. Z zestawienia różnych relacji pamiętnikarskich zdaje się wynikać, iż Potocki dwukrotnie był atakowany i w obu razach cudem tylko uszedł śmierci.) Uratował go nadbiegły z odsieczą pluton wiernych mu jeszcze grenadierów. Pozbawiony konia, pobity i poszarpany, bez kapelusza i szpady schronił się do mieszkania ministra Lubeckiego. Ale mógł jeszcze wszystko odrobić. W źródłach historycznych zachowała się wiadomość o fakcie wręcz nieprawdopodobnym. Właśnie wtedy, kiedy pobity i znieważony generał "Staś" przebywał w mieszkaniu Lubeckich, zgłosił się tam do niego podchorąży Apolinary Nyko, aby w imieniu powstańców powtórnie błagać go o przyjęcie stanowiska naczelnego wodza insurekcji. Potocki nie tylko że nie przyjął tej propozycji, ale postanowił nadal czynnie zwalczać powstanie. Około godziny pierwszej w nocy, nie bacząc na perswazje otoczenia, znowu dosiadł konia i z placu Bankowego podążył ulicą Senatorską ku wylotowi Bielańskiej, gdzie ustawiły się świeżo przybyłe dwie kompanie wyborcze 3. pułku piechoty liniowej. Dowódca piechoty Królestwa postanowił przeszkodzić swoim podwładnym w połączeniu się z powstańcami. Ledwie jednak zaczął przemawiać do żołnierzy, z szeregów padły strzały. "Wystraszony koń popędził z powrotem na plac Bankowy. Przed pałacem Błękitnym Zamoyskich generał zsunął się z siodła ciężko ranny..." Początkowo złożono go w portierni pałacu, następnie - prawdopodobnie na własne życzenie rannego - przeniesiono do pobliskiego mieszkania jego przyjaciela, dyrektora Jana Łubieńskiego (młodszego brata generała Tomasza), gdzie w ciężkich męczarniach zmarł następnego wieczora. "Zgon Potockiego był okropny - pisze Maurycy Mochnacki. - Starzec ten sprowadziwszy z drogi powinności względem ojczyzny sześć kompanii wyborczych, które nadciągały [...] w pomoc Szkole Podchorążych nie przestawał i potem demoralizować wojska i rozbrajać ludu. Jakaś fatalna namiętność zaślepiała go w tych szkodliwych zabiegach; jakieś złe opaczne widzenie rzeczy musiało opanować jego duszę w tych wielkich chwilach, że się z taką zaciętością miotał na wszystkie strony przeciwko powstaniu. Potocki nigdy nie był złym Polakiem". Ostatnie słowa Mochnackiego skłaniają do refleksji, zwłaszcza że pochodzą od zaciekłego rewolucjonisty, który nienawidził arystokratów, a już najbardziej - arystokratycznych generałów, sprzeciwiających się powstaniu. Ale Mochnacki wyrażał tylko sąd ogółu. W stolicy Królestwa Kongresowego naprawdę kochano generała "Stasia". Wszyscy - poczynając od prostych żołnierzy i ludzi z gminu, a kończąc na najwyższych dygnitarzach państwowych, mówiąc o nim określali go zawsze tym poufałym, pieszczotliwym zdrobnieniem. Jego siwe włosy, otwarta uczciwa twarz, życzliwy uśmiech i szczere spojrzenie niebieskich oczu wzbudzały żywiołową sympatię. Ale powszechny sentyment do starego generała piechoty miał także przyczyny głębsze. Przez blisko czterdzieści lat Stanisław Potocki na oczach Warszawy czynnie uczestniczył we wszystkich ważnych wydarzeniach narodowych. Pod koniec roku 1793 - jako chłopiec niespełna szesnastoletni - uczestniczył w przygotowaniach do powstania kościuszkowskiego. Policja carska wpadła na trop sprzysiężenia i młodziutkiego arystokratę-spiskowca uwięziono. Przez kilka miesięcy znosił wyszukane udręki śledztwa, prowadzonego osobiście przez osławionego generała-gubernatora Igelstr�ma. (Wacław Tokarz sugeruje, że Potocki "nie wytrzymał próby" tego śledztwa. Jeżeli tak było istotnie, to - jakkolwiek do wiadomości publicznej nigdy ten fakt nie doszedł - już wtedy mógł się w nim wytworzyć kompleks niechęci do wszelkich spisków i przewrotów.) Wyzwolony z więzienia przez wybuch powstania, został adiutantem Kościuszki i dzielnie się sprawiał na polach bitew. W okresie Księstwa Warszawskiego zapisał się chlubnie jako dowódca w kampaniach napoleońskich. Dowodził pułkami, brygadami, dywizjami, wreszcie w roku 1812, w tragicznym odwrocie spod Moskwy - kiedy naczelny wódz książę Józef Poniatowski padł ciężko ranny, a później ten sam los podzielili trzej jego kolejni następcy - awansował na dowódcę sławnego Piątego Korpusu Wielkiej Armii i jemu przypadł w udziale smutny zaszczyt doprowadzania do Warszawy żałosnych szczątków wojsk napoelońskiej Polski. Niezrównanemu męstwu generała, jego niestrudzonej energii i bezgranicznemu poświęceniu przypisywano fakt, że czterystu niedobitkom trzydziestotysięcznego korpusu Poniatowskiego udało się dowlec do stolicy czterdzieści armat, ciągnąc je często w braku koni własnymi rękami. Wielu warszawiaków doskonale jeszcze pamiętało piękną i wzruszającą scenę na dziedzińcu pałacu Pod Blachą, kiedy to - w asyście rozszlochanych tłumów - Staś Potocki, tak samo zmęczony, pokiereszowany i obdarty jak garstka przyprowadzonych przez niego żołnierzy, zdawał uroczysty raport rannemu księciu Józefowi, który "zalał się łzami i słowa przemówić nie mógł". Być może, iż właśnie od tej chwili generał "Staś" stał się ulubieńcem stolicy. W latach Królestwa Kongresowego popularności nie utracił. Zajmował wprawdzie najwyższe stanowiska w hierarchii wojskowej i cywilnej (w senacie zasiadał jako wojewoda), lecz nie należał do tych, których Niemcewicz określał mianem "wolontariuszów podłości". Nie zarzucano mu nigdy karierowiczostwa, zachłanności na bogactwa i zaszczyty ani zbyt daleko posuniętego posłuszeństwa wobec cesarza-króla i jego prokonsulów. Polityką się nie zajmował, był natomiast znakomitym fachowcem wojskowym, sprawiedliwym przełożonym, kolegą bez zawiści, świetnym kompanem w towarzystwie. Podwładni go uwielbiali, w salonach za nim przepadano. Nawet do jego niezbyt popularnych poczynań przykładano miarę wyjątkową. Z Wincentego Krasińskiego podkpiwano bezlitośnie, gdy w roku 1829 objeżdżał miasto na czele "herodów królewskich", lecz nikomu nie przyszłoby na myśl żartować ze Stasia Potockiego, który w tym samym czasie występował w charakterze "wielkiego mistrza obrzędów koronacyjnych". Prezesowi senatu Stanisławowi Zamoyskiemu zatruwano życie, kiedy zgodził się przewodniczyć komitetowi śledczemu, poprzedzającemu Sąd Sejmowy - do Potockiego nikt nie miał urazy o to, że przewodniczył komisji śledczej w roku 1830. Bo zacność i patriotyzm generała "Stasia" tak powszechnie znano, że nie można było podawać ich w żadną wątpliwość. Na krótko przed powstaniem opowiadano sobie z rozrzewnieniem, że na obiedzie u Maksymiliana Fredry, kiedy generał-poeta Franciszek Morawski odczytał po raz pierwszy swój patriotyczny wiersz o Wiśle, "zacny Staś jakby dziecię zapłakał". W tym samym mniej więcej czasie paru kronikarzy odnotowało, że dowódca piechoty Królestwa zapytany przez wielkiego księcia-wodza naczelnego, czy w Warszawie rzeczywiście przygotowuje się powstanie, miał spontanicznie odpowiedzieć: "Gdyby było powstanie istotne, tożbym do niego należał!" Kto wie, czy w tej ostatniej anegdocie, powtórzonej w pamiętniku Władysława Zamoyskiego, nie kryje się najważniejszy klucz do zrozumienia postępowania generała "Stasia" w czasie Nocy listopadowej. Można się domyślać, że po swoich przeżyciach z roku 1794, a następnie z roku 1812, były kościuszkowiec i napoleończyk w ogóle przestał wierzyć w celowość jakichkolwiek powstań narodowych w Europie, rządzonej przez Święte Przymierze trzech czarnych orłów, które rozdarły dawną Rzeczpospolitą. Potocki z pewnością należał do tych Polaków, o których rosyjski pułkownik Sass mówił Konstantemu: "Oni wszyscy chcą niepodległości i dlatego właśnie teraz by powstania nie chcieli; waryatami nie są". Mimo to, będąc szczerym patriotą, generał "Staś" nie potrafiłby odmówić swego udziału w powstaniu istotnym: w zrywie wyzwoleńczym całego narodu we wszystkich trzech zaborach, mającym na czele ludzi poważnych o powszechnie uznanym autorytecie moralnym, obywatelskim i wojskowym. Tak chyba należałoby rozumieć sens jego odpowiedzi udzielonej wielkiemu księciu-wodzowi naczelnemu. Otóż jesienią 1830 roku mógł z czystym sumieniem zapewnić cesarzewicza, że na istotne (w jego rozumieniu) powstanie nie zanosiło się. Znał doskonale poglądy najpoważniejszych ludzi w kraju, tych właśnie "o uznanym autorytecie": dawnych walecznych generałów napoleońskich, powszechnie szanowanych senatorów o historycznych nazwiskach, czcigodnych pisarzy, artystów i myślicieli, uznawanych za największe powagi w dziedzinie sztuki i nauki. Wiedział, że wszyscy ci ludzie, których nikt przecież nie ośmieliłby się pomówić o brak patriotyzmu, byli zdecydowanie przeciwni wszelkim narodowym "poruszeniom" o charakterze politycznym czy społecznym. Z drugiej strony, jako przewodniczący komisji śledczej, badającej sprawę spisku wojskowo-akademickiego, wykrytego w początkach listopada, miał stosunkowo szeroki wgląd w działalność warszawskiego podziemia politycznego. Nie! tego nieszczęścia, w jakie pragnęli wtrącić Królestwo młodzi romantycy, "mierzący siły na zamiary", stary generał nie mógł uważać za istotne powstanie. Jak wszyscy zasłużeni frontowcy napoelońscy, odnosił się lekceważąco do młodych oficerków ze szkoły konstantynowskiej, którzy swe stopnie oficerskie wysługiwali sobie "nie dzielnością w boju ale zręcznymi obrotami na placu Saskim". Tymczasem zeznania przepytywanych przez komisję donosicieli, podejrzanych i świadków, wykazywały niedwuznacznie, że właśnie owi "sascy oficerkowie" stali na czele przygotowań do zbrojnego zamachu. Już to samo wystarczyłoby w zupełności do zdyskwalifikowania w oczach generała wszelkich działań spiskowych. Ale przebieg dochodzeń ujawnił poza tym rzeczy o wiele gorsze. Wytrawny sztabowiec był przerażony brawurą i nieostrożnością podchorążych i akademików przy rozbudowywaniu ich konspiracji, a przede wszystkim łatwością, z jaką przenikały do tej konspiracji elementy szpiegowskie i prowokatorskie. W zdumienie wprawiać go musiała "bezczelna bufonada" młodych spiskowców. Z pewnością trząsł się z tłumionej pasji, słuchając, jak doprowadzeni przez policję "smarkacze" beztrosko wplątywali w swoje plany ludzi najbardziej szanowanych w społeczeństwie - oczywiście bez uprzedniego pytania ich o zgodę. Czyż mógł odnosić się na serio do tych wariackich zamysłów, jeżeli wśród osób przewidywanych na członków najwyższego kierownictwa "rewolucyi" wymieniano z całą powagą także jego - przewodniczącego komisji śledczej, powołanej do tropienia wywrotowców. Nie, Staś Potocki nie starał się wprowadzać w błąd wielkiego księcia Konstantego, rozbrajając jego lęk przed niebezpieczeństwem powstania; stary generał rzeczywiście nie dostrzegł w spiskach warszawskich niczego więcej poza lekkomyślną dziecinadą, nieodpowiedzialnym buntem dzieciuchów. Niemniej jako przyjaciel młodzieży i opiekun z urzędu podchorążych piechoty, postanowił użyć wszelkich środków, aby temu szaleństwu zapobiec. Przed swoim podwładnym, majorem Karolem Żywultem zwierzał się nawet, iż "myśli uczynić przedstawienie o rozwiązanie Szkoły". Jeszcze w dniu wybuchu powstania Staś Potocki zajęty był czynnościami śledczymi, zmierzającymi do przeszkodzenia "zbuntowaniu się dzieci". Dopiero kiedy jego adiutant porucznik Winterstein zameldował mu wieczorem o niepokojach w Łazienkach i Belwederze, zrozumiał, że na działania zapobiegawcze jest już za późno. Pozostawało jedno: stłumić pożar w zarodku, aby nie zdążył roznieść się po mieście i kraju. Natychmiastowe energiczne przeciwuderzenie wydawało się generałowi konieczne zarówno ze względu na interesy Królestwa, jak i dla dobra "zbuntowanych dzieci". Zdaniem dowódcy piechoty szybkie zwycięstwo najłatwiej można było osiągnąć impetem kawalerii. Pojechał więc z odpowiednimi propozycjami do wielkiego księcia. Z sześciu polskich generałów, którzy padli z rąk rodaków w czasie Nocy listopadowej, tylko Staś Potocki naprawdę walczył z powstaniem. Pozostałych zmiótł kataklizm. Generałowie Hauke i Blumer zapłacili życiem za swoje dawne grzechy (o Blumerze mówiono później że "tyle strzałów trafiło go w głowę i piersi, ile niesprawiedliwych wyroków podpisał z rozkazu carewicza"), generałowie Siemiątkowski i Trębicki (Stanisław) zginęli za samą odmowę przystąpienia do powstania, poczciwego grubasa, generała Nowickiego, zastrzelono przez pomyłkę, biorąc go za kogo innego. W wypadku generała Stanisława Potockiego nie było pomyłki. Przez kilka godzin faworyt stolicy rozmyślnie i dotkliwie dawał się we znaki powstańcom. W zwalczanie tego, co uważał za szaleńczy wybryk zbuntowanych dzieci, stary generał kładł wszystkie wartości, które wyniosły go tak wysoko w opinii publicznej, a więc swoją wspaniałą odwagę wojskową i cywilną, swoją niezłomną konsekwencję, nie znające granic poświęcenie i swój autorytet u podwładnych. Historycy Nocy listopadowej uznali, że generał Stanisław Potocki u schyłku swego zasłużonego życia zajął postawę niezgodną z obowiązkami polskiego patrioty. Ale ludzie mu współcześni - nie wyłączając zdecydowanych przeciwników politycznych - docenili czystość jego intencji i wierność samemu sobie. Przez mieszkanie Janostwa Łubieńskich na Senatorskiej, gdzie na stylowej kanapce zmienionej w łóżko polowego lazaretu umierał najodważniejszy i najbardziej konsekwentny przeciwnik powstania, przesuwał się długi korowód współczujących. Generał konał przez kilkanaście godzin - półprzytomny z bólu i gorączki. Opowiadano, że w chwilach, gdy odzyskiwał pełnię świadomości, rozpaczał i płakał rzewnymi łzami. Nie dlatego, że musiał umrzeć, ale że umierał od polskiej kuli. Cała Warszawa żałowała swego ulubieńca, choć wielu dzieliło pogląd Mochnackiego, że duszę Potockiego musiało opanować jakieś złe, opaczne widzenie rzeczy. Chowano go bez honorów wojskowych, ale pogrzeb miał okazały i tłumny, a nad grobem przemawiali dwaj szanowani patrioci, otoczeni nimbem narodowego męczeństwa: pułkownik Ignacy Prądzyński i Wojciech (Albert) Grzymała, więźniowie stanu z lat 1826-1829. Przeciwnicy powstania uczynili ze śmierci popularnego generała sztandar i tarczę dla siebie. Bywalec salonu literackiego Wincentego Krasińskiego Andrzej Edward Koźmian zapisał w pamiętniku "Przedsięwzięcie, w którym nie mógł, nie chciał przyjąć udziału tak zacny Polak, jakim był Staś Potocki i któremu opór stawiając zginął, musiało być albo niezupełnie narodowe, albo zupełnie szalone"*. (* W kilka lat po stłumieniu powstania, na rozkaz cesarza Mikołaja I wzniesiono na placu Saskim w Warszawie pomnik ku czci polskich generałów poległych z rąk powstańców w nocy 29 listopada 1830 r. Wśród nazwisk wyrytych na tym pomniku znalazło się również nazwisko Stanisława Potockiego. W roku 1894 powszechnie znienawidzony w Warszawie pomnik - wobec rozpoczęcia na placu Saskim budowy wielkiego soboru prawosławnego - przeniesiono na plac Zielony (obecnie plac Dąbrowskiego), gdzie przetrwał jeszcze przez lat dwadzieścia trzy, pilnie strzeżony przez carską policję. Rozebrano go dopiero pod koniec roku 1917, ku radości całej stolicy. O unicestwienie świadectwa niesławy generała "Stasia", pogromcy "zbuntowanych dzieci", postarały się inne "zbuntowane dzieci", którym znowu zamarzyła się wolna ojczyzna. * Generał Wincenty Krasiński nie dorównywał generałowi Stanisławowi Potockiemu ani odwagą, ani konsekwencją. Dał tego dowody w kilka dni później podczas słynnego tumultu na placu Bankowym. Ale w pierwszy wieczór powstania - przy owym krótkim spotkaniu na Marszałkowskiej - wypełniała go z pewnością rozkoszna świadomość wielu przewag nad kolegą z piechoty. Generał Staś wracał od naczelnego wodza zmartwiony i rozczarowany odrzuceniem koncepcji ofensywnej. Poza tym był zupełnie sam: nie towarzyszył mu ani jeden pluton żołnierzy, jechał dopiero zbierać rozrzucone po całym mieście oddziały swego wojska. Tymczasem Opinogórczyk czuł za sobą miarowe stąpanie przeszło siedmiuset rosłych wierzchowców, idealnie dobranych wzrostem i kasztanowatą maścią (sam corocznie czuwał nad ich doborem) oraz siłę przeszło siedmiuset szabel. Rozpierała go duma i satysfakcja z dobrze spełnionego obowiązku. Raz jeszcze udowodnił współczesnym i potomnym, iż rację miał Konstanty, pisząc w swej charakterystyce, że "lepszego od niego nie życzyłby mieć generała". Strzelcy konni dosięgli wielkiego księcia i jego sztab w Alejach Ujazdowskich, nie opodal Belwederu. "Baletmistrz z placu Saskiego" był jeszcze "struchlały i blady jak chusta". Niektórym z otaczających go generałów wyzierały spod płaszczy i szub szlafroki bądź nocna bielizna. Przybycie reprezentacyjnego pułku polskiego zostało powitane z nie ukrywaną radością. "Z przybycia ich (strzelców konnych gwardii - M. B.) W. Ks. Konstanty był nadzwyczajnie uradowany, uważał to bowiem nie tylko za dowód wierności, ale zarazem i za protestacyą przeciwko poczynaniu spiskowych - pisze uczestnik i historyk powstania Stanisław Barzykowski. - Powstanie przez to traciło charakter narodowy, stawało się tylko buntem, burdą nielicznych wichrzycieli*. (* Podobnie ocenia ważność akcesu szaserów do cesarzewicza drugi naczelny historyk powstania Maurycy Mochnacki: "Pułk ten obrócony przeciwko powstaniu dawał sprawie pozór kłótni domowej między Polakami".) Wyjechał tedy naprzeciw i nie miał dość wyrazów do pochwał i zapewnień o swej wdzięczności, a w końcu dodał, że >>się im oddaje w opiekę, że na ich honorze i wierności polega, że przez całe życie będzie im wdzięczny i że Cesarzowi doniesie o tem szlachetnem znalezieniu się, będąc już pewnym z góry jego najwyższego zadowolenia<<. Wyrazy te od szeregu do szeregu przez jenerała Wincentego Krasińskiego i podobnie jemu myślących Polaków obniesione, sprawiły, iż pułk, w którym najdawniejsi znajdowali się spiskowi, wśród których byli nawet towarzysze Krzyżanowskiego, pod wpływem wojskowego honoru gotów był w tej chwili wypełniać wszelkie rozkazy W. Ks. Konstantego". Nie od razu pułk Krasińskiego te rozkazy otrzymał. Wielki książę cesarzewicz nadal się wzbraniał przed jakimikolwiek ruchami zaczepnymi wobec powstańców. Miał świeżo w pamięci doświadczenia walk w Paryżu i Brukseli, zakończone zwycięstwem rewolucyjnych tłumów nad wojskami regularnymi. Szalę jego wahań przeważyła dopiero ostatnia rozpaczliwa próba generała Stasia Potockiego, przywieziona z placu Bankowego przez Władysława Zamoyskiego. Pisze o tym sam Zamoyski: "Gdym dojechał do alei Ujazdowskich, zastałem w.xięcia zawsze na tem samem miejscu pieszo. Opowiedziałem mu wprost co mi polecił jenerał Potocki, a gdym kończył mówiąc: - Jenerał Potocki myśli, że W. K. Mość może jeszcze opanować, używając do tego kawaleryi i nią ulice zmiatając - w.xiążę przerwał mi: - Kawaleryi? nie mam jej, a widząc, że spojrzałem w prawo na tuż stojących kirasyerów: - To są Rosyanie, a żaden Rosyanin, o ile do tego we własnej obronie nie będzie zmuszony, nie wystrzeli, nie użyje pałasza w całej tej sprawie. Zbrodnia po waszej stronie, ja do niej ręki przyłożyć nie chcę; przyszli mnie zamordować w moim domu, zarąbali mego pierwszego adiutanta. To wojsko tu stoi, by mnie zasłonić od nowego napadu, lecz jeżeli się kto zbliży, no to stąd ustąpimy. Żaden Rosyanin nie wmiesza się w tą sprawę. Polacy ją zaczęli, niech się sami między sobą rozprawią. Teraz się pokaże, czy zasłużyli na tyle dobrodziejstw. - Wspomniał wtedy o cesarzu Aleksandrze i o wszystkiem, co on dla kraju zrobił; opowiadał, jak widział od dawna, że się gotuje rewolucya, jak postanowił w każdym razie unikać zbrojnego starcia i stosowne rozkazy dał wszystkim dowódcom oddziałów rosyjskich... Długo tak jeszcze mówił, wciąż powtarzając: - Ja się do niczego nie mieszam, niech sobie Polacy sami radzą, to ich rzecz; widząc, że wciąż jeszcze czekam, dodał: - Oto są strzelcy konni - to są Polacy, bierz ich, prowadź do Stasia, niech z nimi robi co zechce albo... - nie skończył i po chwili zawołał: - Kurnatowski, Krasiński! weźcie strzelców, wejdźcie do miasta, obaczcie, co tam zrobić można..." Dramatyczną relację Zamoyskiego trzeba uzupełnić pewnym dość istotnym szczegółem: wielki książę Konstanty wysłał z Krasińskim na Warszawę nie tylko polskich szaserów, ale również jeden z rosyjskich pułków jazdy, wchodzących w skład Korpusu Rezerwowego Gwardyi Grenadyerów: huzarów grodzieńskich. "Wkrótce wielki książę - wspomina adiutant pułku strzelców konnych Ignacy Kruszewski - dał rozkaz generałowi Krasinskiemu, aby poszedł naprzód do miasta z pułkiem strzelców konnych gwardyi polskiej i z pułkiem huzarów gwardyi rosyjskiej, aby uderzył na wszystko, co spotka. - Chargez! chargez! sur tout ce que Vous rencontrerez! - słowa wielkiego księcia..." Było chyba tak, jak pisze Kruszewski, gdyż świadectwo jego dokładnie się zgadza z zeznaniami innych oficerów Korpusu Rezerwowego, składanymi już po upadku powstania przed Najwyższym Sądem Kryminalnym. Z zeznań tych, drobiazgowo zanalizowanych przez historyka Wacława Tokarza i prawnika Juliusza Harbuta, można jednak wywnioskować, że Konstanty - wierny swej zasadzie niemieszania Rosjan w starcia zbrojne z powstańcami - wyznaczył huzarom grodzieńskim znacznie skromniejszy zakres działania niż strzelcom konnym: "Huzarzy zatrzymali się na placu Trzech Krzyży, a ich patrole zapuszczały nie dalej jak w Bracką, Aleje Jerozolimskie i Marszałkowską, zabierając pojedynczych oficerów i szeregowych naszych i odstawiając ich w Aleje Ujazdowskie". Szaserzy byli bardziej czynni. "Rzeczywisty i dokładny opis całego działania pułku strzelców konnych gwardyi polskiej przeciwko powstańcom, warszawskim" - przekazuje w swoich wspomnieniach Ignacy Kruszewski. Dopiero przy czytaniu tych wspomnień naocznego świadka rozumie się, że nie przesadzali Barzykowski i Mochnacki, podkreślając olbrzymie znaczenie akcesu polskich gwardzistów do cesarzewicza. Po godzinie jedenastej - to znaczy w czasie, kiedy pułk Krasińskiego wyruszał spod Belwederu w stronę Warszawy - główne działania powstańcze skupiały się w północnej części miasta. Tam zwyciężała "rewolucya" - zdobywano Arsenał, wojsko bratało się z ludem, cywilów uzbrajano w szable i karabiny, a jeden z czterech najwyższych generałów Królestwa, ulubieniec Warszawy "Staś" Potocki "leżał powalony na bruk uliczny, i ogromny drab w kożuchu siedział mu okrakiem na piersiach" (świadectwo W. Zamoyskiego). Zupełnie inna sytuacja panowała w południowych dzielnicach miasta. I tu pojedyncze oddziały powstańcze zajmowały kolejno punkty terenowe, wyznaczone im przez plan organizacyjny powstania, ale wśród oficerów i szeregowych dominowały nastroje dezorientacji i niepewności. Brakowało im łączności ze sztabem powstańczym, więc nie byli na czas informowani o powodzeniu poszczególnych akcji w śródmieściu i rozszerzaniu się ruchu powstańczego. W nerwowy niepokój wprawiała ich bliskość kwatery wielkiego księcia - wodza naczelnego. Nie wiedzieli jeszcze dobrze, za kogo mieli się uważać: za zwycięskich żołnierzy "rewolucyj" czy za dezerterów i zbrodniarzy stanu. Niemniej jednak gdyby cesarzewicz wysłał przeciwko nim żołnierzy w obcych mundurach, najprawdopodobniej stawiliby im zbrojny opór. Natomiast ukazanie się od strony Belwederu najświetniejszego pułku polskiego, znanego z patriotycznych tradycji, wprawiło ich w zupełne oszołomienie. Nie rozumieli, co się dzieje, i potracili głowy. "Maszerujemy przeto aleami ku Warszawie - wspomina Kruszewski - generałowie Wincenty Krasiński i Kurnatowski jako dowódcy; inni jako to Redel, Izydor Krasiński i wielka część sztabu Cesarzewicza do nich się przyłączyli. W środku alei naprzeciwko głównego lazaretu Ujazdowskiego stał batalion 3-go pułku strzelców pieszych, w którym oficerowie należeli do związku i punkt ten już byli zajęli dla powstańców, stosownie do ich ogólnych rozporządzeń. Brakło im jednak determinacyi i spokojnie przepuścili kawaleryę nie tylko polską, ale i rosyjską". W ówczesnej sytuacji oznaczało to zagarnięcie przez Krasińskiego sporego zgrupowania żołnierzy powstańczych i oddanie go do dyspozycji cesarzewicza. Kronikarz pułku kreśli swoje wspomnienia skrótowo i beznamiętnie, ale dla biednych powstańców musiało to być nie lada tragedią. Wkrótce potem szaserzy odnieśli drugie tego rodzaju "bezkrwawe zwycięstwo". "Na placu przed kościołem S-go Aleksandra pułki obydwa stanęły w kolumnie, generałowie i cały sztab przed frontem. Ztamtąd wysyłam patrole do miasta, które powróciwszy doniosły, że powstańcy opanowali arsenał i tam zostają. Za jednym z tych patrolów, wracających pod komendą porucznika Orłowskiego (Ignacego), przyszła baterya artyleryi porucznika Nieszokocia, należąca do powstańców, i która także podług ich ogólnego planu miała rozkaz plac S-go Aleksandra zająć..." Z innych źródeł* (* Najobszerniejszy wybór tekstów źródłowych, odnoszących się do działań zbrojnych w czasie powstania listopadowego można odnaleźć w cennej książce Stanisława Szenica Ani tryumf, ani zgon. Warszawa MON 1969.) dowiadujemy się, że porucznik Wincenty Nieszokoć, który przyczynił się w poważnym stopniu do zdobycia przez powstańców Arsenału, maszerował na plac Trzech Krzyży ze swą baterią Szkoły Bombardierów, wzmocnioną przez grupę studentów-ochotników, aby zgodnie z planem organizacyjnym powstania stworzyć tam zaporę artyleryjską przeciwko kawalerii cesarzewicza. Spotkawszy w drodze patrol strzelców konnych, wziął ich za oddział powstańczy, a porucznik Orłowski podstępnie nie wyprowadził go z błędu i ofiarował mu się ze swymi szaserami jako eskorta ochronna. I oto znowu następuje scena tak charakterystyczna dla pierwszej fazy powstania. Zbliżając się do placu Trzech Krzyży, dowódca powstańczej baterii zaczyna się już orientować, że porucznik Orłowski wciąga go w zasadzkę, lecz wykazuje taki sam "brak determinacyi" jak oficerowie 3-go pułku strzelców pieszych przy szpitalu Ujazdowskim, chociaż kartaczownice przygotowane ma do strzelania, a kanonierzy trzymają w rękach zapalone lonty (świadectwo W. Zamoyskiego). Moment niezdecydowania wykorzystuje Krasiński. Łaskawie uśmiechnięty, w pełnym blasku swego "korpuśnego" dostojeństwa, podjeżdża do nieszczęsnego artylerzysty i z wysokiego konia wszczyna z nim rozmowę: - A to ty, Nieszokoć, przybywasz tu z twoją bateryą? - Ja, panie generale - pręży się mimo woli zwiedziony poruczniczyna, choć wie, że ma do czynienia ze zdecydowanym stronnikiem Konstantego. Czar haftów i "szluf" generalskich nie zdążył jeszcze osłabnąć. - A to dobrze, stań tam za kolumnami i czekaj. I to wszystko. Zacny, odważny porucznik Nieszokoć jak zahipnotyzowany słowami generała posłusznie przechodzi za linię frontu nieprzyjacielskiej jazdy, prowadząc za sobą do obozu cesarzewicza kilkudziesięciu uczniów Szkoły Bombardierów i cywilnych ochotników, całym sercem związanych z powstaniem, oraz cztery działa, tak bardzo potrzebne powstańcom. (Po ochłonięciu z "generalskiego duru" biedny Nieszokoć chciał sobie podobno w łeb strzelać.) Dla Wincentego Krasińskiego był to z pewnością jeden z tych "pysznych figlów", w jakich lubował się od wczesnej młodości. Miałby co do opowiadania w swojej loży szyderców na Krakowskim Przedmieściu. Ale okazja po temu już się nie nadarzyła. "W nocy około 12 ciż sami generałowie poprowadzili pułk strzelców konnych przez Nowy Świat aż na Saski plac - pisze Kruszewski. - Nikogo nie było widać i żadne nieprzyjacielskie kroki miejsca nie miały w tym czasie. Przyjeżdża pułkownik Turno (Kralo), adiutant wielkiego księcia; a gdy jenerałowie naradzali się, co robić, i raporta przyszły od patrolów, że powstańcy wcale się nie posuwają, powiada do nich Turno: >>Ja tam byłem i widziałem ich, wszyscy pijani, dajcie im najlepiej pokój, jak wytrzeźwieją przez noc, to się rozejdą do domów<< (podobnie pocieszano się w domu Koźmianów - M. B.). Usłuchano rady pułkownika Turny i poprowadzono na powrót pułk strzelców konnych gwardyi na plac S-go Aleksandra. Resztę nocy przebyliśmy spokojnie, słychać było kilka strzałów armatnich; rozeszła się zaraz wieść, że powstańcy między sobą się biją - umyślnie zapewne puszczona, aby chęciom połączenia się zapobiec". Pamiętnik Kruszewskiego pisany jest niewątpliwie w dobrej wierze. Tylko że pamiętnikarz-adiutant ogranicza się do opisu działań pułku jako całości, natomiast pomija milczeniem wyczyny stale wysyłanych w głąb miasta patroli, które używały niekiedy metod tak samo dokuczliwych i niebezpiecznych dla powstańców jak "fortel wojenny" porucznika Ignacego Orłowskiego. W działalności patrolowej odznaczył się szczególnie kapitan Florian Gotartowski, dawny szwoleżer i uczestnik wszystkich kampanii napoleońskich. Był to ten sam "Florek" Gotartowski, który wzruszał nas jako bohater Huraganu Gąsiorowskiego, ten sam, dla którego dzielna markietanka Joanna Żubrowa wykradła z klasztoru pannę Dziewanowską. Bezlitosne dokumenty historyczne z pedantyczną dokładnością odsłaniają działalność romantycznego szwoleżera podczas Nocy listopadowej. "Dwa plutony pod kapitanem Gotartowskim - pisze Wacław Tokarz - natrafiły na duże gromadki ludu i poczęły je rozbrajać. Wkrótce każdy z szeregowców miał po 2 szable i 2 lance odebrane; broń tę składano za kratami kościoła Wizytek, a ludzi aresztowano i oddawano w ręce żandarmów, stojących na Czystej. Po pewnym czasie lud począł stawiać opór i gromadził się coraz liczniej. Szaserów ostrzeżono, że gromadka powstańców chce im zajść na tyły przez Dziekankę. Wówczas cofnęli się ku Św. Krzyżowi..." (Główne wyczyny bohatera Huraganu rozgrywały się w okolicy Trębackiej, nie ulega więc wątpliwości, że pierwsza wzmianka Tymoteusza Lipińskiego o szaserach odnosiła się właśnie do plutonów kapitana Gotartowskiego.) Podobnych akcji było z pewnością więcej, bo gdyby strzelcy konni podczas pierwszej nocy powstania zachowywali się rzeczywiście tak biernie i spokojnie, jak próbuje to sugerować ich kronikarz, to w żadnym razie nie ściągnęliby na siebie jednogłośnie potępienia ze strony historyków różnych epok i różnych światopoglądów. Maurycy Mochnacki w swoim Powstaniu narodu... osądza ich bezlitośnie: "Szaserzy najbardziej dokazywali; oni zdaje się bardziej niżeli sami Moskale pragnęli stłumić powstanie..." Wacław Tokarz, oceniający zdarzenia z większego dystansu i bogatszy od Mochnackiego o znajomość akt procesu wytoczonego uczestnikom powstania, nie neguje wprawdzie samego faktu "pacyfikatorskich" działań szaserów, ale jest wobec podwładnych Krasińskiego sprawiedliwszy, czyniąc ścisłe rozróżnienie między "ślepym mieczem" a władającą nim "ręką": "Strzelcy konni działali nieustannie do końca tej nocy przeciwko powstaniu. Ich oficerowie odcięci od miasta i jego nastroju, utrzymywani przez swych przełożonych w przekonaniu, że wybuch jest czymś chwilowym, co wypali się do ranka, po otrzeźwieniu, że są to anarchistyczne wybryki ludu, zwalczali powstanie z całą siłą przekonania". Podawane przez Kruszewskiego powody, dla których szaserzy wycofali się z powrotem na plac Trzech Krzyży, nie brzmią przekonywująco. Zwłaszcza, że w roli gołąbka pokoju występuje adiutant cesarzewicza pułkownik Karol Turno, który nieco wcześniej - jak dowiemy się o tym od samego Kruszewskiego - przyczynił się najbardziej do zohydzenia szaserów w opinii publicznej. Znacznie prawdopodobniejsze wydaje się, że przyczyną wycofania się strzelców konnych do punktu wyjściowego były wiadomości o sytuacji w śródmieściu przywiezione przez Turnę. Cała północ miasta była już wtedy ogarnięta przez powstanie, więc przedsiębranie w tych warunkach jakiejkolwiek większej akcji zbrojnej mogło się skończyć dla pułku Krasińskiego bardzo smutnie. "Z rana 30-go listopada - wspomina w dalszym ciągu Kruszewski - posłano znowu dwa szwadrony pułkownika Zielonki na Krakowskie Przedmieście, które aż po Saski plac posunęły się. Flankierzy tego dywizyonu ucierali się z powstańcami i rozbrajali lud, niosący broń od arsenału". Jeszcze jedno historyczne nazwisko zasłużonego szwoleżera. Dzielny somosierczyk Benedykt Zielonka w ostatniej kampanii napoleońskiej był zastępcą pułkownika Kozietulskiego w pułku zwiadowców gwardii i on przyprowadził ten pułk do Warszawy. W okresie procesu Łukasińskiego i towarzyszy Zielonka, bliski przyjaciel podpułkownika Seweryna Krzyżanowskiego, pośredniczył w staraniach o uzyskanie łagodnego wyroku dla pierwszego naczelnika Towarzystwa Patriotycznego. W początkach listopada 1830 r. w domu Zielonki podchorąży Onufry Mazowiecki przygotowywał zamach na wielkiego księcia Konstantego. Zielonka był w Warszawie znany i lubiany. Od czasu ożenku z bogatą wdową Mokronowską (z domu księżniczką Sanguszko) prowadził jeden z bardziej uczęszczanych salonów stołecznych. Tymoteusz Lipiński, obserwując rankiem 30 listopada "ścieranie się" szaserów z tłumem, ani przypuszczał, że akcji przewodzi człowiek, u którego często bywał gościem. "Około 10-tej, gdy piechota należąca do powstania zaczęła postępować naprzód, pułkownik Zielonka rejterował powoli - pisze Kruszewski - powrócił ze swymi szwadronami przed kościół S-go Aleksandra, gdzie generałowie i sztaby ciągle stały. Koło południa dano nam rozkaz opuścić plac S-go Aleksandra, pozostawiono pułk strzelców konnych na łące między alejami przed Belwederem, gdzie aż do nocy we froncie stał nieruchomy na koniu tak, że oficerowie nigdy z sobą rozmawiać ani porozumieć się nie mogli". Wieczorem 30 listopada pułk odebrał rozkaz wycofania się za południowe rogatki miasta i rozłożenia się obozem na polu Mokotowskim, między trzema pułkami jazdy rosyjskiej. Kończąc opis działań przeciwpowstańczych swego pułku, Kruszewski pisze, co następuje: "Pułk strzelców konnych gwardyi polskiej, który zawsze uchodził za bardzo patryotyczny, gdzie związek Krzyżanowskiego się zaczął i rozszerzył, który za to ciągle był prześladowany przez wielkiego księcia a oficerowie krzywdzeni w awansie, pułk ten przez nieszczęśliwe wprowadzenie go w kroki nieprzyjacielskie z powstańcami Warszawskimi zupełnie upadł w opinii publicznej... Przyczynił się do tego szczególniej pluton podporucznika Męcińskiego, który będąc na służbie w dn. 29 listopada na placu Saskim, opatrzony podług zwyczaju ostrymi ładunkami, na rozkaz pułkownika Turny, adiutanta wielkiego księcia, szarżował na lud i strzelał..." Jednocześnie Kruszewski usprawiedliwia się, dlaczego widząc, że szaserzy są wciągani w działalność sprzeczną z jego przekonaniami, nie opuścił pułku, aby przyłączyć się do powstańców: "Pókiśmy nie byli wprowadzeni za rogatki Mokotowskie, mógłbym był pojedynczo przejść do swoich, lecz oprócz wstrętu, jaki każdy wojskowy czuje do przechodzenia na stronę przeciwną - wstrętu nad który jednak święty obowiązek Polaka powinien być wyższym, nie zrobiłem tego, wiedząc ile dobrze myślących kolegów i gorących serc pułk nasz zawierał. Boju nie było żadnego, sądziłem przeto, że lepiej czekać okazyi, w której z użytkiem dla ojczyzny wykonać to samo znajdę sposobność, a przez wpływ, jaki miałem w pułku strzelców konnych gwardyi, może zdecyduję złączenie się z narodem całego pułku..." Nie były to puste słowa, gdyż jak się okaże, Kruszewski rzeczywiście odegrał poważną rolę w odciągnięciu szaserów od wielkiego księcia i przejściu ich na stronę powstańców. Rzecz oczywista, że jego skompromitowani zwierzchnicy generał Krasiński i generał Kurnatowski dobrze na tym nie wyszli. Co czynił, myślał i czuł Wincenty Krasiński podczas historycznej Nocy listopadowej, tego można się tylko domyślać. Biografowie Zygmunta Krasińskiego przypuszczają, że właśnie podczas parogodzinnego postoju pułku na placu Trzech Krzyży generał przesłał pierwszą pisemną wiadomość przebywającemu za granicą synowi. Z przekazu rodzinnego znany jest urywek tego listu, krótki i znieważający jak pogardliwe parsknięcie: "Rewolucja wybuchła w Warszawie przez pięciu akademików, czterech podchorążych zaczęta i trzech poetów, jakoż oficerów tyluż". Do swego pobytu na placu Trzech Krzyży powrócił generał jeszcze raz w następnym, wigilijnym, liście do Zygmunta, pisanym już z Królewca. Zachowały się jego fragmenty w monografii Józefa Kallenbacha. Jest tam taki ustęp: "Teraz chcę, żebyś wiedział, że przysłali do mnie, gdym bronił przy kościele Aleksandra, że rano w piątek przysłali mnie propozycję, bym zwalił Chłopickiego i wydał Księcia, a wtenczas uznają mnie naczelnikiem. Odpowiedziałem, że nigdy jeszcze żaden Krasinski nie był zdrajcą i ja nim nie będę..." List brzmi dumnie, nie wiadomo tylko, czy fakt w nim opisany zgadza się z prawdą. Można w to wątpić, gdyż radykalne skrzydło spisku powstańczego (a tylko stamtąd mogły wychodzić projekty obalenia Chłopickiego) jeszcze przed powstaniem ułożyło listę osób przeznaczonych na szubienicę i na liście tej - na miejscu dość poczesnym - figurował generał Wincenty Krasiński. Działalność generała w pierwszych dniach powstania z pewnością nie poprawiła mu opinii. Z drugiej strony jest rzeczą powszechnie znaną, że o powoływaniu na wysokie stanowiska przeważnie decydują nie względy moralne, lecz polityczne. Opinogórczyk był dowódcą nie tylko pułku strzelców konnych gwardii, lecz także trzech najświetniejszych pułków jazdy rosyjskiej. W kołach spiskowców polskich pamiętano jeszcze o propolskich sympatiach okazywanych przez oficerów pułku kirasjerów podolskich w czasie pierwszego procesu Towarzystwa Patriotycznego (ślady tych sympatii przetrwały w raportach Henryka Mackrotta i Mateusza Schleya); pamiętano także, że oficerem pułku huzarów grodzieńskich był słynny dekabrysta podpułkownik Michał Łunin. Mogły więc jakieś romantyczne głowy uroić sobie, że Krasiński, przyjąwszy naczelnictwo powstania, bez trudu przeciągnie na stronę powstanców wszystkie oddziały wchodzące w skład Korpusu Rezerwowego Gwardii i Grenadierów. Pomysł taki - jeżeli istniał rzeczywiście - pozbawiony był jednak realnych podstaw. Władze carskie zdążyły w odpowiednim czasie zauważyć (przy pomocy Mackrotta i Schleya) nieprawomyślne sympatie do "buntowników" polskich w niektórych pułkach gwardii rosyjskiej i postarały się o gruntowne oczyszczenie składów osobowych tych pułków. Uważnych czytelników może zadziwić fakt, że - jak wynika z listu - generał Krasiński znajdował się na placu Trzech Krzyży jeszcze w piątek, to znaczy 3 grudnia, chociaż szaserzy zostali wyprowadzeni poza rogatki miejskie już 30 listopada (we wtorek). Ale znowu muszę przypomnieć, że Krasiński był dowódcą wielopułkowego korpusu. Po wyjściu kawalerii z miasta założył sobie główną kwaterę w domku straży celnej przy rogatkach Mokotowskich i stamtąd przeprowadzał inspekcje swego korpusu, krążąc między pułkami kawalerii, stojącymi na polu Mokotowskim, a pułkiem grenadierów gwardii (ściągniętym do obozu wielkiego księcia przez swego dowódcę generała Żymirskiego), który zajmował pozycje najbardziej wysunięte ku miastu, właśnie w okolicy placu Trzech Krzyży. O dalszych losach szaserów w obozie wielkiego księcia dowiadujemy się z pamiętnika Kruszewskiego. Przytaczam jego opowieść w obszernych fragmentach, gdyż doprowadzi ona znowu do generała Krasińskiego. A poza tym ciekawe jest obserwowanie stopniowych przemian w nastrojach żołnierzy polskich, przebywających w obozie antypowstańczym. "Z rana 1-go grudnia - wspomina Kruszewski - wielki książę Konstanty otoczony swym sztabem i generałami rosyjskimi i polskimi objechał obóz; wojsko nie siadało na koń, tylko w ponurym milczeniu staliśmy na swoich miejscach. Na twarzach wszystkich Polaków malował się smutek bliski rozpaczy, znajdować się wśród nieprzyjaciół ojczyzny, jakby we wspólnictwie z nimi, każdego przejmowało zgrozą. Lecz już natenczas łatwiej było porozumieć się między sobą i wszyscy tylko pierwszej przychylnej chwili czekaliśmy, by choć z niebezpieczeństwem życia ztamtąd się wyłamać. Tegoż samego dnia z rana przysłano do naszego obozu drukowaną proklamacyę rządu narodowego tymczasowego, wydaną w Warszawie (była to proklamacja poszerzonej rady administracyjnej - którą oglądał rankiem 30 listopada Tymoteusz Lipiński - M. B.). Proklamacya ta napisana w imieniu cesarza Mikołaja, w której były takie słowa: >>Niech ciemności nocy pokrywają wypadki nieszczęśliwe zaszłe w stolicy, niech wszystko powróci do porządku<< - zdziwiła każdego (w mieście oficerowie powstańczy po przeczytaniu proklamacji darli ją na strzępy i wdeptywali w błoto - M. B.); nie widzieliśmy, co to ma znaczyć i co robić. Wszelki przystęp do obozu był wzbroniony; wiadomość, że miasto ma przysłać deputacyę do traktowania z wielkim księciem o kapitulacyę, rozgłoszono podstępnie. W takiej niepewności zszedł ten smutny dzień 1-go grudnia. Dnia 2-go po południu jedzie bryczką pocztową od Błonia generał Szembek, zatrzymuje się przy rogatce Mokotowskiej i wchodzi z generałem Krasińskim i Kurnatowskim, którzy go otoczyli, do domku strażników celnych. Wszedłem ja także za moim generałem, spodziewając się, że to ważna będzie rozmowa. >>Panowie, ja jadę do wielkiego księcia - rzekł Szembek - to nie żarty, nie myślcie, że to tylko w Warszawie rewolucya, już szlachta na wszystkie strony kraju rwie się do powstania. Ja jadę proponować wielkiemu księciu, aby stanął na naszym czele, aby przyłączył dawne prowincye polskie, nad którymi ma już zwierzchnictwo, to go zrobimy królem Polskim, a jeżeli nie zechce, to będziemy się bić, rękawica rzucona, trzeba ją podnieść<<. Na taką mowę Szembeka moje serce rozweseliło się; Krasiński i Kurnatowski nic nie odpowiedzieli; było to dla nich dictum acerbum. Szembek pojechał do wielkiego księcia. Postanowiłem natychmiast z nim się porozumieć. W tym celu wyszedłem za obóz na drogę, o ile tylko straże mi pozwoliły, i czekałem jego powrotu. Nadjeżdża po niejakim czasie tą samą bryczką generał Szembek, zatrzymuję go i pytam, jak odpowiedź wielkiego księcia? - >>Nie chce o niczem słyszeć, niepodobna nic z nim zrobić. Kiedy tak - rzekłem - oświadczam generałowi, że wojsko nasze stojące tu w obozie pała chęcią połączenia się z narodem, do wykonania tego natychmiast ich przywiodę, na to daję generałowi moje słowo honoru<<. Generał Szembek odpowiedział mi: >>Zaczekaj na mnie, pułk mój (1. pułk strzelców pieszych - M. B.) jest pod Błoniem, ja cię uwiadomię, jak będę przechodził do swoich, natenczas to samo wykonaj<<. >>Dobrze, z pewnością dotrzymam mego przyrzeczenia!<< >>Rachuję na ciebie<< - rzekł Szembek i pojechał dalej, a ja wróciłem do obozu. Tam dowiaduję się, że deputacya z Warszawy ma przyjechać do wielkiego księcia z propozycyami; czekam na nią znowu przy rogatce, lecz gdy się kareta jej zbliżała, wyszedł generał Krasiński z domku celnego, w którym mieszkał, chwilę rozmawiał, a ja musiałem się oddalić, bo na samo podejrzenie zamysłu mego byłbym aresztowany. Czekam przeto ich (członków deputacyi) powrotu w alei opodal przed rogatką i powiodło mi się; zatrzymuję ich karetę, powtarzam deputowanym od narodu księciu Czartoryskiemu, księciu Lubeckiemu, panu Lelewelowi to, co powiedziałem generałowi Szembekowi, stosując moją mowę do Władysława Ostrowskiego (późniejszy marszałek sejmu powstańczego - M. B.), którego najlepiej znałem. Wszyscy ci panowie mile przyjęli oświadczenia moje; odpowiedzieli mi przez Ostrowskiego: >>Kiedyś się już w tym względzie umówił z generałem Szembekiem, więc stosownie do waszego układu działaj<<. Wtem przybiegł kapitan Stokowski z pułku grenadyerów gwardyi, który odjeżdżającej już deputacyi podobneż zapewnienie w imieniu swego pułku oświadczył." Generał Szembek, o którym mówiono w wojsku "wierz jak Szembekowi", nie zawiódł Kruszewskiego. 3 grudnia, nad ranem, idąc ze swoim pułkiem do Warszawy, generał napotkał w Ołtarzewie patrol strzelców konnych gwardii pod dowództwem porucznika Gerhardta i za jego pośrednictwem przesłał list z przyrzeczonym rozkazem. "List ten - wspomina Kruszewski - oddano mi około godziny 7-ej (3 grudnia - M. B.) w baraku generała Kurnatowskiego i w jego przytomności. Generał Szembek donosił mi, że wchodzi do Warszawy, że już czas nadszedł, abyśmy to samo wykonali. Przypomniał moje przyrzeczenie i w imię ojczyzny wzywał do czynu... Pobiegłem natychmiast między oficerów młodszych pułku strzelców konnych gwardyi, których znałem sposób myślenia, pokazałem im list Szembeka, wszystkich znalazłem gotowymi, choćby na przebój opuścić ten obóz i łączyć się z narodem. Posłali czemprędzej zwracać oddziały, które wyprawione były na pobliskie wioski po drzewo, żywność lub na patrole. Ja tymczasem zatknąwszy pistolety za pas, udałem się... do batalionu grenadyerów gwardyi, posuniętych na pozycyą ku miastu, w środku wielkiej alei Ujazdowskiej, naprzeciwko Lazaretu. Zbliżywszy się zastałem batalion w kolumnie, przemówiłem do nich z konia: >>Rodacy! bądźcie gotowi do łączenia się z narodem, sapery (wyraźna pomyłka wydawcy pamiętnika - powinno być: szasery - M. B.) zaraz nadejdą i pójdziemy razem do Warszawy<< Jak najlepiej byłem od grenadyerów przyjęty, oficerowie i żołnierze okazywali zupełną gotowość uskutecznienia mej propozycyi. Wtem Żymirski generał, który w przyległym domu był założył swój biwak, uwiadomiony o poruszeniu, jakie w jego batalionie sprawiłem, wychodzi do mnie i odzywa się w te słowa: >>Co mi tu wasan będziesz ludzi buntował, i ja jestem dobrym Polakiem, i ja zrobię co będzie potrzeba, ja waćpana pod sąd wojenny oddam<< (ten sam generał Żymirski przejdzie niedługo potem do historii jako bohater bitwy grochowskiej - M. B.). Nie zważałem na jego mowę, bo widziałem, że moje słowa już skutek zrobiły w batalionie, a groźby się nie lękałem, mając pistolety za pasem, byłem gotów bronią sobie otworzyć drogę". Tymczasem w Alejach Ujazdowskich pojawił się sam dowódca Korpusu Rezerwowego i pośpieszył wesprzeć swym autorytetem dowódcę grenadierów. "W tym momencie nadjeżdża generał Wincenty Krasiński - relacjonuje Kruszewski - widzi to poruszenie, a generał Żymirski mówi do niego: >>Panie generale, oto adiutant przyjechał i buntuje mi batalion<<. Generał Krasiński zsiada spiesznie z konia, chcąc uspokoić umysły, wchodzi pomiędzy oficerów i żołnierzy, przemawia do nich: >>Co wy robicie dzieci, nie dajcie się uwodzić, wszak wiecie, że ja zawsze z wami, ja was drogą honoru poprowadzę, ufajcie mi!<<" Ale z grenadierami gwardii nie poszło generałowi Krasińskiemu tak łatwo, jak z synem Napoleonem Zygmuntkiem, którego w roku 1829 podobnymi argumentami usiłował odwieść od wzięcia udziału w pogrzebie prezesa Bielińskiego. Tym razem Opinogórczyk poniósł sromotną porażkę. "Patrzałem z konia o kilkanaście kroków na tę scenę - wspomina Ignacy Kruszewski - słyszałem, jak mu odpowiedziano: >>Kiedy pan generał zawsze chce być z nami, to dobrze, my idziemy do Warszawy, to niech pan generał z nami idzie<<. Wtem zaczęli dobywać z kieszeni papieru, zakładać sobie białe kokardy (kolor biały był barwą państwową dawnej Rzeczypospolitej - M. B.) i bez ceremonii hurmem generałowi Krasińskiemu takąż kokardę za kapelusz zatknęli. Tak musiał między nimi zostać, bo gdyby się był chciał oddalić, byłby zapewne bagnetem wstrzymany lub pchnięty. Ucieszony tem, co widziałem, wracam galopem po szaserów; zastałem ich już w pogotowiu przy koniach - krzyknąłem: >>Na koń!<< - młodsi oficerowie powtórzyli: >>Na koń<< - a starsi radzi nieradzi poszli za wolą ogółu. Myślałem, że generał Kurnatowski, który zawsze szczególne przywiązanie do wielkiego księcia okazywał, pozostanie przy jego osobie oraz przy trzech pułkach rosyjskich, którymi komenderował, gdy widzę, że i on się bierze do konia. Będąc uwiadomiony przez pułkownika Kickiego; który przysłał chłopca z karteczką do mnie, że akademicy i 4-ty pułk dali sobie słowo zabić generała Kurnatowskiego, czułem obowiązkiem moim przestrzec go... W momencie przeto, gdy siadał na konia, rzekłem do niego po francusku: "General, je sens de mon devoir de Vous prevenir; que si Vous entrez en ville, Vous etes expose a y perdre la vie car les academiciens et le 4-te Regiment se sont donne le mot, de Vous tuer*. (* Generale, poczuwam się do obowiązku ostrzec pana, że jeśli wejdzie pan do miasta, będzie pan narażony na utratę życia, bo akademicy i 4. pułk dali sobie słowo, że pana zabiją.) Na to generał Kurnatowski szlachetnie mi odpowiedział: "Je suis pourtant Polonais, je ne quitte pas ma trouppe"*. (* Jestem jednak Polakiem, nie opuszczę mego oddziału.) Wielki książę, powiadomiony o sytuacji w oddziałach polskich, przysłał dwóch generałów ze swego sztabu: Dannenberga i Gerstenzweiga, którzy perswazjami i pogróżkami próbowali nakłonić szaserów do pozostania w obozie. Ale nie dano im nawet dokończyć przemówienia. Pułk z radosnymi okrzykami ruszył ku rogatkom. "W tej chwili widzę - pisze Kruszewski - że w artylerii rosyjskiej konnej, która przed nami na prawo stała, niejako przecinając nam drogę, kanonierzy biegną do armat i szykują się do boju. Poskoczyłem galopem do pułkownika Issakow czy Essakoff i pytam: >>Co to znaczy, pułkowniku? czy nas będziesz kartaczował?<< - >>Nie - odpowiedział ten szlachetny Rosyanin - nie mam rozkazu, a choćbym go odebrał, tego nie uczynię<< - dosłownie. Pomaszerowaliśmy do Warszawy w kolumnie trójkami, generał Kurnatowski na czele, ja przy nim jako adiutant, oficerowie każdy na swojem miejscu, wszystko w największym porządku. Już blisko rogatki przybywa Władysław Zamoyski, adiutant wielkiego księcia, który ciągle negocyował między Cesarzewiczem a miastem Warszawą... Zaklinał, aby się zatrzymać, przedstawiał, że lepiej to przejście zrobić prawnie, że on pozwolenie od wielkiego księcia przywiezie. Nikt go ani słuchać, ani czekać nie chciał - może to było dyplomatycznie, ale nie podług naszego serca; i pułk strzelców konnych gwardyi, za nim 4 działa porucznika Nieszokocia, szkoła podchorążych jazdy i oddział piechoty, przeszli rogatki Mokotowskie i złączyliśmy się w alejach z batalionem grenadyerów gwardyi, o którym mówiłem wyżej. Gdyśmy opuszczali obóz, wielu oficerów rosyjskich płakało i żegnało się z nami... To wszystko dowodzi, że gdyby ten korpus gwardyi był został rozbrojony, nim przeszedł Wisłę, większa część byłaby chętnie pod naszymi chorągwiami służyła. W alejach naprzeciwko pałacu Ujazdowskiego przybyła do nas w czerwonych czapkach krakowskich młodzież znajoma, którzy na koniach naprzeciwko nas wyjechali. Wkrótce wojsko maszerujące zatrzymane zostało z rozkazu generała Chłopickiego, by oczekiwać na jego przybycie. Wtenczas to dopiero przyjechał powtórnie do nas Władysław Zamoyski z pozwoleniem wielkiego księcia powrotu do Warszawy, którego już nikomu nie czytał, nie komunikował, bo nikt o tem ani słuchać by nie chciał, cała rzecz była skończona. Za przybyciem generała Chłopickiego przed front wojska w alei Ujazdowskiej przyjęliśmy go okrzykami radości; przemówił do nas w sposób pochlebny, lecz zimno i stanąwszy na czele, poprowadził całą kolumnę do miasta. Ten dzień 3-go grudnia był jednym z najpiękniejszych dni powstania polskiego... Dwóch tylko ludzi było w bardzo przykrem i niebezpiecznem położeniu, to jest generałowie Wincenty Krasiński i Kurnatowski; co moment, jakeśmy weszli w ulice, całe szeregi karabinów to wojska, to ludu zmierzały się na nich. Jeden strzał byłby pociągnął za sobą sto strzałów - i oni, i przy nich jadący bylibyśmy padli ofiarą. Generał Chłopicki jechał obok gen. Krasińskiego na czele grenadyerów, by go od śmierci uchronić. Generał Szembek jechał obok gen. Kurnatowskiego na czele pułku strzelców konnych gwardyi - ja z drugiej strony dzieliłem niebezpieczeństwo mego generała, chociaż zwykle nie podzielałem jego opinii. Mając wielu znajomych między akademikami i młodzieżą, posyłałem ich naprzód, aby uspokajali najzawziętszych swych kolegów i od zamysłu zabicia generałów odwracali. Tak przebyliśmy całą drogę od kościoła Św. Aleksandra aż do placu Bankowego, gdzie największe niebezpieczeństwo generała czekało. Gdy się kolumna zatrzymała przed pałacem Bankowym, w którym rząd tymczasowy zasiadał, tłum ludzi rzucił się na Krasińskiego - już go z konia ściągnęli i zakładali mu stryczek na szyję, lecz generał Chłopicki obronił go i pod eskortą do pałacu wprowadził. Generał Kurnatowski również wśród obelg pod strażą tamże zaprowadzony został. Wkrótce potem pokazał się na balkonie generał Krasiński, przemawiał do ludu, przyrzekał wierność narodowi i poświęcenie się dla ojczyzny. Kilka głosów przypominało mu jego niecne postępowanie w sądzie sejmowym; kilkadziesiąt broni od ludu i wojska zmierzyło się ku niemu, lecz przytomność tuż obok Chłopickiego wstrzymała ich od dania ognia. Nie dalej jak nazajutrz po przysiędze narodowi ten lekkomyślny dworak czy uciekł, czy był wypuszczony, tego nie wiem - to tylko pewne, że do Petersburga się udał ponieść swe usługi carowi. Generał Kurnatowski także przysięgę ludowi wykonał i lubo sprawie ojczystej nie służył, przynajmniej z nieprzyjaciółmi się nie złączył, cały swój czas wojny w Warszawie, a potem u wód w Maryenbadzie przepędził". Scenę na placu Bankowym opisują wszyscy kronikarze powstania listopadowego. Najplastyczniej wypada ona u nieocenionego Tymoteusza Lipińskiego, który oglądał ją na własne oczy i zaraz potem, tego samego dnia, odtworzył na gorąco w swoich Zapiskach. "Nastała chwila nie do opisania - słowa są Lipińskiego - tłumy publiczności rzuciły się na Wincentego Krasińskiego i Zygmunta Kurnatowskiego, dowódcę szaserów. Ściągnięto ich z koni, wołając: wieszać, zamordować zdrajców! Wojsko, stojąc nieporuszenie, patrzało z obojętnością. Nadciągnąwszy akademicy, lubo sami zagorzalcy zaledwie obronić ich zdołali, wołając: niech się wytłomaczą. Na próżno przemawiał Chłopicki i inni z okien pałacu kom. skarbu, nie ustawała wrzawa, domagano się koniecznie śmierci obu generałów. Nareszcie zdołali akademicy otoczyć ich i wraz z swą chorągwią wprowadzili na ganek. Zgiełk, krzyki tysiączne zemsty nie dozwalały przywrócenia porządku, uproszono na koniec o spokojność, a akademicy, trzymając pałasze nad głową Krasińskiego, zaręczali, iż się poprawi i będzie dobrym Polakiem. Jednomyślnie ozwano się, że jest szelma, wierzyć mu nie można. Uciszono się na chwilę, gdy gener. Szembek prosił, aby dozwolono Krasińskiemu przemówić; począł on wyliczać swoje zasługi, gdy zaś wyrzekł, że na obronie ojczyzny stracił majątek, przerwano mu jednogłośnie: >>łżesz, przepiłeś go<<. Mówił dalej: >>któż utrzymał sławę oręża polskiego, jeśli nie ja? Kto z chlubą przyprowadził szczątki walecznych i drogie zwłoki bohatyra, jeśli nie ja? Niech kto stanie więcej okryty ranami ode mnie. Czyliżem skrzywdził kogokolwiek na sławie i honorze? Zawsze byłem i jestem dobrym Polakiem<<. Tu znowu runęły tysiączne głosy: >>a sąd sejmowy? łajdakiem jesteś, nie wierzymy ci<<. Akademicy dyktowali mu rotę przysięgi; trzymając rękę do góry, słowo w słowo ją powtórzył, że przyrzeka poprawę i odtąd będzie jak najlepszym rodakiem*. (* Warto tu dodać interesującą informację: Krasiński przysięgał na chorągiew Gwardii Akademickiej. Była to dawna chorągiew 113. półbrygady francuskiej, sformowanej z dawnych legionistów Dąbrowskiego i wywiezionej na San Domingo. Chorągiew przywiózł do kraju pułkownik Kazimierz Małachowski i oddał generałowi Dąbrowskiemu, który przekazał ją do zbiorów Towarzystwa Przyjaciół Nauk, stamtąd po wybuchu powstania zabrali ją akademicy.) Szkalowano, wołając ciągle: nie wierzymy. Gdy przyszła kolej na Kurnatowskiego, zaledwie ozwał się drżącym i jękliwym głosem, przerwano mu, okładając najobelżywszymi słowy... Oba srodze pognębieni dowódcy całowali się z młodzieżą uniwer., kłaniali się publiczności, która nieustannie tysiączne na nich miotała przekleństwa... Na to wszystko niemy świadek patrzałem z boleścią serca - kończy swój opis Tymoteusz Lipiński. - Obu generałom dano natychmiast dymisje i nie przyjęto ich chęci służenia za prostych żołnierzy". A teraz, dla dopełnienia obrazu, świadectwo człowieka ustosunkowanego do generała Krasińskiego najżyczliwiej: Andrzeja Edwarda Koźmiana. Młody Koźmian spotkał się z powracającymi pułkami w okolicy placu Saskiego. "Smutna była postać tych szeregów, zdawało się, że wracali ci wojownicy nie jako bracia i zbawcy, lecz jako jeńcy - pisał później w swoich Wspomnieniach. - Jenerał Krasiński, acz słyszał te nieprzyjazne okrzyki i wiedział, jakie przeciw niemu panowały uprzedzenia, z szlachetną odwagą, z uśmiechem na ustach, bez zmienienia twarzy jechał przy boku Chłopickiego. Na Wierzbowej ulicy nacisk ludu stał się tak wielki, że z trudnością wojsko postępowało. Przed hotelem angielskim znalazłem się obok konia jenerała Krasińskiego. Wtem obok mnie idący jakiś rewolucyjny obywatel z sumiastym wąsem z miną zamaszystą, dobywając pałasza, zawołał: - Jak to? My temu zdrajcy przebaczymy? - Uchwyciwszy go za rękę rzekłem: - Bracie, oddaje się w nasze ręce, nie zdradzajmy jego ufności! - a wyciągnąwszy drugą rękę do jenerała, zawołałem: - Z nami, z nami jenerale! - Z wami zawsze, gdzie honor i ojczyzna - donośnym głosem odpowiedział Krasiński, poznawszy mnie i dłoń moją ścisnąwszy. Choć ojciec mój złączony był od dawna przyjaźnią z jenerałem, choć i ja jego życzliwości doznawałem i często przyjemnie w domu jego gościłem, od czasu sądu sejmowego przestałem go odwiedzać, usunęli się bowiem od niego w tym czasie wszyscy ludzie prawi, chcąc tą oznaką zobojętnienia wstrzymać go wśród błędnej drogi, na którą próżnością swoją pociągnięty został. W tej jednak chwili, w której tak pięknej odwagi i krwi zimnej dawał dowód, w której zdawał się z dawnem sercem odżyć dla sprawy ojczystej, z radością i z serdecznym uczuciem dłoń powitania wyciągnąłem do niego. Lecz w miarę jak orszak postępował, a tłum wzrastał, groźby i głosy nienawiści coraz groźniejszemi się stawały. - Precz ze zdrajcami! Ukarać zdrajców! - wołano zapalczywie. Chłopicki zatrzymawszy się, zawołał: - Chyba mnie macie za zdrajcę, kiedy tych braci, którzy wracają do nas, zdrajcami nazywacie... W miarę wzrostu tłumu rosły groźby i obelgi. Przed samym gmachem bankowym... zawyły głosy zemsty, błysły dobyte pałasze, rozkazano Krasińskiemu zsiąść z konia i już ręka nienawistna zarzucała stryczek na jego szyję, gdy pułkownik Wąsowicz go uchwycił i zdołał wraz z innymi ocalić jenerała, wprowadzając go do gmachu bankowego... Jenerał Krasiński odepchnięty przez rodaków, do nocy ukryty pozostał. W nocy za upoważnieniem rządu wyjechał z Warszawy i z kraju. Że wyjechał, widząc się znieważonym, odrzuconym, widząc życie swoje zagrożone za winę poczytać mu nie można; że z balkonu bankowego udał się do Petersburga, usprawiedliwiać go nie będę. Mam jednak to głębokie przekonanie, że gdy na czele gwardyi wracał do Warszawy, wracał z szczerem uczuciem polskiem, bez obłudy i myśli zdrady. Wracał z piękną odwagą, z ufnością w szlachetność rodaków, z pamięcią dawnej swojej przeszłości; w tej chwili serce przemogło w nim rozsądek i szlachetna miłość własna zwyciężyła próżność. Gdyby był znalazł pobłażanie i niepamięć popełnionych błędów, byłby całem sercem przylgnął do sprawy narodowej, byłby nawet wbrew przekonaniu swemu poświęcił cały swój byt, krew swoją rosnącemu powstaniu, bo serce polskie tak łatwo zwycięża rozsądek polski, bo niczego więcej się nie obawiamy, jak być nazwanymi złymi Polakami, a w Wincentym Krasińskim, acz rozwodniona próżnością i dworskością, krąży zawsze i dotąd jeszcze czysta krew polska. Wyznaję, iż dla chwały jego byłbym wolał, aby wróciwszy na czele wojska do stolicy, zachował był godność swoją nawet wobec ryczącej zemsty, żeby nie był ugiął czoła przed rewolucyą a innym sposobem objawił swoje narodowe uczucia...". Nie tylko młodych konserwatystów: Tymoteusza Lipińskiego i Andrzeja Edwarda Koźmiana poruszyło do głębi srogie pognębienie słynnego generała napoleońskiego. Następnego dnia, redagowany przez Ksawerego Bronikowskiego dziennik powstańczy "Patryota", dając opis wypadków na placu Bankowym, zakończył go żarliwą apostrofą, skierowaną do Krasińskiego: "Wincenty! Imię twoje było nam niegdyś drogie! Czy przypominasz sobie, ile to łez uroniliśmy, gdyś bohaterów naszych na ziemię ojczystą przyprowadzał? Czy przypominasz sobie, z jakiem witaliśmy cię wtenczas uniesieniem? Dlaczegóżeś wzgardził wieńcem, którym cię uczcił naród, zawsze sprawiedliwy i którego kwiaty do dziś dnia nie byłyby zwiędły, gdybyś nie był chciał szukać w sromocie, wyższe nad niego nagrody..." Jednocześnie "Patryota" pocieszał swoich czytelników, że "zacny jenerał Szembek zaręczył, iż były kolega jego zmaże hańbę swoją przy pierwszej sposobności". Ale Wincenty Krasiński oszukał wszystkich: i "zacnego jenerała Szembeka", który zaręczył za jego poprawę, i redaktorów "Patryoty", przywiązanych do jego napoleońskiej przeszłości, i tysiące prostodusznych mieszkańców Warszawy, którzy odnieśli się na serio do jego udanej skruchy i uwierzyli w jego przysięgę lojalności. Oszukał także swego syna - jedynaka Zygmunta, przedstawiając mu w liście wigilijnym, wysłanym z Królewca, wypadki na placu Bankowym w sposób daleko odbiegający od prawdy. "Klub, wiedziony przez Mochnackiego, Bronikowskiego, Machnickiego, przysiągł mą śmierć - pisał w tym liście. - Przed Bankiem otoczony, tysiącem broni okolony, a krzykiem ogłuszony, odwróciwszy konia, zacząłem mówić: >>iż chcą wolności, a wolności nadużywają. Któż większe przysługi krajowi zrobił jak ja? nareszcie będą mieli prawo zabić, jeżeli jeden człowiek się znajdzie, w całej Warszawie lub kraju, któren powie, żem mu krzywdę zrobił, lub żem nie służył mu, gdym mógł pomódz<<. Rozruch się zrobił; zaczęto krzyczeć, że prawda, żem cnotliwy i mogłem póyść z Generałem do Pałacu Banku, gdzie Rząd siedział. Wszedłszy spytałem się Xięcia Czartoryskiego, bladego jak trupa: >>Co to za rząd? czy króla uznaje?<< Powiedział mi, że nie wie; na to odpowiedziałem, że cnota, co memi krokami zawsze wiodła, nie pozwoliła mi zdradzić ufności we mnie położonej, ni przysiąg łamać, ani bratobójczego nie pozwoli jąć się oręża i że dymisyę daję. Na to powiedziano mi, że trzeba, żebym napisał. Wziąłem sprzed Xięcia arkusz papieru i napisałem dymisyę. Odgłos się rozszedł, żem dał dymisyę. Zaraz kluby jakobińskie, które się poformowały, deputacyę poprzysyłały, żeby mnie wydano lub żebym służył i objął komendę. Rząd słaby obwieścił mnie, żebym sam o sobie myślał". Gdyby stosować do tego fragmentu wyłącznie kryteria sztuki epistolarnej, trzeba by go uznać za arcydzieło. Za pomocą kilku upiększeń stylistycznych, kilku przemilczeń i kilku wyraźnych zafałszowań (choćby to, że w liście generał przemawia z konia, a nie z balkonu) - udało się Krasińskiemu całkowicie odwrócić sens sceny na placu Bankowym. Nie ma w liście znienawidzonego odstępcy sprawy narodowej, którego tłum ściąga z konia, obrzuca najbrutalniejszymi obelgami, a nawet usiłuje powiesić; w miejsce jego pojawia się nieustraszony obrońca cnoty i rycerskiego honoru; osaczony przez wrogów politycznych, lecz niezłomny; miotający oskarżenia przeciwko jakobińskim klubom i słabemu rządowi; wystawiający w dobrym świetle jedynie siebie samego. Wigilijny list z Królewca do syna od dawna już nie istnieje i znany jest tylko z fragmentów przytoczonych w dziele biograficznym Józefa Kallenbacha. Natomiast w zbiorach rękopisów Biblioteki Narodowej w Warszawie przetrwało w oryginale inne arcydzieło epistolarne Opinogórczyka, nadesłane z Królewca w dwa tygodnie później. Jest to dotychczas nie publikowany francuski list do Amelii Załuskiej. Odpowiadając kuzynce i wychowanicy, usiłującej widocznie nakłonić go do powrotu do kraju i do armii, "dymisjonowany" generał formułuje swe zasadnicze credo ideologiczne. Bardzo trudne do odczytania pismo pozwala się domyślać, iż list pisany był w stanie silnego podniecenia. Przytaczam go w całości w dosłownym przekładzie polskim: "Kenigsberg 7 stycznia 1831 Twój list, droga Kuzynko, podyktowany przez Twoje serce, jest dla mnie bardzo cenną pociechą w moim położeniu. Nowa armia! Namawiasz mnie do odejścia od moich zasad. Związany przysięgą adiutanta przybocznego Króla, miałbym - dezerter wojskowy - dobyć powierzonej mi przez niego szpady, aby go zwalczać i - raz to pajac, raz to ofiara fakcyj, miałbym im służyć dla wyniesienia nowych Maratów albo Robespierrów. Nie pozwól się wprowadzić w błąd. Twój pozorny spokój opiera się na życiu jednego tylko człowieka (Chłopickiego - M. B.). Fakcje podnoszą głowy, kluby pozwalają na rzezie i zbrodnie. I znowu zobaczysz ohydną rewolucję francuską 92 roku. Zobaczycie matki rodzin i dziewice wciągane na szafot jako podejrzane. Mówisz, że narodziła się wolność, a będziecie zmuszeni powrócić do dyktatora, a on podporządkowany jest Machnickiemu i wspólnikom. Rewolucja Kościuszki była przeciwko Rosjanom. Ona była dla całej Polski, wasza jest przeciwko Królowi Polski, któremu niedawno przysięgaliście wierność i wdzięczność. Mało nadziei na to, że zwyciężycie, nawet jeśli wam się powiedzie. Jeżeli wam się nie powiedzie - niezgody wewnętrzne, rząd demagogiczny, nie licząc ruin całego kraju - ileż klęsk pociągnie za sobą ten moment egzaltacji. Nawet nasz kredyt moralny ulegnie zniszczeniu, bo zniknie zaufanie, które zrodziła nasza wierność Napoleonowi. Któż nam będzie wierzył? I powiedzą, że Napoloeon miał rację pisząc w swoim pamiętniku, że Polacy mają serce w głowie. Robi się zbrodnię z mojej wierności danemu słowu. Tak samo postępowałem wobec Napoleona, moje stanowisko jest to samo. Strzeż was Bóg od waszych własnych rąk i od tych wszystkich Mochnackich i Machnickich, bo obawiam się bardzo, aby (Polska) nie stała się krwawą areną. Lud upija się krwią jak wódką i wystarczy tylko dać sygnał. Nie będę zwalczał ani mego króla, ani moich rodaków, przekonasz się z własnego doświadczenia, że najbardziej egzaltowani krzykacze są najgorszymi żołnierzami. Wybacz, droga Kuzynko, że list, który winien być dziękczynnym, zmieniłem w list polityczny. Zechciej mi wierzyć, że pragnę docenić Twoje serce i Twój postępek i że moja wdzięczność, jak i moje przywiązanie będą wieczne. Uściskaj najserdeczniej Twego męża i pociesz moją biedną Matkę. Moje serce jest dla ojczyzny, mój honor dla mnie. Krasiński". I znowu podziwiać trzeba talent epistolarny Wincentego Krasińskiego. Z poglądami wyrażonymi w jego liście można się nie zgadzać, można z nimi polemizować, ale trudno ich nie uszanować. Tylko że ten imaginacyjny portret idealnego, można by rzec "chemicznie czystego" patrioty konserwatysty, powodującego się w swoich poczynaniach wyłącznie umiłowaniem ojczyzny, cnotą i honorem - niezupełnie przystaje do biografii Opinogórczyka. Co innego, gdyby taki list napisał ktoś w rodzaju generała Stasia Potockiego. * Wypada jeszcze wyjaśnić, w jaki sposób udało się Wincentemu Krasińskiemu wykpić z przysiąg, złożonych narodowi oraz władzom powstańczym - i zbiec za granicę. Tu wychodzi na jaw rzecz doprawdy sensacyjna. Dotychczasowe wiadomości na ten temat były dość mętne i niepełne. Józef Kallenbach, który miał jeszcze dostęp do pełnego archiwum rodzinnego Krasińskich, podaje w swej monografii informację następującą: "Zostawiony samemu sobie jenerał Krasiński wobec tego, że Franciszek Grzymała na czele rewolucyonistów wtargnął do Banku i szukał go*, (* Warto tu wspomnieć, że działacz powstańczy Franciszek Grzymała, redaktor "Astrel", przezywany Dziobatym dla odróżnienia od Wojciecha Grzymały, więźnia stanu z lat 1827-1829 - należał niegdyś do stałych bywalców zebrań literackich, urządzanych przez Wincentego Krasińskiego.) uszedł bocznymi schodami na Elektoralną, przedostał się za rogatki, a spotkawszy tam znajomego, dostał się w okolice Skierniewic, gdzie ośm dni w przebraniu jako ekonom przebywał. Dał o sobie znać zaufanym w Warszawie". Następnie Kallenbach przytacza urywek nie istniejącego już listu generała, pisanego z Królewca do syna: "Jeden dawny oficer mego pułku przywiózł mi propozycye, rzucone do Pałacu, różnych klubów wywyższenia mnie, bylem dał słowo, że będę im przewodniczył. Odpowiedziałem, że... jako adjutant Króla, nie mogę być dezerterem i za pomocą tego oficera nocą przebrałem się nie bez niebezpieczeństwa i blisko Mławy granicę po chłopsku ubrany przeszedłem, pocztę wziąłem i tu jestem..." Stanisław Pigoń, w swoich obszernych komentarzach do wydanej przed kilku laty korespondencji Zygmunta Krasińskiego z ojcem, przedrukował przytoczony przez Kallenbacha fragment listu, dodając od siebie wyjaśnienie, iż oficerem, który przeprowadził generała Krasińskiego przez granicę był January Suchodolski. Otóż to wyjaśnienie znakomitego badacza, podane w tonie dość kategorycznym, musiało wyniknąć z jakiegoś nieporozumienia, ponieważ jest oczywiście błędne*. (* Stanisław Pigoń zaczerpnął tę mylącą informację z pamiętnika Leona Dembowskiego - źródła na ogół bardzo wiarygodnego.) Gdyby w danym wypadku istotnie chodziło o Januarego Suchodolskiego, Krasiński nie pisałby o dawnym oficerze swego pułku, gdyż Suchodolski nigdy nie służył w pułku bezpośrednio przez niego dowodzonym, natomiast pełnił przy generale - i to aż do ostatniej chwili (tzn. do 3 grudnia 1830 r) obowiązki adiutanta przybocznego. Istnieje ponadto dodatkowy wzgląd, zdający się wykluczać udział malarza-adiutanta w ucieczce Krasińskiego. Suchodolski należał do gorących zwolenników powstania i bezpośrednio po powrocie gwardii polskiej do Warszawy uzyskał przydział do sztabu Chłopickiego. Nie mógł więc pomagać człowiekowi, który sprzeniewierzył się przysiędze złożonej władzom powstańczym. Wszystko przemawia za tym, że Opinogórczyka przemycał przez granicę któryś z dawnych oficerów pułku lekkokonnego gwardii napoleońskiej. Na pierwszy ślad szwoleżerski naprowadza zagadkowa wzmianka w cytowanym wyżej tekście Kallenbacha. Biograf Krasińskich, opierając się najprawdopodobniej na ich korespondencji rodzinnej, pisze, że generał po opuszczeniu stolicy dostał się w okolice Skierniewic. Dziwnie się to nie zgadza z nieco wcześniejszą informacją tegoż Kallenbacha, że: "Krasiński... prosił rządu, aby dla bezpieczeństwa osobistego wolno mu było na wieś, do dóbr swoich w województwo Płockie się oddalić!" W obrębie ówczesnego województwa płockiego leżała Opinogóra. Ale nie jechało się do niej przez Skierniewice. I nie przez Skierniewice wiodła najbliższa droga z Warszawy do przejścia granicznego pod Mławą. Po cóż więc uciekający generał jechał w okolice Skierniewic? Otóż znajdowały się tam dwie dobrze mu znane posiadłości magnackie, w których mógł liczyć na kilkudniowy bezpieczny azyl. Pierwszą z tych posiadłości były Radziejowice, własność kuzyna generała-wojewody Józefa Krasińskiego, dawnego członka założyciela Towarzystwa Przyjaciół Ojczyzny i "prawie-szwoleżera". Ale dobroduszny Oboźnica Krasiński pozostawił po sobie pamiętniki, w których skrzętnie odnotował co pikantniejsze szczególiki z życia krewniaka z Opinogóry. Wprawdzie karygodny redaktor książkowego wydania tych pamiętników (wspomniany w I tomie dr Reuttowicz) okroił je bezlitośnie, niemniej zachował się tam opis sceny na placu Bankowym z 3 grudnia 1830 r., kiedy to "Wicuś na klęczkach się kajał przed narodem". Należy więc przypuszczać, że obroniłaby się także przed nożycami wydawcy ściśle z powyższą sceną związana informacja o sekretnym pobycie kuzyna "Wicusia" w Radziejowicach. Tymczasem nic takiego w pamiętniku nie ma. Ale w okolicy Skierniewic leżał także Guzów, główna rezydencja rodu Łubieńskich. I ten trop już nie zawodzi. W opublikowanym przez Rogera Łubieńskiego zbiorze korespondencji rodzinnej dziedziców guzowskich przetrwał list całkowicie wyjaśniający zagadkę ucieczki generała Krasińskiego. Mniej więcej w dziesięć dni po wyjeździe Opinogórczyka z Warszawy najmłodszy z dawnych szwoleżerów Łubieńskich, ksiądz prałat Tadeusz pisał do rezydującego w Guzowie patriarchy klanu: "Warszawa, 15 grudnia 1830 Drogi Ojcze. Posyłam do Guzowa Pana Byłego Pomocnika Gwardyi Kazimierza Koch, który się podjął przywieść Pana (w tym miejscu w liście kropki - przypisek Rogera Łubińskiego)... za granicę, ma wszystkie stosowne papiery i we wszystko jest opatrzony. Przenocuje w Guzowie, a jutro rano puści się w drogę (w) imię Boskie..." Po przeczytaniu tego listu i skonfrontowaniu dat (Krasiński opuścił Warszawę po 3 grudnia, a pierwszy list z Królewca do syna wysłał 24 grudnia), nie można już mieć żadnych wątpliwości, czyje nazwisko wykropkował ostrożny autor listu. Dowiadujemy się także, kim był tajemniczy oficer, który przeprowadzał generała Krasińskiego przez granicę. Był to dawny szwoleżer Kazimierz Koch, syn znanego księgarza stołecznego, zaufany człowiek generała, zatrudniony w latach kongresowych w zarządzie dóbr opinogórskich. Zastanawiający jest tylko tytuł: "Pan Były Pomocnik Gwardyi", pod którym Koch występuje w liście. Ale i to daje się wyjaśnić. Wydawca i tłumacz korespondencji Łubieńskich, pisanej w oryginale przeważnie po francusku, nie orientował się zbyt dobrze w terminologii wojskowej czasów napoleońskich ani w personaliach niektórych osób wymienianych w listach, wskutek czego wybierał niekiedy dla słów francuskich zupełnie niewłaściwe odpowiedniki polskie. W danym wypadku wieloznaczne słowo francuskie adjoint przełożył na "pomocnik" zamiast na "adiutant". A Kazimierz Koch był w pułku szwoleżerów właśnie kapitanem adiutantem. Zgadza się więc wszystko co do joty. Ale były kapitan Koch był w tej sprawie narzędziem. Właściwa rewolucja polegała na tym, że ucieczce skompromitowanego generała za granicę patronowali Łubieńscy - ci sami Łubieńscy, którzy odgrywali już wtedy dominującą rolę w warszawskich władzach powstańczych. Czyżby stara szwoleżerska solidarność okazała się wyższa ponad wszystkie inne względy? Chyba nie to było najważniejsze, zadecydowały raczej powiązania natury towarzysko-politycznej. Najbliższa przyszłość miała wykazać, że klan Łubieńskich równie dobrze potrafił organizować ucieczki za granicę dla skompromitowanych osobistości spoza kręgu dawnych szwoleżerów. Królewiec nie był oczywiście ostatecznym celem wędrówki Wincentego Krasińskiego. W liście wigilijnym do syna zbiegły generał pisał: "Posłałem cesarzowi raport, a drugi list napisałem, mówiąc że pierwszy był cnotliwego żołnierza, ten zaś człowieka, żem przysiągł wierność, zachowałem, ale przeciwko krajowi w niczem służyć nie będę ani bronią, ani radą. Ciekawym odpowiedzi". Odpowiedź nadeszła. I generał pojechał do Petersburga. II W czwartym dniu powstania senator kasztelan Tomasz hrabia Łubieński, dymisjonowany generał brygady Królestwa Polskiego i naczelny dyrektor Domu Handlowego "Bracia Łubieńscy i Spółka", zawiadomił seniora rodu, starego "pana ministra" z Guzowa o swoim przystąpieniu do władz powstańczych. "Warszawa 2 grudnia 1830 Drogi Ojcze. Piszę do Ojca z Ratusza, gdzie się zupełnie przeniosłem, mianowany będąc Vice-Prezydentem Miasta Warszawy, zacząłem od przywołania obywateli do Rady Municypalnej, którą wczorajszego dnia jeszcze instalowałem, wszelkiego dokładając starania, żeby wraz z Piotrem zaprowadzić porządek w mieście. Nie piszę do Kochanego Ojca o stanie rzeczy, bo go wcale nie rozumiem, teraz tylko powiedzieć mogę, że powinnością każdego jest zaprowadzić nazad przewrócony porządek, żeby się stać Panem Siły Zbrojnej i postawić się w stanie zachowania Godności Narodowej, żeby w każdym przypadku, który nie od nas zawisł, być w możności działania i zasłużenia na konsyderacyę tych, z którymi mieć będziemy do czynienia." Ten pierwszy list powstańczy otwiera nowy rozdział w biografii Tomasza Łubieńskiego, a także w historii całej jego rodziny. Dawny szef pierwszego szwadronu szwoleżerów objawia się w swoim kolejnym wcieleniu. Razem z bratem Piotrem, prezesem mazowieckiej dyrekcji Towarzystwa Kredytowego, powołanym na komendanta pierwszej milicji powstańczej (Straży Bezpieczeństwa Publicznego) przywraca ład w zbuntowanej stolicy Królestwa, starając się zabezpieczyć miasto i kraj przed dalszymi zamachami ze strony radykalnych przywódców powstańczego spisku i sprzymierzonych z nimi mas plebejskich. Do pracy nad "zaprowadzeniem nazad przewróconego porządku" zmobilizowany zostaje cały klan rodzinny. Hrabiowie Łubieńscy ruszają ławą na kierownicze stanowiska we władzach powstańczych. Sędziwy "pan minister" z Guzowa otrzyma jeszcze wiele zawiadomień o nominacjach i awansach swoich bliskich. Tomasz Łubieński w kilkanaście dni po wysłaniu pierwszego listu do ojca zamieni stołeczną wiceprezydenturę na tekę ministra spraw wewnętrznych i policji. Piotr Łubieński rozbuduje Straż Bezpieczeństwa w silną Gwardię Narodową, zorganizowaną na wzór dawnej formacji o tej nazwie, którą dowodził w epoce Księstwa Warszawskiego. Najobrotniejszy z rodziny Henryk Łubieński, dyrektor wydziału przemysłu i handlu w Banku Polskim, podporządkuje sobie przemysł i finanse kraju, a także sprawy związane z zaopatrzeniem ludności. Czwartemu bratu: "generałowi ruchawkowemu" z roku 1812, Janowi Łubieńskiemu (gospodarzowi mieszkania, w którym umierał generał Staś Potocki), przypadnie urząd głównego intendenta armii. Nawet szwoleżer-prałat, ksiądz Tadeusz Łubieński, "zostanie zaprzągnięty w rydwan wypadków" jako oficjalny przedstawiciel duchowieństwa w rządzie i generalny nadzorca krajowego szpitalnictwa. Gwałtowna szarża arystokratyczno-kapitalistycznego klanu na powstańcze urzędy obudzi niepokój w kołach radykalnych zwolenników powstania. "Polski Robespierre" Maurycy Mochnacki przestrzegać będzie opinię publiczną przed "nowym rozbiorem Polski między braci Łubieńskich". A początkowo wcale nie zanosiło się na to, że bracia Łubieńscy zasiadać będą we władzach powstańczych. Pierwszą wiadomość o wybuchu powstania przyjęli z rozpaczą. Przyznaje to nawet ich apologetyczny biograf - syn Henryka Łubieńskiego, hrabia Tomasz Wentworth-Łubieński*. (* W latach 1820-1822 przebywał w Warszawie przemysłowiec angielski Wentworth związany interesami handlowymi z Henrykiem Łubieńskim. Zaproszony na ojca chrzestnego drugiego syna Łubieńskiego - Tomasza Wentworth, nadał chrześniakowi przywilej przybrania sobie jego nazwiska i pisania się Tomasz Wentworth-łubieński [Informacja ta pochodzi z wiarygodnych źródeł rodzinnych].) ("Pamiętam ten okrzyk: >>Jakie to nieszczęście!<< - który się wyrwał z piersi moich rodziców i moich stryjów w sam dzień wybuchu rewolucyi".) Rozpacz Łubieńskich można zrozumieć bez potrzeby odwoływania się do argumentów natury ideologicznej. Przewrót rozwalający starą strukturę ustrojową godził w podstawy potęgi klanu "pobożnych spekulatorów": zagrażał ruiną dorobkowi materialnemu ich piętnastoletniej działalności, zapowiadał unieruchomienie ich fabryk, zrywał szeroko rozbudowaną sieć ich kredytów zagranicznych, naruszał misterną kombinację współzależności między Bankiem Polskim a ich prywatnymi przedsiębiorstwami, stawiał pod znakiem zapytania najpoważniejszą wierzytelność Domu Handlowego "Bracia Łubieńscy i Spółka" - owe wspomniane już "sumy sapieżyńskie" na Litwie, których wyegzekwowanie zależało od zgody rządu petersburskiego. Krótko mówiąc: "wybuch rewolucyi" był dla Łubieńskich jednoznaczny z katastrofą elementarną. Ale synowie "pana ministra" z Guzowa nie mieli w zwyczaju marnować czasu na bezpłodną rozpacz. Od razu zajęli wobec zachodzących przemian postawę czynną. Podobnie jak większość ludzi z pokolenia napoleończyków nawet przez chwilę nie wierzyli w powodzenie powstania, "zdziałanego przez 160 dzieci". Ale wyciągnęli z tego wnioski zupełnie inne niż ich dawni przyjaciele i towarzysze broni: generałowie Wincenty Krasiński i Staś Potocki. Ofensywno-defensywny plan operacyjny klanu Łubieńskich narodził się w ogólnych zarysach już w historycznych godzinach wieczornych 29 listopada. Źródła rodzinne sugerują, że jego właściwym autorem - podobnie jak w większości innych familijnych przedsięwzięć - był "duch poruszający" klanu Henryk Łubieński. Ale tym razem za plecami przedsiębiorczego Henryka stał jeszcze ktoś potężniejszy. "Wiadomość o wybuchu rewolucyi zastała Henryka Łubieńskiego w Banku - wspomina jego syn hrabia Tomasz Wentworth. - Prezesa ani Dyrektorów nie było. Poszedł przeto Henryk Łubieński korytarzami łączącymi gmach Bankowy z Pałacem Ministra Skarbu do Księcia Lubeckiego po rozkazy. Książę stracił był tego samego właśnie dnia jedynego jeszcze wówczas syna swego i tą boleścią ojcowską był przygnębiony. Gdy się w dodatku od Henryka Łubieńskiego dowiedział o wybuchu rewolucyi, (inni kronikarze utrzymują, iż pierwszą wiadomość o powstaniu przyniósł Lubeckiemu Gustaw Małachowski) dostał ataku nerwowego, oczywiście nie ze strachu, bo temu uczuciu nie był przystępny, ale pod naciskiem gwałtownych wrażeń. Książę odpowiedział Łubieńskiemu: >>zrób sobie Waćpan, co chcesz<<. Wrócił tedy Henryk Łubieński do Banku. Posłał w ten moment rekwizycyą... o przysłanie natychmiast batalionu wojska dla strzeżenia kasy Banku. Urzędnika dyżurnego Michała Łuszczewskiego posłał do najbliższych piekarń dla zakupienia całego zapasu gotowego chleba i do najbliższych folwarków za Wolskie rogatki dla zakupienia wołów; tak ażeby to wojsko było czem przez dni kilka przekarmić. Sam zaś pojechał do Prezesa Rady Administracyjnej Sobolewskiego po rozkazy. Sobolewski nie bardzo wiedział zrazu, co zrobić. Jako naczelnik Rządu miał się z kolegami swoimi naradzić. Dowiedziawszy się zaś od Łubieńskiego, że Bank już jest wojskiem otoczony, zwołał natychmiast posiedzenie Rady Administracyjnej nie w zwykłym jej lokalu*, (* Normalnie rada zbierała się w pałacu Namiestnikowskim na Krakowskim Przedmieściu.) ale w Banku Polskim, dokąd też sam koczykiem Łubieńskiego pojechał. Jeździł potem Łubieński po wszystkich członków Rady Administracyjnej i zwoził ich wszystkich kolejno swoim koczykiem. Jeden tylko Książę Adam Czartoryski, członek Rady, nigdy na jej posiedzenia nie przychodzący, nie chciał korzystać z incognito koczyka Łubieńskiego. Tym razem stawił się na wezwanie Prezesa i przyjechał przed Bank otwarcie własnym powozem. Takim sposobem w kilka godzin po wybuchu rewolucyi, bo dobrze przed północą 29 listopada 1830 roku, Rząd legalny kraju, Rada Administracyjna, zebrany był w wielkim komplecie, w Sali Sesyonalnej Banku Polskiego, pod ochroną oddziału wojska, którego oficerowie należeli wszyscy do spisku i sami nie wiedzieli, jaką przed Bankiem funkcyą pełnią..." W relacji Tomasza Wentwortha-Łubieńskiego - opartej na jego własnych wspomnieniach z dzieciństwa, opowiadaniach ojca i tradycjach rodzinnych, lecz pisanej w pół wieku po wydarzeniach listopadowych - rzuca się od razu w oczy poważny błąd rzeczowy. Pamiętnikarz połączył w jedno dwa historyczne posiedzenia rady administracyjnej: pierwsze odbyte w ostatnich godzinach Nocy listopadowej w mieszkaniu prezesa Walentego Sobolewskiego w pałacu Branickich na Nowym Świecie oraz drugie - w sali Banku Polskiego, rozpoczęte dopiero dnia następnego po południu. Poza tym na świadectwie biografa Łubieńskich zbyt silnie zaciążył sentyment rodzinny. Rola Henryka Łubieńskiego została we wspomnieniach syna tak wyolbrzymiona i zmonopolizowana, że zupełnie przesłoniła działalność księcia Lubeckiego. Z opowieści hrabiego Tomasza Wentwortha można by wnosić, że cały udział księcia-ministra w wypadkach Nocy listopadowej ograniczył się do ataku nerwowego i do udzielenia generalnego pełnomocnictwa ojcu pamiętnikarza. W rzeczywistości było chyba inaczej. Z całokształtu ówczesnej dokumentacji wyraźnie wynika, że głównym inspiratorem i reżyserem zdarzeń, które zadecydować miały o dalszych losach powstania, był nie Henryk Łubieński, ale właśnie jego szef - minister przychodów i skarbu Królestwa, Franciszek Ksawery książę Drucki-Lubecki. Możliwe, że pierwsze kroki Łubieński poczynił samodzielnie, że z własnej inicjatywy starał się dla Banku o straż wojskową, że zapewnił dostawę żywności na czas ewentualnego oblężenia gmachu przez powstańców, że przedsięwziął jeszcze parę innych tego rodzaju czynności zapobiegawczych. Kiedy jednak przyszło do decydowania o sprawach zasadniczych, nie mogło się to obyć bez księcia-ministra. Załamanie nerwowe zbolałego ojca nie musiało trwać długo. Ze źródeł kronikarskich wiadomo, że już około godziny dziewiątej wieczorem, a więc mniej więcej w tym czasie, kiedy powracający z Łazienek podchorążowie zbliżali się do Arsenału, a Wincenty Krasiński na czele szaserów gwardii cwałował w stronę Belwederu, książę minister przejął reżyserię dramatu w swoje ręce. Pałac Corazzich na placu Bankowym stał się od tej chwili głównym ośrodkiem dyspozycyjnym historycznych zdarzeń. Do mieszkania ministra skarbu zbiegano się ze wszystkich stron po wiadomości, rady i rozkazy. Pojawiał się tam co pewien czas adiutant Konstantego Władysław Zamoyski, utrzymujący łączność między Belwederem a miastem; gromadzili się wokół swego szefa członkowie "partyi Bankowej": Konstanty Wolicki, Ignacy Bolesta i hrabiowie Łubieńscy; szukał ratunku u Lubeckiego spostponowany przez tłum obrońca starego porządku generał Staś Potocki; nawet niektórzy przywódcy liberalnej opozycji zaglądali do swego sztandarowego przeciwnika, by wysondować jego pogląd na sytuację. Lubecki każdemu przybyszowi z miasta zadawał jedno i to samo niespokojne pytanie: chciał wiedzieć, czy powstańcy utworzyli już swój własny rząd? Odpowiadano mu na różne głosy, że nic takiego jeszcze nie nastąpiło. Że "prąd powstania rozprysnął się, utonął w zgorączkowanych szeregach wojska i tłumach ludu..." Że podchorążowie daremnie usiłują namówić na przyjęcie buławy powstania spotykanych na ulicy generałów. Że "nawa pchnięta została na morze i burze z ochoczymi majtkami, ale bez sternika..." Po uważnym wysłuchaniu wszystkich doniesień książę-minister miał powiedzieć z ulgą: "Jeżeli tak, to temu można i trzeba zaradzić". Po czym energicznie zabrał się do działania. Prawdopodobnie nie wcześniej, lecz wtedy dopiero Henryk Łubieński został wysłany z odpowiednimi instrukcjami do prezesa rady administracyjnej. Możliwe zresztą, że również sam Lubecki udał się tam z panem Henrykiem jego słynnym żółtym koczem, powożonym przez dawnego stangreta księcia Poniatowskiego: znanego i szanowanego w całej Warszawie "pana Józefa". Wykorzystując autorytet historycznego woźnicy jako ochronę przed natarczywością "rozpasanego motłochu", Henryk Łubieński w ciągu następnej godziny zwoził do pałacu Branickich (a nie do pałacu Bankowego, jak utrzymuje Tomasz Wentworth) skompromitowanych członków rady administracyjnej. Tam właśnie, na nocnym zebraniu rady, dokonał się "cud Lubeckiego". Zdecydowanie nieprzychylni "rewolucyi" i drżący ze strachu przed Mikołajem i Konstantym ministrowie starego rządu, z których przynajmniej połowa znajdowała się na powstańczych "czarnych listach", odważyli się na rzecz niesłychaną: samowolnie (tzn. bez uzyskania zgody króla) przybrali do swego grona najpopularniejsze osobistości w Warszawie w rodzaju Chłopickiego i Niemcewicza, aby zgodnie z koncepcją księcia-ministra narzucić się powstaniu w charakterze rządu rewolucyjnego. Myśl Lubeckiego była prosta: przechwycić tych właśnie ludzi, których pragnęli widzieć na swym czele powstańcy, i pod osłoną ogólnie szanowanych nazwisk wtłoczyć się w próżnię, której zapełnić nie chcieli czy nie umieli rewolucjoniści. Wytyczne szefa z żelazną konsekwencją realizował jego sztab, w którym główną rolę odgrywał najruchliwszy z Łubieńskich. Żółty koczyk z panem Józefem na koźle znowu był w ruchu. Emisariusze ministra: Henryk Łubieński oraz wspólnik wielu jego interesów handlowych Konstanty Wolicki - uganiali się po rozbrzmiewającej wystrzałami i "wrzącej rewolucyą" stolicy za "przybranymi członkami" rady administracyjnej. Patriotyczni, lecz przeciwni powstaniu, ulubieńcy Warszawy, którzy przedtem z oburzeniem odrzucali wszelkie zaproszenia ze strony powstańców, bez wahania podporządkowali się planom niepopularnego "człowieka mocnej ręki". Sędziwy Niemcewicz pozwolił się w środku nocy wyciągnąć z wygodnego łóżka; dawny szwoleżer napoleoński, dymisjonowany generał Ludwik Pac, chociaż miał osobiście z Lubeckim na pieńku, również posłuchał jego wezwania. Podobnie zachowali się inni wybrańcy. Kłopot był tylko z dymisjonowanym generałem Chłopickim. Daremnie żółty koczyk rozbijał się za nim po całej Warszawie, daremnie stangret Józef rozpytywał o niego wszystkich znajomych woźniców. Wiadomości były sprzeczne i mylące. Dorożkarze z Krakowskiego Przedmieścia mówili, że Chłopicki walczy przy Arsenale. Przy Arsenale zaręczano natomiast - że "uciera" się z szaserami Krasińskiego na Krakowskim Przedmieściu. Prawda przedstawiała się zupełnie inaczej. Uwielbiany przez warszawian bohater wojen napoleońskich, nieprzejednany antagonista "baletmistrza z placu Saskiego" - od pierwszej chwili odniósł się do przewrotu lekceważąco i niechętnie. Wieczór 29 listopada spędzał w teatrze. Kiedy wdarł się tam oddział powstańczy i jego dowódca podał "wybrańcowi narodu" swoją szablę ze słowami: "Generale, pomagaj nam! Teraz czas!" - Chłopicki odrzekł krótko: "Dajcie mi spokój. Idę spać!" A towarzyszącemu mu przyjacielowi dorzucił w formie komentarza: "Półgłówki zrobili burdę, którą wszyscy ciężko przypłacić mogą. Mieszać się do tego nie należy, ażeby więc wbrew woli nie być wciągniętym w to głupstwo, najbliżej mamy kwaterę pułkownika Sobieskiego w Ministerium Wojny, tam pójdziemy poczekać bezpiecznie, bo to się niedługo skończy". I zaszył się w przyjacielskiej kwaterze tak skutecznie, że koledzy z powstańczego rządu ujrzeli go nie wcześniej niż 30 listopada wieczorem. W tym czasie gdy żółty koczyk Henryka Łubieńskiego dowoził do pałacu Branickich kandydatów na nowych ministrów, książę Lubecki udał się w towarzystwie księcia Czartoryskiego do Belwederu, aby uzyskać od cesarzewicza oficjalną zgodę na swój plan oswojenia "rewolucyi". Delegaci rady administracyjnej zastali Konstantego w "największym pomieszaniu". Złożyli mu raport o sytuacji w mieście, on kazał im oglądać pałacowe zwierciadła, potrzaskane przez belwederczyków. "Voila vos hauts faits!" (Oto wasze wzniosłe uczynki!) - Kiedy tłumaczyli, że przybranie do rady "mężów mających miłość w narodzie" było konieczne dla zapewnienia pokoju - cesarzewicz słuchał ich z na wpół błędnym okiem. Dopiero co generał Staś domagał się od niego "zmiatającej wszystko szarży szwadronów", a generał Gerstenzweig, dowódca artylerii rosyjskiej, błagał na klęczkach o pozwolenie na bombardowanie Warszawy. Baletmistrz z placu Saskiego odmówił tamtym, bo bał się wojny. Ale i w sprawie pokoju, proponowanego przez polskich książąt, zgłosił całkowite desinteressement. "Róbcie, co chcecie - powiedział delegatom rady administracyjnej. "Je ne dis ni oui, ni non ". I powtarzał im te słowa po wiele razy. Utworzenie nowego rządu nie uzyskało więc oficjalnej aprobaty wielkorządcy; niemniej było już faktem dokonanym. Rano 30 listopada rada administracyjna w swoim nowym składzie postanowiła przenieść się z pałacu Branickich do chronionego przez wojsko pałacu Bankowego. Formalną propozycję w tej sprawie zgłosił jeden z "członków przybranych" senator wojewoda Michał książę Radziwiłł. Bezpośrednim powodem, skłaniającym rząd do zmiany siedziby, był widok uzbrojonego pospólstwa, gromadzącego się na dziedzińcu pałacu Branickich i wydającego niezrozumiałe okrzyki. Obecny na posiedzeniu kasztelan Leon Dembowski zapamiętał, że tłumowi, który "znaglił Radę do udania się w bezpieczniejsze miejsce" przewodził bliski człowiek Łubieńskich - fabrykant Filip Girard, "dawny oficer wojsk francuskich, ten sam, który wynalazł machinę do przędzenia lnu, za którą jego rodzina później otrzymała obiecane przez Napoleona 1 milion franków nagrody"*. (* Philippe Girard [1775-1845] - założyciel Żyrardowa na terenie należącej do Łubieńskich Woli Guzowskiej - próbował wraz z bratem i synem utworzyć w czasie powstania posiłkowy legion francuski. Udaremnił to przedsięwzięcie konsul królestwa Francji w Warszawie, pan Durand.) Przeprowadzka rady administracyjnej do Banku Polskiego przybrała charakter demonstracji patriotycznej. Opis jej, sporządzony "na gorąco" przez Niemcewicza, zachował się w jego dziennikach. Członkowie rady przemaszerowali z Nowego Światu na plac Bankowy pieszo (żółty koczyk nie miał tam już nic do czynienia), towarzyszyły im tłumy warszawian rozentuzjazmowane widokiem rewolucyjnego rządu, przystępującego do działania. Członkowie rady niezupełnie podzielali ów nastrój. "Przebóg, co to za prawdziwie rewolucyjna procesya... - zżymał się zasapany jeszcze Julian Ursyn - porwano mię pod pachy i prowadzono; najniższy, byłem najwyższym; nie wiem, dlaczego te względy; żeby wiedziano, jak ja wocyferacyi, pijaństwa, rozhukanego ludu nie lubię, oszczędzono by mi tych honorów..." Wkrótce potem na ulicach poczęto rozklejać i rozdawać odezwy "zrewolucjonizowanej" rady administracyjnej. Tekst orędzia, uchwalonego jeszcze w pałacu Branickich, odbito w drukarni Banku Polskiego i prawdopodobnie nie kto inny, tylko Henryk Łubieński czuwał nad jego akuratnym wydrukowaniem i rozpowszechnieniem wśród publiczności. W historycznej odezwie odnajduje się jakby echa przerażonego okrzyku, którym bracia Łubieńscy powitali wybuch powstania. "Polacy - zwracał się do społeczeństwa pierwszy rząd powstańczy - równie smutne jak niespodziewane wypadki wczorajszego dnia i nocy spowodowały Rząd do przybrania do grona swojego obywateli znanych ze swych zasług i do odezwania się do was. Wks. Cesarzewicz wojskom rosyjskim wszelkiego działania wzbronił, gdyż sądzi, że rozdwojone umysły Polaków Polacy sami skojarzyć powinni. Czy Polak we krwi bratniej ma broczyć dłoń swoją? Chcielibyście dać światu widok dla kraju największego nieszczęścia, domowej niezgody? Własnym umiarkowaniem jedynie ocalić się możecie od pogrążenia się w przepaści nad którą stoicie. Wróćcie zatem do porządku i spokojności, a wszelkie uniesienia niech przeminą z nocą, która je pokrywała. Pamiętajcie na przyszłość drogiej a tylu nieszczęściami skołatanej Ojczyzny - oddalcie wszystko, co by mogło narazić nawet samo jej istnienie. Do nas będzie należało dopełnić powinności naszej w zabezpieczeniu bezpieczeństwa ogólnego, w poszanowaniu praw i konstytucyjnych swobód krajowych". Była to ta sama odezwa, którą kronikarz życia stołecznego Tymoteusz Lipiński oglądał rankiem 30 listopada, przyklejoną na murach domów - ta sama, którą oficerowie powstańczy oburzeni jej antypowstańczą treścią darli na strzępy i wdeptywali w błoto. Tegoż dnia, w wyniku uchwał powziętych na inauguracyjnym posiedzeniu rządu w "Sali Sesyonalnej" Banku Polskiego, klan Łubieńskich uzyskał pierwszą reprezentację we władzach powstańczych. Hrabia Tomasz Wentworth w swojej książce pt. Henryk Łubieński i jego bracia poświęca sporo miejsca temu historycznemu wydarzeniu. "W mieście panowała, a raczej wrzała rewolucya. Żadnej władzy, żadnej komendy widać nie było. Policya wykonawcza nie była najprzód dość liczną, ażeby się ludowi oprzeć zdołała. Nie otrzymywała zresztą żadnego rozkazu, bo jej naczelnik Wice-Prezydent miasta Mateusz Lubowidzki był zakłuty w Belwederze. Wojska, które na pierwszy alarm udały się na wskazane im zawczasu posterunki, nie otrzymywały także od Naczelnego Wodza, Wielkiego Księcia Konstantego, ani od żadnego z podwładnych mu Jenerałów, żadnego rozkazu. Przywrócenie porządku, spokoju i bezpieczeństwa w mieście było, że tak powiem, najpilniejszą potrzebą chwili. Członkowie Rady Administracyjnej nie wiedzieli co robić. Oglądali się jedni na drugich, Henryk Łubieński do Rady naturalnie nie należał, ale jako gospodarz miejscowy, obowiązany myśleć o zaspokojeniu potrzeb i możliwych wygód zebranych w Banku osób, musiał się im ciągle na oczy nasuwać. Wszyscy się też na niego oglądali. Oczywiście potrzeba było mianować nowego Wice-Prezydenta miasta. Kogo na to miejsce wyznaczyć? >>Hrabio Henryku, czy by Jenerał Łubieński przyjął tę nominacyę?<< >>Przyjmie, ręczę<<. Ale jaką tu siłę dać mu do dyspozycyi? Policya wykonawcza nie dosyć liczna, a potem lud >>salcesonów<< (tak wtenczas policyantów nazywano) nie lubi. Jakby się ich wyprowadziło na ulicę to by dało powód do nowych awantur. Potrzeba naprędce uorganizować gwardyę narodową. Pan Piotr Łubieński organizował ją za czasów Księstwa Warszawskiego. >>Hrabio Henryku, czy Hrabia Piotr podejmie się tego?<< >>Każdy z moich braci jest zawsze gotów służyć krajowi i wykonywać rozkazy Rządu<<. Nazajutrz Jenerał Tomasz Łubieński objął urzędowanie w Ratuszu, a Piotr Łubieński wyruszył przywracać porządek na ulicach miasta, na czele zebranego naprędce zastępu ludzi dobrej woli, uzbrojonych czem kto miał i odznaczających się kokardami białemi, które u Piotrowej Łubieńskiej i u mojej matki spinano. Ja byłem zbyt młody, ażeby do tej kohorty należeć, ale pamiętam, z jaką zazdrością patrzałem na starszego mojego brata Edwarda, wychodzącego na tę ekspedycyę z jakąś szabliną przypasaną do boku i kieszeniami opakowanemi bułkami z masłem, któremi go troskliwa matka nasza zaopatrzyła". Nadzwyczaj sugestywne są te "bułki z masłem", którymi pani Henrykowa Łubieńska - wnuczka (przez matkę) targowiczanina Szczęsnego Potockiego, a córka Jana Potockiego, autora Rękopisu znalezionego w Saragossie - "opakowywała" kieszenie syna, młodocianego członka powstańczej Straży Bezpieczeństwa. Tego rodzaju konkrety uintymniające historię, odnaleźć można tylko w źródłach rodzinnych. Niemniej samo wprowadzenie Łubieńskich do władz powstańczych przedstawione jest przez hrabiego Tomasza Wentwortha niezupełnie ściśle i jego opis nie zgadza się z dokumentacją bardziej obiektywną. W rzeczywistości odbyło się to inaczej. W dniu 30 listopada wprowadzono do władz jedynie Piotra Łubieńskiego. I nastąpiło to nie dzięki obecności na sali obrad hrabiego Henryka, lecz w wykonaniu ogólnie przyjętej zasady przywracania urzędów ludziom, którzy dobrze się na nich spisywali w czasach przedkongresowych. Tak więc po ucieczce z Warszawy skompromitowanego prezydenta miasta Karola Fryderyka Woydy rada administracyjna powołała na jego miejsce powszechnie szanowanego staruszka Stanisława Węgrzeckiego, który pełnił funkcje prezydenta Warszawy jeszcze podczas insurekcji kościuszkowskiej, a następnie w latach Księstwa Warszawskiego. Na tej samej zasadzie organizację milicji municypalnej powierzono Piotrowi Łubieńskiemu, dawnemu dowódcy warszawskiej Gwardii Narodowej (nową milicję nazwano zrazu Strażą Bezpieczeństwa, aby nie stwarzać pozorów, że czerpie się wzory z gwardii narodowych, istniejących w rewolucyjnym Paryżu i w powstańczej Brukseli). Natomiast następcą rzekomo zabitego w Belwederze wiceprezydenta Mateusza Lubowidzkiego rada administracyjna mianowała początkowo nie Tomasza Łubieńskiego, lecz jednego z dyrektorów Banku Polskiego: byłego pułkownika Ignacego Bolestę, wsławionego walkami na San Domingo. Czy to jednak, że trzymanie w ryzach powstańców warszawskich wymagało odmiennych kwalifikacji niż pacyfikowanie powstańców murzyńskich na San Domingo, czy też że przedsiębiorczemu klanowi Łubieńskich zależało na całkowitym opanowaniu władz miejskich - dość, że wiceprezydentura pułkownika Bolesty nie trwała nawet 24 godziny. Następnego dnia (1 grudnia) do rady administracyjnej zgłosiła się deputacja "Kupców i Obywateli Stolicy" (nieprzypadkowym chyba trafem złożona z samych klientów Domu Handlowego "Bracia Łubieńscy i Spółka") z prośbą o mianowanie wiceprezydentem miasta Tomasza hrabiego Łubieńskiego. Rząd przychylił się "do żądania opinii publicznej" i najstarszy z braci Łubieńskich wkroczył tryumfalnie do ratusza. Znanego z uczciwości, ale pozbawionego zdolności organizacyjnych pułkownika Bolestę przeniesiono do resortu zaopatrzenia ludności, aby jego powszechnie szanowanym nazwiskiem osłonić działalność faktycznego kierownika tego resortu - Henryka Łubieńskiego. Trzej bracia Łubieńscy: Tomasz, Piotr i Henryk - krzepko ujęli w swe ręce ster władzy wykonawczej, podciągając za sobą wzwyż pozostałych braci oraz cały tłum dalszych krewnych, powinowatych, przyjaciół i adherentów klanu. Warto tu dla przykładu podać, że 3 grudnia 1830 roku komendantem placu w Warszawie mianowany został słynny szwoleżer napoleoński, bohater spod Arcis-sur-Aube, podpułkownik (później generał) Ambroży baron Skarżyński - druh i powinowaty braci Łubieńskich, zwerbowany przez nich na krótko przed powstaniem do pracy w Banku Polskim. I tu muszę sobie pozwolić na małą dygresję osobistą. Jednym ze "świętych obrazów" moich lat szkolnych był znany mi z albumu ikonografii napoleońskiej piękny portret konny pędzla Januarego Suchodolskiego, przedstawiający pułkownika Ambrożego Skarżyńskiego w kampanii francuskiej 1814 roku. Ten wspaniały jeździec, w strojnym mundurze i zbakierowanej z fantazją szwoleżerskiej czapie, wyprostowany dumnie a zarazem niedbale na siwym roztańczonym arabie, uosabiał wówczas dla mnie cały urok legendy napoleońskiej i wydawał mi się piękniejszy nawet od księcia Józefa. Dlatego z bardzo mieszanymi uczuciami czytałem dokument, jaki pokazywał mi niedawno w swoich zbiorach rodzinnych pan inżynier Wiesław Skarżyński z Warszawy - potomek w prostej linii generała Ambrożego. Było to pismo z pierwszych dni powstania listopadowego. Na grubym szarym papierze dwa krótkie teksty, wypisane własnoręcznie przez najwyższych przedstawicieli władz powstańczych. "Za odebraniem ninieyszego rozkazu W-ny Skarżyński mianowany Komendantem Placu miasta Warszawy obeymie obowiązki przeznaczenia swego... d. 2 grudnia 1830. Jenerał Chłopicki". I bezpośrednio pod tym: "Wydział Wykonawczy Rady Administracyjnej Królestwa uwalnia p. Ambrożego Skarżyńskiego od obowiązków Jego w Banku i poleca wykonanie rozkazów Jenerała Chłopickiego. Warszawa 2 grudnia 1830. Senator Woiewoda Prezydujący A. J. Czartoryski". Bardzo dużo czasu upłynęło od chwili, kiedy po raz ostatni oglądałem młodymi oczami portret Ambrożego Skarżyńskiego w albumie napoleońskim; zupełnie inaczej - mniej odświętnie - patrzę już dzisiaj na historię i na szwoleżerów gwardii, a przecież niełatwo mi było przyjąć do wiadomości fakt, że bajeczny jeździec z portretu Suchodolskiego - w kilkanaście lat po bitwie pod Arcis-sur-Aube i po ocaleniu cesarza - pracował jako urzędnik w banku. Z chwilą dojścia do władzy "żelaznej gwardii" ministra Lubeckiego powstanie wkroczyło w nową fazę. Rewolucyjna strategia walki, zapoczątkowana w Łazienkach przez Wysockiego i Nabielaka, ustąpiła miejsca konserwatywnej polityce "zbrojnej ugody" - sprowadzającej się do bezwzględnego tłumienia rewolucyjnego nurtu powstania, przy jednoczesnych zabiegach o stworzenie możliwie najkorzystniejszych warunków dla bezkrwawego zażegnania konfliktu z caratem. Eks-szwoleżer Tomasz Łubieński - powstańczy wiceprezydent Warszawy, późniejszy minister spraw wewnętrznych i policji w Rządzie Narodowym - uchodził za jednego z najwierniejszych wykonawców polityki partii bankowej. "Ten Tomasz Łubieński, ta prawa ręka Lubeckiego - pienił się przeciw niemu, nienawidzący całego klanu >>pobożnych spekulatorów<<, Maurycy Mochnacki - to żywa uosobiona kabała kontrrewolucyjna". - Ze strony radykalnego przywódcy romantyków warszawskich, który już podczas Nocy listopadowej zyskał sobie u przerażonych nobilów stołecznych przydomek "polskiego Robespierre'a", te gwałtowne ataki na arystokratycznego wiceprezydenta były całkowicie zrozumiałe. Tomasz Łubieński, sprawujący w początkach powstania wraz ze swymi braćmi faktyczne rządy w Warszawie, rzeczywiście odegrał decydującą rolę w poskromieniu "rozkołatanych" mas plebejskich i w zahamowaniu "rewolucyi" - takiej przynajmniej, jakiej pragnął Mochnacki. Ale czytelnikom tej opowieści nie może wystarczyć do wyrobienia sobie sądu o działalności powstańczej dawnego szefa pierwszego szwadronu szwoleżerów jeden gniewny okrzyk jego przeciwnika politycznego - choćby tak wybitnego jak Maurycy Mochnacki. Tomasza Łubieńskiego znamy od bardzo dawna. Dzięki jego zamiłowaniu do pisania listów mieliśmy możność przypatrywać mu się z bliska w najrozmaitszych sytuacjach życiowych. Byliśmy świadkami jego zwycięstw i porażek, pozwalał nam się domyślać swoich osobistych dramatów i kłopotów rodzinnych. Pamiętamy go jeszcze z kampanii napoleońskich, kiedy w Hiszpanii i Austrii szarżował na czele lekkokonnych, a potem w odwrocie spod Moskwy jako pierwszy z Polaków forsował wpław Berezynę; i z niemieckich kurortów, gdzie leczył się później z wojennych ran i reumatyzmów, i z balów w pałacach zagranicznych królów i książąt; i z gospodarczego "kłopotarstwa" w Rejowcu, gdzie osobiście doglądał racjonalnego "gnojenia" pól; i z wystąpień sejmowych, przeważnie nieefektownych, lecz zawsze rozsądnych, podbudowanych solidną znajomością rzeczy; i z nocy spędzanych w warszawskich drukarniach przy odbijaniu pierwszej emisji listów zastawnych Towarzystwa Kredytowego; i z seansów głośnego czytania poezji Byrona u pani Jaraczewskiej w Borowicy; i z pełnych poświęceń partii "wiska" przy łóżku umierającej na raka starej księżnej Jabłonowskiej. I jeszcze z wielu, wielu innych ważnych i nieważnych okoliczności, w których eks-szwoleżer występował zawsze jako żywy człowiek, w całym bogactwie swoich rozlicznych zalet, przykrych wad i irytujących śmiesznostek. Nie wszystkie uczynki pana Tomasza budziły nasz zachwyt, nie ze wszystkimi jego poglądami mogliśmy się godzić. Zawsze jednak staraliśmy się wnikać w jego rzeczywiste intencje i rozumieć warunki wpływające na jego postępowanie. Taki długotrwały intymny stosunek z bohaterem do czegoś obowiązuje. Trudno więc w dramatycznych dniach warszawskiej "rewolucyi" widzieć w nim jedynie "uosobioną kabałę kontrrewolucyjną", jak chce Mochnacki. Trzeba raz jeszcze z rodzinnej korespondencji Łubieńskich wywołać żywego pana Tomasza w całej jego psychofizycznej złożoności: z jego męczącą, buchalteryjną pedanterią i szerokimi horyzontami erudyty i statysty, z jego zaściankową bigoterią, a jednocześnie z uwielbieniem dla najnowszych zdobyczy postępu, z jego imponującym instynktem społecznika i wrażliwym sumieniem obywatelskim obok zadziwiającej umiejętności łączenia dobra powszechnego z interesami własnego domu. Niech eks-szwoleżer sam zda nam sprawę ze swego udziału w wydarzeniach powstańczych, niech sam odpiera zarzuty Mochnackiego, bądź też niech swymi listami sam jego opinię przypieczętuje. Znamy pana Tomasza na tyle dobrze, że potrafimy odróżnić, kiedy mówi zupełnie szczerze, kiedy "dyplomatyzuje", a kiedy prawdę stara się ukryć w nieco nudnawych meandrach swego stylu. Mamy zresztą do dyspozycji cały arsenał innych źródeł historycznych, możemy więc w każdej chwili poddawać jego wypowiedzi odpowiedniej korekcie lub też uzupełniać je obiektywnym komentarzem. Nie grozi nam bezkrytyczne poddanie się ideologii klanu "pobożnych spekulatorów". Swój drugi list "powstańczy" do Guzowa wysłał generał Łubieński rankiem 4 grudnia 1830 roku: "Drogi Ojcze. W Bogu tylko nadzieja, gdyż nie widzę, żeby ludzie powołani do steru nowego naszego rządu mieli zdolność wyrównującą trudnym okolicznościom, w których się kraj znajduje, żeby przynajmniej zdolność się okazywała pomiędzy tymi, którzy się cisną na ich miejsca... ale i tego nie widzę. Lękam się bardzo więc, żeby w momencie najważniejszym może dla naszego kraju kierunek naczelny nie niweczył tego wszystkiego, co by mogło być dopełnione do zapobieżenia, a przynajmniej zmniejszenia nader niebezpiecznego położenia, w jakim się ten kraj znajduje. Albowiem jeżeli to powstanie ma tylko miejsce w Królestwie Polskim teraźniejszym, to wkrótce zalani będziemy hufcami nieprzyjacielskimi bez sposobu bronienia się skutecznego, jeżeli zaś rozciągnie to się i na prowincye dawne polskie, to by mogło z tego wszystkiego wypłynąć jakie dla kraju dobro. Ale to zawsze w ręku Opatrzności i od nas nie zawisło... Nam tylko pozostaje tak wszystko urządzać, żeby zachować godność narodową, nadając temu, co od nas zależy, ten porządek, tę karność, które siłę stanowią. A że nie widzę wcale, żeby do tego dążono, obawiam się zupełnego rozprężenia. Daj Boże, żeby powołani byli do steru Rządu Obywatele silni z charakterem, którzy by się temu zupełnie oddali, zapominając o wszystkich osobistych interesach. Cały zajęty tą smutną postawą naszego kraju nie mogę o niczym innym myśleć ani się od tego oderwać, skoro tylko myśl moja zostaje wolna od bieżących zatrudnień, do których mnie powołują powierzone mi zajęcia. Przytem ciągłą mam gorączkę pomimo lekarstw, które zażywam. Wczoraj za poradą poczciwego Malcza* (* Znany lekarz warszawski doktor Wilhelm Malcz był domowym "konsyliarzem" Łubieńskich.) wziąłem kąpiel, która mnie momentalnie dobrze zrobiła". Widać, że generał pisał ten list w złym nastroju. Pesymizm wiejący z każdego słowa, nieufność do rządu istniejącego i jeszcze większa do jego ewentualnych następców, lęk przed całkowitym rozprzężeniem życia społecznego, wołanie o dopuszczenie do władzy "obywateli silnych z charakterem" - wszystko wskazuje na to, że autor listu miał jeszcze świeżo w pamięci zdarzenia polityczne ostatnich paru dni. Był to denerwujący okres dla stronników Lubeckiego. Rewolucja chwyciła się za bary z kontrrewolucją albo też, jak widział to sam pan Tomasz: anarchiczna ultrarewolucja usiłowała zakłócić prawidłowy rozwój rewolucji "porządkowanej" przez braci Łubieńskich. Przywódcy spisku powstańczego, którzy 29 listopada wypłoszyli Konstantego z Belwederu, a w północnej części miasta uratowali powstanie przez przyciągnięcie do niego mas plebejskich - nie mogli biernie patrzeć na to, że na miejsce obalonej przez nich władzy wciska się Lubecki ze swoimi ludźmi, że dokonuje się "nowy rozbiór Polski między braci Łubieńskich". Nie dali się zwieść tym, że 1 grudnia rada administracyjna, pod naciskiem obecnych w stolicy członków sejmu, poddała się dalszemu "zrewolucjonizowaniu" i usunęła ze swego grona ludzi najbardziej skompromitowanych w rodzaju generała Ksawerego Kosseckiego, generała Rautensztraucha czy "ministra zaciemnienia publicznego" Stanisława Grabowskiego, przybierając w ich miejsce popularnych "dygnitarzy opinii" z bożyszczem całej postępowej młodzieży, Joachimem Lelewelem na czele. Przenikliwy Mochnacki i jego towarzysze polityczni doskonale jednak rozumieli, że ten pozornie zrewolucjonizowany rząd przemawiający do narodu w imieniu cesarza-króla i poddany wpływom tak niewątpliwych zwolenników Mikołaja jak ministrowie Lubecki i Mostowski - nadal będzie czynił wszystko, aby "zatrzymać rewolucyę". Zdecydowali się tedy na przeciwuderzenie. Zdaniem wielkiego publicysty i historyka powstania Maurycego Mochnackiego Piotr Wysocki już w pierwszych godzinach Nocy listopadowej - kiedy wracał z Łazienek, "farbując swą drogę krwią nieprzyjaciół" - winien był "udać się na ratusz, ogłosić rząd rewolucyjny i wziąć w swoje ręce komendę nad wojskiem". Ale Wysocki nie odważył się na stworzenie "rządu podporuczników i gazeciarzy", słusznie chyba mniemając, że takiemu rządowi niełatwo podporządkowałoby się wojsko i społeczeństwo. W dwa dni później - kiedy w pałacu Bankowym zasiadła już legalna władza, uformowana według recepty Lubeckiego - nie podjętą przez Wysockiego inicjatywę przejęli cywilni przywódcy spisku powstańczego. "Do szukania ratunku na tej niebezpiecznej anarchicznej drodze - usprawiedliwia się sam Mochnacki - zmusiło spiskowych jedynie wielkie niebezpieczeństwo, na które wpływ ministra skarbu w radzie administracyjnej, poparty przez tyle znakomitych osób, narażał stolicę, sprawę, wojsko, przyszłość całego kraju". Wieczorem 1 grudnia 1830 roku, kiedy wiceprezydent Tomasz Łubieński "instalował" na ratuszu warszawskim nową radę municypalną, starannie dobraną z grona klientów domu handlowego "Bracia Łubieńscy i Spółka", do sali Ratuszowej, wypełnionej przeważnie bogatym mieszczaństwem, wtargnęła grupa radykalnych działaczy powstańczych, prowadząc za sobą tłum swoich stronników. Przewodzili najściu pierwszoplanowi autorzy Nocy listopadowej - młodzi dziennikarze: Ludwik Nabielak, Ksawery Bronikowski, Maurycy Mochnacki oraz popularny wśród ludu stolicy adwokat Józef Kozłowski. Generał Łubieński znał tych ludzi od dawna, i to z jak najgorszej strony; oni to przecież swoimi pismami i przemówieniami wywierali zgubny wpływ na kształtowanie się poglądów politycznych generalskiego jedynaka, akademika Leona, zakłócając przez to spokój domowy w pałacu Łubieńskich; oni zmusili ojca do rozstania się z synem; oni byli tymi "wichrzycielami", na których pan Tomasz uskarżał się tak często w listach do Guzowa w niespokojnych latach 1828-1829. Teraz wkraczali na ratusz jako emisariusze anarchicznej ultrarewolucji, aby przeszkodzić powstańczemu wiceprezydentowi w zbożnej pracy nad "zaprowadzeniem nazad przewróconego porządku". Byli wrogami Łubieńskich i Łubieńscy musieli ich zwalczać. Pomimo najenergiczniejszych protestów pana Tomasza, pomimo rozpaczliwych zaklęć, a nawet łez staruszka prezydenta Węgrzeckiego, który błagał, aby w chwili dla kraju tak trudnej nie rozbijano sił narodu - przybysze uchwalili jednomyślnie "potrzebę utworzenia rewolucyjnego zbrojnego klubu w stolicy... żeby wywrócić rząd, działający w imieniu Mikołaja i zamierzający wejść w układ z nieprzyjacielem... albo w najgorszym razie, jeżeliby się to (wywrócenie) nie udało, zmusić ten rząd nawet siłą do przybrania wyraźnego charakteru rewolucyjnego" (relacja Mochnackiego). Klub nazwano "Towarzystwem Patriotycznym", nawiązując w ten sposób do tradycji dawniejszych spisków niepodległościowych. Prezesem okrzyknięto nieobecnego Joachima Lelewela, "aby mu dać sposobność wycofania się z zasadzki i naprawienia pierwszego błędu, który popełnił" (kilka godzin wcześniej Lelewel zgodził się przyjąć wybór do rady administracyjnej). Tomaszowi Łubieńskiemu nie udało się zapobiec powstaniu na ratuszu "nielegalnego" ośrodka rewolucyjnego, a brat wiceprezydenta Piotr Łubieński ze swoją Strażą Bezpieczeństwa nie zdołał przeszkodzić akcji mobilizacyjnej, rozwiniętej przez klubistów. "Noc całą i dzień przeznaczono na agitację wśród ludu - pisze historyk Towarzystwa Patriotycznego Edmund Oppman - na uświadomienie szerszych warstw i urobienie wśród nich opinii, przychylnej klubowi. Inicjatorzy Towarzystwa rozbiegli się po różnych dzielnicach w celu przygotowania gruntu dla swych planów". Następnego dnia po południu w salach Redutowych teatru na placu Krasińskich odbyło się walne zebranie Towarzystwa. Ściągnięto na nie przeszło tysiąc osób, głównie inteligencji i rzemieślników. Zaufani członkowie klubu, umiejętnie porozsadzani wśród publiczności, przyczyniali się do wytwarzania i podtrzymywania odpowiedniej atmosfery. "Sali nie oświetlono należycie, postawiono tylko kilka świec. Większość uczestników była uzbrojona, co nadawało zebraniu groźny odcień". Do spotęgowania nastroju przyczyniała się także świadomość, że rewolucyjny wiec obraduje naprzeciwko pałacu, w którym przed dwoma laty sądzono przywódców dawnego Towarzystwa Patriotycznego. Organizatorom wiecu sprzyjała atmosfera niepewności i trwogi, panująca w stolicy. Sytuacja polityczno-militarna przedstawiała się ciągle niejasno i trudno było przewidzieć dalszy rozwój wydarzeń. Na przedpolu Warszawy, na Wierzbnie, obozował wielki książę Konstanty z poważnymi siłami rosyjskimi i polskimi - i w każdej chwili mógł uderzyć na miasto. Powstanie nie było jeszcze oficjalnie uznane za sprawę całego narodu. Po ulicach snuły się tysiące uzbrojonych "partyzantów rewolucyi", ale nie wiedziano, czy ruch stołeczny rozprzestrzeni się także na resztę kraju. Wiedziano natomiast, że rada administracyjna wysłała tego dnia do Wierzbna czterech swoich czcigodnych przedstawicieli (Czartoryskiego, Lubeckiego, Lelewela i Władysława Ostrowskiego) na rokowania z cesarzewiczem. Ludzie byli niespokojni i zdezorientowani: chcieli dowiedzieć się prawdy o czekającym ich losie. Podniecała umysły przygotowana specjalnie na ten dzień i przekazywana z rąk do rąk drukowana odezwa, podpisana przez Maurycego Mochnackiego. "Od lat piętnastu przed naszymi oczami, w obliczu narodu, codziennie prawie konstytucja gwałcona jest i nadwerężona w sposób przynoszący hańbę ludowi i tym, którzy go uciskali - wołał do mieszkańców Warszawy polski Robespierre. - Rozmnożyli się u nas wyniośli satrapowie świadomi intryg, stroiciele kabał, dalekim upominkiem na złe przywodzili serca mało statku mające. Mieliśmy służalców, co nam rozkazywali; mieliśmy podszczuwaczów, którzy naród polski i cesarzewicza dla własnego zysku utrzymywali w rozdzieleniu wzajemnym i nienawiści; mieliśmy fakcjonistów i partyzantów na wysokich urzędach i w wojsku na pierwszych stopniach; mieliśmy szpiegów, którzy dobrą wiarę między uczciwymi Polakami i wzajemne zniszczyli zaufanie... Grosz publiczny marnowano i rozkradano; ścieśniano edukację narodową; lud biedny uciśniony przywieść chciano ku ostatniej ciemnocie... Administracja ostatni krwawego potu zarobek wyciskała od obywatela i rolnika. Pełno było nadużyć, wszędzie pełno sromoty i hańby. Różne zanosiliśmy o to skargi do tronu, ale nigdy wysłuchanymi nie były. Nareszcie w ostatniej rozpaczy nie mogąc tego wszystkiego przemóc na sobie, podnieśliśmy oręż w dniu 29 listopada 1830 roku, w obronie praw i swobód naszych. Ziomkowie! Bracia!... Walczmy dla usunięcia od rządu ludzi nieudolnych, zaprzedanych; dla porażenia szpiegów, dla pociągnięcia do odpowiedzialności złodziejów; wezwawszy Boga, aby tej słusznej sprawie rozpaczającego narodu pobłogosławił. Walczmy na koniec dla wspierania i utrzymania wojska naszego, które nam tak piękny przykład dało". Odezwa rozgrzała uczestników wiecu. Skoro tylko Bronikowski jako przewodniczący zagaił zebranie, sala jednym głosem poczęła się domagać wystąpienia Mochnackiego. Stanął na trybunie blady, natchniony i mówił przez godzinę, bardziej jeszcze roznamiętniając zebranych swoim "proroczym głosem" i argumentami nie do odparcia. W chwili wybuchu powstania młody przywódca romantyków kończył właśnie swoją książkę o literaturze polskiej, która miała się stać wyrokiem śmierci dla oficjalnych autorytetów literackich, władających warszawskim parnasem. W dwa dni później, stojąc przed tłumem zalegającym salę Redutową, z taką samą nieubłaganą logiką i jasnością widzenia demaskował podwójną grę faktycznego kierownika rządu, ministra Lubeckiego, który "chce być niejako czynnym i nieczynnym", który "myśli, że będzie mógł szyć i pruć jak Penelopa". Bezlitośnie krytykował bierność i kapitulanckie nastroje rady administracyjnej. Uprzytamniał zebranym niebezpieczeństwo wynikające z obecności wojsk Konstantego obok stolicy, tłumacząc jednocześnie, że wypuszczenie cesarskiego brata z Królestwa wyrządziłoby powstaniu niepowetowaną szkodę. "Usta jego (Mochnackiego) buchały płomieniami wymowy, oczy iskrzyły się ogniem uczucia, niekiedy szyderski uśmiech wyrażał pogardę dla tych, co go nie pojmowali". Nie pojmowali go z pewnością bracia Łubieńscy. Trudno ustalić, czy pan Tomasz osobiście uczestniczył w zebraniu w salach Redutowych, czy też zastępowali go tam jego zaufani. Wiadomo natomiast, że Henryk Łubieński sam słuchał wywodów Mochnackiego, a nawet z nimi polemizował. W źródłach historycznych przetrwał jego wymowny okrzyk, streszczający jak gdyby credo ideowe całego klanu. "I ja jestem dobrym Polakiem - wołał pan Henryk do Mochnackiego - ale patryotyzmu w tym kształcie nie pojmuję!" Bo też na ludziach stawiających sobie za cel "zaprowadzenie nazad przewróconego porządku" skóra cierpła, kiedy słuchali, jak młody trybun "rewolucyi" nawoływał zebranych, "aby się zgromadzenie uorganizowało i uznało za nieustającą reprezentacyę ludu warszawskiego, tudzież aby z grona swego wyznaczyło natychmiast deputacyę, udać się mającą do Rady Administracyjnej dla przedłożenia jej imieniem ludu żądań następujących:1) aby się Rada Administracyjna rozwiązała; 2) aby Rząd Tymczasowy był natychmiast postanowiony; 3) aby generał Chłopicki natychmiast otrzymał rozkaz uderzenia na gwardye Carewicza, wzięcia w niewolę jego samego i oddania w zakład polskiemu ludowi..." Następni mówcy przemawiali w podobnym duchu co Mochnacki i uzupełniali jego dezyderaty. Przywódca belwederczyków, redaktor Nabielak domagał się, by rada administracyjna ogłosiła powstanie w całym kraju i uznała za zdrajców wszystkich dowódców polskich, którzy nie połączyli się z ruchem. Adwokat Kozłowski żądał "oddania pod straż" ministrów Mikołaja, a wśród nich księcia Lubeckiego. Mochnacki i jego towarzysze kierowali swe słowa nie tylko do publiczności zgromadzonej w sali Redutowej, lecz również do tysięcy uzbrojonych ludzi, snujących się bez celu po ulicach Warszawy, strzelających w powietrze na wiwat i wyczekujących na hasło do jakiegoś dalszego konkretnego działania. Twórcy powstania pragnęli zapanować nad tą niezorganizowaną, łatwo zapalną masą ludzką, aby przy jej pomocy doprowadzić do rewolucyjnych i nieodwracalnych faktów dokonanych, które raz na zawsze uniemożliwiłyby pojednanie z caratem i podzieliły społeczeństwo na zdecydowanych zwolenników "rewolucyi" bądź jej otwartych wrogów. Bracia Łubieńscy, faktyczni panowie Warszawy, również skupiali najbaczniejszą uwagę na "uzbrojonym motłochu". Oni również pragnęli go sobie podporządkować, lecz w inny sposób i w innym celu niż szlacheccy rewolucjoniści. Chcieli go przede wszystkim rozbroić, a następnie skierować z powrotem do jego zwykłych zajęć cywilnych, aby, jak pisał pan Tomasz w listach do ojca, "zachować godność narodową, nadając temu co od nas zależy, ten porządek, tę karność, które siłę stanowią" oraz "być w możności działania i zasłużenia na konsyderacye tych, z którymi mieć będziemy do czynienia..." Skłócony ze starym światem młody romantyk Mochnacki, rzucając się w odmęt rewolucji, nie miał nic do stracenia (tak mu się przynajmniej wtedy wydawało), a do wygrania miał wszystko. Natomiast generał Łubieński przeciwstawiając się ekscesom ultrarewolucji, występował w obronie nie tylko własnych interesów i majątków, lecz bronił również pewnej ogólnej koncepcji polityczno-społecznej, którą w istniejących warunkach międzynarodowych uważał za jedynie słuszną i zbawienną dla Królestwa Polskiego i której służył wiernie przez wiele lat, wzbogacając ją nieraz własnym twórczym wkładem. Między stanowiskiem Maurycego Mochnackiego a stanowiskiem Tomasza Łubieńskiego nie mogło być pojednania. W godzinach wieczornych w salach Redutowych, w atmosferze powszechnego aplauzu, powołano dwunastosobową deputację, która miała ponieść do pałacu Bankowego żądania klubu (w sformułowaniach nieco złagodzonych) i przedstawić je rządowi. W gronie delegatów znalazł się oczywiście na poczesnym miejscu główny bohater zebrania - Maurycy Mochnacki. Delegaci udali się do banku pieszo, za nimi pociągnęły uzbrojone, rozgorączkowane tłumy. Na oko musiało to przypominać manifestację z dnia poprzedniego, towarzyszącą przeprowadzce rady administracyjnej do nowej siedziby. Ale różnica była zasadnicza. Za pierwszym razem demonstrowano na cześć rewolucji pozornej, druga demonstracja - przynajmniej w intencji jej organizatorów - miała zapoczątkować rewolucję prawdziwą. Klubiści bez przeszkód dostali się do wnętrza pałacu Bankowego. Trzej bracia Łubieńscy, jakkolwiek dysponowali Strażą Bezpieczeństwa, nie odważyli się wzbronić im wstępu. Batalion piechoty strzegący banku był związany z powstaniem i nie troszczył się zbytnio o spokój rady administracyjnej. "Mimo że kilka razy udawano się do dowódcy, ażeby rozstawił warty przy schodach i wejściach do sal i nie dozwolił tłumowi wciskać się do pokojów obrad rządowych - żalił się potem w pamiętniku członek przybrany Rady kasztelan Leon Dembowski - dowódca ten był głuchym na te wezwania, mówiąc, że ma rozkaz pilnowania Banku, a nie rozstawiania wart honorowych dla rządu". Niemal równocześnie z przybyciem do banku deputacji Towarzystwa Patriotycznego powrócili z Wierzbna przedstawiciele rady, wysłani na rokowania z cesarzewiczem. Wielki książę, ulegając argumentom delegatów przyrzekł, że nie będzie atakował Warszawy bez uprzedzenia, zgadzał się na wycofanie ze swymi wojskami z Królestwa, obiecywał, że "będzie pośrednikiem do wyjednania łaskawości króla puszczenia wszystkiego, co zaszło w niepamięć". Rząd pod pretekstem pilnych zajęć, wynikłych z powrotu delegacji, proponował uniknąć spotkania z klubistami i odprawić ich z kwitkiem. Ale to się nie udało. Młodzi ludzie, nie zważając na rejtanowskie gesty czcigodnego starca kasztelana Kochanowskiego, prawie przemocą wdarli się do sali obrad. "Zrewolucjonizowanej" radzie administracyjnej zaświeciło w oczy prawdziwą rewolucją. Klubiści wpadli do sali w płaszczach, groźni, zbrojni i od razu zajęli postawę wyzywającą. Na najwyższy areopag kraju, mający w swoim gronie Czartoryskiego, Niemcewicza, Chłopickiego i innych wybrańców narodu, sypać się poczęły inwektywy, jakich używano dotychczas w prasowych sporach romantyków z klasykami. "O Boże! - odnotował nazajutrz w dzienniku Julian Ursyn Niemcewicz. - Ci tylko, co widzieli Robespierra, Dantona, Marata, St. Justa nie byliby przerażonymi tak wściekłymi postaciami, jakie mieli ci zuchwalcy. Mochnacki chudy, blady, srodze ospowaty, z białemi, biegającemi oczkami, zaczął perorę..." Artur Śliwiński, biograf Mochnackiego, dokładnie odtwarza jego starcie z radą administracyjną: "Twórca klubu zaczął od tego, iż w gwałtownych słowach oświadczył, że układy z W. Księciem do niczego doprowadzić nie mogą, gdyż ci, co z poświęceniem swych głów zaczęli rewolucyę, upaść jej nie pozwolą, że twórcy 29 listopada odwołali się do ludu stolicy, który w tej chwili z bronią w ręku siedzibę Rady otacza, wreszcie podniesionym głosem zawołał, że lud o nic nie prosi, lecz żąda - i tu rozwinąwszy papier, odczytał instrukcyę klubu. W odpowiedzi na tę namiętną mowę zabrał głos ks. Czartoryski i z wrodzoną uprzejmością odpowiedział deputacyi, że niektóre żądania klubu są niemożliwe do przyjęcia, przede wszystkim zaś przytrzymanie W. Księcia, który właśnie na wszystko się zgadza i wszystko obiecuje puścić w niepamięć. Usłyszawszy to Mochnacki, zakipiał...: - To są żarty, mości książę - zawołał. - My nie powstaliśmy dla przyjmowania łask i warunków W. Księcia... Niechaj tedy rząd nie gra komedyi, która się bardzo tragicznie zakończyć może albo dla powstania, albo dla jego nieprzyjaciół i wątpliwych stronników". Swoje ostatnie słowa zwrócił Mochnacki wprost do Lubeckiego, chcąc wyraźnie wciągnąć go w dyskusję. Ale Kniazik nie dał się sprowokować i cały czas milczał, dumnie swoim zwyczajem zadzierając nosa. Inni członkowie rady nie potrafili się zdobyć na tyle zimnej krwi. Według relacji samego Mochnackiego "Chłopicki wyszedł z furią z sali i zatrzasnął drzwi za sobą. Gustaw Małachowski napisał zaraz w wyrazach najenergiczniejszych protestację przeciwko zgwałceniu miejsca posiedzeń rządowych i... podał się do dymisji. Za jego przykładem toż samo uczynił Radziwiłł... Niemcewicz rozdzierając suknię na piersiach swoich zawołał: - Ugódźcie w to serce, które zawsze biło dla Ojczyzny! Pomordujcie nas - wszak przyszliście tu z bronią - skoro cnocie, sumieniu i poczciwej nie ufacie siwiźnie!"x1 Po tych wszystkich patetycznych demonstracjach przemówili do delegatów Czartoryski i Władysław Ostrowski, zapewniając ich dyplomatycznie, iż rząd zajmie się rozpatrzeniem żądań klubu. Częściowo usatysfakcjonowani klubiści opuścili siedzibę rządu. Towarzyszące im tłumy odpłynęły spod banku. A wówczas znowu przystąpił do działania główny reżyser owych dni: książę-minister Lubecki. Wielu członków rządu najście klubistów tak oburzyło i przestraszyło, iż uważali, że rada administracyjna powinna się rozwiązać. Ale Lubecki stanowczo się temu sprzeciwił, proponując wyjście zgoła inne. "Makjawel powstania" doskonale się orientował w rewolucyjnych nastrojach ulicy i wiedział o zbliżaniu się do Warszawy przyjaznych powstaniu pułków prowincjonalnych. Dlatego też jedyną szansę na utrzymanie się przy władzy widział w "zrewolucjonizowaniu" po raz trzeci rady administracyjnej przez wciągnięcie do niej najwybitniejszych przedstawicieli Towarzystwa Patriotycznego. Koledzy jego bali się jakobinów jak ognia, ale w końcu ulegli argumentacji człowieka silnej ręki. Rankiem 3 grudnia w salach Redutowych na placu Krasińskich Mochnacki i jego koledzy składali tryumfalne sprawozdanie ze swoich rozmów z rządem. Na zebraniu po raz pierwszy pojawił się, entuzjastycznie witany, prezes Joachim Lelewel. Ale zachował się dziwnie. Przemawiał raczej jako członek rady administracyjnej niż jako prezes Towarzystwa: nakłaniał zgromadzonych do umiarkowania, usprawiedliwiał postępowanie rządu, bronił generała Chłopickiego, podnosząc wielkie jego zdolności, które mogą doprowadzić Polskę do zwycięstw, porównywał go nawet z Janem Henrykiem Dąbrowskim. Nieoczekiwane wystąpienie prezesa wywołało konsternację i zgorszenie wśród klubistów. Zdaniem Mochnackiego Lelewel zmarnował jedyną szansę, aby "rozwiązać w klubie rząd stary, pokazać osobom, co go wspierały, kły ostre, nawet drapieżne, i natychmiast wytknąć obrotowi rzeczy jedyną drogę zbawienia, jaka się nastręczała... Nikomu nie przychodziło na myśl - zżymał się młody trybun rewolucji - że Lelewel uzna za rzecz przyzwoitą dla siebie i dla kraju, być zarazem członkiem rządu kontrrewolucyjnego i prezesem władzy gminnej, zamierzającej ten rząd wywrócić". Ale po rozczarowaniu sprawionym przez prezesa Towarzystwa nastąpiły dwa zdarzenia, które złe wrażenie natychmiast zatarły. Bohaterem pierwszego był generał Piotr Szembek, który nocą z 2 na 3 grudnia wkroczył do Warszawy na czele 1. pułku strzelców pieszych. Żądny popularności generał, nakłoniony przez swoich subalternów związanych ze spiskiem powstańczym, przybył na poranne zebranie towarzystwa. Był to pierwszy wyższy dowódca, który oficjalnie pokumał się z klubistami. Cennego sprzymierzeńca powitał szał radości. "Na rękach wniesiono go do sali i na rękach musiano go wnet wynieść, bo tysiączne tłumy stały na ulicy i chciały brać udział w naradach - pisze kronikarz zdarzeń. - Więc zgromadzenie przeniesiono pod gołe niebo na ulicę. Gen. Szembek wszedł na stojący tam przypadkowo wóz drabiniasty i z tej zaimprowizowanej trybuny donośnym głosem oświadczył ludowi, że brygada jego wejdzie za chwilę do miasta. Wówczas zerwała się burza entuzyazmu. Tryumfalne okrzyki, złączone w jeden potężny grzmot, przeszyły powietrze i napełniły wiarą zrewolucjonizowaną stolicę. Klub doszedł w tej chwili do szczytu swojej potęgi, miał za sobą całe miasto i mógł niem rządzić. Zaledwie Szembek zeszedł z wozu, kolejno ukazywać się na nim poczęli inni mówcy i miotali piorunami oburzenia w Radę. A lud grzmotem oklasków odpowiadał na to i gotował się do powtórzenia wczorajszego ataku. Nawoływania, aby pójść do Banku, grzmiały coraz goręcej i coraz gwałtowniej..." Ale właśnie wtedy począł działać precyzyjnie obmyślony plan ministra Lubeckiego. "W chwili kiedy do najwyższego stopnia wzburzony tłum chciał już ruszać do Banku, na wozie drabiniastym ukazał się Władysław Ostrowski. Widok członka rządu na tej mównicy rewolucyjnej wywołał sensacyę. Zrobiła się cisza. Wówczas Ostrowski oświadczył, że Rada Administracyjna zgodnie z żądaniami klubu wzywa czterech jego członków do zasiadania w rządzie. I w uciszony tłum jak strzały armatnie padły cztery nazwiska: Bronikowski, Mochnacki, Plichta, Machnicki". Stało się, jak przewidywał Lubecki. Powołanie do rządu popularnych działaczy powstańczych rozbroiło gniew ludu, dały się nawet słyszeć okrzyki na cześć rady administracyjnej. Upojone zwycięstwem tłumy popłynęły w stronę banku, aby być świadkami tryumfalnej "installacyi" swoich trybunów. Według opinii niemal wszystkich biografów Mochnackiego, on jeden zorientował się natychmiast w perfidnej grze ministra Lubeckiego. Możliwe więc, że to z inicjatywy właśnie Mochnackiego w tłumach gromadzących się wokół banku rodzi się nagle myśl uderzenia na obóz wielkiego księcia Konstantego. Wybuchają okrzyki, podchwycone natychmiast przez tysiące głosów: "Do obozu! do obozu wielkiego księcia! Szembek niech nas prowadzi!" Przerażona rada administracyjna zwraca się do generałów Chłopickiego i Szembeka, aby starali się swymi wpływami zatrzymać tę spontaniczną wyprawę i zapobiec zbrojnemu starciu. Jednocześnie Lubecki, korzystając z kolejnego przybycia adiutanta Władysława Zamoyskiego, odsyła go z powrotem do cesarzewicza z listem, zawiadamiającym o całkowitej bezsilności rady. Jadąc do obozu Konstantego, Zamoyski spotyka kilkanaście tysięcy uzbrojonego ludu pomieszanego z wojskiem, ciągnące z okrzykami w Aleje Ujazdowskie, aby odbić wojska polskie, zatrzymane przez cesarzewicza. Na czele pochodu adiutant wielkiego księcia widzi generałów Chłopickiego i Szembeka, rozpaczliwie usiłujących powstrzymać niosącą ich falę. Chłopicki "blady z gniewu na tę ciżbę niepowstrzymaną, niesforną, co go przemocą przed sobą parła" - oświadcza Zamoyskiemu, "że krótką już tylko chwilę będzie w stanie powstrzymać żywiołowy pęd fali i że jeśli do godziny 12. w południe cesarzewicz wojsk polskich nie uwolni, on, Chłopicki, zmuszony będzie rad nierad uderzyć na obóz Wielkiego Księcia". Adiutant popędził z meldunkiem do swego szefa, ale jak już wiemy, pułki polskie przebywające w obozie cesarzewicza, nie czekały na oficjalne zwolnienie, lecz samorzutnie ruszyły naprzeciw rodakom. Wzruszające spotkanie nastąpiło w Alejach Ujazdowskich. Stamtąd pociągnięto wspólnie przez Nowy Świat, Krakowskie Przedmieście do środka miasta. "Warszawa trzęsła się od okrzyków na cześć wojska polskiego; z balkonów, z okien, dywanami wysłanych, kobiety powiewały chustkami; muzyka wojskowa, pieśni narodowe brzmiały po całym mieście". Głównym bohaterem dnia był generał Chłopicki. Nikt z wiwatujących na jego cześć i wierzących, iż w "Chłopickim znajdzie ojczyzna polskiego Napoleona z zapałem Kościuszki i niezłomnością Łokietka", nie domyślał się, że ten wódz opatrznościowy jeszcze przed chwilą trząsł się z gniewu na ponoszącą go "rozszalałą hałastrę", a myśl uderzenia na Konstantego odpychał jako nieszczęście, "jako zuchwałe targnięcie się na wodza naczelnego i brata mocarza, którego łaska może jedynie dać krajowi to, czego nie wywalczą stałe siły (zbrojne)". Potem na placu Bankowym odbył się opisany już sąd nad Wincentym Krasińskim i Kurnatowskim. Nagromadzone przez klubistów prochy, które miały wysadzić w powietrze kontrrewolucyjny rząd, zużyto na tumult przeciwko dwóm generałom serwilistom. Łatwo można sobie wyobrazić, z jakim uczuciem musiał patrzeć generał Tomasz Łubieński na upokorzenie swego dawnego przyjaciela i dowódcy. Pan Tomasz nigdy nie przepadał za pysznym Opinogórczykiem. Pamiętamy, jak ostro i często krytykował go w latach szwoleżerskich. Jego opinii o generale Krasinskim z lat 1815-1828 nie znamy, gdyż pozbawiła ich nas źle rozumiana dyskrecja hrabiego Rogera Łubieńskiego, wydawcy korespondencji stryjecznego dziada; wolno jednak suponować, że w czasach Królestwa pan Tomasz miał o wiele więcej powodów do potępiania dawnego przyjaciela niż w okresie błahych bądź co bądź rozgrywek personalnych w historycznym pułku lekkokonnym. Dopiero w ostatnich latach przed powstaniem dwaj weterani napoleońscy znowu się ze sobą zbliżyli z racji wspólnych studiów swoich synów i związanych z tym kłopotów rodzicielskich. Niezależnie jednak od takich czy innych względów osobistych wypadki rozgrywające się 3 grudnia przed pałacem Bankowym musiały generała wiceprezydenta przygnębić, a nawet przerazić z przyczyn natury zasadniczej. Po raz pierwszy od pamiętnych wieszań warszawskich w roku 1794 uzbrojony gmin - publicznie, pod okiem rządu - porwał się na przedstawiciela najwyższej i najstarszej arystokracji polskiej, na jednego z najwyższych dostojników Królestwa, otoczonego legendą sławnej przeszłości. Obrzucano go obelgami, zmuszono do wyrażenia publicznej skruchy, próbowano go nawet powiesić. Wnuka naczelników konfederacji barskiej! twórcę i dowódcę polskiej gwardii Napoleona!! To były fakty groźne nie tylko dla Wincentego Krasińskiego, lecz dla całej arystokracji polskiej, dla wszystkich ludzi zajmujących najwyższe szczeble w hierarchii społecznej - a więc także dla braci Łubieńskich. Patron Łubieńskich, książę Lubecki, również poczuwał się do solidarności ze znieważonym dowódcą Korpusu Rezerwowego. Informuje o tym bezpośredni aktor zdarzeń, kasztelan Leon Dembowski, którego rada administracyjna wydelegowała z banku dla ratowania Wincentego Krasińskiego. "Krasińskiego przyprowadzono zaraz do sali posiedzeń rządu - świadczy Dembowski. - Krasiński był czerwony, rozogniony, lecz przytomny, i tej przytomności winien był zachowanie życia... Poczem nastąpiła prawdziwa komedya. Ks. Lubecki, zaprosiwszy tych dwóch generałów (Krasińskiego i Kurnatowskiego), ażeby zasiedli, rozpoczął długą relacyę, jakim sposobem powstał lud Warszawy, przypisując całe to zajście nieporozumieniu [...]. Może z godzinę te tłumaczenia się ks. Lubeckiego trwały, poczem obydwu generałów ukryto w bocznych komnatach Banku..." Kto wie, czy właśnie w owych bocznych komnatach banku, pod opiekuńczymi skrzydłami księcia ministra nie został już wtedy omówiony między braćmi Łubieńskimi a generałem Krasińskim plan ucieczki tego ostatniego do Guzowa, a stamtąd za granicę. W każdym razie wszystko przemawia za tym, że tumult na placu Bankowym umocnił jeszcze Tomasza Łubieńskiego w jego upartym dążeniu do "zaprowadzenia nazad przewróconego porządku". Tymczasem w sali "sessyonalnej" banku obradowała rada administracyjna z udziałem świeżo dokooptowanych klubistów. Trzecie z kolei "zrewolucjonizowanie" rady nie przebiegało tak gładko jak w dwóch poprzednich wypadkach. Mochnacki wystąpił od razu niesłychanie agresywnie. Oświadczył, że dopóty nie wejdzie do rządu, dopóki zasiada w nim Lubecki i inni dawni ministrowie Mikołaja. "Naród jest oburzony przeciwko księciu-ministrowi - wołał - rewolucya własnego rządu potrzebuje, w imieniu króla działać nie może!" Lubecki uległ temu huraganowemu atakowi: razem z ministrem Mostowskim podali się do dymisji. Stara rada administracyjna faktycznie przestała istnieć. "Polski Robespierre" odniósł na pozór olbrzymi tryumf. Ale Lubecki - mimo że uznał starą radę za redutę, której już bronić nie warto - nie zrezygnował bynajmniej z dalszej walki. Wkrótce potem w miejsce Rady Administracyjnej wyłoniono siedmioosobowy Rząd Tymczasowy, złożony: z księcia Czartoryskiego jako prezesa, z kasztelanów: Kochanowskiego, Paca i Dembowskiego; sekretarza senatu Niemcewicza i posłów: Lelewela i Władysława Ostrowskiego. Żaden z dawnych cesarsko-królewskich ministrów do rządu tymczasowego nie wszedł, ale Lubecki postarał się o to, żeby nie wszedł do niego również żaden z dokooptowanych klubistów. Powszechną uwagę zwrócił fakt, że w nowym rządzie zabrakło najpopularniejszego w owych dniach człowieka w Warszawie, bożyszcza wojska i akademików - naczelnego wodza armii powstańczej generała Józefa Chłopickiego. Ale dalekowzroczny Mochnacki nie mógł uznać nieobecności w rządzie Chłopickiego za objaw pocieszający. Rząd miał charakter tymczasowy, a kult "drugiego Kościuszki" niepokojąco przybierał na sile. Nie tylko panu Tomaszowi Łubieńskiemu marzyło się powołanie do steru rządów "obywateli silnych z charakterem". W salonach warszawskich i w kołach wyższych wojskowych coraz częściej przebąkiwano o dyktaturze Chłopickiego, jako o jedynym sposobie wyprowadzenia kraju z chaosu. Książę-minister z pewnością wiedział o tych nastrojach i precyzyjnie obmyślanymi posunięciami na politycznej szachownicy torował "opatrznościowemu mężowi" drogę do zagarnięcia pełni władzy. Gra między Lubeckim i Łubieńskimi z jednej, a Mochnackim i klubem z drugiej strony - trwała nadal i wchodziła dopiero w fazę decydującej próby sił. Po ustanowieniu Rządu Tymczasowego w pałacu Bankowym rozegrał się charakterystyczny epizod, odnotowany przez członka nowego rządu, skrupulatnego pamiętnikarza Leona Dembowskiego. "Tegoż dnia, a raczej tej nocy, Mochnacki, zasiadłszy na kanapie z ks. Lubeckim, kilka godzin rozmawiali, a kiedy mieliśmy się na spoczynek udawać i gdy (Mochnacki) już opuścił radę, ks. Adam (Czartoryski) spytał się Lubeckiego: >>Nad czym tak długo radziliście?<< Na co ks. Lubecki odpowiedział: >>Z tego wszystkiego, com od Mochnackiego słyszał, powziąłem przekonanie, iż ma zamiar mnie powiesić<<*. (* Dembowskiego wyraźnie zawiodła pamięć, gdyż podaje w pamiętniku, że rozmowa ta odbyła się nie 3, lecz 2 grudnia. Ale biograf Mochnackiego Artur Śliwiński w sposób całkowicie przekonywający wykazuje pomyłkę pamiętnikarza i ustala ponad wszelką wątpliwość, że epizod rozegrał się 3 grudnia.) Po opuszczeniu pałacu Bankowego Mochnacki pośpieszył na plac Krasińskich, na posiedzenie klubu, aby pochwalić się dotychczasowymi osiągnięciami i - podnieciwszy tłumy jeszcze bardziej niż dnia poprzedniego - doprowadzić do skutku zamierzony zamach stanu. Był tak pewny swego, że nie porozumiał się nawet z najbliższymi towarzyszami klubowymi, aby odpowiednimi środkami organizacyjnymi i propagandowymi zapewnić powodzenie swoim zamysłom. Lubecki i Łubieńscy byli przezorniejsi. Postarali się dość wcześnie zająć najkorzystniejsze pozycje wyjściowe do decydującego starcia. Liczni ich adherenci, rekrutujący się z zamożnego mieszczaństwa, rozkochani w Chłopickim akademicy oraz arystokratyczni oficerowie i urzędnicy, grupujący się w Klubie Obywatelskim, powstałym jako przeciwwaga dla Towarzystwa Patriotycznego, a kierowanym przez kuzyna Łubieńskich: młodego Aleksandra Wielopolskiego - gęsto obsadzili salę Redutową, jeszcze na długo przed przybyciem Mochnackiego. "Twórca klubu, przyszedłszy na posiedzenie, ani przypuszczał, co się święci - relacjonuje dalszy rozwój zdarzeń Artur Śliwiński. - Pewny siebie, wszedł na trybunę, krytykował nowy rząd i unosząc się coraz bardziej, zaczął oskarżać ludzi z >>imionami historycznymi<<, dowodzić, że osobistości noszące te imiona dozwalają uchodzić W. Księciu i są w otwartym przymierzu z nieprzyjaciółmi kraju. Szmer niezadowolenia przebiegł audytorium, ale płomienny mówca nie zważał na to. >>Nie ufajmy - wołał - imionom historycznym, nie ufajmy żadnej wziętości, żadnej zasłudze. Generał Chłopicki nie spełnia swego obowiązku!<< Teraz szmer przerodził się w jawny protest, rozległy się sykania, krzyki, głosy oburzenia. Ale młody trybun szedł nieopatrznie dalej i ani myślał się cofać. Krzyki rozogniały go tylko, a gdy wzrosły do tego stopnia, że trudno było mówić, mówca wybuchnął jak rozsadzona mina i w uniesieniu, nie znającym granic, zawołał na całą salę: >>Mości panowie, Chłopicki zdradza rewolucyę! Przyszedłem tu oświadczyć wam, że się usuwam od władzy, która naród stawia nad przepaścią. Dokończmy to, cośmy zaczęli, idźmy znowu, idźmy wszyscy razem z bronią i ponówmy rząd rewolucyjny!<<. Zaledwie przebrzmiały te słowa, stała się rzecz całkiem przez Mochnackiego nie przewidziana a straszna. Sala zatrzęsła się od oburzenia. Na głowę mówcy niby ulewa ciężkich kamieni posypały się tysiączne obelgi. Rozległy się ogłuszające krzyki, świst, tupot, szczęk szabel, a z tego piekielnego tumultu raz po raz wydostawały się pojedyncze słowa, w których młody trybun najwyraźniej słyszał wyrok śmierci. To gniew Lubeckiego przemówił". Biograf Lubeckiego miał niewątpliwie rację. Lubecki, a wraz z nim bracia Łubieńscy, z pewnością włożyli niemało trudu w przygotowanie klęski swego najniebezpieczniejszego przeciwnika. Ale do burzliwych zajść w salach Redutowych przyczyniły się także momenty natury bardziej ogólnej. Upojony tryumfem, trybun rewolucji przeoczył zmianę zaszłą w nastrojach ludności stołecznej z chwilą odstąpienia od Warszawy wojsk cesarzewicza i powrotu pułków polskich. "Lud Warszawy przed godziną jeszcze ponury, osowiały, groźny, oczekujący lada chwila boju z przemożnym nieprzyjacielem, któremu sekundowały polskie pułki, niedowierzający tej starszyźnie, co knuła jakieś konszachty niejasne z Konstantym, niespokojny, a więc dający łatwo pchnąć siebie do czynów gwałtownych, teraz nagle zmienił nastrój - pisze inny kronikarz tych zdarzeń - niebezpieczeństwo minęło. Warszawa odetchnęła głęboko, dyszała ulgą, odpędziła troskę. Wraz z odsuwaniem się wroga od stolicy wracał jak gdyby do wyzwolonej Warszawy duch dawnej Rzplitej, duch zadufanej w sobie beztroski, zatykającej uszy na wołania alarmistów, otrząsającej się ze wstrętem na głosy puszczyków zatruwających nastrój godowy". Sytuacja w sali Redutowej z każdą chwilą przedstawiała się groźniej. Po zejściu Mochnackiego ze stołu, zastępującego mównicę klubową, przed roznamiętnioną publicznością poczęli się pojawiać kolejni mówcy piętnujący śmiałka, co odważył się targnąć na narodową świętość. Nawet jego najbliższy druh i współpracownik Ksawery Bronikowski - który dopiero co wrócił był z banku i pozostawał jeszcze pod wrażeniem świeżo zasłyszanych patriotycznych deklaracji Lubeckiego - uległ atmosferze rozjątrzonej sali i zadał upadającemu trybunowi cios najdotkliwszy, zaręczając "pod słowem honoru", że atakowany przez Mochnackiego rząd działa rewolucyjnie. "Po tej rozmowie burza wybuchła ze zdwojoną siłą - pisze Śliwiński. - Wówczas Mochnacki z karabinem w ręku wdarł się na mównicę i ostatnim wysiłkiem rozpaczy próbował ratować siebie, klub i sprawę, którą klub reprezentował. Nadaremnie. Szalejący tłum nie dopuścił do głosu wczorajszego ulubieńca stolicy. Nieustraszony trybun chciał się bronić, ale dokoła siebie widział wzburzenie, nad którem nie miał już władzy... Tłuszcza miotała wymysłami. >>Oszczerca, terrorysta, Robespierre polski!<< - grzmiało w całej sali. Śród piekielnej wrzawy oficerowie, przysłani przez Lubeckiego, dobyli szabel i torując sobie drogę do trybuny, szli na Mochnackiego z groźnym okrzykiem. A akademicy, chcąc powiększyć zamieszanie, zaczęli gasić świece i dogorywające lampy. >>Zginiesz, zginiesz, zginiesz!<< - rozlegało się w ciemnościach, i tłum skłębił się jak czarny potwór gotowy do skoku. Jakieś ręce wyciągnęły się ku Mochnackiemu i zmiotły go ze stołu, czyjś bagnet przylgnął do piersi. Śmierć zajrzała mu w oczy. Na szczęście w tym krytycznym momencie przedarło się do Mochnackiego grono przyjaciół, odepchnęło napastników i korzystając z ciemności, wyprowadziło zagrożonego towarzysza na dziedziniec. Wczorajszy faworyt tłumów miał możność sprawdzić na własnej skórze trafność słynnych słów Wincentego Niemojowskiego, wypowiedzianych na sejmie 1820 roku, że >>skałę Tarpejską od Kapitolu oddziela tylko jeden krok<<". Generał-wiceprezydent Tomasz Łubieński pisząc swój drugi list do ojca 4 grudnia wczesnym rankiem (korespondencję rodzinną zwykł był załatwiać przed zabraniem się do normalnych zajęć) - musiał już wiedzieć, co wydarzyło się w salach Redutowych poprzedniego wieczora, ale nadal był niespokojny, bo walki z "ultrarewolucją" nie mógł jeszcze uważać za całkowicie wygraną. Dopiero dramatyczne wypadki rozpoczynającego się dnia miały ostatecznie przypieczętować klęskę polityczną klubistów i osobistą Maurycego Mochnackiego. Niemożliwe jest już dzisiaj dokładne uszeregowanie w czasie zdarzeń owego dnia; wydaje się jednak, że pierwszy cios padł ze strony partii bankowej. Przeciwnicy polityczni Mochnackiego postanowili dobić go moralnie w opinii publicznej. Zdecydowano się wyciągnąć na światło dzienne nie znany ogółowi epizod z młodzieńczej biografii trybuna rewolucji. Aresztowany jako młodziutki chłopiec, Mochnacki załamał się w więzieniu, a po wyjściu stamtąd, ulegając namowom przestraszonych rodziców, przyjął pracę w biurze cenzury pod kierunkiem znienawidzonego radcy Szaniawskiego. Owego ranka dowiedziała się o tym cała Warszawa. Odbijane w drukarni Banku Polskiego i pozostające pod bezpośrednim wpływem Henryka Łubieńskiego pismo "Polak Sumienny" w numerze pod datą 4 grudnia 1830 roku zamieściło mordercze dla Mochnackiego sprawozdanie z ostatnich zajść. "Klub utworzony w sali Redutowej - pisano w gazecie - stał się mimo woli pewnej fakcyi, która się starała za jego pośrednictwem podburzać umysły dla wyniesienia swych członków, nowym dowodem jedności zdań w naszym narodzie. Okrzyki nieukontentowania i pogardy zmusiły Maurycego Mochnackiego do milczenia, gdy śmiał płochym swoim głosem targać się na nienaruszoną sławę tego męża, który jako Naczelny Wódz ma nas do zwycięstwa prowadzić. Mochnacki zbyt, i niesłusznie, ufa w naszą nieznajomość historii wszelkich rewolucyj. Sztuka wycinania kartek mówiących o wolności z książek francuskich i niemieckich, w których tak dzielnie się ćwiczył pod przewodnictwem Szaniawskiego, nie przyniosła jednak tak pożądanych dla niego skutków. Niech nie sądzi, iż miejsce, które miał w cenzurze, nadało mu monopolium światła. Niezgrabne i śmieszne są jego kroki, równie jak zamiary, do których się przyznaje, szkodliwe dla dobra kraju. Mochnacki z kilku swemi adeptami cieszy się płochą nadzieją, iż podniesie się do steru rządu, korzystając z zapału kilku odurzonych młodzieńców. W jego umyśle łączy się żądza niespokojności z chęcią naśladowania Dantona i Robespierra..." Podcięty jak batem przypomnieniem starych grzechów, które w swoim mniemaniu odrobił już był latami patriotycznej działalności i wielkiego pisarstwa - półprzytomny z gniewu, upokorzenia i rozpaczy, Mochnacki dopadł konia, aby podjąć ostatnią próbę ratowania siebie i powstania. I znowu począł krążyć po ulicach Warszawy czarny jeździec rewolucji. "Zatrzymywał się przed oficerami, namawiał ich, aby generała Szembeka okrzyknęli wodzem naczelnym, agitował śród wojska, przystawał przed gromadzącym się na ulicach ludem, a gdzie się ukazał, tam wzniecał bunt, szerzył protest, zapalał uczucia gniewu - opowiada jego biograf. - Słuchaczom przedstawiał po swojemu stan rzeczy, wskazywał na uchodzącego swobodnie W. Księcia, szarpał Chłopickiego i wzgardą obrzucał ministrów, a przede wszystkim Lubeckiego. Namiętnego mówcę słuchano chętnie, a tu i ówdzie obiecano mu pomoc. Wówczas Mochnacki pokrzepiony na duchu popędził na ulicę Orlą, na której pod gołem niebem obozowała szkoła podchorążych. Miał śród nich wielu przyjaciół, miał brata Kamila, który wywierał na kolegów wpływ duży. Liczył na niezadowolenie, panujące w szkole. I nie zawiódł się. Gorąca młodzież inaczej wyobraża sobie pierwsze dni powstania i działalność Chłopickiego. Mochnacki... przypomniał podchorążym ich czyny w pamiętną noc 29 listopada, przedstawił Lubeckiego jako potwora, który powagę >>Czartoryskiego, Niemcewicza i innych patryotów przeciw powstaniu obraca<<, wreszcie oświadczył, że >>jeżeli szkoła, która zaczęła rewolucyę, nie zbawi jej w tej zaraz chwili wielką energią, wszystko niepochybnie wróci do dawnego porządku<<. Namiętna mowa trafiła do przekonania młodzieży. Podchorążowie, nie pytając o co chodzi, nabili karabiny i stanęli w ordynku". Konno i buńczucznie, prowadząc czołowy oddział "rewolucyi", ruszył Mochnacki w kierunku siedziby rządu, aby - jak sam to formułował - "pewien mózg finansowy prysnął... pod sklepienia bankowe" dla zreflektowania innych mózgów, mniej zatwardziałych. Czuł się znowu panem sytuacji i wydawało mu się, że los Lubeckiego jest już ostatecznie przesądzony. Ale zaraz na Lesznie maszerującej kolumnie zastąpił drogę naczelnik sprzysiężenia powstańczego Piotr Wysocki. Mochnacki wyjaśnił Wysockiemu cel wyprawy i prosił go o objęcie komendy nad podchorążymi. Najuczciwszy, najbardziej prostolinijny, lecz jednocześnie najmniej upolityczniony z przywódców powstańczych wpadł w przerażenie. Począł gorąco bronić kunktatorskiej polityki rządu, a zwłaszcza Chłopickiego, dowodząc podchorążym, że i starożytny "Fabius nie zwycięstwy, lecz uwodzeniem i trudami znękał swego przeciwnika". Na koniec bohater Nocy listopadowej klęknął na bruku przed szeregiem, wołając, że jedynie po jego trupie przejdą podchorążowie do banku. Postawa ulubionego nauczyciela i przywódcy całkowicie zmieniła nastrój szkoły. Młodzież poddała się rozkazom Wysockiego i z okrzykami "Wszędzie za tobą" pozwoliła mu odprowadzić się z powrotem do swoich kwater. Mochnacki pozostał sam w sytuacji nie do pozazdroszczenia. Nad "polskim Robespierrem" gromadziły się coraz cięższe chmury. Fatalnym zbiegiem okoliczności tego właśnie ranka w wyniku gwałtownej awantury z przybyłym do Warszawy generałem Krukowieckim zaniemógł nagle generał Chłopicki. Że właśnie Krukowiecki, a nie kto inny, przyczynił się bezpośrednio do choroby męża opatrznościowego powstania, potwierdza wielu miarodajnych pamiętnikarzy; wśród nich znany nam już adiutant strzelców konnych gwardii porucznik Ignacy Kruszewski, który w tym czasie przebywał w gmachu banku, w bezpośrednim sąsiedztwie Chłopickiego. "Generał dywizji Krukowiecki przybył dnia tego do Warszawy... i przyszedł do pałacu Bankowego, gdzie się znajdował Chłopicki - świadczy Kruszewski. - Nie byłem przytomny ich rozmowie, nie wiem, o co poszło, lecz słyszałem kłótnię, która Chłopickiego do takiej pasji przywiodła, że był bliski apopleksji, mocno zachorował. Puszczono mu natychmiast krew, przez co uratowany został..." Ale o awanturze z Krukowieckim wiedziało tylko wąskie grono osób, natomiast wieść o niebezpiecznej chorobie człowieka, w którym "upatrywano jedyną rękojmię pomyślnego rozwoju rewolucyi", w jednej chwili rozeszła się po całym mieście, budząc powszechny niepokój. Skorzystali z tego wrogowie Mochnackiego, aby na niego zepchnąć całą odpowiedzialność za "apopleksję" generała. Ludzie Lubeckiego i Łubieńskich rozgłaszali wszędzie, że to Mochnacki wtargnął do mieszkania Chłopickiego i nazwał go zdrajcą. Wołano, że godziny generała są już policzone, że dogorywa. Bezpośrednie otoczenie chorego podnieciło jeszcze tę atmosferę paniki, wywieszając w jego oknach czarno-zieloną zasłonę, co stosowano zazwyczaj w wypadkach czyjejś agonii. W Warszawie rozpoczęło się prawdziwe polowanie na Mochnackiego. "Wszyscy zaczęli się oburzać i odgrażać szaleńcowi, aż od okrzyków zawrzała Warszawa. Prof. Lach Szyrma, dowódca akademików* (* Młody profesor Uniwersytetu Warszawskiego Lach Szyrma, dawny oponent Mochnackiego w dyskusjach literackich, był komendantem Gwardii Akademickiej, uważającej się za straż przyboczną Chłopickiego.) otoczył dom, w którym mieszkał Mochnacki, zabrał jego papiery, a nie znalazłszy przestępcy w mieszkaniu, złożył nań sąd na ulicy i zaocznie skazał go na śmierć. Tłumy powtórzyły ten wyrok i groźba śmierci leciała z ulicy na ulicę. Tysiące oczów szukały sprawcy nieszczęścia, tysiąc bagnetów i szabel groziło straceńcowi. Wzburzenie doszło do takiego natężenia, że lud stoliczny, ten sam lud, który w klubie oklaskiwał swego trybuna i jak tryumfatora prowadził go parę dni temu do banku, ten sam lud, podniecony odezwami, wzburzony mnóstwem pogłosek krążących o Mochnackim, rozjątrzony, wrzący gniewem, zaczął w kilku punktach stolicy wznosić szubienice dla wczorajszego ulubieńca". Opuszczony przez wszystkich Mochnacki, okryty pożyczonym od Ksawerego Bronikowskiego płaszczem, przemykał się chyłkiem po ulicach szukając bezpiecznego schronienia. Szyderstwo losu sprawiło, że rozpoznano go właśnie przed bankiem, do którego tak niedawno zamierzał wkroczyć jako zwycięzca. Roznamiętniony tłum chciał swego upadłego trybuna powiesić. Z opresji wyratował go zaalarmowany przez Ksawerego Bronikowskiego członek Rządu Tymczasowego, kasztelan Leon Dembowski, który - pomimo spóźnionej pory - pracował jeszcze w pałacu Bankowym. "Byłem sam jeden w tej chwili w rządzie - wspomina Dembowski - i wysłałem natychmiast oficera i kilku żołnierzy z rozkazem, ażeby Mochnackiego zaaresztował i przyprowadził do sali posiedzeń... a gdy go przyprowadzono, kazałem, ażeby go ukryto w bocznych pokojach Banku, gdzie już tyle podobnych znajdowało schronienie..." W gmachu bankowym nieszczęsny "polski Robespierre" spotkał eks-ministra Lubeckiego, który jeszcze ciągle uważał się tam za gospodarza. Człowiek, którego mózg miał wyprysnąć pod sklepienia bankowe, powitał nieoczekiwanego gościa z dobrodusznym sarkazmem: "Niebezpieczne jest, panie Mochnacki, tak wysoko latać". Po unieszkodliwieniu Mochnackiego grupka młodych arystokratów związanych z Lubeckim i Łubieńskimi przystąpiła do ostatecznej rozprawy z Towarzystwem Patriotycznym. Andrzej Edward Koźmian, dawny bywalec salonu literackiego generała Krasińskiego, opisuje, w jaki sposób się to odbyło. "Gdy tak rząd wzmocnionym się ujrzał szlachetnym zapałem i poświęceniem młodzieży (w zwalczaniu Mochnackiego - M. B.), towarzystwo patryotyczne uczuło się słabszem i mniej tłumnie dnia 4 grudnia zebrało się wieczorem. Na tem posiedzeniu miała być uchwalona organizacya klubu, i gdy sekretarz towarzystwa Franciszek Grzymała na stół wlazłszy, miał przystąpić do odczytania uchwały, kilku młodych ludzi uzbrojonych, kilku oficerów porozumiawszy się ze sobą, a mianowicie Małachowscy, Stadnicki, Rzewuscy, weszli nagle do sali, świece pogasili i grożąc pałaszami, wołali, że towarzystwo się rozwiązuje i że wszyscy natychmiast rozejść się mają. Chciał mówca ze stołu głos podnieść, lecz gdy Leon Rzewuski* (* Głównymi prowodyrami burdy w salach Redutowych byli dwaj młodzi oficerowie, synowie "emira" Wacława Rzewuskiego i Rozalii z Lubomirskich Rzewuskiej: podporucznik kwatermistrzostwa Leon hrabia Rzewuski i jego starszy brat, adiutant Chłopickiego podporucznik artylerii Stanisław hrabia Rzewuski, ożeniony z Józefiną Walicką, ukochaną siostrzenicą i chrześniaczką pułkownika Jana Kozietulskiego.) stół z nim obalił, gdy ciężki kadłub wśród ciemności runął na ziemię, przerażeni członkowie klubu, acz zbrojni, cisnęli się tłumnie do drzwi i w śpiesznej ucieczce zbawienia szukali. Zwycięzcy zaś ich rozpędziwszy całą tę gromadę, zamknęli sale redutowe, nie dozwalając powtórnego zebrania..." Pokonanych zwolenników "ultrarewolucji" ścigały mściwe rymy okolicznościowego poety: Precz z klubami! precz z klubami! Kiedy radę mamy! Wszak orężem, nie językiem Wolność odzyskamy... * Następnego dnia - 5 grudnia 1830 roku - w pałacu Bankowym doszło do bezkrwawego i bezgłośnego zamachu stanu. Cudownie ozdrowiały naczelny wódz sił zbrojnych, generał dywizji Józef Chłopicki - który po kłótni z Krukowieckim demonstracyjnie zrzekł się był dowództwa nad wojskiem - ogłosił się dyktatorem. Niektórzy kronikarze i historycy przypuszczają, że głównym inspiratorem tego wydarzenia był książę Lubecki, który widział w "polskim Napoleonie z zapałem Kościuszki i niezłomnością Łokietka" najpewniejszego kontynuatora swojej polityki "zbrojnej ugody". Z pewnych przekazów pamiętnikarskich można też wywnioskować, że wśród ludzi namawiających Chłopickiego do "wzięcia dyktatury" niepoślednią rolę odegrali dwaj bliscy znajomi generała - dawni szwoleżerowie napoleońscy: Tomasz Łubieński i pułkownik Stanisław Wąsowicz. Bezpośrednim świadkiem narodzin nowej najwyższej władzy państwowej był członek rządu tymczasowego Julian Ursyn Niemcewicz. "Nazajutrz rano (5 grudnia) - czytamy w jego dzienniku - pojechałem do niego (Chłopickiego) z ks. Czartoryskim, znaleźliśmy go spokojniejszym... można było przewidywać, że przyjmie nazad dowództwo... Powróciliśmy na Radę*, (* Niemcewicz pisząc o Rządzie Tymczasowym ciągle jeszcze używa dawnej nazwy Rady Administracyjnej.) gdy w pół godziny przypada do mnie Szydłowski, adjutant Chłopickiego, z doniesieniem że ten chce mię widzieć. Pobiegłem, wchodzę: - Wiesz co, rzecze, zdecydowałem się ogłosić dyktatorem, gdyż inaczej dla tych Mochnackich, dla tych klubów nigdy karności, porządku ni tęgości w niczem nie będzie; napisz mi proklamacyę. - Siadłem i currenti calamo* (* Dosłownie "biegnącym piórem".) napisałem ją krótko, zwięzło, tak jak od żołnierza przystoi. Kazał ją dużemi literami przepisać. Jam do Rady powrócił [...]. Zadziwiona do ostatka Rada tak zuchwałym postępkiem [...] wraz napisała odezwę, w której urząd dyktatora co do wojska Chłopickiemu powierza. Nie wyszedł kwadrans, wpada Chłopicki zapyrzony do Rady i stanąwszy u stołu rzuca nam przysłaną sobie nominacyę: - Oddano mi, krzyknie, jakiś świstek; oddaję go, władza którąm objął, ode mnie jednego pochodzi; nie znam jej rozdziału: jak nad wojskiem, tak nad cywilnością jestem pełnomocnym dyktatorem. - To skończywszy, nie słuchając odpowiedzi, wyszedł. Zdało nam się, żeśmy widzieli Kromwella [...]. Działo się to wszystko dnia 5 grudnia..." Wspomnienia Niemcewicza uzupełnia Ignacy Habdank-Kruszewski pełniący już wtedy przy Chłopickim obowiązki adiutanta. - "... wsiadłszy [...] na koń (Chłopicki) udał się na plac Marsowy (gdzie już uprzednio zarządzono zbiórkę całego wojska), dobył z kieszeni proklamację i zebranemu wojsku sam ją przeczytał donośnym głosem: że bierze dyktaturę aż do zebrania się Sejmu, poświęcenie dla Ojczyzny przyrzeka i utrzymanie porządku zaleca. Wojsko, jako też batalion akademików i Szkoła Podchorążych, którzy pierwsi rewolucję podnieśli, okrzykami radości odpowiedzieli na tę proklamację... Z placu Marsowego Chłopicki wrócił do miasta innymi ulicami; lud przyjmował go, jak zwykle, okrzykami radości..." Tak więc życzeniu Tomasza Łubieńskiego stało się zadość: u steru rządu znalazł się "obywatel silny z charakterem". Razem ze swoim wiceprezydentem cieszyła się z tego cała stolica. Na ulicach śpiewano Pieśń na dawną nutę Dąbrowskiego, napisaną pod impulsem chwili przez serdecznego do niedawna przyjaciela Maurycego Mochnackiego: młodego poetę Stefana Witwickiego - pieśń urzekała serca swoim optymistycznym refrenem: Jeszcze Polska nie zginęła, kiedy my żyjemy, Co nam obca moc wydarła, mocą odbierzemy. Co wszczęła rozpacz, to dokona męztwo Marsz, marsz Chłopicki! Da nam Bóg zwycięztwo... Organ prasowy Lubeckiego i Łubieńskich "Polak Sumienny" upowszechniał płomienną odezwę Gwardii Akademickiej do "Najwyższego Naczelnika najwyższej siły zbrojnej narodowej Jenerała Józefa Chłopickiego" - wymierzoną swym ostrzem przeciwko Maurycemu Mochnackiemu. "Akademija nie jest w stanie wyrazić swego przerażenia i boleści z okropnej wiadomości, że zagorzali fakcyoniści ośmielili się obrazić ukochanego od narodu Męża jedyną naszego ocalenia nadzieję. Akademija utopi oręż w piersiach każdego zuchwalca, który się poważy ubliżyć naywaleczniejszemu z walecznych. Generale! Przebacz błędy kilku szaleńców. Nie opuścisz Ojczyzny nad przepaścią. Koniec Twojego wielkiego życia połączy się z wielkimi przeznaczeniami Narodu. Piersi Akademickiey młodzieży są tarczą Twoją: rozrządzaj życiem naszem... Potwory terroryzmu wznoszące głowę zuchwałą, padną pod naszym orężem. Generale! ocal Ojczyznę! Obyśmy miłością naszą wyrównywali cnotom i poświęceniu Twojemu!" W tym samym piśmie ukazało się żałośnie brzmiące "Odwołanie fałszywych pogłosek", podpisane przez Maurycego Mochnackiego: "Groźne odgłosy i dwie drukowane odezwy Gwardyi Akademickiej obwiniają mnie i Towarzystwo Patriotyczne o obrazę Naczelnego Wodza - tłumaczył się zaszczuty polski Robespierre. - Rozpuszczono płonną wieść, jakobym burzliwą mową ledwo życia nie pozbawił Jenerała Chłopickiego. Oświadczam słowem honoru, że nie widziałem Jenerała Chłopickiego od zaczęcia się rewolucyi. Jenerał Chłopicki nie znaydował się ani razu na posiedzeniu Towarzystwa Patryotycznego: nie mogłem więc mówić do niego. Towarzystwo Patryotyczne nie wysyłało mnie z żadnymi oświadczeniami do Naczelnego Wodza*. (* Generał Chłopicki uczestniczył w historycznym zebraniu rady administracyjnej 2 grudnia 1830 r., kiedy wtargnęła do pałacu Bankowego delegacja klubistów z Mochnackim na czele; możliwe jednak, że opuścił salę obrad i "zatrzasnął drzwi za sobą" jeszcze przed przemówieniem Mochnackiego.) Ja bym się nie podjął takiey missyi. Ale zresztą powiedzieć, że burzliwa mowa ledwo nie pozbawiła życia Jenerała Chłopickiego nie jest że to go obrażać? Wódz Naczelny w pogromie zwycięzkich bitew, któremi rozsławił oręż polski, w huku dział, zahartował duszę swoię; słowa go zapewne nie przerażą. Fakcyoniści małego serca... wymyślili tę potwarz na mnie, a światła młodzież Akademicka wierzy nieprawdzie, już obraca swój oręż przeciwko człowiekowi, który postanowił umrzeć dla dobra Polski, ale nie w początkach swego politycznego zawodu, ale nie z rąk tych braci, tych rodaków, uczniów Akademii, których poważa... Ale Rodacy nauczcie się słuchać śmiałej mowy spokojnie i z rozwagą. Niechaj was lada ostre słowo nie obraża. Nie porywajcie się do oręża za wyrazy... Nie podnoście zbrojnej ręki na mówców klubu. Schodząc z trybuny, słyszałem z kilku stron: Zginiesz! zginiesz! zginiesz! Niech żyje Jenerał Chłopicki! Niech żyje Rząd Tymczasowy, ale niech także żyje wolność druku, wolność mówców Towarzystwa Patryotycznego. Maurycy Mochnacki Dnia 5 grudnia, a 7 dnia rewolucyi". Nikt z czytelników "Polaka Sumiennego", czytając te dwie odezwy, nie przypuszczał zapewne, że historia przyzna w tym konflikcie rację Mochnackiemu. On jeden wyczuł instynktem wielkiego publicysty, że uwielbiany przez naród "polski Napoleon z zapałem Kościuszki i z niezłomnością Łokietka" wyrządzi sprawie powstania o wiele więcej szkód niż wszyscy "odstępcy sprawy", zabici podczas Nocy listopadowej, bądź zbiegli do Petersburga. Z obowiązku kronikarskiego trzeba tu jeszcze wspomnieć o pewnym sensacyjnym, lecz raczej nieprawdopodobnym epizodzie rozgrywek politycznych, poprzedzających ustanowienie dyktatury. Wspomina o nim hrabia Tomasz Wentworth-Łubieński. - "W kilka dni po wybuchnięciu rewolucyi - czytamy w jego zapiskach rodzinnych - Henryk Łubieński otrzymał list bezimienny, pisany nieznanem mu pismem, zaklinający go na wszystko co jest najświętszem, ażeby się oznaczonego dnia i o oznaczonej godzinie w nocy stawił sam pieszo na ulicy Miodowej, pod filarami pałacu Dyzmańskiego dawniej Sołtyków. Gdy się na takie wezwanie stawił, przystąpiło do niego dwóch ludzi owiniętych płaszczami z podniesionymi kołnierzami, tak że ich twarzy po ciemku z bliska nawet z nimi rozmawiając, nie można było rozpoznać. Ci zaproponowali mu formalnie, ażeby stanął na czele partyi ruchu i zagarnął chwiejącą się najwyższą w kraju władzę. Henryk Łubieński odepchnął uczynioną mu propozycyą, odpowiadając że w kraju jest rząd i że on zawsze rządu słuchając, krajowi służyć będzie. Odszedłszy po tej rozmowie, Henryk Łubieński przed skręceniem na Senatorską ulicę obejrzał się za siebie i spostrzegł już na ulicy stojące też same dwie osoby rozmawiające z trzecią, poprzednio oczywiście ukrytą, a w tej trzeciej osobie przy bladym świetle latarni poznał Lelewela. Zaraz też potem kluby i pisma rewolucyjne zaczęły przeciwko Łubieńskim powstawać i Chłopicki obwołał się dyktatorem". Zadziwiające, jak ten przekaz biografa Łubieńskich przypomina dwukrotne wzmianki w listach generała Wincentego Krasińskiego o namawianiu go przez "kluby jakobińskie do objęcia komendy". Zastanawia tylko, że Henryk Łubieński, który nie mógł rozpoznać osób bezpośrednio z nim rozmawiających, rozpoznał na odległość Lelewela. Ale trudno się w tych historiach sprzed półtora wieku zabawiać w Sherlocka Holmesa. * Od chwili mianowania dyktatora z korespondencji generała Łubieńskiego zaczyna przebijać jak gdyby lepszy nastrój. W liście z 8 grudnia pan Tomasz wyłożył obszernie ojcu zasady swojej "działalności rewolucyjnej" w okresie poprzedzającym dyktaturę: "Drogi Ojcze... powtarzam, że postawiłem się był na czele Rady Municypalnej, która w czasie nader trudnych, ważnych a obok tego mało stanowczych działań Rady Administracyjnej i Rządu Tymczasowego wzięła na siebie postać Reprezentacyi Narodowej aż do zwołania Izb, i wszędzie samowładnie rozkazy wydawaliśmy... Takim to sposobem działając łącznie z komendantem Straży Bezpieczeństwa (Piotrem Łubieńskim) wróciliśmy porządek w rozkołatanym pospólstwie miasta Warszawy, powoli go rozbrajamy, zajęliśmy pocztę, komisję Oświecenia. Wyznaczyliśmy Komisyę dla własności Korony Polskiej w Warszawie, do spisu inwentarza W. Księcia, do zabezpieczenia i dozorowania własności Rosyjskich, do spisywania pozostałości wojennych Rosyjskich. Nakazaliśmy skoro tylko było można, otwarcie Kościołów, Teatrów, rozpoczęcie Akademii i Szkół, Sądów Kryminalnych; bylibyśmy działanie nasze rozciągnęli na cały kraj, gdy mianowanie Dyktatora w osobie Generała Chłopickiego zmieniło naszą zasadę. Działanie albowiem rewolucyjne, którym dążyliśmy do dobra publicznego, ustać już musiało, w takim albowiem razie jedna tylko być powinna wola, ona tylko powinna być duszą wszelkiego działania..." Zasługi generała Łubieńskiego w pierwszych dniach powstania uzyskały pełną aprobatę dyktatora, co znalazło wyraz w powierzeniu energicznemu wiceprezydentowi nowych odpowiedzialnych obowiązków. "Dyktator wezwał mnie do siebie w dniu wczorajszym i polecił mi rozkaz objęcia dyrekcyj Poczty i Policyi Krajowej. Nadaremnie się tłomaczyłem, że ten rodzaj zatrudnienia zupełnie mi jest obcy, i że mam do niego niejako odrazę (przypomnijmy sobie zatargi pana Tomasza z >>dozieraczami poczty<< w latach sądu sejmowego - M. B.), rozkazano, słuchać musiałem, ale położyłem na kondycyę, żeby żaden urzędnik zacząwszy od naczelnego, którego mam zastępować, nie był oddalony, że łącznie z nimi, opierając się na ich doświadczeniu działać zamyślam, powtóre żebym mógł w nowym moim zapędzie działać w duchu municypalnym jak dotąd działałem, mając przekonanie, że w każdym razie, a mianowicie w takich jak teraz okolicznościach najlepiej powoływać do Rządów Obywatelskich najwięcej do tego interesowanych. Dyktator na to przystał... To mi tylko nie na rękę, że zawsze jestem cierpiący i mocno osłabiony; kąpiele tylko, które co dzień biorę, trochę mnie pokrzepiają... Co zaś będzie z tego, nie wiem, tego przewidzieć nie mogę, tego tylko pragnę, żeby w tak trudnych momentach zatrzymać porządek, zaszczepiać zgodę i położyć zasadę działania municypalnego, które według mnie stanie się podstawą prawdziwie zrozumiałej wolności a może z czasem pomyślności krajowej". Ową "zasadę działania municypalnego", czyli po prostu samorządu, uważał pan Tomasz - jak widać z listu - za uniwersalne lekarstwo na wszelkie wynaturzenia społeczne i polityczne; musiał być do niej tak samo przywiązany jak przedtem do systemu podwójnej buchalterii. Zamiłowanie do idei samorządu wyniósł były szwoleżer zapewne jeszcze ze służby wojskowej w gwardii napoleońskiej, później realizował samorząd w swoich majątkach i przedsiębiorstwach przemysłowych, a po wybuchu powstania "zasadę municypalności" niemalże utożsamił w swoim mniemaniu z istotą rewowlucji politycznej i społecznej, znając z lektur decydującą rolę, jaką odegrały w rewolucji francuskiej gminy miasta Paryża. Tylko że zasada municypalności realizowana przez generała Łubieńskiego miała bardzo określony charakter społeczny. Kierując się tymi samymi motywami, co brat Piotr, który wszystkie stanowiska oficerskie w Straży Bezpieczeństwa obsadzał właścicielami nieruchomości, pan Tomasz wprowadzał do swego ukochanego samorządu miejskiego najczęściej przedstawicieli najbogatszej burżuazji warszawskiej, z którą pozostawał uprzednio w stosunkach handlowych jako szef firmy "Bracia Łubieńscy i Spółka". Istotę rewolucyjnego działania generała-wiceprezydenta trafnie uchwycił jego kolega z senatu i bliski współpracownik kasztelan Leon Dembowski. "Odtąd (tzn. od chwili mianowania Łubieńskiego wiceprezydentem - M. B.) - świadczy z pełną aprobatą Dembowski - zaczęły się okazywać w tej władzy municypalnej zachcenia odgrywać rolę, jaką kiedyś we Francyi odgrywała municypalność paryska, lecz z tą wielką różnicą, że kiedy municypalność paryska za hasło swych działań obrała terroryzm, nasza władza municypalna obrała drogę wprost przeciwną, to jest uśpienia i zniweczenia buntu". Drugą naczelną zasadą "rewolucyjnego" działania Łubieńskiego, którą chwalił się często w listach do ojca, było pozostawienie na stanowiskach dawnych urzędników, niejednokrotnie skompromitowanych swymi postępkami za "zeszłego rządu". To właśnie wywoływało największe oburzenie wśród radykalnych działaczy powstańczych. Po upadku Tomasza Łubieńskiego będzie mu się wytykało publicznie, że zatrudniał w policji powstańczej dawnych szpiegów Konstantego. Ale pozwólmy wypowiadać się dalej samemu panu Tomaszowi. "Warszawa, dnia 10 grudnia 1830 Drogi Ojcze. Nawał wiadomości rozlicznego gatunku nie dozwala mi wybierać te, które by były najważniejsze; dam więc Ojcu rys ogólny naszego w tym momencie położenia. Dyktator Chłopicki, oparty na wojsku, objął naczelną władzę w kraju, a przez to odsunął wszystkie stronnictwa, a mianowicie wszystkie indywidualne ambicye, które w podobnych razach tak krzyżują wszystkie działania. Zasada, którą przyjął, w niczem nie zmienia dawnego stanu rzeczy... urzędników nie mianując, tylko zastępców... Mianowanie P. Bonawentury Niemojowskiego na zastępcę Ministra Sprawiedliwości kończy tę fuzję stronnictw i jednocząc wszystkich, nada nam może tę godność narodową, tę siłę moralną, która w teraźniejszym momencie, jakiekolwiek będą wypadki, stanowczą będzie dla naszego kraju. Stosunki nasze polityczne nie są mi dokładnie wiadome, może nawet dotychczas są żadne, czas tylko je ustanowić może. Dlatego wiele jeszcze klęsk przewiduję w naszym kraju. Tymczasem jedną z ważnych podług mnie jest powstanie (autor listu ma tu na myśli ochotnicze siły zbrojne*, (* Ochotnicze siły zbrojne, nazywane oficjalnie gwardiami wojewódzkimi, były podporządkowane ministerstwu spraw wewnętrznych i policji. Chłopicki nie chciał ich włączyć do armii regularnej zgodnie ze swą starą niechęcią do wszelkich "ruchawek". Natomiast Łubieński i w tym wypadku był żarliwym rzecznikiem "porządku" i pełnego poddania ochotniczych, luźnych, a przez to i podatnych na powstańczo-patriotyczną propagandę formacji wyłącznie regularnym władzom wojskowym i dyscyplinie wojskowej.) formujące się we wszystkich województwach kraju na zasadzie pospolitego ruszenia i oddane starym zwyczajem pod naczelną władzę dwóch regimentarzy - w danym wypadku: kasztelana Stanisława Małachowskiego i posła Romana Sołtyka - M. B.), które się lękam, żeby nie zniszczyło w zarodzie swoim bogactwo i porządek krajowy i nie wyczerpało wszystkich potrzeb przedwcześnie. Popełniono wielki błąd, że tej części nie oddano do Ministerium Wojny, ale same sobie zostawiono. Przedstawiłem to Dyktatorowi i Ministrom i wszelkiemi sposobami starać się będę, żeby regularyzując to działanie, o ile to ode mnie zawisło, odwrócić tę plagę od naszego kraju. Można albowiem i dać ludzi, i ich ubrać - umundurować, ale porządnie, systematycznie, wychodząc z pewnej zasady. Kończyć muszę, bo nadchodzi godzina mojej pracy. Ja tylko korzystam z bardzo rannych godzin, żeby choć parę słów do Ojca napisać". W niespełna tydzień później pan Tomasz pochłonięty był przez nowe troski. Ponieważ rząd tymczasowy uchwalił zwołanie pierwszego sejmu powstańczego na dzień 18 grudnia 1830, obecni w stolicy senatorowie i posłowie poczęli się spotykać na zebraniach przygotowawczych. Gorące polemiki, prowadzone w czasie tych posiedzeń, ożywiły dawną walkę polityczną i rozwiały złudzenia powszechnej zgody narodowej, której tak żarliwym orędownikiem był generał-wiceprezydent. "Warszawa, 16 grudnia 1830 Drogi Ojcze. Nic nie mamy nowego, zachmurzone niebo wewnętrznemi nieporozumieniami nie dozwala nawet u nas widzieć tak pożądanego porządku. Ważne przedmiota w tym momencie zajmują przedstanowcze sessye Izby, czyli mają zatwierdzić Dyktatora, czyli nie? a w takim razie, co na jego miejsce postanowić. Jakkolwiek w teraźniejszym Dyktatorze nie znajduję tego może, co bym sobie życzył dla dobra kraju, zdaniem jednak moim, że w podobnym stanie rzeczy jedna tylko wola i silna wola może jednoczyć wszystkie siły i tam ich kierować, gdzie ich istotnie będzie potrzeba, nie dozwalając, żeby cokolwiek je odwracało od zamierzonego celu; wszelkie zaś inne składy Rządu, nic stanowić nie mogą i są tylko czczym słowem... Zdaje się jednak, że coraz więcej pokazuje się osób przeciwnych dyktaturze i że jak się Sejm zbierze 18 t. m. może inną postać nada całemu rządowi. A gdyby nawet Dyktatura się utrzymała, już znacznie w sile moralnej osłabioną będzie przez opozycyę, którą doznała. Jej siłą albowiem najwyższą byłaby jednomyślność i uznanie jej konieczności..." Po tych rozważaniach natury ogólnopolitycznej generał mimochodem przekazuje ojcu arcyważną i utrzymywaną w Warszawie w wielkiej tajemnicy wiadomość o wyjeździe do Petersburga delegacji rządowej, mającej "zdać Królowi raport zdarzeń oraz zanieść mu żale i żądania narodu". Pomysł wysłania takiej deputacji wyszedł zapewne od Lubeckiego, a wprowadzeniem pomysłu w czyn zająć się musiał Chłopicki bezpośrednio po objęciu dyktatury. Jednakże różnice zdań między dyktatorem a rządem co do treści próśb i skarg, jakie miały być przedstawione Mikołajowi, a także co do składu osobowego deputacji opóźniły jej wyjazd o kilka dni. Ostatecznie na delegatów wyznaczono księcia Lubeckiego oraz posła z powiatu garwolińskiego, bogatego ziemianina i finansistę Jana hrabiego Jezierskiego - osobistego przyjaciela autora listu i współwłaściciela Domu Handlowego "Bracia Łubieńscy i Spółka". Wysłannicy opuścili Warszawę 10 grudnia 1830 roku. Wyjeżdżali w dobrych humorach, pełni jak najlepszych nadziei. Lubecki przyrzekł, że "na Nowy Rok przywiezie prowincje polskie w podarunku*" (* To znaczy, że uzyska zgodę cesarza Mikołaja na przyłączenie do Królestwa "zachodnich guberni" cesarstwa, czyli ziem należących przed rozbiorami do Rzeczypospolitej.) i czarował wszystkich (nawet Lelewela) pomysłowym hasłem: "Niechaj Mikołaj, król Polski konstytucyjny wojuje z Mikołajem cesarzem absolutnym Wszechrosji". Zapewniał, że do konfliktu zbrojnego między Królestwem a Cesarstwem dojść nie może, gdyż Mikołaj dopuszczając do takiej wojny, utoczyłby sobie krwi z obu rąk". Nie wiadomo tylko, czy był to optymizm całkowicie szczery. Czy świetnie zorientowany w nastrojach petersburskich Lubecki mógł rzeczywiście wierzyć w szczęśliwe zakończenie rokowań z Mikołajem? Na ogół historycy podają to w wątpliwość. Jerzy Łojek, autor głośnej pracy pt. Szanse powstania listopadowego wyraża pogląd, że "Lubecki w misję swoją nie wierzył i traktował ją po prostu jako wygodny i skuteczny sposób wydostania się z Królestwa w bardziej bezpieczne okolice". Generał Łubieński - rzecz jasna - interesował się żywo losami deputacji petersburskiej, zwłaszcza że będąc nadal szefem Domu Handlowego "Bracia Łubieńscy i Spółka", miał w tym poselstwie w osobie Jezierskiego jak gdyby swego własnego przedstawiciela. Jednakże z listów do ojca zdaje się wynikać, że sam pan Tomasz nie był całkowicie przekonany o potrzebie nadmiernej skwapliwości w rokowaniach z Petersburgiem. W odróżnieniu od Chłopickiego i innych zwolenników ugody za wszelką cenę, generał uważał, iż należałoby przedtem powstanie na tyle umocnić, aby móc pertraktować z Mikołajem "z pozycji siły". "Książę Lubecki i Jan Jezierski po długim posłuchaniu u W. Księcia Konstantego we Włodawie (dopędzili go w drodze) pojechali z jego listem do Cesarza. Ja może inaczej widzę stan polityczny naszego kraju jak drudzy i zdawałoby mi się, że jednością, silnym uzbrojeniem i rozsądnym kierunkiem finansów można by się utrzymać przez czas niejaki, a korzystać ze stanu politycznego Europy, żeby ustanowić Polskę, potrzebną istotnie wszystkim, może nie tak wielką jak dawniej, ale niepodległą, pod strażą ościennych państw, którym by z drugiej strony służyła zawsze za przedmurze. Może to marzenia, które umysł mój zajmują, ale nie zdają mi się niepodobne. Moja żona ma zamiar wyjechać za granicę z Adelką, ja jej radzę pojechać do Morawskich (do Luboni) osiąść w Lesznie, a w potrzebie dopiero pojechać do Szląska albo Czech". W tym momencie w tok listów generała Łubieńskiego włącza się jego żona: piękna pani Konstancja z Ossolińskich. Ona również pisuje do teścia do Guzowa, pragnąc najwidoczniej odciążyć w korespondencji swego przepracowanego męża. Ukochaną "Kostunię" pana Tomasza znamy równie dawno jak jego samego. Podziwialiśmy ją jeszcze jako młodziutką żonę szwoleżerską, która nie bacząc na trudy długiej podróży, wyruszyła z maleńką córeczką do Francji, byle tylko być bliżej męża, walczącego wtedy w Hiszpanii. Imponowała nam jako dama dworu cesarzowej Józefiny, adorowana przez Napoleona, występująca w teatrze dworskim z dwiema królowymi i unicestwiająca wspaniałymi ripostami nietaktownych ministrów cesarskich. Na koniec, współczuliśmy jej głęboko jako nieszczęsnej kochance więźnia stanu, podpułkownika Seweryna Krzyżanowskiego - dręczonej i szantażowanej przez wysłanników wielkiego księcia Konstantego. Po korespondencji osoby o tak bogatej i dramatycznej przeszłości można by się wiele spodziewać, tym bardziej że skądinąd wiemy o wysokim poziomie intelektualnym pięknej hrabiny i o jej uzdolnieniach literacko-artystycznych. Ale listy opublikowane przez Rogera Łubieńskiego bardzo pod tym względem rozczarowują. Wyłania się z nich dość banalna sylwetka rozplotkowanej światowej damy, która niczym nie budzi naszej specjalnej sympatii, a już wręcz denerwuje tym, że niepomna swej dawnej dzielności już w trzecim tygodniu powstania "ewakuuje się" z Warszawy, pozostawiając męża w sytuacji wcale nie mniej niebezpiecznej niż przed laty - na froncie hiszpańskim. Dopiero później, kiedy trafi do naszych rąk dotychczas nie drukowany (i niemożliwy do odczytania w całości) pamiętniczek pani Konstancji z okresu wojny - wyczujemy za jego bezładną paplaniną cień tragicznych przeżyć, które odcisnęły trwałe piętno na osobowości i systemie nerwowym autorki. Na razie przytaczam najbardziej konkretne fragmenty listów, opublikowanych przez rodzinnego biografa. "Warszawa Sobota (11 grudnia 1830 r.) Była u mnie jedna Pani, błagając ażebym użyła mego wpływu za jej szwagrem byłym wojskowym, którego żona leży w połogu, a więc i ja za nieszczęśliwymi ofiarami jestem czynną. Pójdę odwiedzić Panią Siemiątkowską (wdowę po generale, zabitym przez powstańców w czasie Nocy listopadowej - M. B.), która jest bardzo godna pożałowania, mój mąż już był u niej i oddał jej, jakie mógł, usługi. Jej pozycya jest bardzo trudna, jej mąż zostawił jej tylko 1000 złp. całego majątku i nie wie, jak się dostać do matki na Wołyń. Generał Kossecki uciekł do ks. Lubeckiego i tam się ukrywa, Mostowski niby to został Ministrem, ale ma sobie dodanego Dyrektora, czyli pilnowacza Leona Dembowskiego. W Biurze Ministra Wojny Rautenstrauch wszystko robi, a Dyrektorem i Pilnowaczem, jest Izydor Krasiński. Malcz mnie zaręczył za zdrowie mego męża i powiedział, że od dawna poważał rodzinę Łubieńskich, ale że teraz czołem przed nią bije. Mój mąż polecił Janowi (Łubieńskiemu) zaszczytne posłannictwo Intendenta głównego całej armii i tak zabezpieczył Belweder, że szpilka z niego nie zginęła. Biedny gen. Staś Potocki skończył na łóżku Jasia... Mąż mój mówi, że co cechuje tę rewolucyę, to jest, że wcale nie była wymierzona przeciwko Rosyanom (dokładnie taki sam pogląd wyrażał gen. Wincenty Krasiński w swoim liście z Królewca do Amelii Załuskiej - M. B.)... Wczoraj jednego żołnierza ułaskawili, a drugiego rozstrzelali za to, że zabił swego oficera. Mówią, że to było konieczne dla przykładu. Ks. Lubecki, Jan Jezierski... wyjechali jako Deputacya do Petersburga, już musieli prześcignąć W. Księcia, zatrzymawszy się naturalnie, ażeby się z nim rozmówić i oznajmić cel swego poselstwa". "Warszawa, środa (15 grudnia 1830) Mój mąż odebrał wczoraj list od Kazimierza (syna b. szwoleżera Franciszka Łubieńskiego - M. B.), który mu donosi, że daje 10 koni i 10 ludzi i że jest szefem szwadronu [...] Książę Lubecki przysłał sztafetę, że W. Książę [...] we Włodawie da mu posłuchanie [...] W Lubartowie W. Książę prosił Panią Małachowską z domu Sanguszko o gościnność, odpowiedziała, że wszystko, co ma, jest do jego dyspozycyi, ale pod warunkiem, że Rożniecki nie przejdzie progu jej domu... Mówią o sojuszu Francyi, Anglii i Austryi przeciwko Rosyi, o wypowiedzeniu jej wojny ze strony Turcyi, ale te wszystkie wiadomości są prawdopodobnie wymyślone, ażeby utrzymać odwagę mężczyzn i podnieść ducha u kobiet... Mój mąż jest ciągle bardzo przybity. Oddaje dziś do Banku moje kosztowności, których przewieźć nie mogę. Dziękuję ojcu za smutne wiadomości o Rózi (Sobańskiej). Ileż mój Boże ona ma niepokoju w życiu [...] Sąsiad mego brata i przyjaciel przyjechał i powiada, że mój brat jest przewieziony do Gubernatora do Białegostoku, gdzie mu nie wolno z nikim się widywać (po wybuchu powstania obaj szwagrowie Tomasza Łubieńskiego mieszkający w granicach cesarstwa: Ludwik Sobański i Wiktor Ossoliński zostali jako więźniowie stanu z lat 1826-1829 ponownie aresztowani przez władze cesarskie, a następnie wywiezieni w głąb Rosji. Róża Sobańska podążyła za mężem do Permu - M. B.)... Ksiądz Tadeusz (Łubieński) dał mnie do przeczytania list Biskupa Prażmowskiego do duchowieństwa, bardzo dobrze i pięknie napisany, który ma przesłać na ręce Ojca do Wiskitek". (O tym samym liście biskupa Prażmowskiego wspomina w swoich Zapiskach pod datą 12 grudnia Tymoteusz Lipiński: "Duchowieństwo, zwłaszcza wyższe, widocznie nie sprzyja teraźniejszym wypadkom*. (* "Bóg nasz nie jest Bogiem złudzeń" - głosił w swym orędziu pasterskim arcybiskup gnieźnieński Marcin Dunin-Sułgostowski). Wielką okazują obojętność... Powszechne na nich jest oburzenie. Nareszcie sekcja duchowna w kom. ośw. wydała podpisaną przez Prażmowskiego biskupa płockiego odezwę do proboszczów oziębłą i dwuznaczną, polecając, aby ją z ambon odczytywano". - M. B.). Ostatni list do teścia wysłała generałowa w dniu swego wyjazdu z Warszawy; z końcowego ustępu można wnosić, że pisała go już w drodze do Luboni. "Warszawa Sobota (18 grudnia 1830) Jak Ojciec dobrze przepowiedział, wszystko, co się robi i co się układa w tej chwili, otoczone jest najgłębszą tajemnicą. Mówią w mieście, że mieli wczoraj kogoś rozstrzelać, ale nie wiedzą nawet kogo, i że gdy już klęczał na placu broni, oczekując śmierci, w ostatniej chwili otrzymał ułaskawienie. Podług listy szpiegów znalezionej w Papierach Rządowych i która ma być wydrukowana, znajdowało się ich nie tylko wielka liczba, nie tylko między wojskowymi wysokiej rangi, ale też i między damami powiadają o jednej wdowie generała. Ten druk będzie dla niej straszną karą bo już się światu nie będzie śmiała pokazać*. (* Z owymi listami szpiegów, które nigdy ostatecznie ogłoszone nie zostały [pamiętnikarka Natalia Kicka twierdzi, iż mający je pod swoją pieczą generał Łubieński sypiał na nich, aby uchronić od kompromitacji różne znajome osoby] było wiele nieporozumień. Na liście tej znalazł się między innymi pewien ksiądz, którego jedyną winą było, że pożyczył na procent sporą sumę pieniędzy generałowi Rożnieckiemu. Szef tajnej policji, nie chcąc płacić procentów z własnej kieszeni, wpisał dłużnika na listę konfidentów policyjnych i należne mu pieniądze wypłacał w formie judaszowych srebrników. Możliwe więc, że i pani Konstancja niesłusznie posądzała o szpiegostwo ową "wdowę generała". W danym wypadku mogło chodzić o panią Annę z Żabkorzyckich Łączyńską, wdowę po generale Józefie Benedykcie Łączyńskim, bratową słynnej Marii Walewskiej. W latach 1826-29 pani Łączyńska zajmowała mieszkanie naprzeciwko więzienia Karmelitów na Lesznie i była podejrzewana o porozumiewanie się z więźniami stanu. W związku z tym śledzili ją pilnie agenci Henryka Mackrotta. W pierwszych dniach powstania odnaleziono cały tom raportów policyjnych [zachowany do dzisiaj], oznaczony nazwiskiem generałowej Łączyńskiej. Na tym tle powstać mogły krzywdzące plotki, powtórzone w liście pani Łubieńskiej.) Powołują wszystkich szpiegów do explikacyi. Makroth syn siedzi w więzieniu dla indagacyi, które z nich ciągną (ojciec Henryka Mackrotta - fryzjer Tobiasz zginął podczas Nocy listopadowej, zabity przez powstańców - M. B.) Walicki spotkał się z W. Księciem i miał z nim długą i bardzo ciekawą rozmowę. Mówią, że księżna Łowicka ma dużo energii, że to ona zajmuje się wielu rzeczami, ale że jest mocno zażalona na swoich współrodaków. Mówią, że spiskowcy wpadli do ks. Łowickiej szukając W. Księcia, i że ona padła na kolana, krzycząc: róbcie co chcecie, tylko mego męża nie zabijajcie. Mój mąż bardzo jest mizerny i cierpiący, kąpiel codzienna go utrzymuje, byliśmy wczoraj przy niej obecni, a potem jedliśmy razem obiad. Po obiedzie drzymał trochę, o siódmej odwiozłam go do Dyktatora, o ósmej miał sessye municypalne, a o dziewiątej Pocztową i Policyjną. Wszystkie żony, które się zostały, udają się do niego i do księdza Tadeusza. Nawet jego sekretarz Kristhaim przejęty tym samym duchem ludzkości, aż do zbytku, tak że stajnie mego męża zapełnione są końmi tych pań, które sekretarz ukrywa (przed rekwizycją władz powstańczych - M. B.) i sprzedaje. Pani Wąsowicz (słynna "Anetka" z Tyszkiewiczów I-o voto Potocka, stryjeczna wnuczka króla Stanisława Augusta - M. B.) także się udała wczoraj o pieniądze do mego męża. Wszyscy jednogłośnie przyznają piękną stronę memu mężowi i innym Ojca dzieciom w historii tych smutnych wypadków. Podczas kąpieli Tomasza wizyty i listy bez przerwy przychodziły, potem czytali mu gazety niemieckie, które opowiadały o tej rewolucyi słowo w słowo z zupełną dokładnością. W ostatniej gazecie jest, że Prusy się zbroją i do granicy wojska zbliżają się, ażeby przeszkodzić rewolucyi przejścia do ich prowincyi, ale że nie myślą czynnie wystąpić... Mój mąż jest jak grób, wczoraj złajał Adelkę, która się uskarżała, że Deputacya nie pojechała (ostatnie zdanie jest niejasne. Prawdopodobnie córka generałostwa słyszała o różnicy zdań w łonie rządu na temat wysłania deputacji do Petersburga, natomiast o jej wyjeździe jeszcze nie wiedziała - M. B.) mówiąc: I cóż ty wiesz, dlaczego ja, który mogę wszystko wiedzieć, a nie wiem żadnego powodu, trzeba pełnić swoją powinność i milczeć. Wojsko woła: milion rąk, jedna wola, zwyciężyć lub zginąć. Mój Ojciec (kasztelan Józef Ossoliński - M. B.) ma nadzieję innego gatunku, sądzi, że do wojny nie przyjdzie, jednem słowem każden podług swego zapatrywania rzeczy sądzi. Nie mogłam popaść moich koni w Błoniu, wszystko było zapchane wojskiem. Spotkałam w Ołtarzewie pułkownika Skarżyńskiego. Akademicy trzymają wartę przed domem Dyktatora i na placu Saskim. Grali w Teatrze >>Krakowiaków<<, i już dwa razy, po skończonej sztuce, widzowie weszli na scenę i tańcowali z aktorami aż do 1 w nocy". Nazajutrz po wyjeździe żony pan Tomasz powiadomił o tym wydarzeniu rodzinnym ojca, wprowadzając go jednocześnie w ważne materie polityczne, związane z rozpoczynającą się sesją pierwszego powstańczego sejmu. "Warszawa 19 grudnia 1830 Drogi Ojcze. Już tedy Żona moja dnia wczorajszego wyjechała swemi końmi przez Kalisz do Luboni, skąd według potrzeby będzie mogła się udać do Wrocławia, Drezna lub Pragi. Spokojniejszy jestem, kiedy już wyjechała, w teraźniejszych albowiem momentach nie można mieć dosyć wolnej głowy. Już tedy dnia wczorajszego otworzył się Sejm, Izba Poselska się ukonstytuowała, wybrała, czyli raczej okrzyknęła Marszałkiem Władysława Ostrowskiego, potem połączone Izby odroczyły się od wtorku, w tym to dniu Dyktator ma złożyć swą władzę w ręce Izb. Lękam się, żeby namiętności składających Izby nie dozwoliły im obradować z tą godnością i zimną krwią, które tylko mogą zatrzymać nas w prawdziwej drodze, w której zostawać winniśmy, wszystkie albowiem najgorętsze mowy podchlebiać będą tym uczuciom narodowym, które w każdym Polaku się znajdują, a które okoliczności teraźniejsze tak silnie wszędzie pobudziły. Dyktator zrobił swoją deklaracyę, w której oznajmia, że stanąwszy na czele wojska w imieniu Króla, w Jegoż imieniu przybrał władzę Dyktatora. Wysłany ks. Lubecki do Petersburga powiózł oświadczenie, że jeżeli Król przyrzecze zupełne dotrzymanie Konstytucyi pierwotnie nadanej, da dostateczne na to gwarancye, wszystko wróci do porządku zwyczajnego, jeżeli zaś tego nie zrobi, jeżeli by nas zaczepiano, to już tylko orężem w ręku dochodzić nam wszystkiego potrzeba. Póki więc nie będzie wiadomości od ks. Lubeckiego, póty czekać potrzeba, później zaś działać stosownie do okoliczności, w tych tylko kondycyach przyjąć może dyktaturę, jeżeliby mu ją Sejm nazad chciał zwrócić, w żadnych zaś innych nie przyjmie i zdaje ją równie jak komendę wojska, której bez Dyktatury nie sądzi możności. Co więc będzie na jego miejsce, tego dotąd nie przewiduję". Niepokoje pana Tomasza okazały się przedwczesne. Sejm rezygnacji Chłopickiego nie przyjął, a sam generał-wiceprezydent otrzymał awans na ministra spraw wewnętrznych. "Warszawa 21 grudnia 1830 Drogi Ojcze! Na wczorajszej Sejmowej Sesyi Dyktator został mianowany. Jakkolwiek ważność okoliczności, konieczność jedności i zapobieżenia wszelkim niesnaskom okazywała wszyskim posłom i senatorom niezbędną potrzebę jego nominacyj, z boleścią jednak wielu bardzo tę kreskę dali, tak dalece nienawiść arbitralności we wszystkich jest zaszczepiona. Jeden tylko poseł, nie chcąc przeciw niemu wotować, dał swoją dymisyę. Drugi, jeden z pomiędzy 109, dał kreskę przeciw niemu*. (* Przeciwko dyktaturze Chłopickiego głosował poseł kaliski Teofil Morawski, natomiast nie udało mi się ustalić, który z posłów uchylił się od głosowania przez "danie dymisyi". Opublikowany przez M. Roztworowskiego Dyariusz Sejmu r. 1830/1831 stwierdza jedynie, że 17 posłów nie uczestniczyło w głosowaniu z powodu nieobecności.) Obok niego będzie deputacya wybrana przez Izby, złożona z 6 Senatorów i 9 posłów, którzy będą mieli zawsze prawo złożyć Dyktatora i zwołać Izby, ażeby nowego obrać. Dzisiaj formuje Dyktator Rząd Najwyższy Narodowy, do którego należeć będą: Czartoryski, Radziwiłł, Wład. Ostrowski Marszałek Izby, Dembowski Leon, Kochanowski*. (* Tworząc rząd dwustopniowy: Radę Najwyższą Narodową oraz podporządkowanych jej ministrów, Chłopicki osłabił jeszcze siłę i spoistość powstańczych władz wykonawczych. Wydawca listów Łubieńskich musiał mylnie odczytać nazwisko piątego członka Rady Najwyższej Narodowej. Był nim nie senator Kochanowski, lecz poseł ostrołęcki Stanisław Barzykowski. Warto dodać, że trzej członkowie nowego "nadrządu": Czartoryski, Ostrowski i Barzykowski weszli także w skład deputacji sejmowej, przydanej dyktatorowi dla nadzorowania jej czynności.) Ministrem Oświecenia - Lelewel, Min. Sprawiedliwości - Bonawentura Niemojowski, Min. Wojny - generał Izydor Krasiński, Min. Skarbu - Jelski, Prezes Banku, Min. Wewnętrznych interesów - ja. Sekretarz Stanu - Plater Ludwik. Jakkolwiek na mnie nałożony jest wielki urząd, nie mającego do tego dostatecznych wiadomości, ale jeżeli chęć służenia krajowi jest dostateczną, to pewnie w tyle nie zostanę. Prosić będę Ojca o wszelkie uwagi, które Ojcu na myśl przyjdą względem obowiązków tak niespodziewanie na mnie włożonych. Ksiądz Tadeusz został zaprzągnięty do rydwanu wypadków. Zrobili go jedynym reprezentantem Sekcyi Duchownej (w ministerstwie oświecenia - M. B.), bo on jeden oświadczył gotowość służenia bez żadnej pensyi". Przez dalsze dni generał musiał być całkowicie pochłonięty zgłębianiem swoich nowych funkcji. Następną obszerniejszą wypowiedź na tematy polityczne, odnajdujemy dopiero w liście noworocznym. "Warszawa 1 Stycznia 1831 Drogi Ojcze! Parę słów tylko piszę, żeby powinszować nowo rozpoczętego roku. Bodajby był szczęśliwy dla naszego kraju, wiem albowiem, że Ojciec te życzenia przed wszystkiemi ma na myśli. Odebrałem list Ojca z d. 30 Grudnia, zupełnie dzielę myśli Ojca i gdyby nam wybór był zostawiony, wolałbym na teraz widzieć Polskę raczej wzmocnioną Galicyą i Księstwem Poznańskiem (przekonamy się wkrótce, że to nastawienie Łubieńskich na odzyskanie raczej rdzennie polskich prowincji zachodnich dawnej Rzeczypospolitej niż litewsko-ruskich prowincji wschodnich - dzięki wspólnikowi Domu Handlowego "Bracia Łubieńscy i Spółka", odbije się echem aż w Petersburgu, nie znajdzie tam jednak posłuchu - M. B.). Ale daleko jeszcze jesteśmy od podobnych wyborów. Teraz nam tylko pozostaje uzbrajać się jak możemy najprędzej, ażeby walczyć z przemagającą siłą, albowiem wątpię, żeby wszystkie negocyacye mogły jakikolwiek osiągnąć skutek. W boskich więc jest wszystko rękach, a nie ludzkich... Wiadomości rozliczne po większej części fałszywe ze wszech (stron) się rozsiewają. Co jednak się zdaje pewnego, to jest, że Armia Rosyjska pod komendą Dybicza się zgromadza". Ostatnie słowa noworocznego listu generała Łubieńskiego kierują uwagę ku deputacji petersburskiej. Perypetie dyplomatycznej wyprawy Lubeckiego i Jezierskiego najszerzej przedstawił historyk Jerzy Łojek w swojej polemicznej, lecz nader interesującej pracy pt. Szanse powstania listopadowego. U Łojka można odnaleźć wyczerpujący komentarz do wszystkich wzmianek na ten temat, spotykanych w korespondencji rodzinnej Łubieńskich. A więc najpierw owe rozmowy Lubeckiego z cesarzewiczem we Włodawie nad Bugiem, o których napomykają w listach i pan Tomasz, a i pani Konstancja. Polscy wysłannicy dopędzili wycofującego się carewicza rankiem 13 grudnia i rozmowy we Włodawie ciągnęły się przez dwa dni. Nie doprowadziły jednak do żadnych poważniejszych rezultatów. Konstanty nadal wzbraniał się przed podejmowaniem jakichkolwiek inicjatyw politycznych. Niemniej Lubecki starał się go sobie zjednać na wszelkie sposoby. Zorientował się szybko, że wygnany wielkorządca znajduje się w tarapatach finansowych i skłonił go do przyjęcia sumy 3000 dukatów w złocie, dostarczonej przez administratora dóbr Czartoryskich w Międzyrzeczu. Zniewolony sytuacją Konstanty pieniądze przyjął, lecz jedynie jako prywatną pożyczkę (z ówczesnej prasy wiemy, że natychmiast po przekroczeniu granicy odesłał je "do kasy najbliższej komory celnej"). Brak gotówki nie był głównym zmartwieniem zdetronizowanego wicekróla. Lubecki zastał we Włodawie kompletnego bankruta politycznego i życiowego, człowieka złamanego, pogrążonego w smutku i przygnębieniu. Konstanty zdawał sobie sprawę z tego, że jest zgubiony w opinii sfer rządzących Petersburga, a zarazem ciężko przeżywał konieczność rozstania się z Warszawą i ze swoją ukochaną armią polską. Ilekroć zdarzało mu się dostrzec jakichś polskich żołnierzy przechodzących obok jego kwatery, przyzywał ich do siebie, odbywał z nimi kilkunastominutową musztrę, a później w dowód szczególnej łaskawości kazał się całować w policzek i pozwalał im wracać do swoich. Równocześnie jednak demonstrował przed polskimi wysłannikami okrutną satysfakcję płynącą z faktu, że uprowadzał z sobą za Bug przykutego do działa "sprawcę wszelkiego zła", nieszczęsnego majora Waleriana Łukasińskiego. O stanie ducha wygnanego wielkorządcy najlepiej świadczy list, wysłany przez niego z Włodawy do cesarza Mikołaja. "Oto więc dzieło szesnastu lat całkiem zostało zniszczone przez podoficerów, podchorążych, studentów i temu podobnych - skarżył się z niekłamanym bólem bratu. - Nie liczę w tym nikogo więcej, gdyż jest moim obowiązkiem zaświadczyć ci, iż właściciele dóbr, cała prowincja i wszyscy, którzy cokolwiek posiadają, są z tego powodu w rozpaczy. Oficerowie i generałowie, podobnie jak i wierni żołnierze, nie mogli przeszkodzić rozwojowi ruchu, zmuszeni przez młodzież i podchorążych, którzy wszystkich uwiedli. Krótko mówiąc, sprawy są w najgorszym stanie i nie wiem, do czego z woli Boga w końcu dojdzie. Wszystkie me środki nadzoru zostały unicestwione, mimo że wszystko się wykryło... Tak więc my Rosjanie jesteśmy już na granicy, ale wielki Boże, w jakimż stanie! Prawie bosi, gdyż wszyscy zerwali się jak na alarm i w przekonaniu, że powrócą do koszar; zamiast tego odbywamy potworne marsze. Oficerowie wszystko postradali i posiadają jedynie to, co na sobie... Mam serce rozdarte, nie sądziłem, że w wieku pięćdziesięciu jeden lat i po trzydziestu pięciu latach służby zakończę swą karierę w tak opłakany sposób". Taki to list, napisany 13 grudnia 1830 r., powędrował do Petersburga za pośrednictwem Lubeckiego. W sformułowaniach Konstantego, które mówią o ustosunkowaniu się warstw posiadających Królestwa do powstania - wyczuwa się wyraźnie wpływ rozmów z polskim ministrem. Nakłaniając wielkiego księcia do ułożenia takiego właśnie pisma i zabierając je z sobą do Petersburga, Lubecki przygotowywał sobie sprzyjające warunki do rozmów z cesarzem. Ale nie na wiele się to zdało. Zanim list Konstantego doszedł do rąk cesarskich, polskiej deputacji dano wyraźnie do zrozumienia, że nie ma co liczyć na serdeczne przyjęcie w Petersburgu. "23 grudnia żandarmeria rosyjska zatrzymała obu delegatów w Narwie - pisze Łojek. - Tutaj doręczono Lubeckiemu list od Stefana Grabowskiego, ministra sekretarza stanu reprezentującego Królestwo u boku cara: "jeżeli Lubecki jedzie jako delegat władz powstańczych, niech się nie waży pokazywać w Petersburgu; jeżeli zaś reprezentuje nadal Radę Administracyjną, może być przyjęty przez cesarza jako minister skarbu Królestwa Polskiego. Również Jan Jezierski dopuszczony będzie do audiencji jedynie jako poseł na sejm". O treści odpowiedzi Lubeckiego mieszkańcy Królestwa dowiedzieli się w miesiąc później z artykułu zamieszczonego w "Kurierze Polskim" z 21 stycznia 1831 roku... "X. Lubecki.... - pisano z oburzeniem w tej gazecie - zapytany, w jakim charakterze chce się przed Mikołajem stawić, odpowiedział: >>iż go mocno boli, że cesarz na chwilę przypuścić mógł, iżby w innym stawiał się charakterze, a nie jako wierny i posłuszny minister<<". Łojek na tę samą okoliczność przytacza świadectwo wcześniejsze i bardziej autorytatywne: fragment listu Mikołaja do Konstantego z 31 grudnia 1830 roku: "Lubecki napisał odpowiedź w imieniu obu - donosił cesarz bratu - którą nakazałem umieścić w dziennikach: że nigdy by nie przyjął podobnego zlecenia (reprezentowania powstańczego rządu) i że przybywa jako członek mojego rządu, aby zdać sprawę z tego co zaszło, a p. Jezierski mu towarzyszył. Było to potrzebne - i dla mnie, i dla tutejszych, i dla zagranicy..." Cesarz-król od początku zajął wobec powstania stanowisko nieprzejednane. "Wieczorem dnia 7 grudnia Mikołaj otrzymał pierwszą wiadomość, że >>Warszawa stała się teatrem krwawych scen<< - czytamy w książce Łojka. - Cesarz wezwał natychmiast szefa policji Benkendorfa i dał mu do przeczytania raport Konstantego. Jednocześnie, nie tracąc ani minuty, zdecydował się wydać wszystkie konieczne rozkazy. Pierwszy korpus, pod dowództwem generała Pahlena, otrzymał rozkaz posunięcia się ku granicom Królestwa, a baronowi Rosenowi, dowódcy korpusu litewskiego, polecono wziąć ten kierunek marszu, który wskaże cesarzewicz". Nazajutrz car zabrał się osobiście do rozniecania w stolicy nastrojów wojennych. Zaczęło się od wystąpienia na musztrze gwardii w krytym maneżu pałacu Michajłowskiego. Łojek przedstawia tę demonstrację w relacji jej naocznego świadka - dyplomaty francuskiego Bourgoing. "Pod koniec ćwiczeń, tego dnia nadzwyczaj skróconych, Jego Cesarska Mość zamiast udać się w kierunku bramy, zwrócił się ku szeregowi oficerów. Wszyscy obecni natychmiast pojęli, że ten niezwykły ruch oznacza, iż coś poważnego musiało się stać. Cesarz Mikołaj podniesionym głosem wezwał oficerów, by otoczyli go kołem. Jego zwykły orszak pozostał na uboczu. Cesarz zaczął opowiadać o wydarzeniach w Warszawie, najpierw tonem spokojnym, lecz stopniowo się zapalając..." Zwracając się do żołnierzy, oświadczył: "Wy, moja gwardia, pójdziecie nauczyć zdrajców rozumu, przywrócić porządek i pohańbioną cześć Rosji. Wiem, że we wszystkich okolicznościach mogę na was polegać!" - "Jeszcze nie skończył [...] gdy okrzyki entuzjazmu i oddania, okrzyki zemsty rozległy się ze wszystkich stron. Oficerowie stłoczyli się wokół jego konia, wyciągali doń ręce; wszyscy domagali się wymarszu, by ukarać zbuntowanych. W tym samym czasie batalion służbowy po przedefilowaniu przed cesarzem wyciągnął się jak zazwyczaj, w zwartej kolumnie po drugiej stronie maneżu; żołnierze słyszeli z daleka podniesiony głos cesarza i okrzyki tłumu oficerów; batalion ten, nawet nie wiedząc o co chodzi, odpowiedział podobnym zawołaniem. Żołnierze przypuszczali zapewne, że cesarz ogłosił właśnie marsz, który miał rozpocząć ową wojnę przeciwko Francji, wojnę o której codziennie tyle im opowiadano". Na krótko przed przyjazdem Lubeckiego do Petersburga (8/20 grudnia 1830 r.) Mikołaj dał wyraz swemu bezkompromisowemu stanowisku wobec powstania polskiego w liście do Konstantego: "Jeśli spośród dwóch narodów i dwóch tronów jeden musi zginąć - czyż mogę się wahać choćby na chwilę? Czy sam byś się wahał? - pisał do brata. - Sytuacja moja jest ciężka, odpowiedzialność straszna, ale sumienie niczego mi wobec Polaków nie wyrzuca i zapewniam cię, że nigdy mi niczego wyrzucać się nie będzie, gdyż swoje obowiązki wobec nich wypełnię aż do ostateczności. Nie na próżno składałem przysięgę i nigdy od niej nie odszedłem; niech więc odpowiedzialność za straszliwe skutki wydarzenia, jeśli już nie można ich uniknąć, spadnie w całości na tych, którzy tu zawinili..." Polski minister uzyskał posłuchanie u cesarza 26 grudnia (14 grudnia starego stylu) 1830 r. Audiencja odbyła się w warunkach nie przypominających niczym atmosfery poprzednich wizyt Kniazika w Petersburgu, które przebiegały w intymnym sam na sam z Mikołajem, na stopie na poły przyjacielskiej. Ta audiencja miała charakter ostentacyjnie surowy i oficjalny. "Ponieważ Jego Cesarska Mość - głosi zachowany protokół posłuchania* (* Treść tego protokołu w oryginalnej wersji francuskiej opublikował Szymon Askenazy w pracy Do charakterystyki Lubowickiego, w: Szkice i portrety. Warszawa 1937. W przekładzie polskim dokument nie był dotychczas ogłaszany.) - uznał za stosowne przyjąć księcia Lubeckiego, ministra Skarbu Królestwa Polskiego, w obecności kilku osób, które raczy zaszczycać swym wysokim zaufaniem, 14 grudnia w prywatnym pałacu zebrali się: Jego Cesarska Wysokość Wielki Książę Michał, marszałek hrabia Diebitch (Dybicz)-Zabałkański, minister Dworu książę Wołkoński, generał piechoty hrabia Tołstoj, wicekanclerz hrabia Nesselrode i minister-sekretarz stanu Królestwa Polskiego, hrabia Grabowski. Kiedy wprowadzono ich do gabinetu Cesarza, Jego Cesarska Mość kazał wezwać księcia Lubeckiego i spytał go, jaka przyczyna skłoniła go do udania się do Sankt-Petersburga? Książę udzielił w głównych zarysach następującej odpowiedzi na to pytanie: - Przyjechałem, Najjaśniejszy Panie, aby wykonać zlecenie, które dała mi Twoja Rada Administracyjna. Chciała ona, aby naoczny świadek zdał Waszej Cesarskiej Mości sprawę z wydarzeń, które zaskoczyły stolicę Królestwa Polskiego wśród głębokiego spokoju, aby przedstawić mu sytuację kraju w wyroku tych wydarzeń i poinformować go o krokach, które Rada Administracyjna uznała za konieczne podjąć w tych poważnych i krwawych okolicznościach. Bunt wybuchł wieczorem 29 listopada. W chwili, kiedy najmniej się spodziewaliśmy, padły strzały w kilku dzielnicach miasta i zostaliśmy ostrzeżeni, że uzbrojone bandy przebiegają ulice i atakują jednocześnie Belweder i Arsenał. W tym pierwszym momencie zamieszania i poruszenia każdy myślał przede wszystkim o swoim osobistym bezpieczeństwie, wkrótce jednak odczuło się konieczność połączenia i członkowie Rady postanowili udać się niezwłocznie do prezesa Sobolewskiego. Dopiero między północą a godziną drugą udało mi się przedostać przez tłum. Po przybyciu do hrabiego Sobolewskiego zastałem tam księcia Czartoryskiego. - Jakim prawem on tam był? - spytał Cesarz. - Jest członkiem Rady - powiedział książę. - Dziwne - odparł Cesarz - że przypomniał sobie o tym właśnie w tej chwili; nigdy nie bywał w Radzie. - Gdy Rada zebrała się - ciągnął książę - dyskutowaliśmy o najpilniejszych do przedsięwzięcia środkach. Uchwalono, że Rada wzmocni się o kilka osób, znanych ze swojej wielkiej popularności, których obecność mogła się przyczynić do zachowania Rządu Królewskiego i przywrócenia spokoju w stolicy. - Co to były za osoby? - spytał Cesarz. - Panowie Kochanowski, Pac, Michał Radziwiłł, Dembowski, Ostrowski i Lelewel. - Rzecz dosyć szczególna, że wybór wasz padł właśnie na osoby, o których miałem już ustaloną opinię. Znaliście tę opinię oraz moje uczucia wobec nich. Wyrażałem je wam niejednokrotnie. - Najjaśniejszy Panie - odpowiedział książę - byli oni popularni - pomyśleliśmy, że sam ich wpływ może przyczynić się do wstrzymania i stłumienia ruchu. Po przedsięwzięciu tego środka zdecydowano w Radzie, że książę Czartoryski i ja udamy się do Jego Cesarskiej Wysokości Wielkiego Księcia błagać go, żeby stanął na naszym czele i wspólnie z Radą obmyślił sposoby przywrócenia motłochu do porządku. Wyjechaliśmy natychmiast i zastaliśmy Wielkiego Księcia na biwaku blisko Belwederu. Ale Jego Cesarska Wysokość oświadczył nam, że nie może przystać na propozycje Rady, że nie będzie się mieszał do tej sprawy i nie rozkaże wcale ruszyć oddziałom, które do niego wróciły. W ten sposób znaleźliśmy się pozostawieni samym sobie i bez możności dysponowania jakąkolwiek siłą wojskową; mimo to owładnięci byliśmy jednym tylko pragnieniem zapobieżenia większym nieszczęściom i opanowania ruchu ludowego. - Mój brat - powiedział wtedy Cesarz - postąpił bardzo dobrze; przepisy zmarłego Cesarza Aleksandra zabraniały mu w wypadku rozruchów wydawać wojsku rosyjskiemu rozkazu strzelania do Polaków. - Tymczasem - podjął książę - powstanie wzrosło do najwyższego, najbardziej alarmującego stopnia. Po zdobyciu i splądrowaniu Arsenału, ponad 50 tysięcy ludzi z motłochu było uzbrojonych, wojsko przyłączyło się do nich i ta zgraja pijana groziła zmasakrowaniem wszystkich, którzy chcieli sprzeciwić się jej woli. Kilku generałów padło ofiarą swoich wysiłków, zmierzających do przywrócenia porządku w wojsku; inni, pod grozą pistoletu przyłożonego do gardła, zmuszeni zostali stanąć na ich czele. Utworzyły się kluby i uzurpowały sobie władzę. Z narażeniem życia książę Czartoryski i ja wróciliśmy do Rady. Tam dowiedzieliśmy się, że Bank był w największym niebezpieczeństwie. Obowiązkiem naszym było uratować go i postanowiliśmy udać się tam wszyscy. Z niezmiernym trudem przedostaliśmy się tam przez rozhukany motłoch, z którego 6 tysięcy uzbrojonych ludzi szło tu przed nami i za nami. To właśnie wtedy dołączył do nas generał Chłopicki. Namawialiśmy go, aby stanął na czele sił zbrojnych. Zgodził się na to pod warunkiem, że wszelkie decyzje władzy będą wydawane jedynie w imieniu Waszej Cesarskiej Mości. Ale wkrótce mieliśmy przekonać się, że środki, jakimi dysponujemy, są nie wystarczające, że zbuntowany motłoch staje się z godziny na godzinę liczniejszy i bardziej groźny. Pozostało nam tylko prosić Wielkiego Księcia o odesłanie polskich pułków, które do niego dołączyły. Zredagowałem pismo, aby zawiadomić o tym Jego Cesarską Wysokość i aby jednocześnie ostrzec Go, że buntownicy podjęli zuchwały zamiar zaatakowania Go i że - o czym może nie wiedział - wobec tych wojsk polskich, które go jeszcze otaczały, nie bez sukcesu zostały użyte liczne środki przekupstwa. Zablokowana poniekąd w Banku Rada nie wiedziała, jak przesłać to pismo do Wielkiego Księcia. Kiedy zjawił się tam Jego adiutant hrabia Zamoyski, jemu zlecono je doręczyć. Niedługo potem nowe poselstwo, złożone z księcia Czartoryskiego, hrabiego Ostrowskiego i ze mnie (charakterystyczne pominięcie nazwiska czwartego posła: Lelewela - M. B.), udało się do Wielkiego Księcia, aby uregulować z Jego Cesarską Wysokością wszystko, co było związane z odesłaniem oddziałów rosyjskich do granicy; było to posunięcie, na które Wielki Książę wyraził swą zgodę. Rzeczywiście, oddziały polskie wróciły do miasta; po drodze spotkały masę ludu, która posuwała się już, aby zaatakować Wielkiego Księcia, ale widząc powracające pułki polskie, poszła z nimi aż do placu Bankowego, wznosząc okrzyki przeciwko generałom Krasińskiemu i Kurnatowskiemu i żądając ich wydania. Z wielkim trudem i wytężając największą energię, generałowi Chłopickiemu udało się uratować im życie. To samo oburzenie objawiło się u ludu przeciwko wielu członkom Rady Administracyjnej; byłem w ich liczbie i byliśmy zmuszeni ustąpić z naszych stanowisk. Utworzył się rząd tymczasowy. Złożony był z księcia Czartoryskiego, hrabiego Paca, Kochanowskiego i Lelewela; ale jego działanie było jeszcze zbyt słabe, żeby stłumić bunt. Powzięto więc myśl mianowania dyktatorem generała Chłopickiego i od tego czasu na skutek silnych środków przez niego przedsięwziętych zaczyna powracać porządek i spokój. - Ale wszystkie te czyny - zauważył Cesarz - są czynami bezprawnymi. Tylko wasz Monarcha ma prawo dokonać nominacji, zmienić skład swojej Rady, nawet udzielić dymisji, tym, którzy, jak pan, uznali, że muszą się wycofać. Rada Administracyjna nie spełniła swego obowiązku. Członkowie powinni byli raczej zginąć, niż ustąpić żądaniom zgrai buntowników. Z kolei Jego Cesarska Mość spytał księcia, jakie były przyczyny tej rewolucji i pretensje, które Naród wnosił przeciwko Rządowi... - Oskarżenia dotyczące głównie tego, że 1) nie uczyniono zadość żadnej ze skarg wniesionych do Sejmu w drodze petycji; 2) że ta sama Rada Administracyjna, przeciwko której były skierowane te zażalenia, miała w swej mocy rozpatrywać i rozstrzygać je; 3) że w administracjach zależnych od warszawskiego zarządu miejskiego miały miejsce malwersacje; 4) że wreszcie oskarżano ludzi, otaczających Jego Cesarską Wysokość Wielkiego Księcia, którym powierzył on kierownictwo tajnej policji o to, że przez swoje oszczerstwa wywoływali niesprawiedliwe prześladowania, wskutek których cierpiało dużo ludzi. Oto przyczyny ogólnego niezadowolenia, które ujawniło się po buncie, uknutym wyłącznie przez niższych oficerów i akademików (w tym samym duchu, lecz znacznie szerzej i dosadniej opisywał Lubecki przyczyny powstania w memoriale, opracowanym później dla Mikołaja - M. B.). Po wysłuchaniu tych wszystkich pretensji Cesarz zaoponował przeciwko pierwszej, mówiąc, że zawsze było przestrzegane praworządne postępowanie, ponieważ na każdym Sejmie zawsze zdawano sprawę z rozpatrzenia petycji przedstawionych na poprzedniej sesji. Że jeśli chodzi o bałagan i nadużycia, które wśliznęły się do administracji warszawskiego zarządu miejskiego, to pierwszy raz o tym słyszy. Że cała wina za to spada na Radę Administracyjną, która pomimo jego wielokrotnych nakazów, aby mu zdawać sprawę ze wszystkich okoliczności godnych Jego uwagi i troski, uważała za stosowne pominąć milczeniem tak ważny fakt. Ponieważ Jego Cesarska Mość uczynił odpowiedzialnym za to osobiście księcia Lubeckiego, ten uznał za konieczne zauważyć, że sprawa ta bardziej leży w zakresie działania Komisji Spraw Wewnętrznych niż w jego własnym, na co Jego Cesarska Mość dał mu poznać, że może tak się usprawiedliwiać jako minister skarbu, ale jako członek Rady jest jednak odpowiedzialny za to, że nie zaprotestował przeciwko czemuś, co uznał za bezprawne. Powracając następnie do przedmiotu swej misji, książę Lubecki zapewnił, że wszystkie instancje, które wskutek rewolucji są dzisiaj na czele władzy w Królestwie Polskim, działają w dalszym ciągu w imieniu Cesarza i jedynym ich pragnieniem jest widzieć Konstytucję wykonywaną bez zastrzeżeń i w całej swej rozległości. - Ale co znaczą - rzekł wtedy Cesarz - te przewrócone orły i roszczenie, aby widzieć dawne prowincje polskie przyłączone do Polski. - Ta prośba - odpowiedział książę Lubecki - została wyszczególniona w raporcie Rządu Tymczasowego nie jako życzenie, na którego spełnienie się nalega, ale jako żywiona przez Naród nadzieja, z której uznałem za konieczne zdać sprawę Waszej Cesarskiej Mości. Co do orłów, to zostały one obalone w pierwszej chwili wrzenia przez jakichś egzaltowanych i być może pijanych ludzi. Cesarz wziął wtedy leżącą na jego stole paczkę z adresem księcia Lubeckiego i wskazując na herby dyktatora, którymi była zapieczętowana, powiedział do księcia: - Czy ten także był pijany? - Książę Lubecki otworzył przesyłkę i przeczytał znajdujący się w niej list generała Chłopickiego (było to pismo, w którym dyktator zawiadamiał polską deputację o otwarciu sejmu i uznaniu powstania za narodowe - M. B.). Kiedy książę Lubecki skończył czytanie, Cesarz spytał go, czy ma mu jeszcze coś do powiedzenia, czy czytał jego proklamację i jaka jest jego opinia o tym dokumencie (wydany 17 grudnia 1830 r. manifest cesarski do narodu polskiego miał charakter ultymatywny i żądał od powstańców pełnej kapitulacji. Amnestię uzależniono od przywrócenia dawnych władz w Królestwie, wyprowadzenia wojska z Warszawy i skupienia całej armii polskiej w rejonie Płocka - M. B.). - Najjaśniejszy Panie - odpowiedział książę Lubecki, proklamacja nie jest wystarczająca; Naród opanowany jest pewną stałą myślą (idee fixe): obawia się, że ten bunt chce się wykorzystać dla odebrania mu Konstytucji (Charte). Proklamacja nie rozprasza tych lęków. Po tej odpowiedzi Jego Cesarska Mość obrócił się do hrabiego Diebitcha (Dybicza) i rzekł: - A więc wojna. Marszałku, wyjedzie pan natychmiast". * W kilka godzin po rozstaniu się z Lubeckim imperator przyjął drugiego delegata polskiego - posła Jana Jezierskiego. "Tegoż wieczora kazałem przez Benkendorfa zawiadomić Jezierskiego, turystę (z chwilą gdy cesarz-król dowiedział się z listu Chłopickiego o "bezprawnym" otwarciu sejmu w Warszawie, nie mógł już przyjąć Jezierskiego jako posła - M. B.), że będę miał przyjemność przyjąć go u siebie - pisał Mikołaj do Konstantego w liście z 31 grudnia. - Przyprowadzono mi go; skoro tylko wszedł do gabinetu, rzucił się przede mną na kolana, szlochając jak dziecko; starałem się go uspokoić, uścisnąłem go, usiedliśmy w trójkę (z Benkendorfem) i kazałem mu mówić wszystko, co ma do powiedzenia. Powtórzył mi prawie to samo, czego dowiedziałem się już od ciebie, Haukego (podpułkownik Józef Hauke, brat zabitego przez powstańców generała, był adiutantem cesarskim; on właśnie dostarczył Mikołajowi pierwszych wiadomości z powstańczej Warszawy - M. B.) i Lubeckiego. Wszystko, co mówił, było w tonie możliwie najlepszym. Gdy skończył, poprosiłem go, aby wszedł w moje położenie i powiedział, co powinienem uczynić..." Po długiej serdecznej rozmowie, która doprowadziła do zupełnego niemal uzgodnienia poglądów między cesarzem-królem a wspólnikiem Domu Handlowego "Bracia Łubieńscy i Spółka", Mikołaj na pożegnanie zlecił Jezierskiemu godną uwagi misję. "Wróci pan do Warszawy, jest pan posłem, działaj pan w sposób, który potwierdzi dyktator - powiedział monarcha, sankcjonując niejako tym oświadczeniem dyktaturę Chłopickiego - a co więcej, jeśli jesteś pewny większości swoich kolegów, zaproponujcie i nawet zażądajcie od dyktatora, aby wymierzył winnym sprawiedliwość, winnym, to znaczy tym, którzy mordowali swych dowódców i łamali dyscyplinę; oddacie mi tym największą usługę, gdyż powtarzam panu, mierzi mię rola kata i chcę używać jedynie mego prawa łaski. Starajcie się pilnie zmyć plamę, która skaziła waszą armię, wasz naród, zrehabilitujcie się w oczach swego monarchy, ojczyzny i całej Europy..." Jezierski musiał bardzo na serio potraktować prośbę cesarza-króla o doradzenie mu, jak ma się zachować wobec zbuntowanych Polaków - gdyż w dwa dni po pierwszym posłuchaniu usiłował "złożyć u stóp tronu" nową konstruktywną propozycję, która miała niestety ten drobny mankament, że wprowadzenie jej w czyn wymagałoby uprzedniego zerwania Świętego Przymierza między trzema czarnymi orłami: rosyjskim, pruskim i austriackim. Ze względu na zbieżność propozycji Jezierskiego z opiniami "pana ministra" Feliksa Łubieńskiego z Guzowa - ojca jego przyjaciół i wspólników (proszę sobie przypomnieć odpowiednią wzmiankę w noworocznym liście generała Łubieńskiego) wolno przypuszczać, że to właśnie Łubieńscy byli natchnieniem petersburskiego wystąpienia swego komilitona. Tylko że Łubieńscy - z dystansu Guzowa i Warszawy - znacznie trzeźwiej patrzyli na rzeczy niż oślepiony słońcem łask cesarskich poseł garwoliński. "W dwa dni potem - pisał o Jezierskim Mikołaj w liście do Konstantego - przyszedł do Benkendorfa niesłychanie ożywiony i oświadczył: - Znalazłem niezawodny sposób, aby wszystko ułożyć! - Jakiż to? - Niech cesarz ogłosi: Polacy! Jestem z was niezadowolony, uchybiliście honorowi, ale oto daję wam sposób, aby wszystko naprawić; maszerujcie natychmiast na Galicję i Poznań, oddaję wam te ziemie! - Benkendorf otworzył szeroko oczy i spytał go, czy przypadkiem nie oszalał. - Dlaczegóż by? - brzmiała odpowiedź. W końcu ktoś inny wyłożył mu cały nonsens podobnej idei i czar się rozwiał; zgodził się we wszystkim. Jednym słowem, wszyscy oni są mniej lub więcej chorzy umysłowo! Nie potrafię inaczej tego wyjaśnić". W ślad za delegacją rządu tymczasowego przybył do Petersburga osobisty wysłannik dyktatora Chłopickiego: podpułkownik Tadeusz Wyleżyński, który miał między innymi powiadomić Lubeckiego i Jezierskiego o otwarciu sejmu w Warszawie i uchwale, uznającej powstanie za narodowe (on to właśnie przywiózł depesze Chłopickiego, które leżały na stole cesarza podczas rozmowy z Lubeckim). Ta druga misja dyplomatyczna również nie może być pominięta w opowieści o dawnych szwoleżerach z tego chociażby względu, że podpułkownik Tadeusz Wyleżyński, oficer pułku strzelców konnych gwardii i do niedawna adiutant przyboczny dowódcy Korpusu Rezerwowego Gwardii i Grenadierów, należał przez wiele lat do kręgu najbliższych ludzi generała Wincentego Krasińskiego i zarówno przez niego, jak i przez syna jego uważany był niemal za członka rodziny (przypominam, że to on w roku 1829 wyprawiał za granicę relegowanego z uniwersytetu "Zygmuntka"). Pozbawiony lewej ręki, inwalida wojen napoleońskich, któremu w przyszłości przypaść miała rola konsultanta batalistycznego wielkiego Balzaka, sam również obdarzony był żyłką literacką. Korzystał z tego parokrotnie generał Wincenty Krasiński, nakłaniając swego adiutanta do opisywania bohaterskich czynów szwoleżerów w ostatnich kampaniach napoleońskich - zwłaszcza w bitwie pod Lipskiem. Wolno też przypuszczać, że właśnie swoim skłonnościom literackim zawdzięczał jednoręki podpułkownik szczególną sympatię młodego generałowicza poety, który w swoich listach z zagranicy wspominał go często i nadzwyczaj serdecznie. Za najlepszy dowód uzdolnień pisarskich podpułkownika Wyleżyńskiego może posłużyć jego sprawozdanie z wyprawy dyplomatycznej do Petersburga, ogłoszone w kilkadziesiąt lat później w "Bibliotece Warszawskiej"*. (* Tadeusz Wyleżyński Szesnaście dni z mego życia, czyli relacja z podróży do Petersburga podczas rewolucji polskiej z roku 1830-1831. "Biblioteka Warszawska", r. 1903, t. 1.) Relacja ta tyle mówi o ówczesnych stosunkach politycznych i tak często wymieniane w niej jest nazwisko dawnego dowódcy pułku szwoleżerów generała Wincentego Krasińskiego, że pozwolę ją sobie przytoczyć we fragmentach obszerniejszych, niż to się zazwyczaj czyni. "Dyktator pragnął do Petersburga wysłać kogoś, który by przedstawił wszystko co zaszło w Warszawie i w Polsce, a nie był wystawionym na ewentualne po drodze aresztowanie - pisze Tadeusz Wyleżyński - szło mu tedy o powierzenie tej misyi oficerowi, który nie był wziął żadnego udziału w wybuchu rewolucyi i jej pierwszych objawach, owszem, znajdował się był wśród wojsk pozostałych przy Wielkim Księciu i stąd zachował jeszcze pewną legalność w dotychczasowym postępowaniu. Otóż ja właśnie odpowiadałem temu żądaniu. Pierwszego dnia wraz z generałem Krasińskim i pułkiem strzelców konnych naszej gwardyi, wystawiony byłem na pociski ludu i żołnierzy, którzy rozpoczęli powstanie, wróciłem zaś do Warszawy 3 grudnia, stosownie do upoważnienia danego na piśmie wojsku polskiemu, znajdującemu się przy jego Osobie przez Wielkiego Księcia. Nadto znałem dobrze Petersburg, a i Cesarz mnie znał, bo pięć miesięcy poprzednio spędziłem tam był sześć tygodni współ z generałem Krasińskim, a stopień mój i blizny dodawały konsyderacyi mojej osobie zarazem i misyi..." W związku ze swoim wyjazdem Wyleżyński miał możność dokładnego zapoznania się z nastrojami panującymi wśród większości starszyzny powstańczej. "Generał Szembek dość długo ze mną rozmawiał, ażeby mnie prosić o powtórzenie w Petersburgu, a mianowicie Cesarzowi, gdybym miał sposobność, że i on nie pragnął rewolucyi i nie myślał do niej przystąpić, że jeżeli pierwszy na czele swego pułku wkroczył do Warszawy, to dlatego, że nie mógł inaczej postąpić, bo właśni żołnierze byliby go w razie odmowy rozstrzelali... Pułkownik Wąsowicz (szef sztabu Chłopickiego, dawny szwoleżer - M. B.) polecił mi także powtórzyć, jak dalece znajdujemy się pod wpływem rewolucyjnego stronnictwa... Wszyscy dokoła mówili mniej więcej to samo..." Na pierwszy dłuższy postój zatrzymał się podpułkownik Wyleżyński w Kownie, aby załatwić tam z miejscowymi władzami rosyjskimi formalności konieczne dla dalszej podróży. "Pośpieszyłem do księcia Łopuchina [...] który mnie uprzejmie przyjął. Przedstawiłem mu cel mej podróży i o wydanie paszportu prosiłem [...]. Powiedział mi, iż zgoła nie rozumie polskiej rewolucyi, że zawsze słyszał, że Polska czuje się taka szczęśliwa, że sam bardzo był dla niej życzliwie usposobiony, że się nieraz w Polkach kochał itp. itp. [...] Książę podziwiał animusz wojenny Polaków, ale jednocześnie wymieniał siły rosyjskie, przeznaczone już do wkroczenia w nasze granice..." W drodze z Kowna do Petersburga eks-adiutant Opinogórczyka krzepił się wspomnieniami niedawnej przeszłości. "Sześć miesięcy przedtem tę samą odbywałem podróż w towarzystwie generała Wincentego Krasińskiego, a w orszaku cesarskim (po sejmie 1830 r. Mikołaj zabrał z sobą Krasińskiego i jego adiutanta na doroczne manewry gwardii - M. B.). Jechaliśmy wśród najpiękniejszej pory, wszędzie nam po drodze oddawano należyte honory, w Petersburgu czekały nas różne festyny, byliśmy zaproszeni na słynną w Peterhofie uroczystość, na manewra gwardyi cesarskiej..." 29 grudnia 1830 r. - w trzy dni po przybyciu do Petersburga wysłannik polskiego Dyktatora wezwany został na wstępną rozmowę do naczelnego dowódcy "armii czynnej", feldmarszałka hrabiego Dybicza-Zabałkańskiego. Niski, barczysty marszałek, którego miłość do zmarłej żony tak wzruszała niedawno Niemcewicza, powitał Wyleżyńskiego jowialnie: " Marszałek: No i zdobyliście się na rewolucyę! Ja: Tak jest, niestety! M.: Zdaje mi się, że pan byłeś adjutantem generała Krasińskiego? Ja: W istocie. Ekscellencyo, byłem przy nim aż do jego powrotu do Warszawy. M.: Należałeś tedy do rzędu tych wojskowych, którzy zrazu pozostali wiernymi. Bardzo rad to słyszę. Jesteś teraz przy generale Chłopickim? Ja: Tak jest, Ekscellencyo. M.: Jest on tedy Dyktatorem! Czy na długo? Jakie są ostatnie wiadomości? Ja: W przededniu mojego wyjazdu sejm się zebrał, uznając rewolucyę za narodową i stwierdzając dyktaturę Chłopickiego... M.: Czy dyktatura przeszła jednomyślnie? Ja: Z wyjątkiem jednego tylko głosu, posła kaliskiego, Morawskiego. M.: Czy nikt się nie znalazł w sejmie, aby wspomnieć cesarza? Nikt nie miał odwagi wymienić nazwisko swego monarchy? Ja: Żadne słowo przeciwko cesarzowi nie padło. M.: To dobrze, lecz za nim? Ja: Nic za nim, nic przeciwko niemu, w ogóle żadnej wzmianki o Cesarzu nie zrobiono. M.: Dziwne to, dziwne... A cóż panowie akademicy? Czy dalej hałasują? Ja: Oni to najbardziej się przyczynili do przywrócenia i ustalenia porządku, oni też dziś okazują najwięcej roztropności. M.: Ha, hr. Jezierski to samo mi zaręczył. Gdzież się znajduje hr. Wincenty Krasiński? Ja: Nie wiem zgoła, nie widziawszy go od jego do Warszawy powrotu, ale przypuszczam, że obecnie jest on w Prusach. M.: A generał Kurnatowski? Ja: Podał się do dymisyi i siedzi spokojnie w Warszawie. M.: To są uczciwi ludzie. Idę do cesarza, aby go uwiadomić o pańskim przybyciu" Jednakże przed audiencją u cesarza-króla, którą wyznaczono na dzień następny, podpułkownik Wyleżyński miał okazję rozmawiać jeszcze trzykrotnie z najwyższymi dygnitarzami cesarstwa. Pierwszym jego rozmówcą w dniu 30 grudnia był ponownie feldmarszałek Dybicz, który - po porozumieniu się z monarchą uznał za wskazane odpowiednio przygotować polskiego posła do stawienia się przed "najdostojniejszym obliczem". "Marszałek: Jestem szczerym, jak przystało staremu żołnierzowi, z właściwą sobie otwartością mówić będę. Cesarz Aleksander dał był konstytucyę Polsce, czego Rosjanie nie pochwalali, bo dlaczegóż jedna prowincya inaczej i lepiej od tamtych miała być rządzoną? i to część podbita... I jam był temu przeciwny, jak Rosjanin... Wszelako, skoro Cesarz Aleksander, który był najcnotliwszym w świecie człowiekiem, koniecznie się o to upierał, zamikliśmy, życząc najlepszych skutków udzielonym Polsce swobodom. Mieliście tedy konstytucyę. Należy przyznać, że nie była ona zawsze ściśle uszanowaną, ale i nie było to z winy panującego Cesarza, który się znajdował w delikatnem położeniu wobec starszego brata, ten zaś największych dostarczył powodów waszemu niezadowoleniu, wiem to dobrze. W każdym razie nie może to być dla was usprawiedliwieniem waszej rewolucyi, bo mimo wszystkiego, więcej było w Polsce dobrego, aniżeli złego. Depesze, które pan przywiozłeś dla księcia Lubeckiego, zostały rozpieczętowane przez Cesarza samego, który wiedzieć wam trzeba mocno jest na Lubeckiego podrażniony. Któż jest bowiem książę Lubecki? Człowiek, który służył w naszej armii, który z nami kampanie odbywał, jest to Rosjanin, którego Cesarz naznaczył ministrem w Polsce. A dziś tenże Lubecki chce nadawać sobie tony ambasadora! Toteż Cesarz ładnie go przywitał! Zresztą, jeśli było co złego w Polsce, było to z Lubeckiego winy, będąc bowiem ministrem Cesarza, on to miał strzedz najpilniej konstytucyi, myśleć o szczęściu kraju, zapobiedz złemu, skądkolwiek takowe groziło, czy ze strony Wielkiego Księcia, czyli też z innej... Powiem panu jeszcze, co trzymam o waszym wojsku, bo jestem szczery, jak stary, od piętnastego roku życia żołnierz. Otóż wasze wojsko jest dzielne i dobrze wyćwiczone... Pragnąłem wielce mieć coś polskiego żołnierza w czasie tureckiej kampanii... ale Wielki Książę nigdy na to zgodzić się nie chciał... Dodam, że miałem najlepszą opinię... o starszyźnie waszej, zaprawionej do boju pod Napoleonem... Ale odkąd się przekonałem, iż ta starszyzna nie umiała podwładnych utrzymać w karności, ale dała się porwać i onieśmielić przez podchorążych... odtąd, wyznaję, straciłem dawne o niej mniemanie... Ja: Skoro mi Wasza Ekscellencya robi zaszczyt tak szczerej ze mną rozmowy, dozwólcie i mnie kilka stawić zapytań... Stawiam je jako człowiek prywatny... M.: I owszem, słucham pana. Ja: Przypuściwszy, iż Polacy się zgodzą na wszelkie manifesta, czyby Wielki Książę Konstanty powrócił, aby na nowo objąć rządy? M.: Wątpię, aby chciał wrócić. Ja: Czy kto inny rezydowałby w Polsce, aby nią rządzić z ramienia Rosyi? M.: Ma się rozumieć i podobno wybór padłby na mnie. Ale ręczę, iż bylibyście ze mnie zadowoleni, rządziłbym dobrze, strzegł ściśle konstytucyi, której bym nie naruszył zgoła, chyba na jednym punkcie wolności prasy - tej mieć nie będziecie, z góry was ostrzegam, to rzecz szkodliwa, rozdrażniająca tylko umysły. Ja: Czy Cesarz udzieliłby ogólnej amnestyi? M.: Tak jest, Cesarz gotów wszystkim przebaczyć, do nikogo urazy nie zachowa, z wyjątkiem pięciu czy sześciu, którym udowodnią winę inicyatorów rewolucyi, ale powtarzam nie więcej nad pięciu lub sześciu, których wypadnie powiesić... Ja: Czy konstytucya żadnej nie uległaby zmianie? M.: Sądzę, że nastąpiłyby w niej niektóre poprawki, atoli jak najmniejsze. Ja: Czy wojska rosyjskie wkroczyłyby do Polski i nadal w niej pozostały? M.: Zapewne, jakże pan chcesz, aby było inaczej? Sam przyznasz, iż wojsko wasze rokosz podniosło... Muszą więc rosyjskie siły strzedz Polskę, strzedz sameż wojsko, toż jasne jak na dłoni. Ja: Mości marszałku, w takim razie naród polski żadną miarą na manifest przystać nie potrafi..." Od marszałka Dybicza przeszedł podpułkownik Wyleżyński do wszechwładnego szefa policji cesarstwa, generała Benkendorfa. Ów odniósł się do niego równie bezpośrednio jak hrabia Zabałkański. "Skoro tylko mnie zameldowano, przyjął mnie bezzwłocznie, serdecznie, w szlafroku i odezwał się do mie: - I cóż to? Polska zerwała się do buntu, zrobiliście rewolucyę... Zapewne, nie wszystko było dobrem u was, ale nic nie usprawiedliwia waszego buntu, boć przecież nie porównać wam się z innymi dzielnicami Polski... A jednak wszystkie inne części Polski zachowują się spokojnie, tylko w tem jedynem Królestwie Polskiem, gdzie Polakom było najlepiej, wybucha rewolucya!... ...Zapewne, jedna tkwiła tam bieda, mianowicie Wielki Książę Konstanty, który krzyżował zamiary cesarza [...], który był powodem pewnego nieukontentowania. Było wam poczekać trochę. Postanowiono odwołać Wielkiego Księcia, już on tej wiosny miał za granicę wyjechać, aby już więcej do was nie wrócić. A wtedy chyba by już nic wam do szczęścia nie brakowało... ...Cesarz mocno jest zbolały tą waszą rewolucyą, zwłaszcza postępowanie armii go obraziło, bo ją kochał. Jeszcze kiedyś się odzywał: >>Czyż wojsko polskie zapomniało wyraz mojego oblicza? czy ten wyraz zdradza skłonność do ustępstw?<< Czy pan się domyślasz, że ja sam silnie tem wszystkiem jestem skompromitowany? Niedawno jeszcze ręczyłem Cesarzowi za wierność wojska polskiego... ...Jakże Polacy przypuścić mogą, że Cesarz wda się w nimi w targi i ustępstwa [...]. Przecież nie może się posunąć do ustępstw wobec kraju, który był najszczęśliwszym ze wszystkich prowincyi, który jedyny posiadał liberalną konstytucyę, a zerwał się do buntu. Co by na to rzekli inni jego poddani? Byłoby to poniekąd zachętą, aby tak samo postąpili [...] Wskażę panu właściwe powody rewolucyi polskiej; zapewne wchodzi tu w grę naśladownictwo, wchodzą i zagraniczne wpływy... - Generał pytał mnie jeszcze - kończy relację z rozmowy z Benkendorfem Wyleżyński - o szczegóły rewolucyi, o ludzi, którzy w pierwszych dniach zginęli, o Chłopickiego, który ład przywrócił, o generała Krasińskiego i sposób, w jaki go powitano w Warszawie, i o jego matkę". Trzecim dygnitarzem, który tego dnia przyjął polskiego wysłannika, był hrabia Czernyszew, minister wojny i szef sztabu generalnego - ten sam Czernyszew, o którym księżna Maria Wołkońska pisała w pamiętniku, że "chichotał", przyglądając się wieszaniu dekabrystów. Ta rozmowa miała ton znacznie ostrzejszy od poprzednich. "Minister: Wojsko polskie... zawiniło buntem wobec swego monarchy i Cesarz ma dziś za buntowników tych, którzy do tego wojska należeli. Zaczem i ty, panie, znajdujesz się w tej kategoryi... podjąłeś się misyi z ramienia władzy, której Cesarz nie uznaje; wszelako Cesarz raczył wejść w twoje położenie i upoważnił mnie do oświadczenia, iż zostawia panu wybór albo powrotu do Warszawy, albo pozostania w Petersburgu; zrobić masz to, co uczynili wszyscy tu zostający Polacy, którzy odnowili przysięgę na wierność i poddanie. Wkrótce zobaczysz się ze swym dowódcą, generałem Wincentym Krasińskim, od którego mamy wiadomość, że tu przybywa, a spotkać go niezawodnie będzie panu przyjemnie. Dobrze tu panu będzie, nie zapomną o panu". Ukoronowaniem misji dyplomatycznej Wyleżyńskiego była jego rozmowa z cesarzem Mikołajem. "Cesarz: Rad cię widzę, mianowałem cię moim adiutantem, bo jestem przekonany, że mi zawsze wiernym pozostaniesz (mianowanie wysłannika powstańczej Warszawy adiutantem cesarskim spowodowane było niewątpliwie chęcią ulegalizowania w jakiś sposób jego pobytu w stolicy Cesarstwa - M. B.). Należysz do tego pułku strzelców konnych gwardyi, który tak dobrze spełnił powinność swoją w początkach... Alboż mogłem się spodziewać rewolucyi w Polsce? Przecież było wam dobrze... Zresztą nic nie mogło uprawnić rewolucyi, usprawiedliwić ten czyn bezbożny, ten napad na dom mego brata, z morderczym zamiarem targnięcia się na jego życie. Ja: Ci, którzy napadli na Belweder w nocy dnia 29 listopada, zapewniają, iż nie mieli najmniejszego zamiaru dokonania zamachu na życie Wielkiego Księcia. Cesarz: Ho, ho! Kiedy garstka zbrojnych wpada, mordując po drodze kilku generałów i służących, jakże przypuścić, iż nie byliby i Wielkiego Księcia zabili, gdyby mieli ku temu sposobność... Co do generała Rożnieckiego, na którego tak powszechnie się uskarżają, znam go od dawna i nigdy nie miałem dla niego szacunku; wiem, że to jest łotr skończony, a jeśli został na tem stanowisku, należało... (Tu Cesarz wzruszył ramionami, dając do zrozumienia, iż było to z winy Wielkiego Księcia). Następnie jął się dopytywać o szczegóły pierwszych dni rewolucyi, między innemi wspomniał, iż nie rozumie, jak wojsko mogło przystąpić do rebelii... >>Nigdy bo żołnierze nie są w takich razach winnymi... - mówił. - Inna rzecz co do oficerów, toteż mogę być tylko zdumionym i bardzo niezadowolonym z tych wszystkich polskich generałów i dowódców, co się dali onieśmielić i porwać przez swoich podwładnych... aż do połączenia się z buntownikami i stawania na ich czele. Szembek na przykład, którego tak lubię, nie tylko że się z rebeliantami połączył, ale swem wejściem do stolicy na czele swego pułku... dał przykład całej armii, pociągnął za sobą szeregi dotąd wierne...<< Ja: Ale nie miał on tego zamiaru, nie należał do spisku i sam mi zaręczał, iż miał szczerą wolę pozostania wiernie pod rozkazami Wielkiego Księcia... mówił mi, iż z twarzy swych żołnierzy wyczytał, że za najmniej opór byliby go rozstrzelali. Cesarz: Należało się na to wystawić - oto co powinien był zrobić. Trzeba mu było dać się zabić, jak Hauke, jak Trębicki, z którym tak ściśle się przyjaźnił... Powiedz mu, iż się dziwię, że on jeszcze żyje, i że się po nim tej sromoty nie spodziewałem... Co do pułku strzelców konnych gwardyi, który bodaj sam jeden walczył owej nocy... nie umiem dość mu wyrazić uznania. Dowiedziawszy się o pięknem postępowaniu tego pułku, myślałem o szerokich dla niego nagrodach... później dowiedziałem się, że poszedł za innymi... rozkazałem tedy wstrzymać wynagrodzenie... Teraz zapewne pułk ten zrobi to, co i reszta armii polskiej, a jednak nigdy mu nie zapomnę, że był przy moim bracie w owych pierwszych chwilach... Tu Cesarz zaczął i o generałów pytać. Powiedziałem mu, że generał Stanisław Potocki został przypadkiem zabitym, bo go nie poznano (Wyleżyński pomieszał tu okoliczności śmierci dwóch generałów: Potockiego i Nowickiego - M. B.). Cesarz rzekł mu na to: - Ten dobry ten kochany Staś, żałuję go niezmiernie i tego dobrodusznego Nowickiego i Trębickiego. Gdzież ciebie rewolucya zaskoczyła? Ja: Znajdowałem się u księżnej Jabłonowskiej. Cesarz: U tej ślicznej księżnej Teresy?* (* Księżna Teresa z Lubomirskich Jabłonowska była żoną księcia-wojewody Maksymiliana Jabłonowskiego - przyrodniego stryja, występującego w poprzednich tomach, księcia Antoniego.) Dodał jeszcze: - Zresztą powiedz Polakom, że rad przypuszczam, że obce zagraniczne wpływy wywołały tę rewolucyę; moi rosyjscy poddani bardzo są podrażnieni i źli na was, chcieliby wam jak najwięcej złego zrobić, z trudnością przychodzi mi ich pohamować. Ale dopóki ja panuję, potrafię wolę moją przeprowadzić... Polacy mogą być w tym względzie zupełnie spokojni... Dodał następnie, iż bardzo jest kontent z generała Wincentego Krasińskiego... Dyktaturę Chłopickiego zdawał się cesarz w pewnej mierze akceptować: - Nie mam żalu do niego, że się ogłosił wodzem bez mego przyzwolenia, tym bowiem przywrócił w kraju ład pożądany - mówił. - Obecne jego postępowanie nie będzie karygodnym, jeżeli się dobrze zakończy. Może on wrócić pomyślność ojczyźnie swojej, może jej oszczędzić klęsk wiele, może sobie zdobyć sławę i wdzięczność narodu swego i monarchy, byle szedł dobrą drogą, drogą honoru... Pytał jeszcze i o innych generałów i dowódców korpusowych i zmarszczył brwi, gdym odpowiedział, iż wszyscy stoją na czele swych dywizyi, brygad, pułków, wyglądając rozkazów Dyktatora. Na to Cesarz: - Ufam, że się opamiętają... Jakże mniemasz, czy mój manifest do narodu polskiego znajdzie posłuch? Ja: Skoro Wasza Cesarska Mość żąda zupełnej szczerości, sądzę, iż manifest nie uzyska posłuchu... Cesarz: A zatem, jeśli mniemasz, że się oni dobrowolnie poddać nie zechcą, nic nie pozostaje, jak jeden środek, którego użyć będę przyniewolony... Niech padnie jeden strzał z waszej strony, a za nic już nie odpowiadam... Powiedz to w Warszawie..." Podpułkownik Wyleżyński powrócił do Warszawy 7 stycznia 1831 roku - poseł Jezierski w sześć dniu po nim. Książe Lubecki, który po ustnym zreferowaniu Mikołajowi sytuacji, przedstawił mu, jak już wspomniałem, obszerny memoriał na piśmie, zwalający całą winę za wybuch powstania na wielkiego księcia Konstantego - wolał jednak nie powracać do uwolnionej od cesarzewicza stolicy i za pozwoleniem (czy też na rozkaz) cesarza-króla pozostał w Petersburgu. "Gdy się zastanawiano w pewnej kompanii nad poselstwem Xcia Lubeckiego do Rossyi - szydziła później warszawska >>Nowa Polska<<, organ prasowy przyjaciół Mochnackiego - trafne jeden z obecnych zrobił przypomnienie: że gdy Noe wysłał kruka dla dowiedzenia się, że potop już ustał, ptak ten nie powrócił". O drodze powrotnej posła Jezierskiego mówi kilka zapisów pamiętnikarskich. Współwłaściciel Domu Handlowego "Bracia Łubieńscy i Spółka" - jakkolwiek nie uchodził wśród znajomych za człowieka słabego i tchórzliwego - wracał z Petersburga w nastroju panicznym. Rozmowy z cesarzem i generałem Benekendorfem oraz ogólna atmosfera w stolicy cesarstwa uświadomiły mu, iż o żadnej ugodzie mowy już być nie może. Przerażenia swego nie umiał ukryć przed żądną nowin publicznością polską, która obskakiwała go tłumnie na każdej stacji pocztowej, dopytując się natarczywie o rezultaty poselstwa. Rozpowiadał tedy na prawo i lewo, że nic w Petersburgu nie uzyskał i że lada chwila wkroczą do Królestwa wojska carskie, które "Polaków czapkami zarzucą". Zachowaniem tym ściągnął na siebie niechęć słuchaczy, posuniętą - jak to określa w swoim pamiętniku kasztelan Leon Dembowski - "nawet do nieprzyzwoitości". Nie uznający owijania w bawełnę Mochnacki w Powstaniu narodu... pisze po prostu, że siejącego popłoch posła garwolińskiego "na kilku stacjach pocztowych w Królestwie powiesić chciano". Rzuca się w oczy, że w styczniowej korespondencji Tomasza Łubieńskiego nie ma żadnego bliższego omówienia: ani powrotu Jezierskiego do Warszawy, ani pozostania Lubeckiego w Petersburgu. A przecież oba wydarzenia musiały powstańczego ministra "interesów wewnętrznych" bardzo obchodzić i z pewnością nie były pozbawione wpływu na jego dalsze losy. Ale pan Tomasz był w tym czasie zanurzony po uszy w kłopotach, jakie zwaliły się na niego i na cały klan Łubieńskich, w związku z ucieczką za granicę byłego wiceprezydenta i "policmajstra" Warszawy, osławionego Mateusza Lubowidzkiego. Lubowidzki, mocno pokłuty bagnetami w czasie napadu na Belweder, a później na rozkaz wielkiego księcia Konstantego umieszczony w szpitalu ujazdowskim - pozostawał tam i po wycofaniu się wojsk cesarzewicza z Warszawy. W pierwszych dniach powstania nikt się nim specjalnie nie interesował, może dlatego, że w mieście utrzymywała się wersja o jego śmierci w Belwederze - celowo zapewne rozgłaszana przez bliskich mu ludzi. Ale wkrótce sobie o Lubowidzkim przypomniano, w związku z tropieniem szpiegów i odkrywaniem różnych kompromitujących tajemnic "zeszłego rządu". Tymoteusz Lipiński odnotował w swoim diariuszu pod datą 7 grudnia 1830 r. "Ciągle łapią szpiegów i dostarczają na ratusz, tak dalece iż już miejsca brakuje na ich umieszczenie..." Wiele hałasu wywołało schwytanie w Raszynie zbiegłego z Warszawy emerytowanego majora Antoniego Petrykowskiego, który jesienią 1830 r., działając jako agent Rożnieckiego odgrywał rolę prowokatora w środowisku akademickim. Po doprowadzeniu schwytanego szpiega do Warszawy "...rozebrano go do koszuli i związanego położono na słomie przed Bankiem. Tysięcznych doświadczył udręczeń. Puszczono się w pogoń za Rożnieckim..." W tym samym czasie głos opinii publicznej upomniał się po raz pierwszy o aresztowanie byłego szefa warszawskiej policji miejskiej, ujawniając przy okazji aktualne miejsce jego pobytu. Rzecz była podana w takim kontekście, iż można było odnieść wrażenie, że to udręczony major Łukasiński domaga się pomsty na jednym ze swych prześladowców. "Wiadomo... że tajemne więzienia liczne miał rząd obalony - pisano w >>Kurierze Polskim<< z 6 grudnia 1830 r. - W jednem z nich trzymano Łukasińskiego, tę najsrożej prześladowaną ofiarę uczuć narodowych; dotąd nie można wyśledzić tego więzienia, lecz były vice-prezydent Lubowidzki wie zapewne o niem, leży on ranny w Ujazdowie i do odkrycia tego więzienia zmuszony być powinien. Szpieg Petrykowski został schwytany i uwięziony. Czyby nie wypadało uwięzić vice-prezydenta Lubowidzkiego, naczelnika szpiegów, który zawsze mógłby zaszkodzić jeszcze rewolucji i który miał się już dać słyszeć, że skoro wyzdrowieje, pojedzie do Petersburga". Ciekawe, z jakim uczuciem czytał tę notatkę prasową powstańczy wiceprezydent Warszawy generał Tomasz Łubieński. Mateusz Lubowidzki był rodzonym bratem wiceprezesa Banku Polskiego Józefa Lubowidzkiego, zaprzyjaźnionego z całym klanem Łubieńskich, wspólnika wielu ich interesów rodzinnych. Bracia Lubowidzcy pozostawali z sobą w dobrych stosunkach, można się więc domyślać, że zarówno w Banku Polskim, jak i w Domu Handlowym "Bracia Łubieńscy i Spółka" korzystano niejednokrotnie z urzędowych przysług warszawskiego"naczelnika szpiegów" mającego poważny wpływ także na sprawy gospodarcze stolicy. Poza tym pan Tomasz - który zajmował na ratuszu dawne miejsce Mateusza Lubowidzkiego i znał wszystkie obowiązki i uciążliwości tej pracy - musiał patrzeć na swego potępianego poprzednika nieco innym okiem niż Maurycy Mochnacki i jego koledzy z redakcji "Kuriera Polskiego". Na razie jednak notatka w "Kurierze Polskim" nie zapowiadała dla Łubieńskich żadnych bezpośrednich przykrości. Przeciwnie: już następnego dnia ta sama gazeta - jak gdyby chcąc z góry zapobiec możliwości jakichkolwiek drastycznych skojarzeń - złożyła publiczny hołd Henrykowi Łubieńskiemu, którego bliskie związki z rodziną Lubowidzkich były powszechnie znane. "Towarzystwo wyrobów zbożowych odstąpiło używania młyna parowego narodowi... - donosił >>Kurier Polski<< z 7 grudnia. - W młynie było już gotowych przeszło 40.000 funtów sucharów, które odesłano natychmiast do komissyi żywności. Codziennie mieląc 400 korcy zboża, dostarczać będzie ten zakład 8.000 funtów chleba. Cześć jego założycielowi Henrykowi Łubieńskiemu!" Jedyną konsekwencją notatki atakującej Mateusza Lubowidzkiego było to, że faktycznie sprawujący w tym czasie obowiązki gubernatora stolicy generał Szembek wystawił przy drzwiach pokoju Lubowidzkiego w szpitalu ujazdowskim - prawdopodobnie na wniosek wiceprezydenta Tomasza Łubieńskiego - posterunek wojskowy. Nie oznaczało to bynajmniej aresztowania "naczelnika szpiegów", lecz miało na celu wyłącznie zabezpieczenie go przed atakami warszawskiego pospólstwa. Na razie jednak nikt się pacjentem ujazdowskim nie zajmował i apelu "Kuriera Polskiego" o aresztowanie Lubowidzkiego nie podjęto. Uwagę prasy i tłumów warszawskich pochłaniała w tych dniach przede wszystkim osoba i działalność zbiegłego ze stolicy generała Rożnieckiego. "Ciekawe są szczegóły ucieczki Rożnieckiego z Warszawy - donosił swym czytelnikom tenże >>Kurier Polski<< w numerze z 9 grudnia. - Właśnie kiedy rozpoczynała się rewolucja, znajdował się na sesji dyrekcji teatralnej, gdzie rozsądzał sprawę uczennicy szkoły dramatycznej Zameckiej. Przerażony wystrzałami wypada, daje pierwszemu spotkanemu dorożkarzowi sto dukatów za konie i dorożkę, ubiera się w jego płaszcz i czapkę i udając dorożkarza pędzi przez Nowy Świat ku Belwederowi wołając: do broni! biją naszych! Tym sposobem udało mu się umknąć". Cała prasa pełna była wiadomości o Rożnieckim. Pisano, że widziano go w obozie cesarzewicza, "gdy z żandarmami aresztował powstańczych oficerów"; że "przez kłamliwe, a nawet potwarcze doniesienia o duchu mieszkańców Warszawy z niepospolitą zręcznością uwodził" podległych mu dowódców jazdy na prowincji; że "między jego papierami znaleziono mnóstwo najbezwstydniejszych rycin francuskich"; że droga uchodzącego z Warszawy "znaczona była zniewagami i obelgami... nawet ze strony towarzyszących mu Rosyan"; że "zabrał w Lublinie jeden milion osiemset złp."; "miał się sam jeden przeprawić za Bug w nocy z dnia 9 na 10 bm."; że "...za granicą Polski ogolił wąsy i faworyty (i) ubrał się na nowo w mundur". "Gazeta Warszawska" ogłosiła treść przechwyconego na granicy listu Rożnieckiego do jednego z pozostałych w kraju agentów: byłego kapitana wojsk polskich Aleksandrowicza, burmistrza w Ostrowie płockim. "Kapitanie - pisał zbiegły szef Najwyższej Sekretnej Policji Wojskowej. - Zasługa twoja nie będzie bez nagrody. Wielki Xiążę przedstawi cię do krzyża, a ieżeli co pomiarkujesz, chociażby zaraz, przybyway do nas, a otrzymasz rangę Majora w pułku Konnopolców (ułanów gwardii imienia cesarzewicza - M. B.) a wkrótce i wyższy stopień. Posłaniec twóy dobrze się sprawił, ale ta sztuka długo potrwać nie może; naylepiey kiedy od nas i od ciebie listy w nowe bóty pomiędzy podeszwy zaszywać będziemy. Nie szczędź niczego, chociażby kosztów naywiększych, i odemnie zapomnianym nie będziesz. Pamiętay donieść mi o uzbroieniu się, o wszystkiem, i o tem coś przyrzekł. A ieżeli się iuż nauczyłeś znaiomego sposobu pisania, napisz, a wtenczas ani mego ani twego podpisu nie odgadną. (-) Rożniecki. Z Grodna 1 grudnia (podług Kalendarza Ruskiego)". Może właśnie w związku z tym nadużyciem butów do celów szpiegowskich jeden z patriotycznych szewców warszawskich mistrz Kmitowski wyznaczył specjalną nagrodę (sto par butów z prawidłami) za dostarczenie zbiegłego zdrajcy "żywcem lub trupem". Na ulicach sprzedawano "oddzielnie drukowane anegdoty prawdziwe o Rożnieckim", czerpane z tajnych archiwów policyjnych, zagarniętych w pierwszym dniu powstania. Ogromnym powodzeniem cieszyła się Śpiewka krotochwilna o Rożnieckim, tryskająca ludowym humorem: W ręce nasze dajcie go Oj, szpiega Rożnieckiego! Hej, hej! dajcie go, Oj, szpiega Rożnieckiego! Wszyscy się tu złożymy Łotra dobrze sprawimy! Hej, hej! dajcie go... Zheblują go stolarze wywecują ślusarze! Hej, hej!... Kowale go wykują, Garbarze wygrabują! Hej, hej!... Rzeźnicy go wyłoją krawcy kurtę mu skroją! Hej, hej!... Sfutrują go kuśnierze praczka pyska wypierze! Hej, hej!... Rymarz batem wybije, Szewc mu buty uszyje! Hej, hej!... Fryzjer łeb mu sfryzuje, Malarz pysk zamaluje! Hej, hej!... Golarz wreszcie ogoli A kominiarz osmoli! Hej, hej!... W ostatku na przyciesi Hycel za łeb powiesi! Hej, hej!... Obietnicę zawartą w ostatniej strofce Śpiewki spełniono... symbolicznie. 8 grudnia 1830 roku - zgodnie ze staropolskim prawem karzącym in effigie nieobecnych zbrodniarzy - powieszono publicznie portret Rożnieckiego na latarni ulicznej na Lesznie, naprzeciwko więzienia Karmelitów, które przez lata było terenem jego eksperymentów śledczo-penitencjarnych. Głównymi ideologami tłumów warszawskich, domagających się krwi szpiegów i zdrajców, byli niewątpliwie ludzie z kręgu Maurycego Mochnackiego. On sam napisze później w swoim Powstaniu narodu..., że "Bruk rewolucyjny koniecznie takiej krwi potrzebuje, aby kamienie jego na swym miejscu spokojnie doleżały". Atak generalny na byłego wiceprezydenta Lubowidzkiego również wyszedł z otoczenia polskiego Robespierre'a. Wszystko zaczęło się od wydanej w połowie grudnia 1830 broszury pt. Sprawa Birnbauma jako dowód jednej z wielu uciążliwości przez Polaków wycierpianych - w krótkości z akt sądowych wyciągniona. Autorem jej był wieloletni radca prawny komisji oświecenia Bazyli Mochnacki - ojciec Maurycego. Mateusz Józef, alias Mojżesz Josel Birnbaum, syn warszawskiego restauratora, był przez kilka lat jednym z filarów aparatu ucisku policyjno-finansowego, zorganizowanego przez Rożnieckiego wespół z Lubowidzkim. "Jenerał Rożniecki z Vice-prezydentem - pisał w swej broszurze Bazyli Mochnacki - dali mu funkcyą bez nominacyi, bez przysięgi i bez żadnej instrukcyi, z tego powodu, że był wyznania starozakonnego... * (* Rola przysięgi dla "wyższey woienney sekretney Policyi" [odnaleziono ją w pierwszych dniach powstania w papierach Rożnieckiego i Lubowidzkiego] miała charakter religijny i rozpoczynała się od słów: "Przysięgam w obliczu Boga Wszechmogącego w Tróycy Świętey iedynego, w obliczu Przenajświętszey Maryi Panny, Matki Jezusa Chrystusa, w obliczu wszystkich świętych i mego świętego Patrona, iż niniejszą służbę rządową będę pełnił iak naygorliwiey zachowując nayściśley wszystkie artykuły instrukcyi, iaka mi będzie dana lub czytana..." - Ponieważ złożenie przysięgi było warunkiem sine qua non przyjęcia do tajnej policji, wstęp do tej instytucji formalnie [ale tylko formalnie] był dla innowierców zamknięty.) za opłatą miesięczną pensyi 150 złp. pozwolili mu przybrać do pomocy ludzi, ile będzie potrzebował [...] I tak w charakterze ajenta policyi miał sobie moc zlaną odbywania urzędowych śledztw [...] przy których [...] używał najsroższych środków katuszy i udręczeń [...] utrzymywał do działań swoich urzędowych dziennik i kancelarię na ratuszu [...] zarządzał więzieniem ratuszowym [...] Rewidował osoby, papiery, sprzęty domowe, pieczętował, odpieczętowywał wszelkie zamknięcia podług upodobania; osoby aresztował i uwalniał, za uwolnienie taksy ustanawiał, targował się w przypadku nieregularnej opłaty, uwolnionego na powrót brał do więzienia..." Okrucieństwa i nadużycia Birnbauma wywoływały tyle skandalów, że zainteresowała się nim w końcu kontrpolicja cesarzewicza, pilnie wychwytująca wszelkie nieprawidłowości w działaniach policyjnych Rożnieckiego i Lubowidzkiego. Już w roku 1822 Birnbaum znalazł się "pod indagacyą sądową jako oskarżony o posiadanie fałszywej urzędowej pieczęci, o oszustwo w wyłudzaniu pieniędzy od różnych osób, o fałszowanie przesiedleń, o przekupstwo urzędników itp..." Jednakże śledztwo to przerwano, gdyż "wiceprezydent pod datą 6 lutego 1823 roku reklamując go (Birnbauma) spod jurysdykcji sądowej nazwał go urzędnikiem, a do tego gorliwym, nareszcie swej zwierzchności podległym..." W ten sposób - pisał Bazyli Mochnacki - Lubowidzki wziął na siebie "straszną odpowiedzialność", umożliwiając zbrodniczemu podwładnemu jeszcze "przez 520 dni nieprzeszkodzoną wolność wykonania niesłychanych łotrostw, przez władzę niby wyższą upoważnionych". Wzburzenie opinii przeciwko Birnbaumowi było jednak tak silne, że po owych 520 dniach Rożniecki i Lubowidzki zdecydowali się poświęcić zbyt już skompromitowanego współpracownika. "Wiceprezydent pośrodkiem odezw z dn. 11 i 17 lipca 1824 r. Birnbauma bez obstawania przy charakterze urzędnika oddał sądowi jako prywatnego zbrodniarza". Ale teraz rozpoczęła się druga część sprawy Birnbauma, będąca jednocześnie sprawą Lubowidzkiego i Rożnieckiego. Możni protektorzy, lękając się o własną skórę, wywierali nieustanny nacisk na organy śledcze i sąd, aby całe postępowanie "zkoncentrować do obwinienia szczególnie jednego Birnbauma i pomocników jemu podwładnych, ochraniając jego przełożonych". Bazyli Mochnacki dokładnie opisuje w swej broszurze, jak to żądano od sędziego prowadzącego śledztwo, "aby w drodze indagacyów w każdej kategoryi znosił się konfidencjonalnie z Rożnieckim i Lubowidzkim i aby do protokołu nic takiego nie przyjmował, co by osoby wyższego znaczenia skompromitować mogło", jako że "idzie rzecz tylko o wyśledzenie czynów, których się Birnbaum dopuścił". Zgodnie z zaleceniem sprawę ograniczono do Birnbauma i skazano go na kilka lat więzienia. Ale i pod kluczem korzystał z opieki dawnych przełożonych, którzy wypłacali mu się za zachowanie dyskrecji. "Rożniecki i Lubowidzki często odwiedzali Birnbauma w więzieniu - świadczył Bazyli Mochnacki - obchodzono się z nim jak najuprzejmniej, sadzano obok siebie na kanapie, poczciwym człowiekiem nazywano, kąpiel dla niego przyrządzano, dobroczynna ręka Rożnieckiego do końca płaciła mu jak najregularniej na miesiąc 100 złotych pensyi, i teraz jeszcze ma chodzić w więzieniu bez okucia..." Ujawnienie kulis sprawy Binrbauma zwróciło uwagę powszechną na Lubowidzkiego. Poczęto przypominać wszystkie dawniejsze zarzuty i oskarżenia, wysuwane przeciwko byłemu wiceprezydentowi, a zwłaszcza fakt, że on pierwszy pobiegł do Belwederu, aby uprzedzić cesarzewicza o planowanym powstaniu, przez co - jak powiadano (niesłusznie zresztą) - nie udał się zamach belwederczyków. Wokół szybko powracającego do zdrowia Lubowidzkiego robiło się coraz goręcej. Rodzina i przyjaciele atakowanego zrozumieli, że w szpitalu ujazdowskim nawet najsilniejsze warty nie zdołają uchronić go przed sprawiedliwym gniewem ludu. Postanowiono tedy przewieźć go w miejsce bezpieczniejsze. W roli wybawiciela znienawidzonego "szefa szpiegów" wystąpił przyjaciel i współpracownik jego brata: przedsiębiorczy i rozmiłowany w ryzykownych awanturach dyrektor Banku Polskiego hrabia Henryk Łubieński. Warszawa dowiedziała się o tej historii dopiero po dwóch dniach. "W nocy rozeszła się wiadomość, istotna czy też fałszywa, o ucieczce Lubowidzkiego, byłego wice-prezydenta z lazaretu - odnotował w swoim diariuszu pod datą 3 stycznia 1831 r. Tymoteusz Lipiński. - Natychmiast akademicy z latarniami rozbiegli się po wszystkich rogatkach w celu pojmania go". I dalej, pod datą 4 stycznia: "Całe miasto mówi tylko o ucieczce Lubowidzkiego i głośno sarka na małą czujność rządu. Rzecz się tak miała. W dzień nowego roku nad wieczorem przybył do lazaretu Henryk Łubieński jeden z dyrektorów banku, a na teraz zastępujący intendenta żywności z poleceniem na piśmie, jak jedni utrzymują, brata swego Piotra, naczelnika gwardii narodowej, a podług innych gener. Wojczyńskiego gubernatora miasta (który jest wujem zbiega), aby go odwieźć do brata wice-prezesa banku, gdzie będzie miał lepsze wygody. Czy go brat ukrył, czyli też ułatwił mu ucieczkę, nie wiadomo dotąd. Dnia dzisiejszego kilku uzbrojonych akademików wpadło do wice-prezesa banku, dowiadując się o jego bracie... Inni znowu akademicy udali się do Tomasza Łubieńskiego, zastępcy ministra spraw wewn. i policji, czyniąc mu wyrzuty i domagając się, aby się najściślej zajął przekonaniem się o pobycie Lubowidzkiego, odgrażając mu, że głową swoją odpowie. Próżne były jego perswazje, ci dobywszy pałaszy, dali do zrozumienia, na co byli gotowi". Jak ustosunkował się pan Tomasz do pierwszych wieści o ucieczce Lubowidzkiego i do zbrojnego najścia akademików, dawnych kolegów syna swego Leona, nie wiemy. Po liście noworocznym w korespondencji opublikowanej przez Rogera Łubieńskiego następuje czterodniowa przerwa, wynikła bądź z nadmiaru zajęć i kłopotów samego generała, bądź ze źle rozumianej dyskrecji jego stryjecznego wnuka i biografa. Dopiero z listu pisanego 5 stycznia 1831 można się dowiedzieć, że generał w tym właśnie czasie wycofał się ze stanowiska wiceprezydenta miasta, co niewątpliwie wiązało się z aferą Lubowidzkiego. Ale o samej aferze nie ma w liście jeszcze ani słowa. "Warszawa, 5 stycznia 1831 Drogi Ojcze! Już mianowany został w moim miejscu Vice-Prezydentem Majewski Mecenas bardzo godny i szanowany obywatel, co mnie bardzo było przyjemnie, albowiem niepodobno było tych dwóch miejsc razem piastować, jedno drugiemu szkodziło. Teraz więc zupełnie się oddam mojej czynności jako Ministra Spraw Wewnętrznych i Policyi... Taki albowiem jest teraz nawał czynności, że kancelarye dzień i noc piszą, żeby wydołać, i że z drugiej strony wszystkich tylko jedna rzecz zajmować winna, obrona kraju, pomnożenie siły zbrojnej, wyżywienie jej, opłacanie. Do mnie zaś jeszcze zostaje, żeby to wszystko dziać się mogło o ile być może w największym porządku, bez naruszenia z jednej strony spokojności publicznej, bezpieczeństwa osobistego i własności, z drugiej zaś strony bez zatamowania produkcyi i wszystkich działań, tak rolnictwa jako i przemysłu. Już się teraz przeniosłem do domu należącego do Komisyi Spraw Wewnętrznych (w pałacu Mostowskich - M. B.). Państwo Mostowscy odstąpili mi kilka pokoi, albowiem ode mnie nadto było daleko i trudno było i dla mnie i dla urzędników tak się od roboty odrywać. Jadam obiad albo w resursie, albo u kogoś na mieście, bo to jest jedyna chwila, w której mogę kogoś widzieć. W tych dniach pójdę na obiad do Pani Działyńskiej. Mojego stangreta Wojciecha odstąpiłem teraz księdzu Tadeuszowi, bo on jak zwykle o sobie nie pamiętając, dał swego służącego Łuszczewskiemu Adamowi, którego Henryk posłał do Krakowa za rozmaitemi potrzebami dla wojska i gdzie dosyć długo musiał będzie zabawić". I jak tu odtwarzać wizerunki duchowe historycznych postaci na podstawie ich korespondencji! Ten list - spokojny i zrównoważony, przypominający sprawozdanie sumiennego urzędnika - pisał przecież generał w stanie wielkiego wzburzenia i krańcowego napięcia nerwów. Dopiero co przeżył był upokarzającą awanturę z uzbrojonymi akademikami. Ponadto miał wszelkie powody do obawy, że jego samego i jego braci czekały jeszcze rzeczy o wiele gorsze. Podziwiać tylko trzeba jego opanowanie i sentyment rodzinny. Pewnie nie chciał przedwcześnie martwić starego ojca, licząc na to, że burza wzbierająca wokół ucieczki Lubowidzkiego ucichnie, zanim jej gromy zdążą dosięgnąć Guzowa. Wydaje mi się zresztą, że pan Tomasz robił co mógł, aby te gromy zatrzymać. W kilka godzin po odprawieniu poczty do Guzowa dokonał arcyważnego posunięcia w sprawach publicznych: na odbywającym się tego dnia zebraniu rządu zgłosił jako minister spraw wewnętrznych i policji projekt reform, mających "zainteresować włościan przez korzyści materialne z teraźniejszej zmiany na nich spływające". Projekt obejmował pięć postulatów, których spełnienie mogłoby, zdaniem wnioskodawcy, wzbudzić wśród chłopstwa "zapał do sprawy odradzającej się ojczyzny". Dla osiągnięcia tego celu generał proponował: 1) zniżyć ceny soli, 2) ogłosić umorzenie kar policyjnych, 3) uwolnić żony pełniących służbę od pańszczyzny, 4) zapewnić odznaczającym się podoficerom i żołnierzom nagrody w gruntach, o ile możność tego dozwoli, 5) zaręczyć, że naród zajmie się środkami, aby przynajmniej stopniowo włościanom zapewniona była własność. Trzeba się pogodzić z paradoksem, że projekt przedstawiciela ziemiańsko-kapitalistycznego klanu "pobożnych spekulatorów" był w powstańczej rzeczywistości pierwszą konkretną próbą polepszenia doli chłopów i związania ich interesem materialnym ze sprawą "rewolucyi". Dyrektor Domu Handlowego Bracia Łubieńscy i Spółka" wyprzedził w tym względzie o dobrych kilka miesięcy warszawskich Dantonów i Robespierre'ów". Jak sam parokrotnie podkreślał, rewolucyjnych zmian nie lubił. Ale był wykształconym ekonomistą i doskonale się orientował w ciężkim położeniu ludności wiejskiej. Musiał więc rozumieć, że proponowane przez niego (minimalne zresztą) ulgi i obietnice są konieczne dla rozładowania chłopskiego niezadowolenia, a przez to samo - dla pełnego zmobilizowania kraju do obrony "bez naruszenia (jak to formułował w liście) z jednej strony spokojności publicznej, bezpieczeństwa osobistego i własności (oczywiście ziemiańskiej), z drugiej zaś strony bez zatamowania produkcyi i wszystkich działań, tak rolnictwa jak i przemysłu". Niezależnie od tego wszystkiego - kiedy się wie, w jak dramatycznym momencie ów projekt był składany - trudno się oprzeć wrażeniu, że w przyśpieszeniu cennej inicjatywy niemałą rolę odegrał instynkt samozachowawczy wnioskodawcy. Generał łudził się pewnie, że jego projekt "w obronie włościan" zrehabilituje w postępowej opinii publicznej cały klan Łubieńskich i uchroni go przed odpowiedzialnością za udział w aferze "naczelnika szpiegów". Ale na zażegnanie burzy było już za późno. W dniu, kiedy pan Tomasz pisał swój list, w prasie warszawskiej ukazały się pierwsze doniesienia o zniknięciu Lubowidzkiego, przekazujące na razie tylko wiadomość o fakcie, bez żadnych szczegółów i komentarzy. Ale już w dwa dni później rozpoczęła się właściwa kampania prasowa. Z gwałtownym atakiem, wymierzonym bezpośrednio przeciw Łubieńskim, wystąpiła świeżo założona "Nowa Polska", organ prasowy Maurycego Mochnackiego i jego najbliższych przyjaciół politycznych. "Historia ucieczki Lubowidzkiego jest następująca - pisano 7 stycznia 1831 r. w gazecie klubistów - P. Tomasz Łubieński był wiceprezydentem miasta Warszawy i lubo za tydzień przed ujściem Lubowidzkiego zanominowany został ministrem spraw wewnętrznych i policyi, zatrzymał wiceprezydentostwo; zatrzymał więc przy sobie cały wydział policyi. Czułe były pana Tomasza Łubieńskiego wyznania w dziennikach naszych, że lubo go większa spotkała godność, bo ministrowska, jednakowoż tak mu miło przewodniczyć stanowi mieyskiemu, że to urzędowanie z chęcią zatrzymuje (notatka o podobnej treści rzeczywiście ukazała się w "Kurierze Polskim" z 29 grudnia 1830 r., miała ona jednak charakter informacji redakcyjnej, a nie bezpośredniego oświadczenia nowego ministra - M. B.). Złożył to miłe, podług jego wyrażenia urzędowanie we dwa dni po ucieczce Lubowidzkiego. Nie dosyć na tem: w tłumaczeniu swojem oświadczył nam P. Tomasz Łubieński, że lubo do niego, jako do wiceprezydenta miasta i zastępcy należało aresztować Lubowidzkiego, jednakowoż jako człowiek pobłądził przez zapomnienie. Później oświadczył, że winien jakąś z dawnych czasów wdzięczność panu Lubowidzkiemu... Co się tycze samego aktu uwięzienia, należał do tego wyłącznie Henryk Łubieński [...] P. Henryk Łubieński oświadczył, że wisielca od szubienicy oderżnął, a ja odpowiadam panu Łubieńskiemu; że nie zna, co jest świętość prawa. Trzeba być nadto przyzwyczaionym do chodzenia krętymi drogami, ażeby otwarte postępowanie prawa za niesprawiedliwe uważać... Jako więc complices facti popełnionej zbrodni ucieczki Lubowidzkiego są: Tomasz Łubieński, zastępca ministra; Henryk Łubieński, uwoziciel, Pan Czajkowski, przełożony nad lazaretem; i pan Józef Lubowidzki, jako obowiązany dostawienia brata, bo zeznał, że po ujściu był brat u niego... Niech się P. Henryk Łubieński nie składa, że ponieważ Lubowidzki nie był aresztowany, można go więc było wywieźć, powiększa tylko tem winę brata..." W równie ostrym tonie wystąpiło w dwóch kolejnych numerach drugie pismo Towarzystwa Patriotycznego "Gazeta Polska". "Zadziwia wszystkich i naprowadza na rozmaite wnioski - pisano tam 7 stycznia 1831 r. - ubliżające dobrej sławie interesowanie się Łubieńskich za Lubowidzkim, do tego stopnia posunięte, że aż ucieczkę ułatwili mu..." A następnego dnia dolano jeszcze oliwy do ognia: "...ucieczkę Rożnieckiego przypisujemy fatom (losom), które na jego przeważyły stronę, lecz niestety! komuż zniknięcie Lubowidzkiego, owego niezaprzeczonego spólnika i uczestnika zbrodniczych czynów Rożnieckiego przypisać mamy? Kto się poważył wydrzeć nam jedyną rękojmię satysfakcji publicznej? Oto ludzie, ludzie, których i zaufanie rządu i opinii publicznej chlubnie zaszczycało... Wypłacili oni, jak się tłumaczą (podług wieści) dług wdzięczności, dług litości, lecz nie tu była pora i miejsce okazywania tych szlachetnych uczuć, bo te, jak w innych razach nosiły cechę cnoty, tak w obecnym razie noszą cechę niezaprzeczonej zbrodni, i dają domniemanie jakichś zastarzałych stosunków prywaty i intryg, które w dzisiejszych czasach miejsca nie mają, a jeśli się okaże, karane być powinny... Czekajmy więc skutku śledztwa, czekajmy wymiaru sprawiedliwości, jeżeli się wycieczka Lubowidzkiego uiści..." W podobny sposób ustosunkowała się do uwięzienia Lubowidzkiego niemal cała prasa stołeczna. Nawet konserwatyna "Gazeta Warszawska" donosiła swym czytelnikom, "że Dyktator dzieląc słuszne uczucia narodu, zalecił Komisyi [...] pociągnięcie do odpowiedzialności osoby winne iego (Lubowidzkiego) zniknienia" oraz "że Panu Henrykowi Łubieńskiemu, który Lubowidzkiego wywiózł z Uiazdowa i vice-Prezesowi Banku (Józefowi Lubowidzkiemu) zostały dodane straże". Kończąc swe relacje, "Gazeta Warszawska" - najwyraźniej speszona tym, że występuje we wspólnym froncie z jakobinami z "Nowej Polski" i "Gazety Polskiej" - próbowała jednak się odciąć od przypadkowych sprzymierzeńców: "Słychać, że były Vice-Prezydent Lubowidzki chce pozwać P. Mochnackiego (Bazylego) za to, że na niego w sprawie Birnbauma wydrukował potwarze". W chórze pism codziennych i periodycznych, potępiających Lubowidzkiego oraz ludzi, którzy ułatwili mu ucieczkę, zabrakło jedynie "Polaka Sumiennego". Organ prasowy "partyi bankowej" nabrał wody w usta i całą sprawę pokrywał wstydliwym milczeniem. Po aresztowaniu brata generał Łubieński uznał widocznie, że nie warto już dłużej zatajać prawdy przed patriarchą rodu. "Warszawa 6 stycznia 1831 Drogi Ojcze! Zapewne już doniósł Ojcu Henryk o nieszczęśliwym wypadku, który Jego, Żonę i nas wszystkich postawił w tak drażliwym i bolesnym położeniu. Uwiedziony źle rozumianą ludzkością, a mianowicie tą chęcią działania, która go zawsze pcha naprzód bez dostatecznego rozważania i zastanowienia się, pokazuje się, że się przyczynił do ułatwienia wyjazdu byłego Vice Prezydenta Lubowidzkiego i przez to do najwyższego stopnia oburzył przeciw sobie publiczność Warszawską i nawet Dyktatora, który go zaaresztować rozkazał. Nie mogą go widywać, tylko osoby mające z nim styczności interesu. Jeden więc tylko Jan z pomiędzy nas widywać go może. Jakim sposobem to dopełnił, jeszcze to mnie zupełnie nie wiadomo. Słusznie zagniewana publiczność przez pozbawienie tego, który był na czele tej policyi, która była powodem do takiego nieukontentowania, śledzi wszystkich śladów, jakie tylko tej czynności tyczeć się mogą. Jakie smutne położenie nasze, kiedy Piotr i ja z naszych urzędów musiemy pierwsi strzedz go i pilnować, a ja donosić i uwiadamiać zwierzchnią władzę o tym wszystkim, co bym mógł w tej mierze wiedzieć. Jest to cios zadany ufności w całej naszej familii, jakkolwiek bowiem to jest działanie zupełnie osobiste Henryka, publiczność go rozciąga do wszystkich i wyglądam tylko momentu, kiedy oddaleni zostaniemy od wszelkiego publicznego działania. Nic mnie to jednak nie zraża w dopełnieniu obowiązków na mnie włożonych. Uważam to za wolę oczywistą Pana Boga, której się poddać z pokorą winniśmy. Cokolwiek więc wypadnie, czy zostanę na moim miejscu, czyli z niego będę oddalony, czyli też sam się z niego oddalę, gdybym wiedział, że opinia publiczna jest mi przeciwna, zawsze iść będę podług mego sumienia w drodze przez Drogiego Ojca utorowanej, dopełniając najściślej obowiązków, jakie okoliczności na mnie wkładają. O Henryku więcej nic nie wiem jak to, co piszę, donosić będę wszystko. Biedny Henryk, jak on tam cierpieć musi moralnie mówiąc, bo fizycznie to jest zawsze zajęty, pracuje, odbywa wszystkie powinności swego urzędowania". Warunki, w jakich odbywał karę Henryk Łubieński, były dość osobliwe i wierzyć chyba trzeba Tomaszowi Wentworthowi-Łubieńskiemu, który w swoich wspomnieniach o ojcu utrzymuje, że dyktator zarządził jego uwięzienie tylko dlatego, że był zniewolony naciskiem opinii publicznej, i że miało ono na celu jedynie "zabezpieczenie od możliwych napaści ulicznych". "Zresztą jakiż to był ten areszt mojego ojca - pisze hrabia Tomasz Wentworth - w dwóch pokojach parterowych, w oficynie Banku Polskiego. Okna jego wychodziły na dziedzińczyk mały, który jest zaraz za salą giełdową. Przez cały czas trwania tego aresztu ja i mój brat Edward dyżurowaliśmy kolejno przy naszym ojcu dniem i nocą. I widzieliśmy jak Henryk Łubieński od rana do późnego wieczora w tym swoim niby to areszcie, przyjmował nie tylko żonę i krewnych, nie tylko urzędników Banku, którzy do niego co moment z referatami i po rozkazy przychodzili, ale przyjmował licznych interesantów i gości, a między nimi i członków rządu. Pamiętam, jak do tego aresztu prawie codziennie wtaczano beczki ze złotem, kiedy je z zagranicy przywożono w godzinach, w których kasa Banku już zamknięta była". O jednym z takich transportów pieniędzy, przywiezionych do "więzienia" Henryka Łubieńskiego, pisze obszernie drugi biograf klanu, a zarazem wydawca korespondencji rodzinnej hrabia Roger Łubieński. "Zaraz po rozpoczęciu się rewolucyi Henryk Łubieński przewidział, że trzeba będzie mieć pod ręką najważniejszą rzecz w każdej wojnie, nervus rerum*, to jest pieniądze. (* Sprężynę wszystkiego [łac.]) Zawołał tedy do siebie młodego swego synowca Skarżyńskiego (Bronisława), oddał mu opieczętowany pakiet papierów z rozkazem natychmiastowego wyjazdu i otworzenia pakietu dopiero w Guzowie. Pakiet zawierał dalsze polecenia udania się do Berlina i przywiezienia od korespondentów Banku Polskiego sześciu milionów talarów w srebrze, w zamian za rozmaite efekta i walory zagraniczne załączone. Skarżyński spełnił dane sobie rozkazy. Powracając jednak już z pieniędzmi, straż graniczna pruska nie chciała jego bryczki z Prus wypuścić, musiał się z nimi bratać, porządnie spoić i nocą uciekać (podobną przygodę przeżył przed dwudziestu paru laty sam pan Henryk, kiedy z listami ojca ministra przedzierał się do króla saskiego - M. B.). Do Warszawy przyjechał po zamknięciu kasy Banku Polskiego, rzeczy także się zmieniły, Henryk Łubieński nie był już tylko Panem, ale także więźniem w Banku. Skarżyński złożył więc w prywatnym biurze Henryka Łubieńskiego te miliony [...] widząc swego wuja wreszcie w Banku, rozpłakał się, ten jednak go ofuknął, mówiąc: >>Cóż płaczesz jak dziewczyna, byłem na wozie, teraz jestem pod wozem<<". Niezależnie od imponującej brawury hrabiego Henryka i wzruszających łez jego siostrzeńca trzeba stwierdzić, iż był to chyba jedyny wypadek w historii, że człowiek wsadzony przez rząd powstańczy do więzienia, kierował stamtąd i "samo-władnie rządził najważniejszą stroną rewolucyi - to jest dostawami dla armii i stroną finansową". Ale prasa patriotyczna zbyt wiele hałasu czyniła wokół ucieczki Lubowidzkiego, aby ludzie z tą sprawą związani mogli się byli nadal przy władzy utrzymać - przynajmniej na stanowiskach naczelnych. Pierwszą ofiarą padł generał Łubieński. 6 stycznia 1831 zapewne w niewiele godzin po odejściu listu do Guzowa - panu Tomaszowi doręczono pismo dyktatora Chłopickiego, uwalniające go "od pełnienia obowiązków Zastępcy Ministra Spraw Wewnętrznych i Policyi". Głęboko rozżalony i przejęty, zawiadomił o tym niezwłocznie żonę, przebywającą już wtedy u krewnych w Księstwie Poznańskim. "Warszawa, 6 stycznia 1831 Kochana Kostuniu. Otóż jestem znowu prostym śmiertelnikiem, przez uchybienie jednego z moich braci. Dyktator dał mi dymisyę. W sumieniu zupełnie spokojny, powrócę do domu i zajmę się zamknięciem moich ksiąg rachunkowych, czynności, która powinna być dopełniona z nowym rokiem. Ale gdy nie wiemy, co się z nami stać może w tych czasach rewolucyjnych, dołączam do tego listu krótki testament mój, który proszę Ciebie, ażebyś u siebie zachowała, ażeby go módz użyć, gdyby tego zaszła potrzeba. Nie chcę bynajmniej dawać poleceń z tamtego świata, jeżeli chcę przeżyć to tylko w sercach tych, których kochałem za życia i dla których żyłem i zdać sprawę z moich interesów, przed tym, który ma je dalej prowadzić. Niechaj Ciebie to nie zasmuca, trzeba się przyzwyczaić mówić o tych rzeczach i patrzeć się na śmierć jako na rzecz, która każdego dnia może do nas przyjść. A przede wszystkim zdajemy się na wolę Boga. Jan prosił o dymisyę jako intendent jeneralny armii, ale mu ją przyjąć odmówili. Piotr zawsze jest na czele gwardyi narodowej. Ja byłem jedyną ofiarą tej sprawy, prawdopodobnie dlatego, że to się stało pod moim Ministerstwem, bo nie mam sobie nic do wyrzucenia, nie mając zgoła żadnej wiadomości o tem, co Henryk zamierzył zrobić. Biednego Henryka niezmiernie żałuję chociaż on co do swojej osoby jest jak najspokojniejszy i najlepszej myśli. Dzisiaj po raz pierwszy pójdę na obiad do Mostowskich, bo dotychczas starałem się im jak najmniej zawadzać". O tym, jak bardzo Tomasz Łubieński był wstrząśnięty swoją "niezawinioną" dymisją, świadczy fakt sporządzenia przez niego aktu ostatniej woli (co za szkoda, że Roger Łubieński nie uznał za stosowne opublikować tego dokumentu). Generał musiał mieć wielką pretensję do dyktatora Chłopickiego o to, że ulegając naciskowi opinii publicznej poświęcił tak łatwo jednego ze swoich najgorliwszych współpracowników, a poza tym człowieka, który odegrał niemałą rolę w ustanowieniu i umacnianiu dyktatury. Kto wie, czy to właśnie styczniowa uraza generała do Chłopickiego nie doczekała się w kilka tygodni później swego żałosnego finału na polu bitwy grochowskiej? Ale o tym we właściwym czasie. Na razie powróćmy do listów, bo mimo wszystko pewniejsze są one od najlepiej umotywowanych domysłów. "Warszawa, 8 stycznia 1831 Drogi Ojcze. Z dzisiejszych Gazet dowiaduję się, że oskarżony jestem o zmowy wypuszczenia, czyli wykradzenia Lubowidzkiego, i to jest zapewne powód, dla którego Dyktator mi dał dymisyę. Obwiniony, stawiany pewno będę przed sąd, który mam nadzieję, uzna moją niewinność. Wyznaję, że w pierwszym momencie czytając gazety o tym mówiące, żywo bardzo to uczułem i miałem ochotę zaraz odpisać. Ale skoro mam być stawiony przed sąd, tam dopiero tłomaczyć się winienem. Jakkolwiek więc to jest rzeczą bolesną, już się stało, czekać będę Sądu cierpliwie, ktokolwiek mnie sądzić będzie, szukać pewno będzie prawdy, a tej się nie lękam. Niechże więc Drogi Ojciec z tego względu zupełnie spokojny będzie. Trudno mi o czym innym myśleć, lub czym innem się zająć, wolę więc wypowiedziawszy co mnie szczególnie boli, odłożyć mój list na jutro, kiedy już nocą ostudzony będę mógł o czym innem mówić". Ale noc widocznie nie "ostudziła" zgryzot pana Tomasza, bo następny list rozpoczął od tej samej sprawy. "Warszawa, 9 stycznia 1831 Drogi Ojcze. Odczytawszy wyżej wspomniane przeciw mnie artykuły, odpisałem w krótkości i do Redaktorów tych gazet napisałem z prośbą, żeby moją odpowiedź umieścić chcieli [...] Byłbym może lepiej zrobił nic nie odpisując, ale już się skończyło, bom już posłał [...] Lękam się o Henryka, albowiem podał już dymisyę z urzędów, które dotąd piastował, które przyjęte zostały. On z tak bujną imaginacyą, wątpię, ażeby mógł tak siedzieć, zwłaszcza aresztowany, gdyż wątpię, żeby go wypuszczono tak prędko. Piotr jeszcze jest na urzędzie, ale oczy również na niego zwrócone. Zazdroszczą jego władzy i lada moment korzystać będą z najmniejszej okoliczności, żeby go albo zdygustować, albo mu odebrać miejsce. Przynajmniej tak mi się to wydaje. W ogólności młodzież, która zrobiła rewolucyę, ma poczęści racyę się użalać i być nieukontentowaną z działania osób starszych, każdy albowiem rewolucyę rozumie według swego wieku. Młodzi, pełni nadziei, siły, nie patrzą na trudności, ale na cel i byle im się poszczęściło, to ich działanie najpewniejsze, a przynajmniej najprędzej, albo stracą zupełnie, albo dojdą do celu zamierzonego, jakimkolwiek bądź sposobem. Starsi równie na cel się zapatrują, ale z doświadczenia przewidując trudności chcą je powoli zwalczać, usunąć, ich działanie wolniejsze, pewniejsze, jeżeli jest podobieństwo dojścia do celu rozsądnie... Starzy zarównie by chcieli trafić do celu, bo którenże Polak teraz może inny mieć przedmiot, ale nadto ich zrażają, i dlatego do niczego teraz zdolnymi być nie mogą. Kończę na dzisiaj, bo idziemy na obiad z księdzem Tadeuszem do brata naszego Jana". W związku ze wzmianką pana Tomasza o wysłaniu przez niego sprostowań do prasy, wydawca korespondencji Roger Łubieński dodaje: "Gazety ówczesne, które mam pod ręką, odpowiedzi tej nie umieściły". Otóż nie jest to informacja zupełnie ścisła, gdyż "Kurier Polski" w numerze 389 z dnia 13 stycznia 1831 sprostowanie generała Łubieńskiego ogłosił. Przytaczam tę publikację w całości: "Z powodu ogłoszonego artykułu z napisem O ucieczce Lubowidzkiego w numerze 3-im dziennika: Nowa Polska (chodzi o cytowany wyżej artykuł z 7 stycznia 1831 r. - M. B.) Tomasz Łubieński przysłał w liście pisanym dnia 9 bm. do jednego z redaktorów Kuriera Polskiego, następujące objaśnienie tej rzeczy: >>Mianowany zastępcą ministra spraw wewn. i policji, Dyktator pomimo najsilniejszych moich przedstawień kazał mi zatrzymać vice-prezydentostwo, póki kogo na te miejsce nie przeznaczy. Żadnego artykułu do gazety nie podawałem, byłby albowiem sprzeczny z moją myślą, przekonany będąc, że nie mogąc dopełnić razem tych obydwóch urzędów uprosiłem obywatela w którym zupełną ufność położyć mogłem na mojego zastępcę w vice-prezydentostwie (z listów generała wiemy, że tak było rzeczywiście - M. B.). Dyktatora o tem uwiadomiłem równie jak radę municypalną. Od tego momentu tenże obywatel wszystkie czynności vice-prezydenta odbywał, rapporta odbierał, podpisywał, odnosił je codziennie Dyktatorowi. Ja zamieszkałem w ratuszu, czekając tylko na nominację vice-prezydenta, o którą prawie za każdą bytnością Dyktatora upraszałem. Od samego początku mego urzędowania jawność w działaniu za pierwszą miałem zasadę, odwołuję się w tej mierze do wszystkich obywateli, z któremi miałem zaszczyt pracować. Zapytany od jenerała gubernatora czyli straż wojskowa przeze mnie została dodana Lubowidzkiemu, odpowiedziałem, że przez jenerała Szembeka; na dalsze zapytanie tegoż jenerała-gubernatora czyli może wziąść na siebie przeprowadzenie Lubowidzkiego ze szpitala, odpowiedziałem, że radzę w tej mierze znieść się z jenerałem Szembekiem. Pod nikogo więc się nie podszywam, ani nikogo nie chcę obwiniać, ale powołany zeznaję prawdę, którą zawsze oddać winienem. Nie byłem nigdy na żadnym urzędzie, mogłem więc niedobrze dopełnić pomimo najszczerszych chęci, ale pewno nic takiego nie zrobiłem, co by mu zupełnie przeciwnem było<<". Na dwa dni przed ukazaniem się tego sprostowania generał Łubieński wysłał następny list do Guzowa. "Warszawa, 11 stycznia 1831 r. Drogi Ojcze! Jeszcze nie mamy nic stanowczego o Henryku - słuchamy, czyli indagowany przed Podsędka, który raport zda komitetowi w tym celu ustanowionemu; Komitet dopiero wyrzecze czyli ma być oddany pod sąd albo nie. W Bogu tylko nadzieja, albowiem co do Henryka to trudno, żeby co mogło zgiąć albo zmienić jego charakter. W ogólności w okolicznościach tak nagłych, gdzie wszystko galopem idzie, każdy tylko podług swego charakteru działać może wszystkie rady momentalnie tylko działając, często jeszcze wszystko skrzyżować mogą. Henryk więcej niż kto inny był stworzony do podobnych okoliczności, przez nadzwyczajną szybkość w decyzji, przez pojętność jak najprędszą i tę łatwość przenoszenia zupełnej swojej uwagi z jednej rzeczy na drugą. Nieszczęściem uniesiony nie właściwą, a właśnie nie w swoim czasie użytą litością wszystko zniweczył przez krok nieroztropny, ale znać, że tak Bóg chciał. Ja z mojej strony uwiadamiając Rząd o mojej dymisyi jako Zastępcy Ministra, ofiarowałem zaraz moje usługi tam, gdzie je rząd osądzi za potrzebne. Rada Narodowa nic mnie na to nie odpowiedziała, ale Minister Wojny mnie odpowiedział, że będę zaraz powołany do czynnej służby, a Dyktator mnie przywołał, żebym się zaraz do służby przygotował. Gotuję się więc teraz do wojny, szukam koni, każę robić siodła, mundsztuki, czapraki, mantelzaki, bo nic a nic nie mam gotowego. Powtarzam zresztą przysłowie francuskie: Fait ce que dois, advienne que pourra (Rób co musisz, przyjdzie co ma być - M. B.). Dzisiaj przysłałem list do mojej żony do Wielkopolski przez Hektora Kwileckiego, który pojechał do żony (swojej), bo się spodziewa słabości". Następny tydzień przyniósł dalsze pogłębienie katastrofy rodzinnej: Piotra Łubieńskiego odwołano ze stanowiska dowódcy Gwardii Narodowej. W tym samym czasie najmłodsze pokolenie klanu angażowało się coraz bardziej w ruch powstańczy. O tym wszystkim i o innych sprawach rodzinnych pisał pan Tomasz w kolejnym liście do żony: "Warszawa, 17 stycznia 1831 Kochana Kostuniu! Piotra zastąpił w dowództwie Gwardyi Narodowej Kasztelan Ostrowski (Antoni, brat Władysława, marszałka sejmu - M. B.), przez wszystkich jest żałowany i zabiera ze sobą przywiązanie i miłość wszystkich, z którymi służył. Powrócił do swojego Prezesostwa w Towarz. Kredytowem, ale pozostał jako prosty żołnierz w Gwardyi Narodowej... Broniś (Skarżyński) powrócił bardzo dumny z misyi, którą dobrze wypełnił (mowa o sprowadzeniu z zagranicy funduszów bankowych - M. B.) Jan zawsze pracuje w intendenturze, ale już nie jest na jej czele, mówią, że Michał Radziwiłł ma go zastąpić. Ksiądz Tadeusz oprócz zajęcia w Komisyi Wyznań jest na czele wszystkich szpitali wojskowych, Staś (syn Jana Łubieńskiego) jest w Pułtusku w sztabie jeneralnym dywizyi strzelców konnych. Felix (syn Piotra Łubieńskiego) przyjeżdża w tych dniach na czele swego plutonu z Kutna. Kazio (syn Franciszka Łubieńskiego) także ma tu przyjechać ze swoim szwadronem. Dziś z rana byłem u spowiedzi i powróciłem bardzo na duszy uspokojony [...] Piotrowa (Łubieńska) jest tu z córkami, Anielcią (...] i Mandzią [...], haftują sztandar dla Gwardyi Narodowej, srebrny na czerwonym aksamicie, bardzo to rzecz pracowita, ale bardzo ładna. Kupiłem już sobie konia za 2.000 złp. i drugiego dla służącego, z resztą kupień się wstrzymuję, kiedy będę już miał jaką nominacyę. Rózia (Sobańska) pisała do Ojca, że znowu jest sama. Jej mąż otrzymał rozkaz udania się do miasta Permu, niedaleko guberni tobolskiej u stóp gór Uralskich, ale tym razem wyjechał ze wszystkimi wygodami, swoim służącym i kucharzem. Wiktor (Ossoliński) także w tamte strony ma jechać, ale jeszcze nie wiem, dokąd... Cholera Morbus staje się coraz mniej gwałtowną. Pani Jaraczewska usunęła się do województwa sandomierskiego w okolicach Radomia... Co wieczór chodzę na wista do Józefa Krasińskiego (Oboźnicy), bo wolę to od konwersacyi, które wszystkie teraz do niczego nie prowadzą i raczej na złe wychodzą". List ten uzupełnia odezwa pożegnalna Piotra Łubieńskiego, wydrukowana w numerze 16 "Polaka Sumiennego" z dnia 17 stycznia 1831 r.: "Szanowni Obywatele Miasta Warszawy. Składając Urząd, na który od Was zostałem powołany w dniu 30 listopada, w dniu który Epokę w dziejach naszej Ojczyzny stanowić będzie, złożyć Wam winienem koledzy najczulsze podziękowanie za wszystkie dowody przyjaźni, których lubo w krótkich lecz drażliwych chwilach od Was doznawałem. Przyjemnie mi było widzieć, iż nie zapomnieliście o tym, który Wam w roku 1809 i 1812 na polu chwały przewodniczył... Warszawa,15 stycznia 1831. Piotr Łubieński". Dla warszawiaków czerpiących swe informacje wyłącznie z"Polaka Sumiennego" wiadomość o ustąpieniu zasłużonego dowódcy Gwardii Narodowej musiała być zupełnym zaskoczeniem, jako że organ prasowy "partyi bankowej" nadal konsekwentnie nie wspominał ani słowem o aferze Lubowidzkiego. "Do wiadomości >>Sumiennego Polaka<< nie dochodzą niektóre, chociaż powszechnie znane wypadki - natrząsała się z tego milczenia "Nowa Polska"". - I tak: o ułatwieniu ucieczki Lubowidzkiego przez Łubieńskich i ich stronnictwo najmniejszej dotąd w tym dzienniku nie znajdujemy wzmianki. Czyli też przyczyna tego nie zasadza się na sumienności >>Sumiennego Polaka<<, że byt swój opiece tych panów winien?" Sam stan faktyczny uprowadzenia Lubowidzkiego różnie jest w różnych źródłach przedstawiany. Wersję rodzinną Łubieńskich podaje w swoich wspomnieniach syn głównego "uwoziciela" hrabia Tomasz Wentworth. "Henryk Łubieński znał Mateusza Lubowidzkiego tak jak go wszyscy znali. Z bratem jego wiceprezesem Banku był w codziennych stosunkach, jako z kolegą służbowym, ale z nim jeszcze nie był w tak ścisłych stosunkach przyjaźni jak później. W danym wypadku widział okazyę oddania przysługi człowiekowi, którego uważał za niewinnego. Kazał więc zaprząc do karety. Sprowadził sobie obecnego wtenczas w Warszawie Józefa Bontaniego, żonatego z jego siostrą cioteczną Krystyną margrabianką Wielopolską, uprzedzając go, ażeby się wybrał w kilkudniową podróż, nic zresztą mu nie mówiąc, dokąd i po co ma jechać. Wsiadł z nim do karety, zajechał przed szpital Belwederski, kazał Bontaniemu na siebie w karecie czekać, po chwili zaś wyprowadził ze szpitala uprzedzonego poprzednio Mateusza Lubowidzkiego, wsadził go do karety i w dwóch słowach polecił Bontaniemu, ażeby go wywiózł za granicę [...]. Bontani był człowiek bardzo grzeczny i wielki ceremoniant. Zanim się przeto zoryentował, o co chodzi, zanim się z Lubowidzkim przywitał, pan Józef, stangret mojego ojca, któregośmy już w nocy 29 listopada czynnego widzieli, zaciął konie i był już daleko za rogatkami..." Dodać wypada, że hrabia Tomasz Wentworth postępek swego ojca w pełni usprawiedliwiał jako "mający na celu zabezpieczenie życia człowieka niewinnego, nie aresztowanego, nie będącego pod sądem, od możliwych skutków wściekłości ludu, rozdmuchiwanej przez podżegaczy rozruchów ulicznych". W relacji biografa klanu Łubieńskich najciekawsze jest to, że w aferę Lubowidzkiego stara się on włączyć przywódcę lewicy powstańczej: Joachima Lelewela. "Gdy tedy zaczęto w klubach i w gazetach na Lubowidzkiego powstawać i jemu całą winę nieudania się rewolucyi przypisywać - czytamy w kronice rodzinnej - żona jego zaczęła się obawiać o niego i jako troskliwa małżonka szukała środków odwrócenia burzy nad głową męża się zbierającej. Trafiła także jakiemiś drogami do Lelewela (żona Mateusza Lubowidzkiego potwierdza tę okoliczność w swoim pamiętniku - M. B.). Czy się z nim widziała, nie wiem. Ale razu jednego przyszła z szwagrem swoim wiceprezesem Banku Polskiego, do Henryka Łubieńskiego i oddała mu kartkę nie podpisaną, ale pisaną znanym pismem Lelewela, w tych słowach: >>Udać się do Henryka Łubieńskiego, on zaradzi<<. Tę kartkę Henryk Łubieński długo konserwował. Zniszczył ją dopiero w r. 1863 [...] kiedy się ciągle i wszędzie rewizyi obawiano i wszystkie niepotrzebne papiery niszczono". Biograf rodzinny stara się zasugerować, że właśnie ta kartka napisana przez Lelewela stała się dla Henryka Łubieńskiego decydującym bodźcem do działania. Cóż: Lelewel mógł taką kartkę napisać, mógł także oświadczyć zabiegającej u niego o interwencję żonie Lubowidzkiego, iż "nie ma (dla jej męża) innego środka bezpieczeństwa jak rychły wyjazd z kraju" (tak utrzymuje w pamiętniku pani Lubowidzka). Wielki uczony i ideolog ruchu niepodległościowego był jako polityk postacią tak niejednoznaczną, że jego biografowie biedzą się do dzisiaj nad logicznym umotywowaniem niektórych jego poczynań. Rację miał chyba Mochnacki, utrzymując, że nie można było bezkarnie być głową rewolucyjnego stronnictwa, a zarazem ministrem kontrrewolucyjnego rządu. Musiało to z konieczności prowadzić do najdziwniejszych kompromisów i paradoksów. Ale nawet przy założeniu, że kartka przyniesiona do banku przez panią Lubowidzką rzeczywiście pochodziła od Lelewela - Henryk Łubieński nie mógł się nią usprawiedliwiać, gdyż prezes rozwiązanego Towarzystwa Patriotycznego i minister oświecenia nie miał żadnych urzędowych uprawnień do mieszania się w sprawę Lubowidzkiego. Godne uwagi natomiast jest to, że już po raz drugi dowiadujemy się od biografa Łubieńskich o istnieniu jakichś zakulisowych powiązań między przywódcą "stronnictwa ruchu" a klanem "pobożnych spekulatorów". Zainteresowanie Lelewela Łubieńskimi nie było jednostronne. Z późniejszej korespondencji pana Tomasza i jego najbliższych dowiemy się, że i oni w miarę rozwoju sytuacji politycznej coraz bardziej interesowali się Lelewelem. Od połowy stycznia 1831 r. w listach generała zaczynają przeważać tematy ogólnopolityczne. Następują ważne wydarzenia: powrót posła Jana Jezierskiego z ultimatum cesarskim, nieporozumienia między Chłopickim a nadzorującą go deputacją sejmową, ponowne zwołanie sejmu, abdykacja dyktatora. Dobrze wprowadzony w ówczesne sprawy kasztelan Leon Dembowski wyraża w swoich pamiętnikach pogląd, że "upadek rodziny Łubieńskich, którzy przez swe związki silne mieli stronnictwo, niemało wpłynął na osłabienie dyktatorskiej władzy". Podobnego zdania był Andrzej Edward Koźmian, dawny bywalec loży szyderców Wincentego Krasińskiego. Według młodszego Koźmiana Łubieńscy zorganizowali ucieczkę Lubowidzkiego za zgodą dyktatora, który nie chciał go karać, a nie mógł go od sądu uwolnić. "Nie będę dyktatora i Łubieńskich obwiniał o zdradę kraju za ten postępek - kończy swój wywód syn autora Ziemiaństwa - lecz obwinię ich o błąd, powtórzę te słowa znane, że więcej jak zbrodnię, bo błąd popełnili. Zbawienie narodu nie zależało od zguby Lubowidzkiego... Lecz należałoż dla ocalenia jednego człowieka bez potrzeby rozjątrzać drażliwość umysłów i własnymi rękami podkopywać władzę i zaufanie rządu?..." * "Warszawa 18 stycznia 1831 Drogi Ojcze. Nowe nieporozumienia wyższych władz w nowe nas wprowadzają trudności, bez których bardzo moglibyśmy się byli obejść. W dniu onegdajszym Dyktator miał zwołać Deputacye z obydwóch Izb Sejmowych i miał im zapowiedzieć, że za mało ma wojska, za mało żywności, żeby mógł się mierzyć z Wojskiem Rosyjskim, że więc o tyle tylko chce pozostać Dyktatorem, o ile będzie upoważniony do traktowania z Cesarzem, z tego względu nastąpić miały dyskusye nader żywe, w których Dyktator miał się unieść do najwyższego gniewu; jak dalece to prawda, nie wiem, zdaje się jednak, że musiało być coś podobnego, albowiem w ogólności mówią, że Dyktator niezawodnie abdykuje. Sejm ma być zgromadzony dnia jutrzejszego. On więc wyrzecze, jaki gatunek Rządu ma go zastąpić. Według mego zdania trzeba by urządzić Radę Najwyższą złożoną z ludzi energicznych, wybranych z pośród obywateli, mających najwięcej wziętości w opinii publicznej i znanych ze swego nieinteresownego przywiązania do Ojczyzny, i tę Radę utworzywszy, zostawić jej Rządy zupełnie, niech sobie dobiera Ministrów, Generałów. Sejm zaś bym rozwiązał do dalszego czasu. Co do polityki chciałbym, żeby Sejm nic nie wyrzekał względem odsunięcia od tronu. Żeby w niczem przez swoje oświadczenia nie utrudniał działania Rządu, który już otoczony ufnością Narodu wszystko robić powinien co z dobrem jego i z okolicznościami będzie mogło być dopełnione. Wątpię jednak, żeby Sejm sobie tak postąpił, raz albowiem zgromadzony, będzie chciał działać sam przez siebie, miłości własne wychodzić będą na wierzch. Boję się więc bardzo złych skutków tych narad, bo według mego sposobu myślenia tam gdzie trzeba działać, trzeba być o ile można zjednoczonej woli, a nie mam żadnej ufności w Rządach wielu. Co do mnie, nic jeszcze nie mam nowego, nie dano mi żadnego przeznaczenia w Armii, bo teraz wszyscy zajęci teraźniejszymi kraju przedmiotami, ja teraz czekam spokojnie i czekać będę rozkazów. Henryk zdrów, pełny uczucia religijnego, znosi z największym poddaniem się cios, który spadł na niego i z tego względu równie jak wielu innych godny jest szacunku. Nieugięta jego dusza w niczem się nie zastraszy i wszystko zniesie, co Bóg zechce zesłać na niego. Jaka szkoda, że te wszystkie podziwienia godne zalety rozwinięte zostały z przyczyny podobnej". O dalszym rozwoju wydarzeń dowiadujemy się z listu "pana ministra" z Guzowa, pisanego do synowej, przebywającej u referendarstwa Morawskich w Luboni. Siedemdziesięciotrzyletni patriarcha klanu Łubieńskich był wszechstronnie informowany przez synów i wnuków o sytuacji w kraju, a że miał więcej czasu niż zapracowany pan Tomasz, więc mógł sobie pozwolić na dokładne wprowadzanie pani Konstancji w aktualny stan rzeczy. "Guzów 23 stycznia 1831 Uzbrojenia ciągle idą, dzwony z kościołów zabierają na odlewanie 100 armat 12-to funtowych. Broń dzień i noc robią bez przerwy, ludzi we wszystkich zakątkach kraju exercytują, niejako cały kraj w wielki obóz jest zamieniony, cały kraj stał się rycerskim. Felix (syn Piotra Łubieńskiego) odprowadził już do drugiego pułku 15 kaweleryji, a z piętnastu poszedł do I. pułku, tworzącego się w Warszawie, nigdy takiego zapału nie widziałem, ja, co już tyle przeżyłem rewolucyj... Onegdaj przyjechał zdrowo Józef (Łubieński) z Wosiem (najstarszym synem pani Pauli z Łubieńskich referendarzowej Morawskiej - M. B.) wieczór do Guzowa, przespali się do czwartej, o wpół do piątej z rana pojechali do Warszawy [...] Powrót Jezierskiego z Petersburga był nieszczęśliwym dla Dyktatora, zdaje się że to mu głowę przewróciło, zapomniał o wszystkiem i zdawało się, że chciał tylko pełnić rozkazy Monarchy. Deputacyą Sejmową źle przyjął i zapomniał się nawet w wyrazach, używając wcale nieprzyzwoitych. Dyktaturę złożył, zanim deputacya byłaby mu ją odjęła. Deputacya [...] wezwała Sejm, żeby nazajutrz swoje rozpoczął czynności, wezwała wszystkich wyższych wojskowych, żeby podali kandydatów na naczelnego wodza [...] wojskowi między którymi był i Tomasz, dali najwięcej kresek Radziwiłłowi, Senat z Izbą poselską połączony, w trzech częściach większością nominowali Radziwiłła naczelnym wodzem. Mówią, że ex dyktator jak mu krew puścili, pomiarkował się, że źle zrobił i ofiarował się komenderować diwizyą, brygadą lub pułkiem, teraz to już od Radziwiłła zależeć będzie [...] Roman Sołtyk wniósł, żeby ogłosić Tron wakujący. Odesłano to do komisyów, których trzy wybrano [...] Zdaje się, że wojna pewna. Tymczasem rozchodzą się wieści, że Bernadotte wpadł ze Szwedami, że Dybicz poleciał do Petersburga, że poruszenie w Turcyi, czy prawda czy nie, nie zaręczam. W familij naszej nie masz zmiany. Tomasz do wojska, Piotr prostym żołnierzem, stoi na warcie na Sejmie. Jan nie chciał dłużej służyć, już trzech po nim odmieniono i to nie idzie. Henryk zawsze w areszcie i nic nie sądzą; ks. Tadeusz lazaretem wojskowym się zajmuje. Z wnucząt Kazimierz wolontarem. Felix w kawaleryj podporucznikiem, Stanisław podporucznikiem przy Klickim, Bronisław (Skarżyński) w artylerii. Czy ci wszystko napisałem nie wiem, bo piszę zupełnie zakrwawionym sercem, już tak było przygniecione, teraz nowy cios znowu odnowił otwarte rany i bardziej rozjątrzył. Nieszczęśliwa Rózia, męża jej porwali do Permy o 500 mil, czwartego dnia utraciła Tecię (córeczka Sobańskich - M. B.). Sama w ciąży. Boże! Zmiłuj się nad nami, w nim tylko pokładamy ufność". W liście "pana ministra" jest wzmianka o przejeździe przez Guzów najmłodszego z jego synów Józefa, stale mieszkającego w Księstwie Poznańskim. Ponieważ dziedzic Pudliszek i przedstawiciel Domu Handlowego "Bracia Łubieńscy i Spółka" na kraje pruskie wspominany jest w korespondencji rodzinnej stosunkowo najrzadziej, skorzystajmy z okazji, aby powiedzieć o nim jeszcze parę słów. Otóż pan Józef Łubieński, ze względu na swe zajęcia w "poznańskiej Landszafcie" (wielkopolski odpowiednik Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego) oraz swój mandat do sejmu prowincjonalnego uzyskał od rodziny oficjalne zwolnienie z udziału w powstaniu, ale tylko bezpośredniego, "Memu bratu Józefowi powiedziałem - pisał Tomasz Łubieński do ojca - że posiadając w ks. Poznańskim urząd z Wyboru Obywateli, którego pilnować winien, powinien jednak ofiarować Rządowi Narodowemu wszystkie swoje posługi, jako to kupno i dostawę Broni, Sukna i różnych innych materiałów". Pan Józef zastosował się do wskazówek starszego brata i jak z innych źródeł wiadomo, wyjeżdżał nawet później za granicę w różnych misjach handlowych od rządu powstańczego. W styczniu 1831 roku wybrał się do Warszawy głównie po to, aby przekazać rodzinie "zza kordonu" swego młodego siostrzeńca Wojciecha (Wosia) Morawskiego, który palił się do służby wojskowej w armii powstańczej. Pobyt "pruskiego" Łubieńskiego w stolicy zbuntowanego Królestwa upamiętnił się awanturą z Maurycym Mochnackim w słynnej "Honoratce" - ulubionej kawiarni klubistów. "Właśnie wtenczas przyjechał do Warszawy z Księstwa Poznańskiego p. Józef Łubieński - opowiada o tym incydencie hrabia Tomasz Wentworth - i chciał zwiedzić wszystko, co w Warszawie widzenia godnem było. Zaszedł też z Bernardem Potockim (bratem pani Henrykowej Łubieńskiej - M. B.) do jednego klubu, a raczej do kawiarni, w której oratorowie na stół wszedłszy, do zgromadzonej publiczności przemawiali. Zastali właśnie na stole Mochnackiego, powstającego gwałtownie przeciwko Henrykowi Łubieńskiemu, nie formułującego jednak swoich zarzutów, ale wyrażającego się ogólnikowo. Pan Józef Łubieński zniecierpliwiony, podszedł do mówcy i głośno go zainterpelował, żądając, ażeby przestał ogólnikami tylko zarzuty swoje przeciwko jego bratu popierać, ale przytoczył karygodne fakta. Mochnacki żadnych faktów przytoczyć nie umiał. A to znowu zebraną publiczność tak usposobiło, że mówcę ze stołu ściągnięto i za drzwi tej kawiarni czyli klubu wypchnięto". - Trudno zaręczyć, czy przebieg zajścia w "Honoratce" jest przedstawiony całkowicie bezstronnie, gdyż opowiada o nim syn Henryka Łubieńskiego, powołując się na świadectwo szwagra swego ojca - Bernarda Potockiego. Zawsze jednak możemy przyjąć tę anegdotę za jeszcze jeden dowód solidarności rodzinnej klanu Łubieńskich. Ale powróćmy do korespondencji generała. W owych tak kłopotliwych dla Łubieńskich styczniowych dniach 1831 roku pan Tomasz - jak za najlepszych czasów swego małżeństwa - pisywał listy na przemian do ojca i do żony. "Warszawa 24 stycznia 1831 Kochana Kostuniu. Już ci jest wiadoma niesłychana abdykacja Dyktatora, dziwny i nieprzyzwoity sposób, w jaki się do tego zabrał, w chwili gdy Sejm miał się rozpocząć. Sejm wybrał ks. Michała Radziwiłła na główno komenderującego armią. Wczoraj byłem na obiedzie u Pani Działyńskiej z Panią Klaudyą (z Działyńskich Bernardową Potocką), Panem Tytusem (Działyńskim) i jego żoną (Celiną z Zamoyskich)* (* Warto przypomnieć, że w czasie wesela Tytusa i Celiny Działyńskich, które odbyło się w Puławach w listopadzie 1825 roku, nastąpiło o nocne spotkanie księcia Antoniego Jabłonowskiego z Michałem Bestużewem-Riuminem.) i Panem Marcinkowskim sławnym doktorem*, (* Dr Karol Marcinkowski [1800-1846], słynny lekarz społecznik z Poznania. Był orędownikiem współpracy ziemiaństwa z burżuazją. W powstaniu listopadowym uczestniczył jako medyk wojskowy.) który wygląda na bardzo porządnego człowieka. Wczoraj byłem także u ks. Anny (Adamowej Czartoryskiej), bardzo się o ciebie wypytywała... Dzisiaj prosiłem i dostałem pozwolenie widzenia Henryka, zastałem go w złotym humorze, wesołym, dowcipnym, jak gdyby nie miał żadnego kłopotu na głowie, i zdrowym jak ryba. Mówią, że chwila wielkiego kryzysu w Polsce nadchodzi. Oby Bóg wszechmocny nas nie opuszczał". "Warszawa 25 stycznia 1831 Drogi Ojcze. Już tedy zdaje się, że odbiorę moje przeznaczenie do Armii. Mam komenderować korpus kawaleryi złożony z ośmiu pułków. Dają mi za szefa sztabu Władysława Zamoyskiego. Muszę się więc teraz na łeb na szyję ekwipować, konie skupywać, równie jak wszystkie rzeczy potrzebne na kampanię. Jakkolwiek zależałem zupełnie pole od tak dawnego czasu, wszelkiego przyłożę starania i wszelkie dołożę usilności, żeby o ile to być może, odpowiedzieć zaufaniu we mnie włożonemu, jeżeli nie talentem to przynajmniej pracą, pilnością, starannością. Resztę Bóg tylko ma w swoim ręku. Pewno wolałbym, ażeby mi oddano tylko Brygadę, którą pewny jestem, żebym dobrze poprowadził, ale kiedy taki wyjdzie rozkaz, to nie ma nic innego robić jak słuchać, bo okoliczności są tak nagłe, że ani momentu tracić nie można. Nie wiem więc, czy będę mógł przed rozpoczęciem kampanii choć na moment wypaść do Drogiego Ojca do Guzowa, żeby upaść do jego nóżek i prosić go o Błogosławieństwo, starać się jednak będę z pierwszej korzystać chwili. W razie jednak, gdybym tego nie mógł dopełnić, niechaj Drogi Ojciec zechce mi przysłać listownie te błogosławieństwo Ojcowskie, które łaskę Boską na ziemi nam wyobraża. Sejm w dniu wczorajszym uchwalił adres do Wojska, ustanowił atrybucye Wodza Naczelnego i wysłuchał zdania sprawy wszystkich ministrów. Dzisiaj ustanowi formę Rządu, jako atrybucye i wybierze osoby składać go mające [...] Wosia (Morawskiego) wezmę do swego sztabu i zaraz każę mu się zająć ekwipowaniem, albowiem w pułku nie dałby sobie rady". Błogosławieństwo ojcowskie, o które prosił pan Tomasz, nadeszło odwrotną pocztą. "Guzów 26 stycznia 1831 Bogu dziękuję, żeś wszedł do Wojska. Gdy jeszcze nie dotknęło mnie nieszczęście utracenia Twojej Matki, w rozmowach naszych o dzieciach przeznaczyliśmy ciebie i błogosławili oboje razem, do Wojska albo do Dyplomacyj. Cierpiałem, teraz wyznaję, żeś się po tym do innych udał zawodów. Uradowałem się teraz, gdym się dowiedział, żeś się do wojskowości wrócił, Matki i Ojca tedy Błogosławieństwo towarzyszyć Ci teraz będzie". Ale powrót generała Łubieńskiego do służby czynnej w armii nie nastąpił tak szybko, jak się spodziewano. Wydaje mi się, że na opóźnienie jego przydziału liniowego wpłynęło pośrednio jedno z najważniejszych wydarzeń owego czasu - uchwała warszawskiego Sejmu o detronizacji dynastii Romanowów, czyli - jak to określał w swoim liście "pan minister" z Guzowa - "uznanie polskiego tronu za wakujący". W korespondencji samego generała nie ma żadnej wzmianki o tym wydarzeniu, ale musiał pisać o nim do ojca - i to dość obszernie, gdyż wydawca korespondencji rodzinnej hr. Roger Łubieński wie doskonale jak zachował się jego stryjeczny dziad w czasie głosowania nad historyczną uchwałą. Relacja Rogera Łubieńskiego o wotowaniu posłów i senatorów z "partyi bankowej" nie jest pozbawiona mimowolnych akcentów humorystycznych. - "Jeden tylko hr. Jezierski Jan [...] miał odwagę wobec rozbujałych namiętności politycznych [...] otwarcie przeciw ustawie głosować. Poseł Adam Łuszczewski powstał, ażeby także przeciwko niej się oświadczyć, ale niestety jąkał się, nie mógł zdania swego wypowiedzieć. Izba krzyknęła: Poseł Sochaczewski także affirmative! - i tak kreska jego przyjęta została. Generał Tomasz Łubieński z miejsca powstał z zamiarem jak najsilniejszej opozycji, ale siedzący obok niego przypadkiem ks. Adam Czartoryski schwycił go za rękę, mówiąc: - Co robisz, do wszystkich nieszczęść chcesz dodać jeszcze wojnę domową! - generał nic na to odrzec nie mógł, i akt z innymi również podpisał". Nie wszyscy jednak przeciwnicy detronizacji króla Mikołaja pogodzili się z nią tak łatwo jak ostrożni realiści ze stronnictwa "zbrojnej ugody". Nie chciał jej uznać między innymi generał Józef Rautenstrauch - ten sam, którego podpis figurował na rozkazie dziennym, zawiadamiającym wojsko polskie o stłumieniu powstania dekabrystów. Rautenstrauch po usunięciu go z rady administracyjnej jako jednego z najbardziej skompromitowanych dygnitarzy Królestwa zachował jednak swe funkcje w ministerstwie wojny i wobec niekompetencji nowego ministra generała Izydora Krasińskiego - przez dwa miesiące był faktycznym kierownikiem tej instytucji. Dopiero na wieść o zamierzonej detronizacji cesarza-króla Rautenstrauch demonstracyjnie wycofał się ze swej pracy pod pozorem "nagłej niemocy", położył się do łóżka, i nie opuścił go już aż do wkroczenia do Warszawy wojsk cesarskich*. (* Niezwłocznie po przybyciu do Warszawy marszałka Paskiewicza, "cudownie wyleczony" Rautenstrauch, zdrowy i wypoczęty, zgłosił swe usługi zwycięzcom. Od tej pory nazywano go złośliwie: "generał Raptemwstały".) Wycofanie się tak ważnego urzędnika spowodowało potężny zamęt w kierownictwie administracji wojskowej. Trudno się więc dziwić, że nowy wódz naczelny, książę Michał Radziwiłł, znający doskonale skrupulatność i zdolności organizacyjne powracającego do służby w armii generała Łubieńskiego, odmienił początkowo wobec niego plany i zamiast obiecanej komendy "korpusu kawaleryi", powierzył mu odpowiedzialną, lecz znacznie mniej atrakcyjną pracę biurową w komisji rządowej wojny, ze specjalnym zadaniem "szczegółowego wyrachowania racyów Żywności i Furażu", pobieranych przez garnizon warszawski. Zmartwiony pan Tomasz poddał się posłusznie nieoczekiwanej odmianie losu, ale przed żoną nie ukrywał niezadowolenia. "Warszawa 26 stycznia 1831 Kochana Kostuniu. Snać, że już jestem przeznaczony do ciągłych zmian i nie wiem, czemu to przypisać należy. Wczoraj wieczór Generał Izydor Krasiński Minister Wojny pokazuje mi list Naczelnego Wodza, w którym mu poleca, ażeby mnie użył do jednego z departamentów Ministerstwa Wojny. Nie bardzo mi się to podoba. Ale w okolicznościach teraźniejszych główną rzeczą jest posłuszeństwo, ażeby nie dopuścić do schlebiania osobistych zachcianek, które wszystko dezorganizuje. A zatem myśl komenderowania piękną dywizyą kawaleryi poświęcam dobru publicznemu i pójdę do biura jak tylko odbiorę piśmienne nominacye [...] To mnie także bardzo nie na rękę w moich prywatnych interesach, ale cóż, trzeba być teraz na wszystko gotowym i wszystko dobru publicznemu poświęcać. Generał Morawski w tej chwili ode mnie wychodzi, będzie zdaje się Szefem Generalnego Sztabu Wojska, zgodziliśmy się na to, że Wosio (syn pani referendarzowej Pauli z Łubieńskich Morawskiej był siostrzeńcem generała Łubieńskiego, a bratankiem generała Morawskiego - M. B.) czekać będzie kilka dni dopóki położenie moje się nie wyjaśni, bo zawsze lepiej, żeby był przy mojej osobie. Mój brat Józef, który jutro wyjeżdża, przywiezie ci listy zastawne, obligacye i papiery anglo-rosyjskie, które są Twoją własnością, może to jedyna rzecz, która Tobie i dzieciom zostanie się z całego Twego majątku. Nie dziwię się, że przez dłuższy czas nie odbierałaś listów ode mnie. Nie dlatego, abym ich nie był pisał, ale dlatego, bo to była chwila, że dla niewiadomej mi przyczyny byłem w podejrzeniu u Rządu, który mnie przysłał wszystkie do mnie listy otwarte na poczcie. Chcieli widocznie czytać moje listy i może je zatrzymywali, palili lub tracili (policji powstańczej chodziło wtedy prawdopodobnie o wyśledzenie ewentualnych kontaktów generała ze zbiegłym Mateuszem Lubowidzkim, który w tym czasie przebywał już w Prusach - M. B.). Ale mogą czytać nie tylko moje listy, ale także w moim sercu, bo nic tam nie znajdą co bym nie chciał lub co bym nie mógł przez wszystkiemi wyjawić". - Warto zauważyć, że świeżo zdymisjonowany najwyższy zwierzchnik poczt i policji krajowej polemizował ze swymi niedawnymi podwładnymi dokładnie tak samo jak z "dozieraczami" pocztowymi wielkiego księcia Konstantego w latach sądu sejmowego. Nic zresztą dziwnego: w wyniku stosowanej przez pana wiceprezydenta-ministra zasady pozostawiania na swoich miejscach starych urzędników - w obu wypadkach byli to najprawdopodobniej jedni i ci sami ludzie". Praca biurowa generała Łubieńskiego nie miała trwać długo. Naczelny wódz książę Michał Radziwiłł zapewnił go osobiście, iż pragnie go "tylko chwilowo użyć w Ministerium Wojny, ale że za pierwszym strzałem otrzyma dowództwo pięknej dywizyi kawaleryi". Pokrzepiony nieco tą obietnicą, zabrał się do "rachowania racyów Żywności i Furażu", dzieląc resztę swego czasu między: działalność polityczną, związaną z uczestnictwem w sejmie, obiady "proszone" u swoich arystokratycznych przyjaciół, korespondencję z ojcem i żoną oraz troskę o pozostałych członków rodziny. W listach z ostatnich dni stycznia pojawiają się coraz częściej wzmianki o synu, studiującym w Edynburgu. Pan Tomasz był zaniepokojony zupełnym brakiem wiadomości od Leona, obawiał się, żeby podatny na rewolucyjne wpływy młody człowiek nie zdecydował się, wbrew ojcowskim zakazom, na samodzielną eskapadę do powstańczej Warszawy. "Od mojej Żony z Luboni regularnie odbieram listy, od mego syna Leona żadnych a żadnych nie odbieram" - skarżył się generał w liście do ojca z 28 stycznia, a w trzy dni później w liście do Luboni dzielił się swymi obawami z panią Konstancją: "Młody Walewski przyjechał dopiero co z Paryża, gdyż mu się udało wyrwać z rąk, które chciały go zatrzymać jako więźnia*. (* Aleksander hrabia Colonna-Walewski, syn Marii Walewskiej i Napoleona, przedarł się do powstania z Paryża, więziony po drodze przez Prusaków. Przyjęty do armii powstańczej, był przez krótki czas adiutantem naczelnego wodza, później wysłano go z misją dyplomatyczną do Londynu.) Może to biednego mojego Leona nie ominęło..." - Ale młody Łubieński, dzięki odziedziczonej po przodkach rozwadze, zdołał uniknąć trudów i niebezpieczeństw ryzykownej przeprawy z Edynburga do Warszawy. W niedługi czas potem wiadomości od niego nadeszły i uszczęśliwiony dziadek z Guzowa, który odebrał je pierwszy, mógł rozwiać całkowicie obawy strapionych rodziców: "Są listy od Leona z Edynburga [...] Cierpi i bardzo cierpi na to, że mu nie pozwalacie, ale posłuszny, nie ruszy się bez waszego rozkazu. Prawdziwie to rzeczą jest rzadką w Jego wieku i w takich jak dziś zdarzeniach..." Naczelny wódz dotrzymał obietnicy. Rozkazem z 6 lutego 1931 r. generał brygady Tomasz hrabia Łubieński został powołany do służby czynnej w armii z nominacją na dowódcę 3 dywizji kawalerii, "złożonej z Pułku 4, Pułku 5-go Ułanów Zamoyskich, Pułku powstania Szymańskiego, z dwóch szwadronów wyborczych żandarmów, z Pułku Kaliskiego - samych Panów pełnych ochoty i z Pułku powstania Podlaskiego". W jednym z ostatnich listów, pisanych przed wyruszeniem w pole, nowo mianowany dowódca dywizji szeroko roztaczał przed ojcem swoje poglądy na sytuację polityczną i strategiczną. "Drogi Ojcze. Z wielkim ukontentowaniem odebrałem list Drogiego Ojca z d. 26 stycznia z błogosławieństwem w swoim i Mamy imieniu z przyczyny powrotu mego do Wojska [...] Tym wzbogacony błogosławieństwem silniej i spokojniej pracować będę mógł nad dopełnieniem nowych moich powinności. Sejm zajęty jeszcze atribucyami nowego Rządu, które tym były trudniejsze do ustanowienia, że połączone zostały z wyrzeczonym odsunięciem od tronu teraźniejszego panującego, i z uznaniem mocy wybrania Króla, którego Naród uzna za najzdatniejszego [...] Tutaj dotychczas Sejm jest na czele wszelkiego działania, ale zdaje się mi, że siła jego moralna coraz słabnie, a inna siła dotąd w kraju naszym prawie nieznana bierze górę. To jest siła Klubów kierowanych przez zręcznego i w niczym nie kompromitującego się człowieka (autor listu mógł mieć na myśli jedynie Joachima Lelewela - M. B.), który jest prawdziwym kamieniem węgielnym całej tej rewolucyi. Jakkolwiek się większość dotąd nie obawia tego gatunku u nas działania, ja sądząc z doświadczenia historią wskazanego przekonany jestem, że w takich okolicznościach namiętności najzapaleńsze mające się interes kojarzyć i wszystkich używać środków do zwyciężenia pewno wezmą górę. Co pociągnie za sobą pewno nieporządki różnego rodzaju, ale nie tak wielkie znowu jakby się z przykładu Francyj lękać można. To jest przynajmniej moje zdanie. Tymczasem Rosjanie dalecy od chęci zaczepienia nas, wolą nas wytrzymać i czekać, żebyśmy się osłabiali przez niesnaski, których się spodziewają i które podniecają, i żebyśmy raczej ich zaczepiali, i idąc przez kraj wyniszczony coraz się osłabiali, kiedy oni przeciwnie, cofając się na swoje rezerwy wzmacniać się będą (widać, że dawny szwoleżer dobrze pamiętał kampanię napoleońską roku 1812 - M. B.). To jest przynajmniej co mnie się zdaje, że oni zamyślają. Jeżeli więc my będziemy rozsądni, to ukształciwszy armię silną, przygotujemy się do kampanii zaczepnej, ale nie tam, gdzie by oni nas chcieli wprowadzić, gdyż nam nie chodzić powinno o pobicie ich wojska, ale o oswobodzenie naszej dawnej Polski, o wzięcie portów Czarnego morza dla podania ręki Turkom i Europie z tamtej strony. To są takie moje myśli w tej mierze" (pamiętajmy, że pisał to dawny praktykant w czarnomorskich kantorach handlowych stryja, Prota Potockiego - M. B.). Razem z generałem Łubieńskim wyruszyła w pole cała falanga jego bratanków i siostrzeńców w stopniach poruczników i podporuczników. W niedługi czas potem doszlusował do dywizji brata również Henryk Łubieński. Przyczyną, która zadecydowała o skierowaniu do wojska osobliwego "więźnia Banku", było podobno ujawnienie przed opinią publiczną niezwykłych przywilejów, z jakich korzystał on w swoim odosobnieniu. "Znalazł się [...] Jakiś naiwny oficer, komenderujący razu jednego odwachem do Banku Polskiego zaciągającym - pisze hrabia Tomasz Wentworth - który sobie za obowiązek poczytał, zaraportować władzy i opowiedzieć w klubie o takiej nieścisłości aresztu... Natenczas Jenerał Morawski poradził mojemu ojcu, ażeby wstąpił do wojska i przeszedł tym sposobem, tak jak Kmicic Sienkiewicza z pod juryzdykcyi cywilnej, pod juryzdykcyę wojskową (kronikarz rodu Łubieńskich pisał te słowa na przełomie lat 1885/1886, a więc wtedy, gdy nie ukończony jeszcze Potop Sienkiewicza drukowany był w odcinkach warszawskiego "Słowa" i krakowskiego "Czasu" - M. B.). Jakoż Henryk Łubieński, nie opuszczając swoich zatrudnień w Banku, wszedł jako prosty żołnierz do formujących się właśnie Szwadronów Poznańskich, w których służyli szwagier jego Bernard Potocki, najserdeczniejszy jego przyjaciel Tytus Działyński i wielu znajomych obywateli z Księstwa Poznańskiego (Szwadrony Poznańskie włączono później do 3. dywizji jazdy dowodzonej przez generała Łubieńskiego - M. B.). W wilię bitwy pod Grochowem szwadron ten wyszedł z Warszawy do wsi Ząbki. Towarzyszyłem tam ojcu z moim bratem konno. Nazajutrz rano przyjechały tam moja matka, pani Klaudyna Potocka i pani Celina Działyńska. Dopiero gdy od strony południowej dał się słyszeć huk armat, odesłano nas wszystkich, z wielkim naszym żalem do domu". Tak więc odsunięci od władzy cywilnej Łubieńscy - chcąc nie chcąc - powrócili do swego dawnego rycerskiego powołania. W uwolnionej od króla i dyktatury Warszawie władzę najwyższą przejęły sejm i ścierające się z sobą stronnictwa polityczne. Na historycznej scenie pojawia się trzeci "najsłabiej udokumentowany", bohater tej opowieści - dawny podwładny Tomasza Łubieńskiego z I szwadronu szwoleżerów - deputowany Walenty Zwierkowski. III Maurycy Mochnacki w Powstaniu narodu polskiego tak pisał o naszym szwoleżerze-opozycjoniście: "Mieszkał podówczas (w latach 1825-1830) w Warszawie Walenty Zwierkowski. Należał [...] do partyi Monarchiczno-konstytucyjno-legalnie opozycyjnej, to jest do partyi kaliskiej tak długiej i rozpostartej w swem województwie jak to nazwanie. Carewicz nie lubił konstytucyi i Kaliszanów, a Kaliszanie tylko w konstytucyi zbawienie widzieli. Zwierkowski trzymał z nimi, a tem samem był solą w oku wielkiemu księciu, a tem samem, i dla wielu innych pobudek był godny wszelkiej ufności Polaków. Na żądanie tedy Wysockiego, który szczególniej z członkami izby chciał się poznać, odkrył Gurowski* (* Adam Gurowski [Jednooki], ściśle związany z kaliszanami, był równocześnie jednym z najbardziej radykalnych działaczy podziemnego ruchu niepodległościowego.) wszystko Zwierkowskiemu (tzn. pierwsze plany sprzysiężenia powstańczego - M. B.); ten z radością dowiedziawszy się o tak ważnym zamyśle pojechał razem z Gurowskim do kwatery Wysockiego. Nastąpiła bardzo interesująca rozmowa. Wysocki prawił obszernie o potrzebie rozgałęzienia związku; dalsze rozwijał plany; napomykał, że podchorążowie na współdziałanie izb rachują i do tego między innymi obierają Zwierkowskiego na pośrednika. Otwartość Zwierkowskiego, ujmujące obywatelskie serce, gotowość uprzedzająca wszelkie życzenia związku sprawiły na Wysockim najlepsze wrażenie. W tem to pierwszem widzeniu się Wysockiego ze Zwierkowskim bierze początek myśl silnie przez związek uchwycona, powołanie izby (poselskiej) do rządu powstania, myśl w sobie niewinna, ale jak się przekonamy z całego toku wojny, zgubna i najniepolityczniejsza w skutkach swoich". Mochnacki pisał te słowa w pierwszych latach emigracji, a ostatnich - swego życia. Zgnębiony klęską powstania i anarchią szerzącą się w światku emigracyjnym, dawny "polski Robespierre" coraz dalej odchodził od rewolucyjnej przeszłości i zmieniał się (sam to przyznawał w listach do Lelewela) w "stronnika absolutyzmu". Poczynał wierzyć - jak wierzył niegdyś generał Łubieński - że tylko rządy silnej ręki mogły dźwignąć Polskę z nieszczęścia, marzył mu się coraz częściej "drugi Kościuszko z głową Kromwela". Stąd arcykrytyczny stosunek autora Powstania narodu... do liberalnie rozgadanego sejmu powstańczego, do partii kaliskich konstytucjonalistów, a co za tym idzie do Zwierkowskiego, którego - przy całym szacunku dla jego wartości osobistych - nieodmiennie i nierozerwalnie (choć tylko częściowo słusznie) z tą partią kojarzył. W tym samym jednak czasie, kiedy Mochnacki pasował Zwierkowskiego niemalże na ojca powstańczej sejmokracji - w radykalnym piśmie emigracyjnym "Nowa Polska" zupełnie inaczej oceniano jego światopogląd i działalność polityczną. "Zwierkowski był zapewne najśmielszym człowiekiem polskiej opozycji - pisano z "Nowej Polsce" - ale nie konstytucyjnej, kaliskiej, która patriotyzm rozgłaszając za wszelkie towarzyskie pryncypia, nie widziała pierwszorzędnej wady rządu, że był przywłaszczycielem, że koniecznie musiał niweczyć wolność druku, zobojętniać wpływ Sejmu, tej komedii, której opozycja kaliska wierzyła, której uroczystym chciała być aktorem. Zwierkowski przyznawał, że opozycja, jeśli ma być, być powinna rewolucyjna, wymierzona przeciwko rodzinie przywłaszczyciela, przeciw konstytucji uprawniającej zbrodnie rozbiorów i zatłumienie naszej niepodległości". Na pozór mogłoby się zdawać, że te dwie równocześnie wydane opinie powinny się wzajem wykluczać. A jednak z dokumentacji historycznej wynika, że obie były prawdziwe. O pierwszym okresie działalności politycznej Zwierkowskiego, jak nadmieniałem już parokrotnie, trudno powiedzieć coś pewnego. Wiele przemawia za tym, że należał do "sekty Łukasińskiego", lecz brak na to konkretnych dowodów. Nie ulega wątpliwości, że w niespokojnych latach sądu sejmowego był najściślej związany z partią kaliską i przyjaźnił się z jej przywódcami: braćmi Wincentym i Bonawenturą Niemojowskimi. Związków z kaliszanami nie zerwał ani w czasie powstania, ani potem na emigracji. W pierwszych miesiącach "rewolucyi" razem z dziedzicami z Przystani i Marchwacza redagował organ prasowy partii kaliskiej: "Kurier Polski" - w wiele lat później, na wychodźstwie we Francji, już u schyłku swojej działalności publicystycznej, raz jeszcze potwierdził związanie z dawnymi przyjaciółmi, oddając sprawiedliwość zasługom obywatelskim Niemojowskich w obszernym szkicu biograficznym, poświęconym ich pamięci. Prawdą też jest, że przez cały czas piastowania mandatu deputowanego był żarliwym wyznawcą doktryny o najwyższej władzy sejmu i nienaruszalności tej zasady bronił tak samo konsekwentnie przed zamachami carskich prokonsulów jak potem - przed zakusami kolejnych wodzów powstańczych. Ale prawdą jest również, że od chwili poznania Wysockiego związał się był na dobre i na złe ze szlacheckimi rewolucjonistami i stał się wiernym wspólnikiem wszystkich ich zamierzeń i poczynań. W wyniku krzyżowania się tych dwóch współistniejących prawd postawa polityczna Zwierkowskiego przez cały czas trwania insurekcji mogła się wydawać dwoista. W konserwatywnym w swej większości sejmie powstańczym zajmował stanowisko jak najbardziej postępowe, zasługując sobie u staroszlacheckich kronikarzy na opinię zaciekłego radykała, natomiast w odrodzonym po upadku dyktatury Chłopickiego Towarzystwie Patriotycznym, reprezentował poglądy umiarkowane i zaliczany był do prawego skrzydła tego stronnictwa. Owa polityczna dwoistość musiała naturalnym biegiem rzeczy zbliżyć go do równie w swoim postępowaniu dwoistego Joachima Lelewela, co też wkrótce nastąpiło. Ścisła współpraca i przyjaźń między byłym szwoleżerem napoelońskim a wielkim "antykwariuszem rewolucji" - zapoczątkowane w czasie powstania listopadowego - przetrwać miały przez lat bez mała trzydzieści, aż do śmierci Zwierkowskiego. Wybuch powstania zastał pana Walentego w Kielcach. Wysłany z Warszawy w październiku 1830 roku jako emisariusz władz sprzysiężenia powstańczego objeżdżał garnizony prowincjonalne, spotykając się tam ze znajomymi oficerami i organizując za ich pośrednictwem nowe komórki związkowe. Podróż tę mógł odbywać bez budzenia specjalnych podejrzeń ze strony nadzorującej go sekretnej policji cesarzewicza, gdyż jako radca głównego zarządu Towarzystwa Kredytowego, powołany z ziemi kieleckiej, miał prawo, a nawet urzędowy obowiązek objeżdżać co pewien czas tereny, poddane jego szczególnej pieczy. Nie mogło też dziwić "dozieraczy" policyjnych, że popularny dziedzic z Białej Wielkiej pod Lelowem, który przez wiele lat piastował rozmaite urzędy obywatelskie w województwie krakowskim, miał w tym województwie rozległe znajomości zarówno wśród cywilnego obywatelstwa, jak i - stacjonujących tam oficerów. Agitacyjna podróż Zwierkowskiego musiała odegrać jakąś znaczącą rolę w przygotowaniu rewolucyjnych wydarzeń, skoro wiedział o niej i odnotował ją w swoim pamiętniku członek powstańczego rządu, kasztelan Leon Dembowski. - "Co do Zwierkowskiego - wspominał Dembowski - ten przed wybuchem opuścił Warszawę, udając się w Krakowie do swoich dóbr*, (* Obala to moją uprzednią supozycję, jakoby Zwierkowski odwiedził po raz ostatni Białą Wielką w styczniu 1829 roku.) a w przejeździe zniósł się z trzema oficerami pułku strzelców konnych, wzywając ich, aby spiskowych starali się liczbę pomnożyć; tak mało jednak miał zaufania, iż jednemu z trzech polecił mieć baczne oko na drugich". Ironiczny wydźwięk końcowej informacji wydaje mi się nieuzasadniony, gdyż ze słów pamiętnikarza to tylko wynika, że Zwierkowski w swojej pracy nad rozszerzaniem sprzysiężenia posługiwał się systemem trójkowym, często stosowanym w ówczesnej konspiracji. Ciekawe byłoby dociec, w którym to pułku strzelców konnych prowadził swe buntownicze knowania przeciwko cesarsko-królewskiemu rządowi "szwoleżer złej konduity". W armii Królestwa była cała dywizja strzelców konnych, złożona z czterech pułków, a więc z szesnastu szwadronów (pułk szaserów gwardii jako jednostka wyodrębniona i kwaterująca w Warszawie w danym wypadku w rachubę nie wchodził). Każdy niemal szwadron strzelecki "konsystował" w innej miejscowości, wskutek czego dywizja obejmowała spory szmat kraju wokół Warszawy. Ponieważ dziedzic Białej Wielkiej jechał do swej posiadłości, położonej na terenie dzisiejszego powiatu włoszczowskiego, najpewniej przez Łowicz - musiał przede wszystkim zetknąć się po drodze z kwaterującymi w rejonie tego miasta i jego okolic, szwadronami 2. pułku strzelców konnych, pozostającego pod komendą pułkownika Kazimierza Skarżyńskiego, brata dwóch eks-szwoleżerów (Ambrożego i Feliksa) i powinowatego Łubieńskich. Jeżeli w przekazie Dembowskiego rzeczywiście chodziło o strzelców konnych Skarżyńskiego, to bardzo jest prawdopodobne, że to właśnie oficerowie wciągnięci do sprzysiężenia przez Zwierkowskiego sprawili, iż jeden z pododdziałów tego pułku (fakt znany skądinąd) w pierwszych dniach grudnia 1830 r. samorzutnie zaatakował tylną straż wycofującego się spod Warszawy wielkiego księcia Konstantego - co tak podobno zdenerwowało generała Chłopickiego, że - jak utrzymują niektórzy pamiętnikarze - w większym jeszcze stopniu niż awantura z Krukowieckim przyczyniło się do jego "apopleksyi". Gdyby cały ten hipotetyczny wywód był prawdziwy, to wyjaśniłoby się przynajmniej, skąd Dembowski mógł wiedzieć o sekretnych powiązaniach Zwierkowskiego ze strzelcami konnymi i dlaczego uznał ten szczegół za zasługujący na utrwalenie w pamiętniku. Działalność agitacyjno-organizacyjna emisariusza spiskowców warszawskich nie ograniczała się do penetracji kół wojskowych. Po przybyciu do Kielc zajął się również oświecaniem i upolitycznianiem swoich cywilnych znajomych. Rezultaty tych zabiegów ujawniły się w parę dni po wybuchu powstania. Skoro tylko nadeszła wiadomość o założeniu w Warszawie Klubu Patriotycznego, Zwierkowskiemu bez trudu udało się uruchomić w Kielcach filię tej organizacji - bodajże pierwszą w całym kraju*. (* Na czele klubu stanął pułkownik Suchecki - prezes kieleckiej "dyrekcyi szczegółowej" Towarzystwa Kredytowego.) Widać z tego, że były szwoleżer nie zawiódł swoich konspiracyjnych mocodawców i nie powrócił do Warszawy z pustymi rękami. Kiedy jednak powrócił - dokładnie nie wiadomo. W każdym razie musiało to się stać przed końcem pierwszej dekady grudnia, gdyż jego nazwisko figurowało już na liście nowego komitetu redakcyjnego "Kuriera Polskiego" - zamieszczonej w historycznym numerze tego pisma z 10 grudnia 1830 roku. Oznaczony powyższą datą "Kurier Polski" z dwóch względów można uznać za historyczny. Po pierwsze: ogłoszono w nim, podpisaną przez Piotra Wysockiego, słynną "Wiadomość o tajnym towarzystwie [...] w celu zmienienia rządu" - najbardziej autorytatywną informację o dziejach powstańczego spisku podchorążych i o jego powiązaniach z opozycją sejmową. Drugą, nie mniej ważną, rewelacją numeru było przekazanie do publicznej wiadomości pełnej listy współpracowników pisma. Zestawienie z sobą powszechnie znanych nazwisk nowych redaktorów również ujawniło niebagatelny fakt historyczny, dając warszawskim czytelnikom niedwuznacznie do zrozumienia, że została zawarta koalicja polityczna między czołowymi działaczami partii kaliskiej a "Robespierre'ami i Dantonami", przepędzonymi przez Chłopickiego z sal Redutowych. Razem ze Zwierkowskim gazetę firmowali: obaj bracia Niemojowscy, Joachim Lelewel i wszyscy główni bohaterowie Nocy listopadowej. Przed powstaniem "Kurier Polski" był na poły literackim pisemkiem romantyków. Jego przekształcenie w poważny organ polityczny opisuje w swoich Notatkach autobiograficznych późniejszy bliski współpracownik Zwierkowskiego, Jan Nepomucen Janowski - pierwszy bodaj dziennikarz polski pochodzenia chłopskiego. "Jeszcze w pierwszej połowie grudnia sformowała się nowa poważna redakcja >>Kuriera Polskiego<< - brzmi relacja Janowskiego. - Adolf Cichowski, niedawny więzień karmelicki, był właścicielem tego dziennika [...] U Cichowskiego też w obszernym jego mieszkaniu zbierała się co wieczór ta nowa redakcja. Prezesem jej był Joachim Lelewel, wiceprezesem Wincenty Niemojowski, sekretarzem Ludwik Żukowski, członkami: Bonawentura Niemojowski, Walenty Zwierkowski, Ludwik Osiński, Kazimierz Brodziński, Ksawery Bronikowski, Franciszek Grzymała, Maurycy Mochnacki, Adam Gurowski, Artur Zawisza i jeszcze inni, których nie pamiętam (z osób wymienionych na liście redakcyjnej Janowski pominął m.in. Piotra Wysockiego i Ludwika Nabielaka). Oprócz członków z tytułem redaktorów byli kolaboratorzy, w parę dni później przybrani, pomiędzy którymi byłem ja i ksiądz K. A. Pułaski. Redaktorem odpowiedzialnym obok sekretarza miał pozostać i nadal Ludwik Żukowski..." Głównym publicystą i faktycznym redaktorem naczelnym przetworzonego pisma stał się od pierwszej chwili były poseł kaliski: uczony i elokwentny Wincenty Niemojowski. "Więzień Przystani", ze swą nieodłączną blaszaną trąbką przy uchu, i jego młodszy brat z Marchwacza, ze swym "śledzienniczym" wyrazem twarzy, który tak irytował generała Łubieńskiego - odbyli tryumfalny wjazd do powstańczej Warszawy 6 grudnia 1830 roku. Odpędzeni niegdyś od warszawskich rogatek i wyrzuceni z Sejmu Królestwa, powracali teraz konno, zbrojno i szumnie, w asyście ochotniczego oddziału jazdy sformowanego z obywateli województwa kaliskiego. - "Codziennie widzimy ciągnące przez Warszawę nowozaciężne pułki - odnotował w swoim dzienniku Julian Ursyn Niemcewicz. - Widziałem idących Kaliszanów, cały z obywateli złożony, tak piękny i szykowny, jak gdyby od dawna już do szyków wprawiony. Lud nań patrzący wołał: Niech żyją Kaliszanie; oni odpowiadali: Niech giną Kaliszanie, ale niech żyje ojczyzna!..." W trzy dni później o gorącym powitaniu kaliskich "męczenników sprawy narodowej" doniosła "Gazeta Warszawska": "Przybyli z Kaliskiego do Warszawy Wincenty i Bonawentura Niemojowscy, obywatele znani rodakom z miłości oyczyzny i swobód narodowych, za które ponosili więzy i prześladowania. Tłum ludu odprowadził ich do Rządu Tymczasowego pośród radosnych okrzyków, skąd się potem udali ze złożeniem uszanowania Dyktatorowi..." W wyniku rozmowy z Chłopickim, Bonawentura Niemojowski otrzymał nominację na stanowisko ministra sprawiedliwości. W miesiąc później Wincenty Niemojowski przejął odebraną generałowi Łubieńskiemu tekę ministra spraw wewnętrznych i policji. Nikogo chyba "rewolucya" listopadowa nie wynagrodziła tak hojnie i sprawiedliwie za doznane w przeszłości krzywdy, jak braci Niemojowskich. Dziedzic z Marchwacza - gnębiony przez "zeszły rząd" bezpodstawnymi wyrokami sądowymi - stanął na czele całego sądownictwa krajowego; dziedzic z Przystani zadręczany przez lata najróżniejszymi szykanami policyjnymi - stał się najwyższym zwierzchnikiem policji. Z korespondencji Tomasza Łubieńskiego wiemy jak niechętnie odniósł się w pierwszej chwili generał-buchalter do narzuconych mu funkcji policyjnych. Można by więc mniemać, że tak nieprzejednany liberał jak Wincenty Niemojowski musiał przy przyjmowaniu swojej nominacji przełamywać jeszcze więcej oporów wewnętrznych. Ale tak chyba nie było. Bratanek i biograf kaliskich beniaministów Jan Nepomucen Niemojowski opowiada w swych pamiętnikach, że na kilka lat przed powstaniem, podczas jednego z literacko-politycznych bankietów w Przystani, strzeżonej już wtedy przez żandarmów wielkiego księcia Konstantego, pan Wincenty obszernie się wypowiadał na temat racji bytu policji w państwie konstytucyjnym. Otóż "więzień Przystani" zdecydowanie potępiał policję, działającą w czasie pokoju na szkodę swoich rodaków, natomiast godził się z potrzebą istnienia policji w czasach wojennych. Powstanie było z wojną prawie jednoznaczne, mógł więc przywódca liberałów kaliskich, nie sprzeniewierzając się swoim zasadom, przejąć w rządzie powstańczym resort "interesów wewnętrznych i policyi". Nie sprawiało mu też chyba szczególnej przykrości, że obejmował stanowisko odebrane generałowi Łubieńskiemu, gdyż "pobożnych spekulatorów" nie lubił tak samo jak Mochnacki. Przede wszystkim dlatego, że stanowili główną podporę rządów Chłopickiego. Niemojowscy nie dali się przekupić łaskami "polskiego Napoleona". Po zadomowieniu się w Warszawie, cały swój ferwor polemiczny skierowali przeciwko dyktaturze, jako formie władzy niezgodnej z konstytucją. Uczone artykuły pana Wincentego w "Kurierze Polskim" podpisywane zazwyczaj pseudonimami: Iuvenis bądź Veritas biły bezlitośnie w podstawy samowładztwa Chłopickiego. Mniej skory do pisania pan Bonawentura wspierał działalność publicystyczną brata ustną agitacją w tym samym duchu, szerzoną wśród przebywających w Warszawie, znajomych posłów i deputowanych. Trudno się w tej sytuacji dziwić, że rozpędzeni przez dyktatora warszawscy jakobini, garnęli się pod opiekuńcze skrzydła kaliskich konstytucjonalistów. Przed powstaniem te dwa odłamy bojowników o swobody obywatelskie wzajemnie się nie znosiły. Mochnacki przy każdej okazji wyszydzał doktrynerstwo i krótkowzroczność zapatrzonych w konstytucję kaliszan. Wincenty Niemojowski ze swej strony potępiał wszelkie tajne spiski antyrządowe, a romantyków gromił jako siewców anarchii. Ale pogodziły ich z sobą jednakowo gorąca aprobata dla powstania jako słusznego zrywu narodowego oraz wspólna niechęć do dyktatury Chłopickiego. - "Wincenty Niemojowski... - wspominał później z sympatią Maurycy Mochnacki - uczony i dowcipny statysta według autoramentu monarchii konstytucyjnej - otworzył wieczory, zwane wieczorami Kuryera Polskiego, gdzie się zbierali wespół z całą prawie młodzieżą 29 (listopada), redaktorowie publicyści, profesorowie, poeci. Wszyscy mieli dla niego ten respekt, jaki się należy powadze obywatelskiej, zasłudze, talentom. Wszyscy go kochali, bo nie było nadeń w towarzystwie milszego człowieka. Niemojowski był prezesem tej licznej redakcyi. Nazywano go panem Wincentym... Artykuły, które umieszczał w Kuryerze miały dążność konstytucyjną; celem jego było: powstanie wsztukować w ramy monarchii konstytucyjnej..." Maurycy Mochnacki i jego przyjaciele polityczni, po zamknięciu im dostępu do sal Redutowych teatru, znaleźli się w sytuacji bardzo trudnej. Zabrakło im trybuny do głoszenia swoich radykalnych haseł. Początkowo próbowali znaleźć ją w słynnej "Honoratce". Napomyka o tym z ironią w swoich wspomnieniach powstańczych wróg klubistów, Andrzej Edward Koźmian: "Przez ciąg miesiąca grudnia bachanalia rewolucyjne [...] przeniosły się z teatru do kawiarni, w pałacu dawniej Chodkiewiczowskim (przy ul. Miodowej) założonej; kawiarnia ta, nazwana Honoratką od służącej, która tam tłum młodzieży zwabiała, co wieczór napełniała się próżniakami rewolucyjnymi*. (* Właścicielką kawiarni była dwudziestoczteroletnia urodziwa Honorata Cymermanowa, ona też osobiście usługiwała gościom.) Co wieczór muzyka wygrywała pieśni dawne narodowe albo też nowe ułożone; jeden z młodzieży, najczęściej akademik, wywołany przez publiczność, stawał na stole w środku sali będącym i pieśń tę przy wtórowaniu muzyki odśpiewywał, chór cały, z publiczności złożony, pieśń za nim powtarzał; po śpiewach następowało czytanie rozmaitych wierszy patryotycznych, przeplatane nowemi śpiewami, kończył się zawsze wieczór tańcami, do których sprowadzane i częstokroć zmuszane były kobiety z galeryi przypatrujące się na to widowisko [...]. Była to moda rewolucyjna bywać na Honoratce. Z początku zgromadzenia takowe były tylko śmiesznemi, wkrótce zdrożnemi i niebezpiecznemi się stały..." "Śmieszny" kabarecik literacko-taneczny "Honoratki" zmienił się w opinii ugodowców w "zdrożny i niebezpieczny" z tą chwilą, gdy w jego programie zaczęły dominować rewolucyjne wystąpienia wygnańców z sal Redutowych. - "Wiersze, śpiewy, mowy na tych posiedzeniach równie jak druk ubliżały dyktatorowi - przyznaje Mochnacki. - Żołnierski absolutyzm szedł w poniewierkę; młodzież [...] znajdowała upodobanie w wyśmiewaniu bezczynnej, bezsilnej choć nieograniczonej władzy. Zwykle na tych schadzkach obierano prezesa, który w czerwonej czapce z piórem grał rolę >>dyktatora<<..." Wkrótce jednak i dla klubistów "Honoratka" stała się miejscem niezupełnie bezpiecznym. Świadczy o tym chociażby przykład, opisanej przez Tomasza Wentwortha-Łubieńskiego, awantury między Maurycym Mochnackim a Józefem Łubieńskim. Poza tym stolik kawiarniany był dla mówców z sal Redutowych trybuną agitacyjną o zbyt skromnym zasięgu oddziaływania. Zasięg o wiele szerszy, w warunkach znacznie bezpieczniejszych, zapewniały im łamy poczytnego "Kuriera Polskiego". W wyniku tych wszystkich okoliczności Walenty Zwierkowski od razu po powrocie do Warszawy był wzięty w dwa ognie. Uczestnictwo w komitecie redakcyjnym "Kuriera Polskiego" narzucało mu stałe i bliskie kontakty zarówno z kaliszanami, jak i z najczerwieńszym odłamem warszawskich jakobinów (skrajnych czerwieńców reprezentowali m.in. dwaj "kolaboratorzy" redakcji: Jan Nepomucen Janowski i ksiądz Kazimierz Aleksander Pułaski). W grudniowych i styczniowych numerach "Kuriera Polskiego" nie udało mi się odnaleźć ani jednego artykułu, podpisanego imiennie przez dziedzica z Białej Wielkiej. Ale w tych pierwszych miesiącach powstania większość materiałów redakcyjnych zamieszczano anonimowo bądź pod pseudonimami. Mimo to niektóre z ówczesnych publikacji można przypisać Zwierkowskiemu hipotetycznie, bo przypominają jego styl i wyrażają poglądy wielokrotnie później przez niego powtarzane. Na przykład: polemika z prasą berlińską (dawny student uniwersytetu w Halle z pewnością znał dobrze język niemiecki) w numerze z 3 stycznia 1831 roku. Pozwolę sobie tu przytoczyć zakończenie tej domniemanej wypowiedzi "szwoleżera złej konduity". "Nie powstali Polacy przeciw Rossjanom, lecz przeciwko władzy despotycznej. Nie mieli Polacy celu przelania krwi rossyjskiej, lecz zbrojnym z bronią w ręku pokazać się musieli. Nie okazali Polacy żadnej niechęci do Rossjan, bo jej do narodu nie mieli. Owszem Polacy pragną Rossjanom podać dłoń bratnią do zrzucenia jarzma niewoli pod którem jęczą. Teraz czas łączyć się z nami i odzyskać prawa człowieka, które depce wszechwładny despota, uważając Rossjan jako rzecz nabytą, jako własność, którą rozrządza podług upodobania. Ocknijcie się ze snu Rossjanie, czyliż nie macie już Pestlów, Bestużewów, Murawiewów?... Do broni, to waszem hasłem być powinno teraz, lecz do broni w sprawie wolności. Jeżelibyście jednak odważyć się mogli broń podnieść przeciwko Polakom, pomnijcie, iż siła nasza jest wielka, każdy Polak wie za co się bije, wie co utracił i czego ma prawo domagać się. Siła nasza jest wielka, bo do niej należy siła wszystkich ludów o wolność walczących i wolnością oddychających; siła przeto nie do zwalczenia". Niezależnie od zajęć w redakcji "Kuriera", wkrótce po powrocie do Warszawy, pan Walenty włączył się w tok przygotowań do otwarcia sejmu. W zasadzie nie miał do tego formalnych uprawnień, gdyż rugi senackie z roku 1830 unieważniły jego mandat deputowanego z 7. cyrkułu (obwodu) miasta Warszawy. W jaki sposób do tego doszło, czytelnicy już wiedzą z relacji pamiętnikarskich Juliana Ursyna Niemcewicza oraz jednego z głównych sprawców dyskryminacji: kasztelana Kajetana Koźmiana. Dla przypomnienia przytoczę jeszcze trzeci opis tej afery wyborczej, zaczerpnięty ze wspomnień powstańczych Koźmiana syna. - "W jednym z cyrkułów Warszawy miał nastąpić wybór deputowanego - wspomina kasztelanic Andrzej Edward, przez przyjaciół "Drusiem" nazywany - Walenty Zwierkowski, znany z patryotycznych, a więcej jeszcze demokratycznych wyobrażeń, które głośno objawiał, chciwy wziętości i popularności i zostający już w tajemnych związkach z sprzysięgającą się młodzieżą, ubiegał się o wybór współobywateli, których większość za nim się oświadczyła. W. ks. Konstanty, zawiadomiony o jego kandydaturze, polecił ministrowi Mostowskiemu, ażeby wszelkie użyte zostały środki do przeszkodzenia wyborowi Zwierkowskiego. Mój ojciec jako jeneralny dyrektor administracyi krajowej znalazł się więc w trudnej i nieprzyjemnej konieczności podjęcia starania, aby Zwierkowski wybrany nie był. Starania te ograniczył on w zakresie jakie mu przepisy prawa dozwalały; użył wpływu normalnego, starając się przekonać, że obecność w izbie członka, niemiłego władzy [...] łatwo się może stać szkodliwą [...] Mimo te uwagi i przełożenia wybór wyborców padł na Zwierkowskiego..." - Potem jednak, o czym już "Druś" Koźmian nie wspomina, w rezultacie starań jego czcigodnego ojca oraz senatora-wojewody Wincentego Krasińskiego i prezesa senatu Stanisława Zamoyskiego - sąd senacki pod pretekstem jakichś błahych uchybień formalnych głosowanie wyborców 7. cyrkułu warszawskiego unieważnił i Zwierkowskiego do sejmu nie dopuścił. Ale powstańczy grudzień był czasem wyrównywania krzywd przeszłości. Zebrani w Warszawie senatorowie, posłowie i deputowani przyjęli pozbawionego mandatu kolegę z najwyższymi honorami. Przewodniczący powstańczego zebrania reprezentantów narodu, poseł piotrowski Władysław hrabia Ostrowski, "w dowód szacunku dla prześladowanego" złożył w jego ręce "prezydencyę" zgromadzenia. Wzruszony Zwierkowski tłumaczył się, że unieważnienie jego mandatu nie zostało jeszcze prawnie odwołane, ale nie chciano go słuchać i zmuszono do przyjęcia zaszczytnej funkcji. Przewodniczył tedy senatorom, posłom i deputowanym na kilku ostatnich sesjach przedsejmowych, a po zwołaniu sejmu wszedł do niego jako pełnoprawny deputowany z tego samego 7. obwodu warszawskiego, z którego przed rokiem intryga władz go wyparła. W czasie gdy dawny szef pierwszego szwadronu szwoleżerów, senator-kasztelan Tomasz Łubieński skarżył się w listach do ojca na kłótliwą atmosferę "przedstanowczych sessyi Izby" - dawny podoficer tegoż szwadronu, deputowany Walenty Zwierkowski, który owym kłótliwym "sessyom" przewodniczył, domagał się ograniczenia przez sejm władzy dyktatorskiej Chłopickiego oraz atakował imiennie braci Łubieńskich za to, że nie wykorzystali należycie prerogatyw swej władzy dla wzmocnienia obronności kraju i uzbrojenia go do wojny. Odtąd "szwoleżer złej konduity" uczestniczyć będzie we wszystkich wydarzeniach historycznych opowiedzianych już i skomentowanych w listach generała Tomasza Łubieńskiego. Ale te same zdarzenia, oglądane od strony deputowanego-opozycjonisty i jego politycznych przyjaciół, stają się o wiele lepiej zrozumiałe i zyskują zupełnie odmienną wymowę niż w opisach ministra-wiceprezydenta. 17 grudnia 1830 roku, w przeddzień otwarcia sejmu, Zwierkowski znalazł się w składzie delegacji, wysłanej przez obie izby do dyktatora "dla wybadania jego usposobienia" oraz porozumienia się z nim w sprawie przyszłej formy rządu, a raczej warunków, pod którymi sejm mógłby zalegalizować dalsze trwanie dyktatury. W dziewiętnastoosobowej deputacji, poza Zwierkowskim, z bardziej znanych osób uczestniczyli: książę Czartoryski, Lelewel, Władysław Ostrowski, Barzykowski i Dembowski. Chłopicki przyjął delegatów w sali obrad Rządu Tymczasowego, wypełnionej takim mnóstwem oficerów różnych stopni i broni, że - jak pisze Barzykowski, "zła wiara mogłaby posądzić, iż chciano pewne wrażenie uczynić". - Sam przebieg spotkania pamiętnikarze i historycy, w zależności od swych poglądów, naświetlają dość rozmaicie, zgadzają się natomiast co do dwóch punktów: że dyktator z zupełną otwartością przedłożył reprezentantom narodu swoje credo polityczne oraz, że na tym tle doszło do gwałtownego starcia między nim a deputowanym Zwierkowskim. "Chłopicki przybywa do sali rządu tymczasowego - opowiada w Powstaniu narodu... Mochnacki - i nie czekając, co powie mu deputacya, obraca ku niej te słowa: - Sumienie każe mi zapowiedzieć panom, iż żadnych innych nie mam zamiarów tylko utrzymać w całości królestwo, bo przekonany jestem, iż nie można nic innego zdziałać. Małe wojsko polskie będzie tylko na jatki wystawione. Przysiągłem Mikołajowi jako królowi konstytucyjnemu i przysiędze mojej wierny będę..." Podczas Nocy listopadowej za podobne słowa powstańcy zabijali generałów. Wincenty Krasiński takimi słowami osłaniał przed synem i wychowanicą swoją ucieczkę do Petersburga. W trzecim tygodniu "rewolucyi" - kiedy cały kraj ogarnięty już był ruchem powstańczym i przygotowaniami do wojny o niepodległość - najwyższy zwierzchnik i mąż opatrznościowy powstania wypowiadał te słowa wobec reprezentantów narodu jako swoje "wyznanie wiary stałe i nieodmienne". Dyktator był zdecydowanie przeciwny wojnie i rozszerzaniu ruchu powstańczego poza granice Królestwa. Istotę powstania starał się sprowadzić do zatargu wewnętrznego między obywatelami Królestwa, a ich konstytucyjnym monarchą, cele powstania - do starań o gwarancję dla konstytucji, o możliwie najszerszą amnestię i o ewentualne niewprowadzanie wojsk cesarskich do Królestwa. "Chłopicki, a raczej kontrrewolucya w jego osobie - pisze Mochnacki - na tyle miał uczciwości, na tyle charakteru, że przyszedł i wyspowiadał się z rzetelnych zamiarów swoich wobec najpopularniejszych członków reprezentacyi Polski kongressowej. Uczynił to w tej myśli, ażeby deputacya wywiodła sejm i naród z błędu względem niego; mówił przez tę deputacyę do sejmu - chcecie mnie jakim jestem, chcecie mnie z całem mojem dziwacznem systematem, z całą moją odrazą do wojny, z całą moją skłonnością do rzucenia się w objęcia ojcowskie cesarza, to dobrze! A jeżeli się wam taki, jaki jestem, nie podobam, to mniejsza o to, to złożę władzę i nie przyjmę od sejmu drugiej legalnej dyktatury - jeszcze czas!" Ci z uczestników deputacji, którzy w powstaniu widzieli drogę do odzyskania pełnej niepodległości, w granicach przedrozbiorowych, przyjęli minimalistyczny program Chłopickiego z oburzeniem. W ich imieniu porwał się do odpowiedzi "szwoleżer złej konduity". Podniesionym głosem przypomniał dyktatorowi o prowincjach dawnej Rzeczypospolitej, znajdujących się poza granicami konstytucyjnego królestwa, o "braciach naszych", którzy "więcej jeszcze jak my cierpimy". Zakończył przemówienie żarliwym wezwaniem, by "działać, jak należy w imieniu całej Polski wolnej i niepodległej, wszystko poruszyć, nie czekać, nie układać się, ale walczyć..." Reakcję dyktatora na wystąpienie Zwierkowskiego przedstawia w swoich Wspomnieniach kasztelan Leon Dembowski. - "Chłopicki odparł: - Nie przyszedłem tutaj dyskutować z panami, tylko oznajmić im moją wolę polityczną. - Zwierkowski na te słowa uniósł się, a Chłopicki rozpiąwszy mundur powiedział: - Oświadczyłem, do czego zobowiązuje się. Więcej obiecywać byłoby płochością. Nie podoba się to panu? Oto moje piersi: możesz w nich sztylet utopić! - poczem odwrócił się i z sali wyszedł". - Dwa tygodnie wcześniej stary Niemcewicz dokładnie w taki sam sposób zachował się wobec delegatów Klubu Patriotycznego. Był to - jak widać - gest epoki. Maurycy Mochnacki i inni historycy powstania listopadowego wprost pojąć nie mogą, dlaczego deputacja sejmowa, po wysłuchaniu antypowstańczego "wyznania wiary" dyktatora, nie ujawniła jego zamiarów przed sejmem i narodem, lecz rzecz całą pokryła "występnym sekretem". Dowiadujemy się od Mochnackiego, że tylko "jeden [...] Zwierkowski radził zdać wiernie sprawę z tego, co dopiero zaszło przed sejmem", ale "książę Czartoryski zaklinał go, żeby milczał, przypisując to wyznanie wiary porywczością dyktatora". Były szwoleżer uległ w końcu autorytetowi księcia i nie wyłamał się ze zmowy milczenia. Niezależnie od swoich poglądów politycznych, musiał być głęboko poruszony dramatycznym gestem pożegnalnym dyktatora. Trzeba przecież pamiętać, że przed dwudziestu pięciu laty, jako młodziutki student uniwersytetu w Halle, zbiegły do Legii Nadwiślańskiej, stawiał swe pierwsze kroki wojskowe na szlakach napoleońskich, właśnie pod dowództwem Chłopickiego - opromienionego już wówczas blaskiem legendy legionowej. Pamiętnikarze, a za nimi historycy, w różny sposób starają się tłumaczyć niezrozumiałą dyskrecję deputacji sejmowej. Podkreśla się więc, że delegaci bali się wtrącić kraj w chaos i anarchię, gdyż byli pewni, że odkrycie przed sejmem i opinią publiczną kapitulanckich poglądów Chłopickiego musiałoby doprowadzić do obalenia dyktatury. Z drugiej strony: wielu członków deputacji - podobnie jak książę Czartoryski - łudziło się, iż Chłopicki złożył swe "wyznanie wiary" jedynie z przekory i porywczości, a naprawdę miał plany zupełnie inne, których na razie ujawniać nie chciał ze względu na rozpoczynające się właśnie rokowania z Petersburgiem. Zarówno obawy, jak złudzenia delegatów płynęły z tego samego źródła: z zafascynowania osobą Chłopickiego, z najgłębszego przekonania, że jest on na stanowisku wodza narodu człowiekiem nie do zastąpienia. "Kariera tego wiernego żołnierza Jego Cesarskiej Mości Mikołaja I, jako dyktatora narodowego powstania - pisze o Chłopickim utalentowany historyk Jerzy Łojek - dyktatora z woli i pragnienia całej krajowej opinii publicznej, z woli nie tylko arystokratycznych salonów i lękających się społecznych zamieszek sfer bogatego mieszczaństwa, ale również ludu w pełnym tego słowa znaczeniu - jest jednym z najdziwniejszych zjawisk w historii polskich ruchów i przewrotów politycznych". Legenda Chłopickiego formowała się przez długie lata. Składały się na nią rzeczywiste zasługi, nieporozumienia i szczęśliwe zbiegi okoliczności. Już w Legionach przyszły dyktator powstańczy dał się poznać jako znakomity oficer, zdobywając sobie najwyższe uznanie generała Jana Henryka Dąbrowskiego. Nieustraszone męstwo i brawura w połączeniu z zimną krwią i wybitnymi zdolnościami dowódczymi - zapisały go trwale w historii wojen napoleońskich, zwłaszcza w Hiszpanii. Wykształcił się w tych kampaniach na typowego dowódcę ze szkoły napoleońskiej, ale nie tej wczesnej - republikańskiej, lecz późniejszej - z epoki cesarstwa. Za najwyższe cnoty żołnierskie nauczył się uważać bezgraniczne przywiązanie do monarchy i ślepe posłuszeństwo jego rozkazom. Tylko zraniona ambicja zdolna była go zmusić do sprzeniewierzenia się tym zasadom. Ambicji mu nie brakowało, ale karierowiczem i łowcą synekur nie był nigdy. Dowiódł swej bezinteresowności po objęciu dyktatury, kiedy odrzucił z oburzeniem przyznane mu przez rząd wysokie pobory pieniężne*. (* "Wiem dokładnie - pisze o Chłopickim pamiętnikarz Ignacy Kruszewski - że miał tylko kilka dukatów, kiedy się ogłosił dyktatorem, a nie miał żadnego, kiedy nim być przestał".) Jeżeli domagał się awansów wojskowych od swoich cesarskich zwierzchników, a później - nieograniczonej władzy dyktatorskiej od rządu powstańczego, to nie czynił tego dla jakichś osobistych korzyści czy "chciwości panowania", lecz po prostu dlatego, iż był najgłębiej przekonany, że mu się to święcie należy, "że tak być powinno". Wojując przez długi czas w oddaleniu od ojczyzny stał się żołnierzem zawodowym w pełnym znaczeniu tego słowa, "oficerem fortuny" - jak nazwał go w swoich pamiętnikach generał Ignacy Prądzyński. Lata walk z hiszpańskimi "gerylasami" i włoskimi powstańcami wyrobiły w nim nieprzejednany wstręt do wszelkich ruchów powstańczych i ludowej partyzantki. Potem jako dyktator powstania nie ukrywał niechęci i wzgardy dla tworzących się na prowincji ochotniczych sił zbrojnych i pomimo perswazji swego doradcy generała Tomasza Łubieńskiego, wzbraniał się długo przed uznaniem powstańczej "ruchawki" za prawdziwe wojsko. Podobnie jak Napoleon, uznawał tylko regularną armię i nie znosił mieszania żołnierki z polityką. Z Napoloeonem rozstał się już w roku 1813 z przyczyn niezupełnie wyjaśnionych. Zaprzyjaźniony z nim były szwoleżer Dezydery Chłapowski sugeruje w swoich pamiętnikach, że Chłopicki podał się do dymisji po uzyskaniu od niego poufnej wiadomości, iż Napoleon zamierza wyrzec się Księstwa Warszawskiego; inni, mniej przychylni, pamiętnikarze utrzymują, że obraził się na Napoleona za odmówienie mu awansu na generała dywizji. W rok później otrzymał ten awans od Aleksandra. Dwa lata służby w armii Królestwa Polskiego, na stanowisku dowódcy I dywizji piechoty upłynęły Chłopickiemu bez większych zakłóceń. Jego stosunki z wielkim księciem Konstantym układały się początkowo zupełnie dobrze. Świadczą o tym nadane mu w tamtych latach dwa wysokie odznaczenia: Order św. Stanisława I klasy i rosyjski Order św. Anny I klasy z diamentami (owe cesarskie ordery nosił jeszcze podobno jako naczelny wódz armii powstańczej). Pokongresową idyllę zepsuła brutalność "baletmistrza z placu Saskiego". Chłopicki miał wysoce rozwinięte poczucie godności i nikomu nie pozwalał dmuchać sobie w kaszę - nawet cesarskiemu bratu. - "Gdy defilował (raz) na Saskim placu przed swoim oddziałem - wspomina pamiętnikarz Leon Sapieha - wpadł na niego wielki xiążę, krzycząc swym chrapliwym głosem: - Mon general, vous marchez mal*. (* Generale, pan źle maszeruje! [franc.]) Na to Chłopicki najspokojniej: C'est cependant de ce pas, Monseigneur, que j'ai ete de Madrit a Moscou*." (* A jednak tym krokiem, Wasza Wysokość, zaszedłem od Madrytu do Moskwy [franc].). Pierwsze starcie słowne nie pociągnęło za sobą bezpośrednich konsekwencji, ale Konstanty zawziął się odtąd na "zuchwałego napoleończyka" i czekał tylko na okazję do rozprawienia się z nim we właściwy sobie sposób. Pretekst nadarzył się w lutym 1817 roku - również podczas rewii na placu Saskim. Pamiętnikarze epoki przedstawiają to wydarzenie w kilku wariantach, posłużę się więc wersją zbiorczą, wypracowaną przez Stanisława Szenica, autora popularnego szkicu o Chłopickim. "Chłopicki w czasie jakiejś parady poczuł się niedobrze i rozpiął mundur - pisze Szenic. - Wielki książę uznał to za osobistą obrazę, dopadł Chłopickiego i oświadczył mu, że jest aresztowany. Chłopicki wprost z placu Saskiego natychmiast udał się do swego mieszkania, zamknął się w nim i odesłał wielkiemu księciu szpadę, uważając się za aresztanta. Konstanty zwrócił mu ją nazajutrz przez adiutanta. Chłopicki jednakże nie przybył na paradę na plac Saski, tłumacząc się chorobą. Wówczas wielki książę posłał do niego lekarza sztabowego. Urażony generał nie przyjął go, oświadczając, że ma własnego medyka, a zresztą słowo generalskie więcej znaczy niż lekarskie świadectwo. Teraz z kolei wielki książę wpadł w pasję i ponownie zagroził Chłopickiemu aresztowaniem. Ten w odpowiedzi zażądał dymisji. Konstanty przestraszył się tak ostrej, nieoczekiwanej reakcji popularnego generała. Chciał przywrócić zgodę. Posłał do Chłopickiego swojego ulubieńca, generała Kurutę, a gdy go Chłopicki nie przyjął, posyłał kolejno: Nowosilcowa, generała Dąbrowskiego i wreszcie namiestnika Zajączka, najwyższego rangą urzędnika w Królestwie Polskim. Chłopicki zaciął się. Mieszkańcy Warszawy, widząc w postępowaniu generała słuszną reakcję przeciwko brutalnemu postępowaniu wielkiego księcia, urządzili pod oknami Chłopickiego defiladę, wznosząc na jego cześć okrzyki. Sprawa nabrała rozgłosu nawet w Petersburgu, gdzie generał Jermołow, zajmujący wybitne stanowisko w armii rosyjskiej i bardzo ceniony przez cara, oświadczył mu wprost, że nie powinien pozbawiać się tak wybitnego jak Chłopicki oficera. Gdy wiosną 1818 roku car Aleksander I przyjechał do Warszawy, zaprosił na wydany przez siebie bal również Chłopickiego. Ująwszy go wobec wszystkich pod ramię, namawiał do cofnięcia dymisji. Chłopicki postawił warunek mianowania go jednym z generałów-adiutantów cesarskich (chodziło mu zapewne o uniezależnienie się od Konstantego - M. B.). Gdy car się na to nie zgodził, złożył wprost na jego ręce podanie o dymisję, napisane w języku polskim. Poprzednie pisma pisywał po francusku. Rozkazem dziennym cesarza z 28 października 1818 roku otrzymał dymisję z prawem noszenia munduru". Niezłomność wykazana w ciągnącym się przez przeszło półtora roku sporze z Apollem Belwederskim - sporze, który opinia publiczna najniesłuszniej poczytywała za zasadniczy konflikt ideologiczny, za protest przeciwko rzeczywistości politycznej Królestwa - stała się główną podwaliną olbrzymiej popularności Chłopickiego, czyniąc z niego "kolosa zaufania publiczności" (określenie Lelewela). Odtąd legenda rosła już bez jego udziału: on sam nie czynił nic, by ją podtrzymywać czy umacniać... "Usunięcie się jego ze służby czynnej - pisze o Chłopickim Joachim Lelewel - ciągła na niego wielkiego księcia niełaska wzmagały ku niemu narodowe zaufanie. Mieszkał on w stolicy w ustroniu, mało z kim zażyły, w sposobie jakby zaniedbywał sprawę publiczną i mało dbał o wziętość swoją. Do utrzymania się nie brakło mu dostatniego funduszu, a cichy odgłos upewniał, że szczodra ręka bogatej Polki obdarzała go znacznym dochodem*. (* Ową bogatą przyjaciółką Chłopickiego była wnuczka króla Stanisława Augusta, słynna "Anetka" z Tyszkiewiczów I voto Potocka, II voto Wąsowiczowa. Skądinąd wiadomo jednak, że podstawą bytu przyszłego dyktatora była francuska renta baronowska, przyznana mu przez Napoleona, a wyegzekwowana później od Burbonów.) Obracały się ku niemu oczy narodu, powtarzano, że to będzie przyszły wódz narodowego powstania". W warszawskim Archiwum Głównym Akt Dawnych zachowały się jeszcze raporty Henryka Mackrotta z doniesieniami o Chłopickim. Można się z nich dowiedzieć, dzień po dniu, o każdym najdrobniejszym zdarzeniu życia późniejszego dyktatora powstania: o której godzinie wychodził z rana z domu, kiedy kładł się spać, z kim się widywał, u kogo bywał na obiadach i na kartach, o czym rozmawiał, z kim się przechadzał po ogrodzie Saskim, gdzie i jakie czynił zakupy. Pomimo tak szczelnej inwigilacji Mackrott i jego zwierzchnicy stale podejrzewali, że zdymisjonowany generał patronuje podziemnemu ruchowi niepodległościowemu. Podobnie myślała cała patriotyczna Warszawa. Kiedy wysoki majestatyczny Chłopicki, odziany w szary cywilny płaszcz i cylinder, z twarzą jak zwykle chmurnie zamyśloną, wzrokiem dumnym i władczym przechodził ulicą (najczęściej w drodze od stolika restauracyjnego do stolika karcianego albo odwrotnie) - wszyscy oficerowie, podooficerowie i żołnierze, mijając go prężyli pierś i oddawali mu honory wojskowe. To, że się nie odkłaniał, również tłumaczono na jego korzyść. - "Tę jego dumę, czy lekceważenie brano zawsze za chęć niekompromitowania się - wspomina podchorąży Ignacy Komorowski - gdyż byli tacy, co rozsiewali wieści tajemnicze, jakoby Chłopicki stał na czele spisku"*. (* Doskonały znawca epoki, historyk Jerzy Skowronek zwraca uwagę na jeszcze jeden ważny moment sprzyjający formowaniu się legendy Chłopickiego: w zawodach o popularność nie miał on żadnych kontrkandydatów.) W takiej aurze przetrwał Chłopicki do historycznej Nocy listopadowej. O jego pierwszej reakcji na wybuch powstania już wspomniałem. Gdyby spotkanie ulubieńca narodu z młodymi insurgentami odbyło się o kilka godzin później i nie w teatrze, lecz dajmy na to na rozgrzanym już walką placu Bankowym, to bardzo być może, iż legenda "kolosa ślepego zaufania publiczności" zakończyłaby się w sposób równie tragiczny i krwawy jak legenda generała Stasia Potockiego*. (* Nie oznacza to wcale, że stawiam znak równania pomiędzy postawami Chłopickiego i Stasia Potockiego.) Ponieważ tak się nie stało, Chłopicki znalazł się na czele powstania. "Cały kłam bezprzykładnego oczarowania narodu przez osobę Chłopickiego, wszystkie słabości i śmieszności tego dyktatora słomianego o szalonym uporze dawnego szlachcica na zagrodzie, wystąpią na jaw w całej pełni po objęciu przezeń władzy" - pisał jeden z dziejopisów powstania. I nie było to zdanie odosobnione. Wszyscy historycy polscy, poczynając od najstarszych, a kończąc na najmłodszych z jednoznaczną surowością osądzają Chłopickiego w roli dyktatora. Zarzucają mu, że objąwszy władzę (przyznać trzeba, że po długim oporze ze swej strony), "marnotrawił haniebnie czas i siły powstania", że "wciąż uważał się za związanego przysięgą na rzecz tego, przeciwko którego armii przyjął bądź co bądź dowództwo", że to "janusowe, półśrodkowe stanowisko nadawało jego krokom cechę połowiczną, chwilami tragikomiczną", że w sposób najjaskrawszy demonstrował postawę, którą wódz następnego powstania narodowego Ludwik Mierosławski nazwie "niedoczynem rewolucji listopadowej". Ale powstańcza Warszawa, rozśpiewana pieśniami sławiącymi "polskiego Napoleona z zapałem Kościuszki i niezłomnością Łokietka" nie chciała tego widzieć i nie chciała o tym słyszeć. Chłopicki był bohaterem długo hołubionych snów życzeniowych. Dla ówczesnej opinii polskiej objęcie przez niego steru powstania było rozwiązaniem najnaturalniejszym i najbardziej upragnionym. W zasłużonym wodzu dawnych wojen o niepodległość widziano najżywszy symbol "wielkiego tygodnia Polaków". Jego obecność na czele władz powstańczych niejako uświęcała narodowy charakter "rewolucyi" i pozwalała wierzyć w jej zwycięstwo. Przy Chłopickim niebezpieczeństw żadnych się nie straszem. Ufność w wodzu, iedność, zgoda, będzie hasłem naszem. Co wszczęła rozpacz, to dokona męstwo. Marsz, marsz Chłopicki! Da nam Bóg zwycięstwo!... Kłam bezprzykładnego oczarowania Chłopickim okazał się silniejszy od historycznej prawdy. Udzielił się poetom i pisarzom następnych pokoleń, a ci skutecznie przyczynili się do ubrązowienia mitu, zdezawuowanego przez historyków. Jeszcze dziś w wyobraźni przeciętnego Polaka "słomiany dyktator" powstania listopadowego zajmuje miejsce zaraz po Kościuszce, Dąbrowskim i Poniatowskim. Wiedząc o tym wszystkim, nie można się zbytnio dziwić, że 17 grudnia 1830 roku deputowany Walenty Zwierkowski podporządkował się zdaniu większości delegacji sejmowej i nie zdobył się na wyłamanie z "występnego sekretu". Ale negatywnego stosunku do kapitulanckiej polityki Chłopickiego nie zmienił. Następnego dnia (18 grudnia), kiedy Izba Poselska zebrała się na swą pierwszą sesję - Zwierkowski należał do tych mówców, którzy najgoręcej domagali się, aby nie czekając na oficjalne otwarcie sejmu w obecności dyktatora, niezwłocznie przystąpiono do wyborów marszałka oraz powzięto uchwałę o uznaniu powstania za narodowe. Tak też się stało. "Zgodziła się Izba jednomyślnie - czytamy w Dyariuszu Sejmu - iż nadeszła chwila, w której Reprezentacya Narodowa powinna uznać pamiętne dzieło Rewolucyi, w dniu 29-m Listopada roku bieżącego zdziałane, za dzieło Narodowe i dlatego Izba Poselska oświadczyła i w Protokole zapisać poleciła, iż Rewolucyą w dniu 29-m Listopada tak świetnie przedsięwziętą za dzieło Narodu Polskiego przyjmie i uznaje; zaś mężom tym, którzy ją przedsięwzięli z tak wielkiem poświęceniem się męstwem, wdzięczność całego Narodu Polskiego oświadcza". Powzięcie tej uchwały, przy akompaniamencie frenetycznych okrzyków: "Niech żyje Polska wolna i niepodległa" oraz "Wdzięczność mężom, którzy dla jej sprawy krew i życie poświęcili" - raz na zawsze kładło kres uparcie podtrzymywanej przez Chłopickiego tezie, że powstanie należy uważać jedynie za "bunt rozkapryszonej młodzieży". Marszałkiem Izby Poselskiej - również jednomyślnie - wybrano posła z powiatu piotrkowskiego, Władysława hrabiego Ostrowskiego, syna zmarłego w roku 1817 Tomasza Ostrowskiego - wieloletniego prezesa senatu Księstwa Warszawskiego oraz pierwszego prezesa senatu Królestwa Polskiego. Pozostałą część historycznej sesji zajęły konkretne manifestacje "ducha obywatelskiego" i "poświęceń" reprezentantów narodu. Nowo obrany marszałek wniósł - jak zapisano w Dyariuszu - "iż ponieważ Skarb publiczny ma teraz wydatki ważne, bo dotyczące się obrony kraju, przeto Izba zrzecze się zapewne wszystkich wydatków na jej utrzymanie z Skarbu Publicznego, dla uniknięcia zaś wszelkiej okazałości sam oświadcza, iż piechotą na sessye przybywać będzie, gdyż konie wszystkie oddaje do wojska (a mógł je przecież ukryć bezpiecznie chociażby w stajniach braci Łubieńskich). Izba Poselska do chwalebnego tego wniosku przyczyniła się". Nie skończyło się na tym. Marszałek Ostrowski wezwał jeszcze reprezentantów narodu do składania na "ołtarzu Ojczyzny" dobrowolnych datków pieniężnych. Z obecnych stu szesnastu posłów i deputowanych natychmiast zareagowało na jego wezwanie szesnaście osób. Wśród pierwszych ofiarodawców znalazł się także deputowany Zwierkowski. Złożył na ołtarzu ojczyzny - jak stwierdza Dyariusz - złotych polskich 1.000 "w gotowiźnie". Nie była to suma imponująco wysoka, ale wiemy przecież, że dziedzic z Białej Wielkiej do bogaczy się nie zaliczał. Dalekosiężne uchwały pierwszej sesji poselskiej - która w myśl uprzednich porozumień miała jedynie ustalić termin oficjalnego otwarcia sejmu - wprawiły Chłopickiego w furię. "Skoro tylko dyktator o naradach i ukonstytuowaniu się izby powziął wiadomość, uniósł się gniewem, a biorąc tę pierwszą sesyą za otwarcie sejmu, dowiedziawszy się o uznaniu rewolucyi za narodową... od 29 listopada... postanowił złożyć natychmiast dyktaturę wraz z naczelnictwem nad wojskiem - ubolewa zwolennik polskiego Napoleona Andrzej Koźmian. - Daremne były prośby i nalegania otaczających go osób... Przedpokoje eksdyktatora napełniły się osobami troskliwemi o dobro publiczne, za każdym otworzeniem drzwi od jego pokoju badano z twarzy wychodzących, czyli się nie daje pokonać tylu prośbami. Gdyśmy ujrzeli księcia Czartoryskiego, ze łzą w oku opuszczającego eksdyktatora, a za nim stojącego Lelewela uśmiechającego się i z szatańską radością szydzącego niejako z powszechnego smutku, dowiedzieliśmy się, że niczego dobrego wróżyć sobie nie możem..." Jeżeli Lelewel rzeczywiście uśmiechał się "szaleńsko", to trzeba przyznać, że miał po temu pewne powody. Bo przecież czystym szaleństwem wydawać mu się musiało wpychanie na siłę najwyższej władzy nad powstaniem w ręce człowieka, który wystawiał się otwarcie jako tego powstania zacięty przeciwnik. Ale dla powstańczej Warszawy "słomiany dyktator" był jeszcze ciągle symbolem walki o niepodległość i najpewniejszą gwarancją osiągnięcia w tej walce zwycięstwa. Stołeczny kronikarz Tymoteusz Lipiński, omawiając na gorąco rezygnację Chłopickiego, pisał w swoim diariuszu: "Dzień 19 był dniem zamięszania, niepewności, a nawet i trwogi. Zaledwo rozeszła się wieść o złożeniu dyktatorstwa i nieporozumieniu między Chłopickim a izbami widoczna nastała trwoga, zwłaszcza że różne tworzyć się poczęły stronnictwa i dziwaczne z ust do ust przelatywały wieści. Nad wieczorem słyszeć się dało, iż będą rabunki, że się knuje kontrrewolucja: zbierać się poczęły obywatelskie gwardje, podwojono straże, liczne patrole przebiegały ulice, domy pozamykane, słowem widoczny dał się uczuć brak rządu..." Maurycy Mochnacki w podobny sposób opisywał atmosferę panującą 19 grudnia w Warszawie - tyle że wielki publicysta głębiej niż kronikarz wnikał w istotę sytuacji: "W mieście przez cały dzień panowała największa niespokojność. Mówiono wszędzie: >>nieprzyjaciel na karku, a wojsko bez wodza<<. Aczkolwiek z abdykacją dyktatora rząd tymczasowy nie ustawał, szerzono jednak gwałtownie obawę anarchii... Marszałek (Ostrowski) w gruncie serca najzacniejszy Polak, lecz dostępny wrażeniom tego rodzaju, widział kraj nad przepaścią. Czartoryski podzielał zdanie marszałka. Obydwu przerażały do najwyższego stopnia mniemane skutki upadku absolutyzmu Chłopickiego. Jak od samego początku powstania, tak teraz uwaga partyi rządzącej więcej była zaprzątnięta jakobinizmem, wojną domową, do której nie było żadnego podobieństwa, aniżeli wojną zewnętrzną z Moskwą nastającą niepochybnie. Trwoga ma w sobie jakąś siłę zarazy: od marszałka i prezesa senatu przechodziła do innych członków sejmu, od sejmu do publiczności. Ten chwilowy terroryzm wyczerpywano w interesie dyktatury..." Na posłów i deputowanych, o których mniemano, że dążyć będą do umniejszenia prerogatyw Chłopickiego, starano się wszelkimi środkami wywrzeć presję moralną. Młodzież akademicka otwarcie się odgrażała, że zmusi reprezentantów do nadania nieograniczonej władzy dyktatorowi. Późnym wieczorem 19 grudnia marszałkowi Ostrowskiemu i księciu Czartoryskiemu udało się w końcu wydusić z Chłopickiego łaskawą zgodę na ponowne przyjęcie dyktatury, jeżeli sejm zaofiaruje mu ją na warunkach ustalonych na wieczornej naradzie w jego mieszkaniu. Nocą z 19 na 20 grudnia marszałek Ostrowski objeżdżał kwatery posłów i deputowanych, zaklinając ich na wszystkie świętości, aby podporządkowali się warunkom "męża opatrznościowego". Rosnące zamieszanie w mieście zniewoliło sejm do podjęcia obrad już w dniu 20 grudnia, chociaż na pierwszej sesji uchwalono, że oficjalna inauguracja nastąpi dopiero 21 grudnia. Historyczną sesję w sprawie przedłużenia i zalegalizowania rządów dyktatorskich można sobie dość dokładnie odtworzyć ze wspomnień jej uczestników i z zapisów w diariuszu sejmowym. Dzień 20 grudnia, od najwcześniejszego rana, przebiegał w atmosferze podniecenia i napięcia. Dla wszystkich w stolicy było jasne, że od decyzji sejmu zależeć będą dalsze losy powstania i kraju. Na długo przed rozpoczęciem obrad plac Zamkowy zaległy tłumy, skrzyknięte przez agitatorów rozmaitych "fakcji" politycznych. Powstańcza prawica zmobilizowała wszystkie swoje siły do decydującej rozgrywki z "jakobińską" opozycją. Ledwie otwarto bramy Zamku, publiczność gwałtem poczęła się wdzierać do Izby Poselskiej. Prym wiedli ludzie Lubeckiego, Czartoryskiego i Łubieńskich: młodzież z akademickiej Gwardii Honorowej, buńczuczni oficerowie z Klubu Obywatelskiego oraz podkomendni Piotra Łubieńskiego z warszawskiej Gwardii Narodowej. Roznamiętnieni "arbitrzy" nie krępowali się zupełnie obecnością posłów i deputowanych. Ściśniętym w ciżbie reprezentantom narodu wprost w uszy krzyczano, że dyktatura Chłopickiego utrzymana być musi, choćby to miało stać się wbrew woli sejmu. Najgłośniejsze hałasy rozlegały się w pobliżu ław rządowych, na których zasiedli przywódcy opozycji: minister sprawiedliwości Bonawentura Niemojowski i pogrążony, jak zwykle, w głębokiej zadumie minister oświecenia Joachim Lelewel. Punktualnie o godzinie dziesiątej marszałek Izby Poselskiej Władysław hrabia Ostrowski trzykrotnym uderzeniem laski marszałkowskiej oznajmił otwarcie sejmu i przystąpił do zagajenia obrad. Po bezsennej nocy, spędzonej na użeraniu się z wybuchowym "bożkiem opinii" i z upartymi intelektualistami z opozycji, Ostrowski - jak zauważono - "zdawał się być trochę zmięszanym" a "głos miał słaby i drżący". Udało mu się jednak opanować początkową słabość i "wkrótce odzyskał energię i siłę", poczem "głośno, dobitnie rzecz swą dalej prowadził". Zapalając się coraz bardziej i otwierając przed sejmującymi swoje zacne patriotyczne serce, przekonywał marszałek kolegów o konieczności powołania rządu, który by potrafił sprostać zadaniom wynikającym z niezwykle trudnej sytuacji kraju. "Wykazał - pisze kronikarz - iż ten rząd musi być silny, energiczny, słowem dyrektoryalny, tak przygotowawszy umysły, zawezwał Sekretarza Izby, aby projekt do uchwały odczytał..." Pierwszy zasadniczy artykuł proponowanej uchwały o zalegalizowaniu dyktatury głosił "Jenerał Józef Chłopicki otrzymuje władzę naywyższą i nayrościągleyszą, z którey sprawowania do żadney odpowiedzialności pociąganym bydź nie może, i mianowany zostaje dyktatorem". Że też w czasie odczytywania tego projektu sejmowego nie pospadały ze ścian zamkowych portrety królów dawnej Rzeczypospolitej: Jana Olbrachta, Stefana Batorego, Władysława IV, Jana Sobieskiego! Ileż to razy w parowiekowej historii polskiego parlamentaryzmu najwybitniejsi władcy Polski, w chwilach rzeczywistej krajowej potrzeby, walczyć musieli z sejmami o uzyskanie pełnomocnictw znacznie skromniejszych niż w czytanym projekcie. Po raz pierwszy sejm polski dobrowolnie oddawał władzę nieograniczoną i nieodpowiedzialną jednemu człowiekowi - i to takiemu, który najpierw wcale tej władzy nie chciał, a później w sposób oczywisty udowodnił, że nie zamierza jej wykonywać zgodnie z życzeniami narodu. Dalsze punkty projektu stanowiły, że natychmiast po ogłoszeniu dyktatury sejm się "zalimituje", pozostawiając tylko wyłonioną ze swego grona reprezentację do czuwania nad działalnością dyktatora. Ta "dozorcza" deputacja sejmowa, symbolizująca formalną zwierzchność sejmu nad dyktatorem; nadawać miała dyktaturze charakter władzy konstytucyjnej. Projekt nie przyznawał deputacji prawa wtrącania się do rządów generała Chłopickiego, mogła ona jednak "obrać w miejsce Dyktatora innego Naczelnego Wodza". Ze słuchających czytania projektu nikt pewnie nie przypuszczał, że już wkrótce deputacja zmuszona będzie z tego uprawnienia skorzystać. W dyskusji nad projektem reprezentanci narodu wypowiadali swoje opinie pod podwójnym naciskiem. Z jednej strony, oddziaływały na nich perswazje ogólnie szanowanego marszałka Ostrowskiego, który przedstawiając projekt oświadczył, że "nieodzowna i nagła konieczność wymaga zwrócenia Jenerałowi Chłopickiemu władzy Dyktatorskiej" - a później w toku dyskusji dodał jeszcze, że "Jenerał Chłopicki w niczem nie odstąpi od obecnego proiektu; trzeba go albo całkiem przyiąć, albo całkiem odrzucić". Z drugiej strony, na ukierunkowanie dyskusji wpływała opinia publiczna, reprezentowana na sali sejmowej przez szumiące ławy arbitrów, obsadzone niemal w całości przez fanatycznych zwolenników "polskiego Napoleona". Znaczna część mówców nie poddawała się jednak tej dwustronnej presji. Przy czytaniu odnośnych kart Dyaryusza Sejmu z roku 1830/1831 nabiera się szacunku dla wysokiego poziomu retoryki ówczesnych posłów i deputowanych, dla ich wyrobienia politycznego i obywatelskiej odpowiedzialności. Niezależnie od różnic światopoglądowych, w przemówieniach sprzed półtora wieku pobrzmiewa wyraźnie niechęć do dyktatury, lęk przed złożeniem absolutnej władzy w ręce jednego człowieka. Ale wyczuwa się również niewolący salę sejmową chocholi czar legendy Chłopickiego. Musiało być właśnie tak jak opisuje w swoim Pamiętniku z roku 1830/31 Joachim Lelewel: "...reprezentanci w izbie, choć porwani byli napaścią Marszałka i powszechnym pędem, jednak w przymawianiach się swoich dawali dowody, ile ich serce było urojoną koniecznością strapione; wynurzali nieraz swój ucisk, z którego bądź nie umieli, bądź nie mogli się dźwignąć, a przykry swój stan pokryli przymawianiem się pełnym godności i powagi..." Do najbardziej strapionych "urojoną koniecznością" zatwierdzenia dyktatury Chłopickiego należał deputowany 7. cyrkułu miasta stołecznego Warszawy, Walenty Zwierkowski. Z jego spuścizny pisarskiej niedwuznacznie wynika, że już wtedy doskonale zdawał sobie sprawę ze wszystkich błędów i zaniedbań pierwszego okresu rządów dyktatorskich. Zabierając głos w dyskusji dawał wyraz swoim wątpliwościom i zabiegał o to, aby w wypadku zatwierdzenia dyktatury, nadano jej przynajmniej właściwy kierunek polityczny. "Poprzednie głosy wyjaśniały powody za i przeciwko Dyktaturze - mówił - i gdyby wolno było układać proiekta co do władzy, nie zaś przyiąć lub odrzucić przedstawiony nam przez Marszałka, byłbym za ograniczeniem władzy naywyższey i wyborem przez Izby Deputacyi*... (* Według projektu Ostrowskiego, uzgodnionego z Chłopickim, członkowie deputacji sejmowej, sprawującej nadzór nad działalnością dyktatora, mieli być powoływani przez marszałków izb. W tym jednak wypadku Chłopicki dał się przekonać argumentom Zwierkowskiego, popieranym przez wielu innych posłów deputowanych i zgodził się, aby delegaci byli wybierani przez izby. W rezultacie w skład piętnastoosobowej deputacji sejmowej weszli z urzędu marszałkowie izb oraz trzynastu wybranych przez izby reprezentantów: pięciu z senatu oraz ośmiu [po jednym z każdego województwa] z izby poselskiej.) Gdyby proiekt przedstawiony został przyiętym, uważam za rzecz naywiększey wagi włożenie obowiązku na Deputacyą, wzywającą Jenerała Chłopickiego do obięcia Dyktatury, aby ta wynurzyła główny cel naszey rewolucyi, to iest niepodległość, zmiany w konstytucyi i połączenie z Królestwem prowincyi Litwy, Wołynia i Podola. - Te bowiem są główne zasady naszego powstania, te dążności wszystkich Polaków, i w tym duchu Dyktatora Naród upoważnia, aby działał i poświęcał życie i maiątki Polaków". Potem, kiedy przyszło do głosowania - i cała sala, z wyjątkiem posła kaliskiego Teofila Morawskiego*, (* Kaliszanin Morawski wystąpił z własnym projektem powierzenia Chłopickiemu konstytucyjnych proregatyw monarszych z tytułem "naczelnika narodu". Nie mógł więc głosować za projektem Ostrowskiego.) oświadczyła się za przywróceniem dyktatury Chłopickiemu - Walenty Zwierkowski był jednym z czternastu reprezentantów, którzy zażądali, aby w protokole wotowania, przy ich głosach oddanych na rzecz dyktatury, wyraźnie uwidoczniono trapiące ich rozterki. Dając wbrew sercu swoje affirmative* (* Słowem affirmative wyrażano przy głosowaniach aprobatę, słowem negative - sprzeciw.) na powierzenie losów powstania faworytowi opinii publicznej "szwoleżer złej konduity" wypowiedział "z godnością i powagą" słowa, które jeszcze po stu czterdziestu latach wyraziście odbijają jego ówczesne skłócenie wewnętrzne. W diariuszu sejmowym przy nazwisku Zwierkowskiego zapisano: "Wszystko dla oyczyzny poświęcaiąc - affirmative!" Zanim nastąpiło połączenie się izb dla przyjęcia Dyktatora, "aby tem prędzey kosztować owoców z uchwał tak chwalebnych" - wyłoniła się (z inicjatywy Joachima Lelewela) jeszcze jedna ważna sprawa, stanowiąca niejako rozwinięcie uchwały powziętej na sesji z 18 grudnia: potrzeba opracowania i ogłoszenia manifestu, "któryby wyiaśnił przyczyny i zamiary rewolucyi naszey". O natychmiastowe zredagowanie i uchwalenie takiego manifestu najenergiczniej zabiegał deputowany Zwierkowski. Razem z Lelewelem sądzili zapewne, że ogłoszenie politycznego programu powstania przed formalnym objęciem władzy przez Chłopickiego, postawi dyktatora wobec faktu dokonanego i narzuci wytyczne całej jego działalności. - "Konieczne jest ogłoszenie manifestu - odpowiadał "szwoleżer złej konduity" kolegom reprezentantom zmierzającym do odroczenia sprawy - a żeby ten był prawomocny, musimy go wydać, nim złożemy władzę w ręce Dyktatora. Zdaniem iest moiem zasolwować sessyą do dnia iutrzeyszego i wstrzymać doręczenie uchwały Dyktatorowi. Pierwszym albowiem naszym obowiązkiem iest dopełnienie tego, cośmy w dniu onegdayszem postanowili. Albo też nie oddalaymy się z Izby, siedźmy przez całą noc w mieyscu posiedzeń, dopóki manifestu nie ułożemy; gdyż czas iedyny do tego iest dzisiay, jutro bowiem możeby iuż było za późno"... Potem deputowany Zwierkowski podał do laski marszałkowskiej następujące na piśmie warunki manifestu (cytuję według diariusza sejmowego): 1) Niepodległość - nie mogąc ufać zaręczeniom konstytucyi, gdy ta, lubo świętą przysięgą stwierdzona, utrzymywaną nie była. 2) Wyszczególnienie gwałtów. 3) Połączenie prowincyi polskich pod panowaniem Rossyi będących*. (* W związku z ostatnim punktem żądań Zwierkowskiego warto przypomnieć arcyciekawy przyczynek z dziejów pierwszego Towarzystwa Patriotycznego. Jest to sprawozdanie emisariusza polskich spiskowców podpułkownika Piotra Łagowskiego z jego "sekretnej schadzki" z przywódcą dekabrystów, pułkownikiem Pawłem Pestelem, odbytej w roku 1825 w lesie pod Łuckiem. Oto najistotniejszy fragment przeprowadzonej wówczas rozmowy: "Łagowski: - Do was należy uznać nas za sprzymierzeńców i wrócić nam własność wydartą... - Pestel: - Tak, pułkowniku, własność jest ledwie nie w prawach natury, ale jakie granice panowie tej własności zakładacie? - Łagowski - Panowie posiadając one, najlepiej znacie granice naszej własności; łatwo jednak one wskazać... zabory od sejmu Ponińskiego, zabory potargowickie i ostatni po wzięciu Poniatowskiego, i powrót Białegostoku; to do panów należy strony, do naszej - zapomnienie uraz i nie żądanie rachunków za zaległe dzierżawy, dalej wspólne pomaganie... - Pestel: - To dużo. Te ludy, tak dawno odpadłe, już się w nas przeistoczyły. - Łagowski - Prawda, że o nich bez nich mówimy, ale przyjdzie czas, kiedy i oni głos będą mieli; wtenczas przystaniemy, którą oni stronę obiorą...") Delegacja, wysłana z tymi propozycjami do senatu, powróciła z następującą odpowiedzią: "Senat, iak zwykle, z braterskim uczuciem przyjął naszą odezwę. Przedstawiał tylko trudność zredagowania manifestu przed przybyciem Dyktatora; podał atoli ten środek, aby byli wyznaczeni redaktorowie w Senacie przez Prezyduiącego, a w Izbie Poselskiey przez Marszałka, którzyby ułożony przez siebie proiekt manifestu poddali pod sąd już wybranych Deputacyi Seymowych". Gdy Izba Poselska, chcąc nie chcąc, zgodzić się musiała ze zdaniem "starszych braci", marszałek powołał na redaktorów manifestu posłów: Gustawa Małachowskiego, Konstantego Swidzińskiego, Joachima Lelewela, Alojzego Biernackiego oraz głównego, obok Lelewela, orędownika sprawy - deputowanego Walentego Zwierkowskiego. Potem nastąpiło połączenie izb w sali Senatorskiej, dla przyjęcia dyktatora. Późnym już wieczorem wszedł do sali adiutant Chłopickiego, podpułkownik Tadeusz Wyleżyński (ten sam, który nazajutrz wyruszy w podróż dyplomatyczną do Petersburga) i uroczystym głosem oznajmił: "Nayiaśniejsze Stany! Były Jenerał Chłopicki uprasza o wolność weyścia!" Prezydujący w senacie książę Adam Jerzy Czartoryski tymi słowy powitał dyktatora (cytuję z zachowaniem pisowni diariusza): "Dostoyny Dyktatorze! Obiedwie Izby składają Ci dowód nayzaszczytnieyszey ufności, iakiey rodak od rodaka, obywatel od narodu domagać się może. Czyń, działay dla dobra ogólnego i ukochaney Oyczyzny. Żadna wątpliwość nie zbliża się do serc naszych, owszem, powierzając Ci władzę naywyższą, przekonani iesteśmy, że czynimy to, co do ustalenia bytu Oyczyzny naszey koniecznie potrzebne. - Polegamy na Twoiey dzielności, niezłomnym charakterze i sławie cnego Polaka. Ufność rodaków otaczać Cię będzie, czeka Cię naywiększa na tym świecie nagroda: chwała żadną chmurą nie zaćmiona, i wdzięczność Oyczyzny. Doręczamy Ci uchwałę Seymową, która naywyższą władzę Tobie powierza". Po odczytaniu uchwały przemówił generał Chłopicki. Jego nabiegła krwią twarz z nastroszonymi czarnymi brwiami, przeraziła obecną na sali pamiętnikarkę Natalię Kicką: "Reprezentanci Narodu Polskiego!* (* Tak jest w diariuszu sejmowym. Natomiast w oryginalnym tekście przemówienia, napisanym własnoręcznie przez Chłopickiego, zwracał się on do "reprezentantów Królestwa Polskiego".) Znakomity dowód ufności waszey odbieram; życia iednego za mało, aby ią usprawiedliwić. Jeżeli władzę Dyktatorską przyimuję, to dla tego tylko, że w ziednoczeniu wszystkich stosunków i nadaniu właściwego kierunku całey sile narodowey, iedyny sposób ocalenia Oyczyzny upatruję. Wy, Dostoyni Reprezentanci Narodu, obmyśliliście sposób iey ratowania, do mnie teraz należy wszystko poświęcić, abym oczekiwaniom Narodu godnie odpowiedział. Dopóki władzę będę piastował, wszystkie iey czynności ku dobru tylko kraiu obrócę; gdy mi ią odbierzecie, kornem bijąc czołem przed powagą Narodu, wrócę do domowego zacisza". "Zaledwie Dyktator mówić przestał - czytamy w diariuszu - zewsząd dały się słyszeć powszechne i żywe okrzyki: niech żyje Oyczyzna! Niech żyie wolność i niepodległość! Niech żyią Seymuiący i Dyktator! Gdy na chwilę okrzyki ustały, oznaymił Prezydujący w Senacie, iż Seym iest zalimitowany; a przytem wezwał obecnych do wzniesienia nazaiutrz wspólnie modłów do Naywyższego. Na tem sessya wśród powtarzanych iak pierwey okrzyków i wyrażeń radości zakończoną została". W sejmowej manifestacji na cześć dyktatora uczestniczyli również: Walenty Zwierkowski, Joachim Lelewel i inni reprezentanci "partyi ruchu". Lelewel zapisał później w pamiętniku: "Nigdy może ta sala żywszych, szczerszych i bardziej rozrzewniających nie wydała jak podówczas okrzyków. Wychodziły z piersi rozognionych wielkim narodu interesem, z piersi pełnych w swojej sprawje ufności, zniecierpliwionych, pragnących boju, w którym jednym zbawienie widziały i przewodnika potrzebujących. Wszystkie nadzieje poległy na Chłopickim, nawet ci, którzy wiedzieli o jego kontrrewolucyjnym usposobieniu przeświadczeni byli, że zostanie dalszymi wojennymi wypadkami w pęd rewolucyjny mimowolnie porwany i ci w Chłopickim całą przyszłość powodzenia swojego złożyli. Nigdy może nikomu w Polsce tak świetnie nie otwierał się zawód, jak Chłopickiemu, nikt mu jego nie zazdrościł, wszystkich szczera radość przejmowała. Lelewel (pamiętnikarz siebie również przedstawia w trzeciej osobie - M. B.) obecny na uroczystości, dzieląc rzewne narodu uczucia stał spokojnie i patrzył, dumając z jakiegoś, jak upewnia, przeczucia nad zmiennością kolei ludzkich, nad swoim przykrym położeniem, nad znikomością dyktatury, która się niebawem wywróci..." Warszawa z żywiołową radością przyjęła zatwierdzenie przez sejm rządów Chłopickiego. - "Mogło być 10 godzina - wspomina Barzykowski - kiedy Dyktator opuszczał komnaty zamkowe, a liczny tłum na placu zgromadzony, silnym głosem go powitał i naokoło otoczył. Chciano wyprządz konie z powozu i w tryumfie go ciągnąć, ale Chłopicki temu się oparł, wysiadł z powozu i pieszo do swojego mieszkania powracał, otoczony niezliczonym tłumem mieszkańców i wśród ciągłych okrzyków >>niech żyje Dyktator!<<"... Nazajutrz Chłopicki wydał odezwę do narodu. Pisana była w tonie górnym, lecz treść jej nie wykraczała poza niewiele mówiące ogólniki. Kończyła się słowami: "Kazał mi Naród stanąć na swem czele i być głównym sił jego dowódcą. Jestem nim. A że obowiązku mego dopełnię, że żadnego nie dopuszczając się zboczenia, wszystkich ku jednemu celowi i w jednostajnym dążeniu poprowadzę i utrzymam, to uroczyście przyrzekam i na to Bogu i Ojczyźnie przysięgam..." Bezpośrednio po wydaniu tej odezwy dyktator powstania wyprawił swego adiutanta podpułkownika Tadeusza Wyleżyńskiego w podróż dyplomatyczną do Petersburga na poufne rokowania z cesarzem-królem. Warto też wiedzieć, że w dwa dni po zalegalizowaniu dyktatury - 22 grudnia 1830 roku - z ciężkim sercem opuścić musiał Warszawę główny sprawca powstania, podporucznik Piotr Wysocki. Niezwykłe perypetie, poprzedzające jego wyjazd przypomniał ostatnio historyk Tadeusz Łepkowski w swojej świetnej monografii poświęconej "bohaterowi jednej nocy". Wysocki był obok Chłopickiego drugim bożyszczem powstańczej Warszawy. O nim również śpiewano pieśni, witano go demonstracjami patriotycznymi, ilekroć pojawiał się w miejscach publicznych; w księgarniach i na ulicach sprzedawano jego portrety. Dyktatora drażniła i gniewała ta ogromna popularność "przywódcy buntu", zwłaszcza że Maurycy Mochnacki i inni klubiści chętnie ją wykorzystywali dla swoich celów politycznych. Po rozpędzeniu Klubu Patriotycznego generał zabrał się energicznie do usuwania z Warszawy wojskowych inicjatorów "rewolucyi", gdyż ich obecność w stolicy przeszkadzała mu w jego polityce rokowań i "przywracania porządku". Najwcześniej, bo już 9 grudnia, rozwiązał problem historycznej Szkoły Podchorążych Piechoty, awansując wszystkich jej elewów na podporuczników i rozrzucając ich po rozmaitych pułkach. Nazajutrz po rozproszeniu w ten sposób "szturmowego oddziału rewolucji", pozbył się z Warszawy jednego z głównych aktorów 29 listopada, podporucznika Józefa Zaliwskiego, zlecając mu misję wojskowo-organizacyjną w województwie augustowskim. Po Zaliwskim przyszła kolej na Wysockiego, który naraził się właśnie dyktatorowi podpisaniem słynnej Wiadomości o tajnym towarzystwie..., opublikowanej w "Kurierze Polskim" z 10 grudnia 1830. Gniew męża opatrznościowego ugodowców był o tyle uzasadniony, że - jak uważa dzisiaj większość historyków - w owej obszernej publikacji o spisku powstańczym, zainspirowanej niewątpliwie przez Mochnackiego, chodziło przede wszystkim "o skompromitowanie jak największej liczby osób i w ten sposób przecięcie układów z Mikołajem". Skrupiły się także na Wysockim podsuwane dyktatorowi donosy o przygotowywanym rzekomo przez "ultrarewolucjonistów" zamachu stanu. W jaki sposób doszło do "przepędzenia" z Warszawy naczelnego bohatera Nocy listopadowej, opowiada on sam w dochowanych strzępach pamiętnika. Przytaczam ich treść za Tadeuszem Łepkowskim: "Co się tyczy mnie - pisał Wysocki - pozostałem jeszcze jakiś czas w Warszawie z przyczyn nie zdania rachunków Komisji Rządowej Wojny. Lecz niestety w przeciągu tego czasu obwiniają mnie patrioci, którzy zapewne szpiegami byli za dawnego rządu. A przez zawiść tych łotrów stałem się ofiarą w opinii publicznej i ledwo nie pastwą rewolucji. Przywołany do Dyktatora, doznałem od niego najokropniejszych gróźb, jakich rzadko w życiu doznać można. To są słowa jego: - Dlaczego tu pozostajesz? Chce ci się rewolucji? Dam ja ci kulę w łeb, a stanie się dla ciebie nową rewolucją. Adjutant placu! Aresztować go! Rewolucji mu się chce. - Na te wyrazy zacząłem się tłumaczyć, że nigdy nie myślałem o tym i jeżeli pozostałem, to jedynie dlatego, że nie zdałem rachunków Komisji Rządowej Wojny. Po chwili kazał jednemu ze służbowych oficerów, żeby mnie zaprowadził do Komisji Rządowej Wojny i żebym tam zdał rachunki, co też i uskutecznione zostało. Jednakże nie widziałem swego przeznaczenia, aż dopiero minister wojny uwiadomił, że jestem wolny i że powiedział Dyktatorowi: - Zaręczam - to jest fałsz, bo ten człowiek, któren nie chciał przyjąć awansu, pewnie nie myślał o nowej rewolucji..." Brak materiałów nie pozwala ustalić, jak długo Wysocki przebywał w areszcie. Wiadomo tylko, że po zwolnieniu wysłano go, podobnie jak Zaliwskiego, na inspekcję prowincjonalnych oddziałów powstańczych (w danym wypadku gwardii ruchomej w Sandomierskiem). Datę jego wyjazdu z Warszawy określa dokładnie końcowy fragment pamiętnika: "Na tym kończę swój pamiętnik, a jeżeli wojna zachowa mnie przy życiu, opiszę, ale później, to co tylko w krótkości zebrać mogłem. Niech Bóg sprzyja Ojczyźnie naszej, a ja, choć prześladowany, z największą chęcią pośpieszę na ratunek. Pisałem 22 grudnia, w dzień wyjazdu, czyli wygnania mnie z Warszawy. Co się tyczy rachunków, to zdałem najdokładniej..." Podpułkownik Wyleżyński, wyjeżdżający ze stolicy na dzień przed skrzywdzonym przywódcą podchorążych, znał doskonale szczegóły jego żałosnej przygody. Mógł więc napisać później w swojej relacji z Petersburga: "Marszałek (Dybicz) tupał nogami z zadowoleniem, powtarzając z cicha: - Dobrze, bardzo dobrze! - gdym wspomniał o aresztowaniu Wysockiego". Najważniejsze dla naszej opowieści wydarzenia z czasów drugiej dyktatury Chłopickiego są już znane z korespondencji rodzinnej Łubieńskich. Szkoda tylko, że nie można ustalić, jaką rolę odegrał, były brygadier pierwszego szwadronu szwoleżerów Walenty Zwierkowski w kampanii gazetowej, wszczętej przeciwko jego dawnemu szefowi, Tomaszowi Łubieńskiemu, po ucieczce wiceprezydenta Mateusza Lubowidzkiego. Zwierkowski bez wątpienia musiał tkwić w samym sercu owej burzy prasowej gdyż 5 stycznia 1831 roku należał do redakcji świeżo powstałej gazety klubistów - "Nowej Polski", która ze szczególną zajadłością atakowała właśnie generała Łubieńskiego, mimo że jego uczestnictwo w uwiezieniu "naczelnika szpiegów" nie było wcale takie pewne. Zwierkowski, przechodząc razem z "młodzieżą 29 listopada" - zresztą na czas bardzo krótki - do radykalnej "Nowej Polski", nie zrezygnował ze swego miejsca w redakcji "Kuriera Polskiego"; możliwe więc, że to właśnie jemu, jako staremu, bądź co bądź, znajomemu, przesłał hrabia Tomasz, wydrukowaną później w "Kurierze", odpowiedź na oskarżenia "Nowej Polski". Jeżeli już mowa o starych znajomościach, to wypada jeszcze w tym miejscu nadmienić, że głównym inspiratorem, a przeważnie i autorem ataków na generała Łubieńskiego w "Nowej Polsce" był również jego znajomy z dawniejszych czasów: czołowy publicysta tego pisma Józefat Bolesław Ostrowski ("niby-Ostrowski", jak nazywali go przeciwnicy polityczni, dla podkreślenia, że nie ma on nic wspólnego z arystokratyczną rodziną Rawicz-Ostrowskich, do której należał marszałek sejmu). Tomasz Łubieński zawarł znajomość z J. B. Ostrowskim, w czasie swoich wizyt w zaprzyjaźnionej z Rejowcem Borowicy, gdzie późniejszy "wściekły" powstania listopadowego sekretarzował pani Elżbiecie z Krasińskich Jaraczewskiej. Generał nie traktował poważnie pracy literackiej swojej ulubionej przyjaciółki i bardzo go śmieszyło, a zarazem gorszyło, że zaangażowała sobie do niej specjalnego sekretarza. "Jarczewska oddała się teraz jednej namiętności - ironizował w liście do żony z 28 listopada 1825 roku - dyktuje całemi dniami sekretarzowi swojemu, którego na to trzyma, jakieś romanse, które ma potem drukować". Bardzo możliwe, że w czasie wizyt w Borowicy dziedzic z Rejowca miał nieszczęście okazać swe lekceważenie czy niechęć chorobliwie ambitnemu młodemu człowiekowi, który w pięć lat później zasłynął jako jeden z najzdolniejszych, a zarazem najjadowitszych, publicystów "partyi ruchu". Z licznych zachowanych charakterystyk wiadomo, że osławiony "Ibuś" Ostrowski, przy całym swoim radykalizmie politycznym, talencie pisarskim i wybitnych zdolnościach intelektualnych, którymi zawojował Maurycego Mochnackiego i innych przywódców "młodzieży 29 Listopada" - moralnie był kreaturą marną, zawistną i pamiętliwą. Nie jest więc wcale wykluczone, że skorzystał z pierwszej nadarzającej się sposobności, aby odkuć się na bogatym magnacie z Rejowca za swoje sekretarskie urazy. Wiadomo przecież, jak istotną rolę w zaostrzaniu konfliktów politycznych potrafią odgrywać najzwyklejsze niechęci osobiste. Bezpośrednio po "zalimitowaniu" się sejmu, deputowanego Zwierkowskiego pochłonęła praca przy redagowaniu manifestu, który miał wyjaśnić światu "przyczyny i zamiary rewolucyi naszey". Wyłoniony przez sejm komitet redakcyjny składał się z ludzi o różnych poglądach politycznych (izbę senatorską reprezentowali w nim m. in.: przyjaciel Wincentego Krasińskiego biskup płocki Prażmowski oraz niedoszły mówca na pogrzebie Namiestnika Zajączka: kasztelan - regimentarz Stanisław Małachowski), toteż każde niemal zdanie Manifestu było przedmiotem zażartych kontrowersji. Ostatecznie jednak dzięki uzgodnionym wysiłkom Joachima Lelewela, Walentego Zwierkowskiego oraz kaliszanina Alojzego Biernackiego - udało się wprowadzić do treści historycznego dokumentu te wszystkie punkty, które 20 grudnia 1830 roku zgłosił do protokołu sejmowego "szwoleżer złej konduity". Po wyliczeniu krzywd i zawiedzionych nadziei Polaków, w ciągu ostatnich lat piętnastu, Manifest Obu Izb Sejmowych Królestwa Polskiego stwierdzał co następuje: "Połączenie na jednem czole koron samodzierżcy i króla konstytucyjnego było potworem politycznym, który długo istnieć nie mógł. Każdy przewidywał, że Królestwo Polskie jest albo zawiązkiem instytucji liberalnych dla całego imperjum rossyjskiego, albo uledz musi pod żelazną samowładzców jego prawicą. Zagadka ta wkrótce rozstrzygniętą została... Rossja straciła wszelką nadzieję z rąk monarchy otrzymać jakiekolwiek ciężkiego jarzma ulżenie, a Polska stopniami ze wszystkich swobód wyzutą bydź miała. Nie ociągano się bynajmniej z wykonaniem tego zamiaru. Wychowanie publiczne skażone, systemat obskurantyzmu uorganizowany; lud - instrukcji, którą już posiadał, całe województwo (kaliskie) - reprezentacji w radzie, Izby - możności stanowienia budżetu pozbawione. Narzucano podatki, zaprowadzano wysuszające źródło bogactw narodowych - monopolia, a skarb niemi zwiększony stał się pastwą najemnych służalców, przewrotnych podżegaczów i niecnych szpiegów. W miejsce oszczędności, o którą tylokrotnie dopominał się Naród, ciągle powiększano gorszącym sposobem pensje urzędników, dodawano im ogromne gratyfikacje, wymyślano dla osób wszystko, aby coraz bardziej zwiększać poczet zależących od rządu. Potwarcze szpiegostwo dosięgło schronień domowych, zaraziło jadem przeniewierstwa swobodę rodzinnego życia, a starożytna polska gościnność stała się sidłem na niewinnych. Zaręczona wolność osobista zgwałcona; zapełniano więzienia; wojenne sądy, postawione na cywilne osoby, rozciągały sromotne kary na obywateli, których całą winą było, że ducha i charakter narodowy ratować od zepsucia i zguby zamierzyli. Nadaremnie niektóre władze i Reprezentanci Narodu wystawiali królowi obraz nieprawości w jego imieniu dopełnianych: nie tylko nadużycia te ukróconemi nie były, ale nadto odpowiedzialność ministrów i władz rządowych przez bezpośrednie brata cesarskiego działanie i władzę dyskrecjonalną jemu udzieloną zupełnie zniknęła. Władza ta potworna, źródło najwyższych, bo godność osobistą każdego obrażających nadużyć, doszła do tego stopnia zaciekłości, że nie tylko wszelkiego stanu ludzi przed siebie powołanych w swych gmachach znieważała (Zwierkowski, jako uczestnik rozmów belwederskich miał w tej dziedzinie pewne doświadczenie - M. B.), lecz osiadłych obywateli stolicy, wśród tłumu zgromadzonego ludu do robót hańbiących, zbrodniarzom właściwych, dowolnie zmuszała (temu nie mógłby zaprzeczyć nawet ugodowiec Henryk Łubieński - M. B.), jak gdyby ją Opatrzność przez ten nadmiar obelgi uczuciom Narodu wyrządzonej, za narzędzie jego powstania przeznaczyła. Po tylu gwałtach, po takiem wszystkich zaręczeń zdeptaniu, zdolnem uprawnić powstanie nie tylko przeciw władzy siłą narzuconej, lecz któregoby się rząd najprawniejszy w żadnym kraju cywilizowanym bezkarnie dopuścić nie ważył, któż nie osądzi, że wszelkie przymierze pomiędzy władzą a narodem zerwane zostało, że naród ten stał się niewolnikiem, któremu w każdej chwili kajdany zrzucić i na oręż przekuć było wolno?..." Końcowe karty Manifestu wyjaśniały "mocarstwom i narodom" świata cele polskiego powstania. "Powstał naród Polski z poniżenia i podłości, z męzkiem przedsięwzięciem niepowrócenia więcej do więzów, które skruszył, niezłożenia oręża przodków, póki nie wywalczy niepodległości i potęgi, jedynej swobód rękojmi, póki nie zabezpieczy sobie tych swobód, których domagać się, jako zaszczytnej spuścizny przodków i naglącej potrzeby wieku, podwójne ma prawo; póki nie połączy się z braćmi ujarzmionymi przez dwór petersburski, z tego jarzma ich nie wyzwoli i swobód swoich, wolności i niepodległości uczestnikami nie uczyni. Nie powodowała nami żadna nienawiść narodowa przeciw Rosjanom, wielkiemu, jak my, szczepowi słowiańskiego rodu. Słodziliśmy owszem pierwsze chwile wydartej nam na nowo niepodległości tą myślą, że połączenie pod jednym berłem, jakkolwiek dla nas szkodliwe, przyniesienie czterdziesto-milionowemu ludowi uczestnictwo swobód konstytucyjnych, które w całym ucywilizowanym świecie stały się równie potrzebą panujących jak rządzących. Przeświadczeni, że wolność i niepodległość nasza, jak niegdyś dla ościennych narodów nie bywała zaczepną, owszem stanowiła równowagę i przedmurze ludów europejskich, tak teraz więcej, niż kiedy, może im bydź pomocą, stajemy w obliczu mocarstw i narodów z pewnością, że za nami głos polityki i ludzkości zarówno przemówi. A gdyby nawet w tej walce, której nie tajemy sobie niebezpieczeństw, przyszło nam samym bój za wszystkich staczać, ufni w świętość sprawy naszej, w własnej odwadze i pomocy Przedwiecznego, dobijać się będziemy wolności do ostatniego tchnienia. A jeśli Opatrzność przeznaczyła tę ziemię na wieczne ujarzmienie, jeśli w boju tym ostatnim wolność Polska na gruzach miast i trupach swoich obrońców polegnie, wróg nasz nad jedną tylko pustynią więc panowanie swoje rozciągnie, a prawy Polak zginie z tą w sercu pociechą, że jeśli własnej wolności i Ojczyzny uratować nie dozwoliły mu nieba, śmiertelną walką zasłonił przynajmniej na chwilę zagrożone europejskich ludów swobody". Nie mylił się Stanisław Barzykowski, pisząc, że Manifest pozostanie "pięknym pomnikiem w zbiorze dokumentów i aktów rewolucyi Listopadowej". Jednakże najnowsi historycy powstania, oceniający Manifest z półtorawiekowego dystansu, dostrzegają już w "pięknym pomniku" pewne istotne skazy i braki. Jerzy Skowronek zwraca uwagę na "bardzo delikatne" sformułowania Manifestu w stosunku do cara, suponując, że mogły one wynikać "z chęci prawicowych przywódców, aby nie palić wszelkich mostów do kompromisu". Władysław Bortnowski ujawnia ograniczony klasowo charakter Manifestu i określa go jako "program szlacheckiej drogi do niepodległości". Zarzuca mu, że "ani słowem nie wspomina o potrzebie reform społecznych", że "przeciwnie, sugeruje utrzymanie ładu społecznego, opartego na postanowieniach konstytucji, nadanej przez Aleksandra" (podobny zarzut stawiał już Manifestowi Maurycy Mochnacki), że "walka do której nawołuje ma być walką całego narodu, ale o zabezpieczenie przewagi ekonomicznej i politycznej wyłącznie jednej klasy". Trudno tym uwagom odmówić słuszności, równocześnie jednak trzeba pamiętać, że treść Manifestu sejmowego miała przemawiać przede wszystkim do zagranicy, na której poparcie, a przynajmniej życzliwą neutralność w konflikcie Królestwa z cesarstwem bardzo wtedy liczono. Nic więc dziwnego, że w dokumencie unikano sformułowań zbyt rewolucyjnych, które mogłyby zaniepokoić lub podrażnić zagraniczne "mocarstwa". Z tych samych przecież względów pokryto w Manifeście zupełnym milczeniem sprawę "połączenia się z braćmi ujarzmionymi" przez dwa pozostałe dwory zaborcze: berliński i wiedeński. Barzykowski stwierdza wyraźnie, że "Prus ani Austryi... zdrowa polityka obrażać nie pozwalała". Sam Zwierkowski również się na ten temat wypowiedział. Przedstawiając w swoim Rysie powstania stosunek polskich rewolucjonistów szlacheckich do mocarstw zaborczych, pisał: "Bić Moskala było hasłem ogólnym całą gębą głoszonym, bić Niemca także chciano, ale półgębkiem o tym mówiono, nie chcąc jak mniemano aby wiele złego spadło na jednego Polaka. Lecz nikt niechaj nie myśli, że to bić... narody chciano. Myśl zawsze jedna panowała, myśl gromienia despotów, którzy nas rozszarpali i tych tylko cudzoziemców; którzy byli wykonywaczami ich rozkazów, wspólnikami udręczeń naszych lub liktorami ostrza broni nad naszym karkiem wieszającymi". Członkowie "dozorczej" deputacji sejmowej, po dłuższych deliberacjach, zatwierdzili i podpisali ostateczną redakcję Manifestu 2 stycznia 1831 roku. Do przyśpieszenia oficjalnej aprobaty przyczynił się zapewne fakt, że w tym samym dniu jedna z gazet warszawskich opublikowała nadesłaną z Petersburga odezwę cesarza Mikołaja do Polaków z 17 grudnia 1830 roku. Cesarskie wezwanie do bezwzględnej kapitulacji głosiło między innymi: "Czas jeszcze wynagrodzić przeszłe wypadki, czas jeszcze uniknąć niezmiernego zniszczenia i nieszczęścia, a ja odróżnię tych, którzy się błędu chwilowego wyrzekną od tych, którzyby w zbrodniach trwali. Polacy, usłuchajcie rady i poddajcie się rozkazom waszego monarchy!..." Manifest polskiego Sejmu dawał radom cesarza-króla dumną i stanowczą odprawę. Chłopicki słyszeć nie chciał ani o parafowaniu, ani o ogłoszeniu deklaracji tak sprzecznej z całą jego linią polityczną. Ale sprzeciw ten puszczono mimo uszu. Redaktorzy Manifestu zwrócili się bezpośrednio do deputacji sejmowej, która po burzliwym starciu z Dyktatorem, wbrew jego zdaniu, zezwoliła na ogłoszenie dokumentu. Trzymający rękę na pulsie wydarzeń politycznych, Tymoteusz Lipiński odnotował w Zapiskach: "Dnia 3 (stycznia) dowiedziawszy się dyktator, iż bez odczytania mu, drukuje się manifest, wpadł w wielkie oburzenie i kazał wstrzymać dalsze wybijanie. Rzekł do członków deputacji: - >>trzy dni opierałem się z wysłaniem Lubeckiego do Petersburga, uparł się rząd tymczasowy i tenże wyjechał. Należy więc koniecznie czekać jego powrotu, lub co nam doniesie, a dopiero wskutek tego ułożyć manifest<<. - Mimo to litografowany manifest kursuje już po mieście, a co większa, dzienniki pośpieszają z wytłoczeniem go na dzień jutrzejszy, nie czekając ogłoszenia urzędowego". Spór o Manifest był pierwszym otwartym konfliktem między "zalegalizowanym" dyktatorem a najwyższą reprezentacją narodu, uosobioną w "dozorczej" Deputacji Sejmowej. Niemal bezpośrednio potem wystrzeliła afera Lubowidzkiego, zadając następny cios dyktaturze, bo zmuszając w konsekwencji Chłopickiego do wyzbycia się swoich najpewniejszych i najenergiczniejszych współpracowników: braci Łubieńskich. Z odejściem Łubieńskich wiąże się interesujący epizod biografii Zwierkowskiego. Znamy to zdarzenie tylko z oderwanych faktów, lecz spojenie ich w logiczną całość nie nastręcza większych trudności. Według wszelkiego prawdopodobieństwa cała historia miała przebieg następujący. Kiedy Wincenty Niemojowski przejął po generale Łubieńskim ministerstwo "Interesów Wewnętrznych i Policyi", uznać musiał za wskazane, aby i druga potężna agenda władzy skompromitowanego klanu: warszawska Gwardia Narodowa dostała się komuś z kręgu "Kuriera Polskiego". Wymarzonym kandydatem na stanowisko komendanta gwardii był dawny napoleończyk i popularny deputowany warszawski, Walenty Zwierkowski. Dlatego też w organie prasowym Niemojowskich z 8 stycznia 1831 roku (a więc na parę dni przed ustąpieniem z dowództwa gwardii Piotra Łubieńskiego) ukazała się krótka, lecz wymowna notatka: "Słychać, że deputowany Zwierkowski obejmie dowództwo gwardji narodowej w stolicy. Nominacja ta jest pożądaną. P. Zwierkowski jest deputowanym miasta, walecznym dawnym wojskowym, sprężysty i energiczny, w sile wieku i ulubiony od obywatelstwa". Ale generał Chłopicki miał nieco inne zdanie o przydatności czupurnego deputowanego na jedno z wyższych stanowisk powstańczej administracji. Sam Zwierkowski opowiada w Rysie powstania, że był w tej sprawie trzykrotnie wzywany do Dyktatora. Wyniósł z tych spotkań wrażenie, iż Chłopicki nie miał do niego zaufania jako do człowieka, pozostającego w bliskich stosunkach z Lelewelem, a przede wszystkim - jako do współredaktora Manifestu sejmowego. Gdy w jednej z rozmów Dyktator oświadczył, iż "ma władzę zabronienia wydania manifestu", Zwierkowski hardo mu odpowiedział, że "redakcja [...] udałaby się do delegacji nadzorczej, aby uzyskać pozwolenie na opublikowanie manifestu bez zgody dyktatora". Nie mogła się taka odpowiedź spodobać Chłopickiemu, zwłaszcza że świeżo jeszcze musiał mieć w pamięci gwałtowne starcie ze Zwierkowskim przed pierwszą sesją sejmu. Nic więc dziwnego, że nie zdecydował się na oddanie zuchwalcowi warszawskiej Gwardii Narodowej. Nie chcąc jednak zupełnie sobie zrażać popularnego deputowanego i popierających go kaliszan, powołał go na ważny, lecz całkowicie "apolityczny" urząd generalnego dyrektora dróg i mostów. Natomiast dowódcą stołecznych organów bezpieczeństwa publicznego mianowany został senator-kasztelan Antoni hrabia Ostrowski, brat zaprzyjaźnionego z Dyktatorem marszałka sejmu. Ale dyktaturze Chłopickiego i tak niewiele już mogło pomóc. Zasadnicze rozdźwięki między szeroką opinią publiczną a uwielbianym polskim Napoleonem ujawniły się z całą ostrością po powrocie z Petersburga podpułkownika Wyleżyńskiego. Wyleżyński, jak już wiadomo, przyjechał do Warszawy nocą z 6 na 7 stycznia. Wieść o powrocie pierwszego wysłannika władz powstańczych, któremu danym było zetknąć się bezpośrednio z cesarzem-królem, rozeszła się szybko po mieście, wywołując wszędzie gorączkowe zainteresowanie. Autor Relacyi z podróży do Petersburga - kierując się zapewne szlachetną intencją krzepienia serc - pierwsze swoje wrażenia z pobytu w stolicy carów formułował nieco inaczej, niż uczynił to później w oficjalnym sprawozdaniu. Świadczy o tym, oparta na jego informacjach notatka w "Kurierze Polskim" z 10 stycznia; stolica cesarstwa jest w niej przedstawiona jako miasto znajdujące się w przededniu rewolucji: "Pułkownik Wyleżyński za przyjazdem do Petersburga, przywitany był głodem. Godzina 14 jeść mu nie dano. Po takim dopiero wstępie, o północy zawieziono go w zamkniętej i zakrytej karecie do Cesarza. Obawiano się, aby lud choćby munduru Polskiego nie widział. Ta ostrożność daje dużo do myślenia. Nie dano mu nawet widzieć murów stolicy i postaci jej zewnętrznej. Być może nie chciano pokazać gruzów i okien potłuczonych. Cesarz w czasie rozmowy bardzo był pomieszany, ciągle poprawiał knot od lampy: przy tem jednak powtarzał: >>Je suis calme, vous le voyez bien<< (Jestem spokojny, pan to dobrze widzi)". Ale dla Dyktatora plon podróży Wyleżyńskiego nie był wcale krzepiący. Do chwili jego powrotu Chłopicki miał wyraźnie zarysowaną koncepcję polityczną "zbrojnej ugody" zasugerowaną mu prawdopodobnie przez Lubeckiego i Tomasza Łubieńskiego - i święcie wierzył, że polityka ta będzie uwieńczona sukcesem. Że tak było, wiemy od wiarygodnego świadka z kręgu eks-szwoleżerów: słynnego pułkownika Dezyderego Chłapowskiego z Turwi w Wielkim Księstwie Poznańskim. Wielkopolski powinowaty wielkiego księcia Konstantego - wierny swemu przyrzeczeniu złożonemu niegdyś w Belwederze - w żadnych podziemnych spiskach udziału nie brał, natomiast na pierwszą wieść o możliwości otwartej wojny, z nielubianym szwagrem, pozostawił żonę znajdującą się w ostatnich miesiącach ciąży, pożegnał swoją znakomicie zagospodarowaną Turew - siadł na konia i pośpieszył do zbuntowanego Królestwa. Po przybyciu do Warszawy udał się wprost do generała Chłopickiego, z którym wiązała go stara przyjaźń z czasów napoleońskich. - "Bardzo mię serdecznie przyjął i stanąć u siebie w domu Petyskusa kazał - wspomina w pamiętniku. - Kontent był, że może otwarcie z dawnym pomówić znajomym, któremu (jak się wyrażał) tutaj jeszcze nie zawróciło się w głowie. I zaraz zaczął od tego: Nie możemy się bić, Moskwie nie poradzimy, ale otrzymamy od cesarza warunki, które nam dadzą na przyszłość możebność korzystania z pierwszej podanej sposobności - cesarz jest w takiem położeniu, że przystać musi na moje propozycye: zaprowadzenie organizacyi rezerw na wzór obrony krajowej pruskiej, ale na obszerniejszej podstawie - będziemy mieli, prócz wojska, sto tysięcy z górą na zawołanie - broń dla nich możemy mieć w przeciągu trzech lat, są na to pieniądze i obrachunek zrobiony (znać w tych wyliczeniach rękę Lubeckiego i braci Łubieńskich - M. B.) - będzie można naówczas dokonać co dziś jest niepodobieństwem. Lubecki i Jezierski pojechali z memi propozycyami do Petersburga". Chłapowski obruszył się na te słowa wodza powstania. "Jakby mnie wodą zimną oblał - otrząsa się w pamiętniku - i zrazu mu... odpowiedziałem: - Cesarz układać się nie może, a w żadnym razie przystać na takie warunki. Ale kiedy jenerał myślisz, że sto tysięcy wojska byłoby dostatecznem do rozpoczęcia wojny, wkrótce je mieć możesz. Jest pod bronią 30.000, dymisyonowanych wraca 20.000, rekrutów można wziąść 50.000, a już ze wszystkich stron garną się ochotnicy, będzie najszczęśliwszy stosunek, na jednego młodego, jeden stary żołnierz i stanie sto tysięcy. Moskali więcej przyjść nie może. Po dwóch wojnach tureckich i cholerze, więcej zebrać nie zdołają. - Co ty mówisz? - przerwał mi - przymaszeruje ich trzykroć sto tysięcy, a wiesz co, gdybyśmy mieli trzykroć a Moskale tylko sto, jeszcze oni zwyciężą, wiesz dlaczego? Oto dlatego, że oni mają cesarza, a my nie. - Uderzyły mię bardzo te jego słowa, pełne znaczenia - kończy dziedzic z Turwi. - Zrozumiałem jego myśl, a tą było, że monarcha jest rękojmią ładu i posłuszeństwa, którego on się u nas nie spodziewał". Żadne chyba inne świadectwo nie demaskuje tak brutalnie paradoksalnej postawy powstańczego dyktatora, jak ta budząca zaufanie relacja dawnego przyjaciela i towarzysza broni. Wiadomości przywiezione przez Wyleżyńskiego musiały zburzyć naiwną wiarę Chłopickiego w możliwość zawarcia z cesarzem-królem pokojowej zgody na warunkach korzystnych dla zbuntowanego Królestwa. Ponieważ wódz powstania ewentualności wojny w ogóle nie dopuszczał, pozostawała mu tylko jedna droga: całkowite podporządkowanie się żądaniom Mikołaja, zawartym w odezwie z 17 grudnia i w pismach przywiezionych przez Wyleżyńskiego. 7 stycznia 1831 r. - bezpośrednio po przyjęciu pierwszego raportu od Wyleżyńskiego - Dyktator zwołał na godzinę 7 wieczór nadzwyczajną i ściśle tajną sesję Rady Najwyższej Narodowej. "Wszyscy pięciu członków rady byli obecni na tej sesyi - wspomina jej uczestnik Stanisław Barzykowski. - Przybył Dyktator w towarzystwie kasztelana Platera, jako ministra-sekretarza stanu i Aleksandra Krysińskiego, sekretarza przybocznego. W salach audyencyonalnych zostawił swoich adjutantów, ażeby nikt do drzwi zbliżyć się nie mógł [...] W przytomności Rady, przywieziona (przez Wyleżyńskiego) ekspedycya adresowana do Sobolewskiego prezydującego w Radzie administracyjnej* (* Były przewodniczący rady administracyjnej Walenty Sobolewski już wtedy nie żył. Schorowany podagryk tak się przejął powstaniem i jego następstwami, że zmarł w kilka dni po ustąpieniu ze stanowiska szefa rządu Królestwa.) rozpieczętowana została. Znajdowały się w niej trzy urzędowe ekspedycye i jeden list prywatny. Urzędowe były następujące: I-sza od ministra-sekretarza stanu (ministrem-sekretarzem stanu Królestwa w Petersburgu pozostawał nadal Stefan hrabia Grabowski - M. B.) do jenerała Chłopickiego, w której w imieniu cesarza i króla pochwala i zatwierdza wszystko co przez jenerała Chłopickiego zrobione zostało, oświadcza mu królewskie zadowolenie za objęcie władzy i za staranne utrzymanie porządku; następnie wzywa, aby dalsze uzbrojenie narodowe wstrzymane zostało, a on, Chłopicki wraz z wojskiem polskim w województwo Płockie się udał i tam dalszych rozkazów królewskich oczekiwał. Pismo to było wielce grzeczne i uprzejmie ułożone. 2-ga, od tegoż ministra do Walentego Sobolewskiego [...], w której w imieniu cesarza i króla oświadczone całej Radzie Administracyjnej królewskie niezadowolenie co do całego jej postępowania od dnia rozpoczętego powstania, ostrą jej czyni ona naganę, że władzę swoją złożyć śmiała, a jeżeli, dodaje, okolicznościami była zmuszona, wtenczas członkowie jej jako wierni poddani, powinni byli żywi lub umarli do Petersburga przybyć. Teraz zaś rozkazuje monarcha, aby natychmiast swoją władzę objęli i dalszych rozkazów oczekiwali. 3-cia, od ministra ks. Lubeckiego do jenerała Chłopickiego, w której na sposób urzędowy oświadcza, że ponieważ przez ministra Sekretarza Stanu w imieniu króla do niego rozkazy wydane zostały, przeto on nie może innych rad przesłać jak tylko ściśle do tych rozkazów zastosować się, gdyż w takim tylko postępowaniu ratunek dla Polski jest możliwy. Nakoniec czwarty list w formie prywatnej od Lubeckiego do ks. Czartoryskiego, którego główna osnowa była, o ile na pamięć przywieść możemy, iż książę Czartoryski przez swoje znaczenie i popularność, jakich teraz w narodzie używa, powinien przyłożyć wszystkich usiłowań, ażeby uspokoić umysły i skłonić naród i wojsko polskie do zastosowania się do woli cesarza i króla w rozkazach objawionej, bo tylko tak postępując sprawa narodowa może być uratowana. Dodaje wszakże Lubecki, że przez ścisłe zastosowanie się do rozkazów wydanych, można spodziewać się zasłużyć u cesarza i króla na przychylenie się do pewnych zezwoleń i koncesyi, i że książę przez uskutecznienie tego trudnego powołania odda największą usługę ojczyźnie, gdyż ją od zupełnego upadku uratuje. Po przeczytaniu tych pism, Dyktator w ogólnych wyrazach zapytał o zdanie rady, oświadczając, iż szczególniej chce wiedzieć czy podług niej dalsze traktowanie z cesarzem jest możliwe, oraz pod jakimi warunkami i gwarancyą prowadzone być powinno..."* (* W tym miejscu wypada wtrącić, że poprzedniego dnia, to jest 6 stycznia 1831 roku "Nowa Polska" opublikowała artykuł wyrażający stanowisko radykalnej lewicy w sprawie układów z cesarzem-królem. Autor artykułu J. B. Ostrowski kończył go słowami: "Pytam więc, czy między nami, mającymi zupełnie sprzeczne zasady, dążenia układy miejsce mieć mogą? Nigdy. Albo nam i Europie wolność, a upadek Mikołajowi, albo upadek naszej i europejskiej wolności a przewaga samowładztwa reprezentowanego przez Mikołaja. Nie ma żadnego wyboru, a więc nie ma układów".) Po Chłopickim przemawiali kolejno członkowie Rady Najwyższej Narodowej. Za dalszym prowadzeniem rokowań z Mikołajem wypowiedzieli się: Czartoryski i Dembowski. Czartoryski uważał, że rokowania potrzebne są przede wszystkim dla zyskania na czasie. Był natomiast przeciwny podporządkowaniu się żądaniom cesarza. "Władzę powinien Dyktator zatrzymać, bo tego interes ojczyzny i wola sejmu wymagają; wojsko w pozycyach militarnych pozostać powinno, a dalsze uzbrojenie najczynniej popierać trzeba, żebyśmy byli gotowi i silni na wszystkie wypadki jakie nastąpić mogą". Trzej pozostali członkowie rady: książę Michał Radziwiłł, marszałek Ostrowski i Barzykowski w ogóle nie chcieli rokowań. "Ci byli zdania, iż wszelkie dalsze traktowanie do żadnych pomyślnych skutków nie doprowadzi i doprowadzić nie może, bo żądania stron są zupełnie sprzeczne i pogodzić się nie dają [...] Z tych powodów trzej członkowie byli zdania, iż wszelkie dalsze traktowania powinny być zerwane, a nawet kroki zaczepne wojenne rozpoczęte, gdyż my na szybkości działań zyskać możemy [...] Jenerał Chłopicki słuchał tych trzech ostatnich głosów z wyraźnym nieukontentowaniem i po nich sam się odezwał, że Polska z Rosyą wojny prowadzić nie może, bo wszystkie korzyści są po stronie Rosyi [...]. Z tych powodów wnosił iż o wojnie myśleć nie można, a więc nie pozostaje nic, jak tylko traktowanie z cesarzem i królem, a tem samem danie z naszej strony dowodów gotowości, spełnienie jego rozkazów. My jednak winniśmy nadać temu traktowaniu pewną gwarancyę [...] i że podług niego należy się udać do rządu pruskiego z prośbą o medyacyę, ten bowiem, o ile mu się zdaje, swojego pośrednictwa nie odmówi". Ale trzej członkowie rady, przeciwni pertraktacjom z Mikołajem, zaprotestowali również przeciwko mediacji pruskiej, chociaż jeden z nich: Michał Radziwiłł był rodzonym bratem spowinowaconego z dworem berlińskim Antoniego Radziwiłła - królewsko-pruskiego namiestnika w Wielkim Księstwie Poznańskim. Najostrzej wystąpił w tej sprawie sam autor wspomnień: "Członek Barzykowski oświadczył, iż nie zdaje się jemu, aby rząd pruski podobnej roli chciał się podjąć, dodał wszakże, że gdyby nawet istniało jej podobieństwo, to nic dobrego po niej rokować nie można, bo już naród polski ma w kartach historyi swojej smutne przeciw takiej pomocy dowody. Za to, że jej zawierzył, drogo bardzo, bo własnym bytem przypłacił, dzisiaj więc tembardziej ztamtąd nic dobrego wyglądać nie może, bo związek Prus z caratem jest skutkiem grabieży i wspólności interesu. Dwór pruski, jeżeli przyjmie pośrednictwo, to nie dla dobra Polski, lecz w interesie Mikołaja, swego alianta, swego krewnego, przeto ani wierzyć mu, ani pośrednictwa jego przyjmować nie możemy..." Na koniec trzej członkowie rady, przeciwni pertraktacjom i mediacji, złożyli wspólne oświadczenie, iż według ich zapatrywania jedynym wyjściem, jakie pozostaje, jest wojna, wobec czego "ufni w męztwo wojska, w ramię Dyktatora i świętość sprawy nie lękają się Polskę do zaczepnego wystąpienia nakłonić". Wyrazili przy tym nadzieję, że gdy Europa ujrzy walczących Polaków, z pomocą im przyjść musi. "Na te słowa twarz Chłopickiego stanęła w płomieniach, oczy mu się zaiskrzyły, czoło zmarszczył i z uniesieniem zawołał: - Ja jeszcze raz powtarzam, że wojna z Rosyą jest niepodobna. Od młodości mojej jestem żołnierzem, a więc ani wojny nie lękam się, ani batalii nie unikam, ani przed śmiercią nie zadrżę, i teraz, gdybym myślał o sobie samym, gdybym szukał honoru i chwały dla siebie, rzekłbym może: wojna. Lecz postawiony na czele narodu, nie mam mojego interesu, tylko interes ojczyzny. Panowie chyba chcecie wojny nie dla uratowania ojczyzny, ale dla chwały, w takim razie wypowiedzenie wojny jest zapewne konieczne. Czekajmy tedy tutaj nieprzyjaciela, bo żeby dać się tylko zabić, to każde pole do bitwy jest dobre. W takim razie i ja potrafię panów poprowadzić na śmierć i sam z siebie dam pierwszy przykład. Lecz gdy pobici będziemy, a co prędzej lub później nastąpić musi, wtenczas co nas czeka? Co o panach, co o mnie potomność powie? Nie trudno zgadnąć: >>Chłopicki zdrajca<< zawołają, bo taki los spotkał nawet Poniatowskiego i Kościuszkę. Tutaj mu z żywością przerwał Radziwiłł i rzekł: A co powiedzą gdy opuścisz sprawę narodową i bez bicia poddasz się Moskalom? Ja mniemam, że lepiej będzie i dla narodu, który powstał, z honorem do grobu wstąpić i dla ciebie, Dyktatorze, na jego czele razem dać się zabić, niż wśród pokoju zostać. - Chłopicki na to ruszał ramionami i milczał. Wtedy Krysiński (sekretarz Dyktatora) chciał coś mówić, ale Chłopicki z żywością nań krzyknął: - Milcz pan, bo panu tutaj odzywać się nie wolno! Po kilku minutach milczenia Dyktator rzekł: - Jeszcze raz panów zapytuję się i proszę o danie mi stanowczej odpowiedzi na jasno sformułowane pytanie: Czy jesteście za zastosowaniem się do woli cesarza-króla, lub też za wojną? Wtenczas książę Czartoryski odrzekł: Jeżeli wszelkie środki honorowego, godnego i korzystnego traktowania są już wyczerpane i tylko poddanie się ma pozostać, natenczas nie ma ani kwestyi, ani wyboru. Jedna tylko droga pozostaje: droga powinności i honoru. Weźmijmy się do broni i z bronią w ręku szukajmy naszej niepodległości, lub śmierci. - Wszyscy członkowie Rady oświadczyli Dyktatorowi, iż podzielają zdanie księcia Czartoryskiego, a nawet dwóch dodało, iż na przypadek nie przychylenia się przez niego do opinii wyrzeczonej, upraszają go o uwolnienie od dalszego pełnienia obowiązków. Jenerał Chłopicki powstał, za nim wszyscy członkowie Rady toż samo uczynili i chwila była solenna. Uderzył mocno w stół i zawołał z uniesieniem, lecz z powagą: - Panowie chcecie zerwać traktowanie, a więc chcecie wojny, ja zaś widzę następstwa i skutki tej wojny. Panowie w wojnie widzicie życie dla Polski, ja w niej zaś grób Polski. Jest przeto między nami ważne nieporozumienie, w którem chodzi o byt narodu. Ani mnie, ani panom nie przynależy ostatnia decyzya. Sam naród niech stanowi o swoim losie. Niech on wyrzeknie >>wojna lub pokój<<, a nam zostanie tylko zastosować się do objawionej przez niego woli, i dlatego wzywam panów, aby Sejm natychmiast zwołany został. - Członkowie Rady skinieniem głowy dali zezwolenie i jenerał Chłopicki po tych słowach zaraz się oddalił". Jeszcze tego samego dnia późnym wieczorem Dyktator podpisał uniwersał zwołujący na 17 stycznia zebranie obu izb sejmowych, "z powodu nastałej potrzeby wyrzeczenia przez reprezentantów narodu względem dalszych sposobów zabezpieczenia bytu narodowego i obmyślenia stosownych do tego celu działań". Dyktatura wchodziła w stadium krytyczne. Sytuacja generała Chłopickiego była tym trudniejsza, że w dniu kiedy ścierał się z Radą Najwyższą Narodową, prasa warszawska, nie bacząc na jego zakaz, podała do wiadomości publicznej treść Manifestu o przyczynach i celach powstania. Nie wiadomo czy ogłoszenie Manifestu, właśnie 7 stycznia wynikało z przypadkowego zbiegu okoliczności, czy też dwaj jego współredaktorzy: Joachim Lelewel i Walenty Zwierkowski - poinformowani już o powrocie podpułkownika Wyleżyńskiego z Petersburga - celowo o tę zbieżność się postarali. Tak czy inaczej: na dziesięć dni przed zebraniem się sejmu, naród został powiadomiony o poglądach swoich najwyższych reprezentantów na sprawy zasadnicze. A były to - jak wiadomo - poglądy krańcowo przeciwstawne poglądom Dyktatora. Uczestnicy burzliwej narady u Chłopickiego uznali za słuszne (podobnie jak 17 grudnia ub. roku) nie ujawniać jej szczegółów przed opinią publiczną. "Po oddaleniu się Dyktatora z posiedzenia milczenie nastąpiło, każdy bowiem w głębi swego sumienia utonął - wspomina Stanisław Barzykowski. - Na koniec jeden z członków zapytał, jak ma się postąpić z delegacyą sejmową, czy jej o odebranej ekspedycyi z Petersburga i naradach odbytych donieść należy? Zdawało się, że na pytanie takie odmownie nie można było odpowiedzieć, tem więcej, że w Radzie Narodowej zasiadało trzech członków co do delegacyi sejmowej należeli. Z drugiej strony jednakże, interes kraju, interes samej rzeczy, jaka miała być rozstrzygana, nakazywały zachowanie sekretu aż do zgromadzenia się Sejmu. Prócz tego Rada dobrze wiedziała, iż w gronie deputacyji było kilku członków gwałtownych, namiętnych uczuć, którzy swoją żywością i porywczością wszystko popsuć mogli, co Rada w postępowaniu z Dyktatorem za potrzebne przyjmowała. Zgodzono się więc, że udzielenie wiadomości delegacyi ma być uczynione, lecz tylko co do ogólnych rezultatów, szczegóły zaś dyskusyi mają być zamilczane. Prócz tego Ostrowski (marszałek) był uproszony, aby wpływem, jakiego wśród członków sejmowych używał, starał się ukołysać umysły i członków delegacyi do cierpliwości, aż do otwarcia Sejmu, namówić i nakłonić. Ostrowski wywiązał się z włożonego nań obowiązku z taktem i zręcznością i wymógł na członkach deputacyi, iż przyrzekli być cierpliwymi do powrotu Jezierskiego z Petersburga, który codzień był spodziewany". Ale prasę i publiczność warszawską było znacznie trudniej "ukołysać" niż deputację sejmową. "Nasze pisma publiczne, których kilkanaście powstało nadużywają prawdziwie wolności pisania, powstają na rząd teraźniejszy, szarpią i szkalują - zanotował Tymoteusz Lipiński wkrótce po powrocie podpułkownika Wyleżyńskiego. - Najzagorzalsze pismo jest Nowa Polska i sieje nieufność w narodzie; kilku zapaleńców wydających ten dziennik, są naszymi Jakobinami. Lubo z drugiej strony zważając, narzekać prawdziwie należy na tajemniczość rady najwyższej narod.; z pism niemieckich dowiadujemy się o wielu rzeczach nas dotyczących i z nich dopiero nasze dzienniki je ogłaszają... Może za granicą pierwej wiedzieć będą co przywiózł Wyleżyński, aniżeli my, którzy tymczasem samemi baśniami obyspani jesteśmy..." Opublikowanie w gazetach Manifestu sejmowego, coraz wyraźniejsze oświadczenie się prasy za wojną o niepodległość, a przeciwko ugodowej polityce Chłopickiego, propaganda rozchodząca się z opanowanej przez klubistów "Honoratki" - wszystko to przyczyniło się do umacniania w wojsku i szerokich masach społeczeństwa nastrojów insurekcyjno-rewolucyjnych i prowojennych. Nastrojom tym nie oparli się nawet najwierniejsi pretorianie Dyktatora: akademicy z Gwardii Honorowej. Zaślepiona legendą Chłopickiego, patriotyczna młodzież, w miarę rozwoju wydarzeń, strząsała z siebie "kłam bezprzykładnego oczarowania". Organ prasowy akademików, "Dziennik Gwardii Honorowej" coraz wyraźniej wypowiadał się przeciwko najbliższemu otoczeniu Dyktatora i jego polityce. Polski Napoleon postanowił tedy wziąć swoich pretorianów w ryzy. Nazajutrz po burzliwym spotkaniu z Radą Najwyższą Narodową, będąc zapewne jeszcze pod świeżym wrażeniem końcowego wystąpienia Czartoryskiego, Dyktator bez żadnego uprzedzenia odebrał dowództwo Gwardii Honorowej "człowiekowi Puław" - ubóstwianemu przez akademików, profesorowi Lechowi Szyrmie i przekazał je zawodowemu oficerowi, podpułkownikowi Piotrowi Łagowskiemu, dawnemu członkowi Związku Templariuszy Polskich i pierwszego Towarzystwa Patriotycznego, znanemu z patriotyzmu i zacności, ale skutecznie zniechęconemu do wszelkich spisków i rewolucji przez kilkuletni pobyt w konstantynowskim więzieniu. Jak się odbyło "spacyfikowanie" akademików, opowiada w swoich "zapiskach" niezawodny Tymoteusz Lipiński: "Dnia 8 kazano o godzinie 1 po południu wystąpić na plac Saski gwardji honorowej. Młodzież nie wiedziała o co idzie. Wnet przybywa dyktator i oświadcza, iż będzie odtąd składała bataljon gwardji polowej. Potem kazał przeczytać dymisją dotychczasowemu naczelnikowi prof. filozofii w uniw. Szyrmie, a w miejsce jego mianował dowódcą byłego podpułkownika Łagowskiego, który lat kilka był więziony u Karmelitów za przeszłego rządu. Dnia 9 jako w dzień niedzielny po nabożeństwie w kościele Wizytek, Szyrma w czułych wyrazach pożegnał młodzież i ucałował ich chorągiew (pamiętajmy, że była to dawna chorągiew legionistów Dąbrowskiego - M. B.). Dwaj uczniowie akademicy stosownie odpowiedzieli, a zwracając mowę do nowego swego dowódcy rzekli: bądź drugim Szyrmą naszym. W krótkich wyrazach odpowiedział waleczny Łagowski, poczem na rękach wyniesiono Szyrmę z kościoła". Znacznie groźniejszym przeciwnikiem od rozczarowanych akademików była jednak dla dyktatury Chłopickiego wroga jej od początku lewica spod znaku Towarzystwa Patriotycznego. Przeciwko niej też skierowano atak zasadniczy. Historia rzekomego "spisku Lelewela przeciwko dyktaturze" jest tak samo tajemnicza i nie wyjaśniona do końca jak sprawa "spisku koronacyjnego" z roku 1829. Mimo to musimy zająć się nią bliżej, gdyż pewne przekazy źródłowe każą wierzyć, że zamieszany był w nią również jeden z bohaterów opowieści o dawnych szwoleżerach. Historyk Władysław Lewandowski, badacz i wydawca dokumentacji związanej z osobą Walentego Zwierkowskiego, utrzymuje, że już w początkach dyktatury Chłopickiego "oprócz opozycji jawnej założony został tajny związek, którego naczelnikiem został Lelewel, członkami zaś W. Zwierkowski, A. Gurowski, M. Mochnacki, Kazimierz A. Pułaski, T. S. Krępowiecki, J. B. Ostrowski, Józef Zaliwski i L. Żukowski". Lewandowski czerpie swe wiadomości z najwcześniejszej monografii powstania listopadowego, opublikowanej już w roku 1832 przez historyka drezdeńskiego, doktora R. O. Spaziera. "Według Spaziera członkowie związku mieli zamiar - pisze Lewandowski - dokonać zamachu na dyktatora i po zabiciu Chłopickiego wziąć władzę w swoje ręce". Spazier najprawdopodobniej opierał swe twierdzenia na bezpośrednich informacjach wybitnych osobistości powstańczych, przebywających wówczas na emigracji w Dreźnie. Z drugiej jednak strony ani Lelewel, ani żaden z rzekomych jego współspiskowców istnienia wywrotowej konspiracji nie potwierdzają, a Maurycy Mochnacki wręcz ją ogłasza za prowokatorską "farsę" zdziałaną przez "fakcyę hrabiowską". O "spisku przeciwko dyktaturze" mieszkańcy Warszawy poinformowani zostali 13 stycznia 1831 roku oficjalnym komunikatem sekretariatu dyktatury, zamieszczonym w "Kurierze Polskim". Oto jego treść: "Sekretarz jeneralny Dyktatora. Z polecenia Dyktatora podane być ma do publicznej wiadomości, co następuje: W dniu onegdajszym o godzinie 3-j z południa ostrzeżonym został Dyktator, iż knowanym jest spisek na obalenie rządu teraźniejszego, i że starano się obecnych w Warszawie saperów do działania przeciwko rządowi podburzyć. Doniesienie to nie spowodowało Dyktatora do przedsiębrania jakichbądź stanowczych środków. W kilka godzin potem podpułkownik Dobrzyński* (* Podpułkownik Łukasz Dobrzyński, uczestnik spisku powstańczego, dowodził rezerwami artyleryjskimi, które kwaterowały w tych samych koszarach co saperzy.) złożył Dyktatorowi następujące własnoręczne oświadczenie: >>Porucznik Nieszokoć (ten sam Nieszokoć, który zdobywał Arsenał, a później zagarnięty został przez szaserów Krasińskiego - M. B.) dowódca kompanji 4 artyllerji rezerwowej, zarapportował mi dzisiaj o godz. 10-ej zrana, że go dochodzą pogłoski, że sapery chcą ich przymusić do działania kontrarewolucyjnego: udałem się do koszar i wypytywałem się razem zebranych officerów, a porucznika Waligórskiego nawet osobno, który mi to samo potwierdził, dodając, że niechętni łatwo mogą odurzyć mniej obeznanych z polityką [...] że oni Dyktatorowi chcą być pomocą robiąc ten związek, gdyż rząd nie dosyć popiera dobre chęci Dyktatora. - Po tem przekonaniu się zameldowałem JW jenerałowi Bontemps ("dowódcy dyrekcjów artylerii i materiałów"), że jest potrzeba, aby wydać po 100 sztuk broni do koszar saperskich dla 4 i 6 baterii rezerwowej i ładunki, a odebrawszy na to upoważnienie, dałem rozkaz dowódcom, aby odebrali broń i ładunki, ale żeby jak najostrożniej z niemi postępowali i tylko w takim przypadku użyli broni, gdyby byli przez saperów albo napadnięci albo też zmuszeni do wystąpienia. Później bateria 1,2 i 3 rezerwowa odebrała także z arsenału po 100 sztuk broni. - Jednego podofficera i 12 ludzi komenderowałem do środka arsenału składowego z rozkazu JW jenerała Bontemps przesłanego mi ustnie przez adjutanta. Nadto słyszałem, że któryś Mochnacki jakiemuś obywatelowi radził wywieść żonę z Warszawy dla bezpieczeństwa, to mi powiadał Stanisław Rzewuski, nadto mi mówił, że miała być sessja złożona z ministra Lelewela, Bronikowskiego i Bolesława Ostrowskiego, na którą przyszedł i Franciszek Grzymała, który wydał, że tam radzono, aby jeżeli Dyktator zakaże klubu, aby to było hasłem do nieukontentowania publicznego, a następnie ten sam Bronikowski poszedł do xięcia Czartoryskiego przedstawiając mu, aby Dyktatorowi radził zakazania klubu". - Dnia 11 stycznia 1831 r. o godzinie w pół do dziesiątej wieczór. (podpisano) podpułkownik Dobrzański.<< Mówił mi także porucznik Nieszokoć, żeby sobie nie życzył być zabity puginałem sądząc, że sapery są w nie opatrzeni. Dobro kraju wymagało po mnie tej wielkiej ofiary, żebym cytował osoby. (podpisano) Dobrzański. Po otrzymaniu takiego doniesienia i po wysłuchaniu innych przez podpułkownika Dobrzańskiego ustnie opowiadanych szczegółów, Dyktator bacząc na ważność okoliczności, w których się znajdujemy, na bliską nieprzyjaciela obecność, który nieomieszkałby przeciw nam z najmniejszej wewnętrznej niesnaski korzystać; na wzburzenie jakie się od niejakiego czasu w Warszawie wskutek rozmaitych w pismach publicznych umieszczonych opinii dało spostrzegać; na grożące podług owego piśmiennego od oficera wyższego stopnia pochodzącego doniesienia, niebezpieczeństwo, które rozdanie nawet broni i ładunków było za sobą pociągnęło; i wreszcie na obowiązek przez naród na Dyktatora włożony, aby za głosem sumienia idąc, wszelkich na ocalenie rzeczy publicznych używał środków; rozkazał celem sprawdzenia uczynionych zarzutów i dla możności wykrycia winnych i niewinnych, zabezpieczyć tymczasowo osoby obwinionych i skarżącego; i pierwszych, to jest panów Lelewela, zastępcę ministra oświecenia; Ostrowskiego, zastępcę sekretarza jeneralnego w komisji rządowej sprawiedliwości i Xsawerego Bronikowskiego w pałacu Namiestników; skarżącego zaś podpułkownika artylerii Dobrzańskiego na odwachu przez noc tę zatrzymać polecił. Zamierzał był Dyktator śledztwo w tej mierze poruczyć zastępcy ministra sprawiedliwości (Bonawenturze Niemojowskiemu) i dwóm członkom izby poselskiej, lecz na wniosek tegoż zastępcy ministra o polecenie pierwszego badania sądowi kryminalnemu województwa Mazowieckiego i Kaliskiego, Dyktator radzie najwyższej narodowej pozostawił wydanie stosownych do tego wniosku rozporządzeń. Oddając hołd jawności, która wszelkie działania rządu cechować powinna, Dyktator rozkaże publicznie ogłaszać wszystko, co tylko w tym przedmiocie przedsięwziętem później zostanie. W Warszawie dnia 12 stycznia 1831 (podpisano) Krysiński. Dyktator na przedstawienie rady najwyższej narodowej, aby obwinieni w poczynionych im zarzutach, z wolności odpowiadali, natychmiast uwolnić ich rozkazał". Obszerne naświetlenie kulis tej dziwnej sprawy daje w swym pamiętniku Kasztelan Leon Dembowski, członek Rady Najwyższej Narodowej, jeden z najbliższych współpracowników Chłopickiego: "Jedenastego stycznia z rana przybył do mnie kapitan Rzepecki, dowodzący jedną z bateryi nowoformujących się, a którego dobrze znałem, bo poprzednio kwaterował w Puławach - słowa są Dembowskiego. - Zapytał mnie czyli rządowi wiadome spiski, które w wojsku zaczynają tworzyć? A kiedym oświadczył, że żadnego w tej mierze doniesienia nie posiadamy, powiedział iż 10 przyszedł do niego podpułkownik Dobrzański i kapitan Nieszokoć, obydwaj dowodzący bateryami artyleryi, z oświadczeniem, iż batalion saperów, który już opuścił Warszawę i w którym miał dowództwo brat Lelewela (Jan - M. B.), postanowił podnieść burzę mówiąc, że celem jego będzie "utwierdzenie władzy dyktatora" i że im poczyniono propozycye, ażeby do tego spisku należeli. Oświadczyłem Rzepeckiemu, ażeby się zatrzymał w mojem mieszkaniu, sam zaś natychmiast udałem się do dyktatora, uwiadamiając go o tem. Dyktator polecił mi, ażeby Rzepecki natychmiast u niego się stawił, a po otrzymaniu od niego bliższych detalów, przywołano Dobrzańskiego, który zeznał... (dalej następuje obszerne sprawozdanie z zeznań podpułkownika Dobrzańskiego, znanych już z komunikatu w "Kurierze Polskim" - M. B.). Dobrzańskiego po tem zeznaniu przytrzymano w pałacu namiestnikowskim, a dyktator, zważając, iż od dni kilku okazują się oznaki wzburzenia, rozkazał zaaresztować następujące osoby: Lelewela, Bolesława Ostrowskiego i Bronikowskiego. Dobrzańskiego odesłano na odwach. Wieczorem, kiedyśmy się rozchodzili z sesyi koło godziny 10, zastaliśmy cały przedsionek zapełniony oddziałem strzelców. Oficer wszystkich innych członków rządu przepuścił, lecz kiedy przyszła kolej na Lelewela, oświadczył mu, że ma rozkaz pod wartą zaprowadzić go do dyktatora, lecz zamiast, żeby to uczynił, zaprowadził go do oddzielnego pokoju, w którym już się znajdowali Ostrowski i Bronikowski. Nazajutrz z rana przysłał dyktator rozkaz, ażebym się u niego stawił. Kiedy przybył, mówił: >>Rzepecki prawdę powiedział! Z poczynionych indygacyi okazuje się, że Lelewel i jego stronnictwo zamierzali obalić dyktaturę siłą i w tym celu nietylko namówili saperów, ale nawet już i niektóre oddziały tak garnizonu warszawskiego jak i w obozie będące. Cóż myślisz? Co z nimi robić?<< - Odpowiedziałem dyktatorowi, iż zdaniem mojem, jeżeli istotnie okaże się z indagacyi sądowych, że miano zamiar obalić jego władzę przez bunt, nie ma innego środka, jak ukarać tych, którzy będą winnymi, że inaczej postępując, będziemy widzieli powtarzane sceny, jakie miały miejsce w pierwszych dniach powstania; nakoniec, że w podobnych okolicznościach należy powierzyć sprawę nie sądom zwykłym, lecz sądowi wojennemu, bo pierwszym warunkiem zachowania spokojności jest działanie szybkie. Na to dyktator odpowiedział: - >>O ile dotychczasowe indagacye stwierdzają, niema najmniejszego wątpienia, iż chciano podnieść przeciwko mnie bunt. Również niema wątpienia, że sąd wojenny skaże winnych na śmierć. Czyli zaś moja władza jest dostateczna, ażeby podobny wyrok wykonać, to jest pytanie<<... - Zawołał adiutanta służbowego i kazał przywołać pułkownika Łagowskiego, który dowodził akademikami, a gdy ten przybył, rzekł: - >>Ze wszystkich oddziałów wojska najwierniejszymi są i największe przywiązanie do mojej osoby okazali mi - kompania pod jego dowództwem będąca. Jeżeliby w skutku wyroku sądu wojennego odkomenderowany został do rozstrzelania pana Lelewela oddziałów akademików, czy wypełni to zadanie?<< - Pułkownik Łagowski odpowiedział: - >>Nie ręczę, czyliby chcieli rozlewać krew i odejmować życie, które tyle jest znane przez swój patryotyzm<<. - Na to dyktator oświadcza: - >>Łagowski kwestyę rozstrzyga<< - a kazawszy, ażeby nikomu o tem nie wspominał, kiedy wyszedł powiedział mi: - >>Okazuje się, że jestem malowanym dyktatorem: mam powierzoną władzę nieograniczoną, której wykonywać nie mogę! Za tydzień zbierze się Sejm i niech sobie z Lelewelem robią co chcą. A wy w radzie róbcie także, co osądzicie możliwem, lecz widzisz jak rzeczy stoją i możesz kolegów o tem ostrzedz<<. Na tem się zakończyła moja z nim konwersacya". Z relacji kasztelana Dembowskiego zdaje się wynikać, że gdyby w dniu 11 stycznia 1831 r. Gwardią Honorową dowodził nie podpułkownik Łagowski, lecz jej dawny komendant - rozkochany w Chłopickim i nienawidzący lewicy, egzaltowany, gorący profesor Lech Szyrma, ten sam Szyrma, który przed miesiącem chciał wieszać Mochnackiego - życie wielkiego uczonego i patrioty Joachima Lelewela mogłoby być narażone na poważne niebezpieczeństwo. A teraz jak przedstawia tę sprawę jeden z rzekomych spiskowców Maurycy Mochnacki: "Umysły w rzeczy samej były nadzwyczajnie podburzone, i nowe w mieście, nawet między ludem prostym biegły pogłoski o bliskim wybuchnięciu ultra-rewolucyi - czytamy w Powstaniu narodu... - Partya otaczająca dyktatora ponawiała dawniej już przedsiębrane ostrożności, gwardyi narodowej i garnizonowi stołecznemu zalecano mieć się na baczeniu, zaciągać nawet na niektóre warty z bronią nabitą. Arystokraci obawiali się spisku, i słuszne do tego mieli powody: bo w istocie z ich winy sprawa publiczna taki obrót wzięła, iż wypadało, żeby ludzie kochający ojczyznę i widzący jasno interes kraju weszli przeciwko nim w zmowę. Lecz istotnej konspiracyi nie było; posądzany o to Lelewel siedział spokojnie w domu, cały w starych księgach jak przed rewolucyą, cały w rozpamiętywaniu lepszych, upłynionych czasów. Gdy zachodzi potrzeba nowego wstrząśnięcia, zmiany rządu, słowem prędkiej i gwałtownej naprawy rzeczy publicznej, a niemasz ludzi, którzyby to przywiedli do skutku, w takim razie jawić się zwykły farsy ze strony rządu dla uprzedzenia, częstokroć dla skompromitowania rzetelnych zamachów udanemi, podmówionemi na władzę knowaniami. Taką farsę zrządziła w ostatnich dniach dyktatury fakcya hrabiowska, wprawniejsza do podobnych zabiegów, jak do kierowania rządami w duchu dobrze rozumianego interesu narodowego, biorąca intrygę za politykę, a w polityce to tylko pojmująca, co jest jej przeciwne: kabałę i osobistość. Chłopicki [...] żył w atmosferze plotek wszelkiego rodzaju; siedział zamknięty w pałacu, i raz tylko pokazał się publiczności, kiedy wyjeżdżał do Modlina. Wojsko nie widziało go wcale. Codziennie obudzano w jego umyśle nowe podejrzenia, to jakoby Lelewel z Krukowieckim się zmawiał, to znowu jakoby Lelewel z innymi dwoma czy trzema klubistami o najwyższej zamyślał władzy. Sumą tych bajek i postrachów była śmieszna denuncyacya podpułkownika Dobrzańskiego, w skutek której Lelewel z rozkazu dyktatora został aresztowany [...]. Brat Lelewela, Prot, wyjechał był na wieś, gdzie w bliskości konsystował pułk czwarty; rozumiano więc, że Joachim Lelewel ruszył do tego pułku, ażeby go ku swoim celom nakłonić. Dobrzański oskarżyciel został także aresztowany. Nabielak i Gurowski Adam wpadli do Chłopickiego, przemawiając za Lelewelem; minister sprawiedliwości odmówił posługi śledczej, a rada najwyższa ma wiadomość o uwięzieniu jednego ze swych członków (Lelewel do Rady Najwyższej nie należał, ale wchodził w skład rządu - M. B.) do dymissyi się podawała. Lelewel wypuszczony nazajutrz wrócił do swych książek, rewolucyoniści do Honoratki, a hrabiowie do nowych plotek, do nowych bajek, którym jednak lecąca szybkiemi krokami do upadku swego główna i najstraszniejsza w tej sprawie farsa dyktatury, farsa i jedynowładztwa położyła kres jakiś, przynajmniej chwilowy, uwalniając historyka od potrzeby ćmienia jasnej i szlachetnej sprawy narodu temi drobiazgami niewczesnych namiętnostek i błahych uraz osobistych". I jeszcze jedno ważne świadectwo: zapis pamiętnikarski Prota Lelewela, młodszego brata Joachima. "Joachim, unikając zwyczajowych powinszowań (z okazji Nowego Roku) wyszedł z domu z bułeczką w kieszeni, aby się oddać całodziennej pracy w poszukiwaniach literackich w Bibliotece Uniwersytetu, a w domu zostawił wiadomość, że z bratem na wieś wyjechał. Ja rzeczywiście wyjechałem, gdy i on z domu wychodził, mistyfikacja więc była prawdopodobną. U siebie (na wsi) zastałem podpułkownika gwardii Niewęgłowskiego przygotowanego do odwiedzenia pułkownika Skrzyneckiego, konsystującego w Tule (Tuł w pow. radzymińskim - M. B.). Tam z nim pojechałem. Po wyjeździe naszym przybył z Ręczaj porucznik Godebski, nie zastawszy, wraz powracał na kwaterę swoją i opowiedział nasz wyjazd rządcy dobrami, Niemcowi Treutinowi. (Dobra te posiadał hrabia Działyński Tytus jako dobra żonine - Zamoyskiej.) Treutin niezwłocznie, będąc w Warszawie, opowiedział Działyńskiemu tę naszą u Skrzyneckiego wizytę. Z tego urosła rzecz wielka:" Joachim ze Skrzyneckim układają plan obalenia dyktatora. Skrzynecki z brygadą, którą dowodzi: pułki 4-ty i 8-my piech. i częścią gwardii mają robić tę kontrrewolucję. Znaleźli się oskarżyciele, wskutek tego Joachima dyktator zawezwał i bez wyświecenia zarzutów aresztował w pałacu Namiestnikowskim, gdzie sam w pawilonie zamieszkał, na drugim piętrze w osobnym pokoju osadził. Dyktator przywołał ministra sprawiedliwości, którym był Niemojowski Bonawentura, i polecił złożyć sąd na Joachima. Niemojowski żądał dowodów, tych być nie mogło, nie chcąc więc do tego przykładać ręki, zażądał zwolnienia od obowiązków ministra. Wzburzenie w mieście rosło. Dyktator niepokoił się. Nazajutrz kilku z młodzieży akademickiej, Nabielak na czele, stanęli przed dyktatorem z żądaniem uwolnienia Joachima, kładąc głowy swoje za jego osobę. Dyktator niepewny, uwolnił Joachima. Ze swoją stoicką flegmą z uśmiechem przyjmował Joachim areszt i uwolnienie, ale opinia wywoławała coś więcej. Wraz inni podejrzani, aresztowani i uwolnieni domagali się satysfakcji, poszukiwać jej zaczęli na drodze sądowej. Działyński przerażony przyszedł do Joachima z ekskuzami i żądaniem wstrzymania spodziewanych gorszących zajść [...] Tak skończył się zamach stanu, ale dyktatora przyszłość zachwiana, niemało to oddziałało na urok, który wyraźnie się osłabił". Tyle dowiadujemy się z dokumentacji historycznej "spisku Lelewela przeciwko dyktaturze" ze stycznia 1831 roku - spisku, do którego zdaniem Spaziera i Lewandowskiego należał także "szwoleżer złej konduity". Niezależnie od tego czy spisek ten istniał naprawdę, czy był tylko "farsą" ukartowaną przez "hrabiów" - przypisywane mu zadanie spełnił nad podziw dobrze, gdyż skompromitował dyktaturę i potężnie wstrząsnął jej podstawami*. (* Większość historyków skłania się ku opinii że "spisek Lelewela" był wyłącznie dość nieudolną intrygą prawicy. Jerzy Skowronek zwraca uwagę na fakt, że po upadku powstania nikt z rzekomych uczestników spisku nie przyznał się do tej działalności, choć wówczas nie wywołałaby ona potępienia.) Rzeczywisty stan faktyczny sprawy jest niemożliwy do ustalenia, gdyż przy głębszym wniknięciu w dochowaną dokumentację, odnajduje się w niej tyle samo elementów subiektywnej prawdy i dobrej wiary co świadomej prowokacji. Moim zdaniem jakiś podziemny "związek rewolucyjny" istnieć musiał. Po rozpędzeniu przez Dyktatora jawnie działającego Klubu Patriotycznego, nie mogło być inaczej. Wszystko też przemawia za tym, że do tej tajnej egzekutywy "wywrotowców" należeli najwybitniejsi klubowcy, a więc te osoby, które wymieniają Spazier i Lewandowski. Jest też zupełnie możliwe, że tajna egzekutywa klubistów wykorzystała swoje stosunki w wojsku dla agitacji przeciwko dyktaturze. Trudno natomiast uwierzyć, aby ludzie tego pokroju co Lelewel, Zwierkowski czy Bronikowski posuwali swe zamysły aż do zbrojnego przewrotu i zamachu na życie ciągle jeszcze w Warszawie uwielbianego "polskiego Napoleona". Prawdopodobniejsze wydaje się przypuszczenie, że burzliwe nastroje, wywołane agitacją klubistów w masach ludowych i w niektórych jednostkach wojskowych - skrajnie prawicowi zwolennicy dyktatury postanowili wykorzystać dla zorganizowania prowokacji, która miała na zawsze położyć kres opozycyjnym działaniom lewicy. Za taką hipotezą przemawia fakt, że pierwszym dostarczycielem alarmujących pogłosek, które w ostatecznej konsekwencji spowodowały aresztowanie Joachima Lelewela, Ksawerego Bronikowskiego i Bolesława Józefata Ostrowskiego, był jeden z naczelnych likwidatorów Klubu Patriotycznego - dwudziestoparoletni podporucznik inżynierii i adiutant Chłopickiego, Stanisław hrabia Rzewuski, syn Mickiewiczowskiego Farysa - emira Wacława Rzewuskiego, mąż "Józiulki" Walickiej, ukochanej siostrzenicy i chrześniaczki zdobywcy Somosierry, pułkownika Kozietulskiego. Hrabia Stanisław i jego młodszy brat hrabia Leon, podporucznik kwatermistrzostwa - należeli do najzapaleńszych członków tak zwanego Klubu Obywatelskiego stworzonego pod auspicjami Lubeckiego i Łubieńskich dla zwalczania jakobinów z sal Redutowych. W nienawiści do wszelkich ruchów rewolucyjnych i do rewolucjonistów wychowała obu Rzewuskich matka ich: hrabina Rozalia z Lubomirskich, "osobista przyjaciółka" cesarza Mikołaja I i innych monarchów Świętego Przymierza, zaciekła reakcjonistka, której poglądy społeczne i polityczne budziły zgorszenie nawet u jej arystokratycznych znajomych. Uprzedzenia tej pani miały podobno źródło w dramatycznych przeżyciach najwcześniejszej młodości. "Rozalia Rzewuska od dzieciństwa pałała nienawiścią do wszelkiego radykalizmu - czytamy w cennej książce Teofila Sygi i Stanisława Szenica Maria Szymanowska i jej czasy. - Matka jej, piękna Rozalia z Chodkiewiczów, ks. Lubomirska (ochrzczona przez Stanisława Wasylewskiego Różyczką z Czarnobyla - M. B.) bawiła z nią, maleńką wówczas dziewczynką w Paryżu w okresie wielkiej rewolucji. Tam poznała Robespierre'a, który - jak wieść niosła - odtrącony przez nią w miłosnych zapałach, polecił ją uwięzić. Oskarżona przez głośnego Antoniego Fouquier-Tinville o utrzymywanie stosunków z królową Marią Antoniną, po obciążających ją zeznaniach madame Dubarry została skazana na ścięcie. Interwencja Kościuszki była spóźniona o parę dni; wyrok wykonano*. (* Rezultaty studiów Stanisławy Przybyszewskiej, autorki Ostatnich nocy Ventose'a, nad prywatnym życiem Robespierre'a, zdają się wykluczać możliwość jego "zapałów" do pięknej arystokratki polskiej. Bałamutne informacje, jakoby Robespierre mścił się na Róży Lubomirskiej za to, że odrzuciła nie tylko jego miłość, lecz i dwukrotnie propozycje małżeństwa - rozpowszechniała sama Rozalia Rzewuska, a utrwaliły je w swoich memeuarach jej przyjaciółki [m. in. Natalia Kicka]. Warto natomiast wspomnieć o rewelacjach na temat Lubomirskiej, przekazanych w pamiętniku byłego gwardzisty napoleońskiego pułkownika Franciszka Salezego Gawrońskiego [tego samego Gawrońskiego, który w roku 1822 załatwiał generałowi W. Krasińskiemu sprzedaż jego majątku Łobzów w Rzeczypospolitej Krakowskiej], zwłaszcza że pamiętnikarz powołuje się na świadka tak poważnego, jak słynny doktor Józef Markowski. - "Niech mi tu wolno będzie zanotować - pisze Gawroński - co w młodości mojej byłem słyszał z opowiadania p. Markowskiego, doktora i profesora Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie, który był doktorem dworu Ludwika XVI w Paryżu [a następnie: w okresie dyktatury jakobinów - naczelnym lekarzem więzień paryskich - M. B.]... i naocznym świadkiem, jakoby taż ks. Lubomirska miała uniknąć gilotyny i uwieziona do Marsylii, tam okrętem na wschód się puściwszy, zabrana przez piratów tureckich do Stambułu zawieziona, dostać się miała jako branka do seraju suhana; zostawszy sułtanką powiła syna, ogłoszonego później panującym. I stąd powiastka jakoby z Turcyi miał kiedyś powstać oswobodziciel naszego kraju".) Dziecko towarzyszyło matce w więzieniu aż do egzekucji, później przygarnięte zostało przez jakąś praczkę, u której znalazł ją ojciec w czasach spokojniejszych. Przeżycia te zostawiły w sercu Rozalii Rzewuskiej bliznę nie do zagojenia". - Swój antyrewolucyjny uraz zdołała zaszczepić obu synom*. (* Później Leon Rzewuski sprzeniewierzył się wskazaniom matki. W latach 1848-9 dawny pogromca klubistów warszawskich zasłynął jako propagator... utopijnego socjalizmu.) Nie zdążyła jeszcze ucichnąć wrzawa wywołana aresztowaniem Lelewela, kiedy posypały się nowe sensacje: ustąpienie ze stanowiska "sekretarza generalnego dyktatury" adwokata Aleksandra Krysińskiego (bezpośrednim powodem ustąpienia był zapewne incydent na posiedzeniu Rady Najwyższej Narodowej) i powołanie na jego miejsce referendarza Romana hrabiego Załuskiego, byłego więźnia stanu i męża uroczej pani Amelii; mianowanie dowódcą Gwardii Narodowej, z jednoczesnym patentem na generała, kasztelana Antoniego hrabiego Ostrowskiego; i wreszcie - wydarzenie najważniejsze - powrót z Petersburga do stolicy z dawna oczekiwanego posła Jana hrabiego Jezierskiego. Wszystkie te sensacje wydarzyły się w dniach 13 i 14 stycznia 1831 r. Równocześnie zaszedł fakt nader przykry dla autora i czytelników niniejszej opowieści: 14 stycznia zakończył prowadzenie swoich Zapisek nasz nieoceniony (pomimo irytujących niekiedy społecznych poglądów) informator - Tymoteusz Lipiński. Wstąpienie do szeregów Gwardii Narodowej uniemożliwiło mu widocznie dalszą pracę kronikarską. Ostatnia jego "zapiska" interesująco wprowadza w sprawy municypalnych sił zbrojnych: "Dwa pułki piesze składają gwardją narodową; pierwszym dowodzi w stopniu pułkownika kupiec Zeydel, drugim aptekarz Żelazowski, były wojskowy. O robieniu bronią nie mają gwardziści wyobrażenia, do tej liczby należę i ja; dano mi karabin bez kurka, dźwigam go idąc na wartę w różne strony i kąty miasta, częstokroć najmuję zastępcę, gdyż niesposób wytrzymać wśród smrodu na odwachu i w gronie szanownych kolegów, których wcale nie znam. Większa część składa się z hołoty w całem znaczeniu; gorzałka i fajka uprzyjemnia im chwile służbowe. Chciano mię mianować podoficerem, ale wymówiłem się od tego zaszczytu, dając za przyczynę, że nie mam munduru, ani odpowiedniej kwalifikacji. - >>Dobrześ zrobił obywatelu - ozwało się kilku w kożuchach i podartych sukmanach - bo to teraz równość<<. Poklepał mię jeden z nich po ramieniu, a drugi ucałował, że aż mi się słabo zrobiło". * Powrót posła Jezierskiego zapoczątkował ostatnią fazę dyktatury Chłopickiego. Jezierski oficjalnie potwierdził to wszystko, o czym wiedziano już od pułkownika Wyleżyńskiego. Wśród papierów przywiezionych przez posła był także list cesarza, adresowany do Chłopickiego. O treści tego listu i przyjęciu go przez dyktatora dowiedzieć się można z cytowanego już pamiętnika byłego szwoleżera Dezyderego Chłapowskiego. "W liście do Chłopickiego, pisanym ręką Wołkońskiego (szwagra nieszczęśliwej księżny Marii - Tatiany - M. B.) za dyktowaniem cesarza - świadczy dziedzic z Turwi - tenże mu dziękował za porządek, który w jego (cesarza) imieniu w Królestwie Polskim utrzymywał i utrzymuje, dodając, iż się spodziewa, że tak go utrzyma do chwili, kiedy wojsko stanie pod Płockiem. Na ten list tak się Chłopicki rozgniewał, że go ze złością rzucił na ziemię, mówiąc: - >>Co on sobie myśli, że ja dla niego, nie dla mego kraju porządek utrzymuję. Kpię ja z cesarza<< - I jakby ten wyraz nie dość jeszcze mocnym mu się wydawał, dodał: - >>I z cesarzowej!<< - Podniósł list i rzucił w piec otwarty. Widząc go tak rozgniewanym, powzięli wszyscy przytomni nadzieję, że zaraz weźmie się ostro do organizowania na wojnę, przekonawszy się, że układy niepodobne. Niedługo jednak pozostał w tem usposobieniu..." I rzeczywiście: w parę dni później, podczas spotkania z "dozorczą" deputacją sejmową "polski Napoleon" zachowywał się już zupełnie inaczej. Znowu pozwolę sobie przytoczyć skrupulatne sprawozdanie obecnego na tym zebraniu Stanisława Barzykowskiego: "Przybywszy w oznaczonym terminie (16 stycznia), pierwszy odezwał się książę Czartoryski z tą godnością i rozwagą, jakie męża tego cechowały - wspomina poseł ostrołęcki. - Jenerał Chłopicki przerwał głos księciu Czartoryskiemu i rzekł: >>Dałem panom posłuchanie, bo chciałem wam objawić moje teraźniejsze zapatrywanie na naszą sprawę, i sposób jak dalej postąpić zamyślam. Odebrałem list od ministra sekretarza stanu (Stefana hrabiego Grabowskiego). Tytuły mnie tam dane, podziękowania oświadczone, nie pozwalają mnie władzy, jaką mnie naród powierzył, dalej sprawować, bo mogą one osłabić zaufanie narodu do mojej osoby, bez zaufania na czele narodu pozostać nie można, szczególniej w takiem położeniu, w jakiem my teraz się znajdujemy. Prócz tego w pewnej części narodu, a nawet wśród panów, widzę, jakiś pogląd, chęć do wojny, a ja wojny Polsce, przy tak szczupłych środkach, jakie posiadamy, jako znający się na sztuce wojennej, na żaden sposób życzyć nie mogę. Nam jedynie przez układy za pośrednictwem rządu pruskiego kończyć potrzeba. Oto jest dowód tego co mówię - i wziął plik papierów ze stołu, a były to etaty wojskowe, i dalej mówił: - Wszystkiego wojska mamy 37 tysięcy, Moskwa zaś w 150 tysięcy ku nam ciągnie, czem się więc bić będziemy? Pobitym być muszę, bo to skutek naturalny i konieczny nierówności sił naszych<<. - >>A nowe pułki?<< - odezwał się jeden z członków Deputacyi. >>Nowe pułki, tych nie chcę - odrzekł żywo Chłopicki - to jest ruchawka, nie wojsko, dobre gęby do zjadania chleba, którego i tak dość nie mamy, lecz nie do bicia się<<. - >>Lecz chleba nie zabraknie w Polsce<< - odezwał się Dembowski*. (* Członkiem deputacji sejmowej był Ignacy Dembowski, deputowany z woj. płockiego.) - >>Nie ma go dość, powtarzam, odrzekł Chłopicki, a zresztą jaki chleb, jakie suchary dostarczacie? Jeżeli pan chcesz rządzić, to bądź Dyktatorem, ja nim być nie chcę<< - i zamilkł. Niektórzy z członków delegacyi zaczęli przekładać, iż siły moskiewskie, jak wielkie one być mogą, były znane wprzódy, nim się ustanowiło Dyktaturę, a więc teraz nie można ich dawać za powód, ani do zniesienia dzieła rozpoczętego, ani do złożenia Dyktatury, tem bardziej, że przez podobny krok sprawa narodowa się pogorszy, a Chłopicki tego, jako dobry Polak, uczynić nie może i nie powinien. Te przedstawiania nie zdawały się trafiać do przekonania Dyktatora. Owszem, jeszcze z większą żywością i naciskiem wyliczał poszczególne siły nieprzyjacielskie i jego zasoby wojenne, i porównywał je z naszemi. Potem dodał: >>Można chwilowy chlubny opór nieprzyjacielowi stawić, można chwilowo korzyści odnieść, lecz w końcu, później lub prędzej, ulegnąć trzeba będzie. Pobity być muszę jedynie brakiem sił do walki. Cóż mnie wtenczas spotka? Powiedzą: zdrajca, boć tej nazwy nie uszedł książę Józef, nie uszedłby jej Kościuszko, gdyby się pod Maciejowicami był do niewoli nie dostał<<. Wtenczas jeden z członków, podobno Dembowski zawołał: >>Lecz, Dyktatorze, pamiętaj na przyrzeczenie, na przysięgę, jakąś przed narodem, przed jego reprezentantami wykonał. Wszak ona była dobrowolna, sam ją ogłosiłeś<<. - >>Przysięga? krzyknął podniesionym głosem Chłopicki, właśnie, że pamiętam o niej, dlatego tak postępuję. Jeżeli sumienie zapaleńców lekceważy przysięgi wykonane monarsze, to ja inną wagę do niej przywiązuję. Od Sejmu przyjąłem władzę dla zachowania kraju od anarchii i dotrzymałem mego przyrzeczenia, teraz zaś, kiedy Sejm jest zwołany, ma prawo mi władzę odebrać i z urzędu złoży<<. - Wszystko to mówił żywo i gwałtownie, oczy mu się iskrzyły, twarz płonęła, a cała postawa cechę wielkiego wzruszenia i uniesienia zdradzała. Lecz już Ledóchowski* (* Jan Ledóchowski, poseł powiatu jędrzejowskiego, członek "dozorczej" deputacji sejmowej, za czasów napoleońskich był dzielnym żołnierzem, przez pewien czas pełnił funkcje adiutanta przy księciu Józefie Poniatowskim. Jako polityka cechowała go zmienność poglądów. Był członkiem Towarzystwa Patriotycznego, ale w sprawach społecznych szedł ramię w ramię z konserwatystami. Zdolności aktorskie i wybuchowy temperament czyniły go jednym z najaktywniejszych działaczy sejmowych.) donośnie deklamował i rękami silnie gestykulował. Książę Czartoryski, czy przewidując że na tej drodze postawiona kwestya może się łatwo w niewłaściwą i nieprzyzwoitą zamienić, czy może chcąc jenerałowi Chłopickiemu wskazać prawdziwe pole, jakie i dla chwały swojej i dla dobra kraju zajmować był powinien, rzekł, że skoro jenerał Chłopicki nie chce dłużej sprawować władzy Dyktatora, być może iż deputacya sejmowa przy tem upierać się nie będzie; lecz na żaden sposób nie traci i tracić nie może nadziei, iż on zatrzymać zechce dowództwo nad wojskiem i poprowadzi je tam, gdzie interes kraju i honor nakazywać będą. - >>Nie, nie, zawołał Chłopicki, wodzem nie będę, bo pobitym być nie chcę<<. - Wtem tubalnym głosem i z wyrazem największej gwałtowności wrzasnął Ledóchowski: >>Ale być musisz, bo my ci rozkażemy<<. - >>Nie będę, jeszcze silniej odwrzasnął Chłopicki. Szelmą będę, jeżeli przyjmę dowództwo od Sejmu<<. Ledóchowski dwakroć uderzył pięścią w stół, dwakroć zająknął się, dwakroć się zachłysnął, ale w końcu krzyknął: >>Musisz się bić, jeżeli nie jako wódz, to jako żołnierz, bo Sejm ci każe, a jeżeli nie wypełnisz rozkazu, to Sejm cię za tchórza, za zdrajcę ogłosi<<. Chłopicki żywo dotknięty wpada wtedy w rodzaj furyi, tupie nogami, bije pięścią we drzwi, że aż połowa ich z trzaskiem na ziemię upada, i krzyczy: >>Będę się bił, będę, lecz i ty Ledóchowski będziesz także musiał się bić<<. Książę Czartoryski, widząc iż rozmowa wychodzi z granic przyzwoitości i w ubliżającą kłótnię zamieniać się zaczyna, ukłonem pożegnalnym dał znak jej końca. Wychodząc Morawski (Teofil) rzekł: >>Dyktator jest jak dziecko, co traci przytomność ze złości, że mu księżyca z wody dostać nie mogą<<. Książę zaś: >>C'est le soldat le plus mal eleve que j'ai vu<<* (* "To najgorzej wychowany żołnierz, jakiego widziałem" [franc.]. Podobnie obruszał się na złe wychowanie cesarza Napoleona I jego arystokratyczny minister książę Talleyrand. Pod tym przynajmniej względem "polski Napoleon" w pełni dorównał swemu francuskiemu pierwowzorowi.) Dyktator odprowadził delegacyę do drzwi, ukłonił się, a do Ledóchowskiego powiedział: >>Nigdy tobie tego nie zapomnę<<. Po tym kompromitującym dla Chłopickiego zebraniu nastąpiła jeszcze oficjalna wymiana korespondencji z deputacją sejmową. Lecz sprawa dyktatury i naczelnego dowództwa była już właściwie przesądzona. Chłopicki zgadzał się pozostać przy władzy jedynie pod warunkiem przyznania mu całkowitej swobody działania i uwolnienia go od nadzoru deputacji sejmowej, na co znowu nie mogli się zgodzić reprezentanci sejmu. Maurycy Mochnacki utrzymuje, że do rozwiania ostatnich wątpliwości członków deputacji przyczynił się lekarz domowy Dyktatora. - "Na szczęście [...] przybył w samą porę do pałacu Namiestnikowskiego, gdzie deputacya radziła, doktor Wolf, który jako lekarz kwestyę dyktatury ostatecznie rozstrzygnął - czytamy w Powstaniu narodu... Wolf prosił członków deputacyi, jako Polak i przyjaciel Chłopickiego, aby mu już żadnej ważnej nie poruczono czynności, gdyż wyznać musi, że generał Chłopicki dostaje rodzaju pomięszania zmysłów. Wypadek ten wypływał z temperamentu Chłopickiego. Od początku rewolucyi żył on jakby w nie swoim elemencie. Żołnierz mężny i biegły pod wyższemi rozkazami, niezrównany zapewne na polu bitwy, więcej jednak jako taktyk niżeli strategik, bo do strategii koniecznie głowy politycznej, uniwersalnej potrzeba, nie mógł włożonego na siebie znieść ciężaru. Umysł nieugięty, ale nie mający we zwyczaju wiele i wszystko razem obejmować, charakter nieskazitelny, ale nie wzniosły, ocierając się o ten ogrom rzeczy, musiał naturalnie stracić punkt własnej podpory i wybiedz z przyrodzonego kresu - jak gwiazda, którąby potężna siła nagle wyrzuciła z drogi, którą opisywała przez wieki. U władzy na czele wszystkiego było więc obłąkanie - kończy Mochnacki - i otóż okoliczność, która doskonale pierwsze naszego upadku początki tłumaczy". Fakty przytoczone przez "polskiego Robespierre'a" znajdują potwierdzenie w pamiętniku przeciwstawnego mu politycznie, kasztelana Dembowskiego. "Wówczas (17 grudnia) nastąpiła scena, której nigdy zrozumieć nie mogłem - wspomina mąż zaufania dyktatury - Maurycy Wolf, doktor medycyny, który miewał staranie o zdrowiu Chłopickiego, a oprócz tego grywał z nim w karty i był jego poufnym przyjacielem, zaczął rozgadywać tak członkom deputacyi, jak członkom rządu, że ciągła irytacya, w której postawiono dyktatora [...] do tego stopnia rozdrażniła jego system nerwowy, iż zachodzi obawa czyli nie objawiają się początki... (dalsze słowa w pamiętniku wykropkowane - M. B.). Wątpię, ażeby dyktator mógł upoważnić Wolfa do podobnych zwierzeń, a jeszcze bardziej nie pojmuję, jakim sposobem bez bliższego przekonania się deputacya mogła dać wiarę podobnym komerażom. Z czyjej zaś strony Wolf miał zlecenie podobne objawiać zdanie i czy to było środkiem przez niego samego obmyślonym, ażeby przyjaciela z trudnego położenia wybawić, o tem nie wiem. Jakkolwiekbądź, to zdanie Wolfa przeważnie wpłynęło na dalsze wypadki. Deputacya natychmiast odpisała, iż nie ma władzy zamieniać uchwały sejmowej z dnia 20 grudnia roku zeszłego, co znaczyło, iż odsyłała dyktatora z jego żądaniami do sejmu. Chłopicki już się więcej nie wahał i natychmiast w dwóch jednobrzmiących pismach zaadresowanych do prezydującego w senacie i do marszałka Izby poselskiej oświadczył, iż składa władzę". W ten sposób zakończyła swój krótkotrwały żywot druga - "legalna" - dyktatura Chłopickiego. Stanisław Barzykowski - samej zasadzie rządów dyktatorskich jak najbardziej przychylny - wystawił "słomianemu dyktatorowi" gorzkie epitafium: "Ustała więc Dyktatura, znikła jedyna instytucya w powstaniach właściwa, a jenerał Chłopicki dobiegał swego kresu politycznego, zeszedł z widowni Polski i Europy i już go więcej na tym horyzoncie nie ujrzymy. Złorzeczenie narodu i ostry wyrok historyi mu towarzyszyły, a zdaje się nam, że niesprawiedliwości w tym względzie nie popełniono". Powrót posła Jana Jezierskiego - niezależnie od tego, że stał się ostatnim gwoździem do trumny dyktatury - z innych jeszcze względów wywołał poruszenie w wielkim świecie Warszawy. Wspólnik Domu Handlowego "Bracia Łubieńscy i Spółka", skoligacony z najwyższą socjetą stołeczną, przywiózł z Petersburga, poza pocztą dyplomatyczną, także sporo listów prywatnych. Za jego pośrednictwem przysłali swym bliskim pierwsze o sobie wiadomości panowie polscy, którzy po wybuchu powstania znaleźli schronienie pod opiekuńczymi skrzydłami cesarza-króla. Odezwał się między innymi były (choć formalnie ze stanowiska jeszcze nie usunięty) prezes senatu, ordynat Stanisław Zamoyski - szwagier aktualnie "prezydującego" w senacie księcia Adama Jerzego Czartoryskiego, ojciec czterech młodych hrabiów Zamoyskich: Konstantego, Andrzeja, Władysława i Zdzisława - zajmujących bardziej lub mniej eksponowane stanowiska w wojsku i administracji zbuntowanego Królestwa. Fragmenty listu ordynata, a także odpowiedzi jego żony, pięknej Zofii z Czartoryskich Zamoyskiej (dochowane w pamiętniku ich syna Władysława) warte są przytoczenia, gdyż wprowadzają w charakterystyczny dla owych czasów dramat "wyższych sfer" i stanowią znakomite preludium do oczekującej nas korespondencji Wincentego i Zygmunta Krasińskich. "Prawdziwa to Opatrzność sprowadziła tu hr. Jezierskiego - pisał z Petersburga niesławnej pamięci przewodniczący >>mieszanego komitetu śledczego<< w sprawie Towarzystwa Patriotycznego. - Zawiezie on wam słowa pokoju od króla polskiego, który jest i zostanie królem Polski [...]. Nie stawiajmy się w taki sposób, ażeby uniemożliwić królowi to, coby dla zbawienia nas uczynić pragnął. A teraz przystępuję do obowiązku nie mniej dla mnie świętego. Wychowaliśmy dzieci nasze w zasadach szlachetnych. Dotychczas synowie nasi odznaczali się tysiącznemi zaletami, a szczególniej roztropnością, umiarkowaniem, poczuciem obowiązku, na innych młodych zbawienny wpływ wywierali; słowem byli dla mnie chlubą. Będąc zupełnie bez wiadomości, nawet bez gazet, nie mogę sądzić o ich zachowaniu się ani go oceniać jak należy. Nie powinienem ich podejrzewać, skoro zawsze widziałem, że są dobrzy i roztropni; ale gdyby mieli zboczyć z drogi prawej, drogi obowiązku, mimo całej miłości mojej dla każdego z nich, ciężko powiedzieć, jużby we mnie ojca nie znaleźli. A kiedy mówię, że nie powinni schodzić z drogi obowiązku, rozumiem przez to, że nie trzeba dać się porwać przez rewolucyę, jak tylko o tyle, o ile żadnym sposobem się temu oprzeć nie można..." Zofia z Czartoryskich Zamoyska - córka starej księżnej z Puław, piastunki sztandaru szwoleżerów - tak odpowiedziała na list męża: "Puławy, 15 stycznia 1831 Otrzymuję list twój przez Jezierskiego; cóż ci odpiszę i jak to uczynię? Tyle się nacierpiałam od sześciu tygodni, że myśli zebrać nie mogę; nie potrafię ani w części wyrazić tego wszystkiego, co mi duszę trawi; a jednak trzeba, żebyś wiedział o tem, co się tu dzieje; okropniejszego położenia chyba nigdy nie było. Przy takiej odległości niepodobna, żebyś mógł wyobrazić sobie słuszne pojęcie o wypadkach i sprawiedliwy sąd o postępowaniu ludzi porwanych rewolucyą, wbrew własnej woli, jakby falą, której nic się oprzeć nie może. Niewątpliwie, że w pierwszej chwili można było pokonać zaburzenia przez sto sześćdziesiąt dzieci wszczęte, ale gdy się straciło tę chwilę, skutki piętnastoletnich rządów niesprawiedliwych, bezprawnych, prześladowczych i strasznych nadużyć natychmiast odczuć się dały [...] Przestań oskarżać twoich synów, znaleźli się w położeniu okropnem, szczególnie z powodu twego wyjazdu. Nie było dla nich innego wyboru jak zginąć na polu bitwy lub od swoich. Teraz, po wszystkiem, co zaszło >>zdać się na łaskę<<, wstydem by nas okryło. Sam cesarz wzgardziłby nami, a chociażby niektórzy odezwali się z takim zamiarem, zagłuszonoby ich, bo olbrzymia większość narodu chce albo warunków uczciwych, albo walki na śmierć; to ja ci to mówię, ja dotychczas najszczęśliwsza z matek, a teraz najbardziej udręczona i najbiedniejsza, jednak z synów zawsze dumna [...] Boże mój, co się to ze mną stało przez te sześć tygodni udręczenia. Dawniej - zdaje mi się, jedna z boleści, które mi teraz serce przepełniają, byłaby wystarczyła, żeby mi śmierć zadać. Dziś widzę przed sobą tysiące i nie mam już na nie łez. O drogi mój, nie pomnażaj tych boleści. Spełniłeś obowiązek, udając się do cesarza, ale teraz wyjeżdżaj. Usunąć się, gdy się nie podziela zapatrywań swego narodu, to zawsze wolno, ale dalej iść nie można. W czasie wojny obywatel, a nigdy się nim być nie przestaje, nie może pozostawać w obozie nieprzyjacielskim. Wyjeżdżaj stamtąd, na klęczkach cię błagam; gdyby tam przyszło do jakiegoś działania, jakichś podpisów, o mój drogi, tożby to była druga Targowica. Na samą nazwę wszystko się we mnie wzdryga..." Te słowa o targowicy były najprawdopodobniej reminiscencją z niedawno przeczytanej przez hrabinę prasy warszawskiej. Na dzień przed przyjazdem Jezierskiego - 12 stycznia 1831 - firmowany przez Walentego Zwierkowskiego "Kurier Polski" zamieścił obszerną publikację pt. Uwagi o Sejmie i o nowej Targowicy, głoszącą w konkluzji, co następuje: "Depesze świeżo przywiezione przez pułkownika Wyleżyńskiego zapowiadają rychły powrót tylko posła Jezierskiego: wyprawiony z nim X. Lubecki, oczywiście pozostaje przy swoim panu. List cesarski [...] do p. Sobolewskiego wyraża żal, że go, wraz ze składem całej rady administracyjnej, za granicą królestwa nie widzi. Senatorów Bnińskiego Jabłonowskiego*, (* Senator - wojewoda Maksymilian Jabłonowski, stryj, występującego w poprzednich tomach, byłego szwoleżera: księcia Antoniego. Mąż "ślicznej księżny Teresy", o której rozmawiał z podpułkownikiem Wyleżyńskim cesarz Mikołaj.) Tyszkiewicza, Lubomirskiego w Rossji przytrzymano: P. Stanisław Zamojski dobrowolnie ujechał, P. Stefan Grabowski jest (tam) byłym ministrem: cóż ztąd wnosić można? [...] Cesarz idąc za przykładem Katarzyny usiłować będzie zparaliżować wszelkie postanowienia władzy naszej prawnej. Ustanowi sobie rząd niby Polski, namową lub groźbą skłoni do wydawania odezw i uchwał, zapowiadać będzie pokój i przebaczenie: powstanie wielkie i narodowe nazwie buntem; uda, że gniew swój obraca na kilku burzycieli, a szanuje mężny i wierny naród Polski; powtórzy, że panowanie jego będzie pasmem dobrodziejstw i przedłużeniem błogich rządów Alexandra; że on chce naprawić krzywdy nasze a ziścić od pół wieku pielęgnowane nadzieje. Wystawi w oczach Rossjan urządzenia nowej Targowicy, wpływ przymusu lub zdrady, za wolę dobrych Polaków, powtórzy przysięgę, że chce być królem konstytucyjnym, ojcem wyrozumiałym dla nieposłusznych dzieci; a w sercu zachowa jad zemsty, rachubę klęsk naszych i zniszczenia naszego. - Bez wątpienia, serca tych, co postanowili umrzeć lub zwyciężyć, nie zachwieją się przed słowami: ale na słabszych duszach wycisnąć mogą niepewność i z niej wychodzącą niezgodę [...] Fałsz i podstęp odepchnijmy prawdą i prawem. Niech sejm na początku obrad swoich wyrzecze: że wszelka władza narodowa jest w jego ręku... Niech wszystkich coby jakiekolwiek urządzenia, deklaracje, uchwały, prawa w imieniu Polaków pisali lub podpisywali, czy to z przymusu, czy z dobrej woli, czy za granicą, czy w kraju ogłosić za wyjętych z pod prawa; za zdrajców ojczyzny i wezwie na nich zemsty nieba i ludzi! Kiedy cały naród, kiedy długo nieszczęśliwy lud porwał się w rozpaczy do oręża, mamy prawo żądać od pojedynczych obywateli, od tych nawet, co się znajdują w rękach przemocy, aby się wznieśli nad słabości ludzkie: ażeby raczej podali kark swój mieczowi, aniżeli mieli splamić imię Polaka i zdradzić najświętszą na ziemi sprawę. - Takie energiczne postanowienie odpowie i powszechnemu zapałowi i zaspokoi rozsądną przezorność". Jakby specjalnie dla przestrzeżenia ewentualnych kandydatów do "nowej targowicy", redaktorzy "Kuriera Polskiego" dowcipnie włamali w swój artykuł jedno z typowych dla owego czasu ogłoszeń: "Niżej podpisany na Starem mieście pod Nrem 61 pośpiesza uwiadomić, że codziennie od wpół do 8-ej aż do 9-tej z rana z bronią z bagnetami a w południe od 12 aż do wpół do drugiej z pałaszem, konno i pieszo bez zapłaty lekcje dawane są [...]. Przed dwoma laty [...] publicznie, okazałem, że dobry fechmistrz na bagnety bez odpocznienia jednego po drugim 11 ludzi trafił i z dwoma kawalerzystami na raz jeden fechtował się i obydwóch pokonał - Rengau fechmistrz armii polskiej". Ustąpienie polskiego Napoleona było potężnym wstrząsem dla powstańczej prawicy. - "Fanatycy dyktatury - pisze Mochnacki - silili się jeszcze, ale tylko przez chwilę, upadek Chłopickiego przypisać fakcyi rewolucyjnej. Adiutanci niknącego półbożka opinii złorzeczyli Lelewelowi. Leon Rzewuski, jak słyszałem, podejmował się strzelić mu w łeb, i tym sposobem ginącą ratować ojczyznę. Ale cóż wreszcie był temu winien Lelewel, że Wolf o zmysłach dyktatora powątpiewał? Innym przychodziło na myśl podawać niektórym z Honoratki truciznę w herbacie, aby jako muchy ginęli. Szczęściem nie przychodziły do skutku te nowe przedsięwzięcia przeciwko jakobinom. Strach obszedł fakcyą pustych już przedpokojów eks-dyktatora [...]. W ogólności wstrząśnienie było wielkie, ale przyznać należy z chlubą dla Polski, że ten straszny wypadek, ten straszny zawód ani na moment nie zachwiał publicznego umysłu [...]. Tylko co do władzy, co do wyobrażeń o władzy mającej poprowadzić naród do boju zaszła ważna odmiana, zaszła że tak powiem rewolucya pojęć. Z początku była jak widzieliśmy, mocna wiara w człowieka. Lecz człowiek nie dopisał myśli powszechnej; człowiek zdradził powszechne zaufanie; człowiek ułomny upadł i jak pospolicie wyrażano się w Warszawie, zwaryował. Cóż czynią Polacy w tem wydarzeniu? Oto mówią: niechaj od jednego człowieka nie zależy zbawienie wszystkich. Powiedziawszy to, przestali wierzyć w człowieka, a uwierzyli w instytucyę..." Tą instytucją, która przejęła po Chłopickim pełnię władzy i zaufania narodu (ale nie zaufania Mochnackiego) był sejm. Otwarcie sesji sejmowej nastąpiło 19 stycznia 1831 r. Najważniejszym punktem pierwszego dnia obrad były wybory do trzech komisji: skarbowej i wojny, prawodawczej oraz organicznej - stanowiącej mózg Izby Poselskiej i ośrodek dyspozycyjny wszelkich jej poczynań. "Komisarzy" wybierano łącznie. Na liście wybranych ósme z kolei miejsce zajął bohater niniejszego rozdziału - deputowany Walenty Zwierkowski, zdobywając 51 głosów, to jest o dwa głosy więcej niż poseł Joachim Lelewel. W wyniku późniejszego sekretnego wotowania między wybranymi komisarzami Zwierkowski wszedł do Komisji Skarbu i Wojny, do której miał zresztą najlepsze kwalifikacje, jako radca Towarzystwa Kredytowego i jako dawny szwoleżer napoleoński. Zasadnicze sprawy polityczne poruszono dopiero w drugim dniu obrad: 20 stycznia. Wystąpił z nimi poseł powiatu koneckiego, generał-regimentarz Roman Sołtyk - słynny napoleończyk i działacz rewolucyjnego ruchu patriotycznego, od pięciu już lat blisko związany ze Zwierkowskim. Jak gdyby realizując dezyderaty ogłoszonego przed tygodniem w "Kurierze Polskim" artykułu o sejmie i o nowej targowicy, poseł Sołtyk w trybie nagłym zażądał uzupełnienia zatwierdzanego właśnie przez izby Manifestu sejmowego. Wniosek Sołtyka nie był, rzecz prosta, wymierzony przeciwko Zwierkowskiemu i innym redaktorom historycznego dokumentu. Wnioskodawca stwierdzał jedynie, iż nie wyjaśniona w chwili układania Manifestu sytuacja polityczna nie pozwalała jeszcze redaktorom na wyraźne sformułowanie żądań pełnej niepodległości. Można to uczynić dopiero teraz, kiedy (przytaczam słowa Sołtyka) "rozdarliśmy zasłonę, która okrywała dotąd kontrrewolucyą, zaszczepioną przez Lubeckiego a wiernie wykonywaną przez Dyktatora". Poseł konecki domagał się uzupełnienia Manifestu sejmowego trzema następującymi rezolucjami: "1. Naród Polski, ogłaszając swoją bezwarunkową niepodległość, uznaje rodzinę Romanowów za odpadłą od Polskiej Korony, niweczy wszelkie jej prawa zwierzchności nad Polskim Narodem. 2. Naród Polski cofa przysięgę wierności jako wymuszoną, jako przeciwną prawu narodów [...] Oświadcza, że każdy Polak zachować powinien wierność i bezwarunkowe posłuszeństwo tylko Sejmowi, reprezentującemu rewolucyą 29 listopada... 3. Naród Polski nakoniec ogłasza: iż początek wszelkiej władzy pochodzi tylko od Narodu, że Naród przez rewolucyą 29 listopada odzyskawszy swoją niepodległość i swoje prawa nabył zarazem niczem nieograniczonej władzy urządzania swoich politycznych stosunków, ustanowienia takiej formy rządu, jaką za najlepszą osądzi". Wystąpienie Romana Sołtyka z formalnym żądaniem odsunięcia od tronu polskiego całej dynastii Holstein-Gottorp-Romanowów wynikło (potwierdza to autorytatywnie w swoim Rysie powstania Walenty Zwierkowski) z inspiracji Towarzystwa Patriotycznego, które po upadku dyktatury wznowiło działalność*. (* Nazajutrz po swoim przemówieniu w sejmie Roman Sołtyk wybrany został jednym z czterech wiceprezesów Towarzystwa Patriotycznego. Prezesem obrano ponownie Joachima Lelewela, pozostałymi wiceprezesami: Maurycego Mochnackiego, Ksawerego Bronikowskiego i radykalnego księdza Kazimierza Aleksandra Pułaskiego. Niezależnie od wniosku Sołtyka, 24 stycznia 1831 roku Towarzystwo Patriotyczne wystosowało do sejmu adres, domagający się detronizacji całej rodziny Romanowów, "przez uznanie imperatora rosyjskiego Mikołaja I i jego następców za odpadłych po wszystkie czasy od tronu polskiego, a ten tron za wakujący".) Restytuowanie rozpędzonego przez Dyktatora klubu nie odbyło się bez przeszkód i sporego zamieszania. Ruchliwi przywódcy rewolucyjnego nurtu powstania na pierwszą wieść o złożeniu władzy przez Chłopickiego oznaczyli termin zebrania klubu w salach Redutowych już na wieczór 18 stycznia. Ogłoszono to rozlepionymi na mieście plakatami oraz ulotkami kolportowanymi przez klubistów. "Zawiedli się jednak inicjatorzy zgromadzenia - pisze historyk Towarzystwa Edmund Oppman - aczkolwiek dyktator ustąpił, nie ustawał od razu kurs jego polityki, przynajmniej w stosunku do zebrań politycznych. Gubernator Warszawy gen. Woyczyński, zawiadomiony o mającym się odbyć zgromadzeniu, po porozumieniu się z Radą Najwyższą, postanowił nie dopuścić do niego. Ogłosił o swym zakazie. Gdy mimo to jednak w salach redutowych zebrano się dla odbycia narad, generał chciał je przerwać za pomocą bagnetów. Na czele oddziału wojska i gwardii narodowej wkroczył do sal redutowych, obstawiwszy je uprzednio swymi posterunkami. Gdy i to nie poskutkowało, gdy obradujący nie usłuchali jego ustnego rozkazu, gubernator zagroził opornym sądem wojennym i krzycząc: >>ołowiem każę zmyć wasze łby<< - siłą rozpędził zebranie". Przykry początek nie zniechęcił klubistów. Nazajutrz zebrano się znowu, tyle że już nie w salach Redutowych, lecz w auli uniwersytetu. Głos zabrał, powitany oklaskami, Maurycy Mochnacki. Mówił, że Towarzystwo Patriotyczne musi być założone, aby mogło pomagać rewolucji polskiej w jej dążeniach do niepodległości. Tym razem władze, obawiając się skandalu w czasie trwania sesji sejmowej, nie próbowały przeszkadzać w restytuowaniu rewolucyjnej organizacji. Odmówiły jej tylko swego oficjalnego uznania. Ale to już nie miało żadnego wpływu na działalność Towarzystwa. Pierwszym jej przejawem stała się inicjatywa sejmowa w sprawie detronizacji Mikołaja. Wniosek Romana Sołtyka za bardzo zaskoczył Izbę Poselską, by można go było od razu i w formie tak ostrej poddać pod głosowanie. W wyniku starań marszałka Władysława Ostrowskiego projekt przekazano do rozważenia i przepracowania komisjom sejmowym. Potem zajęto się sprawą najpilniejszą i najbardziej interesującą naród: wyborem nowego naczelnego wodza. Po długich dyskusjach i paru głosowaniach został nim (jak już wiemy z korespondencji rodzinnej Łubieńskich) Michał książę Radziwiłł, generał z czasów napoleońskich, człowiek o nieposzlakowanej opinii, lecz nie odznaczający się, niestety, zdolnościami wojskowymi ani organizacyjnymi. "Pokrewieństwo Radziwiłłów w Prusiech z dworem berlińskim - wyjaśnia Mochnacki - imię słynne w Litwie, Europie stawiające rękojmię, że Polską jakobini nie rządzą, wyższość położenia w obywatelstwie mogąca ukrócić w wojsku niebezpieczną między równymi w stopniu generałami emulacyą (współzawodnictwo), nade wszystko zaś poufałość przyjaźni z Chłopickim, o którym wiedziano że jednemu tylko Radziwiłłowi, jako naczelnemu wodzowi, pomagać będzie, spowodowały sejm do tego wyboru..." Stanisław Barzykowski, który z racji swoich funkcji rządowych i sejmowych brał żywy udział w werbowaniu kandydatów na nowego "bożka opinii", opowiada, iż zrazu chciano naczelnym dowództwem uszczęśliwić byłego szwoleżera, generała dywizji w stanie spoczynku Michała Ludwika hrabiego Paca, który już na początku powstania, przed "ujawnieniem się" Chłopickiego, zastępczo przez jedną dobę tę funkcję sprawował. Ale dawny druh Kozietulskiego stanowczo zaprotestował przeciwko wysunięciu swojej kandydatury. "Byliśmy przy tem, jak kilku przyjaciół jenerała Paca nalegało na niego, aby za kandydata na wodza podać się pozwolił - świadczy Barzykowski. - On zaś odpowiedział im na to: "Nie i po trzykroć razy nie. Gdyby sercem o ojczyznę wojować można, ach, wtenczas pierwszybym po buławę sięgał, bo w uczuciach dla niej, mniemam, iż nikt mnie nie przewyższy. Ale do wojny, a szczególnie w naszem położeniu, nie serca tylko trzeba, ale głowy i głowy dobrze militarnej. Tej, wyznaję szczerze, nie posiadam, a oprócz tego jestem słaby, cierpię reumatyzm w głowie*, (* Na tę samą chorobę uskarżał się w listach generał Tomasz Łubieński.) który gdy mnie napadnie, kilka dni niezdolny jestem do żadnej pracy umysłowej. Dlatego nie pozwolę się na kandydata podać. W takich okolicznościach, w jakich my się znajdujemy, nie wolno niezdatnym po urzęda sięgać, byłoby to winą, grzechem, zbrodnią nie do darowania". W podobny sposób bronił się przed niebezpiecznym wywyższeniem Michał Radziwiłł, którego Barzykowski do objęcia naczelnego dowództwa nakłaniał osobiście. "Do księcia Radziwiłła myśmy sami mówili: - Mości książę, jak widzę z obrotu, jaki rzeczy biorą, ty będziesz musiał być wodzem. - Ja wodzem? odrzekł z żywością; na miłość Boga niech tego nie czynią. Jeżeli potrzebują dla ojczyzny mojego majątku, krwi, życia, chętnie je oddam; nawet moje imię i sławę, jeżeli tego potrzeba, w ofierze poniosę. Wszak od początku powstania jesteś świadkiem mojego postępowania i powiedz, czylim cofnął się przed jakąkolwiek ofiarą, czylim odmówił jakiegokolwiek poświęcenia? Ale wodzem - tym być nie mogę. Tutaj nie o mnie chodzi, ale o ojczyznę, o jej los, o jej całe przeznaczenie - i tego na traf rzucać nie można. Ja wprawdzie byłem żołnierzem i szlif jeneralskich się dosłużyłem, ale tak przeznaczenie chciało, iż nawet na żadnej wielkiej batalii się nie znajdowałem. Gdańsk szturmowałem i tegoż samego miasta broniłem pod obcą komendą, oto cała moja karyera wojskowa. Nie czuję w sobie wyższych talentów, a doświadczenia nie nabrałem, bez tego zaś w naszem położeniu możnaż chcieć hetmaństwo sprawować? [...] Przyjęcie go, w mojem przekonaniu nie byłoby zasługą, ale występkiem, i dla tego nie żądajcie odemnie tak wielkiego poświęcenia". Ale uczciwy, w pełni uzasadniony, opór Radziwiłła w końcu przezwyciężono. Rozstrzygnął sprawę Chłopicki, który ministrom i posłom, błagającym go o zatrzymanie naczelnego dowództwa oświadczył (cytuję za Barzykowskim): "Że po zajściu z Ledóchowskim, po wyrzeczeniu słów >>szelmą będę<<, wodzem już być nie może; jednakże skoro go ojczyzna ma potrzebować, nie chce odmówić swojej rady i usług; dodał jednak, że to pod jednym warunkiem uczyni, jeżeli Radziwiłł wodzem mianowany będzie i przy armii zostanie, bo stosunki przyjaźni, jakie go z nim łączą, zapewniają mu porozumienie i zgodność, a oprócz tego książę Radziwiłł, nie będąc w czynnej służbie, tem samem zostaje poza linią rang i stopni, porządek więc i subordynacja cierpieć nie będą". Wobec tak przemożnego argumentu (dla arystokracji i sfer posiadających Chłopicki pozostawał jeszcze ciągle mężem opatrznościowym) Radziwiłł skapitulował. Ale uczynił to z ciężkim sercem. Barzykowski obserwował swego kandydata podczas wotowania w sejmie. "Byliśmy obecni na tej sesyi i pilnie patrzyliśmy na Radziwiłła, a dziwne wrażenie on na nas uczynił. Na jego twarzy żywo się malowało całe usposobienie jego duszy. Jak chusta blady stanął, jak listek drżał, każda nowa kreska doliczona jakby kamień na niego spadała, jakby sztylet w pierś jego godziła, a kiedy nakoniec wodzem ogłoszony został, zaledwie te słowa nic nieznaczące z piersi wydobyć zdołał: >> Posłuszny woli narodu, w tych wyrazach moje uczucia wynurzam. - Jakim byłem takim i będę<<". Skromnego ślubowania złożonego sejmowi Radziwiłł dopełnił wiernie. Pozostał nadal takim, jakim był uprzednio: człowiekiem zacnym i skłonnym do największych poświęceń dla ojczyzny, ale pozbawionym jakichkolwiek zdolności dowódczych. Do prowadzenia wojny z Mikołajem wystarczyć to nie mogło. W związku ze zmianą na stanowisku naczelnego wodza, Warszawa raz jeszcze mogła się przekonać, jak trafne było spostrzeżenie Wincentego Niemojowskiego, że "skałę Tarpejską od Kapitolu oddziela zaledwie jeden krok". Natychmiast po obaleniu dyktatury na generała Chłopickiego poczęto wylewać kubły gazetowych nieczystości. Przodowała w tej akcji radykalna "Nowa Polska", której ton nadawało jadowite pióro Bolesława Józefata Ostrowskiego, dawnego sekretarza pani Jaraczewskiej z Borowicy. Starsi, bardziej umiarkowani współpracownicy "Nowej Polski" nie mogli się widocznie z tym tonem pogodzić, gdyż właśnie wtedy większość ich opuściła redakcję pisma. Zrobił to także deputowany Walenty Zwierkowski, chociaż jego stosunek do dyktatury Chłopickiego był od początku jak najbardziej krytyczny. W nr 16 "Nowej Polski" z dnia 20 stycznia w taki oto sposób rozprawiano się z upadłym bożkiem opinii: "Jeżeliby już gdziekolwiek na wezwanie nasze zastąpiono popiersiem Chłopickiego portrety carskiej familii, upraszamy raczej o przywrócenie wygnańców niż zachowanie tego ohydnego status quo..." Następnego dnia w tejże gazecie utwór satyryczny pt. Credo za dyktatury: "Wierzę w Lubeckiego, ministra królewsko-skarbowego, stworzyciela deputacyi petersburskiej, i w Chłopickiego, syna jego jedynego, dyktatora nieograniczonego, który się począł z ducha moskiewskiego, narodził się z matki kabały, umęczon pod ciężarem zatrudnień, przy sejmie umarł i pogrzebion. Zstąpił do piekieł kamarylii, trzeciego dnia zmartwychwstał, wstąpił na niebo dyktatury, siedział na podnóżku stolca carskiego; stamtąd schodził i chciał sądzić patriotów i liberalistów. Wierzę w ducha pruskiego, świętą zdradę powszechną, zdrajców obcowanie, szpiegów wypuszczenie, i niewolę wieczną. Amen". Forma utworu nasuwa porównanie z żartobliwym pacierzem "szwaliżera" Rukiewicza, który przed dziesięciu laty tak wzburzył duchowieństwo wileńskie. Ale cóż za różnica w tonie i w treści! Bo też inne to już były czasy. Po praktykach Nowosilcowa na Litwie, po męczeństwie Łukasińskiego i jego towarzyszy, po sądzie sejmowym, po dramatycznych wydarzeniach Nocy listopadowej - nie było już miejsca na pogodne żarty, mleczne majówki i teorie "prominków". W powietrzu pachniało prochem i krwią. Młodzi "wściekli" warszawscy domagali się głów tych, których uznawali za "zdrajców sprawy narodowej". W tymże samym numerze "Nowej Polski", obok nazwiska eks-dyktatora przypomniano nazwisko Łubieńskich: "Za panowania dyktatora i intendentury H. Łubieńskiego tak opatrznie żywiono wojsko, że raz żołnierz jednego pułku liniowego, przyszedłszy do swego porucznika, zapytał go, pokazując mu dłoń ściśnioną: >>Zgadnij, poruczniku, co trzymam w ręku?<< - >>Ptaka<<. - >>Nie, racyę!<< i pokazał mu chleb, kaszę i mięso w garści. Czy nie należałoby teraz tych byłych władców skazać na podobne racye żołnierskie?" Kulturalniej, lecz równie bezlitośnie atakował polskiego Napoleona współredagowany przez Zwierkowskiego "Kurier Polski": "W miejsce starego przysłowia: spisał się jak Grabski w tańcu, zaczyna wchodzić nowe: spisał się jak Chłopicki na dyktaturze. Pan Wójcicki nie odmówi zapewne temu nowemu przysłowiu miejsca w drugim wydaniu swego szanownego dzieła"*. (* Kazimierz Wóycicki wydał w roku 1830 Przysłowia narodowe. Przy okazji warto zwrócić uwagę, że "Kurier Polski", w którego komitecie redakcyjnym zasiadł Joachim Lelewel - w odróżnieniu od innych czasopism ówczesnych, wyrugował niemal całkowicie ze swoich szpalt literę "ypsylon", zastępując ją propagowaną przez Lelewela "jotą ogoniastą".) I zaraz po tym ogłoszenie: "Wyszedł z druku mazur Exdyktatora (parodia na dawną nótę)". Kto złasił się na to ogłoszenie, miał możność w księgarniach nabycia rymowanej satyry na rządy Chłopickiego. Sześć tygodni siedział, dumał, drzemał, Bezgraniczną dyktaturę w słabych rękach trzymał. I z Lubeckim będąc w zmowie, Oczekiwał, co car powie. Niechaj pozna car, że nie żarty, A Chłopicki niech gra w karty. Pobijemy wroga, Wszak bez niego w imię Boga... Również i własnym piórem Zwierkowski przyczyniał się do wypominania rozmaitych grzechów eks-dyktatorowi i jego kamaryli, zwłaszcza Łubieńskim. Pisał m. in., że "Bank kierowany przez Łubieńskich, idących ręka w rękę z dyktatorem opóźniał transakcje w sprawie nabywania broni, a gazety z obawy przed dyktatorem wstrzymywały się od krytykowania tej powolności". Niechęć do rodziny swego dawnego szefa szwadronu wyrażał dosadnym zdaniem: "Wszystko nawet niepodobne do pogodzenia daje się uskutecznić, gdy bezczelność siłą poparta". Jako obywatel województwa krakowskiego czynił eks-dyktatorowi gorzkie wyrzuty, że "kazał odpędzać od rogatek studentów, garnących się z województw i z Krakowa do wojska". Przedstawiał smutną dolę tych krakowskich ochotników, którym pomimo stawianych przeszkód udało się przedrzeć do Warszawy: "Bracia (akademicy) przyjmowali ich z radością. W gmachu Uniwersytetu założono prawie koszary. Leżeli tam na słomie głodni, wymęczeni, obdarci chłopcy z Krakowa, póki nie zajęły się niemi warszawianki". Ataki prasowe na byłego "męża opatrznościowego" i jego otoczenie w pełni odpowiadały ogólnym nastrojom stolicy. "Złożenie władzy przez Chłopickiego mocne zrobiło wrażenie na wszystkich umysłach - wspomina człowiek z najbliższego otoczenia eks-dyktatora: Ignacy Habdank-Kruszewski - lud stolicy okazywał obawę i trwogę, wielu posądziło go o zdradę; jeżeli nie o zdradę przekupną, to o opuszczenie w tym czasie steru rządu i wojska, co słusznie zbrodnią można było nazwać. Zaczęto się gromadzić na ulicach. Dla bezpieczeństwa Chłopickiego, generał Wojczyński komendant miasta postawił mu wartę. On dowiedziawszy się o tem, rozgniewał się: >>Co! ja jestem aresztowany?<< zawołał - porwał za furażerkę i wyszedł. Szyldwach nie śmiał go zatrzymać - spotkał przed domem adjutanta Leskiego, wziął go ze sobą na miasto, przebiegł kilka ulic i wrócił. Lud zdziwiony patrzył na niego, i lubo go zdrajcą nazywał, ani pomyślał, by mu jaką zniewagę wyrządzić..." Demonstracyjne spacery eks-dyktatora po mieście i jego pokazywanie się w lokalach publicznych spotęgowały jeszcze wzburzenie radykałów powstańczych - "Wielu słusznie zadziwia - pisano w "Nowej Polsce" - że ex jenerał, ex-dyktator, ex-Polak, Chłopicki całe noce przepędza ubrany w paradnym mundurze jeneralskim, przy szlifach. Czyli się nie spodziewa czasem stanąć na czele iakich kontr-rewolucyonistów?..." W gazetach i w kawiarniach coraz częściej oskarżano "dyktatora zawiedzionych nadziei" o pospolitą zdradę. Domagano się aresztowania go i wytoczenia mu procesu przed sądem sejmowym. Towarzystwo Patriotyczne wyłoniło specjalny komitet "mający obmyślić akt oskarżenia przeciw gen. Chłopickiemu i złożyć odpowiedni adres izbom" (do komitetu tego weszli: Bazyli Mochnacki, J. B. Ostrowski, Tadeusz Krępowiecki, Adam Gurowski i Ludwik Żukowski). W atmosferze narastającego rozdrażnienia poczęły rozchodzić się pogłoski, że skompromitowany wódz zamierza, wzorem Stanisława Zamoyskiego i księcia Lubeckiego (o Wincentym Krasińskim nic pewnego jeszcze wtedy nie wiedziano) zbiec do Petersburga. Doszło nawet do tego, że przewodniczący obu izb sejmowych: książę Czartoryski i Władysław Ostrowski udali się do mieszkania Chłopickiego z prośbą, aby "dał słowo honoru, że nie opuści Warszawy". Generał potraktował wysokich wysłanników z właściwą sobie szorstką wyniosłością. Oświadczył, że będzie robił to, na co przyjdzie mu ochota i nie myśli składać żadnych przyrzeczeń ani deklaracji. "Słomiany dyktator" naturę miał z żelaza a poza tym głęboko wierzył w słuszność swoich racji. Przekonał się o tym były szwoleżer Dezydery Chłapowski, który widział się z Chłopickim tuż po wybuchu wojny, bezpośrednio przed swoim wyjazdem na front. "Wychodząc z głównej kwatery wstąpiłem do jen. Chłopickiego, ażeby się z nim pożegnać. Powiedziałem mu, że wyjeżdżam do przedniej straży do Siedlec. >>Bywajże zdrów (rzekł mi), tyś szczęśliwy, zginiesz z ręki nieprzyjacielskiej, a mnie tu na bruku lud ukamienuje, ale darmo, sumienie mi nie pozwala prowadzić moich na rzeź<<. Takie było jego przekonanie - kończy Chłapowski - i to jest dowodem jego nieugiętego a prawego charakteru, wiedział, że wszyscy są na niego oburzeni, wystawiał sobie śmierć okropną, bo z rąk rodaków, a jednak jedynie tylko swego sumienia słuchał". Ale i twardych, nieugiętych ludzi nawiedzają chwilowe załamania i lęki. Chłopickiemu przydarzyło się to 25 stycznia 1831 roku - w pamiętnym dniu zrzucenia z tronu "króla" Mikołaja i uroczystych manifestacji na cześć dekabrystów, powieszonych przed pięciu laty w Petersburgu. "Po upadku dyktatury, gdy Sejm obrał naczelnym wodzem ks.Michała Radziwiłła - odnotował Prot Lelewel - Chłopicki zajmował jak dotąd piętro w oficynie pałacu Namiestnika, a Radziwiłł zajął pod nim dolne mieszkanie. W rocznicę egzekucji w Petersburgu Pestla z innymi, zrobiono demonstrację na cześć ich pamięci. Pochód procesyjny posuwał się przez Krakowskie Przedmieście. Generał Chłopicki nieuprzedzony o tym zobaczywszy, przerażony został. Z mieszkania jego do mieszkania Radziwiłła szły małe, kręte schodki ukryte, a obecnie nieużywane. Radziwiłł sam w swoim pokoju słyszy za ukrytymi drzwiczkami jakiś nadzwyczajny ruch, otwiera drzwiczki i spostrzega wybladłego Chłopickiego. Chłopicki mówi: >>Ratuj mnie, książę!<< - i z trudnością dał się uspokoić, że to procesja nie po jego dąży osobę. Jest to wiarygodne opowiadanie księcia przeze mnie słyszane". Na usprawiedliwienie eks-dyktatora trzeba powiedzieć, że nie tylko jego przestraszyła demonstracja na cześć rosyjskich buntowników. Trwoga padła na całe stronnictwo ugody, przenikając także do sal zamkowych, w których toczyły się obrady sejmu. "Od rana posłowie izby, a lud rynki i place zapełniał - opowiada Mochnacki w Powstaniu narodu... - Uroczystość uliczna była równie wspaniała jak sejmowe tego dnia obrady. Członkowie gwardyi akademickiej, ci mianowicie, którzy przed dniem 29 listopada w więzieniu u karmelitów osadzeni zostali, nieśli trumnę na karabinach na krzyż złożonych. Trumna była czarna; leżał na niej wieniec laurowy, przepleciony trójkolorowemi kokardami. Na pięciu tarczach jaśniały wielkie imiona: Rylejewa, Bestużewa-Riumina, Pestla, Murawiewa-Apostoła i Kachowskiego. Orszak ruszył z pałacu Kaźmirowskiego (Uniwersyteckiego). Na żałobnem wezgłowiu zamiast korony, lub orderów, szła przodem trójkolorowa kokarda, godło europejskiej wolności. Niósł ją młody kapitan gwardyi. Dalej szło trzech innych kapitanów, niedawno uczniów uniwersytetu. To byli mistrzowie ceremonii; tuż za nimi ze spuszczoną na poprzek bronią postępował oddział akademików, przed kilku jeszcze dniami pretorianów dyktatury - w pośrodku nich powiewał przewiązany krepą, błękitny sztandar uniwersytetu. Za trumną ciągnęło kilka oddziałów gwardyi. Wielkie massy ludu na około użyczały pogrzebowi temu pozoru emeuty (rozruchów - M. B.). Niezliczona publiczność różnego stanu i płci napełniała ulice i okna mieszkań, którędy orszak przechodził. Towarzyszyło mu w porządku kilkudziesięciu oficerów gwardyi narodowej, tudzież oddziałów wolnych strzelców pod dowództwem Pułkownika Gerycza. W pochodzie ku oryentalney kaplicy na Podwalu, gdzie duchowieństwo obrządku grecko-unickiego odprawiało nabożeństwo żałobne, orszak zatrzymał się u kolumny Zygmunta. Gurowski (Adam) w czapce czerwonej z białem piórem wstępuje na podnoże kolumny, zatrzymuje lud i zabiera głos, który gdyby był zrozumiany, gdyby w ogólności wtenczas pospólstwo można było do emeuty namówić, mógł był sprawić w mieście zamięszanie. Podobnemi, również bezskutecznemi mowy przyjmowano trumnę w kaplicy; stąd orszak wraz z ludem obszedłszy ulice Senatorską, Miodową, Długą, ruszył przez Leszno do karmelitów; nareszcie przez dziedziniec saski, co chwila przez mówców zatrzymywany, wrócił do sali towarzystwa patryotycznego - które założone w większych daleko zamysłach, całą swoją sztukę i moc na tym pogrzebie wysiliło". W ostatnich zdaniach Mochnackiego wyczuwa się żal i rozczarowanie. Radykałowie powstańczy wiązali z żałobną manifestacją konkretne nadzieje polityczne. Miała to być jeszcze jednak próba rozżarzenia zapału rewolucyjnego w dołach Towarzystwa Patriotycznego i w pospólstwie Warszawy, jeszcze jedna próba przejęcia steru powstania przez "partyę ruchu", i przeobrażenia insurekcji w rewolucję. Zdaniem Mochnackiego taki ożywczy zabieg był dla odrodzenia Towarzystwa konieczny: "Kilka tygodni strawionych u Honoratki sponiewierało partyą, ścieśniło rewolucyjne jej wyobrażenia, wszystko tchnęło karczmą, gawiedzią w tem odnowieniu starego tak energicznego klubu" - żalił się autor Powstania narodu... - W przeciwieństwie do działaczy umiarkowanych w rodzaju Joachima Lelewela i Walentego Zwierkowskiego, Mochnacki uważał, że rewolucyjna działalność Towarzystwa Patriotycznego nie da się w żaden sposób pogodzić z rządami sejmowymi. Nie wierzył w rewolucyjność starego, mikołajewskiego, sejmu. Twierdził, iż należy mu przeciwstawić kierowane przez Towarzystwo masy ludowe. "Starałem się przekonać kolegów, że jeżeli towarzystwo potrafi skoncentrować w sobie rzecz miejską, powinno zatem wziąć nad sejmem przewagę, powinno go mieć pod swemi rozkazami. Zawsze miałem przed oczyma Petiona* (* Hieronim Petion de Villeneuve (1756-1794). Działacz polityczny z czasów Wielkiej Rewolucji Francuskiej. Był przewodniczącym Konwentu Narodowego [Konwencji] z ramienia Komuny miasta Paryża i klubów rewolucyjnych.) i Komunę paryzką, która na kształt machiny parowej pędziła ogromne koła konwencyi..." Ale Mochnackiemu nie udało się zostać Petionem powstania listopadowego ani samego powstania upodobnić do rewolucji francuskiej. Dlatego bez entuzjazmu oceniał wydarzenia 25 stycznia 1831 roku. "Detronizacya i pogrzeb, dwa obrzędy, dwie ceremonie razem dopełnione, a zarówno bezskuteczne - pisał gorzko w Powstaniu narodu - bo ani rzeczpospolita Pestela, ani odwieczna rzeczpospolita polska na rozwalinach moskiewskiego caratu ...zakwitnąć jeszcze nie miały..." Deputowany Zwierkowski oglądał pogrzeb "męczenników rewolucyi petersburskiej" z okien sali sejmowej. Był tym widokiem głęboko poruszony, lecz w sposób zupełnie odmienny niż generał Chłopicki, nie podzielał też pesymizmu Maurycego Mochnackiego. Wspominając po latach w swoim Rysie powstania historyczną demonstrację eks-szwoleżer napoleoński wypowie o uczczeniu dekabrystów słowa znamienne, nieczęsto spotykane w ówczesnych pamiętnikach polskich: "Był to cel wzniosły pokazania ludowi, którego samodzierżca do walki z nami prowadził, że Polacy pomimo boju o istnienie jako naród, jeszcze inne cele wspólne im ma na widoku - wolność. Ludzie ci (dekabryści) polegli z ręki katowskiej z rozkazu Mikołaja; oni pierwsi pomyśleli w carstwie moskiewskim o rewolucji, jeżeli nie socjalnej - to przynajmniej narodowej. Dotąd wszelkie rewolucje były u nich pałacowymi spiskami, spychano jednego despotę, a innego na jego miejsce sadzano; ta pierwsza miała na celu pozbycie się despotyzmu carskiego. Było to pierwsze sprzysiężenie się we wspólnym interesie Moskali z Polakami, było to pierwsze podanie bratniej ręki. Widoki działania wspólnie pokazywały szanowanie woli i stron umawiających się. Na czele ich stali ludzie postępowi, na czele naszych spiskowców ludzie nawykli do chwalenia ślepo co polskie. Oni proponowali federację słowiańską, a gdy takowa nie została za stosowną przez Polaków uznana, dążących raczej do monarchii konstytucyjnej, postanowiono zostawić każdemu narodowi według swej woli urządzenie się wewnętrzne, a działać wspólnie dla obalenia despotyzmu. Takim to ludziom oddawano cześć; klubiści [...] chcieli zatrzeć dawną pamięć i teraźniejszą chęć odświeżenia wzajemnych mordów ludów jednego szczepu, i przyjdzie się jeszcze kiedyś do tego rezultatu". Ilekroć przytaczam jakąś bezpośrednią wypowiedź Walentego Zwierkowskiego, odczuwam mimowolny żal, że wypowiedzi tego rodzaju mogę czerpać jedynie z gazetowych publikacji, z diariuszów sejmowych czy z napisanego już na emigracji Rysu powstania. W rezultacie: wszystko co mówi w mej opowieści "szwoleżer złej konduity" jest bardzo zasadnicze i całkowicie wyprane z elementów prywatnych. W pełni doceniam potrzebę szerokiego upowszechniania poglądów politycznych szwoleżera-demokraty, znanych dotychczas tylko w wąskim kręgu zawodowych historyków, ale męczy mnie świadomość, że w pierwszych miesiącach powstania sympatyczny pan Walenty zajmował się przecież nie tylko przemawianiem w sejmie i pisaniem w gazetach. Wiadomo chociażby, że stale uczestniczył w "wieczorach Kuriera Polskiego", które dzięki przewodnictwu Wincentego Niemojowskiego oraz udziałowi Joachima Lelewela i Maurycego Mochnackiego, z pewnością były nie mniej interesujące, barwne i kontrowersyjne, niż dawne sympozja literackie generała Wincentego Krasińskiego. Wiadomo również, iż rozwijał ożywioną działalność w Towarzystwie Kredytowym Ziemskim i w Dyrekcji Generalnej Dróg i Mostów. Wiadomo, że w tym samym czasie organizował i szkolił jazdę warszawskiej Gwardii Narodowej. Poza tym wszystkim musiał mieć chyba jakieś sprawy czysto osobiste. Zarządzając na odległość swoją Białą Wielką pod Lelowem, korespondował pewnie z rodziną i z najbliższymi (a mnie całkowicie nie znanymi) przyjaciółmi z Kielecczyzny: Teodorem Marchockim, Józefem Komornickim i Danielem Rayskim. Prawdziwa rozpacz mnie ogarnia na myśl, że w którymś z setek rozsianych po kraju archiwów prywatnych leżą sobie najspokojniej jakieś stare papiery, mogące rzucić choćby promyk światła na życie prywatne mego bohatera, a ja o nich nie wiem. Ale nadziei się nie wyrzekam, bo los mi dotychczas sprzyjał. Gdyby nie przypadkowa informacja, udzielona mi w Paryżu przez naszego znakomitego heraldyka i genealogistę pana Szymona Konarskiego, nie trafiłbym może nigdy do krakowskiego mieszkania państwa Tadeuszostwa Zwierkowskich, wypełnionego pamiątkami po przodku szwoleżerze. W rok później - dzięki opublikowaniu w "Odrze" fragmentu nie dokończonej jeszcze książki - udało mi się nawiązać kontakt z drugim potomkiem rodu Zwierkowskich: panem Stanisławem Linowskim z Wrocławia, który krakowskie pamiątki wzbogacił paroma przyczynkami z rodzinnej tradycji oraz pozwolił mi odfotografować przechowywany u siebie powstańczy krzyż Virtuti Militari Walentego Zwierkowskiego. Może więc sprawa nie jest jeszcze ostatecznie zamknięta. Może wrażliwi na bakcyl historyczny Czytelnicy potrafią mnie naprowadzić na nowy cenny trop, który w następnym wydaniu książki pozwoli mi przedstawić Zwierkowskiego w pełniejszym oświetleniu. Po wyrzuceniu z siebie tego zuchwałego chciejstwa - jakby powiedział Melchior Wańkowicz - powracam do przerwanego toku historycznych wydarzeń. W momencie kiedy na placu Zamkowym czczono pamięć rosyjskich bojowników o wolność - obradujący na Zamku sejm "odsuwał" od polskiego tronu rosyjskiego samodzierżawcę. "Podczas tego gwaru na ulicach [...] przybierającego z dala postać emeuty, słuchały obiedwie izby z rosnącem oburzeniem dalszego ciągu pism rządowych, relacyi poselstwa Jezierskiego, korespondencyi dyktatora, listów ministra-sekretarza stanu itd. Własnoręczny carski dopisek na liście Jezierskiego do Benkendorfa, >>iż on (Mikołaj) ściśle dopełnił obowiązku względem kraju, który mu brat jego przekazał, i że to naród polski stał się winnym przez złamanie przysięgi<< obudził szmer zgrozy między sejmującemi; potem zaś powstał śmiech powszechny gdy odczytywano te wyrazy Mikołaja: >>że Polacy do tego stopnia posunęli niewdzięczność, iż nawet działa z pod Warny przesłane przeciwko niemu obracają<< - oraz: >>że 14.000 dukatów na stosunki dyplomatyczne tyczące kraju polskiego corocznie ze skarbu rossyjskiego wydawał<<. Posłowie zaczęli wołać: >>to zapewne na szpiegów!<<... Potem poseł żelechowski, Joachim Lelewel wygłosił długie poważne przemówienie, analizując sytuację polityczną i domagające się w konkluzji aby Sejm rozstrzygnął >>jakie są stosunki między narodem i królem Mikołajem << ". - "Lecz znaczna część izby mniej była zajęta mową Lelewela, więcej ją daleko obchodził niezwykły ruch w mieście - czytamy u Mochnackiego. - Coby ten pogrzeb oznaczał? Kto go urządził? Jaki to poruszenie koniec weźmie? Te sobie niektórzy posłowie po cichu zadawali pytania i rozchodził się głuchy szmer w sali na kształt brzęczenia owadu. Wielu sejmujących przejmowało zgrozą zdanie sprawy z missyi Jezierskiego; a wszystkich (prócz kilku) odezwa Dybicza rozjątrzyła do najwyższego stopnia*. (* 23 stycznia 1831 roku nadeszła do Warszawy odezwa feldmarszałka Dybicza, mianowanego dowódcą wojska "przeznaczonego do położenia kresu opłakanemu nierządowi, niszczącemu Królestwo Polskie". Dybicz w imieniu cesarza-króla groził surowymi karami na wypadek stawiania zbrojnego oporu i żądał bezwarunkowej kapitulacji. Jeszcze tego samego wieczora z "paskinadą [paszkwilem] Dybicza" rozprawiono się na zebraniu klubistów w "Honoratce". Nazajutrz tekst odezwy ogłosiła prasa stołeczna. 25 stycznia odczytano go oficjalnie członkom sejmu.) Z tego momentu częścią obawy, częścią oburzenia korzysta marszałek, zabiera głos i, nawiązując do zakończenia mowy Lelewela, wniosek Sołtyka, odesłany... do komissyi poddaje pod rozwagę izby..." Marszałka Ostrowskiego poparł energicznie jego brat - Antoni, kasztelan i dowódca Gwardii Narodowej. "Tym kształtem dwaj bracia rodzeni - wzrusza się Mochnacki - Władysław i Antoni Ostrowscy, których ojciec (pierwszy prezes senatu Tomasz Ostrowski) inaugurował królestwo nadwiślańskie, zdejmowali koronę polską z głowy następcy Aleksandra!" Według Stanisława Barzykowskiego egerią poczynań sejmowych braci Ostrowskich była ich siostra: kasztelanowa Michałowa Potocka, "zacna dama, dobra Polka, lecz wielce egzaltowana i [...] dla każdej nowości wielki pociąg mająca". Poseł ostrołęcki ze smakiem opisuje, jak to w momencie szczytowego wzburzenia Izby Poselskiej sprawozdaniem Jezierskiego i pogróżkami Mikołaja, obecna na sali pani Potocka przesłała bratu-marszałkowi karteczkę, na której było napisane: "Zaklinam ciebie, skorzystaj z chwilowego uniesienia, wznieś detronizację, inaczej nie uznam cię za brata mojego". Ta właśnie kartka, zdaniem Barzykowskiego, miała ostatecznie popchnąć obu braci do historycznego działania. Ale detronizacja Mikołaja odbyła się nieco inaczej, niż wyobrażali sobie praworządni bracia Ostrowscy. Dyskusję i normalne głosowanie zastąpiła burzliwa, acz niezupełnie spontaniczna aklamacja. "Jan Ledóchowski lękał się skutków, jakieby za sobą pociągnąć mogło rozbieranie (według propozycyi marszałka), w komissyach i w izbach projektu Romana Sołtyka [...] - tłumaczy Mochnacki - z tego względu postanowił wziąć szturmem[...] uchwałę króla Mikołaja zrzucającą z tronu, ażeby tym członkom izby, którzyby się jeszcze chwiali, niezostawić innej drogi jak łączenie się z wolą większości, tak wyraźnie objawioną. I dokazał swego Jan Ledóchowski, poseł jędrzejowski! Powstawszy bowiem ze swego miejsca wykrzyknął tym silnym pioronującym głosem, który nigdy swego skutku nie chybiał w izbach, który się rozległ aż o podwoje carskie w Petersburgu, a potem z nad Newy całą obiegł Europę: >>To co jest w naszych sercach niechaj wyjdzie przez usta nasze - wyrzeknijmy więc razem: nie ma Mikołaja!<< Cała izba porwana mocą tego wyrażenia [...] powtórzyła po kilkakroć: nie ma Mikołaja! To byli Polacy. Mikołaj przestał być królem o godzinie kwadrans na czwartą po południu, dnia 25 stycznia 1831 roku, wtedy właśnie, kiedy druga w mieście ceremonia, obchód żałobny na cześć Pestela i Rylejewa, pierwszych republikanów słowiańszczyzny, obszedł ulice Warszawy do swego kresu się zbliżała..." Z korespondencji rodzinnej Łubieńskich wiemy już, że - wbrew pozornej jednomyślności - wielu członków sejmu, zwłaszcza senatorów, było zdecydowanie przeciwnych zerwaniu z "królem" Mikołajem. Kasztelan Leon Dembowski ze świętym oburzeniem piętnuje metody, jakimi klubiści starali się rzekomo zmusić sejm do jednomyślnego powzięcia uchwały detronizującej. "Umyśliło Towarzystwo trojakim sposobem wesprzeć swojego wiceprezesa (tzn. posła Romana Sołtyka, autora pierwszego wniosku detronizacyjnego - M. B.). Najprzód salę senatu obsadzono członkami towarzystwa, którzy przybyli uzbrojeni i zajęli nietylko miejsca dla arbitrów przeznaczone, lecz wmięszali się między ławkami a nawet porozstawiali się na korytarzach [...]. Nie byłem w łaskach u tego Towarzystwa bądź że Lelewel dowiedział się o mojem zdaniu, kiedy z dyktatorem rozmawiał o jego uwięzieniu, bądź z innych niewiadomych przyczyn, lecz kiedym przechodził przez sień, jakiś wąsacz rzekł do mnie: - >>Dembowski jeżeli się będziesz sprzeciwiać i dzisiaj, to przysięgam Bogu, że żywy z tej sali nie wyjdziesz<<. Wnoszę po tem, co mnie się przytrafiło, że innym członkom sejmu podobnych pogróżek nie szczędzono. Prócz tego Adam Gurowski z Krępowieckim i innymi zorganizowali na ten dzień uroczystości obchodu pamiątki poświęconej Pestelowi, Rylejewowi i ich wspólnikom*. (* Tadeusz Szymon Krępowiecki (1808-1847), syn oficera napoleońskiego i dawny guwerner w domu generała J. H. Dąbrowskiego, dziennikarz, publicysta, działacz polityczny, był jednym z najbardziej bezkompromisowych szermierzy lewicy Towarzystwa Patriotycznego. Krępowiecki wywodził się z uszlachconej rodziny neofickiej, o czym powszechnie wiedziano i co mu przy różnych okazjach wypominano. Możliwe więc, że kasztelan Dembowski celowo z licznego grona organizatorów pogrzebu dekabrystów wymienił imiennie jedynie: późniejszego odstępcę sprawy narodowej "czerwonego hrabiego" Gurowskiego oraz "przechrztę" Krępowieckiego, aby tym mocniej zasugerować czytelnikom swoich Wspomnień antynarodowy charakter rewolucyjnej demonstracji.) Do tego obchodu należało kilka oddziałów uzbrojonej gwardyi narodowej... i niezliczona liczba pospólstwa, a nadto wszyscy ci, którzy w nocy 29 listopada brali udział a do rozmaitych pułków byli wcieleni (Dembowski miał tu niewątpliwie na myśli byłych uczniów rozwiązanej przez Chłopickiego Szkoły Podchorążych - M. B.). Cała ta siła przybyła pod Zamek właśnie w chwili, kiedy Ostrowscy (marszałek i jego brat kasztelan), Sołtyk i Ledóchowski wnosili potrzebę wyrzeczenia niepodległości. Ażeby przedłużyć te groźne demonstracye, zatrzymano się pod kolumną Zygmunta i tu Gurowski miał mowę na pochwałę tych, których zgon tą ceremonyą opłakiwano [...]. Z drugiej strony, przy >>Trzech Krzyżach<<... inny oddział urządzał szubienicę (>>Widowisko szubienic stało się przyjemnym dla ludności warszawskiej<< - wspomina ze zgrozą owe dni Andrzej Edward Koźmian). Kiedy ks. Radziwiłł dowiedział się o tych szczegółach [...] wydał rozkazy Szembekowi, ażeby swojemu pułkowi kazał zająć plac Saski i być w pogotowiu do przytłumienia nieporządku, gdyby ten wzniecono [...] W izbach więcej się zajmowano ową procesyą i szubienicami, jak mowami, które dopiero co powyżej wymienieni członkowie mówili. Mochnacki twierdzi, iż cała izba wykrzyknęła za Ledóchowskim: - lecz ja, który byłem na tej sesyi, przyświadczam, że [...] senatorowie i posłowie w milczeniu a nawet w trwodze słyszeli podobne słowa, galerye zaś z zapałem wniosek ten popierały. Natomiast Ostrowski (marszałek) polecił Niemcewiczowi, sekretarzowi senatu, ażeby zredagował stosowne prawo, które wbrew wszystkim zwyczajom Izby kazano wszystkim przytomnym podpisywać. Pierwszy, jako prezydujący w senacie, podpisać miał ks. Czartoryski, a wtenczas rzekł do braci Ostrowskich, którzy go pilnowali: - >>Zgubiliście Polskę<<..." Uchwała detronizacyjna, wystylizowana przez autora Śpiewów historycznych, różniła się znacznie od ostrych, jednoznacznych sformułowań Romana Sołtyka i Towarzystwa Patriotycznego. Tamte dopuszczały zmianę ustroju na republikański. Niemcewicz akcentował utrzymanie monarchii. Poza tym w jego tekście brakowało wyraźnego orzeczenia o odsunięciu raz na zawsze od tronu cesarza Mikołaja I i całej jego rodziny. Istotę rzeczy wyraził Niemcewicz w ostrożnych ogólnikach i niedomówieniach. - "Naród zatem polski na Sejm zebrany - czytamy w autoryzowanej kopii uchwały przechowywanej w zbiorach rękopisów krakowskiej biblioteki PAN - oświadcza, iż jest niepodległym ludem i że ma prawo temu koronę polską oddać, którego godnym jej uzna; po którym z pewnością będzie się mógł spodziewać, iż mu zaprzysiężonej wiary i zaprzysiężonych swobód święcie i bez uszczerbku dochowa". Ale nawet tak złagodzony tekst był nie do strawienia dla zwolenników ugody z caratem. Związany z Puławami kasztelan Leon Dembowski zgadzał się całkowicie z księciem Czartoryskim, że uchwała detronizacyjna przyniesie zgubę Polsce. "Akt ten był dziełem nierozwagi, bo też i rozważany nie był - wywodził w swoich Wspomnieniach. - Przemocą przeprowadzony, pozbawił nas właśnie jedynego sposobu ratunku: opierając się na traktacie wiedeńskim i na tylokrotnych przyrzeczeniach cesarza Aleksandra I-go, mogliśmy mieć nadzieję, iż nasze prawa będą uznane przez mocarstwa, które podpisały traktat wiedeński. Niszcząc zaś jedyne ogniwo, które nas z Europą łączyło, ogłaszając wbrew traktatowi wiedeńskiemu odłączenie się od Rosyi, przez to samo traciliśmy podporę wszystkich mocarstw na traktacie wiedeńskim podpisanych". Krańcowo odmiennie niż Dembowski ujmował rzecz Maurycy Mochnacki, liczący nie na pomoc monarchów Europy, ale na życzliwość jej ludów. Na pierwszą wieść o uchwale detronizacyjnej sejmu, której treści dokładnie jeszcze nie znał - w czołowym artykule "Nowej Polski" z 26 stycznia 1831 roku - tonem nastrojonym na najwyższy diapazon (jakże różnym od gorzkich refleksji z późniejszego o dwa lata Powstania narodu...) "polski Robespierre" oznajmiał światu zwycięstwo warszawskiej rewolucji: "Od dnia dzisiejszego, od uznania przez izby sejmowe tronu polskiego za wakujący, rewolucja nasza postępować będzie szeroką drogą prowadzącą do zwycięstw i chwały. Europa uzna naszą niepodległość i całość, skoro postrzeże, że my sami się w tej niepodległości i w nierozdzielnem jestestwie całego narodu uznajemy. Dzięki wam, dostojni reprezentanci! Imiona wasze od dnia dzisiejszego słynąć będą w dziejach! Tą drogą dalej postępujcie, coraz śmielsze uchwalajcie postanowienia, i wznoście się do coraz wyższej godności, przez odrzucenie wszystkich względów bojaźliwej, mędrkującej polityki, przez impozycją, przez dumę, przez ostentacją rewolucyjną. Namże to car moskiewski śmie grozić zdala? nam najstarszym synom europejskiej wolności? nam najokrzesańszemu ludowi słowiańskiemu? nam, którzyśmy wczora święcili pogrobową uroczystością pamiątkę Bestużewa i Rylejewa? nam którzyśmy, garstką bezbronnej młodzieży, wypłoszyli najstarszego brata carów północy? Noc 29 listopada, uznanie rewolucyi za narodową, odsądzenie Mikołaja od tronu polskiego, obchód uroczysty ku czci tych, którzy pierwsi publiczną w Petersburgu zdziałali rewolucję - wreszcie instytucja towarzystwa patriotycznego, gdzie śmiało mówić i rozumować godzi się - ochocza młodzież, waleczne wojsko: otóż panorama rewolucyjna polskiego narodu, który obecnie zwrócił na siebie uwagę całej Europy". Tego samego dnia, w atmosferze ogólnej euforii, Towarzystwo Patriotyczne, za pośrednictwem swoich przedstawicieli w sejmie, złożyło "dostojnym reprezentantom" niedwuznaczną propozycję koegzystencji i współpracy. Wiceprezes Towarzystwa poseł Roman Sołtyk zgłosił do laski marszałkowskiej obszerny adres, w którym klubiści określali swoje cele polityczno-moralne, domagając się od sejmu oficjalnego uznania swojej działalności (w świetle obowiązujących przepisów prawnych Towarzystwo jeszcze ciągle działało nielegalnie). Zaraz potem deputowany Walenty Zwierkowski - wytykając brak zdecydowania i niejasności stylistyczne w uchwale detronizacyjnej zredagowanej przez Niemcewicza - wezwał sejm do "wyraźnego ogłoszenia tronu za wakujący". Jeszcze dalej posunął się prezes Towarzystwa Joachim Lelewel, przedstawiając sejmowi do uchwalenia projekt Odezwy do Rosjan. Był to dokument o znaczeniu przełomowym. Po raz pierwszy w historii żądano od polskiego sejmu, aby zwrócił się bezpośrednio do narodu rosyjskiego i wezwał go do wspólnej z Polakami walki z caratem. "Bracia Rosjanie! - pisał w proponowanej odezwie Lelewel. - My Polacy, pomni na krzywdy, jakie od bardzo dawna ponosimy od familii holsztyńsko-gottorpskiej na tronie rosyjskim pod imieniem Romanowów siedzącej, postanowiliśmy orężem praw naszych poszukiwać [...]. Nie chcemy więcej znać za króla Mikołaja. Stał się on dla nas wiarołomnym, nazwał nas buntownikami, wyrzekł się nas i wojnę nam wypowiedział. My, wolni od wszelkiego ku niemu zobowiązania, zawiązani w sejm z obu izb, senatorskiej i poselskiej złożony, pragniemy wolnego narodu reprezentacji, chętnie przystajemy na zasady i umowy z księciem Jabłonowskim w imię Rosjan ułożone (mowa o układach z dekabrystami z roku 1825) i pospieszamy szukać granic i swobód naszych [...]. My, reprezentanci narodu naszego, powołujemy was, Rosjanie, abyście wejrzeli w słuszność sprawy naszej, a nie dając się dłużej łudzić zwodniczymi despotów waszych obietnicami, abyście się brali spólnie z nami do pozyskania praw i wolności narodowi wszemu przynależnej. Panująca nad wami dynastia holsztyńsko-gottorpska zawodzi was; nie możecie się spodziewać, ażeby się dobrowolnie wyrzekła władzy, której nadużywa. Powstańcie w sprawie waszej! My o naszą się dobijając, waszej silnie dopomożemy. My, sejmujące wolne obie izby, oświadczamy w obliczu Boga i ludzi, że nic nie mamy do narodu rossyjskiego, że nigdy na jego całość i bezpieczeństwo nastawać nie myślimy, pragniemy z nim w braterskiej zgodzie zostawać i w braterskie związki wchodzić, a czynić mu przysługi, jakich spólny interes obu narodów potrzebuje, do jakich każdy naród wolny z postępem świata jest powołany". Ale sejm nie przyjął wyciągniętej ręki "Dantonów i Robespierrów". Wniesiony przez Sołtyka adres o uznanie Towarzystwa odrzucono większością głosów. Rozpatrzenie petycji Zwierkowskiego odsunięto na czas nieokreślony. Odezwy do Rosjan Lelewela nie pozwolono nawet wpisać do diariusza sejmowego pod pozorem, że "może ona urazić dumę narodową Rosjan i że obraża rodzinę cesarską Romanowów". Radykałowie powstańczy uznali postępowanie sejmu za otwarte wypowiedzenie wojny Towarzystwu Patriotycznemu, a przez to samo - rewolucji, i zadęli w surmy bojowe. W "Nowej Polsce" z 27 stycznia - a więc już nazajutrz po przytoczonych wyżej pochwałach pod adresem "dostojnych reprezentantów". - Maurycy Mochnacki całą siłą swego talentu publicystycznego uderzył w sejm, zarzucając mu, iż nie miał odwagi wyraźnie orzec odsunięcia od tronu dynastii Romanowów, ani nawet samego Mikołaja. "Oświadczają izby sejmujące, że naród polski ma prawo temu koronę polską oddać, którego godnym jej uzna, po którym z pewnością będzie się mógł spodziewać, iż mu zaprzysiężonej wiary i zaprzysiężonych swobód święcie i bez uszczerbku dochowa - szydził z Niemcewiczowskich sformułowań "polski Robespierre". - Cóż znowu wynika z tych frazesów? Oto że izby sejmowe mają prawo oddać koronę polską temu samemu Mikołajowi jeżeli go tylko uznają za godnego tego zaszczytu. Ludzie się zmieniają; Mikołaj może się poprawi. Czemuż mamy mu wszelką odejmować nadzieję piastowania polskiego berła? A jeżeli Mikołaj się nie poprawi, to syn jego Aleksander będzie królem! albo też brat jego Michał, może i Konstanty!!! Czemuż nie! To wszystko być może... Oto mędrkująca, fałszywa, drobna, połowiczna polityka, w której się cała czczość maluje uchwały żadnego znaczenia nie zawierającej! Sejm uchwalił to dziecinne postanowienie, jakby się obawiał chłosty cara; jakby chciał wyjść potem z obwinienia, i naprzód zastrzegł sobie przebaczenie za akt do którego publiczną opinią w Polsce i Europie zniewolony został. Takież to uwieńczenie życzeń narodu! Dziećmi chwiejącymi się jesteśmy... Kto mędrkuje nad przepaścią, źle czyni, bo zginie niepochybnie, i nikt nawet nad jego zgonem pochwalnego hymnu nie zaśpiewa [...]. Dni wasze są policzone! Wróg się zbliża z ogromnem wojskiem - chce palić i niszczyć posiadłości wasze! a wy nicujecie i odważacie słówka, lękając się wyznać otwarcie czego chcecie, czego chce naród [...]. Jedną wam radę podaję: złóżcie namiestniczą narodu władzę; powróćcie do nicestwa, z którego was napróżno wyrwać chciała rewolucja. Uznajcie, tem wspaniałomyślnem zrzeczeniem się, samych siebie za ludzi zdatnych do wszystkiego, ale nie do tej roli, którą wam los jakby przez ironię, jakby przez szyderstwo i naigrywanie się poruczył [...]. Wy reprezentujecie dyspozycje moralne, wyobrażenia i opinię narodu przed nocą dnia 29 Listopada. Wybrani zostaliście pod wpływem zniszczonego rzeczy porządku. Wasz mandat ustał, bo się wszystko koło was zmieniło, prócz ciasnych pojęć i trwożliwego ducha waszego. Trzeba zwołać kongres narodowy, bo ojczyzna jest w niebezpieczeństwie". Publicystyczne gromy poprzedziła "Nowa Polska" niezbyt wybredną Bajką: Osłów do bryki na żart wprzężono Kutasy na łeb im zawieszono, Chomonty głupim powyzłacano Dzwonków dla brzęku suto przydano. Osieł na osła spoyrzał przybrany, I rzekł: - Ten ciężar w zdobycz nam dany. Zawieziem brykę, gdzie sami chcemy, Co się z nią stanie, sami nie wiemy. Powieźli brykę w ciemne parowy, Uwięźli w błocie sami po głowy; Osie i drągi w bryce złamali. Wszystko haniebnie poutrącali. Ośli rodzaju, głupi, przeklęty! Na zgubę bryki byłeś ty wzięty. Po brutalnym ataku Mochnackiego cały sejm zatrząsł się w posadach. "Dostojni reprezentanci" nie zdążyli jeszcze ochłonąć po uchwalonej "jednomyślnie" detronizacji Mikołaja, i dla pełnego ukojenia rozterek wewnętrznych koniecznie był im potrzebny powszechny aplauz społeczeństwa, który zrazu wyczuwali zarówno na warszawskiej ulicy, jak i na łamach prasy. Głos "anonimowego pismaka" (artykuł Mochnackiego na szczęście dla niego, był nie podpisany) zakłócający nieoczekiwanie atmosferę ogólnej adoracji, musiał się wydawać większości senatorów, posłów i deputowanych krzywdą jak najbardziej niezasłużoną, jakimś zbójeckim wypadem zza węgła, potworną prowokacją polityczną opłaconą najpewniej przez ościenne mocarstwa. Konserwatyści, liberałowie, a nawet umiarkowani lewicowcy zgodnym chórem potępiali klubistów i "Nową Polskę". "Prześwietna Izbo Poselska - grzmiał z sejmowej mównicy swym senatorowym głosem główny sprawca detronizacji per acclamationem, poseł jędrzejowski Jan Ledóchowski - we wczorajszym numerze "Nowej Polski" umieszczonym został artykuł, uwłaczający honorowi i powadze całej Izby. Nie można inaczej i godniej na tę bezimienną i szkaradną potwarz odpowiedzieć, jak milczeniem pełnem wzgardy. Wywiedzieć się jednak należy o przyczynach i zamiarze podającego, który zapewne sam będąc wyrodnym Polakiem, niezgodę i nieufność między całym Narodem a Izbą wprowadzić usiłuje. Ruble rosyjskie i talary pruskie pobudziły go bezwątpienia do przedsięwzięcia takowego kroku..." A poseł garwoliński Jan hrabia Jezierski, zwolennik Mikołaja i niefortunny uczestnik delegacji petersburskiej, który na sesji detronizacyjnej był za swe sprawozdanie z rozmów z carem najostrzej atakowany właśnie przez posła Ledóchowskiego, teraz najgorliwiej przyłączył się do jego gniewu, wołając iż artykuł "Nowej Polski" "musi być uważany za zbrodnię stanu, przeto tylko przez Sąd Sejmowy sądzonym być powinien". Pod naciskiem rozsierdzonych kolegów poseł żelechowski Joachim Lelewel zmuszony został do złożenia niezbyt przyjemnie brzmiącego oświadczenia, które skrupulatnie odnotowano w diariuszu: "Lubo z chęcią przyjąłem współpracownictwo w redakcyi "Nowej Polski" - sumitował się ten wielki uczony, lecz chwiejny polityk - nie miałem jednak szczęścia jednego nawet słowa napisać; gdy jednak Izba tego żąda, jużem napisał, aby moje imię z redakcji wykreślono". Sytuacja deputowanego Zwierkowskiego była o tyle lepsza, że nie musiał się upokarzać podobnymi usprawiedliwieniami, gdyż już od dwóch tygodni nie należał do zespołu redakcyjnego atakowanego pisma. W atmosferze narastającego konfliktu między radykałami z Towarzystwa Patriotycznego a konserwatywną większością sejmu w pięć dni po detronizacji "króla" Mikołaja: 30 stycznia 1831 roku - połączone izby sejmowe dokonały wyboru pierwszej suwerennej władzy zbuntowanego Królestwa. Na prezesa pięciosobowego Rządu Narodowego powołano: najstarszego i najbardziej szanowanego z senatorów wojewodę Adama Jerzego księcia Czartoryskiego, dotychczasowego "prezydującego" w senacie i w Radzie Najwyższej Narodowej. Jego głównym kontrkandydatem w wyborach na prezesa był eks-szwoleżer napoeloński, kasztelan-generał Ludwik hrabia Pac, dawny przeciwnik księcia w romantycznych pojedynkach o księżniczkę Annę Sapieżankę. Obok Czartoryskiego do Rządu Narodowego weszli: Wincenty Niemojowski, Teofil Morawski, Stanisław Barzykowski i Joachim Lelewel. Nowy rząd miał charakter wyraźnie koalicyjny: Czartoryski i oddany mu Barzykowski reprezentowali w nim powstańczą prawicę, nazywaną coraz częściej stronnictwem dyplomatycznym albo arystokratycznym, Niemojowski i Morawski - partię kaliską, Lelewel - partię ruchu. Wybranie do rządu Lelewela wywołało ogólne zdziwienie, ponieważ uważano go powszechnie za inspiratora wszelkich antysejmowych poczynań klubistów. Główni kronikarze powstania różnie ten wybór tłumaczyli. Mochnacki uważał, iż zasadniczą jego przyczyną był strach "dostojnych reprezentantów", spowodowany plotkami o wystawianiu przez klubistów szubienic na placu Trzech Krzyży. Barzykowski temu przeczył, utrzymując iż dopuszczenie do rządu przywódcy partii ruchu było wynikiem świadomej dążności patriotów sejmowych do załagodzenia waśni politycznych i utrzymania jedności narodu w chwilach najcięższej próby. Walenty Zwierkowski w swoim Rysie powstania powtarza krążący w kuluarach sejmowych pogląd, że Lelewela wybrano przede wszystkim z obawy przed powtórnym zejściem Towarzystwa Patriotycznego w podziemie. Nie należy też zapomnieć, co pisał w liście do ojca 28 stycznia 1831 roku (a więc na dwa dni przed wybraniem Rządu Narodowego) senator-kasztelan Tomasz Łubieński. Z pewnością było więcej senatorów, posłów i deputowanych, którzy podobnie jak pan Tomasz liczyli się z ewentualnością, że kierowane przez Lelewela "kluby" prędzej czy później "wezmą górę" w powstaniu. Po przyjęciu wyboru prezes rządu wygłosił dłuższe przemówienie, którego pełny tekst zachował się w diariuszu sejmowym. Za kunsztowną retoryką tego expose politycznego sprzed półtora wieku wyczuwa się dramat człowieka i męża stanu. Czartoryski był właśnie jednym z tych, których jego piękna siostra, ordynatowa Zofia Zamoyska, określała w liście do męża jako "porwanych rewolucyą wbrew własnej woli, jakby falą, której nic się oprzeć nie może". Dla czołowego rzecznika konstruktywnej współpracy z caratem wybuch powstania był równoznaczny z przekreśleniem sensu całej swojej dotychczasowej działalności politycznej. Powołanie go na szefa rządu skazanego na prowadzenie wojny z cesarzem Wszechrosji stanowiło tej klęski szydercze uwieńczenie. Stojąc przed obiema izbami sejmu, które powierzyły mu władzę najwyższą, osiwiały w służbie publicznej mąż stanu - niegdyś minister spraw zagranicznych cesarstwa rosyjskiego, dziś prezes powstańczego Rządu Narodowego - spowiadał się ze swojej przeszłości politycznej. "Los zrządził - mówił - że połowa z górą życia mojego przeszła w tej smutnej epoce, kiedy imię Polski z karty Europy zmazane było i kiedy dla Ojczyzny, dla Narodu nic skądinąd nie można było uzyskać tylko przez monarchę władnącego większą częścią kraju naszego. Zdarzyło się także, że ten monarcha był młodym szlachetnym, przychylnym Polsce i Polakom. Te rysy jego charakteru wznieciły na zawsze we mnie stałe przywiązanie do jego osoby; zdało mi się, że należy korzystać z pomyślnego trafu; przyjąłem za cel i zasadę mego postępowania skojarzyć sławę szlachetnego Aleksandra z uszczęśliwieniem i wskrzeszeniem opuszczonej Polski [...]. Mojem przekonaniem było, że Polska, pozostając w związku z narodem jednego szczepu, przez długie wprawdzie lecz spokojne następstwa i nieprzerwane usiłowania, może z pewnością odzyskać na koniec swą całość, odzyskać wszystkie skutki i prawa niepodległości. To przekonanie kierowało mojemi czynnościami i było ich zasadą. Lecz kilkunastoletnie gwałcenie praw i konstytucyi, częste odstąpienie od umówionego celu, liczne prześladowania zniweczyły nadzieje, osłabiły przejętą zasadę. Wypadki zaś naszej rewolucyi wstrzymały ją do gruntu i uczyniły niepodobną do zastosowania. Naród wyjawił niewątpliwie głośno w tej mierze przekonanie; zerwały się związki". Po tym szlachetnym samokrytycznym wstępie, wysłuchanym ze szczerym wzruszeniem przez obydwie izby, książę-prezes przedstawił sejmowi główne założenia swojej przyszłej polityki. Liczył bardzo na pomoc zagranicznych dworów i uważał, że za wszelką cenę należy pozyskać ich przychylności dla sprawy polskiej. Zdaniem jego, można to było osiągnąć jedynie przez przekonanie Europy, że powstanie ma cele wyłącznie narodowe i nie zmierza do żadnych przewrotów w duchu jakobińskim. Dlatego też wypowiadał się stanowczo przeciwko jakimkolwiek reformom społecznym. "Nie czas teraz myśleć o instytucyach, o polepszeniach towarzyskich - mówił - szczęk broni odejmuje możność dostatecznego namysłu - zmusza do pośpiesznego działania; wolność nawet, ten najdroższy skarb człowieka powinniśmy w chwilach grożącego niebezpieczeństwa poświęcić na czas dla istności i niepodległości". Tezy Czartoryskiego nie mogły się spodobać lewicy powstańczej, głoszącej od początku hasło uzbrojenia całego narodu. Tym razem zaprotestowali nie tylko skrajni czerwieńcy spod znaku "Nowej Polski", ale również działacze tak rozważni i umiarkowani, jak deputowany Walenty Zwierkowski. "Zawsze drogi magnatów były w innym kierunku jak drogi patriotycznej naszej szlachty i zawsze bardziej oddalone od zamiaru wyzwolenia ludu polskiego - odnotował "szwoleżer złej konduity" na marginesie przemówienia księcia-prezesa - nigdy nie ufać, nie wierzyć tym drogom dyplomatycznym, tylko własnej nie obcej sile, polskiemu orężowi ręką całego wolnego ludu polskiego poruszonemu". Sądzę, że ta przygodna wypowiedź dziedzica z Białej Wielkiej pod Lelowem może być śmiało uznana za klasyczne credo ideowe polskiego szlachcica rewolucjonisty. W tym czasie kiedy w Warszawie dokonywała się polaryzacja stanowisk politycznych, a reszta kraju budziła się dopiero do trudów niepodległego bytu - historyczny okrzyk posła Ledóchowskiego: "nie ma Mikołaja" rozległ się - że użyję pięknego sformułowania Mochnackiego - "aż o podwoje carskie w Petersburgu, a potem z nad Newy całą obiegł Europę". Dwory Świętego Przymierza - jak łatwo można było przewidzieć - przyjęły wiadomość o detronizacji Mikołaja ze zdecydowaną niechęcią podszytą strachem. Zawiodły nawet te, na których życzliwość i pomoc najbardziej w Warszawie liczono. Przyczyny obojętnego stosunku do sprawy polskiej rządów Francji i Anglii wyjaśnia pokrótce w swoim Rysie powstania Walenty Zwierkowski: pisze on tam, że wyniesiony przez rewolucję król francuski Ludwik Filip "dążył do uznania go przez Mikołaja", a Anglia "była zajęta handlem". Zupełnie inaczej niż rządy, odniosły się do powstania polskiego masy ludowe i postępowa inteligencja w całej prawie Europie: we Francji, w Belgii, w Niemczech tysiące ludzi demonstrowały swą sympatię dla powstańców, zawiązywały się komitety solidarności z Polską. Prości żołnierze wyrażali ochotę maszerowania na pomoc Warszawie. "Powstanie polskie stało się dla ludów Europy symbolem walki przeciwko despotyzmowi i uciskowi narodowemu" - pisze historyk Tadeusz Łepkowski. Rozumiano, że wybuch listopadowy przekreślił faktycznie możliwość interwencji caratu na zachodzie. Rewolucyjne wydarzenia w Królestwie zostały powitane z entuzjazmem także w postępowych kołach młodzieży rosyjskiej. Świadczą o tym ogłoszone w wiele lat później: wspomnienia, listy i utwory poetyckie*. (* O stosunku postępowej opinii rosyjskiej do powstania listopadowego można się najwięcej dowiedzieć z cennej pracy Bazylego Białokozowicza Z dziejów wzajemnych polsko-rosyjskich związków literackich w XIX w. Warszawa, Książka i Wiedza, 1971.) - "Młodzież całym sercem sympatyzowała z Polakami - wspominać będzie na emigracji ówczesne nastroje akademików moskiewskich znakomity pisarz i myśliciel rosyjski Aleksander Hercen. - Płakaliśmy jak dzieci na wiadomość o uroczystościach żałobnych w stolicy polskiej na cześć naszych męczenników petersburskich. Sympatia dla Polaków groziła karą, mimowoli przeto musieliśmy ją ukrywać w sercu i milczeniu". - A inny były student uniwersytetu moskiewskiego, młodszy od Hercena o kilka lat Mikołaj Sazonow napisze w liście do polskiego powstańca Krystyna Ostrowskiego:* (* Krystyn hrabia Ostrowski (1811-1882), syn kasztelana Antoniego Ostrowskiego - dowódcy Gwardii Narodowej. Po powstaniu przebywał na emigracji we Francji, Belgii i Szwajcarii. Poeta i tłumacz. Przetłumaczył na francuski dzieła Mickiewicza.) "Pamiętam, że w roku 1831 [...] ledwo wyrósłszy, pragnąłem nauczyć się po polsku, aby znać język tego bohaterskiego narodu, którego energiczni synowie otwierali przed nami przyszłość, nawołując do rewolucji, tak samo niezbędnej dla niewolniczej Rosji, jak też dla poniewolonej Polski". Pięknym, pełnym uczucia wierszem, zatytułowanym Na wieść o powstaniu polskim odpowiedział na wypadki warszawskie, odbywający w roku 1831 katorżniczą pracę w kopalniach Sybiru, dekabrysta Aleksander książę Odojewski: W kim serce nie drgnie pieśnią niezawisłą, Słyszycie: tam wre krwawy bój nad Wisłą. Z Rusią Lach walczy o swobodę. Requiem śpiewa w zgiełku bitw i gromie Ofiarom walki, co rzuciły promień Na rosyjskiego noc narodu...* (* Przekład z rosyjskiego Mieczysława Jastruna.) Ale o tych wszystkich przyjaznych reakcjach postępowej opinii rosyjskiej dowiedziano się w Polsce - jak już wspomniałem - dopiero po wielu latach. Tamtej historycznej zimy roku 1831 dobiegały od strony cesarstwa inne odgłosy: tupot maszerującej piechoty, tętent kawalerii, turkot ciężko toczących się armat, huk pierwszych wystrzałów. W dziesięć dni po zrzuceniu z tronu cesarza rosyjskiego i uczczeniu przez ludność Warszawy pamięci rosyjskich rewolucjonistów, w granice zbuntowanego Królestwa wkroczyły szerokim frontem poskromicielskie wojska cesarskie pod naczelnym dowództwem otyłego, prostodusznego, ciągle jeszcze opłakującego swą zmarłą małżonkę, feldmarszałka Iwana Dybicza hrabiego Zabałkańskiego. A kiedy niebo nad Królestwem Polskim poczerwieniało już od łun wojennych, do Warszawy dotarła odezwa cesarska z oficjalną ex post zapowiedzią zbrojnej interwencji. "Na buntowniczym i niepoprawnym Sejmie, przywłaszczającym sobie nazwisko kraju odważyliście się niegodni ogłosić panowanie nasze i domu naszego za ustałe w Polsce - gromił swych byłych poddanych polskich zdetronizowany "król" Mikołaj. - To zuchwałe zapomnienie obowiązków i przysięg, ta zapamiętałość w nieprawdzie, dopełniły miary przestępstwa. Nadszedł czas użycia siły przeciw nie znającym skruchy i wezwawszy na pomoc Najwyższego Sędziego spraw i zamiarów ludzkich, rozkazaliśmy wiernym naszym wojskom iść na buntowników". Warszawskie "zaburzenia przez sto sześćdziesiąt dzieci wszczęte" przekształcały się w regularną wojnę małego Królestwa z wielkim cesarstwem.