Borzestowski Waldemar - Furtian
Szczegóły |
Tytuł |
Borzestowski Waldemar - Furtian |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Borzestowski Waldemar - Furtian PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Borzestowski Waldemar - Furtian PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Borzestowski Waldemar - Furtian - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Autor: Waldemar Borzestowski
Tytul: Furtian
Z "NF" 1/97
Wymieciono kościoły z katolickiej zarazy. Dosyć się
nasiedzieli pazerni braciszkowie od św. Dominika i św.
Franciszka. Starczy - powiedział szewc Erazm. Wynocha -
przytaknęli ludkowie z Przedmieść, którym solą w oku były
księżowskie zbytki. Splądrowano parę świątyń, pobito kilku
opornych furtianów, zgwałcono dwie zakonnice. Ot, wszystko.
Cała rewolucja. Rada miasta wysłała list do Marcina Lutra.
Opustoszały kościoły i klasztory. Myszy, które wyszły w
niedzielę służyć do mszy w kościele św. Mikołaja, napotkały
na swej drodze kota. Jedna okupiła to spotkanie życiem,
pozostałe odkryciem, że miejsce białych braciszków
zajął drapieżnik z podwórza, kocur Anzelm.
Przez dziury w witrażach wpadało do środka słońce i
gołębie, może jedyny teraz dowód istnienia Ducha Świętego w
opuszczonym miejscu. Każdy wziął stąd, co było cennego,
pozostały mury, ciężkie ławy, ołtarze odarte z pozłoty,
uszkodzona ambona i organy, ukryte, choć wielkie, za
szerokim balkonem chóru. Któż wyniósłby organy, chyba że
czarci. Pozostały też trzy z czterech dębowych
konfesjonałów, czwarty, porąbany na drobno, spalono przed
wejściem. Razem z konfesjonałem spłonęło kilka książek i
rozbebeszona pierzyna, którą jeden z rabusiów wyrzucił
rozdartą z okna plebanii. Wąską uliczkę pokrył śnieg z
pierza. Było zabawy z tym pierzem, zwłaszcza że w piwnicach
znaleziono wcześniej kilkadziesiąt butelek wina. Ci, co do
niedawna modlili się w świątyni, teraz w jej murach oddawali
się rozpuście. Bunt jest buntem, katolicki Bóg to już żaden
Bóg, wyprowadził się, a protestancki, ten lepszy, jeszcze
nie zajął opuszczonych szańców.
Rzeźnik Heinz dokazywał razem z innymi, wymachiwał w
najlepsze rzeźnickim nożem - takie czasy mogą już nigdy nie
nadejść. Na ulicach, w tłumie, Heinz czuł się dobrze,
słuchał domorosłych kaznodziejów, którzy zrzuciwszy mnisi
habit w jedną noc stawali się zwolennikami Lutra, a
nazajutrz dawną kochankę przedstawiali jako swoją żonę.
Celibat - tfu - to jedynie okazja do zgorszenia. Heinz rad
przyjmował wieści o niegodziwościach papieża. W porównaniu z
namiestnikiem Piotrowym rzeźnik Heinz mógł uchodzić za
świętego. Tfu - świętego, wszak święci to także wymysł
Rzymu. Co jeszcze, co jeszcze - tłum chciwie nadstawiał
ucha.
Bujne były dni, mało kto z gawiedzi zasypiał we własnym
łóżku. W takiej potrzebie każdy się poświęcał, jak potrafił.
Razem z wesołą kompanią Heinz ogołocił klasztorną spiżarnię
u franciszkanów - wszystko na chwałę Bożą i z
błogosławieństwem Marcina Lutra. Czy Luter będzie nowym
papieżem? Podobno nie - tak zapewniał Mathias, robotnik z
farbiarni, głowa mocna jak kamień.
Z papieżami koniec, z biskupami, z opatami i całą resztą.
Ciekawe, czemu patrycjatu nikt nie chce przepędzić. Wielka
szkoda, bo to także złodzieje i szubrawcy. Po całodziennej
hulance, z głową pełną nigdy wcześniej nie oglądanych
obrazów, szedł Heinz pijany, nogi mu się plątały. Wywracał
się kilkakrotnie i o własny nóż, upadając, skaleczył dwa
palce. Za ostatnim razem zasnął, ogłuszony upadkiem, na
przedprożu kamienicy. Zbudził go okrutny ziąb. Wstał,
zwrócił, co mu na żołądku ciążyło i nagle sam, pozbawiony
towarzyszy, zły jak czart na nich, że tak go zostawili,
wlazł do najbliższego kościoła. Tu się prześpię - pomyślał -
a rano zobaczymy.
Noc była czarna, ponura i bezksiężycowa. Wnętrze
kościoła, puste jak rezonansowe pudło violi da gamba, toteż
donośnym echem utrwalało jego niezgrabne szuranie. Najpierw
zamierzał wyciągnąć się na ławce, spróbował, ale spadł, była
za wąska. W brzuchu zaburczało mu groźnie. Wstał ledwo,
ledwo i dowlókł się do konfesjonału. Otworzył niskie
drzwiczki, zachichotał. Zabawimy się w spowiednika. Zwalił
się na twarde siedzisko, stęknął, a i deska pod nim także.
Zaklął ciężko, szeroko rozparł się, daleko wyciągnął nogi.
Różnobarwne świetliki wirowały przed jego oczyma, jakby był
na łące albo w lesie, w uszach szumiało granie niewidocznych
świerszczy. Wiatr gwizdał wędrując po kościele, a potem
zaczął walić drzwiami do zakrystii, aż je zatrzasnął na
dobre. Chwała Bogu - wymamrotał Heinz. Trzask był straszny,
trudno w takim hałasie zasnąć nawet pijakowi. Taki wiatr,
jakby się kto powiesił.
Myszy biegały, ale cichutko, nocny ptak pohukiwał, ale z
oddali. Heinz mógł już zasnąć spokojnie, mógł zachrapać na
całe gardło, z rozkoszą niczym śpiewak z chóru, choćby
katedralnego. Nabierając powietrze poprzez nozdrza pęczniał,
aż jęczały pod nim deski, wypuszczając je ustami grzmiał,
charczał, skowyczał równie donośnie jak stary, pokrzyżacki
młyn wodny na kanale Raduni. Tusza robiła swoje, potężne
cielsko przywykło zachowywać się bez umiaru, z rozmachem. -
Skromność i pokora, kto lubi, niech je bierze - mówił Heinz
przy piwie, popuszczając pasa. "To, co użyję, jest moje" -
taką miał maksymę. Teraz co dzień pili zdrowie zacnych
braciszków i siostrzyczek. Dzięki takim okazjom życie staje
się znośne. Bawić się na cudzy koszt to nic piękniejszego
pod słońcem. Heinz spał, czarna procesja godzin maszerowała
pod sztandarami jak w Boże Ciało, lecz bez Bożego Ciała.
Głodne myszy wyjadały okruchy rozbitych hostii. Na myszy
czatował kot Anzelm.
Pod posadzką umarli przewracali się z boku na bok,
chrzęścili piszczelami, pytali jeden drugiego: - Co nowego?
Nie wybiła jeszcze dwunasta, pora, gdy otwierały się ich
oczy. A Heinz zarzynał podczas snu świniaki i woły, i owce,
trudził się, jak nigdy. Nie nadążał. Ledwo uwinął się z
jednym, a już przyprowadzali następne. Miał ręce całe we
krwi, lepkiej, parującej. Prawie po kostki brodził we krwi
jak w mule piekielnej rzeki. Rzeźnicki nóż, oślizgły,
wymykał mu się z rąk, pot ściekał z czoła, piekł w oczy.
Obudziło go stukanie, zrazu ciche, potem donośniejsze.
Prosto w ucho przyłożone do kratki, przez którą spowiednik
przyjmował z ust grzesznika rejestr jego przewin wobec Boga
i ludzi. Ostatnie chrapnięcie przełknął z trudem, budząc
się.
- Co tam? - odchrząknął.
- To ja - dobiegło zza kratki. W ciemności tuż obok
ujrzał Heinz bladą, straszliwie bladą twarz.
- Kim jesteś? - spytał całkiem już wybity ze snu.
- Grzesznikiem. Przyszedłem po miłosierdzie.
Heinz miał w głowie zamęt, tego się nie spodziewał.
- Co?
- Przyszedłem się wyspowiadać - powtórzył nieznajomy. -
Wariat - pomyślał Heinz. Pomacał ręką szukając noża, ale go
nie znalazł. Musiał wylecieć z pochwy, opuścić jak kompani w
potrzebie. Być może ten nóż, co nie przepuszczał żadnemu
stworzeniu przyprowadzonemu do rzeźni, był teraz w ręku
tamtego obłąkańca z bladą - teraz przyjrzał się jej uważnie
- trupią twarzą.
- Wyspowiadać się - powtórzył Heinz jak echo. Nie mógł
skupić myśli, w ustach miał suchość, język mu zesztywniał. -
Nie jestem księdzem - rzekł bardziej do siebie, ale człowiek
o bladej twarzy usłyszał.
- Nie szkodzi. W takiej sytuacji może mnie wyspowiadać
ktokolwiek, choćby ty. To przecież jest gorsze od zarazy.
Nie ma też księży - zazgrzytał zębami, łypnął okiem
rzeczywiście jak szaleniec. Tyłek Heinza ciążył zdrętwiały.
Przez nogi, od łydek po kolana, przechodziły bolesne
skurcze. Zachciało mi się spać w konfesjonale - klął w duchu
żałośnie. Wreszcie machnął ręką. - Co mi tam.
- Jak chcesz, to mów, byle niedługo, ale rozgrzeszenia i
tak nie dam, bo nie mogę. Człowiek człowieka nie może
rozgrzeszyć - Heinz budził się w Heinzu. - Pojmujesz, zakuty
łbie?
Blady wstrząsnął głową, upadł na kolana ciężko, jakby
bezwładnie. Przez konfesjonał, przez brzuch rzeźnika
przeszły dziwne prądy.
- Słuchaj - zasyczał jak żmija nieznajomy. Heinz, choć
niestrachliwy, przestraszył się. Postanowił poczekać,
posłuchać, może to wszystko dobrze się skończy. W końcu nie
jest ułomkiem, chłop z niego, co jednym ciosem kładzie
wieprzka. To, że tamten ma nóż, o niczym nie przesądza.
- Zabiłem człowieka - usłyszał.
Zabrzmiało to groźnie, niczym ostrzeżenie.
- Nie pytasz dlaczego?
Więc Heinz spytał - Dlaczego?
- Bo popełnił grzech straszny. Zdeptał nogami hostię,
Ciało Naszego Pana Jezusa Chrystusa. Ostrzegałem: "Nie rób
tego", ale on śmiał się okropnie. Nie posłuchał. Odepchnął
mnie. Chciał się wysikać przed ołtarzem, a wtedy go zabiłem.
Uderzyłem tylko raz.
Heinz słuchał z zainteresowaniem. Zabić, bo zdeptał
hostię? Wariat - potwierdziło się wcześniejsze
przypuszczenie. Niechby tam deptał, niechby nasikał. Co to
komu mogło szkodzić. Jeżeli Bóg mieszkał w hostii - co
niepodobna - ukarałby winowajcę osobiście. Jego ciało, jego
interes.
- A potem?
- Co potem? - zdziwił się morderca. - Nie było potem i
nigdy nie będzie. Nie ma i nigdy nie będzie teraz.
Heinz usłyszał głuchy szloch i żal mu się zrobiło
człowieka skulonego w ciemności po tamtej stronie kraty. W
końcu to tylko zwykły człowiek. Powiedzieli, czego ma
bronić, więc bronił. Podczas każdej mszy podnosili w górę
opłatek, mówiąc "Oto jest ciało moje". Uwierzył.
Do niedawna Hainz także zadrżałby przed podeptaniem
hostii, ale dziś, po tym wszystkim, co zaszło, mógłby to
zrobić choćby zaraz.
- Czym się zajmujesz? - spytał jak duchowny.
- Byłem tu furtianem. Służyłem u braci. Przyjęli mnie.
Wcześniej byłem żebrakiem, synem żebraka. Nic nie miałem
i znów nic nie mam. Zabiłem człowieka i pójdę do piekła.
Zabiłem siebie na wieczność.
- Stało się. Nie ty pierwszy ani ostatni. Podczas wojen
giną setki ludzi, a to, co się dzieje teraz, to trochę jak
wojna.
- Z kim?
- Z Antychrystem. Ofiary muszą być. Przejdź się ulicami.
Zobacz, ile trupów czeka łaski pogrzebu. Takie czasy. Wola
Boga widać jest taka. Inaczej by do tego nie dopuścił -
mówił Heinz.
Tamten płakał.
- Ja cię rozgrzeszam. Masz moje rozgrzeszenie. Od Heinza,
rzeźnika! - wzmocnił głos dla nadania słowom właściwego
efektu.
Rzeźbieni w drewnie święci katoliccy ze szczytów ołtarzy
spoglądali na niego poprzez ciemności. "Heinz rzeźnik" i
"Rozgrzeszenie" - powtarzało złośliwe echo.
- A on? - spytał grzesznik.
Heinz pomyślał o Bogu i nie wytrzymał, wypalił:
- On ma nas za nic. Nie widzisz tego, człowieku? Otwórz
oczy. Powinieneś to zrozumieć. Bóg rzucił wszystko, cały ten
kram, poszedł stąd.
- Nie Bóg - wyjąkał płaczący. - Nie o Boga mi chodzi. Czy
rozgrzeszy mnie ten, którego zabiłem.
Heinz był wściekły.
- Jego też już nie ma. Może poszli razem. Może mieli po
drodze.
Poczuł, jak słowa więzną mu w gardle. Cóż go to wszystko
obchodziło. Bóg, grzechy, śmierć nieznanego człowieka przy
ołtarzu, zdeptana hostia, furtian o bladej twarzy drżący
przed piekłem.
- Nie ma sądu: nie ma sędziego! Widział kiedyś skazańca
prowadzonego pod katowski topór, który tak właśnie krzyczał
na całe gardło. - Nie ma sądu i nie ma sędziego! - a
katowscy pachołkowie zatykali mu usta. Jeden z gapiów obok
mówił, że powinni wyrwać mu język. Nie wyrwali. Szybko
ułożyli go na pniaku. Potem był jeden ruch ciężkiego topora,
z góry w dół, potworny trzask i po krzyku. Człowiek umiera
jak zwierzę, bywa, że jak zwierzę żyje.
Furtian przestał szlochać, otarł twarz rękawem, wstał i
wyszedł bez słowa. Heinz usłyszał, jak odchodzi. W ciemności
nasłuchiwał w bezruchu szczęśliwy, że los wybawił go od
uciążliwego towarzystwa. Niech idzie, niech robi, co chce.
Ja go rozgrzeszam, choć zepsuł mi humor. Rozgrzeszam jego i
siebie, i wszystkich, bo nie wiedzą, co czynią - zacytował
słowa, nie pamiętał czyje. Nawet Boga rozgrzeszam. Ludzie są
szaleni, świat jest szalony. Do świtu pozostało niewiele,
może godzina, może znacznie mniej.
Pierwsze ptaki niepewnie budziły się wśród wysokich drzew
w ogrodzie klasztornym, w pobliżu wieży. Furtian wyszedł
przez główne wrota, drzwi zamknęły się za nim same. Heinz
odetchnął ciężko. Znowu poczuł w ustach wielką suchość.
Stanowczo wolę być rzeźnikiem niż słuchać spowiedzi -
ocenił.
Wyzwalając się z objęć konfesjonału, obiecał sobie nigdy
więcej nie spędzać nocy w kościele. W domu, w karczmie, z
dziwkami, w rowie, jasne - wszędzie, byle nie w kościele.
Teraz, gdy furtian zniknął, znalazł się nóż. Leżał
spokojnie, spał u stóp swego pana jak wierny pies.
Odnalezienie zguby wprawiło Heinza w jeszcze lepszy nastrój.
Ludziom w głowach się przewraca - spojrzał w górę, na
gwiaździste sklepienie, rozprostowując kark, ręce i nogi.
napinając kręgosłup pojękiwał z rozkoszy. W ciele rzeźnika
mieszkało wiele wigoru i pierwotnej siły. Z wdzięcznością
umiał przyjmować od losu drobne przyjemności: sen,
przeciąganie się po śnie, jedzenie i picie, puszczanie
wiatrów, kichanie, zabawianie się z kobietami. Nie rozumiał
ludzi, którzy bez powodu zatruwali sobie życie byle czym.
Głupcy. Życie jest piękne.
Teraz już na nogach, uznał, że najważniejszą, palącą
potrzebą jest znalezienie czegoś do picia. Język gotów mi
przyschnąć do podniebienia - ocenił i zamiast śladem
furtiana do wyjścia ruszył na poszukiwania. Wzrok w
rzedniejącej ciemności z łatwością odnajdywał drogę do
zakrystii. Gdzie jak gdzie, ale w zakrystii powinna się
znaleźć butelka wina. Wszystkiego mogli nie ukraść, jedna
buteleczka mogła się gdzieś zachować. Heinz miał taką
nadzieję. W przeciwnym wypadku do wypicia pozostałaby
święcona woda. Brrr - wstrząsnął się na myśl o tym jak
diabeł. Głosów ptasich było coraz więcej, coraz więcej
szarości wpływało do środka poprzez wyszczerbione witraże.
Dopiero przed drzwiami zakrystii Heinz przypomniał sobie o
szalonym wietrze, co targał nimi, uderzał z taką mocą, że
dudniło, aż zatrzasnęły się na głucho. Nie wiadomo, dlaczego
poczuł się niepewnie, złapał za klamkę delikatnie, nacisnął
- na próżno. Mocniej - także nic. W końcu szarpnął.
- Puść, puszczaj! - wrzeszczał do drzwi, ze złości
wymierzył im kilka kopniaków. Dostanę się do środka -
postanowił - choćbym miał te drzwi wywalić siekierą.
Wreszcie ustąpiły. Uśmiechnął się.
- Nie ma to jak groźba dobrze zaprawiona przekleństwem.
Pomieszczenie było małe, wyglądało na dokładnie
splądrowane, na podłodze walały się bezładnie stroje do
mszy, papierzyska, książki podarte i częściowo nadpalone,
potłuczone naczynia, wiele butelek rozmaitych kształtów i
kolorów, świece. Ciężkie szafy, dotąd spokojnie stojące
przy ścianach przewrócono, połamano. Demon zniszczenia
musiał spędzić tu kilka burzliwych godzin, może on właśnie,
wychodząc z takim trzaskiem pośród nocy zamknął za sobą
drzwi.
Heinz pochylony szukał wśród rumowiska, szukał wszędzie,
węszył, sapiąc głośno i dysząc z pożądania. Nic nie znalazł.
Zniechęcony i gniewny zamierzał już wyjść, gdy nagle, nad
szczytem okutych drzwi, we wnęce, gdzie kiedyś było okno,
później widać zamurowane, ujrzał wisielca. Nie mógł postąpić
kroku, zamarł i patrzył. Bladozielona twarz furtiana
zwrócona była ku wstającemu gdzieś daleko słońcu. Wyglądała
strasznie. Sznur głęboko wszedł w gardło, język wychylał się
z ust jak u psa. Nogi bezwładnie dyndały w powietrzu.
Rzeźnik rzucił się do ucieczki, biegł, puściły mu nerwy,
biegnąc krzyczał, a jego krzyk zadziwił ptaki i katolickich,
rzeźbionych w drewnie świętych.
Trzęsąc się cały, dopadł głównej furty, przez którą
niedawno wyszedł upiór tego, co zbyt dobrze znał Boga, aby
pozwolić na deptanie Jego ciała. O Heinzu mówiono, że od
tego dnia aż do śmierci nigdy nie wytrzeźwiał.
Waldemar Borzestowski
WALDEMAR BORZESTOWSKI
Urodził się 28 sierpnia 1964 r. w Gdańsku. Z zawodu i
wykształcenia księgarz, był także bibliotekarzem,
antykwariuszem, pracownikiem wydawnictw. Debiutował jako
poeta, publikował w prasie literackiej (m.in. "Metamorfoza",
"NaGłos", "W drodze", paryska "Kultura", "Przekrój"); od
kilku lat współpracuje z "Gwiazdą Morza"; parę lat temu
współpracował z ŚKF. Literackie i egzystencjalne marzenie
WB: wizyta w Pradze, mieście magicznym, po którym krążą
duchy Jiżego Langera, Franca Kafki, rabiego Lowe (twórcy
Golema), Amadeusza Mozarta.
(mp)